Rozdział czwarty

w którym pod Kolinem bombardy kropią i gruchają, a plany się rodzą, jedne wielkie, inne mniejsze, jedne bardziej, inne mniej utopijne i fantastyczne – ale co tak naprawdę jest utopią i fantazją, pokaże czas dopiero.


– Bracie Prokop! Bracie Prokop! Bombarda ostygła! Kropniemy jeszcze raz? Mężczyzna, do którego zwrócił się z pytaniem starszy nad puszkami, był postawny i barczysty. Jego rumiana twarz o prostych rysach, bulwowaty nos i czarne sumiaste wąsy sprawiały, iż wyglądał jak chłop, jak zadowolony z urodzaju wieśniak. Reynevan widywał już tego mężczyznę. Kilkakrotnie. Zawsze przyglądał mu się z ciekawością. Prokop przed rewolucją był księdzem, mówiono, że pochodzi z Pragi, z rodu staromiejskich patrycjuszy. Do husytów przystał zaraz po defenestracji, ale przed rokiem 1425 był zaledwie jednym z wielu taboryckich kaznodziejów – wśród których wyróżniał się nie tylko rozsądkiem, zimną krwią i tolerancją, ale i faktem, że wbrew nakazom husyckiej liturgii nie nosił apostolskiej brody, lecz co rano pedantycznie się golił, pielęgnując tylko swój słynny wąs. Od tego to golenia właśnie brał się jego przydomek Goły. Po zgonie Bohusława ze Szwamberka zupełnie niespodziewanie obrano Prokopa najwyższym hejtmanem, głównodowodzącym Taboru i naczelnym "Sprawcą" – tak tłumaczono tytuł director operationum Thaboritarum. Niedługo po nominacji Prokop zyskał sobie drugi przydomek: Wielki. I szło nie tylko o wzrost. Prokop okazał się prawdziwie wielkim wodzem i strategiem, dowiodły tego spektakularne zwycięstwa pod Usti, pod Zwettlem, pod Tachowem i Strzybrem. Gwiazda Prokopa Gołego świeciła jasno. – Bracie Prokop! – przypomniał o sobie puszkarz. Kropniemy? Prokop Goły spojrzał na mury i wieże Kolina, ładnie komponujące się czerwienią dachówek z jesienną kolorystyką liści okolicznych lasów i zarośli. – A co wam tak – odpowiedział pytaniem – do tego kropienia pilno? Do burzenia? To czeskie miasto, na Boga! Poczekajcie, pójdziemy za niedługo na ościenne krainy, tam sobie postrzelacie, tam sobie poniszczycie. A Kolin potrzebny mi cały i mało uszkodzony. I takim go weźmiemy. Kolin, zupełnie jakby chciał wyrazić sprzeciw i dezaprobatę, odpowiedział. Z murów huknęło, gruchnęło, na blankach zakwitły dymy, zaświszczały kamienne kule. Wszystkie wryły się w ziemię o jakieś dwadzieścia kroków od szańców pierwszej linii oblężenia. Osaczony w Kolinie pan Dziwisz Borzek z Miletinka dawał znać, że wciąż nie zbywa mu ni na prochach, ni na woli walki. – Pana Dziwisza Borzka – uprzedził pytanie Prokop zmusimy do poddania. I przejmiemy gród bez zniszczeń, bez rzezi po szturmie, bez plądrowania. Żeby lubili kolińscy mieszczanie brata Hertvika, który wkrótce będzie tu hejtmanił. Otaczający Prokopa dowódcy husyccy zarechotali chórem. Reynevan znał wielu z nich. Nie wszystkich. Nie znał Jana Hertvika z Ruszinova, mającego już, jak się okazywało, nominację na hejtmana Kolina w kieszeni. Z innych Sierotek widywał już Jana Kralovca z Hradku, Jirę z Rzeczycy, w jasnowłosym i pogodnie uśmiechniętym olbrzymie domyślał się Jana Koldy z Żampachu. Z dowódców Taboru rozpoznawał Jarosława z Bukoviny, Jakuba Kromieszyna, Otika z Loży, Jana Bleha z Tiesznicy. – Tedy – Prokop wyprostował się, rozejrzał, by było jasne, że mówi nie tylko do puszkarza, lecz także do pozostałych. – Tedy proszę mi się nie spieszyć, nie wyrywać, prochów nie psować… – Tylko stać mamy? – spytał ze słyszalną niechęcią Jan Kolda. – Pod tymi murami? Bezczynnie? – Kto powiedział – Prokop wsparł się na częstokole żeby bezczynnie? Bracie Jarosławie! – Na rozkaz!

– Czy Flu… Czy brat Neplach przysłał wreszcie tych swoich Stentorów? – Przysłał – potwierdził Jarosław z Bukoviny. – Dziesięciu. Oj, mordy straszne… Gorzałą i cebulą jedzie od nich tak, że dużego chłopa obala. Ale głosy rychtyk niby dzwony… – Niechaj więc idą pod mury i wołają. W dzień i w nocy. Zwłaszcza w nocy, nocą to najlepiej działa. Czy pan Borzek ma dzieci w Kolinie? – Córkę.

– Niech dużo wołają o tej córce. Ty zaś, bracie Kolda, jako że nie lubisz bezczynności… – Słucham rozkazu!

– Weźmiesz swą jazdę, objedziesz wsie, po tej i po tamtej stronie Łaby. Raz jeszcze otrąbisz po całej okolicy, że jeśli kto popróbuje dostarczać do miasta żywność, to ciężko będzie żałował. Złapiemy choćby z jednym podpłomykiem, choćby z woreczkiem kaszy – obie ręce i obie nogi usieczemy. – Na rozkaz, bracie Prokop!

– Do zajęć tedy, do oddziałów, nie zatrzymuję dłużej… Ty zaś, bracie, czego tu jeszcze? – Kropnąć by – zastękał starszy nad puszką – z dużej bombardy… Choćby razik jeszcze… Przed wieczorem…

– Wiedziałem – westchnął Prokop – że nie zdzierżysz. Dobra. Ale pójdź no wpierw ze mną, obejrzę twoje gospodarstwo. Obaczymy, jak i na co masz puszki wyrychtowane. Witaj, Szarleju. Witaj i ty, bracie Bielawa. Idźcie za mną. Wnet wam czas poświęcę. Reynevan zachodził w głowę, skąd brała się ta znajomość. Prokop Goły i Szarlej rozpoznali się już przy pierwszym spotkaniu, w zapusty roku 1426, w mieście Nymburk, dokąd odesłano kompanię z Hradca Kralove. Kto wie, czy nie ocaliło im to wszystkim skóry, węszący wszędzie szpiegów i prowokatorów najpierw hradeccy, a później nymburscy Boży bojownicy robili się coraz bardziej podejrzliwi i coraz bardziej niesympatyczni. Powoływanie się na Peterlina i Horna nie pomagało, Peterlin i Horn byli, okazywało się, współpracownikami tak tajnymi, że ich nazwiska mało komu coś mówiły i protekcji nie dawały. Nie wiadomo, co by było, gdyby nie zjawił się Prokop. Na szyję się Szarlejowi nie rzucił, wylewnie nie witał, ale było oczywiste, że ci dwaj znali się. Skąd, pozostało tajemnicą – żaden nie był skory do wyjaśnień i wynurzeń. Wiedziano, że Prokop studiował w Karolinum, że podróżował na uczelnie zagraniczne. Reynevan domniemywał, że poznał Szarleja podczas jednej z takich podróży. Poszli, Reynevan, Szarlej i Samson, za Prokopem i puszkarzem wzdłuż linii rowów, ostrokołów i faszynowych zapór. Prokop kontrolował bombardy i moździerze, rozmawiał z puszkarzami i pawężnikami, klepał po ramionach kuszników, rubasznie żartował przy ogniskach z cepnikami, wypytywał halabardników, czy im aby czego nie dostaje. Znalazł czas, by zagadać do krzątających się przy kotłach kobiet, skosztował żołnierskiej kaszy, nie omieszkał powichrzyć jasnych czuprynek kręcących się przy kuchni dzieciaków. Skromnie unosił ręce, gdy Boży bojownicy wznosili owacje na jego cześć. Trwało to dość długo. Ale i o nich Prokop nie zapomniał.

Wrócili na podgrodzie.

Prokopowa armia nadciągnęła pod Kolin niespodziewanie szybko, nie zostawiając mieszkańcom podgrodzia wiele czasu, zdołali ratować się ucieczką za miejskie mury dosłownie z tym, co złapali w ręce, zostawiając taborytom i Sierotkom znaczne zapasy paszy, sporo inwentarza, do tego zaś chaty z pełnym nieledwie wyposażeniem. Nic tedy dziwnego, że na tym właśnie terenie powstał główny obóz Bożych bojowników, otoczony szańcem z wozów i zagrodą dla koni. Między chałupami i kleciami płonęły liczne ogniska, dzwoniły młoty w kuźniach, stukotały młotki w warsztatach stelmachów. Suszyło się na sznurach odzienie. Kwiczały świnie, beczały owce. Śmierdziały latryny. – A tak w ogóle – odezwał się nagle Prokop – to po coś ty tu, bracie Bielawa, przyjechał? Reynevan westchnął ukradkiem. Spodziewał się takiego pytania. Decyzję o wyprawie na zamek Troski podjął Reynevan. Dość spontanicznie ją podjął, trzeba powiedzieć, z ogromnym i gorącym niczym młoda wdowa entuzjazmem. Entuzjazm ten i żywiołowość niezbyt przypadły do gustu magikom spod "Archanioła", zwłaszcza Fraundinstowi i Szczepanowi z Drahotusz. Obaj poddali w wątpliwość zarówno wiadomości Axlebena, jak i legendarne zdolności legendarnego Rupiliusa Ślązaka. Axleben, twierdzili, konfabuluje, by odwrócić uwagę od swej kompromitującej porażki z Samsonem. Rupiliusa Ślązaka na zamku Troski najprawdopodobniej nie ma. A gdyby nawet Rupilius Ślązak na zamku Troski przypadkiem był, to szansa, że zdoła pomóc, równa jest zeru – według przybliżonych kalkulacyj Rupilius Ślązak liczy sobie bowiem już jakieś dziewięćdziesiąt lat, czegóż można oczekiwać od takiego starego pierdoły? Stronę Reynevana wziął natomiast Telesma. Telesma słyszał o Rupiliusie Ślązaku, kiedyś nawet widział się z nim przelotnie, za potwierdzone i sprawdzone już pół wieku temu uznał jego kwalifikacje w dziedzinie spirytyzmu i bytów astralnych. Spróbować, orzekł, nie zawadzi. Dla Samsona Miodka wyprawa na Troski jest szansą, którą należałoby wykorzystać, i to pospiesznie. Rupilius, racja to, ma dziewiąty krzyżyk na karku. A w takim wieku wiadomo: przeziębisz się, kichniesz, pierdniesz i nie wiedzieć kiedy przenosisz się w byt astralny. Telesmę poparł Bezdiechovsky. Sędziwy czarnoksiężnik nie tylko o Rupiliusie słyszał lecz poznał go osobiście, przed laty, w Padwie. Rupilius, wyraził sąd, może, i owszem, pomóc Samsonowi. Nie wiadomo jednak, czy zechce, bo w Padwie dał się poznać jako arogancki i nieużyty zasraniec. Dość sceptycznie i chłodno, o dziwo, odniósł się do projektu sam Samson. Samson nie brał udziału w dyskusji, a jeżeli, to półgębkiem. Nie argumentował ani za, ani przeciw. Najczęściej milczał. Ale Reynevan znał go już zbyt dobrze. Samson w powodzenie wyprawy zwyczajnie nie wierzył. Gdy ostatecznie na nią przystał, Reynevan nie mógł oprzeć się wrażeniu, że to z grzeczności. Pozostawał Szarlej. Opinię Szarleja o przedsięwzięciu Reynevan znał, zanim go o nią zapytał. Ale zapytał, dla porządku i formy. – To jest zwyczajny idiotyzm – ocenił spokojnie Szarlej. – Nadto, to mi zaczyna przypominać Śląsk sprzed dwóch lat, pamiętną entuzjastyczną odyseję za panią Adelą. Wyprawa na Troski wygląda na podobnie obmyśloną i pewnie byłaby podobnie prowadzona. I już oczyma mej duszy widzę wynik. Ty chyba nigdy nie zmądrzejesz, Reinmarze. – Mamy, jak twierdzisz – kontynuował, nieco ciszej i poważniej – zobowiązania wobec Samsona, jesteśmy mu coś dłużni. Może i tak, nie przeczę. Życie pozostaje jednak życiem, a podstawowa reguła życia nakazuje o takich długach zapominać, wykreślać je z pamięci. Życie ma do siebie to, że bliższa koszula ciału. Dopomagać bliźnim i owszem, czemu nie, ale nie własnym kosztem. Zrobiliśmy, twierdzę, dla Samsona dość, będzie okazja, zrobimy więcej. A okazja zdarzy się, jestem pewien, prędzej czy później, wystarczy usiąść i cierpliwie poczekać. Poczekajmy więc na okazję. Po co tej okazji szukać, szukając guza przy okazji? Myślmy o swej koszuli, Reinmarze, i o swoim ciele, bo to jest najważniejsze. A ty na co chcesz nasze ciała wystawić, chłopcze? Dokąd nas chcesz poprowadzić? Trwa zawierucha, wojna, pożoga, panują chaos, nieład i bezprawie. To nie jest dobry czas na szaleńcze wyprawy. Bez przygotowania, w dodatku. – Otóż mylisz się – odrzekł Reynevan. – Nie zgadzam się z tobą zupełnie. I nie tylko w kwestii cynicznych reguł życiowych bynajmniej i bynajmniej nie względem tego, co jest w życiu najważniejsze. Nie zgadzam się z twoją oceną sytuacji. Bo czas wyprawie nie tylko sprzyja, ale i nagli. Podjesztedzie i Pogórze Jiczyńskie są opanowane przez nasze wojska, nieliczni katoliccy panowie z tego rejonu są zastraszeni, ich morale złamała klęska krucjaty pod Tachowem. Są jak odymione pszczoły. Jeśli więc wyprawić się, to teraz, nim się otrząsną i będą znowu zdolni żądlić. Co na to powiesz? – Nic.

– Względem natomiast przygotowania, masz rację. Przygotujmy się. Co proponujesz? Szarlej westchnął.

Reynevan i Samson wyjechali z Pragi dziesiątego października, w wypadającą tego roku w piątek pamiątkę świętego Gereona i jego towarzyszy męczenników. Opuścili miasto wczesnym rankiem. Gdy przekroczyli Bramę Porzyczską, zza chmur wyszło słońce, bajecznym blaskiem zalewając mieniące się kolorami Witków i Szpitalskie Pole. Radujący serce widok Reynevan uznał za dobrą wróżbę i omen. Ani on, ani Samson nie czuli się najlepiej. Obaj mieli za sobą mocno wylewne i celebrowane długo w noc pożegnanie z magikami z apteki "Pod Archaniołem". Reynevan wzdychał i wiercił się w siodle – jemu przyszło dodatkowo odcelebrować pożegnanie z panią Blażeną Pospichalovą. Zmierzali pod Kolin, od połowy września oblegany przez Tabor, Sierotki i prażan. Oblężeniem dowodził Prokop Goły. W armii Prokopa Gołego był Szarlej. Miesiąc, który minął od rozstania z nimi, Szarlej miał wykorzystać na przygotowanie wyprawy. Twierdził, że ma takie możliwości. Reynevan wierzył mu. Szarlej miał zarówno możliwości, jak i środki. Demeryt nie ukrywał – ba, zdarzało mu się nawet chwalić, że walczy w taboryckiej armii polnej dla łupu i zysku i że już ma sporo odłożone po różnych kryjówkach. Słońce znikło za płynącymi od północy czarnymi chmurami. Zrobiło się mrocznie i ponuro. Wręcz złowrogo. Reynevan uznał, że wróżby to przesąd. Prokop sprawiał wrażenie, że nie słucha. Był to pozór tylko. – Urlopować brata Szarleja – powtórzył. – W czas wojenny zwolnić go ze służby w armii. Dla twoich prywatnych spraw, bracie Bielawa. Innymi słowy, górą prywata, a obowiązek wobec Boga i ojczyzny furda. Czy tak? Reynevan nie odpowiedział. Przełknął tylko głośno ślinę. Prokop parsknął. – Zgoda – oznajmił. – Wyrażam zgodę.

– Powody są trzy – ciągnął, wyraźnie ciesząc się ich osłupieniem. – Po pierwsze, brat Szarlej służy w szeregach Taboru już ponad rok, na urlop zasłużył. Po drugie, brat Neplach doniósł mi o twoich zasługach, bracie Bielawa. Z poświęceniem zwalczałeś wrogów naszej sprawy, bohatersko podobno walczyłeś z buntownikami w Pradze, szóstego września. Leczyłeś rannych, nie pijąc, nie jedząc i nie śpiąc. To bezsprzecznie zasługuje na nagrodę. A po trzecie i najważniejsze… Zatrzymał się, obrócił. Byli już pod budynkiem spichlerza, służącym obecnie za kwaterę główną i siedzibę sztabu oblężenia. – Co po trzecie i najważniejsze, dowiecie się później, wrócimy do tej sprawy. Teraz mam inne. Dowiecie się zresztą, jakie. Będziecie słuchać, bo zostawiam was przy sobie. – Bracie…

– To był rozkaz. Idziemy. A wasz sługa… Ach, już się, widzę, czymś zajął. To dobrze. Nie przeszkodzi.

Samson Miodek, jak zwykle udając, że niczego nie słyszy i nie rozumie, rozsiadł się pod ścianą spichrza, wydobył kozik i zabrał za struganie znalezionego kołka. Samson często strugał kołki. Po pierwsze, wyjaśniał, jest to czynność w sam raz dla idioty, na jakiego wygląda. Po drugie, mawiał, struganie kołków uspokaja, wpływa korzystnie na system nerwowy i trawienny. Po trzecie, tłumaczył, rżnięcie drewna pomaga mu podczas wymuszonego przysłuchiwania się dyskusjom o polityce i religii, albowiem zapach świeżego wióra łagodzi odruchy wymiotne. Weszli do spichrza, do dużego pomieszczenia, które, lubo już jakiś czas temu zaadaptowane na sztab, nadal przyjemnie pachniało ziarnem. Wewnątrz, za stołem, czekało dwóch ludzi, schylonych nad mapami. Jeden był mały i chudy, odziany na czarno modą husyckich kapłanów. Drugi, młodszy, w stroju rycerskim, był potężniejszej budowy i jasnowłosy, o po trosze cherubinkowatej, a po trosze surowo zmęczonej twarzy, przywodzącej na myśl flamandzkie miniatury z Godzinek księcia de Berry. – Nareszcie – powiedział ten mniejszy, czarny. – Naczekaliśmy się trochę, bracie Prokopie. – Obowiązki, bracie Prokopie.

W odróżnieniu od swego imiennika ten drugi Prokop brodę nosił, prawda, skąpą, nieporządną i więcej śmieszną. Z racji wzrostu wyróżniano go także przydomkiem zwany był Prokopem Małym albo Prokupkiem. Początkowo również kaznodzieja w rzeszy kaznodziejów, wypłynął wśród husytów – dokładniej, Sierotek – po śmierci Jana Żiżki z Trocnowa. Wraz z hradeckim Ambrożem Prokupek był przy łożu śmierci Żiżki, a świadków ostatnich chwil swego czczonego wodza Sierotki miały nieledwie za świętych – bywało, że klękano przed nimi i całowano kraje szat, zdarzało się, że matki przynosiły do nich dzieci w gorączce. Poważanie wyniosło Prokupka na stanowisko głównego duchowego przywódcy – piastował więc wśród Sierotek urząd analogiczny do tego, jaki Prokop pełnił w Taborze przed objęciem stanowiska Sprawcy. – Obowiązki – powtórzył Prokop Wielki, wskazując ogólnie w stronę oblężonego grodu. Jego słowa skontrapunktował potężny huk, ściany zadrżały, z powały posypał się kurz. Starszy nad puszkami nareszcie mógł gruchnąć sobie ze swej dwustufuntowej bombardy. Oznaczało to zarazem spokój aż do rana – taka bombarda po strzale musiała stygnąć minimum sześć godzin. – Że czekać kazałem, wybacz, bracie. I ty, bracie Wyszku. Wyszka Raczyńskiego Reynevan spotkał już wcześniej, pod Usti, w konnicy Jana Rohacza z Dube. Droga Polaka do husytów była nietypowa – Wyszek zawitał do Pragi w roku 1421 jako wysłannik księcia litewskiego Witolda, w którego służbach pozostawał. W poselstwie szło, jak dziś już było wiadomo, o koronę dla Korybutowicza. Raczyńskiemu spodobała się czeska rewolucja, zwłaszcza po kontakcie z Żiżką, Rohaczem i taborytami, którzy Polakowi przypadli do gustu o wiele bardziej niż umiarkowani kalikstyni, z którymi omawiał Witoldowe posłanie. Raczyński migiem przystał do taborytów, a z Rohaczem połączyła go szczera przyjaźń. Na dany przez Prokopa znak wszyscy siedli za zarzucony mapami stół. Reynevan czuł się skrępowany, miał świadomość, jak dalece jest tu nie przystającym do kompanii intruzem. Samopoczucia wcale nie poprawiała mu bezceremonialna nonszalancja Szarleja, zawsze i wszędzie będącego u siebie. Nie pomagał fakt, że Prokupek i Raczyński zdawali się bez żadnych zastrzeżeń akceptować ich obecność. Byli przyzwyczajeni. Prokop zawsze miał pod ręką różnej maści wywiadowców, posłów, emisariuszy i ludzi do specjalnych – a nawet bardzo specjalnych – poruczeń. – To nie będzie krótkie oblężenie – przerwał milczenie Prokop Goły. – Leżymy pod Kolinem od Podwyższenia Krzyża, a za sukces uznam, jeśli gród podda się przed adwentem. Może się i tak zdarzyć, bracie Wyszku, że po powrocie z Polski zastaniesz mnie tu jeszcze. Kiedy wyruszasz? – Jutro świtaniem. Przez Odry, potem przez Cieszyn do Zatora.

– Nie boisz się jechać? Teraz w Polsce nie tylko Oleśnicki, ale byle starostka może cię do jamy wsadzić. Wedle praw, co je Jagiełło proklamował. Skutkiem bólu brzucha, chyba. Wszyscy, w tym i Reynevan, wiedzieli, w czym rzecz. Od kwietnia roku 1424 obowiązywał w Królestwie Polskim edykt wieluński, wymuszony na Jagiełłę przez biskupa Oleśnickiego, Luksemburczyka i papieskich legatów. Edykt – choć nie padało w nim ani nazwisko Husa, ani słowo "husyci" – mówił jednak expressis verbis o Czechach jako obszarze "zarażonym herezją", zabraniał Polakom handlu z Czechami i w ogóle wyjazdów do Czech, tym zaś, którzy tam przebywali, nakazywał natychmiastowy powrót. Nieposłusznych czekały infamia i konfiskata dóbr. Nadto w stosunku do kacerzy edykt zasadniczo zmieniał kwalifikację prawną – z wykroczenia karanego dotąd w Polsce przez sądy kościelne herezja zmieniała się w zbrodnię przeciwko królestwu i królowi, w crimen laesae maiestatis i zdradę stanu. Kwalifikacja taka formalnie włączała w ściganie i karanie kacerstwa cały aparat państwowy, zaś dla uznanych za winnych oznaczała wyrok śmierci. Czechów naturalnie sprawa rozzłościła – Polskę mieli za kraj bratni i życzliwy, a tu zamiast spodziewanego wspólnego frontu przeciw "Niemczyźnie" nagle taka obelga, miast frontu – afront. Większość rozumiała jednak pobudki Jagiełły i reguły zawiłej gry, jaką musiał prowadzić. Zauważalne też stało się wkrótce, że edykt był groźny wyłącznie z litery – i na literze się kończyło. Gdy więc Czech mówił: "edykt wieluński", z reguły mrugał przy tym znacząco lub dodawał drwinę. Jak Prokop teraz. – Nic to, niech się aby Krzyżacy za Drwęcą ruszą, zaraz Jagiełło o swym szumnym edykcie zapomni. Bo wie, że jeśli przyjdzie pomocy przeciw Niemcom szukać, to raczej nie w Rzymie. – Ha – odrzekł Raczyński. – Fakt, nie zaprzeczę. Ale żebym strachu nie miał, też nie powiem. Jadę, prawda, tajnie. Ale wiecie sami, jak to z nowym prawem: każdy nagle na wyprzódki pilny, każdy chce się pochwalić zapałem, pokazać i popisać, a nuż docenią i awansują. Ma więc Zbyszko Oleśnicki na usługi armię donosicieli. A ten Jędrzej Myszka, biskupi vicarius, ten pokurcz, psi syn, nos ma jak pies i jak pies węszy, czy się aby koło króla Władysława nie kręci jakiś husyta… Wybaczcie, chciałem rzec…» – Chciałeś rzec jakiś husyta" – uciął zimno Prokop. Nie dzielmy włosa na czworo. – Tak, prawda… Ale ja się do króla raczej nie zbliżę. W Zatorze spotykam się z panem Janem Mężykiem z Dąbrowy, naszej sprawy partyzantem, razem jedziemy do Pieskowej Skały, tam spotkamy się tajemnie z panem Piotrem Szafrańcem, podkomorzym krakowskim. A pan Piotr, człek nam życzliwy, królowi Władysławowi poselstwo powtórzy. – Ano, ano – rzekł w zamyśleniu Prokop, kręcąc wąs. – Samemu Jagiełłę nie do posłów ninie. Tym to czasem insze ma zgryzoty. Obecni wymienili znaczące spojrzenia. Wiedzieli, w czym rzecz, wieść rozeszła się szybko i szeroko. Królowa Sonka, żona Jagiełły, była oskarżona o wiarołomstwo i cudzołóstwo. Pofolgowała, plotkowano, hamulcom wstydu z co najmniej siedmioma rycerzami. W Krakowie trwały aresztowania i śledztwa, a Jagiełło, zwykle spokojny, szalał podobno. – Wielka na tobie, bracie Wyszku, ciąży odpowiedzialność. Poselstwa nasze do Polski jakoś marnie dotąd wypadały. Wystarczy przypomnieć Hynka z Kolsztejna. Dlatego pierwszą rzeczą przekaż, proszę, panu Szafrańcowi, że jeśli król Władysław pozwoli, wkrótce przybędzie na Wawel pokłonić się jego majestatowi poselstwo czeskie, na którego czele stanę ja, własną osobą. To jest najważniejsza rzecz w twojej misji: przygotować moją. Moim, rzekniesz, jesteś posłem przez prokurację. Wyszek Raczyński skłonił się.

– Twemu uznaniu i wyczuciu pozostawiam – ciągnął Prokop Goły – z kim jeszcze w Polsce porozmawiasz, do kogo się zbliżysz. Kogo wybadasz. Bo i to wiedzieć musisz, żem nie zdecydował jeszcze, do kogo z moim poselstwem ruszę. Chciałbym do Jagiełły. Ale w niesprzyjających okolicznościach nie wykluczam Witolda. Raczyński otworzył usta, ale zmilczał. – Z księciem Witoldem – wtrącił Prokupek – jedna nam droga. Podobne mamy plany. – W czym podobne?

– Czechy od morza do morza. Taki mamy program. Twarz Wyszka musiała mówić wiele, bo Prokupek natychmiast pospieszył z wyjaśnieniami. – Brandenburgia – oświadczył, tkając palcem w mapę – to ziemia rdzennie przynależna Koronie Czeskiej. Luksemburgowie zwyczajnie sfrymaczyli Brandenburgię Hohenzollernom, nie sztuka będzie ten handel unieważnić. Zygmunta Luksemburczyka unieważniliśmy jako króla, unieważnimy i jego geszefty. Odbierzemy, co nasze. A będą się Niemiaszki stawiać, to pojedziemy tam wozami i rzyć im złoimy. – Rozumiem – powiedział Raczyński. Ale wyraz jego twarzy większym zmianom nie uległ. Prokupek widział to. – Mając Brandenburgię – kontynuował – zabierzemy się za Zakon, za Krzyżaków. Wyżenie się przeklętych Teutonów znad Bałtyku. I już mamy morze, no nie? – A Polska? – spytał zimno Wyszek.

– Polsce – włączył się spokojnie Prokop Goły – na Bałtyku nie zależy, widać to było po Grunwaldzie. Widać to było po pokoju melneńskim. Widać to wyraźnie po dzisiejszej polityce Jagiełły, a raczej Witolda, bo Jagiełło… Ha, przykro stwierdzić, ale cóż, takie życie, każdemu z nas przyjdzie kiedyś zdziadzieć. A co do interesów Witolda, to te są na wschodzie, nie na północy. My weźmiemy więc sobie Bałtyk, albowiem… Jak to ty mawiasz, Szarleju? – Res nullius cedit occupanti.

– Jasne – kiwnął głową Wyszek. – Jedno morze już tedy jest. A drugie? – Pobijemy Turków – wzruszył ramionami Prokupek i już mamy Morze Czarne. Czechy potęgą morską będą i basta. – Jak widzisz, bracie Wyszku – podchwycił z uśmieszkiem Prokop Goły – jesteśmy bardzo spolegliwi. Z wszystkimi nam po drodze, a i z nami wszystkim korzyść i wygoda. Jagiełłę zapewnimy spokój od Zakonu, Witoldowi damy wolną rękę na wschodzie, niech podbija i zawłaszcza tam, co chce, choćby Moskwę, Nowogród Wielki i Perejasław Riazański. Papieżowi też chyba będzie z korzyścią, gdy wytępimy krzyżactwo, nad miarę już wybujałe i harde. Zrealizujemy proroctwo świętej Brygidy, tym razem w pełni i do końca. A gdy się za Turków weźmiemy, to też się Ojciec Święty raczej ucieszy, niż zmartwi, prawda? Jak myślisz? Wyszek Raczyński zachował swe myśli dla siebie.

– Czy to mam – spytał – powtórzyć Szafrańcowi?

– Bracie Wyszku – spoważniał Prokop. – Ty dobrze wiesz, co przekazać. Nasz jesteś przecie człowiek, prawy chrześcijanin, komunię przyjmujesz z Kielicha jako i my. Ale Polak jesteś i patriota, tedy tak czyń, by Polsce też było z korzyścią. Krzyżak to wciąż dla Polski zagrożenie, Grunwald wiela nie pomógł, wisi Zakon Teutoński wciąż nad wami niczym miecz Damoklesowy. Da król Władysław ucho papieskim żalom i błaganiom, przyłączy się do krucjat, wyśle na nas polskie wojsko, a Krzyżacy natychmiast od północy uderzą. Uderzą Brandenburczycy i książęta śląscy. I będzie po Polsce. Będzie po Polsce, bracie Wyszku. – Król Władysław wie o tym – odrzekł Raczyński. I nie sądzę, by się do krucjat przyłączył. Nie może jednak król polski jawnie przeciw papieżowi iść. I tak mnożą się paszkwile, i tak Malbork judzi, że Jagiełło poganin i bałwochwalca w duszy, że z pogany się kuma, że z diabłem w zmowie. Dąży tedy król polski do pokoju. Do ugody między Czechami a Rzymem. A Rzym do takiej ugody skory… – Skory, skory – zadrwił Prokupek. – Im rzymskim krzyżowcom mocniej skórę garbujem, tym bardziej skory. – Prawda święta – przytaknął Polak. – Gdyby papież mógł was… To znaczy, nas, wziąć pod miecz i ogień, to by wziął. Ścinałby, katował, końmi targał, żywcem palił, topił i Gloria in excelsis przy tym wyśpiewywał. Zrobiliby z nami to, co z albigensami, po czym ogłosili, że to na Bożą chwałę. Ale, pokazało się, nie mogą. Sił brak. Więc chcą rokować. – Wiem, że chcą – parsknął pogardliwie Prokupek. Ale dlaczego my mamy chcieć? To my ich w dupę walimy, nie oni nas. – Bracie – Raczyński wzniósł ręce w rozpaczliwym geście. – Bracie, powtarzasz mi to, co sam wiem. Zezwól, bym ja tobie powtórzył, co wie król polski Władysław. Co wie każdy chrześcijański król w chrześcijańskiej Europie. Póki co, Kościół włada światem i dzierży dwa miecze: duchowny i świecki. W prostszych słowach: to papież ma pełnię władzy świeckiej, a król jedynie plenipotentem jest. W jeszcze prostszych słowach: nie będzie Królestwo Czeskie królestwem dopóty, dopóki papież króla czeskiego nie zatwierdzi. Wtedy dopiero nastanie pokój i ład, a Czechy jako królestwo chrześcijańskie do Europy powrócą. – Do Europy? Znaczy, do Rzymu? Dobra, wrócimy, ale nie za cenę utraty suwerenności! I naszej religii! Naszych wartości chrześcijańskich! Wpierw musi Rzym, Europa znaczy, przyjąć wartości chrześcijańskie. Mówiąc krótko: musi przejść na prawdziwą wiarę. To znaczy: na naszą. Tak więc, primo: musi Europa zaakceptować i przyjąć komunię z Kielicha. Secundo: musi zaprzysiąc cztery artykuły praskie. Tertio… – Raczej wątpię – Raczyński nie czekał na tertio – by Europa na to przystała. O papieżu nie wspomnę. – A to się zobaczy! – zaperzył się Prokupek. – Jak daleko stąd do Rzymu? Mil dwieście? Dojdziemy za miesiąc najdalej! I wtedy pogadamy! Ujrzy antychryst rzymski nasze wozy na Zatybrzu, to wnet mu rura zmięknie! – Spokojnie, spokojnie, bracie – Prokop Goły wparł pięści w stół. – Jesteśmy za pokojem, zapomniałeś? Nasz uczony brat, Piotr Chelczicky, naucza, że nic nie może usprawiedliwić łamania piątego przykazania. "Nie zabijaj" jest święte i niezłomne. Nie chcemy wojny, gotowiśmy do rokowań. – Ucieszy – rzekł Raczyński – króla polskiego ta gotowość. – Ja myślę. Ale Rzym niech tak hardo głowy nie podnosi, na piedestał się nie pcha, o dwóch mieczach nie ględzi. Bo nam, prawowiernym Czechom, trudno, bracie Wyszku, przyjąć, że mnożący się ostatnio jak króliki papieże, czy to rzymskiej, czy inakszej obediencji, to kompetentni namiestnicy Boga na Ziemi i że te dwa miecze dobre i prawe dzierżą ręce. Albowiem ostatnimi czasy czasy co papież, to gorsza się okazywała łajza. Jak nie kretyn, to złodziej, jak nie złodziej, to łajdak, jak nie łajdak, to moczymorda i wszetecznik. A niekiedy wszystko na raz. Przy całej mojej dobrej woli, chociażem jako ta owieczka potulny, takim pasterzom posłuszny nie będę, takich za głowy Kościoła nie uznam, takich wszechwładzy nie zaakceptuję, choćby mi kto i sto donacyj Konstantynowych do oczu pokazał. Nauczał mistrz Jan Hus, że nie może być prawdziwym następcą apostoła Piotra papież, który żyje wedle obyczajów Piotrowi przeciwnych. Taki papież wikariuszem jest nie Boga, lecz Judasza Iskarioty. Tedy zamiast posłuch takiemu dawać, za kark go brać i z ambony zrzucać, przywilejów pozbawiać i majętność odbierać! I tak od Watykanu po każdą wsiową plebanię. – Chętnie by Czechów, mówisz, bracie Wyszku, curia Romana jak synów marnotrawnych z przebaczeniem powitała, znów do grona europejskiej chrześcijańskiej wspólnoty zaliczyła? I my temu chętni. Ale wpierw niech obyczaje zmienią i wiarę. Na prawdziwą. Na taką, której Chrystus uczył. Jaką Piotr wyznawał. Jakiej mistrz Wiklef i mistrz Hus nauczali. Bo prawdziwa wiara, wiara apostolska, zgodna z literą Biblii, to ta, którą wyznajemy my, prawowierni Czesi. Chce nas europejska christianitas na swe łono? Niechajże wpierw to łono oczyści. – Są tacy ludzie jak Piotr Chelczicky, jak Mikulasz z Pelhrzymova. Jak twój wielki rodak, Paweł Włodkowic, broniący wolności sumień. Da Bóg, zwróci się Kościół rzymski, zrozumiawszy swe błędy, ku tym właśnie ludziom. Da Bóg, posłucha ich nauk. – A nie posłucha nauk – dokończył z zimnym uśmiechem Prokupek – to posłucha naszych cepów. Długo trwało milczenie. Przerwał je Wyszek Raczyński.

– To wszystko – stwierdził, nie spytał – mam powtórzyć Szafrańcowi? Tego chcecie?

– Gdybym nie chciał – podkręcił wąsa Prokop – to czy mówiłbym o tym? Przed spichrzem czekał na Raczyńskiego Jan Rohacz z Dube, sławny hejtman czasławski. Z konną eskortą. Polak wskoczył na siodło podanego rumaka, wziął od pachołka wilczurę. Wtedy podszedł do niego Prokop. – Bywaj, bracie Wyszku – wyciągnął rękę do uścisku. – Niech Bóg prowadzi. I przekaż, proszę, przez Szafrańca królowi Władysławowi ode mnie życzenia zdrowia. By mu się szczęściło… -…w małżeństwie z Sonką – wyszczerzył zęby Prokupek, ale Goły uciszył go ostrym spojrzeniem. – By mu się szczęściło w łowach – dokończył. – Wiem, iż łowy lubi. Niechajże jednak uważa. Siedemdziesiąt i siedem roków ma. W tym wieku przeziębić się łacno i wykitować od tego można. Raczyński skłonił się, cmoknął na konia. Wkrótce jechali już kłusem ku przeprawie na Łabie, on i Jan Rohacz z Dube. Dwaj przyjaciele, komilitoni, druhowie, towarzysze broni. Było przed nimi, Rohaczem i Wyszkiem, Polakiem i Czechem, jeszcze wiele bitew, potyczek i starć, podczas których mieli walczyć razem, bok w bok, koń przy koniu, udo przy udzie, ramię przy ramieniu. Razem mieli też umrzeć – jednego dnia, na jednym szafocie, najpierw okrutnie zmaltretowani, potem powieszeni. Ale wówczas nikt nie mógł tego przewidzieć. Wielka bombarda ostygła do rana, a pełen entuzjazmu puszkarz nie omieszkał gruchnąć z niej równo o wschodzie słońca. Huk i wstrząs gruntu był taki, że Reynevan spadł z wąskiej pryczy, na której spał. Zaś drobna słoma i pył sypały się z powały jeszcze przez trzy pacierze. Za wielką, jak za panią matką, poszły niniejsze bombardy, miotające kule cetnarowe i półcetnarowe. Huczało. Grunt drżał. Wybudzony Reynevan rozpamiętywał sen, a było co rozpamiętywać: znowu śniła mu się Nikoletta, Katarzyna von Biberstein. Z detalami.

Działa grzmiały. Oblężenie trwało.

Trzeci i najważniejszy powód swej zgody na urlopowanie Szarleja podał im Prokop około południa. Natychmiast stracili humor. – Będziecie mi potrzebni na Śląsku. Obaj. Chcę, byście wrócili na Śląsk. – W sierpniu – podjął Prokop, ani nie zważając na ich miny, ani nie czekając na odpowiedź. – W sierpniu, kiedy my odpieraliśmy krucjatę spod Strzybra, biskup wrocławski po raz kolejny wbił nam nóż w plecy. Wojsko biskupa i książąt śląskich, tradycyjnie wspierane przez Albrechta Kolditza i Putę z Czastolovic, znowu uderzyło na Nachodsko. Znowu rzeką lała się tam czeska krew, znowu pożar trawił domostwa. Znowu dopuszczano się na bezbronnych ludziach nieopisanych bestialstw. – Od roku już przynajmniej przewala się przez Śląsk fala straszliwego terroru. Wszędzie płoną stosy. Okrutnie znęca się Niemczyzna nad naszymi braćmi Słowianami. Nie będziemy się temu bezczynnie przyglądać. Udamy się na Śląsk z bratnią pomocą. Z misją pokojową i stabilizacyjną. – Misję taką – Prokop nadal nie dawał im dojść do słowa – należy jednak przygotować. I to będzie wasze zadanie. Gdy załatwicie wasze prywaty, te, na które wspaniałomyślnie dałem przyzwolenie, udacie się pod Białą Górę, do brata Neplacha. Brat Neplach przygotuje was do zadania. Które wykonacie, nie wątpię, z wielkim poświęceniem, dla Boga, religii i ojczyzny. Jak na Bożych bojowników przystało… Ty, Szarleju, chcesz coś powiedzieć, widzę. Mów. – Na Śląsku – odchrząknął Szarlej – znają nas. Jesteśmy znani. – Wiem.

– Wielu ludzi nas tam zna. Wielu ma do nas złość. Wielu chciałoby widzieć martwymi. – To dobrze. To gwarancja, że będziecie ostrożni i rozważni.

– Inkwizycja…

– I że nie zdradzicie. Koniec dyskusji, Szarleju. Koniec gadania! Dostaliście rozkaz. Macie do wykonania zadanie. A teraz idźcie sobie załatwiać wasze urlopowe prywaty. Załatwcie, radzę, wszystkie, a dokładnie. Wasze zadanie jest, przyznaję, ryzykowne i niebezpieczne. Dobrze jest przed czymś takim uregulować sprawy osobiste. Pospłacać długi przyjaciołom i osobom lubianym. Pozaciągać długi u innych… Urwał nagle.

– Reinmarze z Bielawy – odezwał się po chwili i spojrzał, a tak, że Reynevana ciarki przeszły. – A nie mają przypadkiem twoje sprawy prywatne czegoś wspólnego z zemstą za śmierć brata? Reynevan przecząco pokręcił głową, w gardle zaschło mu bowiem nagle tak, że nie wydusiłby słowa. – Ooo – złożył ręce Prokop Goły. – To dobrze. To doskonale. I tak trzymać. – Mówi Biblia: zdaj się na Pana – podjął po chwili. A co do twego brata, ty możesz dodatkowo zdać się na mnie, Prokopa. Sprawą zajmę się ja, osobiście. Już się zająłem. – Twój brat, którego pamięć szanuję, był tylko jednym z wielu naszych zamordowanych na Śląsku sprzymierzeńców. Zbrodnicza ręka dosięgła wielu ludzi, którzy z nami sympatyzowali, wielu, którzy nam pomagali. Te zbrodnie nie pozostaną bezkarnymi. Na terror odpowiemy terrorem, zgodnie z Boskim nakazem: oko za oko, ząb za ząb, ręka za rękę, noga za nogę, rana za ranę. Twój brat będzie pomszczony, możesz być tego pewien. Ale prywatnej zemsty ci zakazuję. Rozumiem twoje uczucia, ale musisz się powściągnąć. Zrozumieć, że jest tu hierarchia, kolejka do rewanżu, a tyś w tej hierarchii znalazł się daleko od czoła. A wiesz ty, kto jest na czele? Powiem ci: ja! Prokop, zwany Gołym. Śląscy zbrodniarze umieścili mnie na swej liście, myślisz, że pozwolę, by im to uszło płazem? Że nie dam przykładu grozy? Klnę się na Ojca i Syna, że ci, którzy krew przelali, zapłacą krwią własną. Jak mówi Pismo: jak proch na wietrze ich rozrzucę, zdepczę jak błoto uliczne. Poślę w ślad za nimi miecz, aż dokonam zupełnej ich zagłady. Ci, którzy zawarli pakt z diabłem, którzy skrycie knuli zbrodnie, którzy w ciemności zadawali skrytobójcze ciosy, już teraz oglądają się trwożliwie, już teraz czują na karku czyjś wzrok. Już teraz te kreatury ciemności lękają się tego, co w ciemności czai się na nich samych. Widzieli się wilkami, siejącymi grozę wśród bezbronnych owiec. A teraz sami zadrżą, słysząc wycie idącego ich śladem wilka. – Konkluzja: przygotowanie naszego ataku na Śląsk to w tej chwili rzecz o kluczowym znaczeniu dla całej naszej sprawy. Jest to operacja równie ważna, jak choćby obecne oblężenie Kolina czy planowane na koniec roku uderzenie na Węgry. Powtarzam: jeśli skutkiem twych prób prywatnej zemsty operacja skończy się fiaskiem, wyciągnę konsekwencje. Surowe. Nie okażę litości. Pamiętaj o tym. Będziesz pamiętał? – Będę pamiętał.

– Znakomicie. Teraz zaś… Reinmarze, brat Neplach doniósł mi, żeś specem od medycyny… hmm… niekonwencjonalnej. A mnie w kościach okrutnie łupie… Możesz to zamówić? Uleczyć jakimś zaklęciem? – Bracie Prokopie… Magia jest zakazana… Czarownictwo to peccatum mortalium… Czwarty artykuł praski… – Przestań pieprzyć, dobrze? Pytałem, czy możesz uleczyć. – Mogę. Proszę pokazać, gdzie boli.

Загрузка...