Przerwany bal

Słońce przygasło. Za to Ziemia pośrodku wewnętrznego parku „Pięciu Księżyców” świeciła ostrymi barwami kontynentów i nieco zbyt jasnym błękitem oceanów. Ukryte reflektory układały wysoko na niebie wielki napis:

DZIŚ BAL.

Irek od paru minut, to znaczy od chwili, gdy włożył strój dostarczony mu przez miejscowy automat, stał nieruchomo przed lustrem. Rzecz jasna, że nie szata zdobi człowieka. Ale jeśli ktoś chce nie być człowiekiem?

— Zrób tak, żebym wyglądał jak przybysz z dalekiej obcej planety — powiedział pół godziny temu robotowi. — Nie chodzi mi o kostium prawdziwego kosmity — dodał na wszelki wypadek — tylko takiego z jakiegoś filmu.

Ganimedzki robot wywiązał się z powierzonego mu zadania sumiennie i inteligentnie. Toteż tułów stojącego teraz przed lustrem chłopca tkwił w obcisłym srebrzystym kombinezonie obejmującym także szyję, gdzie przechodził w coś podobnego do dziobu małej łodzi, co podpierało brodę. Z ramion i pleców Irka spływała długa, powiewna peleryna lśniąca mgławicami, ogoniastymi kometami i wyobrażeniami nieziemskich statków kosmicznych. Wprawdzie komuś pozbawionemu wyobraźni mogły się nasunąć pytania, dlaczego przybysz z najdalszych gwiazd musi mieć na piersi wizerunek ziejącego ogniem smoka z czysto ziemskich bajek, a także czy kosmici na pewno zwykli zdobić swoje głowy rogatymi myckami obwieszonymi kolczastymi pomponikami, ale w końcu kto wie, czy istoty zamieszkujące konstelację Łabędzia nie byłyby skłonne używać w charakterze czapek nawet i żywych jeży, a smoki, jeśli kiedyś gnieździły się pod Krakowem, to równie dobrze mogą do dziś ryczeć w Mgławicy Andromedy.

Irek jeszcze stał przed lustrem, gdy w drzwiach pojawiła się malownicza para.

Mężczyzna miał bujną, okrutnie czarną brodę, która mnóstwem misternie splecionych warkoczyków opadała mu aż na piersi. Do jego policzków przylegały półksiężyce wykonane z bogato zdobionej blachy, przechodzące wyżej w lśniący od klejnotów hełm. Poza tym był spowity w przepyszną szatę przepasaną amarantowym pasem, za którym tkwił ozdobny nóż z ogromnym turkusem w głowni.

— Widzisz przed sobą walecznego króla Asyrii, Tiglatpilezara Pierwszego — zawołał przybysz głosem ojca. Pozdrowienie ci, cudzoziemcze… a raczej n i e z i e m cze!

Irek zmarszczył brwi.

— Król… król? — wzruszył ramionami. — Kto to taki? My — wypiął dumnie pierś — z planety Bualuabarbar w Galaktyce Kwitnących Gwangli nie mamy królów. Ale pozdrawiam cię, pozdrawiam — dodał łaskawie. — A kim jest dama, która ci towarzyszy?

Władca zaśmiał się triumfalnie.

— To piękna niewolnica, którą przywieźli mi kupcy z dalekiego i tajemniczego kraju Wysp Szczęśliwych, a którą, ujęty jej wdziękiem i talentami, postanowiłem usynowić… to jest tego, chciałem powiedzieć…

— Ucórczyć — podsunęła cicho niewolnica.

— U… co? A fe, cóż za okropne słowo! — król skrzywił się z niesmakiem. — Niemal jak nazwa tej planety… Buabua… co dalej? Zresztą nieważne! Oto moja towarzyszka w całej krasie! — zawołał, cofając się o krok, by kosmita mógł bez przeszkód nasycić oczy widokiem byłej mieszkanki Wysp Szczęśliwych.

W padającym przez okno kolorowym świetle ukazała się twarz Ini. Dziewczyna była blada, ale w kącikach jej warg błąkał się nikły uśmieszek.

— No, wiesz! — wykrzyknął Irek z nieco przesadnym entuzjazmem. — Nigdy bym cię nie poznał!

Inia miała na sobie powiewną, haftowaną złotem suknię, spod której spływały bufiaste szarawary. Jej kibić obejmował szeroki pas zrobiony z tysięcy srebrnych kółeczek. Głowę ucórczonej niewolnicy zdobiła spiczasta czapka zwieńczona złotym półpierścieniem, z luźną, muślinową chustką przyczepioną do jego rożków.

Spiczasta czapka pochyliła się w stronę Irka.

— Jasne — powiedziała Inia. — Sama bym siebie nie poznała. Ale w przeciwieństwie do ciebie wolę nie patrzeć w lustro. Wiem, jak wyglądamy. Koszmarnie!

— Też coś!… — doktor Skiba zrobił obrażoną minę, jednak zaraz zaśmiał się na cały głos. — Masz rację, ale przecież to ma być zabawa, a nie powtórka z historii!

Słowo „powtórka” odbiło się niemiłym echem w umyśle kosmity. Na szczęście właśnie w tym momencie framugę szerokich drzwi pokoju wypełniło coś ogromnego, co na pierwszy rzut oka przypominało monstrualną główkę kapusty, z której odstają przywiędłe na brzeżkach liście.

— No, jesteście gotowi? Tak? To świetnie! Wobec tego idziemy! — wesoło zawołała ukryta w kapuście Mamma. — Wspaniale wyglądacie!

Doktor Skiba patrzył w stronę drzwi jak zahipnotyzowany. Wreszcie uniósł powoli rękę i usiłował potrzeć palcami czoło. Natrafił na krawędź asyryjskiego hełmu i szybko cofnął dłoń.

— Tak, tak, jesteśmy gotowi — rzekł niepewnie. — Ty także bajecznie wyglądasz — zdołał wykrztusić. — Tylko ten kostium… nie bardzo wiem…

— Czego nie wiesz?! — fuknęła Mamma. — Przebrałam się za pączek róży! Przecież to widać na pierwszy rzut oka!

Ogromna sala balowa w głównym pawilonie „Pięciu Księżyców” oświetlona była setkami pastelowych lampek dyskretnie ukrytymi nad bufetami, pełnymi wyszukanych smakołyków, i pomiędzy ozdobnymi palmami, za którymi widać było pląsające na ścianach ruchome obrazy przedstawiające sceny ze znanych książek lub filmów. Sferoramiczna muzyka była tak samo dobrze słyszalna w każdym zakątku sali, co jednak nie znaczy, że jej dźwięki mogły komukolwiek przeszkadzać w miłej, beztroskiej rozmowie. A należało się spodziewać dyskusji ożywionych i wielce interesujących. Przecież gdy spotykają się król Asyrii z Pączkiem Róży, mieszkanka Wysp Szczęśliwych z kosmitą, średniowieczny admirał floty hiszpańskiej z zamaskowanym piratem, anioł poruszający nadymanymi skrzydłami z ponurym typem w czerwonym kapturze, to z pewnością będą sobie mieli mnóstwo do powiedzenia. A oprócz wymienionych w sali znajdowali się jeszcze: staroświecki blaszany robot kroczący sztywno na prostokątnych nogach zakończonych jednak u dołu ludzkimi stopami tkwiącymi w miękkich sandałach, przygarbiony przedpotopowy pustelnik, który nie nosił maski, bo broda oraz wąsy i tak zasłaniały mu dokładnie całą twarz, no i postawna dama w marszczonej szmaragdowej sukni i w kapeluszu o kolosalnym rondzie.

— Widzicie, wszyscy już są — powiedziała z satysfakcją Mamma, prowadząc swoich gości prosto do najbliższego bufetu. — Najpierw łyczek czegoś zimnego — zadysponowała. — W moim wieku przeobrażenie się w pączek róży, tak aby nikt nie mógł mieć wątpliwości, czym jestem, wymaga jednak nieco zachodu. — Podniosła do ust szklankę pełną złocistego płynu. — Uff… — sapnęła z ulgą, odstawiając puste naczynie. — Pycha! Spróbujcie sami!

Irek posłusznie sięgnął po szklankę. Jeszcze trzymając ją przy ustach, zauważył kątem oka, że tuż przed nim upadła na podłogę mała różowa kuleczka. Schylił się i przy tym ruchu dotknął człowieka w czerwonym kapturze. Człowiek ten także patrzył na podłogę, odprowadzając wzrokiem toczącą się jeszcze kulkę. Spostrzegłszy, że Irek mu się przygląda, szybko odszedł. Jednak chłopiec odniósł wrażenie, że przez szparki w kapturze spojrzały na niego czyjeś oczy z wyrazem obawy i rozczarowania. W tej samej chwili za plecami kosmity coś zachrzęściło. Odwrócił się. Mały automat pomocniczy, który wychynął spod bufetu, sięgnął właśnie po różową kulkę, żeby usunąć ją z podłogi. Widać doszedł do wniosku, że ktoś może się na niej pośliznąć, a przeleż troska o ludzi jest pierwszym obowiązkiem robotów. Oczywiście prawdziwych robotów, nie takich jak ten przebrany grubas na blaszanych prostokątnych nogach.

Ale osobnik w stalowym pudle także zainteresował się upuszczoną przez kogoś pigułką. W dodatku zrobił to w dość szczególny sposób. Mianowicie otworzył jakieś drzwiczki w swoim pancerzu, na wysokości piersi, pochylił się i zastygł w pozycji strzelca celującego do znieruchomiałej z przerażenia myszy. Nie padł wprawdzie strzał, ale mały porządkowy robot nagle puścił różową kulkę i zaczął dygotać całkiem jak żywa istota porażona okrutnym strachem.

Raptem umilkła muzyka. W zupełnej ciszy szmaragdowa dama zrzuciła suknię i kapelusz wraz ze zwisającym z niego szalem. Ukazał się kierownik „Pięciu Księżyców”, Adam Kozula, z małym mikrofonem w ręku.

— Automaty kuchenne poinformowały mnie właśnie — powiedział — że na sali są dwaj dodatkowi goście, których nie spodziewaliśmy się.

— O, sknery! — zawołał ktoś rozpaczliwie. — Liczycie, ile kto zjadł?!

— Możemy przyjąć pięćdziesiąt razy więcej osób, niż liczy przemiłe grono, które dziś zaszczyciło nasz ośrodek — odpowiedział nie zmieszany gospodarz gwiaździńca. l na pewno przyjęlibyśmy ich czym chata bogata. Ale roboty zawsze liczą gości, bo to należy do ich obowiązków. Otóż sprawa jest dość dziwna — głos Kozuli stwardniał. — Jak wiecie, chwilowo nie lądują na Ganimedzie pasażerskie statki, więc nikt nie mógł zjawić się niespodziewanie… Wobec tego nie dziwcie się, że musimy wyjaśnić zagadkę powiększenia liczby uczestników zabawy. Proszę, aby wszyscy na chwilę zdjęli maseczki i zasłony…

Urwał, bo nagle bełkotliwie odezwał się głośnik:

— Alarm… alarm… alarm… Ogłaszam alarm!

Kierownik „Pięciu Księżyców” natychmiast zbliżył mikrofonik do ust.

— Jaki alarm? Którego stopnia?

— Zagrożenie… zagrożenie…

— Jakie zagrożenie?! Co się stało?! Czy twoje zespoły samonaprawcze są sprawne?! — Kozula mówił coraz szybciej.

„Zespoły samonaprawcze” — powtórzył w duchu Irek. — A więc alarm ogłasza komputer, pewnie główny mózg ośrodka. Alę dlaczego tak dziwnie? Bez żadnych wstępnych informacji i instrukcji?.

— Zagrożenie… bliskie… nie wiem… boję się… — bełkotał głośnik.

— Uwaga, wszystkie automaty! — kierownikowi wystarczyło widać to, co usłyszał. — Ogłaszam…

Nikt się nigdy nie dowiedział, co pan Kozula zamierzał ogłosić. Przerwał mu bowiem przeraźliwy, wysoki głos, ten sam, który tak niedawno zarzucił gospodarzom gwiaździńca sknerstwo.

— Zdrada!!! To przez te twoje przeklęte pudła!!! A mówiłem!!!

Przez salę przemknął jak czerwona błyskawica osobnik w kapturze, za którym — z tą samą, niezwykłą zważywszy jego zwalistą postać szybkością — podążał blaszany robot. Nim widzowie ochłonęli z wrażenia, tamci dwaj już dopadli drzwi i zniknęli za krzewami zdobiącymi taras.

— Zagrożenie minęło — poinformował oficjalnym tonem komputer. Pan Kozula ocknął się pierwszy.

— Co to było? Czemu ogłosiłeś alarm?

— Brak kompletnego zapisu w przystawce pamięciowej — odpowiedział po chwili jakby z wahaniem głośnik. — Sygnał zagrożenia…

— Ale kto to był?! — pisnął z wściekłością Pączek Róży. — Kto przerwał nam zabawę?!

— Przekonamy się — sędziwy pustelnik błyskawicznie zrzucił z siebie połataną szatę.

Na podłogę spadła wielka peruka i jeszcze większa sztuczna broda. Uwolniony od swego kostiumu Geo Dutour puścił się biegiem w ślad za uciekinierami.

— Poczekaj! — krzyknął Tiglatpilezar Pierwszy. — Idę z tobą!

— Ja także! — pirat, który okazał się Dinem, wyminąwszy admirała, czyli Olafa Robinsona, pędził już za miejscowym ratownikiem.

Anioł zrzucił skrzydła i stanął rozglądając się bezradnie po sali wielkimi pięknymi oczami Mai Dutour. Na ten widok Irka ogarnęła przemożna wola działania. On dopędzi intruzów, kimkolwiek byli. On ich zdemaskuje!

Wypadł na taras. Po drodze gwałtownym szarpnięciem zrzucił z siebie powłóczystą pelerynę. Mógł teraz biec szybciej niż inni. Nie darmo na szkolnych zawodach zawsze należał do najlepszych średniodystansowców. Wkrótce prześcignął nie tylko admirała, lecz także jego syna. Aby dostać się z tarasu do ogrodu skorzystał z poręczy, w sposób, którego nie powstydziłby się sam Danek. To dało mu znowu parę metrów przewagi.

— Wzywam RXjeden, RXdwa, RXtrzy! — usłyszał lekko zdyszany głos ojca Mai, w momencie gdy go wy przedzał. — Wzywam RXjeden… — nawoływanie ucichło za Jego plecami.

— Uważaj, synu! Zaraz kończy się strefa! — dobiegło go ostrzeżenie króla Tiglatpilezara wyzutego już ze swego monarszego dostojeństwa.

W dzień byłoby trudno komuś, kto nie znał dobrze „Pięciu Księżyców”, wypatrzeć maleńki budyneczek śluzy i wartowni na granicy strefy. Teraz jednak z daleka przykuwała uwagę umieszczona na nim pomarańczowa lampka migająca ostrymi rozbłyskami.

Irek biegł dotąd, podobnie jak wszyscy, po wysypanej żwirem ścieżce. Teraz, mruknąwszy w duchu: „Mamma wybaczy”, puścił się na przełaj przez trawę i kwiaty.

— Człowiek!!! Człowiek!!! Człowiek!!! — usłyszał niedaleko przed sobą gniewne i rozpaczliwe wołanie. Człowiek, ty blaszana pucho!!!

Jeden ze zbiegów, chudy, czarny osobnik, który na balu występował w czerwonym kapturze, tłukł pięściami w drzwi śluzy, powtarzając wciąż swoje: „człowiek, człowiek, człowiek”, co miało zapewne skłonić automaty wartowni, aby wpuściły go do środka, l tak też się stało.

Kiedy Irek dobiegł w końcu do granicznego budyneczku, trafił na pancerną płytę zagradzającą wejście, przed którym nie było już nikogo.

— Człowiek! Człowiek! — zawołał na wszelki wypadek, ale bez większego przekonania.

Wiedział, że jeśli uciekinierzy przebierają się teraz wewnątrz w próżniowe skafandry, bez których nie mogli przecież opuścić strefy ochronnej, to automat śluzy nie otworzy drzwi, zanim tamci nie wyjdą z wartowni po przeciwnej stronie. Po przeciwnej stronie, gdzie jest fioletowa noc Ganimeda, surowe nagie skały, kosmiczny mróz i trująca, atmosfera.

Pozostało cierpliwie czekać. Oni, kimkolwiek są, na pewno będą się spieszyć. Ale Irek uwinie się jeszcze prędzej. A potem, na otwartym terenie…

Niestety. Kiedy po upływie kilkunastu sekund drzwi śluzy stanęły przed nim otworem, nie był już sam. Ojcu, Dutourowi i Dinowi wystarczyła ta krótka zwłoka, by odrobić przewagę, jaką uzyskał nad nimi ekskosmita. A przygotowanie czterech ludzi do wyjścia poza strefę chronioną musi trwać odrobinkę dłużej niż dwóch.

— No, prędzej! — poganiał Irek, patrząc, jak ojciec uwalnia się z królewskiej sukni, która ani rusz nie chciała wejść do nogawek skafandra.

— Wolałbym, żebyś został w środku — wydyszał doktor Skiba. — Nie wiem, kto to jest i czego tu szuka. Może dojść do starcia…

— Akurat! — mruknął chłopiec niezbyt zapewne grzecznie, ale takim tonem, że ojciec skapitulował od razu.

Wreszcie nad wyjściem błysnęło zielone światełko i klapa włazu bezszelestnie uciekła w górę. Pościg natychmiast ruszył dalej.

W pewnym momencie Irkowi przyszło do głowy, że może to właśnie ci dwaj, uciekający w mroku rudofioletowej nocy, naumyślnie, dla sobie tylko wiadomych zbrodniczych celów, zepsuli łączność z tajemniczą ekipą zabłąkaną teraz w przestrzeni.

Ta myśl dodała mu sił. Dotychczas biegł dwa kroki za Dinem, który prowadził stawkę goniących. Teraz zatrzymał się na ułamek sekundy. Wszystkie próżniowe skafandry mają specjalne lampki zainstalowane na kaskach, żeby w czerni między gwiazdami można było zawsze wypatrzyć zabłąkanego człowieka.

Wytężył wzrok i po kilku sekundach ujrzał daleko przed sobą, nieco w górze, dwie poruszające się iskierki. Są!

Nie bez satysfakcji stwierdził, że cała wyprzedzająca go w tej chwili trójka nieznacznie wprawdzie, ale wyraźnie oddala się od linii prostej prowadzącej do owych światełek. A zatem…

Irek pochylił się i, nie spuszczając oczu z migocących wciąż wyżej świetlików, ruszył najszybszym sprintem, na jaki go było stać.

Wkrótce jednak musiał zwolnić. Poczuł pod stopami luźne głazy i przez chwilę biegł po grząskim, kamienistym piargu. Następnie wydostał się na twardą, dość śliską skałę. Szczęściem, chociaż ganimedzkie dni są niemal tak samo ciemne, jak noce, ale za to te noce, dzięki bliskości ogromnego Jowisza, nigdy nie bywają tak czarne, jak, powiedzmy, na Marsie. Toteż Irek widział przed sobą drogę na odległość mniej więcej trzydziestu metrów. To wystarczy komuś, kto ma zamiar zdobyć główną grań Andów. Skała była już tak stroma, że Irek musiał posuwać się małpim zwyczajem, na czworakach. Wysoko w górze gęstniały ogromne, poszarpane szczyty. Jeśli dwaj zbiegowie tam zechcą szukać schronienia…

„Niemożliwe — powiedział sobie. — Przecież ten, którego widziałem przed śluzą, miał zupełnie siwe włosy. Zmęczy się szybciej niż ja. Chyba że te włosy, ukryte przedtem pod kapturem, również są tylko przebra n i e m…”

Wydostał się na jakąś niemal płaską półeczkę prowadzącą skosem pod prostopadłą ścianą i odetchnął z ulgą. Wiedział, że biegnąc tą półką nałoży drogi, ale przecież tamci dwaj także nie mieli skrzydeł.

Myśl o skrzydłach miała zupełnie niespodziewanie rozwijać się w umyśle chłopca jeszcze przez dłuższą chwilę. Po pierwsze, Irek ujrzał oczami wyobraźni anioła poruszającego z wdziękiem pierzastymi ramionami. Anioł miał, rzecz jasna, twarzyczkę Mai. Po drugie, półeczka skończyła się właśnie, przechodząc w niewielkie skalne siodło, za którym tużtuż pomykały oba upragnione światełka. Wreszcie po trzecie, w słuchawkach chłopca rozległ się dziwny odgłos, który wprawdzie nie przypominał łopotu skrzydeł, ale najwyraźniej płynął z góry. Zaraz potem padły słowa:

— Tu RXdwa. Tu RXdwa. Niech człowiek się przygotuje.

— Kto mówi?

Odpowiedź była zaskakująca i, delikatnie mówiąc, niemiła. Jakiś latający stwór porwał go nagle w mocne, stalowe szpony i zaczął unosić pionowo w górę.

— Puść! — ryczał „człowiek”, który nie zdążył „przygotować się” na tak raptowne przeobrażenie w ganimedzkiego ptaka. — Puść!!!

Swoje żądanie poparł gorączkowymi wymachami ramion i nóg. Ale kleszczowate szpony tylko jeszcze mocniej zacisnęły się na jego piersi.

— Tu RXdwa. Wszystko w porządku. Uratowany człowiek za chwilę zostanie wprowadzony do kabiny.

Irek zrozumiał, że skrzydlaty potwór wcale nie mówi do niego, tylko do kogoś, kto zapewne kieruje jego ruchami. l że ten ktoś został właśnie poinformowany o uratowaniu człowieka. „Uratowaniu”! Dobre sobie!

A jeśli to obcy — zaalarmowani przez swoich zdekonspirowanych emisariuszy — wezwali posiłki? Jeśli to jakiś i c h automat unosi go teraz na daleką planetę, z której nigdy już nie będzie mógł wrócić?

Ta perspektywa była zbyt straszna. Irek, nie zważając, że buja już dobre parę metrów nad powierzchnią skały, nabrał do piersi powietrza, wstrzymał oddech, po czym sprężył się nagle i wyprostował jak struna.

Poskutkowało. Wyśliznął się z uchwytu okrutnych szponów i zaczął spadać. Owładnęło nim uczucie triumfu. „A jednak mnie nie dostali — śpiewało mu w uszach. — Nie dostali! Nie dostali!”.

Nad sobą słyszał niezrozumiałe, bełkotliwe głosy, które jednak zaraz ucichły. W następnym ułamku sekundy wokół niego zrobiło się zupełnie ciemno. Wtedy przypomniał sobie, że był kiedyś mistrzem w sztuce, w której teraz święcił triumfy Danek. Rozłożył ramiona i, sterując dłońmi oraz stopami, obrócił się w powietrzu, aby nie le cieć głową w dół. Kocia akrobatyka to wielka rzecz! Minął następny ułamek sekundy i Irek, zamiast gwałtownego zderzenia, poczuł łagodne tarcie o jakąś śliską, jakby mokrą płytę. Ostrożnie dotknął jej w locie rękawicami. Skała! W dodatku skała nachylona tak, jak ustawiona w parku zjeżdżalnia dla dzieci. Szorując o nią plecami, stopniowo wytracał szybkość, aż wreszcie wylądował miękko i pewnie na równym gruncie. Wtedy dopiero zorientował się, że stoi na dnie skośnego naturalnego szybu. Wpadł do jaskini! Przez chwilę nasłuchiwał, czy ktoś znowu nie każe mu się do czegoś „przygotować”. Jednak wokoło panowała zupełna cisza. Cisza i ciemność.

Ostrożnie, macając przed sobą rękami, zrobił kilka kroków, po czym zatrzymał się ponownie. Odruchowo sprawdził, czy jego szczelny, próżniowy skafander nie ucierpiał w czasie szamotaniny z napowietrznym porywaczem. Ale wszystkie czujniki umieszczone wewnątrz kasku patrzyły spokojnie i łagodnie swoimi delikatnymi, kolorowymi lampkami wielkości główki szpilki.

Pomyślał o reflektorze. Na wszelki wypadek spojrzał raz jeszcze w górę, ale nad nim był tylko czarny tunel skośnej studni. Nie. Ów latający potwór nie zmieściłby się w wąskim,szybie. A gdyby nawet, to z pewnością nie mógłby swobodnie manewrować tymi wielkimi kleszczami. Swoją drogą trzeba mieć szczęście! Spadać jak kamień pośrodku obcych, groźnych gór, by w końcu — zamiast roztrzaskać się o skały — trafić wprost do lejkowatej dziury i zjechać sobie spokojnie na dno groty po skalnej rynnie jak po poręczy w rodzinnym domu!

Chłopiec mimo woli zachichotał z uciechy. Wkrótce jednak zmarkotniał. No tak, nie ulega wątpliwości, że mogłoby być gorzej, ale… Po pierwsze, wcale nie wie, czy ta dziura, do której wpadł, jest częścią jakiejś dużej jaskini mającej podziemne korytarze i czy choć jeden z tych korytarzy wyprowadzi go z powrotem na powierzchnię. A po drugie, dla niego pościg za tajemniczy mi intruzami, którzy wtargnęli na salę balową w „Pięciu Księżycach”, skończył się definitywnie. Westchnął.

— Byli już tak blisko… — mruknął z żalem. Westchnął raz jeszcze, potrząsnął głową, po czym wreszcie zapalił reflektor.

Snop światła odbił się od lśniącej skały zamykającej przestrzeń parę metrów przed nim i zmusił go do zmrużenia oczu. Obrócił się w lewo. Skała. W prawo. Także skała. Zrobiło mu się zimno. A więc jednak znalazł się w studni bez wyjścia?…

Skierował reflektor w górę. Wąski, skośny szyb o przekroju mniej więcej dwóch metrów i ścianach gładkich jak szkło. Bez pomocy specjalnego sprzętu nie ma co nawet marzyć o wydostaniu się nim z powrotem na półeczkę pod przełęczą.

Irek poczuł, że jego plecy pokrywają się gęsią skórką. Gorączkowo odwrócił się z kolei do tyłu. Podczas gdy wykonywał ten ostatni zwrot, przez moment światło reflektora jakby zniknęło. Jednak światło nie mogło zniknąć. Zniknął najwyżej jego odblask padający ze skały.

A skoro tak, to…

— Jest!!! — omal nie krzyknął na całe gardło. — Jest przejście! Ufff!…

Wpatrzył się w niewielki trójkątny otwór jak w najpiękniejszy obraz. Krótki korytarzyk przechodził zaraz dalej w podziemną salę. Światło małego reflektora przytwierdzonego do kasku nie docierało do jej końca. A więc był w prawdziwej, dużej jaskini!

Posłał ostatnie, nieżyczliwe spojrzenie w górę, żegnając się w ten sposób ze skalną studnią i szponiastym stworem, który go do niej wtrącił, po czym wszedł do korytarzyka. Zrobił parę szybkich kroków i… stanął jak skamieniały. Na szczęście starczyło mu jeszcze przytomności umysłu, by błyskawicznym ruchem zgasić reflektor.

— Widziałeś światło? — usłyszał w słuchawkach wyraźny, chrapliwy głos.

— Światło? — odpowiedział ktoś drugi z bezbrzeżną pogardą. — Ciągle jeszcze masz przywidzenia ze strachu. Dobrze ci tak! Jesteś starym grzybem, ale choćbyś żył sto lat dłużej, już nigdy nie uda ci się tak wygłupić jak dzisiaj! Te twoje roboty! Koń by się uśmiał! Hi, hi, hi!

— Roboty, roboty! — przedrzeźniał ze złością pierwszy. — To ty nie potrafisz już nawet utrzymać w palcach małej kuleczki! Musiałem interweniować! Inaczej obaj znajdowalibyśmy się teraz w drodze na Ziemię. Ty byś się tam przydał. Zamknęliby cię w klatce i pokazywali dzieciom jako odstraszający przykład rozmiękczenia mózgu na skutek wieloletniego zażywania ogłupiających pigułek! Aleja tutaj muszę skończyć badania naukowe, które mogą zmienić losy ludzkości…

— Rzeczywiście! — wysyczał z furią niedoszły mieszkaniec klatki. — Naukowe! Hi, hi, hi!!! — zaśmiał się okropnie. — Ty łysa pało! Nic na czaszce i nic pod czaszką! Nikczemny, opasły puszkorobie! Pierwszy i ostatni raz dopuściłem do tego, żebyśmy wspólnie spróbowali coś przedsięwziąć! Mam za swoje! Powinienem wiedzieć, z kim się zadawać! Poczekaj, niech tylko wrócę do siebie… już ja ci pokażę! Ha!…

Ostatnie słowa, choć wypowiedziane podniesionym, a nawet całkiem wysokim tonem, brzmiały coraz ciszej. Widać mówiący zaczął się szybko oddalać.

Irek czekał dłuższą chwilę, ale jego słuchawki zamilkły na dobre. Odetchnął głęboko i ostrożnie wyszedł z korytarzyka do wielkiej, podziemnej sali.

„Miałem nawet więcej szczęścia, niż myślałem — rzekł sobie w duchu, kiedy trochę oprzytomniał. — Ci dwaj uciekinierzy są nie tam, na górze, tylko właśnie tutaj, l to właśnie ja jeden idę teraz ich śladem. Ale to jeszcze nie wszystko — dopowiedział po zastanowieniu. — Oni mogli się tu dostać jedynie przez tę samą dziurę, co ja.

A na pewno wszyscy trzej nie wpadliśmy do niej przypadkiem… to byłby już zbyt nieprawdopodobny zbieg okoliczności. Z tego niezbicie wynika, że dwaj ścigani sprawcy alarmu w „Pięciu Księżycach” znają tę jaskinię. Wystarczy pójść za nimi, by cało i zdrowo wydostać się na powierzchnię. A tam — cap!!!”

To „cap!”, które miało ilustrować bohaterskie ujęcie zbiegów, Irek, uniesiony wyobraźnią, wykrzyknął na głos. Odruchowo uderzył się dłonią w osłonę twarzy, na wysokości ust, po czym, przestraszony, stanął. Jednak jego słuchawki milczały nadal. Widać uciekinierzy, choć nieświadomi losu, jaki ich czekał, po krótkiej wymianie zdań znowu chyżo pomykali przed siebie.

Chłopiec uspokojony zapalił reflektor i rozejrzał się. Stał u wejścia do wysokiej, podłużnej groty o ścianach tak gładkich i lśniących, że przypominały oglądaną od wewnątrz błonę koślawego nadmuchanego balonika. Po przeciwnej stronie sali czerniał otwór prowadzący do dalszych partii jaskini. Ściśle mówiąc, znajdowały się tam obok siebie dwa otwory, ten drugi był jednak wąski i prowadził do jakiegoś. ślepego, stromego korytarzyka. Świadczyła o tym piętrząca się przed nim niewielka sterta kamieni, które z biegiem lat, a może i stuleci osunęły się z górnych zakamarków jaskini.

Irek ustawił się twarzą dokładnie na wprost pierwszego przejścia, sprawdził, czy po drodze nie ma jakichś przeszkód, po czym wyłączył reflektor i ruszył prosto przed siebie. Wolał iść po ciemku niż wpaść w ręce uciekinierów, gdyby ich milczenie okazało się zasadzką. Wprawdzie nie ulegało już wątpliwości, że dwaj zbiegowie z „Pięciu Księżyców” nie byli emisariuszami obcej cywilizacji kosmicznej, tylko ludźmi, bo ich słowa, choć wypowiadane głosami zrzędliwymi i chrypiącymi, brzmiały zupełnie swojsko, ale licho wie, do czego mogą być zdolni ludzie, którzy potrafią tak się kłócić!

Szedł śmiało, aż poczuł, że jego stopy grzęzną w ka miennym osypisku. Zanim zorientował się, że jednak zmylił w ciemności kierunek i trafił do tego drugiego, ślepego przejścia, zdążył jeszcze zrobić parę kroków. Nagle w jego słuchawkach odezwał się groźny rumor. W tej samej chwili maleńkie czujniki pod okapem kasku zaczęły blednąc, blednąc, aż zgasły.

— Co to jest?!… — krzyknął zduszonym głosem. Uszkodził skafander?! Jak?! Kiedy?! l to aż tak, że równocześnie rozbił i aparaturę łączności, i ogniwa energetyczne, i zasobniczki z płynem odżywczym, i butle z tlenem?! Skoro zgasły wszy s t k i e czujniki?!

Kurczowo chwytał ustami powietrze. Wydało mu się, że wciąga do płuc chmurę rozpalonego pyłu. Ostatkiem sił rzucił się do tyłu. Stracił równowagę i upadł na plecy, głową w dół. Stromy, kamienisty piarg ruszył pod jego ciężarem i zaczął go nieść coraz niżej. W słuchawkach znowu zadudnił suchy, złowrogi łoskot. Ale tego dźwięku Irek już nie słyszał…

— RXjeden, RXdwa, RXtrzy — wyliczał Geo Dutour. — RXjeden, RXdwa, RXtrzy! Czy cały teren został dokładnie przeszukany?

— Tak.

— Tak.

— Tak — zabrzmiała zgodna odpowiedź. Na tle ciemnego nieba rysowały się trzy walcowate konstrukcje wiszące nieruchomo dziesięć metrów nad powierzchnią skalnej półki.

— RXdwa, jak to się mogło stać, że upuściłeś uratowanego? — spytał, siląc się na spokój, doktor Skiba.

— Człowiek wykonał bardzo szybki ruch — odrzekł automat. — Mocniejszy uścisk wysięgników mógł spowodować rozdarcie skafandra. Nie zdążyłbym go wówczas ocalić, ponieważ klapa włazu zaczynała się dopiero uchylać. Upadek był także groźny, ale dawał człowiekowi trzydzieści procent więcej szans ocalenia.

— Bardzo chciałbym wam pomóc — Olaf Robinson zbliżył do oczu zegarek wbudowany w rękaw skafandra — ale muszę wracać do bazy. Łączności z ekipą jak nie było, tak nie ma. Cóż za pech! Jakaś czarna seria… Czarna seria — powtórzył z westchnieniem. — Jednak jeśli trzeba będzie lecieć, to Bodrin absolutnie nie obejdzie się beze mnie…

— Idź, idź — powiedział głucho Dutour. — Damy sobie radę bez ciebie. RXdwa, czy jesteś dokładnie nad miejscem, gdzie nastąpił upadek?

— Nie.

— Więc przenieś się tam.

Jeden z nieruchomych dotąd kształtów, majaczących nad ich głowami, zaczął powolną wędrówkę na tle gwiazd.

— Niestety, nie mogę ci dać żadnego pojazdu — Dutour spojrzał ponownie na Robinsona. — Tu mogą nam być potrzebne wszystkie automaty ratownicze.

— To nic — odpowiedział szybko ojciec Dina. — Znam dobrze drogę. Tu niedaleko jest łagodna przełęcz, a potem idzie się już jak po stole. Tylko zaopiekujcie się nim, dobrze? — wskazał stojącego obok chłopca.

Ten jednak zaprotestował.

— Pójdę z tobą, tato.

— Nie chcesz pomóc w poszukiwaniach? — użył podstępu Robinson.

— Jest tutaj doświadczony ratownik, pan Dutour, i słynny wspinacz, doktor Skiba — odpowiedział z żelazną logiką Din. Niebawem dołączy do nich jeszcze pan Kozula. Natomiast ty pójdziesz sam.

— Chłopiec i tak musi wrócić do bazy. bo z pewnością nie chcecie mieszkać osobno, przecież przyleciał tu na wakacje dopiero wczoraj — niespodziewanie poparł Dina Geo Dutour. — A potem musiałbym mu dawać specjalną eskortę. Nie wiem, kiedy będę dysponował jakimś wolnym automatem. No, idźcie już.

— Zgodnie z poleceniem zająłem stanowisko dokładnie nad miejscem, gdzie upadł człowiek — zameldował głos z góry.

— Zapal reflektor — zażądał ratownik.

— A zatem powodzenia — Olaf Robinson uniósł rękę, odwrócił się i skinął na Dina.

Obydwaj szybkim krokiem ruszyli w stronę przełęczy.

— Dziura — mruknął Dutour. Stał w ostrym blasku białego światła i nisko pochylony wpatrywał się w skalną szczelinę. — Dziura — powtórzył niepewnie. — Tyle razy tędy przechodziłem, a nigdy nie zauważyłem żadnej jaskini.

Ojciec Irka podszedł do niego. Przez chwilę w milczeniu patrzyli w otwartą czeluść.

— Wejście jest bardzo wąskie — odezwał się wreszcie z powątpiewaniem ratownik. — Byłby to doprawdy niezwykły traf…

Ten traf Irek nazwał niedawno niezwykłym szczęściem.

— Nie znasz mojego syna — rzekł smutnie doktor Skiba. — Jeśli na całym tym globie jest jedna taka dziura, to i tak w końcu musiałby do niej trafić. Tam jest, zdaje się, bardzo głęboko?… — zawiesił głos.

Dutour pochylił się niżej.

— Wewnątrz otwór się rozszerza i biegnie w dół nie pionowo, tylko ukośnie. Jeśli Irek naprawdę tam wpadł, to ześliznął się tylko po skale. Nie martw się. Skafandry są bardzo wytrzymałe.

— Ale dalej, a raczej głębiej, ta dziura może przechodzić w prostą studnię…

Jakiś czas znowu panowała cisza. Przerwał ją i tym razem ojciec Mai.

— Nie ma się nad czym zastanawiać — rzekł takim tonem, jakby odpowiadał na pytanie, które sam sobie w myśli postawił. — Trzeba tam wejść. Ci dwaj nam uciekli, ale mniejsza o nich. Jeśli na Ganimedzie naprawdę jest ktoś o b c y, to prędzej czy później i tak zawrzemy z nim znajomość. Martwi mnie co innego. Ten otwór jest za wąski, żebyśmy mogli wprowadzić do niego automaty ratownicze. No, dobrze — westchnął. — Schodzę. Spróbuj mnie asekurować.

— Poczekaj — doktor Skiba w ostatniej chwili przytrzymał go za pas skafandra. — Te twoje automaty — zerknął w górę — utrzymują przecież łączność z dyspozytornią „Pięciu Księżyców”?

— Automaty? — zdziwił się ratownik. — Oczywiście.

A o co ci chodzi?

— O to, że musimy działać szybko. Tymczasem my w takich sytuacjach jesteśmy nieskończenie powolniejsi i mniej precyzyjni od automatów. Jeśli ta dziura jest za mała dla twoich aparatów, to poślemy w dół kogoś innego. Daj rozkaz któremuś z tych RXsów nad nami, żeby przesłał do „Pięciu Księżyców” specjalny sygnał wezwania alarmowego. Zaraz ci powiem, jak brzmi ten sygnał. Uważaj…

Irek uniósł powieki. Ciemno — stwierdził. Ciemno… Bezwiednym ruchem sięgnął do małego guziczka na ramieniu i zapalił reflektor. W tym samym momencie w jego słuchawkach ponownie rozległ się odgłos spadających głazów. Zaraz potem chłopiec zdał sobie sprawę, że znowu sunie w dół unoszony przez kamienisty potok. Przejechał w ten sposób jakieś pięć, sześć metrów i zatrzymał się. Słuchawki ucichły. Wokół nadal panował mrok.

Głęboko zaczerpnął powietrza. Tym razem było to uczciwe, życiodajne powietrze, a nie żadna dławiąca chmura. Irek oprzytomniał, odwrócił się i uklęknął. Przy tym ruchu zjechał jeszcze parę kroków niżej, ale za to tuż przed oczami ujrzał nagle znajome, miniaturowe gwiazd ki czujników. Równocześnie zauważył, że jego reflektor, którego blask był początkowo w ogóle niedostrzegalny, świeci coraz jaśniej. Wtedy podniósł się i wyprostował. Chwilę balansował na uciekających mu spod nóg kamieniach, ale wkrótce, cofając się ostrożnie, stanął na równej, poziomej skale.

— Co to było?…

Przestraszył się, usłyszawszy, że jego głos przypomina do złudzenia warczenie zachrypniętego jamnika. Odczekał jakiś czas, odchrząknął i ponowił próbę.

— Co się właściwie stało? — wykrztusił. Nikt nie odpowiedział.

— No, co?! — zawołał z urazą. — Mam powietrze, skafander jest cały, więc jakim prawem pogasły czujniki?! A teraz znowu świecą jakby nigdy nic?! l ten reflektor?!

„Ten reflektor”, od kiedy tylko Irek otworzył oczy, kreślił po ścianach i pułapie groty krótkie, błyskawiczne zygzaki. Był przecież przymocowany do kasku. Z kolei ów kask tkwił na głowie, która w ciągu ostatnich minut przejawiała wręcz zdumiewającą ruchliwość. Teraz jednak zatrzymała się na moment, akurat w takiej pozycji, że snop światła padł w głąb stromego bocznego korytarzyka.

Chłopiec w ułamku sekundy zapomniał o swoim gniewie wywołanym przedziwnym i wysoce nagannym zachowaniem aparatury jego skafandra. Wydał zdławiony, nieartykułowany okrzyk, po czym nieprzytomnie rzucił się przed siebie. Zatoczył się, upadł, zerwał, upadł znowu i nie próbując już wstawać pełznął na czworakach, gorączkowo szukając oparcia dla stóp i dłoni w sypkim, grząskim kamienisku.

Jakieś dziesięć metrów za wejściem do ślepej odnogi jaskini lśnił niepokalanym blaskiem fragment srebrnej konstrukcji częściowo zasypanej przez głazy. Jednak ów odsłonięty fragment był dostatecznie duży, aby można się było domyślać kształtu całości. Otóż nie ulegało wątpliwości, że konstrukcja — ukryta w podziemiach Ganimeda i tu czekająca na swego odkrywcę od setek, a może tysięcy lat — jest dużym dyskiem o gładkiej, jakby wypolerowanej powłoce.

Każdy przyzna, że taki widok mógł wywołać w człowieku wściekły atak ciekawości i spowodować chwilowe rozluźnienie wzajemnych związków między klepkami w jego mózgu.

Niestety! Ciekawość ludzka często pozostaje niezaspokojona, a obluzowanie klepek zawsze jest co najmniej tak groźne, jak niesprawność hamulców w wyścigowym pojeździe. Irek zdążył przebyć metr… dwa… trzy… i nagle przed nim znowu zrobiło się zupełnie ciemno. Reflektor zgasł. A co gorsza zgasły także czujniki pod okapem kasku. Chłopiec stracił orientację, zamachał rozpaczliwie rękami, uderzył dłonią o skałę, po czym szybko i, na szczęście, bezboleśnie znalazł się z powrotem w miejscu, z którego rozpoczął ostatnią wspinaczkę. Czujniki oraz reflektory natychmiast odżyły i zapłonęły spokojnym światłem, jakby chciały powiedzieć:,A widzisz? l po co ci to było?…”

— Jak to: po co? — rzekł Irek, leżąc wygodnie na plecach, — Jak to: po co? — powtórzył nieco przytomniejszym głosem.

Następnie wstał, rozgarnął stopą kamienie, oczyszczając z nich skrawek skalnej posadzki, po czym powiedział:

— A więc to tak. Ale dlaczego?

Rozmowa z samym sobą nie leżała właściwie w jego zwyczaju. Jednak sytuacja także nie była zwyczajna. A w nadzwyczajnej sytuacji dobrze jest mieć kogoś zaufanego, z kim można wymienić spostrzeżenia.

— To coś, kiedy się zbliżam, gasi reflektor i czujniki stwierdził. — Co to może być?

— Nie wiem — odrzekł szczerze. — Gdyby tu zamiast mnie stał profesor Bodrin, to także by nie wiedział.

— Może… — pozwolił sobie na nutkę zwątpienia. Ale profesora Bodrina tu nie ma. Natomiast ty jesteś.

— No, to co z tego?

— To, że powinieneś się tym zająć.

— Aha, pewnie! Żebym za chwilę znowu leżał na grzbiecie i przebierał w powietrzu nogami jak stary, ślepy kret!

— Ani profesor Bodrin, ani twój ojciec nie odeszliby stąd, zanim nie zbadaliby tego dysku. Skoro on pozbawił światła ciebie, to tak samo postąpi z każdym, kto nadejdzie. W górach obowiązuje zasada, że należy usuwać wszelkie niebezpieczeństwa, które mogą zagrozić innym. Na przykład ruchome kawałki skał…

— Głupi jesteś. Najpierw trzeba wiedzieć, co właściwie zrobić i jak.

— Sam jesteś głupi.

Na tym dialog chwilowo się urwał, ponieważ Irek — już w swojej jedynej, niepodzielnej postaci — zaczął myśleć. l choć proces ten nie przebiegał jeszcze tak sprawnie, jak mógłby sobie tego życzyć na przykład pan Seyna, to jednak doprowadził do nowego odkrycia.

„Co się właściwie stało? Idąc po omacku, trafiłem wprawdzie do przejścia po drugiej stronie jaskini, ale nie do tego przejścia, które sobie uprzednio upatrzyłem. Dobrze. Potem zacząłem się gramolić po kamieniach do bocznego korytarzyka. Wtedy zgasły czujniki i reflektor. Jeszcze potem spadłem i straciłem przytomność… Pewnie się uderzyłem, a zresztą mniejsza z tym! — Niefortunny epizod został zbagatelizowany tak skwapliwie, ponieważ Irek doskonale wiedział, że wcale się nie uderzył. Po prostu wrażenie, jakiego doznał, było nieco zbyt mocne… chwilowa słabość… przelotne zaćmienie… no, słowem, akurat coś, o czym każdy powiedziałby: eee, mniejsza z tym! — Kiedy się ocknąłem — kontynuował swoje rozmyślania chłopiec — i reflektor, i czujniki świeciły, jakby nigdy nic. Później zobaczyłem ten dysk i chciałem się do niego dostać. Ale jak tylko zrobiłem parę kroków, znowu wszystko zgasło. A może…”

Zasępił się. Skoro przeleżał pewien czas równie przytomny, jak mumia faraona w kairskim muzeum, to potem może mu się tylko zdawało, że widzi tam w głębi coś podobnego do błyszczącego dysku? Wiadomo przecież, że ludziom, którzy doznali choćby drobnych urazów mózgu, pokazują się dziwne rzeczy… niekiedy nawet jeszcze długo po wypadku.

Tę wątpliwość należało rozstrzygnąć od razu. Szybkim ruchem zgasił reflektor. Odczekał, aż jego oczy oswoją się z ciemnością, po czym zapalił go na powrót, kierując w stronę ślepego korytarzyka.

Dysk zalśnił jak skrawek księżyca w pełni. Ale nie poprzestał na tym. Najwyraźniej w świecie drgnął i posunął się parę centymetrów w stronę intruza, który posyłał mu snop ostrego światła. Znowu rozległ się rumor spadających kamieni. Tym razem jednak posypało się ich niewiele.

Irek zmarszczył brwi. To coś, co tkwi w bocznym, stromym korytarzyku, jest bryłą — sądząc z jej odsłoniętej części — wielkości turystycznej łodzi podwodnej. A pomimo to skacze na widok światła jak pasikonik. Albo raczej jak duży, drapieżny kot. Gdyby nie skały, które go uwięziły, rzuciłby się prosto na reflektor, nie bacząc na to, że ten jest przytwierdzony do głowy człowieka!

Ale to jeszcze nie wszystko. Niech tylko ktoś podejdzie blisko, ten kot… to znaczy: dysk, natychmiast gasi jego wszystkie lampy i lampeczki, nawet tak malutkie, jak czujniki wewnątrz kasku. Zupełnie, jakby nie tylko atakował źródła światła, lecz także w jakiś sposób „żywił się” jego promieniami.

Chłopiec wzdrygnął się. Całe szczęście, że ten metaliczny twór tkwi tam, między głazami, i nie może się wydostać!

Wiedział już mniej więcej, co zaszło. Zmyliwszy drogę, wszedł do bocznego korytarzyka i wspinając się po piargu dotarł niemal do samego legowiska przyczajonego dysku. Zapalił reflektor… i wtedy potwór skoczył. Nie mógł się wydostać, bo trzymały go zwężone skalne ściany, ale jego ruch spowodował kamienną lawinę… Ta z kolei porwała jego, Irka, i odrzuciła z powrotem do właściwej jaskini, w bezpieczne miejsce. Wtedy reflektor i czujniki zapłonęły znowu, bo odległość od światłożernego dysku była już zbyt duża.

”Zaraz — pomyślał. — Przecież ci zbiegowie z „Pięciu Księżyców” znają tę jaskinię. Przechodzili tędy nie raz i nie dwa. Czy to możliwe, że nigdy nie zajrzeli do ślepej odnogi, że nie podeszli choćby tylko do jej wylotu, dostatecznie blisko, aby ów dysk pogasił im reflektory?”

„Możliwe — odpowiedział sam sobie. — Przecież oni nie chodzili po omacku, więc niby z jakiej racji mieli, błądzić? Nie. Trafiali zawsze prosto do właściwego przejścia. A ten dysk leżał przecież zagrzebany pod kamieniami, więc gdyby nawet przypadkiem zajrzeli do bocznego korytarzyka, to i tak niczego by nie zobaczyli.

A więc — przystąpił do podsumowania — po pierwsze, nie ma mowy o żadnych głupich przywidzeniach. To lśniące diabelstwo jest tutaj naprawdę i choć wygląda tak, jakby ktoś przed chwilą skończył polerować jego powłokę, czekało pewnie na swego odkrywcę od wielu, wielu lat. Po drugie, tym odkrywcą jestem ja. Dokonałem odkrycia na obcym globie. Niech ktoś powie, że nie — na samą myśl o podobnej niegodziwości łypnął złowrogo oczami. — Wreszcie po trzecie, byłbym rzeczywiście głupi, gdybym teraz, od razu, próbował przeprowadzić jakieś dokładniejsze badania tego dysku. Tu potrzebny jest specjalny sprzęt i fachowcy z wielu dziedzin. Zresztą jak tylko podejdę bliżej, to zgaśnie reflektor, a po ciemku i tak niczego nie dokonam. Wobec tego…”

— Wobec tego — zakończył zdecydowanie — trzeba tylko zapamiętać to miejsce, aby przyprowadzić tu profe sora Bodrina, ojca… i ewentualnie kogoś jeszcze — przed oczami Irka zamajaczyła niewyraźna postać osóbki o zgrabnej figurce i czarnych włosach. — A potem powiedzieć obojętnym tonem: „O, to właśnie tutaj. Uważajcie, nie podchodźcie zbyt blisko. Ja już próbowałem…”

Gdyby jeszcze przedtem udało mu się schwytać obu podejrzanych uciekinierów, przecież jest ciągle na ich tropie!

Spojrzał z nadzieją w stronę przejścia do dalszych partii jaskini, ale zaraz potrząsnął głową. Dał im zbyt wiele czasu. Z pewnością są już daleko.

Wyprostował się, odruchowo poprawił pasy skafandra i szybkim krokiem ruszył w stronę skalnej bramy. Nie gasił reflektora. Teraz nie było to już potrzebne.

Olaf Robinson z synem schodzili właśnie z gór na równinę upstrzoną tu i ówdzie pojedynczymi skalnymi igłami. Za jednym z takich szpiców, tuż nad horyzontem, świeciła nikła białożółta zorza w kształcie otwartego parasola. Tam była baza.

— Tato — odezwał się Din. — Wiesz, ja świetnie pamiętam tę drogę z poprzednich wakacji. W zeszłym roku chodziliśmy tędy do,Pięciu Księżyców”. Przypominasz sobie?

— Uhm — mruknął nieufnie ojciec.

— Stąd do bazy idzie się jak po szosie — ciągnął niezrażony Din. — l przez całą drogę widać światła nad budynkiem stacji, A tu na lewo, bardzo blisko, są te dwa małe laboratoria…

— Tak?

— Tato…

— Nie.

— Przecież jeszcze nic nie powiedziałem!

— To dobrze.

Chwilę szli obaj w milczeniu.

— Tato… — zabrzmiało wreszcie ponownie. Olaf Robinson westchnął.

— Jeszcze nigdy w życiu nie byłem ani przez chwilę sam na Ganimedzie! — głos Dina ociekał słodyczą. Chciałbym…

— Przecież wiesz, że tutaj nie wolno chodzić w pojedynkę.

— Ale ty chodzisz, l twoi koledzy z bazy także.

— Tylko do posterunków automatycznych, żeby zmienić taśmy z zapisami obserwacji. Poza tym prawie wszyscy mieszkamy tu od lat.

— Tato…

— Myślisz, że nie wiem, o co ci chodzi? Przyszło ci na myśl to samo, co mnie, i chcesz się przekonać, czy masz rację! Nie puszczę cię do tych laboratoriów!

— Olaf? — odezwały się nagle słuchawki głosem profesora Bodrina. — Gdzie jesteś?

— Widzę już bazę — odpowiedział ojciec Dina. — Za pół godziny będę na miejscu. Co z nimi?

— Niestety, nadal nie odpowiadają. Czy sprawdziłeś sprzężenie naszego nadajnika z „Pięcioma Księżycami”?

— Tak. Osobiście zablokowałem wszystkie zespoły nadawcze i odbiorcze. Ich praca jest idealnie zharmonizowana z centralką komunikacyjną w bazie. W ten sposób pozbawiliśmy wprawdzie gwiaździniec samodzielnej dalekiej łączności, ale przecież tam i tak nie ma turystów.

— Dobrze. Przyszło mi na myśl, że warto by zajrzeć do tych dwóch dziwaków pod górami. O ile wiem, mają dość dobry sprzęt i mogli zbudować jakieś urządzenie, które daje taki rezonans, że wytłumia nam łączność.

Olaf Robinson mimo woli zerknął na syna, po czym powiedział:

— Mogę tam pójść. Stąd, gdzie jestem, to tylko dziesięć minut drogi.

Bodrin nie odzywał się przez chwilę. Wreszcie rzekł, jakby ze smutkiem:

— Nie. Jeśli nic się nie zmieni, za godzinę będziemy startować. A gdybyśmy odebrali jakiś alarmujący sygnał, to nawet wcześniej. Tutaj jest nas tylko trzech, Karol, Bob i ja. W razie czego musi polecieć co najmniej dwóch ludzi, a z obsługą bazy nie poradzi sobie jeden. Nie — powtórzył — musisz jak najprędzej wracać. Trudno.

— Panie profesorze, ja tam pójdę — Din błyskawicznie wykorzystał okazję. — Wiem, gdzie to jest.

— Co? Kto? A, to ty, Din? No… nie wiem… — profesor Bodrin zawahał się. — Ile ty właściwie masz lat?

Chłopiec usłyszał dziwny dźwięk przypominający prychanie zadowolonego kota. Dopiero po chwili pojął, że to jego własny ojciec demonstruje w ten sposób swój dobry humor.

— Nie ma się z czego śmiać — burknął z niesmakiem. Ile mam lat? — podniósł głos. — A ile trzeba mieć lat, żeby stwierdzić, czy jakiś nadajnik pracuje, czy nie, i czy może zakłócać daleką łączność?

— Co do mnie, zostałem przekonany — odrzekł po krótkiej pauzie Bodrin. — Olaf, twój syn będzie wielkim człowiekiem. Już teraz potrafi być nieznośny w sposób szalenie sugestywny.

Wolałbym jednak, żeby wrócił ze mną — mruknął melancholijnie ojciec przyszłej sławy, któremu istotnie przeszła ochota do śmiechu.

— Proszę — zaperzył się Din — niech mi ktoś wytłumaczy, dlaczego nie mogę tam pójść, to nie pójdę. Ale przecież w tych laboratoriach pracują ludzie, prawda? Najwyżej mnie wyrzucą. A poza tym przez cały czas będę widział bazę. Kiedy tylko zechcecie, powiem wam, gdzie jestem i co robię.

— Oświadczyłem już, że zostałem przekonany — rzekł pojednawczym tonem profesor.

— Ja nie — zastrzegł się Olaf Robinson. — Ale widzę, że mój pogląd na tę sprawę nikogo tu nic nie obchodzi.

Irek minął krótki korytarzyk i wszedł do następnej podziemnej sali. Poprzednia, jeśli nie liczyć piargu przed boczną odnogą, miała podłoże gładkie jak stół. Tutaj pośrodku widniało łagodne wybrzuszenie przypominające starą piaszczystą wydmę.

Skręcił, żeby ominąć przeszkodę, i w ten sposób znalazł się blisko bocznej ściany. Światło padające z jego reflektora pomykało przed nim, załamując się na śliskiej powierzchni jak na lekko pofałdowanej płycie szkła. Nagle zmieniło barwę. A raczej barwy.

Chłopiec stanął. Stanął i tkwił tak dłuższą chwilę jak zahipnotyzowany.

Prawie całą ścianę jaskini pokrywały kolorowe rysunki. Przedstawiały one bryły geometryczne, prostopadłościany, graniastosłupy, sześciany, walce i wiele, wiele innych. Niby nic nie znaczące martwe linie. Ale linie te wcale nie były martwe. Obrazy przemawiały do widza z niezwykłą siłą. Ich delikatne kontury, niemal niedostrzegalne, sprawiały wrażenie, że skałę zaledwie draśnięto jakimś niezwykle twardym cieniuteńkim narzędziem. Te kontury jednak wypełniono tak soczystymi, żywymi barwami o najróżniejszych odcieniach, że cała ta zdumiewająca podziemna galeria czy — jak kto woli — mozaika wydawała się ruchoma, a nawet żywa.

Irek zgasił reflektor, zapalił go ponownie, jeszcze raz zgasił i zapalił, po czym powiedział:

— Przecież ter aż nie odniosłem żadnej kontuzji. Niby dlaczego miałbym mieć przywidzenia.

Powolutku zbliżył się do ściany i ostrożnie dotknął czubkiem palca najbliższej linii należącej do przestrzennego rysunku przedstawiającego stożek nasycony ciepłą purpurą. Namacał mikroskopijny rowek w skale i zaraz oderwał od niej dłoń. Przestraszył się, że rozmaże farbę. Farbę, którą położono tutaj pewnie przed wiekami. Przecież ani ziemscy badacze, ani pracownicy czy goście gwiaździńca nie zabawialiby się chyba ozdabianiem ga nimedzkich podziemi malowidłami. Ale ta farba naprawdę wyglądała tak, jakby jeszcze nie wyschła.

Mijały minuty. Chłopiec stał i patrzył. Wybiegając z sali balowej mógł się spodziewać wszystkiego. Morderczej pogoni wśród dzikich gór najeżonych zdradzieckimi pułapkami. Walki z tajemniczymi uciekinierami nad przepaścią, gdyby, naturalnie, udało mu się ich dogonić. W ostateczności nawet ataku fruwającej bestii uzbrojonej w szponiaste macki. Słowem — wszystkiego, tylko nie tego, że trafi na wystawę dzieł nieznanych artystów plastyków. W dodatku wystawę ukrytą tak, jakby jej twórcom zależało specjalnie na tym, aby nikt nigdy nie zobaczył żadnego z tych obrazów…

A jeśli ktoś nie mógł umieścić swoich rysunków gdzie indziej? Może autorzy tych dzieł przypadkiem, w wyniku jakiejś kosmicznej katastrofy, dostali się do tej jaskini, a potem nigdy jej już nie opuścili? Może ów złośliwy metaliczny dysk był pojazdem, którym odbyli swoją ostatnią podróż z dalekiej, obcej planety? Może…

„Dość tego — potrząsnął gwałtownie głową. — Może i może”. A tymczasem ten nibyrobot i jego towarzysz w czarnym stroju są coraz dalej. Oni pewnie nie raz obejrzeli sobie te obrazy, ale nikomu nic o nich nie powiedzieli. Inaczej jaskinia byłaby sławna. A przecież żaden prospekt reklamujący Ganimeda i „Pięć Księżyców” nic o niej nie wspomina. Tym bardziej trzeba jak najprędzej przyprowadzić tu ojca, profesora Bodrina, Dutoura… i innych. To się dopiero zdziwią!

Omiótł jeszcze raz barwną ścianę światłem reflektora, po czym odwrócił się i podjął przerwaną wędrówkę przez podziemia.

Wędrówka ta zakończyła się niespodziewanie prędko. Przemierzył zaledwie jedną salę, gdzie posadzka znowu była zupełnie równa, a ścian nikt nie ozdobił malowidłami, i już przez krótki korytarzyk, przypominający okno starej gotyckiej katedry, wyszedł na otwartą przestrzeń.

Zatrzymał się i mimo woli odetchnął z ulgą. Tu, z tej strony gór, otwór prowadzący do jaskini był znacznie szerszy niż wylot owej studni, do której trafił, uwolniwszy się z pazurów latającego porywacza. Dwa metry przed wejściem sterczała jednak pionowa, odłupana skalna płyta. Dla kogoś patrzącego z dołu otwór musiał pozostawać niewidoczny.

Irek przeciągnął się, aż mu w kościach zatrzeszczało. Jak to cudownie mieć znowu przed oczami otwarty ląd, a nad głową niebo. Niebo ponure, ciemne, ale mimo wszystko niebo, z zamglonymi gwiazdami i rąbkiem wystającej zza horyzontu tarczy Europy, sąsiedniego księżyca Jowisza.

Minął zasłaniającą wejście skałę i rozejrzał się. Na wprost, nad widnokręgiem, pełgało nikłe światełko w kształcie otwartego parasola. A więc to tam jest ta baza, w której profesor Bodrin i jego rudy, tykowaty asystent usiłują odzyskać utraconą łączność z jakąś ekipą. Niezbyt daleko, ale zawsze z pół godziny dobrego marszu. Natomiast znacznie bliżej, a właściwie zupełnie blisko, znajdowały się nie mniej ciekawe obiekty.

Otwór jaskini leżał mniej więcej w połowie zbocza prowadzącego z równiny do podnóża pionowych skał. U stóp tego zbocza przycupnęły dwa nieduże białe budyneczki podobne z góry do przekrojonych purchawek. Stały tuż obok siebie, zapewne nakryte jedną, wspólną strefą ochronną i na pewno zamieszkane. Świadczyły o tym świecące nad drzwiami lampki.

Irek zauważył wygodną ścieżkę biegnącą zakosami, z miejsca gdzie stał, do pierwszego budyneczku, postanowił jednak skorzystać z krótszej drogi. Zgasił reflektor i zaczął zbiegać po stromym zboczu. Niestety? Zbocze okazało się zbyt strome. Po paru zaledwie krokach nie biegł już, lecz spadał. Kamienie uciekały mu spod nóg, jechał w dół coraz prędzej, prędzej, aż nagle ujrzał oślepiający blask, po którym pod powiekami pozostały mu wirujące złote płatki. Tracąc już przytomność, uświadomił sobie, że ten błysk zajaśniał jedynie wewnątrz jego własnej, biednej głowy, która z całym rozpędem trafiła w niewidoczną, ale twardą jak beton ścianę. Osuwając się powoli, jak na zwolnionym filmie, do stóp zdradzieckiej przeszkody zdołał jeszcze z pretensją i żalem wyszeptać:

— Znowu?… — po czym ogarnął go mrok gęstszy i ciemniejszy od tego, który panował na powierzchni Ganimeda, pod jego rdzawofioletowym niebem skąpo wyszywanym bladymi gwiazdami.

Загрузка...