Dina porwał wicher, który wypadł z głębi jaskini, i przeniósł go jak piórko przez skalny korytarzyk z powrotem do sali skibrytów. Nie wiedział, że krzyczy, bo nie słyszał własnego głosu. Rozpaczliwie wymachując wokół siebie ramionami, szukał jakiegoś uchwytu lub oparcia, by zatrzymać się, zawrócić i pośpieszyć ż pomocą Mai. Prąd powietrza rwał jednak jak rozszalała rzeka, która przerwała tamę. Kiedy w pewnej chwili udało mu się zapalić reflektor, ujrzał, że za falą wichury podąża druga — fala skalnej lawiny sunąca całą szerokością podziemia. Wtedy poczuł, że ktoś chwyta go za rękę i z całych sił ciągnie w kierunku wyjścia.
— Nie! Nie!!! — rzucił się nieprzytomnie do tyłu. Maia! Maia!
To jedno słowo, jedno imię kołatało mu w głowie, głusząc wszystkie myśli, tak jak huk lawiny i wichru głuszył wołanie, jego i tego kogoś, kto usiłował go powstrzymać.
Raptem z czoła lawiny wytrysnął ogień. Jaskrawa, płomienista smuga, za którą w przyćmionym świetle reflektora błysnęło coś srebrnego jak wielka ryba, na moment ukazująca się w słońcu nad lustrem wody. W tej samej chwili ktoś ponownie uwięził w uścisku jego rękę.
— Puść!!! — wrzasnął chłopiec.
Jednak tym razem nie udało mu się wyrwać. Chmura, która go otaczała, znikła na ułamek sekundy i wtedy ujrzał tuż przed sobą światło. Był to reflektor tego właśnie człowieka, który ciągnął go przez ostatnią już podziemną salę w stronę wylotu jaskini nad samotnymi laboratoria mi. Dostrzegł też, że obok nich biegnie jeszcze jedna postać w skafandrze. Ale to na pewno nie była Maia.
— Puść!!! — powtórzył.
Jakimś cudem jego słuchawki wyłuskały ten okrzyk z huku goniącej ich lawiny i przestraszył się brzmienia własnego głosu.
Niebawem jednak uciszyło się trochę. Usłyszał odpowiedź.
— Din! — Dutour dyszał ciężko. — Din!… Maia jest moją córką! Zrozum, teraz nie możemy jej pomóc. Wyjdziemy i zorganizujemy ratunek. Nie opieraj się!
Din przestał się opierać. A niespełna minutę później z najwyższym trudem zahamował na półeczce skalnej, już pod otwartym niebem. Zaraz po nim opuściła podziemia Mamma, a za nią ukazali się Inia i Dutour.
— Dalej, dalej! — wołał ratownik. — Nie stójcie! Nie wiadomo, czy lawina nie runie w dół, po zboczu! Tędy, o! — pokazywał ścieżkę zbiegającą zakosami do podnóża gór i dopiero na płaskim terenie zawracającą w stronę białych kopuł bliźniaczych pracowni.
Była to ta sama ścieżka, którą wczoraj wzgardził Irek, co pociągnęło za sobą brzemienne w skutki wizyty, najpierw u jednego, a potem u drugiego szczęśnika.
Ocalona z katastrofy czwórka skwapliwie skorzystała z bezpieczniejszej drogi. Byli w połowie ścieżki, kiedy za sobą usłyszeli ogłuszający grzmot. Obejrzeli się. Z jaskini buchnął pióropusz dymu. Następnie z otworu zaczęły wylatywać głazy, jakby wystrzeliwane z ogromną siłą.
— Chodźcie kawałek dalej — powiedział Dutour. Schowamy się tam — wskazał miejsce, gdzie ścieżka omijała skalną grzędę, biegnąc przez kilka metrów pod wysokim masywnym okapem, nad którym sterczała prostopadła ściana.
Usłuchali bez słowa.
— Czy tym dwom tam, na dole, nic się nie stanie? spytała Mamma, kiedy zatrzymali się już pod bezpiecznym, kamiennym „dachem”.
— Nie — odrzekł ratownik. — Może ich zasypać, ale to nic groźnego. Na otwartej przestrzeni odkopiemy ich w piętnaście minut. Lawina nie powinna przebić strefy ochronnej, a gdyby nawet, to kopuły laboratoriów wytrzymają z pewnością. Natomiast… — urwał.
Mamma, Inia i Din wiedzieli, co chciał powiedzieć. Szczęśnikom nie grozi niebezpieczeństwo. Ale Maia i Irek…
Głazy i kamienie, wyrzucane z jaskini, nadal toczyły się po zboczu niszczącą grzmiącą rzeką. Nagle stało się coś niewiarygodnego. Czarna chmura w ułamku sekundy rozprzestrzeniła się, przesłaniając widnokrąg, a cały wielki szczyt nad otworem groty jakby ożył. Uniósł się, przez moment trwał w powietrzu niby startująca rakieta, aż wreszcie, opisawszy na niebie szeroki łuk, z potwornym grzmotem runął w dolinę.
Cztery maleńkie figurki skulone pod nawisem skalnym trwały bez ruchu, jak sparaliżowane. Widowisko zaparło dech w piersiach nawet doświadczonemu ratownikowi.
Ale stopniowo burza cichła. Widać zawalenie się góry stanowiło ostatni akt tragedii. Ogłuszający łoskot przechodził powoli w niski, gasnący pomruk, chmura kurzawy zaczęła opadać. Ukazało się brudnofioletowe niebo, błysnęła jedna, druga gwiazda…
Dutour uniósł bezwiednie rękę, jakby chciał otrzeć sobie pot z czoła. Kiedy jego palce trafiły na osłonę kasku, znieruchomiał na moment. Zaraz potem ze świstem wciągnął do płuc powietrze i wyprostował się.
— Wzywam RXjeden, trzy, cztery! Zarządzam alarm! Uwaga, dyspozytornia „Pięciu Księżyców”! Uwaga, baza! Jeśli mnie słyszycie, natychmiast przybywajcie z pomocą. Zmobilizujcie cały sprzęt. Nastąpiło obsunięcie się góry. Jaskinia jest zasypana. Fiora Mammavita, Inia Skiba, Din Robinson i ja, Dutour, zdołaliśmy uciec. W za sypanej jaskini pozostali Irek Skiba i moja córka, Maia… Uwaga, dyspozytornia! Uwaga, baza! Ogłaszam alarm…
— Irek…
Szept, który odezwał się w słuchawkach chłopca, brzmiał tak smutnie, że mógł pochodzić jedynie z przykrego snu.
— Irku…
W snach widzi się dziwne rzeczy i słyszy niezwykłe głosy. Ten, który go woła, należy na przykład do Mai. Mai tu nie ma. Gdyby była, on nie mógłby spać. A śpi. Jest ciemna noc…
Zaraz… chwileczkę. Skąd właściwie wie, że jest ciemno, a nie jasno? Jeżeli śpi?…
— Irku, żyjesz?…
Westchnął. Westchnął i w tym samym momencie uświadomił sobie, że jego oczy są szeroko otwarte. A więc ten smutny szept nie miał nic wspólnego z żadnym snem!
Maia! — chciał krzyczeć, wydał jednak tylko przeraźliwie zduszony głos, który zabrzmiał jak zgrzyt noża po szkle. l właśnie ten dźwięk sprawił, że przypomniał sobie wszystko. Byli w jaskini, patrzyli w stronę korytarzyka, gdzie tkwił ów dysk, potem zrobił zdjęcie i…
— Maia! — wykrztusił. — Maia! Próbował się zerwać, ale nie zdołał. Nogi miał uwięzione i bezwładne.
Nagle dostrzegł światło. Blady promyk przemknął po leżących dokoła głazach i zatrzymał się na jego twarzy.
— Mogę się ruszać — powiedziała cicho Maia. — Chyba nic mi się nie stało. A tobie? Czy… — w tym momencie głos wypłatał dziewczynie psikusa. Wzniósł się powyżej wszystkich tonów gamy i umilkł.
— Czuję się bardzo dobrze — zapewnił natychmiast Irek. Coś, co tkwiło mu w gardle i przeszkadzało mówić, nagle ustąpiło. — Tylko nie mogę wstać. Moje nogi…
Światło uciekło z jego twarzy. Chwilę później usłyszał chrzęst odgarnianych kamieni, a następnie głośne westchnienie ulgi.
— Uff — sapnęła Maia.
Równocześnie chłopiec poczuł, że ciężar, który dotychczas przygniatał mu nogi, nagle zniknął. Głęboko wciągnął do płuc powietrze, po czym usiadł.,Sięgnął do reflektora, ale znalazł tylko szczątki jego połamanej obsadki.
— Do licha! mruknął.
— Co się stało?
— Nic takiego — uspokoił pośpiesznie dziewczynę. Rozbiło mi reflektor. Nie ma go…
— Nie szkodzi. Mój ocalał. Widzisz? — strumień światła ponownie przemknął mu przez twarz i pobiegł dalej, vv stronę jego nóg.
Irek skorzystał z okazji, żeby przyjrzeć im się uważnie, Wyglądały nie najgorzej. Wokół nich leżały pryzmy kamieni odgarniętych przez Maię. Miał szczęście. Gdyby tak dostał się pod jakiś blok skalny lub choćby jeden większy głaz…
Napiął mięśnie i wstał. Postał chwilę, chwiejąc się, a następnie usiadł z powrotem, dość gwałtownie i nader boleśnie.
— Do licha! — syknął znowu.
— Jesteś osłabiony — stwierdziła rzeczowo Maia, która usiłowała go podtrzymać, ale bez powodzenia. — Nic dziwnego. Musieliśmy tu leżeć dość długo, nie wiedząc, co dzieje się na świecie.
— Nie dzieje się nic dobrego — odrzekł równie rzeczowo Irek.
Wstał znowu i po krótkiej walce z własnymi kolanami, w których ktoś wymienił mu uczciwe ścięgna na słabiutkie gumki, zdołał wreszcie utrzymać się w pozycji piono wej. Odsunął się o krok od rumowiska. Był to mały, malutki krok i jego plecy już oparły się o skałę.
— Popatrz — usłyszał obok siebie głos Mai — tylko przy samej ścianie pozostało trochę miejsca. Bo poza tym całą salę zasypało.
Irek obejrzał się. Dziewczyna zauważyła jego ruch i skierowała światło swojego reflektora w stronę, w którą spoglądał. To samo zrobiła w parę sekund później, kiedy chłopiec, obejrzawszy już gładką skałę tworzącą skośny dach nad ich głowami, wpatrzył się w czarny, trójkątny korytarzyk biegnący wzdłuż ściany jaskini. Korytarzyk ten przypominał trochę pochylnię w bardzo starej kopalni, zamkniętej od lat, ponieważ w każdej chwili groziła zawaleniem. Jednak była to jedyna droga…
Chłopiec odruchowo sprawdził czujniki wewnątrz swojego kasku.
Stwierdziwszy, że butle z powietrzem i cała aparatura skafandra, poza reflektorem, są w idealnym porządku, rzekł:
— Nie martw się, Maiu. Spróbujemy pójść tędy, pod ścianą. Może uda nam się wydostać. A jeśli nie, to przecież nie zostawią nas tutaj na pastwę losu. Twój ojciec na pewno coś wymyśli, a mój zrobi jeszcze jednego Truszka…
W tym momencie pomyślał, że jego poczciwy stożkowaty opiekun spoczywa być może gdzieś niedaleko, przywalony tonami skały, i umilkł. A w następnej chwili zrozumiał, że jeśli chodziło mu o podtrzymanie dziewczyny na duchu, powiedział akurat i dokładnie to, czego nie należało mówić. Maia, ciągle jeszcze wstrząśnięta i przerażona, teraz dopiero przypomniała sobie, że przecież podczas katastrofy nie byli w jaskini sami…
— Mój ojciec! — wykrzyknęła z rozpaczą. — Ojciec! Mamma! Din! Twoja siostra! Irku!…
Chłopiec zacisnął pięści. Miał ochotę rozpędzić się i z całej siły wyrżnąć głową w skałę. Ponieważ jednak nie sposób nabrać rozpędu na placyku o powierzchni dwóch metrów kwadratowych, odchrząknął tylko i nienaturalnie spokojnie rzekł:
— Oni stali bardzo blisko wyjścia. Pamiętasz wiatr, jaki się zerwał, kiedy ruszyła lawina? Nawet gdyby sami nie chcieli uciekać, ten podmuch odrzuciłby ich w bezpieczne miejsce. Nie bój się. Są już na zewnątrz i martwią się o nas.
— Ale ojciec i Din! Oni na pewno zostali, żeby mnie… to znaczy, żeby nas ratować!
Irek znowu musiał odczekać jakiś czas, zanim mógł się odezwać. Tym razem jednak przyczyną takiego stanu rzeczy nie była jego własna lekkomyślność. Miał prawo się zirytować. Co, u licha?! Din i Din!
— Pamiętaj — wycedził wreszcie przez zęby — że musieli ratować Mammę i lnię. Wyprowadzić je na zewnątrz. A wrócić już nie zdążyli, bo jaskinia była zasypana. Teraz.myślmy tylko o tym, jak się stąd wydostać — dodał już zwykłym tonem. — Jeśli nam się to uda, pomożemy także im. Przecież kiedy zaczną nas odkopywać, i na nich mogą osunąć się skały. Powinniśmy wyjść przed rozpoczęciem akcji ratowniczej.
Jego pozorny spokój i logiczne argumenty odniosły w końcu skutek. Maia przestała myśleć o Dinie. A przynajmniej przestała o nim mówić.
— Tak! tak! — szepnęła gorączkowo. — Musimy wyjść. Tylko wiesz — wtrąciła mimochodem — ja mam uszkodzoną jedną butlę z powietrzem.
Irek zdrętwiał. Sam sprawdził, czy jego skafander jest cały, nie zatroszczył się jednak o swoją towarzyszkę. Pięknie, nie ma co!
— Pokaż!…
Po omacku zaczął badać aparaturę próżniowego skafandra dziewczyny. Jest! Przewód zasilający prawą butlę był rozpruty jak nożem, pewnie ostrym odpryskiem skały. Główny zawór automatycznie zamknął uszkodzoną but lę, a otworzył dopływ powietrza z drugiej. Ale na jak długo wystarczy zapas zmagazynowany w jednym pojemniku?
— Moje czujniki świecą normalnie — dziewczyna odwróciła się ponownie twarzą do Irka. — Tylko jedna mała lampeczka miga czerwienią. To nawet ładnie wygląda…
„Ładnie wygląda” — powtórzył w duchu z ironią chłopiec. Pewno, że ładnie. Jeszcze ładniej będzie wyglądało za parę godzin, kiedy zaczną migać wszystkie czujniki… coraz słabiej, słabiej… aż wreszcie zgasną.
— Ta butla to głupstwo — powiedział na głos. — Moje są całe. Zawór ma specjalne urządzenie, dzięki któremu można przetoczyć powietrze z jednego zespołu pojemników do drugiego. Podzielimy się moimi zapasami… Ale trzeba poczekać, aż ciśnienie w twojej, nie uszkodzonej butli, jeszcze trochę opadnie. Musisz głęboko oddychać… Żeby szybko zużyć jak najwięcej powietrza. Najlepiej rób tak: aaa — huu, aaa — huu…
— Nie żartuj — zaprotestowała słabo Maia. Znowu skierowała światło reflektora w głąb ciasnego korytarzyka, ciągnącego się pod ścianą,
— Chyba można przejść… — powiedziała niepewnie.
— Można i trzeba — dla podkreślenia pewności, z jaką. wymówił te słowa, chłopiec od razu ruszył w kierunku wskazanym przez światło.
Ostrożnie, żeby nie uszkodzić bezcennych zasobników na plecach, wsunął się do trójkątnej szczeliny. Reflektor natychmiast wymacał dalszą drogę. Maia szła tuż za nim i świeciła przed siebie. Korytarzyk przypominał pałac strachów w wesołym miasteczku. Wprawdzie nie było tu wyskakujących znienacka kościotrupów, potworów, piratów i smoków, ale na przykład rolę tych ostatnich z powodzeniem odgrywały zębate zwały głazów czekających tylko na najlżejsze muśnięcie, by runąć i pogrzebać śmiałków, którzy odważyli się naruszyć spokój i majestat cmentarzyska ganimedzkich podziemi. A przy tym droga ta wiodła nie w stronę wejścia do „galerii”, tylko właśnie w przeciwną. Na to jednak nie było rady.
— Nie ma rady — rzekł cicho Irek, jakby się bał, że każde głośniej wypowiedziane słowo góry potraktują jako wyzwanie. — Idziemy dalej.
Dalej szczelina stała się nawet nieco szersza. Przebyli już kilkanaście metrów i w Irka zaczęła powoli wstępować nadzieja, że być może uda im się w końcu dotrzeć do przejścia po przeciwnej stronie „sali dysku” i że to przejście nie będzie zasypane. Wówczas już bez trudu wróciliby do studni, a nad jej wylotem czeka przecież RXdwa z liną asekuracyjną.
Niestety. Parę sekund później biała plama światła rozpłynęła się na skośnej, skalnej płycie zamykającej korytarzyk. Stanęli.
— Czy to koniec sali? — spytała dziewczyna. Widać myślała przed chwilą o tym samym, co Irek.
Chłopiec pokręcił głową. Nie. W momencie katastrofy znajdowali się przecież blisko wejścia do sali ze skibrytami. Przeszli najwyżej dwadzieścia metrów, a „sala dysku” miała co najmniej sto. A więc nie osiągnęli jeszcze nawet połowy jej długości.
Podszedł bliżej do głazu zagradzającego drogę i odkrył szczelinę, za którą czerniła się pusta przestrzeń. Był to nowy korytarzyk, odbiegający pod kątem prostym od tego, którym posuwali się do tej pory.
— Poświeć — powiedział wpełzając pod niską krawędź płyty. — Pójdziemy tędy… — wystękał.
Za skalną zaporą przejście było jeszcze węższe, jeszcze bliżej piętrzyły się zwały głazów. Ale najważniejsze, że w ogóle istniało jakieś przejście.
Niebawem korytarzyk stał się tak niski i stromy, że dalej mogli iść wyłącznie na czworakach. Słyszeli tylko własne oddechy, coraz krótsze, coraz bardziej świszczące.
Znowu zmienili kierunek, bo zmieniła go także skała, która zatrzymała lawinę, pozostawiając u swego podnóża pas wolnej przestrzeni.
Chwilę później poczuli jednak, że nie maja już pod sobą twardego podłoża, tylko ruchome, osuwające się pod ich ciężarem kamienie.
Irek zatrzymał się.
— Poświeć — poprosił znowu.
Maia podczołgała się bliżej i skierowała światło reflektora tam, gdzie powinna być dalsza droga. Ale drogi nie było.
— Nikt nie odpowiada — powtórzył z rozpacza Geo Dutour. — Nie słyszą nas… Halo! RXjeden, RXtrzy, RXcztery! Halo, dyspozytornia! Halo, baza!!!
Cisza.
— Popatrzcie na rakietę — odezwała się nagle Inia. Tam chyba ktoś jest…
Wszyscy spojrzeli na równinę, gdzie stał statek, którego załogę także długo i bezskutecznie wywoływano, zanim została ona cudownym sposobem wyrwana przez Truszka z uścisku tajemniczej planetoidy. Wzniecona przez lawinę chmura pyłu opadła już poniżej zadartego dzioba rakiety. Właśnie w tym momencie coś tam błysnęło. Ani chybi platforma windy.
— Rzeczywiście. Ktoś tam jest — stwierdziła Mamma, po czym zwracając się do Dutoura, spytała na pozór zupełnie od rzeczy: — Masz lustro? Nie masz — odpowiedziała sama sobie, zgodnie ze swoim zwyczajem. — Wobec tego ja się odwrócę, a ty sprawdź, czy mam anteny. Bo u ciebie nie zostało po nich nawet śladu…
Geo Dutour natychmiast uważnie zlustrował tył kasku Mammy, a następnie Ini i Dina. Okazało się, że nikt z całej czwórki nie miał tych malutkich sprężystych pętelek umocowanych tuż nad zasobnikami z powietrzem, tak wiotkich i cienkich, że niemal niedostrzegalnych.
— A to pech! — wykrzyknął Din. — Ale żeby wszystkim nam równocześnie ta lawina porwała akurat anteny!
— Byliśmy odwróceni tyłem, kiedy uderzyła wichura, a anteny są zrobione z cienkich drucików i nie mają takiego pancerza, jak na przykład butle z powietrzem — tłumaczył Dutour. — Teraz przynajmniej wiemy, czemu nie odpowiadają ani moje automaty, ani baza i „Pięć Księżyców” — pokiwał melancholijnie głową.
— Wobec tego, jak to się dzieje, że my nawzajem się słyszymy? — spytała Inia.
— Bo cały czas stoimy lub idziemy tuż obok siebie. Ale już ten ktoś w rakiecie na pewno nas nie usłyszy. Musimy tam zejść. Chodźcie!
Odwrócił się i ruszył dalej tą samą ścieżką, która przyprowadziła ich pod nawis skalny, skąd obserwowali runięcie góry.
Przez chwilę szli w milczeniu. W pewnym momencie Mamma odchrząknęła i powiedziała cicho, jakby do siebie:
— Co to właściwie mogło być?
— Co to mogło być? — powtórzył Dutour wzruszając ramionami. — Po prostu Irek błysnął lampą, robiąc zdjęcie, a wtedy ten dysk wyrwał się ze swojego korytarzyka. Po drodze naruszył równowagę skał. Rzeczywiście reagował na światło… ale co do mnie, wolałbym się o tym, przekonać w mniej dosadny sposób.
— Nie o tym myślałam — mruknęła Mamma. — Kiedy uciekaliśmy przed lawiną, jeszcze wewnątrz jaskini, w pewnej chwili coś przeleciało koło mnie… jakby wypadło z tyłu. Mignął mi jakiś płomień…
— Ja też widziałem! — zawołał Din. — Tylko mnie wydawało się, że to były dwa przedmioty, nie jeden.
— Owszem, ja także zauważyłam, że coś błysnęło — rzekła z namysłem Inia. — Ale to mogło być złudzenie.
— To nie było złudzenie. Ja też widziałem — Dutour przystanął na moment. Jego wzrok padł na Dina. — A ty skąd to masz? — spytał zdumiony.
— Co mam? — nie zrozumiał Din.
— Aparat. Aparat Irka. Skąd go wziąłeś?
— Aparat? — chłopiec spojrzał na swoje dłonie zaciśnięte na małym pudełeczku z miniaturowym obiektywem i jeszcze mniejszym guziczkiem lampy błyskowej, zdolnej, jak się okazało, rozsadzać góry. — W ogóle nie wiedziałem, że go mam… — przyjrzał się nieufnie feralnemu przedmiotowi, jakby podejrzewał, że ten znalazł się w jego dłoniach za sprawą kosmicznych czarnoksiężników, grasujących po Ganimedzie w wypolerowanych dyskach. i że zaraz rozpłynie się w powietrzu, pozostawiając woń spalonej siarki.
— Pewnie chwyciłeś odruchowo, kiedy wypadł Irkowi — próbowała rozwiązać zagadkę Inia.
— W końcu mniejsza o to, skąd go masz. — Dutour podjął przerwany marsz. — Na wszelki wypadek dobrze go tylko schowaj. Jeśli coś wyjdzie z tych zdjęć, które robił Irek, to będziemy mieli przynajmniej dokumentację fotograficzną ściennych malowideł…
— Skibrytów — wtrąciła z naciskiem Mamma.
— … skibrytów — powtórzył potulnie Dutour. — Skibrytów i dysku. To drugie może się okazać ważniejsze, przynajmniej dla profesora Bodrina i pracowników bazy. Ale nie wyłącznie dla nich…
Din schował aparat do kieszeni skafandra. Zapiął ją starannie, po czym jeszcze raz przyjrzał się swoim rękawicom, jakby oczekiwał od nich wyjaśnień, kiedy i w jaki sposób pochwyciły przedmiot, który mógł zainteresować samego profesora Bodrina. Ponieważ jednak rękawice odmówiły wszelkich wyjaśnień, pokręcił tylko głową i przyśpieszył, bo Dutour, a za nim Mamma i Inia wysforowali się już dość znacznie do przodu.
Ścieżka zakręciła pod ostrym kątem i skierowała się wprost ku laboratorium. Chmura kurzawy opadła już bar dzo nisko, ale białych kopuł bliźniaczych budyneczków nadal nie było widać. Za to nagle usłyszeli w słuchawkach daleki, zniekształcony głos.
— Nie — mówił jakiś mężczyzna — nie było ich na zewnątrz. Sądzę, że nic im się nie stało. Ale nie mam ciężkiego sprzętu. A zanim odwalę to rumowisko gołymi rękami, może minąć tydzień. Nie masz pojęcia, co tu się działo. Sven, mówię ci, myślałem, że cała ta skorupa wybucha jak wulkan! Ostatecznie runął tylko jeden szczyt.
Zapadła cisza. Widać Sven, z którym rozmawiał mężczyzna bawiący w rakiecie, coś mu teraz odpowiadał. Ale jego głos pozostawał, rzecz jasna, niesłyszalny dla czwórki pozbawionej anten.
— Pięć minut temu? — powiedział po pauzie ten sam mężczyzna. — Czemu nie dałeś mi znać od razu? A profesor mówił, że będą przeprowadzać obliczenia teoretyczne i że to potrwa co najmniej dobę…
Znowu przez chwilę było cicho.
— Tak czy owak, poinformuj ich o tym, co się stało. Schodzący z góry poznali wreszcie głos Roberta Longa, tykowatego asystenta Bodrina.
— Co? Rozumiem, rozumiem. Oczywiście, że musisz być stale na nasłuchu. Nie wiem, dlaczego mnie wysłali tutaj, a ciebie zostawili samego w bazie. Ten wrak mógł spokojnie poczekać choćby i miesiąc. Wyłączam się.
— Halo, Bob! — pisnął nagle inny głos, który w przeciwieństwie do tamtego, przytłumionego odległością, zabrzmiał tak ostro, że Inia i Din odruchowo objęli dłońmi swoje kaski, w okolicy, gdzie pod pancerną osłoną znajdowały się ich uszy. — Bob!!! — wrzasnęła Mamma jeszcze głośniej. — Boooob!!!
— Halo?! Czy ktoś coś mówił? Sven? Alarm? Wypadek? Odpowiadać! — gorączkował się młody naukowiec.
— Tuuuutaj! W górach!!!
— Co?! W murach?! Co to znaczy?!
— Poczekaj, aż będziemy niżej — poradził Dutour.
— Nie w murach, tylko w górach! — ryknęła Mamma, ignorując rozsądna propozycję ratownika. — Otwórz wreszcie oczy!!!
Czarna chmura wzniecona przez lawinę zmieniła się już w półprzeźroczysta mgiełkę. Zupełnie wyraźnie widzieli teraz człowieka, którego tak uparcie wzywała Mamma, a któremu wreszcie także udało się ich zauważyć.
— Kto idzie? — jego głos brzmiał coraz wyraźniej. — Co tam robicie? Nic wam się niestałe? — Long zjechał windą na dół i zaczął biec w ich stronę.
Nikt mu nie odpowiedział. Ocaleni z katastrofy wędrowcy w tym właśnie momencie zrozumieli, o czym to Bob rozmawiał z czuwającym w bazie Svenssonem. Tam gdzie zwykle bielały kopuły małych laboratoriów, teraz wznosiła się szeroka piramida głazów. Lawina pokryła grubą warstwą oba budyneczki. To dlatego Bob żałował, że nie ma ciężkiego sprzętu.
Ale nie wiedział jeszcze najgorszego. A mianowicie, że wewnątrz góry, która zawaliła się jak domek z kart, pozostali Maia i Irek. Pozostali odcięci od świata lub… martwi.
Maia opadła na kamienie i leżała bez ruchu. Irek przymknął oczy. Próbował sobie wyobrazić, że siedzi w pokoju i że kiedy tylko uniesie powieki, ujrzy słoneczny park. A w parku, na tle kolorowej kuli przedstawiającej Ziemię, sylwetki ojca, Ini, Mammy, Dutoura. Nawet Dina…
Westchnął i otworzył oczy. Każdemu, kto znajdzie się w trudnej sytuacji, wolno pomarzyć… byle te marzenia nie przesłoniły mu rzeczywistości i nie odebrały woli działania.
Westchnął ponownie i oparł się na łokciach. W tym samym momencie Maia podniosła się także. Ten ruch spra wił, że światło reflektora przymocowanego do jej kasku pomknęło w górę.
— Czekaj!!! — krzyknął Irek, zapominając, że nie ma zbyt wielkiego sensu zachęcać do czekania kogoś, kto znajduje się w pułapce bez wyjścia. Ale w tym rzecz, że wyjście było! A przynajmniej mogło być. — Czekaj — powtórzył. — poświeć w górę… Nie, bardziej na lewo…
Ujął kask dziewczyny w dłonie i delikatnie skierował reflektor w tę stronę, gdzie wysoko nad osypiskiem głazów dostrzegł czarną szczelinę. Tak jest! Tam właśnie był dalszy ciąg korytarzyka prowadzącego pod ocalałą skalną ścianą!
— Chodźmy — powiedział.
Mijały minuty. Minęło ich już wiele, a każda następna była gorsza od poprzedniej. Do zauważonego przez Irka otworu musieli wspinać się, czołgając po sypkich kamieniach. Co chwila to jedno, to drugie zjeżdżało w dół, tracąc zdobywane z takim trudem metry. Mimo to powoli, ale uparcie posuwali się w górę. Skalny strop wisiał teraz tuż nad ich głowami, a piarżysty prześwit pod nim wznosił się coraz bardziej stromo.
— Nie mogę już… — wydyszała w pewnej chwili Maia. Irek zatrzymał się.
— Słuchaj, myślę, że wiem, gdzie jesteśmy — nadal starał się, jak mógł, dodawać dziewczynie otuchy. — Najpierw szliśmy pod starą ścianą w kierunku studni. Potem zagrodziła nam drogę zawalona skała i musieliśmy skręcić. Następnie skręciliśmy jeszcze raz, a więc zaczęliśmy wracać z powrotem, tylko po przeciwnej stronie jaskini. Teraz powinniśmy być znowu niedaleko przejścia, obok którego staliśmy, kiedy zdarzył się ten wypadek… to znaczy, kiedy tak głupio błysnąłem aparatem — rzekł z samozaparciem. — Ale do przejścia nie dojdziemy, bo po tej stronie, przed nim znajdował się wylot bocznego koryta rza, gdzie siedział dysk. Przecież to właśnie z tego korytarza poszła pierwsza fala lawiny. A jednak znaleźliśmy drogę, czyli że teraz idziemy właśnie tą niby ślepą odnogą, gdzie wszystko się zaczęło. Rozumiesz? Ale nie mamy się czego bać. Dysk na pewno zupełnie zasypało… a zresztą musieliśmy już dawno minąć to miejsce, gdzie się znajdował. Chodzi o coś ważniejszego. Pomyśl sama, skąd w ogóle mógł się wziąć tutaj, w jaskini, taki wielki przedmiot, czymkolwiek w końcu był i skądkolwiek pochodził? Przecież nie wędrował podziemiem, tylko przybył z góry. A skoro tak, to korytarzyk, w którym tkwił, a którym my teraz właśnie idziemy, nie może być ślepy! Musi prowadzić na powierzchnię! l my się nim wydostaniemy. No, Maiu…
— Tak, tak, wyjdziemy — usłyszał słaby szept. — Wyjdziemy… — powtórzyła dziewczyna, nie ruszając się z miejsca.
Irek nabrał do płuc powietrza i zatrzymał oddech. Inaczej musiałby głośno jęknąć. Biedna Maia! Na otwartej przestrzeni wziąłby ją po prostu,na barana” i niósł, póki starczyłoby mu sił, ale tutaj było to zupełnie niemożliwe. Ciągnąć ją za sobą? Po ostrych kamieniach?
Nagle wydało mu się, że wpadł na pomysł, jak tchnąć nowe siły w swoją zmęczoną i osłabłą towarzyszkę. Pomysł ten składał się z trzech części.
— Pewnie nie masz już czym oddychać — powiedział zjeżdżając po piargu, żeby znaleźć się obok niej. — Zrobimy teraz to, o czym mówiłem przedtem. Przetoczę połowę mojej butli do twojego pojemnika z powietrzem. Odwróć się.
Maia z trudem wykonała to, o co ją prosił. Wtedy chłopiec przystąpił do realizacji pierwszej części swojego planu. A właściwie pierwszej i drugiej, ponieważ obie musiały być wykonane równocześnie. Odpiął kieszeń skafandra i wyjął jedną z pigułek wyprodukowanych przez uczonegoszczęśnika. Już trzymając w palcach małą ku leczkę, zawahał się W ciemności nie mógł określić jej barwy. Pamiętał jednak, że tam, gdzie leżała rękawica, potoczyły się prawie wyłącznie pigułki różowe. Różowe, a więc wprowadzające człowieka w dobry nastrój. Szybko, jakby się bał rozmyślić, wrzucił kuleczkę do otwartego zaworu pojemnika Mai, do którego zaraz potem podłączył powietrzny przewód własnej butli. Następnie przez chwilę obserwował czujnik wewnątrz swojego kasku. Kiedy ciśnienie wyrównało się, zamknął awaryjny przewód i doprowadził całą aparaturę do jej pierwotnego stanu. Teraz należało tylko poczekać, aż Maia zechce głęboko odetchnąć. Wtedy pigułka wpadnie jej do ust.
Pozostała do wykonania rzecz najtrudniejsza. A w każdym razie najmniej miła. Irek znowu zmagał się z sobą przez parę sekund, ale wreszcie zacisnął pięści i powiedział:
Maia, już.
Dziewczyna przewróciła się z powrotem na wznak. Patrząc pod światło reflektora, chłopiec nie widział teraz jej twarzy. Właściwie była to okoliczność sprzyjająca.
— Maia rzekł nieswoim głosem. — Trzeba iść dalej. Tam czekają twój ojciec i Mamma, i… musiał przełknąć ślinę Din. Din powtórzył głośno i z naciskiem, jakby chciał specjalnie podkreślić zwycięstwo odniesione nad sobą samym. Bo niech kto mówi, co chce, to było zwycięstwo. Chyba nawet większe niż okazanie męstwa w obliczu groźnych dysków, tajemnic Ganimeda i walących się gór.
Plan powiódł się ponad wszelkie spodziewanie. Irek z sercem pełnym żalu i mimowolnego buntu obserwował, jak Maia podnosi się i z zaskakującą energią na nowo podejmuje przerwaną wspinaczkę. Chłopiec byłby pewnie dumny z siebie, gdyby nie uczucie, które nim owładnęło, a które nie miało absolutnie nic wspólnego już nie tylko z dumą, ale choćby zwykłym zadowoleniem. Uczucie to sta(o się wkrótce nie do zniesienia. Odruchowo, nie myśląc, co robi, znów odpiął kieszeń skafandra, wyjął jeszcze jedną pigułkę, otworzył zawór swoich pojemników z powietrzem i umieścił w nim czarodziejską kuleczkę. Następnie zrobił głęboki wdech. Pigułka od razu znalazła się w jego ustach. Połknął ja szybko i ruszył w ślad za dziewczyną. Musi ją wyprzedzić, iść pierwszy. Zdecydowanie podciągnął kolana, wyprostował ręce, szukając przed sobą uchwytu, i… zastygł w tej pozycji.
Niestety. Kulka — przynajmniej ta, którą on sam sobie zaaplikował — wcale nie była różowa.
Światełko reflektora Mai oddaliło się już o parę metrów. Dokoła było czarno. Czarna skała z'boku i nad głową, czarne osypisko czekające na jeden nieostrożny ruch. by na zawsze pogrzebać zagubionego przybysza z Marsa w czeluściach Ganimeda.
— Maia! — zawołał przeraźliwie i boleśnie. — Maia!… Ja nie mogę… boję się… boję…
— Ubierajcie się prędzej — Bob Long popędzał Dutoura, Mammę i Dina. — Musimy jak najszybciej wyjść i nawiązać łączność ze Svenem. Myślę, że profesor Bodrin zawróci natychmiast, gdy tylko dowie się, co zaszło. Na pokładzie jest przecież także ojciec Irka. Cóż za pech, że zdecydowali się tak nagle wystartować i odlecieć nie wiadomo dokąd, mimo że mieli przecież zamiar dłuższy czas pracować w bazie. Widocznie odkryli coś nowego, co ich tak poruszyło, że nie poczekali nawet na mnie. Zostawili w bazie samotnego Svena. Od niego nie możemy oczekiwać pomocy. Musi bez przerwy czuwać przy centralce łączności.
Uratowani z katastrofy uczestnicy wycieczki do jaskini nie potrzebowali zachęty. Przystąpili do roboty od razu, jak tylko zamknął się za nimi właz rakiety, do której wpro wadził ich Robert, by zmienili swoje pozbawione anten kaski na inne.
Pierwsza była gotowa Inia. Nie akurat dlatego, że ruszała się szybciej niż inni. Po prostu prawie wszystko robił za nią Bob. Nie ulegało wątpliwości, że rudy asystent profesora Bodrina nie otrząsnął się jeszcze z wrażenia, jakie wywarła na nim uroda córki państwa Skibów. Sam zdjął jej kask, a potem pomógł włożyć inny i uważnie przymocował do kryzy skafandra. Wyraz jego twarzy świadczył dobitnie, że choć jest jak wszyscy przejęty losem Mai i Irka, to jednak doznaje także uczuć zupełnie innego rodzaju. W jego oczach jaśniała delikatna, szklista mgiełka, jaka pojawia się niekiedy w stadium krańcowego rozanielenia:
— Wychodzimy!
Geo Dutour pierwszy wszedł na czekającą przed włazem platformę windy. Bob, prowadząc za rękę lnię, zdążał tuz za nim. Po chwili wszyscy byli już na zewnątrz statku. Teraz mogli wreszcie nawiązać łączność z bazą.
— Sven, wołam cię! — zaczął Bob. — Sven, uwaga! Musisz natychmiast zawrócić ekipę zerotrzy. Zrozumiałeś? Odbiór.
— Co się stało?! Dlaczego?…
— Zawaliła się jaskinia, w której byli ludzie — rzekł zwięźle młody naukowiec. — Odcięci zostali Maia Dutour i Irek Skiba. Zawiadom natychmiast Bodrina. Nawiasem mówiąc, dlaczego oni tak nagle i niespodziewanie wystartowali?
— Profesor sprawdził obliczenia i doszedł do wniosku, że wie, gdzie jest zerojeden. Krzyczał, że nie ma chwili do stracenia. Że oni potrzebują pomocy.
— Rozumiem. Ale teraz my także potrzebujemy pomocy. Poza tym trzeba będzie odkopać laboratoria tych dwóch staruszków. Nie mogą zbyt długo siedzieć zasypani skałami.
Chwilę trwała cisza. Nagle rozległ się przerażony głos Svena Svenssona:
— Bob! Bob! Bodrin nie odpowiada! Nie ma łączności!
— Żartujesz… — Long urwał. Zrozumiał, że odebrawszy przed chwilą wiadomość o zaginięciu Mai i Irka, Svensson z całą pewnością nie stroiłby sobie żartów.
— Cóż za przeklęty glob! — wykrzyknął z rozpaczą. Czy ktoś lub coś uwzięło się na tę naszą łączność?!
— To samo, co z pierwszą ekipą — rzekł głucho Dutour. — No, trudno. Uwaga, RXjeden, RXtrzy, RXcztery! Alarm!
— Czemu nie wzywasz RXdwa?! — spytała gorączkowo Mamma.
— On został z liną asekuracyjną nad wylotem studni. Nie chciałbym go stamtąd zabierać, póki istnieje choćby cień szansy, że Maia i Irek zdołają wrócić tą drogą.
— Może ja tam pobiegnę? — zaproponował Din. Zjechałbym po tej linie i sprawdził, czy nie ma ich gdzieś w pobliżu? A nuż usłyszę ich głosy?
— Zostań — rzekł Dutour. — Jeżeli na wezwanie przybędzie choć jeden automat, najpierw polecę ja sam. Trzeba będzie dokładnie zbadać zbocza i wszystkie szczeliny… RXjeden, RXtrzy, RXcztery!
Żaden z wymienionych aparatów ratowniczych nie odpowiadał. Co więcej, ani jeden z nich — o czym Dutour jeszcze nie wiedział, chociaż zaczął się domyślać — nie miał już nigdy przybyć na żadne wezwanie. Wszystkie spoczywały teraz pod gigantyczną piramidą pokruszonych skał. Pozostały przecież obok wejścia do groty, czekając na swoich pasażerów, i w czasie katastrofy nie było koło nich nikogo, kto by im polecił oddalić się w bezpieczne miejsce.
— Co teraz zrobimy? — szepnęła po długiej chwili milczenia Inia.
— Nic. Musimy czekać — głos Dutoura drżał lekko. Może Sven nawiąże jednak kontakt z ekipą.
— Na pewno, Iniu — podchwycił skwapliwie Bob. Tam z nimi jest przecież twój ojciec. Z pewnością zbuduje coś, co ich uwolni… jeśli przypadkiem znowu utknęli przy tej samej planetoidzie… albo wymyśli sposób przywrócenia łączności.
— Siedziałbyś lepiej cicho ze swoimi planetoidami! ofuknęła go ni stąd, ni zowąd Mamma. — Gdybyście pracowali, jak przystało poważnym ludziom, a nie fruwali od księżyca do księżyca niby jakieś kosmiczne motylki, to teraz nie musielibyście tu tkwić z założonymi rękami! A ty czemu właściwie nie jesteś w bazie? Przyjechałeś sobie na wycieczkę?!
Poczciwa Mamma pragnęła oszczędzić Ini nowego zmartwienia i oderwać jej myśli od obrazu doktora Skiby uwięzionego w rakiecie, pozbawionej łączności i napędu, przy jakiejś zdradzieckiej kosmicznej łupinie. Pamiętała, że dziewczyna przyleciała na Ganimeda już smutna i pełna żalu, bo nie mogła zapomnieć o Piotrze zaginionym wśród gwiazd, teraz bała się także o Irka. Czy to nie dość? Czy ten młody dryblas koniecznie musi jeszcze mówić o jej ojcu?
Zacny plan Mammy powiódł się nad wszelkie spodziewanie. Inia aż krzyknęła z wrażenia, natomiast „kosmiczny motylek” wykonał rozpaczliwy skok do tyłu i byłby niechybnie spadł z platforemki windy, gdyby w ostatniej chwili Dutour nie złapał go za ramię.
— Ja? Nie w bazie? Na wycieczkę?… — bełkotał przerażony rudzielec. — Wcale nie na wycieczkę! — zaprzeczył wreszcie nieco przytomniej. — Bodrin przysłał mnie tutaj, żebym naprawił anteny. Pracowałem…
— Anteny? — Geo Dutour odruchowo obrzucił spojrzeniem dziób statku. — Dziwne. Wcale nie wygląda na to, żeby ktoś tutaj zajmował się antenami.
— Bo ja… Ostatecznie, z tym można było poczekać… przynajmniej tak sądziłem… — tłumaczył się zmieszany Long. — Więc najpierw zająłem się komputerem. Chciałem sprawdzić pewną aparaturę, której prototyp dzisiaj zainstalowałem. To urządzenie wiąże się z teorią profesora. Postanowiłem spróbować, czy poza czasem nie uda mi się odnaleźć w pamięci komputera danych wniesionych przez czujniki w okresie przymusowego postoju rakiety przy tej przeklętej planetoidzie, od której oderwał ją dopiero Truszek. Gdybyśmy choć coś o niej wiedzieli, potrafilibyśmy może lepiej wyposażyć ekipy, które polecą tam w przyszłości, dać im odpowiednie zabezpieczenie…
— A po co tam się w ogóle pchacie? Co takiego cudownego jest akurat na tej jednej planetoidzie?! Że przyciąga statki?! To może być kawał zwykłego magnesu! nie dawała za wygraną Mamma.
— Musimy — tym razem głos Roberta brzmiał pewnie. — Musimy. Tam właśnie prawdopodobnie utknął… — tu asystent profesora Bodrina nagle znowu się zmieszał i umilkł.
Inia błyskawicznie zrobiła krok w jego stronę i spojrzała mu prosto w twarz.
— Kto tam utknął? — spytała cicho, ale tak, że nawet Din, który myślał tylko o Mai, poczuł, jak coś ściska go za gardło. — Bob, proszę cię…
Młody naukowiec zamknął na moment oczy. Jego twarz, widoczna za osłoną kasku, stała się blada jak kreda.
— Nie wiem nic… nic pewnego… — wykrztusił wreszcie, unosząc powieki. — Ekipa zerojeden wystartowała w stronę tej planetoidy jakieś dwa miesiące temu… Zauważono wtedy, że coś w tamtym rejonie zniekształca świetlne linie przesyłowe energii płynącej z automatycznych agregatów na orbicie Jowisza do stacji badawczych na Amorze, Dembowskiej i innych asteroidach. W tym samym miejscu zaczęły — z nieznanych powodów zmieniać kurs bezzałogowe transportowce. Wtedy baza wysłała pierwszy statek badawczy. Polecieli nim Filip Gomera i jego syn. Piotr…
Robert znowu przymknął powieki, ale tylko na moment, w następnej chwili otworzył oczy tak szeroko, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Zresztą nie on jeden.
— Widzisz, gamoniu!!! — słuchawki na uszach ludzi zgromadzonych przy włazie statku omal nie popękały od wrzasku, który przeszył ciszę panującą na ganimedzkiej pustyni. Hu, hu, hu! — podobny do grzmotu śmiech zmieszał się z łoskotem roztrącanych kamieni. — Jak cię dobrze pogonić, to nawet mur przebijesz! — ryczał dalej nieznajomy. — Hu, hu, hu! Ale i tak cię dopadnę! Dopadnę cię, a wtedy!…
Ratuuuuuunku! Ratuuuunku! zapiszczał inny głos. — Zbir! Morderca! Na pomoc! Na pomoc!!!
Znowu zahurkotały kamienie i nagle z piramidy wznoszącej się nad laboratoriami szczęśników wypadł ktoś z takim impetem, jakiego nie powstydziłby się specjalny automat do przebijania skał. Nie był to jednak automat. Nie był automatem również osobnik, który wydostał się z gruzów w ślad za pierwszym. Za to trzymał on przed sobą coś, co od biedy mogłoby uchodzić za automat, chociaż w braku innych materiałów — sporządzony naprędce ze zużytych opakowań.
— Ratuuuunku! Ratuuuunku! — nie przestawał wrzeszczeć rozpaczliwie pierwszy osobnik. — Zaraz cię dogonię! Hu, hu, hu!
— Zjeżdżamy! — zakomenderował Dutour. Parę sekund później platforma windy zatrzymała się na powierzchni gruntu.
— Stój! Stój!
Uciekający oraz jego prześladowca zatoczyli szeroki łuk i zaczęli wracać w stronę gór. W tym momencie piszczący ze strachu zbieg zauważył nadciągającą odsiecz. Rzucił się w stronę Dutoura, ukrył za jego plecami, po czym wycelowawszy palec w stronę nadbiegającego, zawołał:
— Potwór! Morderca!
— Stój — powtórzył groźnie ratownik, bo potwór i morderca w Jednej osobie, nie zrażony tym, że jego ofiara znalazła się pod opieką gromadki ludzi, biegł w ich stronę, nie zwalniając i nie przestając okrutnie sapać oraz rechotać.
Wtedy do akcji niespodziewanie wkroczył Din. Błyskawicznie wyciągnął z kieszeni cudem uratowany aparat Irka, przyklęknął na jedno kolano i zawołał:
— Jeszcze krok, a strzelę! Mam miotacz! Zbir stanął. Ale Din mimo to strzelił. Strzelił i trafił. Zdjęcie, które wtedy powstało, krążyło potem po bazach i osiedlach planetarnych, dostarczając wszystkim niezrównanej uciechy. Trzeba przyznać, że sam zainteresowany śmiał się zazwyczaj najgłośniej… Ale nie uprzedzajmy wypadków.
Bieganina nagle ustała. Za osłoną kasku ściganego rozpoznano zzieleniałą ze strachu twarz uczonegoszczęśnika, Augusta Skiby. Ścigającym był sąsiad Chudego pigularza, Angelus Ranghi, który wpatrywał się teraz ze zgrozą w Dina, a raczej w jego aparat.
— Co to ma znaczyć? — przerwał ciszę gromki głos Mammy. — Oszaleliście z kretesem, kiedy góra zwaliła wam się na głowy czy co?
— On chciał mnie… — zaczął piskliwie pigularz i na tym poprzestał.
— Wcale nie chciałem go — grubas wypuścił powietrze ze swojej potężnej piersi, dzięki czemu jego nie dokończone zdanie zabrzmiało jak pożegnalny jęk pękniętego muzealnego parowozu. — Zamierzałem jedynie wyjść z zasypanej strefy ochronnej. Zacząłem rozgarniać kamienie, zmęczyłem się… więc wypiłem kubek wody… A on, ten szarlatan, wrzucił mi do wodociągu pigułkę! Pigułkę na złość! Rozumiecie?! Bestia! Kanalia!
— Bo on wczoraj oblał mi surową partię moich cudownych środków fałszywymi farbami!…
— Cicho! — Mamma tupnęła nogą. — Niech mówi jeden!
— Myślał pewnie, że wpadnę we wściekłość i porozbijam własne laboratorium — podjął po chwili Angelus Ranghi. — Ale się przeliczył! Napiłem się i znowu wyszedłem na zewnątrz. Wtedy ta jego trucizna zaczęła działać. Rzeczywiście zirytowałem się… Troszeczkę dodał szybko.
— Poczekaj — przerwała mu Mamma. — A twoje automaty nie działają?
— Moje automaty działają zawsze! Są niezawodne!
— To czemu nie uruchomiłeś któregoś z nich, żeby udobruchać samego siebie? Czy to tak przyjemnie biegać po pustyni i ryczeć jak wściekły słoń?
Zapytany poruszył głową i wydał nieartykułowany pomruk.
— No?!
— Nie pomyślałem o tym…
— Nie pomyślałeś?! A właśnie! Bo ty w ogóle nie myślisz! On zresztą także! — Mamma łypnęła złowrogo w stronę chudzielca. — Już dawno chciałam z wami porozmawiać! Ty przyleciałeś tutaj — zwróciła się znowu do Ranghiego — ponieważ nie chciałeś opuszczać przyjaciela, którego spotkało nieszczęście. Nieszczęście — powtórzyła z naciskiem. — Nie odzywaj się! — huknęła widząc, że grubas otwiera usta, aby coś powiedzieć. Postanowiłeś dla pocieszenia swojego towarzysza budować idiotyczne automaty, które wysyłają jakieś fale czy promienie, grzebią w mózgach ludzi i zmieniają ich nastroje. A potem powstała z tego teoria uszczęśliwienia całej ludzkości! Teraz nawet swojemu jedynemu sąsiadowi zatruwasz życie i ganiasz za nim z głupimi pogróżkami! A ty — szybkim ruchem chwyciła za ramię drugiego szczęśnika i, wywlókłszy go zza pleców Dutoura, pchnęła w stronę Ranghiego, tak że obaj uczeni rywale stanęli twarzą w twarz. — Ty — ciągnęła — po stracie żony i dziecka załamałeś się i zacząłeś szukać pociechy w biochemii. Wymyśliłeś pigułki. A potem, aby usprawiedliwić przed sobą samym własne postępowanie, także zacząłeś głosić, że twoim posłannictwem jest uszczęśliwianie wszystkich… podczas gdy nie umiałeś się dogadać nawet z człowiekiem, który przyleciał do tych zakazanych laboratoriów na końcu świata wyłącznie po to, żeby ci pomóc!
— Tylko skończony idiota może uważać, że ludzie staną się szczęśliwi dzięki jakimś tam pigułkom — bronił się, choć już bez przekonania, grubas. — Jedyną szansą są moje automaty.
— Trzeba być ostatnim baranem, żeby wierzyć w dobroczynne działanie blaszanych pudeł! — August Skiba wzniósł oczy w górę. — Pigułki! Tylko pigułki… — zakończył jednak niespodziewanie cicho.
— Historia uczy, że najbardziej zacięte boje toczyły między sobą te ugrupowania i ci ludzie, którzy chcieli osiągnąć to samo, ale różnymi metodami — zauważył sentencjonalnie Dutour. — Albo ci, którzy wierzyli w podobne prawdy, tylko inaczej. Weźmy na przykład dzieje wojen religijnych…
— Ale to było setki lat temu! — ucięła Mamma. — A ci tutaj żyją w erze kosmicznej! Dość tego — zawyrokowała z mocą. — Podajcie sobie ręce!
— Co?
— Co?
Obaj szczęśnicy odruchowo zrobili krok do tyłu. Następnie równocześnie, jak na komendę, przestąpili z nogi na nogę i na powrót zbliżyli się do siebie. Obecni wstrzymali oddech.
— Patrzcie! Patrzcie! — wykrzyknął nagle Din. Podniosły nastrój prysnął w ułamku sekundy. Wszyscy unieśli głowy i spojrzeli w niebo, tam gdzie celował wskazujący palec chłopca.
Wysoko, w zenicie, błyszczał latający obiekt. Przesuwał się pod gwiazdami jak meteor lub jak mała kometa ciągnąca za sobą cienki, płomienisty warkocz.
— Przecież to Truszek! — zawołał Geo Dutour.
— Truszek! — powtórzyła z uniesieniem Mamma. Ale co on robi na niebie?! Przecież został w jaskini?!
— Widać nie został! Patrzcie, leci w stronę gór! Rzeczywiście, Truszek przemknął nad ich głowami i zaczął pikować w dół, zmierzając ku pobliskim szczytom.
— Co on robi?! Rozbije się! — jęknęła Mamma. Ale Truszek się nie rozbił. Schodząc coraz niżej, zaczął także wytracać szybkość. Wreszcie zatoczył łuk, ominął sterczącą basztę skalną i zniknął poza nią. Owa baszta wznosiła się na lewo od zasypanego wejścia do jaskini. Odległość między nią a gromadką ludzi stojących pod ogołoconą z anten rakietą nie przekraczała dwóch kilometrów.
— Musimy się tam dostać! — zawołał Dutour. — Kto wie, czy on nie szuka Mai i Irka! Może odebrał jakieś sygnały!…
— Biegnijmy! — podchwyciła Mamma, ruszając z miejsca w takim tempie, o jakie nikt, kto nie znał jej bliżej, nie mógłby nawet podejrzewać tej statecznej kobiety, która sama swoją postacią przypominała skalną basztę.
Przebyli pierwszych dwieście metrów. Din wysforował się do przodu. Tuż za nim biegł lekko Geo Dutour. Dalej, w nieco większej odległości, Inia oraz nie odstępujący jej ani na krok Robert Long. Zamykali orszak — kłusując obok siebie — Mamma i szczęśnicy.
W pewnym momencie Bob pochylił się w stronę siostry Irka i nie zwalniając wydyszał:
— Iniu… profesor Bodrin zabronił mi mówić… a ja sam też nie chciałbym ci robić przedwcześnie nadziei… Ale teraz, kiedy w niebezpieczeństwie znaleźli się także twój ojciec… i brat, nie mogę dłużej milczeć… Nie mogę… powtórzył.
Inia potknęła się i zmyliła krok. Natychmiast jednak odzyskała równowagę, a nawet jeszcze przyśpieszyła. Biegła teraz tak, że zaczęła doganiać Dina i Dutoura.
— No, więc… — Bob znalazł się znowu obok niej Bodrin uważa, że konstrukcja, zauważona przez drugą ekipę przy owej planetoidzie, jest właśnie ta rakietą, którą leciał Piotr. Niestety — jego oddech stawał się coraz bardziej krótki i urywany — to jeszcze nic nie znaczy. Na razie to są tylko domysły. A poza tym… minęły dwa miesiące. Na ratunek może być za późno. Właśnie dlatego Bodrin nie pozwolił ci o tym wspominać. W tej planetoidzie jest coś bardzo dziwnego. Nie spotkaliśmy się dotąd z niczym podobnym. Ale jeśli oni tam rzeczywiście są, to może istnieć szansa.'.. jedna na tysiąc. Mają zapasy powietrza, wody i jedzenia. Musieliby tylko od razu włożyć skafandry i przejść na ręczną obsługę pojemników, bo tam nie działają automaty. Tak wynika z relacji ekipy zerodwa… A ja tutaj nie naprawiałem anten, bo chciałem najpierw wypróbować urządzenie zbudowane według teorii Bodrina, które umożliwiłoby nawiązanie łączności poza czasem… Och, gdyby tak można było porozmawiać z nimi, zanim przylgnęli do tej planetoidy; kiedy jeszcze lecieli! Zdobylibyśmy bezcenne informacje! To urządzenie jest zupełnie realne, ale zasada, na podstawie której ono działa, to dość skomplikowana sprawa i nie potrafię jej tak pokrótce wyjaśnić…
Okoliczności istotnie nie sprzyjały zgłębianiu ani teorii Bodrina, o której nie darmo mówiono, że rozumie ją wyłącznie jej twórca, a i to nie zawsze, ani też tajemniczych machin wykorzystujących praktycznie hipotezę ujemnej cięciwy czasu. Zważywszy owe wspomniane okoliczności, należy się raczej dziwić, że Bob w ogóle zdołał co kolwiek powiedzieć. Tym bardziej że jeszcze nie skończył.
— Iniu — podjął, jak tylko udało mu się znowu złapać oddech — Bodrin będzie na mnie zły… Ale ja, od kiedy cię zobaczyłem, myślę tylko o tobie. Nie mogłem milczeć. Nie mogłem pogodzić się z tym, że jesteś taka smutna. Nadzieja jest niewielka, ale jest… l wiedz, że zrobię wszystko, co w ludzkiej mocy, aby Piotra uratować. Zresztą, nie chodzi tylko o mnie…
Przez dłuższą chwilę biegli obok siebie w milczeniu. Wreszcie Bob westchnął chrapliwie i jeszcze raz szepnął:
— Nie chodzi o mnie…
Zostawiając lnię, popędził jak szalony w stronę skały, za którą zniknął Truszek.