Z przybyłej tak niespodziewanie rakiety wychynęły prowadnice windy. Przed zamkniętym jeszcze włazem zatrzymała się ogrodzona balustradą platforemka. Chwilę później właz stanął otworem i wypuścił człowieka w próżniowym skafandrze. Nieznajomy pilot rozejrzał się po okolicy.
— Gdzie jesteśmy? — spytał.
— Jak to gdzie… — zaczął Ranghi, ale przerwał mu piskliwy głos jego sąsiada, rywala i wroga.
— Kiedy ktoś zjawia się nie proszony pod czyimś domem, to sam powinien się najpierw przedstawić! Chcę mieć spokój i nie życzę sobie, żeby mi ktoś bez uprzedzenia lądował pod moim nosem… W ogóle sobie nie życzę — poprawił się, w pośpiechu nie wymieniając już szczegółów. — Zrozumiano?!
— Nie zwracajcie na niego uwagi — rzekł szybko grubas stojący obok Irka. — Połknął nie tę pigułkę, którą chciał, i teraz cierpi na zaburzenia umysłowe. Jesteście na Ganimedzie…
— Ja na zaburzenia?!… Ja?… Ty… ty…
— O, widzicie! — ucieszył się Ranghi. — Nie potrafi nawet skończyć prostego zdania.
— Nazywam się Arthur Manners — pilot uznał widać, że żądanie chudego złośnika, choć wyrażone tak mało uprzejmie, jest jednak uzasadnione. — Przepraszam bardzo, z kim mam przyjemność?…
— Angelus Ranghi. Specjalistaszczęśnik.
— Nonsens! To j a jestem uczonymszczęśnikiem sprostował natychmiast pigularz. — August Skiba. A te raz, skoro już wiecie, z kim macie przyjemność, wracajcie tam, skąd przybywacie, i dajcie mi pracować.
Przez chwilę trwała głucha cisza. W słuchawkach odzywało się jedynie cichutkie tykanie stygnących dyszy napędowych rakiety.
— Niestety, a raczej na szczęście, nie możemy wrócić tam, skąd przybywamy — powiedział wreszcie pilot. Siedzieliśmy przylepieni do jakiejś dziwnej malutkiej planetoidy i czekaliśmy nie wiadomo na co… Ale nie będziemy tu długo popasać, nie bójcie się. Halo, baza! — podniósł głos o pół tonu. — Halo, baza! Melduje się ekipa zwiadowczoratunkowa zerodwa. Mówi Artur Manners. Halo! Wzywam bazę!
— Artur?! Człowieku, co się z wami dzieje?! — odpowiedział natychmiast profesor Bodrin. — Przez cały dzień tkwimy przy pulpitach komunikacyjnych, żeby nawiązać z wami łączność! Gdzie jesteście!
— Niedaleko białych budyneczków, u podnóża górskiego pasma. Statek chyba w porządku, trzeba to będzie jeszcze dokładnie sprawdzić, ale aparatura łączności nie działa nadal. Załoga zdrowa. A teraz uwaga. Ważne doniesienie. W rejonie Trojańczyków przyciągnęła nas niewielka planetoida. Jakby była zbudowana z magnesu. Uderzyliśmy w nią z rozpędu i straciliśmy anteny. Nigdy nie udałoby się nam oderwać od tego świństwa, a potem bez łączności i bez sygnału namiarowego bazy odnaleźć powrotnej drogi, gdyby nie interwencja nie zidentyfikowanego obiektu latającego. Był to przedmiot w kształcie stożka wyposażony w silny napęd. Przeleciał tuż obok nas i wytworzył za sobą tak silne pole ssące, że wyciągnął statek. Lecieliśmy potem cały czas za nim jak po sznurku, aż ujrzeliśmy ląd. Okazało się, że jesteśmy na Ganimedzie… w domu.
— Artur, Artur, jak to coś wyglądało?! Szybko, szybko! — profesor Bodrin zaczął nagle krzyczeć. — Mamy alarm! Coś nadlatuje!
W słuchawkach rozległo się dalekie, stłumione buczenie.
— Nie strzelajcie, jeśli to stożek! — zawołał Manners. On nie zachowuje się wrogo! Mamy mu do zawdzięczenia życie!
— Oddala się! — odpowiedział Bodrin — Zatoczył koło nad bazą i uciekł w stronę gór! Powinniście go widzieć! Leci na wysokości tysiąca metrów!
Irek odruchowo zadarł głowę do góry, ale mrocznego nieba nie przecięła żadna złocista smuga.
— No! — sapnął Bodrin. — Stożek, nie stożek, mamy pilniejsze sprawy do załatwienia. Skoro byliście pozbawieni łączności, to wasz lot nie przyniósł nic nowego?… — zawiesił pytająco głos.
— Przeciwnie, profesorze — odrzekł pilot. — Ale o tym może porozmawiamy później?
— Tak?! Tak, oczywiście! Zaraz przylatujemy po was. Nastała cisza. Obok Mannersa w otworze włazu pojawiła się sylwetka drugiego kosmonauty.
— Trafiliśmy nie najgorzej — stwierdził nowy, niski głos,
Nie najgorzej — zgodził się Manners. — Chociaż dano mi już do zrozumienia, że nie jesteśmy tu mile widziani…
— Nieprawda — zaprotestował Ranghi — W każdym razie j a bardzo się cieszę. Wkrótce przyleci profesor Bodrin, prawda?
— Tak. Ale widzę, że jest was trójka. Zawsze słyszałem, że tutaj pracuje tylko dwóch badaczy? Czy coś się zmieniło?
— Nic się nie zmieniło — odrzekł kwaśno August Skiba. — Ten młody człowiek poszedł w góry, zabłądził i wpadł do dziury… to jest, do jaskini. Teraz go szukają, a on tymczasem zawędrował aż do nas i właśnie chciał donieść swojemu ojcu, że żyje.
Irka aż zatkało z oburzenia. Nie zdążył jednak zaprote stować przeciw takiemu przedstawieniu jego przygód, bo w tej chwili niebo pojaśniało. Zupełnie jakby wschodziło małe słońce, ale w tempie nieprzystojnym żadnej szanującej się gwieździe. Budyneczki, nieruchoma rakieta i spory szmat otaczającej je pustyni stanęły w padającym z góry świetle reflektorów. Blask liznął również zbocza gór, odbijając się od skalnych ścian fioletowym cieniem. Zaraz potem, przy akompaniamencie łoskotu silników, obok statku Mannersa wylądowała druga rakieta. Jej załoga nie czekała nawet, aż platforma windy ustawi się w roboczym położeniu W uchylonym włazie zamajaczył kulisty kask.
— No, jesteśmy! — profesor Bodrin objął spojrzeniem szczęśników, którzy stali nadal wewnątrz strefy ochronnej otaczającej ich laboratoria. — To pewnie Ranghi i Skiba? — odgadł. — Znam was ze słyszenia. Dzień dobry. Cześć, Irek! Nie martw się, twój ojciec już wie, że jesteś cały i zdrowy i że schwytałeś obu zbrodniarzy, którzy wtargnęli do,Pięciu Księżyców” — zachichotał znacząco. — Za chwilę sam przyleci złożyć ci gratulacje!
— Wszystko mu powiedzieli! — jęknął gruby konstruktor automatów.
Zdanie to nie odnosiło się, rzecz jasna, do ojca Irka, tylko do profesora. Angelus Ranghi miał zresztą powody do obaw i żalu. Jeśli Bodrin już wie, kto uciekał z sali balowej i wrzeszczał: „człowiek! człowiek! człowiek!”, to znaczy, ze za późno teraz marzyć o wprawieniu go przed decydującą rozmową w „miły nastrój”
Profesor wszedł na platforemkę windy, która właśnie pojawiła się pod włazem Za nim ustawiło się jeszcze dwóch ludzi.
— Widzisz, tato? — odezwał się jeden z nich głosem Dina Robinsona. — Mówiłem, że oni nie mają anten. Słyszałem ich tylko wtedy, kiedy przebywali na zewnątrz laboratoriów. Zresztą teraz i tak już wiemy, że to nie oni zakłócali łączność.
Irek nachmurzył się. Skąd Din wie, co mają, a czego nie mają w swoich pracowniach dwaj osobliwi uczeni?
— Powiedzcie mi tylko jeszcze — rzekł Bodrin — dlaczego ktoś tutaj płakał?
Chmura na twarzy Irka pociemniała. W dodatku jego najgorsze podejrzenia potwierdziły się bardzo szybko.
— Din odbył mały samotny spacer — wyjaśnił wszystkim nie zorientowanym przybyszom Olaf Robinson. Profesor Bodrin zlecił mu bardzo odpowiedzialną misję zaśmiał się krótko. — No i mój syn, przypadkiem przechodząc obok laboratoriów, usłyszał, że ktoś płacze. Odgadł nawet kto. Ucieszyliśmy się, bo ten ktoś uchodził za zaginionego.
— Ja płakałem — oświadczył niespodziewanie Ranghi, próbując ratować sytuację. Uznał widać, że profesor obejdzie się z nim łagodniej, jeśli nie dowie się, że to on wprawił chłopca w stan skrajnej rozpaczy.
— Bzdury! — zaperzył się August Skiba. — To mnie nagle zebrało się na płacz, bo ten puszkorób, używając swoich tresowanych konserw, zniszczył mi całą partię pigułek!
— Mnie zrobiło się żal ojca — rzekł'ponuro Irek, czując, że musi zabrać głos. — Pomyślałem, że mnie szuka i boi się o mnie…
— Więc płakaliście wszyscy trzej? — przerwał z pewnym zniecierpliwieniem Bodrin. — Powariowaliście już z kretesem czy co?!
— Płakał Irek. Przecież widziałem. A także słyszałem — przesądził sprawę Din. Zrobił to nie bez satysfakcji, co wyraźnie dało się odczuć w jego głosie. — Ryczał i szlochał tak, że trudno było zrozumieć, co mówi.
Wyobraźnia przyszłego zdobywcy ganimedzkich szczytów podsunęła mu w tym momencie wizerunek Dina z twarzą ozdobioną dwoma ogromnymi siniakami pod oczyma. Tę rozkoszną wizję rozproszył jednak cichy szum silników. Chwilę później szum ucichł. Tym wyraźniej zabrzmiały słowa Geo Dutoura:
— RXjeden, RXtrzy, RXcztery, do lądowania! RXdwa, ty siadaj obok granicy pola ochronnego laboratoriów i przygotuj się do przyjęcia na pokład człowieka.
— Tu RXdwa — odezwał się w odpowiedzi pojedynczy, obojętny głos. — Niech człowiek się przygotuje.
— Nie! — krzyknął w pierwszym odruchu Irek, pamiętając, że ten sam głos raz już kazał się „człowiekowi” przygotować i że ów „człowiek” zaraz potem wylądował w jaskini. — To znaczy, na razie nie! — poprawił się prędko, spoglądając na elastyczne wysięgniki walcowatej konstrukcji zastygłe w zapraszającym geście. Oczywiście! Tym powietrznym potworem, wtedy, na skalnej półce, kiedy jużjuż miał dopaść zbiegów, nie był ani napastnik z gwiazd, ani żaden okrutny szponiasty potwór, tylko automat ratowniczy! Wykonywał zapewne polecenia Dutoura i koniecznie chciał zrobić, co do niego należało. Chciał, ale nie mógł. Okazało się, że „człowiek” zbyt dziarsko wywijał rękami i nogami… akurat nad szczeliną wiodącą w głąb Ganimeda.
— Irku, dlaczego nie chcesz wsiąść do RXdwa? — w słuchawkach odezwał się głos ojca, który jak to zapowiedział profesor Bodrin, przyleciał wraz z eskadrą gwiaździńca. — l czy to prawda, że płakałeś?
— Nikt nie płakał! — wysyczał napadnięty. — To była tylko zabawa!
— Czemu się złościsz? — spytała z kolei Inia. — Martwiliśmy się o ciebie, a ty tak nas witasz?
Profesor Bodrin uznał widać, że czas przejść do spraw najważniejszych, bo zawołał:
— Uwaga, statek ekipy zerodwa! Arturze, chcieliście coś nam powiedzieć?
— Tak, profesorze — odrzekł Manners. — Otóż tkwiąc tam, przy tej planetoidzie, widzieliśmy wprawdzie tylko skrawek jej powierzchni, ale zauważyliśmy fragment konstrukcji, która na pewno nie była dziełem natury. Wyglądało to jak rufowa część rakiety, całkiem podobnej do…
W słuchawkach Irka coś krótko stuknęło, po czym nastała głucha cisza.
Po dobrej chwili przerwał ją Din.
— Przeszli na pasmo zastrzeżone — stwierdził z goryczą. — Żebyśmy nie słyszeli, co mówią.
— Coś podobnego do rakiety? Gdzie to było?… — wyszeptała Inia.
— Widzisz, co narobiłeś, ty bezmózga skrzynio z drucikami?! — August Skiba wrócił do kluczowej dla siebie sprawy. — Bodrin już wie o wszystkim! Jedno, co potrafisz, to straszyć dzieci…
— Nie jestem dzieckiem — obraził się Irek.
— Więc to wy dwaj przyszliście na bal? — domyślił się w końcu Dutour. — Ale dlaczego uciekaliście? l skąd ten alarm?
— Synu, proszę cię, wejdź do kabiny RXdwa. Jest późna noc… Poza tym chciałbym, żebyś mi wreszcie wyjaśnił, skąd się właściwie wziąłeś po tej stronie gór?
— Sam jesteś bezmózga skrzynią, ty… ty… paciorkowcu!
— Oczywiście. Żadne dziecko nie potrafiłoby tak szlochać…
Głosy Irka, Geo Dutoura, doktora Skiby, szczęśników i Dina zabrzmiały równocześnie. Kiedy ucichły, znowu dał się słyszeć szept Ini:
— Czy oni rzeczywiście widzieli jakiś statek? Czemu Bodrin nie chce mi nic powiedzieć? Ja przecież naprawdę nikomu nie przeszkadzam…
Irek bezwiednie dotknął palcami kieszeni swojego skafandra, w której spoczywały cudowne pigułki. Znajdowały się tam nadal i z pewnością nie ucierpiały podczas przymusowej kąpieli, jakiej chłopiec został poddany w pracowni figlarnego grubasa. Skafander nie przepuszczał wilgoci.
Następnie dłoń Irka przesunęła się w miejsce, gdzie mogłoby spoczywać znajome, płaskie pudełeczko, gdyby, rzecz jasna, miał na sobie zwykły kombinezon lub bluzę. Ale kosmici, a przynajmniej ci z nich, którzy nosili obcisłe srebrzyste kostiumy, obywali się bez kieszeni.
Krystografy zostały w pięknym pokoju z widokiem na pielęgnowane przez Mammę kwiaty…
Chłopiec poczuł zamęt w głowie. Dlaczego akurat teraz, usłyszawszy pełen żalu szept Ini, pomyślał o pigułkach? l dlaczego te kuleczki sprowadzające strach, gniew, odwagę lub miły nastrój skojarzyły mu się z krystografami zabranymi na wakacje dzięki panu Seynie? Czyżby podświadomie zapragnął pomóc siostrze, podsuwając jej sprytnie jedną z tych pigułek, które przypadkiem znalazły się w jego posiadaniu, a które były dziełem ich stryjecznego dziadka, nieszczęśliwego szczęśnika, nazywanego przez swojego jedynego sąsiada szarlatanem?
Potrząsnął głową i rozejrzał się. Słuchawki milczały. Wszystkim przeszła jakoś ochota do mówienia. Obok niego stali dwaj mieszkańcy odludnych laboratoriów. Dalej widniała walcowata konstrukcja automatu ratowniczego. Za nią mroczna równina z dwoma, słabo teraz oświetlonymi cygarami statków, w których członkowie ekipy zerodwa konferują z profesorem Bodrinem na temat jakiegoś tajemniczego odkrycia w przestrzeni.
W górze niebo z zamglonymi gwiazdami. Te gwiazdy, choć tak blade, nie znikną za godzinę czy dwie, kiedy wzejdzie Słońce. Bo Słońce tutaj, w strefie Jowisza, jest pięć razy mniejsze niż na Ziemi, a świeci aż dwadzieścia siedem razy słabiej. To wie każde dziecko doby kolonizacji Układu Planetarnego. Gwiazdy będą lśnić nawet w samo południe. Gwiazdy… Ludzie myślą o nich już nie jak o niedostępnych dla nich światach, lecz jak o świateł kach orientacyjnych przy drodze, w którą wyruszą, jeśli nie jutro, to pojutrze. Przecież jego własny ojciec posyła już tam, gdzie one błyszczą, bezzałogowe rakiety dalekiego zwiadu, rakiety, które sam wymyślił, zbudował i które nieustannie doskonali. A jak długą i kto wie, czy me trudniejszą drogę mieszkańcy Ziemi zostawili za sobą? Całe, pełne dramatów wieki, dziesiątki wieków zawarte w podręcznikach historii? Irek znał dzieje życia tych nielicznych, którzy — kosztem ogromnych wyrzeczeń i jeszcze większego trudu — w każdej epoce torowali przyszłym pokoleniom drogę do gwiazd. Weźmy choćby ów nieszczęsny album, który tak nie w porę przywiózł dziadek Wiktor. Ale przecież to „torowanie drogi do gwiazd” należy rozumieć symbolicznie. Niech nikt nie myśli, że piętnastoletni mężczyzna nie wie, co to znaczy, że jakiś przedmiot czy jakieś zdanie ma sens symboliczny. Starożytni mówili „przez cierpienie do gwiazd”. W tym przysłowiu, które chętnie powtarzał przy różnych okazjach tenże dziadek Wiktor, także nie chodzi tylko o dalekie ciała niebieskie płonące wodorowym ogniem. Chodzi, krótko mówiąc, o szczęście…
Inia jest smutna, bo straciła Piotra. Piotr zginął na drodze do gwiazd. Czy on, Irek, będąc na miejscu swojej siostry, chciałby, aby odbierano mu jego smutek? Aby zapomniał o wszystkim i śmiał się wesoło po zażyciu różowej pigułki? Czy taki zabieg nie byłby czymś nieludzkim, uwłaczającym i Ini, i pamięci Piotra?… Tysięcy takich Piotrów?…
Chłopiec westchnął. Usłyszał w słuchawkach to swoje westchnienie i, przestraszony, rozejrzał się szybko dokoła. Odniósł wrażenie, że wszyscy mu się przyglądają.
Zaraz jednak uspokoił się. Przecież ani ojciec, ani Dutour, ani ten nieznośny Din nie mogą stamtąd, gdzie stoją, dostrzec wyrazu jego twarzy. A obaj szczęśnicy są zbyt zajęci własnymi sprawami.
Inna rzecz, że to milczenie trwa już za długo. Nie po winno się tak zostawiać Ini na pastwę smutnych myśli… Trzeba odciągnąć jej uwagę od tego, co działo się i dzieje jeszcze teraz w przestrzeni, między planetoidami i Jowiszem. A zresztą… on przecież ma o czym opowiadać!
Tato! — zaczął od wydarzenia, które wydało mu się najweselsze. — Wiesz, ja tutaj spadłem z góry i uderzyłem kaskiem o osłonę strefy chronionej! Ale pan Skiba zabrał mnie do siebie i dał mi taki środek, po którym nawet nie bolała mnie głowa!
Efekt tych słów okazał się niezupełnie zgodny z oczekiwaniami. Inia wprawdzie istotnie przestała patrzeć w niebo i poruszyła się niespokojnie, ale ojciec spytał tylko:
— Jak powiedziałeś? Kto cię ratował? Skiba? Czy dobrze usłyszałem? Jaki Skiba?
— Skiba to Skiba i już — odezwał się opryskliwym tonem pigularz. — Takie nazwisko. Na świecie są setki Skibów. Co, może nie?
”Bałwan” — rzekł sobie w duchu samokrytycznie Irek. Stanowczo nie czas teraz na dodatkowe komplikacje, i to natury rodzinnej.
Nie wdając się w żadne tłumaczenia, przystąpił do referowania ojcu i Ini głównych rewelacji.
— Wpadłem do okrągłej szczeliny — mówił — ale pochyłej, tak że zjechałem i nic sobie nie zrobiłem. Na dole była jaskinia. Tam usłyszałem głosy panów szczęśników…
— Czyje głosy? — spytała z niedowierzaniem Inia. Irek ucieszył się, że jego wysiłki nie poszły na marne, i fuknąwszy z udaną surowością: „nie przerywaj”, ciągnął:
— Więc poszedłem tą jaskinią i szedłem, szedłem, aż…
— Ale dlaczego właściwie wpadłeś do szczeliny? wtrącił się tym razem Geo Dutour. — Wysłałem przecież po ciebie automat ratowniczy.
Zasłużonemu przewodnikowi z „Pięciu Księżyców”, a zarazem ojcu Mai, Irek nie mógł odpowiedzieć tak krót ko, jak przed chwilą siostrze. Toteż odczekał tylko parę sekund, żeby zaznaczyć, jakim nietaktem jest przerywanie mu jego opowieści, po czym rzekł:
— Nie wiedziałem, że to automat ratowniczy. Coś mnie nagle porwało i uniosło do góry, więc szarpnąłem się i spadłem. A że trafiłem akurat do szczeliny, to już czysty przypadek.
— Wyrwałeś się automatowi? — spytał zdziwiony Dutour. — Naprawdę?
— Naprawdę.
Irek wolał przemilczeć, że nie jest pewny, czy swego zwycięstwa nad automatem nie zawdzięczał przypadkiem małej czerwonej kuleczce „na odwagę”, wrzuconej podczas balu do orzeźwiającego napoju przez jednego z późniejszych zbiegów. Wiadomo, że odwaga dodaje człowiekowi sił.
— Będę musiał pomyśleć o udoskonaleniu moich maszyn — mruknął ojciec Mai. — Przepraszam was wszystkich. Gdyby RXdwa należycie spełnił swoje zadanie, nie musielibyście tak długo niepokoić się o chłopca.
— Nie przepraszaj — powiedział doktor Skiba. — l daruj sobie te udoskonalenia. Mój syn potrafił kiedyś jednym kopnięciem przewrócić rakietę stojącą na płycie startowej. Dzisiaj staranował Mammę, a sam przyznasz, że to także niemałe osiągnięcie.
Z tą rakietą to była gruba przesada. Irek, którego ojciec, ulegając jego gorącym prośbom, zabrał raz na doświadczalne pole startowe, zaplątał się w linę podtrzymującą jeden z dźwigarów sondy i, chcąc się uwolnić, dał takiego susa, że dziób statku zatoczył w powietrzu łuk, po czym spoczął na piasku marsjańskiej pustyni. Jednak po pierwsze, w grę wchodziła nie prawdziwa, wielka rakieta, tylko mała sonda dalekiego zwiadu, a po drugie, sonda ta została dopiero co przywieziona na pole startowe i nie była jeszcze osadzona we właściwej wyrzutni.
Ale życie jest brutalne. Legenda o tym, jak to Irek wywrócił jednym kopnięciem statek kosmiczny, weszła na trwałe do repertuaru domowych opowieści rodziny Skibów.
— Czy mogę mówić dalej”? — spytał lodowatym tonem chłopiec. — Czy też mam słuchać, jak wy opowiadacie sobie bajeczki?
Usłyszał najpierw śmiech Dina, tym razem wcale nie złośliwy, a potem głos Dutoura:
— Przepraszam, przerwałem ci. Mów, mów. Więc wpadłeś do jaskini?… Irek zaczerpnął głęboko powietrza.
— Wpadłem do jaskini — potwierdził. — Jest bardzo wielka. Przechodziłem z jednej podziemnej sali do drugiej, aż w pewnym momencie pomyliłem się i chciałem wejść do bocznego, ślepego korytarza. Wtedy coś pozbawiło mnie światła. Zgasły nawet czujniki. Równocześnie z korytarzyka posypały się kamienie i one odrzuciły mnie od tego przedmiotu, który pochłania światło. On tam leży, uwięziony w skałach. Jest chyba z metalu, bo błyszczy jak wypolerowany, l skacze, kiedy poświecić w jego stronę reflektorem. To było ciekawe, ale poszedłem dalej, bo pomyślałem sobie, że mnie szukacie — zaznaczył z naciskiem. — A w następnej sali zobaczyłem malowidła… Cala 'skalna ściana jest pokryta kolorowymi rysunkami brył geometrycznych. Wyglądają, jakby się ruszały, wiesz tato?! — Irek nagle zapomniał o uwagach Dutoura, wzmiankach Dina dotyczących czyjegoś rozpaczliwego szlochania, o rodzinnej legendzie związanej z kopaniem w rakietę. — Musisz tam ze mną pójść! Jak najszybciej! — zakończył z ogniem.
— Malowidła? — mruknął pogardliwie szczęśnikpigularz. — Nie widziałem tam żadnych malowideł.
— Ani ja — zawtórował swojemu sąsiadowi grubas. — Ale to nic dziwnego. Kiedy idę, nie przestaję nigdy rozmyślać o mojej pracy i o tym, co ona da ludziom.
— Synu — odezwał się z udaną powagą doktor Skiba — powiedz no mi, czy ty uderzyłeś się w głowę p o obejrzeniu tych malowideł i po spotkaniu z owym dyskiem, czy też może przedtem?
— Tato!!!
Niestety, ani doktor Skiba, ani nikt z obecnych nie zdążył zareagować na ten okrzyk tchnący świętym oburzeniem i wyrażający bezmiar goryczy, bo w tej właśnie chwili odezwał się profesor Bodrin.
— Powiedz mi Geo, czy masz dosyć automatów ratowniczych, aby bezpiecznie przetransportować do „Pięciu Księżyców” doktora Skibę wraz z córką i synem oraz Dina?
— Tak.
— W takim razie odlatujcie — dopiero teraz ujrzeli postać profesora, który dotychczas stał za uchyloną'klapą włazu statku przybyłego z bazy. — Wy dwaj wracajcie do swoich laboratoriów — nie ulegało wątpliwości, że Bodrin zwraca się obecnie do szczęśników — i przez jakiś Czas nie odwiedzajcie po kryjomu gwiaździńca. Domyślam się, że chcieliście ze mną porozmawiać. Dobrze. Wrócę tu do was, jak tylko będę mógł. Iniu, dla ciebie na razie nie mam żadnych wiadomości. Obiecałem ci, że zobaczysz bazę, i zobaczysz ją, chociaż może nieco później, niż myślałem. Na razie to wszystko. Manners?!
— Tak.
— Kurs na bazę. Statek ekipy zerodwa zostaje tutaj. Dokładny przegląd zrobimy później.
— Załoga, na stanowiska — wszedł w swoją rolę Manners. — Odlot za dwie minuty.
Właz zaczął się powoli zamykać. Nie zamknął się jednak do końca. Start uległ nieoczekiwanemu opóźnieniu.
Zza szczytów gór wyskoczyła błyskawica. To znaczy coś, co mogłoby być błyskawicą, gdyby na Ganimedzie zdarzały się burze z piorunami. Ale i tak świetlista strzała biegła po zbyt regularnym torze, jak na zwiastuna zwykłej burzy.
Wewnątrz laboratoriów znowu wybuchł pożar. Komputery ogłosiły alarm, zapalając czerwone światła, które przez uchylone drzwi padły na pustynię i oblały krwistym rumieńcem postacie ludzi stojących pomiędzy budynkami.
— RXjeden. RXdwa, RXtrzy, RXcztery, zmieniam zadanie — Geo Dutour mówił szybko, ale spokojnie. — Przyjąć na pokład ludzi i zamknąć włazy. Irku, wsiadaj!
„Jestem wewnątrz strefy chronionej” — chciał odpowiedzieć wezwany, ale nie zdążył. Wypadki potoczyły się zbyt szybko.
Błyskawica stała się podobna do małej, płonącej komety. Przemknęła nad rakietami, po czym — stale zwalniając — zaczęła zataczać koła. Najwyraźniej przygotowywała się do lądowania w pobliżu samotnych pracowni. Lądowania lub… ataku.
— Nie zidentyfikowany obiekt latający — usłyszał Irek zniekształcony głos Mannersa. — Miotacze gotowe.
— Poczekaj chwilę — odpowiedział z pewnym roztargnieniem głos innego członka ekipy, tego samego, który po wylądowaniu statku stwierdził, że „trafili nie najgorzej”.
— To jest bardzo podobne do meteoru, który przeleciał nad bazą — słaby pomruk profesora Bodrina zdradzał, że wielki uczony nie bardzo wie, co myśleć o domniemanej błyskawicy.
— Ląduje! Ląduje! — krzyknął Geo Dutour. — Czemu nie strzelacie?!
Rzekoma kometa przestała krążyć jak jastrząb wypatrujący ofiary i, nurkując, runęła prosto w dół.
— Blokuję miotacze! — zawołał niespodziewanie Manners. — To jest ten sam obiekt, który pojawił się przy tej przeklętej planetoidzie!
Tajemniczy przybysz już nie świecił. Na tle ciemnego nieba przesuwała się teraz nieduża, smukła sylwetka, przypominająca trochę głębinową rybę o wielkiej głowie i zwężającym się symetrycznie tułowiu.
Obiekt minął rakiety i leciał prosto w stronę dwóch bliźniaczych laboratoriów. A nawet nie. Nie laboratoriów. On najwyraźniej celował w jedną ludzką postać czekającą nieruchomo w wąskim przejściu między białymi kopułkami. Nagle opadł na powierzchnię gruntu. Przejechał parę metrów jak lądujący samolot bez kół, po czym, zatrzymując.się, od razu przybrał pozycję pionową.
Wtedy ocknął się Angelus Ranghi. Wydał jakiś zduszony okrzyk i pędem pobiegł do swojej pracowni. Po chwili wrócił niosąc niewielkie czarne pudło.
— Nie strzelać!huknął. — Ja mam lepszy sposób!
Zobaczycie, co potrafią moje automaty!
Wyciągnął ręce, w których trzymał przyniesioną z laboratorium puszkę, w stronę zagadkowego przybysza i zamarł w oczekiwaniu. Równocześnie jedna z rakiet zapaliła potężny reflektor. Ostre światło oślepiło Irka. A kiedy przejrzał, powietrzny intruz w ułamku sekundy przestał być dla niego nie zidentyfikowanym obiektem, błyskawicą, kometą bądź meteorem.
— Hu, hu, hu! — zadudnił zwycięski śmiech szczęśnikakonstruktora. — Popatrzcie! Czy to nie lepsze niż miotacze?! Tak samo mogę porazić każdego człowieka i każdy twór posiadający system nerwowy, choćby sztuczny, jak w wypadku komputerów. l tak samo mogę każdego uszczęśliwić!!! Przybysz z nieba już nie stał pionowo. Zwalił się na skalisty grunt ganimedzkiej pustyni.
— Niech pan to weźmie! — wrzasnął z wściekłością Irek. — Natychmiast! Słyszy pan?! Proszę zabrać ten automat!
Z pewnością troszeczkę przesadził, krzycząc tak na bądź co bądź niemłodego dobroczyńcę ludzkości, ale doprawdy trudno mu się dziwić.
Parę kroków przed nim, porażony falami czy promieniami wysyłanymi przez automat strachu, leżał zacny… Truszek. Leżał i dygotał jak porcja owocowej galaretki podczas trzęsienia ziemi. Jego lampki wprawione w małą, okrągłą główkę migotały krótkimi, rozpaczliwymi błyskami.