Rozdział dwudziesty

w którym pewne wydarzenia z okresu bezpośrednio poprzedzającego Wielkanoc roku 1428 wspominają uczestnicy, świadkowie naoczni i kronikarze. I znów nie wiadomo, komu wierzyć.


Imię moje, Święty Trybunale, jest brat Zefiryn. Z kamienieckiego klasztoru zakonu cysterskiego. Raczą wybaczyć mi konfuzję wielebni ojcowie, aleć to pierwszy raz, gdy przed Oficjum staję… Lubo jeno dla testimonium złożenia, ale jednak… Tak jest, jako żywo, już do rzeczy przechodzę. Znaczy się, do tego, co się w klasztorze przydarzyło w ten dzień tragiczny, w Wielki Wtorek Anno Domini 1428. A com ja na własne oczy oglądał. I tu pod przysięgą zeznam, tak mi dopomóż… Słucham? Żeby do rzeczy? Bene, bene. Już mówię. Bracia nasi klasztorni częścią zbieżali już wcześniej, w sobotę przed tą niedzielą w poście, gdy śpiewa się Panu Judica me Deus, gdy to heretycy palili Otmuchów, Paczków a Pomianów. Łunę wonczas nocą na pół nieboskłonu baczylim, a świtem słonko ledwo przez dymy przebić się zdołało. Wonczas, jakem rzekł, w niektórych z fratres duch upadł, zbiegli, tyle ino biorąc, ile w dwie ręce wziąć zdołali. Pomstował opat, od tchórzów ich wyzywał, karą Bożą straszył, ha, gdyby wiedział, na co mu przyjdzie, sam pierwszy by uciekł. I ja też, nie skłamię przed Świętym Trybunałem, byłbym uciekł, inom nie miał dokąd. Jam jest z urodzenia Lombard, z miasta Tortony, a przybyłemć na Śląsk z Altenzelle, najpirwej do Lubiąża, z lubiąskiego zaś klasztoru trafiłemć do Kamieńca… Hę? Że tematu mam się trzymać? Bene, bene, już się trzymam. Już mówię, jak było. Wkrótce post dominicam Judica guadragesimalem słyszym od zbiegów: odeszli kacerze, poszli kędyś na Grodków. Tedy ulga, dalejże do kościoła, przed ołtarz, bęc krzyżem na posadzkę, gratias tibi Domine, dzięki ci, wielki Boże. Aż tu znowu krzyk, wrzask: pry, idą nowi wyznawcy Husa szatana, Sirotami zwani, idą od Kłodzka. Bardo ogniem zeżgli, już wtóry raz, wtóry raz nieszczęsny on gród palą. W nas zrazu nadzieja, a nuż bokiem przejdą, może na Frankenstein pójdą, głównym wrocławskim traktem, może nie będzie im się chciało na Kamieniec skręcać. Tedy do kościoła, nuże modlić się w tejże intencji, Sancta Maria, Mater Christi, Sancta Virgo virginum, libera nos a malo, sancte Stanislaus, sancte Andrea, orate pro nobis… Ale nie dały nic nasze modły, widać zapragnął nas Pan jako Hioba doświadczyć, byśmy… Ach, tak, wiem. Trzymać się tematu. No to krótko powiem: taki był temat, że wpadli piekielnicy do klasztoru rychtyk w Wielki Wtorek. Wpadli nagle, jak piorun z jasnego nieba, przez mury przeleźli, bramę wywalili, nimeś peccatores te rogamus zakrzyknął, już ich cała hurma wewnątrz była. I dalejże bić… Horror! Sanctus Deus, sanctus fortis, sanctus immortalis, miserere nobis… Brata Adalberta dzidą przebili, brata Piusa mieczami, jak świętego Dionizego… Brat Mateusz z kuszy był ustrzelon, z innych wielu graviter vulneratis… A husyci, niech ich Bóg pokarze, dalejże krowiny wyganiać z obory, prosiaczki z chlewa, baranki… Zabrali wszystkie, co do jednej sztuki… Tiu, psia ich mać, mało, że haeretici, jeszcze do tego latrones et furesl Z kościoła wynieśli naczynia, relikwiarze, kapy, ornaty, krzyż wielgi srebrny, wota, świeczniki… Nic nie ostawili. Nas, co w żywych się ostaliśmy, zgonili na dziedziniec, pod mur. Przyszedł wódz tej zgrai, morda paskudna, poznasz, że kacerz, wołali nań Kralowicz, z nim drugi, jakisi Kolda. Wołają chłopów. Bo trza Świętemu Trybunału wiedzieć, że z onymi husyckimi Czechami i tutejsi chłopi szli, bezbożnicy, zaprzańcy. Onym rozkazuje heretyk Kralowicz, pry, tak i siak, nuże, wskażcie, które tu mnichy lud ciemiężyły, wnet będzie tu sąd. Wnet tych krwiopijców opasłych tak on na nas – karać się będzie. A te chłopskie Judasze zaraz na brata Maternusa wskazały, pry, ten ciemiężył. Jużci prawda, że ciężki bywał kmiotkom frater Maternus, zawżdy gadał, jako to rustica gens optima flens. To i miał. Wywlekli go, cepami na śmierć bili, zbrodniarze. Zaraz potem celerarius Scholer był ubit, wskazali go chłopi, bo dziewki macał, a i za chłopiętami, bywało, uganiał się… Po nim custos Wencel, brat Idzi, brat Laurenty… Krzyk, jęk, błagania, razy, krew bluzga, my na kolana, w płacz, ab ira tua, ab odio et omni mola voluntate libera nos, Domine… Jak było z ojcem opatem, pytacie? Już gadam. Już się odchodzić sposobiły husyty, gdy wpadł paniczyk taki jeden, jasnowłosy, wdały, ale oko złe, grymas na uściech… Wołali nań Renewan. Nijak nie, wielebny ojcze, nie mylę się, dobrzem słyszał: Renewan. Na krzyż mogę przysiąc… Tedy ów Renewan cap ojca opata za habit. Ów jest, krzyczy, Mikołaj Kappitz, opat kamieniecki, najgorszy ludu krzywdziciel, łajdak, donosiciel i inkwizytorski… hem, hem, wybaczcie… inkwizytorski pies. A do opata nachyliwszy się, pamiętasz, mówi, a zębami zgrzyta, Adelę, suczy synu? Coś ją w Ziębicach za sto dukatów o czary skarżył? Na śmierć wydał? Zapłacisz za to teraz. Wspomnij Adelę w drodze do piekła, podły klecho. Tak do opata gadał, nim go na dziedziniec wywlókł. Dobrzem słyszał. Każdziuteńkie słowo. Na krzyż przysiąc mogę… Tematu się trzymając: zatłukli opata Kappitza. Pałami bili, siekierami… Ten Renewan nie bił. Stał ino i przyglądał się. I to wszystko już, co się wonczas zdarzyło, Święty Trybunale, w ten Wielki Wtorek Anno Domini 1428. Prawdę żem tu rzekł, całą prawdę i tylko prawdę, tak mi dopomóż Bóg. Podpalili kacerze kościół nasz i klasztor. Podłożyli ogień pod stodoły, pod młyn, pod piekarnię, pod browar. I odeszli, po drodze Radkowice paląc, naszą wioskę klasztorną. A z nas, cośmy w żywych ostali, na odchodnym habity zdarli. Wtedy jeszcze nie wiedzielim, przecz to czynią. To dopiero później stało się wiadome. Wówczas, gdy zbóje te na Frankenstein napadły…


– Coście za jedni? – ryczał wartownik z Bramy Kłodzkiej. Obok wychylało się zza blanków kilku innych, z kuszami gotowymi do strzału. – Furty zamknione! Nikogo do grodu nie wpuszczamy! – My z Kamieńca! – zapiał spod mnisiego kaptura Rzehors. – Cystersi! Lasami uciekliśmy z rzezi! Klasztor płonie! Odewrzyj bramę, dobry człeku! – Jeszcze czego! Zakaz! Rozumiesz, mnichu? Nie wolno!

– Wpuśćcież, na Boga – zawołał błagalnie Reynevan. Bracia w Chrystusie! Kacerze nam po piętach depcą! Nie zostawiajcie na zgubę! Nie bierzcie naszej krwi na sumienia! Otwórzcie! – A ja wiem, kto wy? Może husyty w przebraniu?

– My zakonnicy, dobrzy i pobożni chrześcijanie! Cystersi kamienieccy! Nie widzicie habitów? Otwórzcie, na Boga żywego! Obok dowódcy warty pojawił się mnich, wnosząc z habitu bożogrobiec. – Jeśliście naprawdę cystersi z Kamieńca – krzyknął to rzeknijcie: jak się zwie wasz opat? – Mikołaj Kappitz!

– Jaki kantyk śpiewa się na laudes w niedzielę i święta?

Reynevan i Bisclavret popatrzyli na siebie z głupimi minami. Sytuację uratował Szarlej.

– Kantyk Trzech Młodzieńców – oświadczył pewnie. Czyli Benedicite Dominum. – Zaśpiewajcie.

– Co?

– Śpiewać! – ryknął wartownik. – A głośno! Bo was, kurwa, bełtami naszpikujem!, – Benedicite, omnia opera Domini, Domino! – zabeczał fałszywie demeryt, znowu ratując dzień. – Laudate et superexaltate eum in saecula! Benedicite, caeli, Domino, benedicite, angeli Domini… – To w samej rzeczy mnisi – rzekł z przekonaniem bożogrobiec. – Trza ich wpuścić. Odkładajcie zawory! Żywo, żywo!


A to, pokazało się, zdrada była, nie byli to monachi żadni, lecz heretycy, qui se Orphanos appellaverunt, w habity przeodziani z cystersów zdarte, gdy in feriaII pasce na monasterium Cisterciense de Kamenz napadli, które to monasterium eodem die efractum et concrematum est. Nie boże owieczki to były, lecz wilcy, łupi in vestimento ovium, te same sprzedawczyki osławione, co się sami Vogelsangiem mianowali, zdrajcy, Judasze, łotry bez czci i wiary. Wdarli się ci nikczemnicy przez bramę niemądrze odemknioną, uderzyli na straże, za nimi hurmą inni Orphani, na wozie dotąd pod płachtą jako Achajowie w koniu drewnianym się ukrywający. Pobili straż, wrota na oścież, a już walą heretyccy equites cwałem, za jazdą piechota biegiem, w dwa pacierze było w mieście kacerzy z półszósta sta, a nowych wciąż przybywało. I uczyniła się trwoga straszna…


Gdy biegli nowomiejskim podwalem, ulicą Nową, nikt nie ośmielił się zastąpić im drogi. Było ich zaledwie dwudziestu, ale hałasu i wrzasku czynili za stu. Husyci ryczeli i hałłakowali, klekotali na drewnianych kołatkach. Bisclavret i Rzehors dęli w mosiężne trąby, Szarlej łupił w blaszany cymbał. Przerażeni i oszołomieni ogłuszającym harmiderem mieszkańcy Frankensteinu pierzchali przed nimi, uciekali w stronę rynku. Raz tylko, z okien browaru, ostrzelano ich z kusz i samopałów, ale zupełnie niecelnie. Nawet nie zwolnili biegu ani nie przestali hałasować. Z południa, od wziętej podstępem Bramy Kłodzkiej, a za niedługo i z zachodu narastały wrzask i palba, Sierotki szturmowały już widać zamek i kościół Świętej Anny. Biegli. Przy Dolnołaziennej ostrzelano ich ponownie, tym razem skuteczniej, dwa ciała zostały w błocie rynsztoków. Bezładną salwą z kusz powitała ich też kilkunastuosobowa obsada Bramy Ziębickiej, strzelcom jednak dygotały ręce, i nie dziwota: widzieli już wzbijający się nad dachy czarny dym, słyszeli wrzask mordowanych. Uderzyli na strażników od razu, z wściekłością, wyglądało, jakby Sierotki chciały odbić sobie na nich ten morderczy bieg. Momentalnie padły trupy, krew zbryzgała bruk podbramia. Reynevan w walce udziału nie brał, wraz z Berengarem Taulerem i Samsonem dopadli bramy, wzięli się do zrzucania zaworów. Szarlej strzegł im pleców, strażnika, który ich zaatakował, pochlastał szybkimi cięciami falcjona. Zawory i belki spadły z gruchotem, pchnięte od zewnątrz skrzydła wrót rozwarły się, z łomotem kopyt wdarli się w bramę jeźdźcy, za nimi z wrzaskiem sypnęła się piechota. Bruk zahuczał od podków, Sierotki rzeką wlały się w miasto, wprost w ulicę Ziębicką. – Dobra robota, Reynevan! – krzyknął, wrywając przed nim konia, Jan Kralovec z Hradku. – Dobra robota z tą bramą! Zmieniam o tobie zdanie! Słusznie cię chwalono! A teraz naprzód, naprzód! Miasto wciąż nie jest nasze! Gdy dobiegli do rynku, wyglądało, że Kralovec się myli, że Frankenstein już jest w ręku Sierotek. Płonął dom opata henrykowskiego, płonęły sukiennice, gorzały ławy i kramy, dym i płomienie waliły z okien domów cechowych. Trwał szturm ratusza, nad bojowy ryk napastników wybijały się już wysokie krzyki mordowanych, wyrzucani z okien ludzie spadali wprost na nastawione sudlice i halabardy. Rzeź trwała w podcieniach rynkowych kamienic. Od południowej części miasta wciąż słychać było wystrzały, atakowany przez Koldę z Żampachu zamek bronił się widać. Ale dzwonnica Świętej Anny stała już w dymie i ogniu., Na rynek wpadli piesi husyci, za nimi jeźdźcy pod wodzą Mateja Salavy. Młody rycerz twarz miał czarną od sadzy, w ręku zbroczony miecz. – Tam! – wskazał buzdyganem Kralovec, opanowując ślizgającego się we krwi konia. – My się tu sami sprawim, wy bieżajcie tam! Na klasztor dominikański! Na klasztor, Boży bojownicy! – Nuże, chłopcy – Reynevan odwrócił się. – Pod klasztor. Biegnijmy. Szarleju, Rzehorsie… – Biegnijmy, Mężny Reinmarze od Otwierania Bram.

– Tauler, jesteś? Samsonie?

– Też jestem.

Konni Salavy, zupełnie nieprzydatni w walkach o zabudowania, rozjechali się po uliczkach, szturm na klasztor dominikański pozostawiając piechocie. Z górą setce ludzi, dowodzonych przez Smila Pulpana, podhejtmana nachodskiego, grubawego typa z ostrzyżoną do skóry głową. Reynevan znał go. Widywał wcześniej. – Hyr na nich! – wrzeszczał Smil Pulpan, wskazując kordem kierunek natarcia. – Hyr na nich, bratrzy! Bij, zabij! Husyci z wrzaskiem podrywali się do natarcia, raz po raz załamującego się w ulewie pocisków. Ale zaraz podrywali się znowu. – Hyr na nich! Śmierć papieżnikom!

Wspierani przez mieszczan i cechowych dominikanie dzielnie i zażarcie bronili swej siedziby, ale była to obrona beznadziejna. Przewaga Sierotek była przytłaczająca, zajadłość ich ataku straszna. Zakonnicy ustępowali pod naporem, wycofywali się, zostawiając ciała w białych habitach, oddając husytom kolejne klasztorne budynki. Ostatnim bastionem obrony był kościół Podwyższenia Krzyża, kruchta i zabarykadowane wejście główne. Zakonnicy bili się tu do ostatniego bełtu z kuszy i ostatniej kuli z piszczały. I do ostatniego człowieka. Gdy rozjuszone oporem Sierotki wdarły się po trupach do prezbiterium, bijąca z witraży kolorowa tęcza ukazała ich oczom tylko dwóch żywych mnichów. Jeden, pochyliwszy głowę, klęczał u ołtarza, tuż przy antepodium. Drugi zasłaniał klęczącego sobą i krucyfiksem. – Templum Dei sanctum est! – jego głos, lubo cienki, wzbił się i ozwał echem aż pod sklepieniem. – Kto niszczy świątynię Boga, tego zniszczy Bóg! Ustąpcie, moce piekielne! Ustąpcie, szatani, heretycy, nim Bóg was porazi! – To Jan Buda – wyjaśnił usłużnie jeden ze sprzymierzonych z Sierotkami Ślązaków. – Ten zaś, który klęczy, to Mikołaj Karpentariusz, przeor ichniejszy. Obaj kazali przeciw nauce mistrza Husa. Dobry Czech to martwy Czech, tak kończyli każde kazanie. Obaj święcili oręż wojsk idących na Nachod. Smil Pulpan miał policzek i szyję we krwi, trzymał się ręką za ucho, znaczną częścią urwane przez bełt z kuszy. Postradał przy szturmie klasztoru i kościoła z tuzin zabitych i drugie tyle rannych, ale ucho, wyglądało, rozwścieczyło go dużo bardziej. – Dobry Czech, martwy Czech, tak? – powtórzył złowrogo. – Tedy pecha macie, klechy. Boście wpadli w ręce żywych i złych. Pokażemy wam, jak zły potrafi być żywy Czech. Brać ich. Na podwórzec z nimi! – Nie śmiejcie mnie tknąć! – wrzasnął Jan Buda. Nie śmiej… Dostał pięścią w twarz, zamilkł. Przeor nie stawiał oporu. – Vexilla Regis prodeunt… – skamlał, wleczony przez nawę. – Fulget Crucis mysterium… Quo carne carnis conditor… Suspensus est patibulo… – Rozum mu się pomieszał – zawyrokował któryś z Sierotek. – To hymn – Smil Pulpan, Reynevan słyszał, jak o tym mówiono, był przed rewolucją zakrystianem. – To hymn Vexilla Regis. Śpiewa się w Wielkim Tygodniu. A dziś Wielki Piątek. Wielce akuratny dzień na męczeństwo.

Przed kościołem obu zakonników otoczył tłum Sierotek. Prawie natychmiast padł pierwszy cios pięści, pierwszy kopniak, po nich następne, potem w ruch poszły pałki i obuchy. Przeor upadł. Jan Buda trzymał się na nogach, modlił głośno, wypluwając krew z rozbitych ust. Smil Pulpan przyglądał mu się z nienawiścią. Na jego znak przyniesiono sprzed drewutni pieniek do rąbania polan. – Święciłeś jakoby, papisto, broń idącym na Nachod. Sposobu, jakim cię za to ukarzemy, nauczyły nas w Nachodzie właśnie biskupie zbiry. Dawać go tu, bratrzy. Jana Budę przywleczono, przełożono mu nogę przez pień. Jeden z husytów, potężny drab, uniósł topór i rąbnął. Jan Buda zaryczał potwornie, z kikuta pulsującą strugą bluzgnęła krew. Sierotki podniosły miotającego się w spazmach dominikanina, przełożyły przez pień drugą nogę. Topór spadł z głuchym stukiem i mlaśnięciem, od uderzenia aż drgnęła ziemia. Jan Buda zaryczał jeszcze potworniej. Berengar Tauler zrobił kilka chwiejnych kroków, oparł się oburącz o ścianę kościoła i zwymiotował. Reynevan trzymał się, ale ostatkiem woli. Samson pobladł bardzo, spojrzał nagle w górę, w niebo. Patrzył długo. Jakby czegoś się stamtąd spodziewał.


Na pieńku, rąbaniu drew służącym, kaci owi, haeretici, samego diabła, ich mistrza i nauczyciela, zapragnąwszy w złości i okrucieństwie prześcignąć, toporami wszystkie extremitatis nieszczęśnikom owym jedną po drugiej odsiekli. Tej okropności pióro me opisać nie zdoła, ręka drży, lacrimae z ócz płyną… Nicolaus Carpentarius, Johannes Buda et Andreas Cantoris, martyres de Ordine Fratrum Praedicatorum, umęczeni dla Słowa Bożego i dla świadectwa, jakie mieli. Boże, Boże, do ciebie wołamy! Usquequo, Domine sanctus et verus, non iudicas et yindicas sanguinem nostrum?


Sierotki grabiły tymczasem kościół ze wszystkiego, co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Święte obrazy, deski ze stalli i połupane resztki ołtarza, które wartości nie przedstawiały, płonęły na ogromnym stosie. Na rozkaz Pulpana obu okaleczonych i dogorywających mnichów zawleczono pod ów stos i rzucono nań. Stojący wianuszkiem husyci patrzyli, jak dwa pozbawione kończyn korpusy niezdarnie ruszają się i wiją wśród płomieni. Paliło się zresztą kiepsko, zaczął padać deszcz. Smil Pulpan macał rozerwane ucho, klął, spluwał. – Mamy jeszcze jednego! – wrzasnęli wypadający z kruchty. – Bracie Pulpan! Złapaliśmy! Na ambonie się krył! – Dawać go tu! Dawać papieżnika!

Wleczonym przez husytów, wyjącym, siepającym się i wierzgającym był, Reynevan poznał go od razu, diakon Andrzej Kantor. Był w samej koszuli, pochwycono go widać w chwili, gdy usiłował pozbyć się dominikańskiego habitu. Wleczony obok, spostrzegł Reynevana. – Paniczu Bielau! – zawył. – Nie daj mnie na mękę! Nie daaaaj! Ratuj, paniczuuuuuu! – Sprzedałeś mnie, Kantor. Pamiętasz? Wydałeś na śmierć jak Judasz. Więc jak Judasz zdechniesz. – Paniczuuu! Litościii!

– Dawać go tu – Pulpan wskazał na okrwawiony pień. – Będzie trzeci męczennik. Omne trinum perfectum! Być może zadecydował impuls, jakieś niejasne wspomnienie. Może była to chwilowa słabość, zmęczenie. Może złowione kątem oka pełne głębokiego smutku spojrzenie Samsona Miodka. Reynevan nie do końca wiedział, co skłoniło go do działania, do takiego, a nie innego uczynku. Wyrwał kuszę z rąk stojącego obok Czecha, wycelował, nacisnął spust. Bełt uderzył Kantora pod mostek z taką siłą, że przeszedł na wylot, niemal wyrywając diakona z rąk oprawców. Nie żył, nim upadł na ziemię. – Miałem z nim – wyjaśnił Reynevan wśród głębokiej i zabójczo martwej ciszy. – Miałem z nim własne porachunki. – Rozumiem – kiwnął głową Smil Pulpan. – Ale nie rób, bracie, tego już nigdy więcej. Bo inni mogą nie zrozumieć. Płomienie z rykiem przedarły się przez dach kościoła, krokwie i belki runęły do płonącego wnętrza. Za moment jęły rozpadać się i walić ściany. W niebo uderzył słup iskier i dymu. Czarne szmaty wirowały nad ogniem niczym wrony nad pobojowiskiem. Kościół Świętej Anny zawalił się doszczętnie. Wśród płomieni czerniał tylko kamienny łuk portalu. Niby brama piekieł. Jeździec, wpadając na plac, wrył spienionego konia przed hejtmanami Sierotek. Przed Janem Kralovcem, Prokupkiem, Koldą z Żampachu, Jirą z Rzeczycy, Brazdą z Klinsztejna i Matejem Salavą z Lipy. – Bracie Janie! Brat Prokop zawrócił spod Oławy, przez Strzelin idzie na Rychbach. Wzywa, byście szli tam nie mieszkając! – Słyszeliście? – Kralovec odwrócił się do swego sztabu. – Tabor wzywa! – Zamek – przypomniał Prokupek – wciąż jeszcze się broni. – Jego szczęście. Dowódcy, do oddziałów! Ładować łup na wozy, zganiać krowy! Wymarsz! Idziemy na Rychbach, bracia! Na Rychbach!

– Witajcie, bracia! Witaj, Taborze!

– Z Bogiem pozdrawiamy, bracia! Witajcie, Sierotki!

Powitalnym okrzykom nie było końca, radość ze spotkania i euforia ogarnęły wszystkich. Wkrótce Jan Kralovec z Hradku ściskał prawicę Prokopa Gołego, Prokupek obcałowywał kudłate policzki Markolta, Jan Zmrzlik ze Svojszyna klepał po żelaznym napleczniku Mateja Salavę z Lipy, a Jarosław z Bukoviny stękał w mocarnym uścisku Jana Koldy z Żampachu. Urban Horn ściskał Reynevana, Rzehors Drosselbarta. Cepnicy i strzelcy Sierotek witali się z taboryckimi kopijnikami, slańscy sudlicznicy i nymburscy topornicy obściskiwali chrudimskich kuszników. Witali się woźnice wozów bojowych, ohydnie przy tym klnąc, swym zwyczajem. Wiatr szarpał powiewające obok siebie chorągwie – tuż przy Veritas vincit, hostii i koronie cierniowej Taboru łopotał Pelikan Sierotek, roniący krople krwi do złotego Kielicha. Boży bojownicy wiwatowali, ciskali w górę czapki i hełmy. W tle zaś płonęło i buchało kłębami czarnego dymu miasto Rychbach, podpalone przez taborytów, opuszczone wcześniej przez ogarniętych paniką mieszkańców. Prokop, z ręką wciąż na ramieniu Jana Kralovca, z pełnym zadowolenia uśmiechem patrzył na formującą się armię. Teraz, w kupie, liczącą ponad tysiąc konnych, więcej niż dziesięć tysięcy piechoty i trzysta naszpikowanych artylerią wozów bojowych. Wiedział, że na całym Śląsku nie ma nikogo, kto byłby zdolny oprzeć się tej sile w polu. Ślązakom pozostawały tylko mury miast. Lub – jak mieszkańcom Rychbachu – ucieczka w lasy. – Wymarsz! – krzyknął do hejtmanów. – Szykować się do wymarszu! Na Wrocław! – Na Wrocław! – podchwycił Jarosław z Bukoviny. Na biskupa Konrada! Wyymaaaarsz! – Dziś Dzień Wielkanocny! – zakrzyknął Kralovec. Festum festorum! Chrystus zmartwychwstał! Zmartwychwstał prawdziwie! – Resurrexit sicut dixit! – podchwycił Prokupek. – Alleluja! – Alleluja! Zaśpiewajmy Bogu, bracia!

Z gardeł sierocych cepników i taboryckich kopijników wyrwała się i uderzyła aż pod niebiosa gromowa pieśń. Wnet zawtórowali im potężnymi głosy sudlicznicy z Chrudimia, pawężnicy z Nymburka, kusznicy ze Sianego. Buóh vsemohuct

vstal z mrtuych zdduct!

Chvalmeź Boha s veseltm,

to nóm vSśm Pismo veU!

Kyrieleison!

Podejmując marsz, śpiew podchwycili oszczepnicy Zygmunta z Vranova, pancerni Zmrzlika, po nich woźnice wozów bojowych, lekka jazda Koldy z Żampachu, jeźdźcy Salavy, Morawianie Tovaczovskiego. Na końcu, jako straż tylna, jechali z gromkim śpiewem na ustach Polacy Puchały. Chrystus Pan wstał z martwych, Po Swych mękach twardych, Stąd mamy pociech wiele, Chrystus nasze wesele! Zmiłuj się, Panie! Kurz wstał chmurą nad wrocławskim traktem. Zostawiając za sobą dopalający się Rychbach, taborycko-sieroca armia Prokopa Gołego szła na północ. W stronę ciemniejącej na horyzoncie, okutanej chmurami Ślęży. Jezukriste, vstal si, nóm na pflklad dal si, ze. nóm z mrtuych vstóti, s Bohem pfebyuati. Kyrieleison! Pożary w mieście jeszcze szalały, podgrodzie natomiast wypaliło się niemal zupełnie, dymiło tylko, migotało gasnącymi płomykami na zwęglonych belkach i słupach. Słysząc, że śpiew husycki zamiera w oddali, ludzie zaczęli wyłazić z ukryć, wychodzić z lasów, schodzić ze wzgórz. Rozglądali się, przerażeni, płakali, patrząc na zagładę swego miasta. Ocierali z twarzy sadze i łzy. I śpiewali. Była wszak Wielkanoc. Christ, der ist erstanden von der marter alle des sull wir alle fro sein Christ soi unser trost sein. Kyrieleyson! Wyszli z ukryć i zeszli z góry Winnik mnisi franciszkanie. Szli, płacząc i śpiewając, ku spalonemu miastu. Była Wielkanoc. Christus surrex.it Mola nostra texit Et quos dilexit Hoc ad celos vexit Kyrieleison!

Armia Prokopa Gołego maszerowała na północ. Kurzawa ognia i słupy dymu wzbiły się znad wsi, palonych przez podjazdy Salavy i Fedka z Ostroga. Jasnoczerwonym ogniem eksplodowały strzechy Uciechowa. Zapłonęły Praus, Harthau i Rudelsdorf. Wkrótce cały niemal horyzont stał w ogniu. Była Wielkanoc. Boży bojownicy maszerowali na północ. Ze śpiewem na ustach. Yśichni svett, proste, nóm toho spomozte, bychom s vómi bydlili, Jezukrista chvdlili! Kyrieleison! Była Wielkanoc. Chrystus prawdziwie zmartwychwstał.

Pożoga ogarniała kraj.

Загрузка...