Drugi pierwszy bal na Pięciu Księżycach

Granica rejonu Wielkich Planet. Granica dzieląca świat Słońca i Ziemi — zasiedlony, pełen miast, ogrodów i obiektów satelitarnych — od tajemniczej pustki, gdzie człowiek dopiero ostrożnie stawia pierwsze kroki. Na obszarze planetoidów pracowały wprawdzie laboratoria kosmiczne, tworzono tam już nawet chroniony park krajobrazowy, ale im bliżej ogromnego, posępnego Jowisza z jego nieokiełzanym promieniowaniem i dzikimi burzami targającymi trującą atmosferę, tym mniej było osad i ludzi. Gwiaździniec na Ganimedzie powstał jako pierwszy w tym rejonie powszechnie dostępny obiekt turystyczny. Dalej był Saturn, na którego księżycach znajdowały się już tylko dwie bazy badawcze, a dalej — jedynie lodowata noc wszechświata, z nielicznymi, automatycznymi stacjami Instytutu Galaktycznego.

Na tej to granicy, w przestrzeni oświetlonej trzema słońcami, z których tylko jedno było prawdziwe, chociaż blaskiem nie dorównywało ponuremu Jowiszowi, pojawiła się mikroskopijna sylwetka człowieka w skafandrze. Ale ten intruz należał do rozumnej rasy, która myślami już dawno ogarnęła cały bezmiar wszechświata, a teraz z powodzeniem zaczynała w nim gospodarować.

— Jeszcze na Syriusza — zabrzmiał w słuchawkach Irka głos Dutoura. — Odrobinę w lewo… tak…

Chłopiec posłusznie zmieniał położenie pistolecika gazowego, który trzymał z tyłu, w wyciągniętej ręce. Pozwalał kierować sobą ludziom siedzącym przed ekranem w kabinie wielkiego statku i mającym do dyspozycji komputer, który precyzyjnie obliczał kurs samotnego pływaka próżni. W tej chwili ten kurs prowadził w przedłużeniu prosto w Syriusza, jedną z najjaśniejszych gwiazd na niebie Ziemi.

Mijały sekundy. Z sekund powstawały minuty. Irek odbył już daleka drogę od włazu rakiety. Planetoida Tdwadzieścia jeden powoli pozostawała poza nim.

— Uwaga. Przejdź na kierunek Oriona. Irku, słyszysz? Przejdź na kierunek Oriona. Widzisz Betelgeuse?

— Widzę — odpowiedział zgodnie z prawdą chłopiec, przesuwając pistolecik w odpowiednim kierunku.

Pociągnął za spust i poczuł, że jego ciało znowu odrobinę przyśpiesza.

— Dobrze. Wystarczy. A teraz prosto jak strzelił na Aldebarana. W konstelacji Byka. Trochę bardziej na prawo… dobrze. Już jesteś na przedłużeniu linii prostej łączącej statek z planetoidą. Musisz się tylko oddalić na bezpieczną odległość. Kiedy powiem: „już”, będziesz mógł wezwać Truszka. A potem natychmiast odbijaj pod kątem prostym do dotychczasowego kursu. Pamiętaj, że jeżeli Truszkowi uda się dobrze dmuchnąć z dyszy w to świństwo i uwolnić statki, to one przez jakiś czas będą lecieć za nim. Mógłbyś się dostać w ich odrzut… No, Irek… uwaga… Hej, co się dzieje?! — głos Dutoura podskoczył raptownie o kilka tonów.

— Halo! — zawołał zaniepokojony chłopiec. Równocześnie wykonał gwałtowny ruch, który sprawił, że jego ciało odwróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. Planetoida Tdwadzieścia jeden znalazła się w ten sposób na wprost niego. Wyglądała jak nieregularna, spiczasta skała wyrwana z górskiego pasma.

— Irek! Irek!

— Jestem. Co, mam go wezwać?!

— On już poleciał!

W tym momencie planetoida stanęła w ogniu. Równocześnie zaczęła gwałtownie rosnąć. W próżni tylko po tym, że coś się powiększa, można poznać, że to coś szybko zmierza w naszą stronę,

Nagle od maleńkiego globu odprysnęła srebrna iskra i, zamiast zgasnąć, rozpaliła się do białości. W słuchawkach Irka rozległ się wibrujący gwizd. Ułamek sekundy później „iskra” przeistoczyła się w małą rakietę. A jeszcze chwilę potem chłopiec rozpoznał w tej rakiecie Truszka.

— Tak, tu zerotrzy — głos Bodrina dźwięczał tak mocno, że dotarł do Irka mimo huku dyszy napędowych zbliżającego się błyskawicznie stożkowatego automatu. W porządku, Sven. W porządku. Bob. Nie, tym razem nasze anteny ocalały. Tylko ta piguła, przy której siedzieliśmy, wygłusza fale… Co z ekipą zerojeden? Nie mamy ich namiaru.

— Ja także go nie mam — odrzekł bardzo daleki i zniekształcony głos należący jednak bez wątpienia do Svena Svenssona.

— Ani ja — zazgrzytał chrypiącym dyszkantem Bob Long. Odbiór stawał się coraz gorszy.

— Hej! — krzyknął co sił w płucach Irek. — Hej! Co się dzie…

Musiał przerwać w pół słowa. Truszek był już bardzo blisko, l leciał wprost na niego.

Chłopiec rozpaczliwie nacisnął spust pistolecika. Jego ciało zaczęło nabierać szybkości, ale to było i tak za mało jak na tempo kosmicznej karawany. Bo Truszek nie był sam. Za nim leciał jakiś wielki walec błyszczący najczystszym złotem. A nieco w tyle podążał tym samym torem statek. Rakieta, taka sama jak ta, która przywiozła Irka i jego współpasażerów w to groźne miejsce.

Chłopiec wciąż jeszcze trzymał palec zaciśnięty na spuście pistolecika, kiedy poczuł gwałtowne uderzenie. Pociemniało mu w oczach. Jego głowa uderzyła z całą siłą o tył kasku, odbiła się i poleciała z kolei do przodu. Równocześnie zaczął się kręcić w próżni jak rozpędzony bąk. Słyszał wycie, które zagłuszyło głosy ludzi, potem przeraźliwy gwizd, aż w końcu nastała cisza.

— Halo, zerotrzy! Wywołuję zerotrzy! — krzyczał Svensson.

— Tu zerotrzy — odpowiedział Artur Manners.

— No, wreszcie! Już myślałem, że znowu coś się stało.

— Nic się nie stało. Odbierasz sygnał namiarowy ekipy zerocztery?

— Tak.

— A zerojeden?

Minęło kilkanaście sekund, zanim Sven, siedzący w dalekiej bazie na Ganimedzie, wykrztusił:

— Znaleźliście?…

— Znaleźliśmy — odrzekł zwięźle Manners. — Ale odleciał z tą planetoidą w przeciwną stronę niż my. No, więc masz jego namiar czy nie?

— Nie…

— W takim razie nie wywołuj nas teraz. Mamy trochę pracy.

— Trochę pracy — powtórzyła z gorzką ironią Mamma słuchająca tej rozmowy w kabinie statku ekipy zerocztery. — Wysłali chłopca samego jak palec, a teraz… — nie mogła powiedzieć nic więcej.

— Trochę pracy — siedzący obok Mannersa Bodrin pokiwał głową. — Słusznie, synu. Mamy trochę pracy. Pracy na ładnych kilka lat, a potem wieków, a potem tysiącleci… l tak dalej. Pracy jest tyle, ile się jej mieści w ca łym nieskończonym wszechświecie. Ale na razie musimy odszukać Irka. No i statek ekipy zerojeden.

— Halo, Irek! Halo, Irek! — wołał nieprzerwanie Bob Long. — Halo! Irek nie odpowiadał.

— Uwaga, zerocztery — Bodrin zdecydował się zająć miejsce Mannersa. — Krótko, jak to było?

Wysłuchawszy zwięzłej relacji swego asystenta p wszystkim, co poprzedziło start rakiety z ganimedzkiej pustyni, a także o wydarzeniach, jakie miały miejsce już w przestrzeni, powiedział:

— Więc Truszek wystartował, chociaż chłopiec nie przesłał mu jeszcze tego zastrzeżonego wezwania. Dlaczego?

Tym razem wyjaśnienie trwało nieco dłużej. Profesor nie wiedział przecież, że Long na podstawie jego teorii ujemnej cięciwy czasu już skonstruował aparat, który przeniósł Truszka z dzisiaj do wczoraj. A asystent z kolei nie był zupełnie pewien, jak słynny uczony przyjmie wiadomość, że on — zamiast naprawiać anteny — zajmował się sprawdzaniem urządzenia, które najpierw pozwoliło mu podsłuchać rozmowę sprzed dwóch miesięcy, a potem umożliwiło uwolnienie Irka spod zbyt troskliwej opieki automatu.

Profesor jednak mruknął tylko: — Pogadamy potem — i przeszedł do pilniejszych spraw.

— Przekażcie naszemu komputerowi dokładne dane dotyczące kursu Truszka przed spotkaniem z planetoidą. Określcie, gdzie był Irek, kiedy ostatni raz mieliście z nim Kontakt. Tdwadzieścia jeden zmieniła orbitę. Prawdopodobnie stanie się za kilka dni nowym księżycem Jowisza. O nią na razie nie musimy się troszczyć. A Irka i ekipy zerojeden będziemy szukać wspólnie.

— Tak jest.

Obie rakiety szły już obok siebie. W gwiezdnej przestrzeni przed nimi znajdował się syn doktora Skiby.

Jak wynikało z obliczeń, zaraz po natarciu Truszka na Tdwadzieścia jeden chłopiec znalazł się na jego kursie. A za Truszkiem leciał przecież uwolniony, milczący statek. Gdzieś w pobliżu dryfowała ponadto wytrącona ze swojej orbity planetoida…

— Tato… — powiedziała cicho Inia. — Czy słyszysz mnie? Łączność działała teraz normalnie.

— Oczywiście — odpowiedział natychmiast doktor Skiba.

— Wiesz, kto tam jest?

— Wiem. Teraz już wiem. Ta rozmowa, którą urządzenie Boba przekazało nam z przeszłości, została przed chwilą zapisana w pamięci komputera także i naszego statku. Wysłuchaliśmy jej wspólnie z Karolem, bratem Piotra. On siedzi teraz obok mnie. Uważa, tak samo jak ja, że skoro rakieta zerojeden nie została uszkodzona, to jego ojciec i Piotr mogli przeżyć te dwa miesiące. Bądź dobrej myśli. Na razie szukamy Irka.

— Tak, tato. Szukamy Irka… — powtórzyła jak echo dziewczyna i umilkła.

W sterowniach obu statków zapanowała cisza. Wszyscy wpatrywali się w ekrany szybkich radarów.

Irek uniósł powieki. Wydało mu się, że spał. Mruknął coś niechętnie i na powrót zamknął oczy. Przecież jest zupełnie ciemno. A skoro tak, to nie musi jeszcze wstawać…

— Szukamy Irka — usłyszał w tym momencie głos ojca. Błyskawicznie zerwał się z łóżka… to znaczy, wywinął koziołka w próżni i od razu przypomniał sobie, gdzie jest.

— Irek Skiba! Irek Skiba! — zabrzmiał w jego słuchawkach głos Dutoura. — Wzywam cię! Odezwij się!

— Jestem… — chciał krzyknąć, ale zapiał tylko jak nie opierzony kogucik, który podjął pierwszą w życiu próbę oznajmienia światu o swojej na nim obecności. Odchrząknął, odetchnął kilka razy i rzekł powoli, oddzielając sylaby: — Słyszę was. Halo! Słyszę was. Przylećcie po mnie.

Ratownika zastąpił Robert Long:

— Irek Skiba! Irek Skiba! Tu ekipa zerocztery!

„Nie słyszą — stwierdził w duchu chłopiec. — Nie słyszą. Naprawdę dość by już było tych wiecznych kłopotów z łącznością. Ale dlaczego właściwie nie słyszą?”

Nagle uderzyła go inna myśl. Przecież oczy ma szeroko otwarte. A mimo to nie widzi gwiazd. Nie widzi nic, zupełnie jak w zasypanej jaskini. W przestrzeni jest wprawdzie czarno, ale gwiazdy świecą zawsze.

Uniósł ramiona i zaczął trwożnie obmacywać rękawicami kask, kryzę, potem cały skafander. Badał swój próżniowy strój uważnie i długo. Wreszcie nabrał pewności, że skafander jest cały, i dopiero wtedy przestraszył się naprawdę. Oczy! Jego oczy! Pamiętał, że Truszek, ciągnąc za sobą płomienisty warkocz odrzutu, przemknął tuż obok niego. Czyżby ten blask go oślepił?!

— Tato!!! — wrzasnął.

Nikt nie odpowiedział. Chłopiec czekał chwilę, po czym gorączkowo potrząsnął głową. Wtedy dokonał dziwnego odkrycia. A właściwie dwóch odkryć. Po pierwsze stwierdził, że nie ma mikrofoniku, który znajduje się w każdym kasku na wprost ust kosmonauty. A po drugie, poczuł, że koniec jego nosa dotyka czegoś lepkiego i ciepłego, co pływa przed jego twarzą. W skafandrze nic nie może pływać. To przecież nie beczka na astrocolę. A poza tym próżniowe okrycia głowy są tak skonstruowane, że człowiek, choćby nie wiem jak chciał, nie może dotykać końcem nosa przeźroczystej osłony twarzy. Chyba że miałby nos wielkości dorodnego ogórka…

„Spokojnie. Tylko spokojnie — powiedział sobie w du chu. — Skoro coś pływa mi przed oczami, może nie oślepłem, tylko to coś zapaskudziło szybę kasku. Katastrofa katastrofą, jednak nie ma katastrof, w wyniku których ludziom wydłużałyby się nosy. Nikt mnie nie słyszy, ale jak niby miałby słyszeć, jeżeli nie mam mikrofonu. Co się z nim stało? Połknąłem go? Powiedzmy, że połknąłem. W takim razie — mimo wszystko — powinni odbierać mój sygnał namiarowy. Przecież nadajniczek wszyty w skafander jest na swoim miejscu… sprawdziłem to przed chwilą”.

W tym momencie jego plecy zetknęły się z czymś dużym i masywnym. Dotknięcie było łagodne, ale czego niby może dotknąć kosmonauta zabłąkany w bezkresnej międzyplanetarnej pustce?

— Proszę, niech człowiek się nie rusza… Rozpaczliwy wrzask, którym Irek miał zamiar zaprotestować przeciw swej nowej, absurdalnej przygodzie, zamienił się w zdławiony radością szept:

— Truszek?…

— Przepraszam, że przybywam tak późno, ale musiałem odprowadzić nie zidentyfikowany obiekt na bezpieczną odległość. Poza tym przez jakiś czas nie odbierałem kodu namiarowego, ponieważ pomiędzy mną a człowiekiem znalazła się planetoida Tdwadzieścia jeden.

Chłopiec zrozumiał, dlaczego ojciec, Bodrin i inni nie odbierali sygnałów jego automatycznego nadajniczka. Skoro był zasłonięty przez tę całą planetoidę… Zagadką pozostawało jeszcze nagłe pojawienie się automatu XX Bczterysta siedem.

— Skąd się tu wziąłeś? Przecież cię nie wzywałem? spytał.

— Zgodnie z programem muszę być stale w pobliżu człowiek a…

— No tak, zgodnie z twoim dzisiejszym programem. Ale ty jesteś teraz wczoraj?…

— Przepraszam. Chyba źle usłyszałem. To dlatego, że człowiek ma uszkodzony mikrofon wewnątrz kasku.

— Truszku! — chłopiec przypomniał sobie raptem o swoim największym zmartwieniu. — Ja nic nie widzę!

— Osłona twarzy człowieka jest pokryta od wewnątrz nieprzeźroczystą substancją — padła odpowiedź.

— Co to jest?! — Irek zmienił nagle ton, ponieważ znowu dotknął czegoś nogami.

— Człowiek znajduje się na powierzchni planetoidy Tdwadzieścia jeden — odrzekł spokój nie Truszek. — Jeśli natomiast chodzi o organ wzroku, należałoby tylko jak najszybciej wymienić kask na nowy. Tu, w pobliżu, jest statek…

— Planetoidy?! Jestem na planetoidzie?! A czy na niej już nie ma tego świństwa, które chwyta rakiety?!…

— Nie. Statki unieruchamiał nie zidentyfikowany obiekt, wbity głęboko w skałę. Tym razem przeleciałem bardzo blisko planetoidy. Światło ognia odrzutowego mojego silnika było tak ostre, że ten obiekt wyrwał się i podążył za mną.

— Czy wiesz, co to było? — ciekawość przemogła ból, który Irkowi coraz wyraźniej dawał się we znaki.

— W mojej pamięci brak danych, które pozwoliłyby mi dokładnie scharakteryzować obiekt. Tak samo, jak w dysku, nie było w nim śladów życia. Miał kształt walca o zaokrąglonych końcach. Był barwy złocistej. To wszystko.

— Nos mnie boli — poskarżył się teraz dopiero chłopiec.

Truszek zaczął się spieszyć. Irek poczuł, że chwytają go elastyczne wysięgniki i że nabiera szybkości.

— Dokąd lecimy? — spytał żałośnie.

— Namiar!!! Namiar!!! Irku, wiemy już, gdzie jesteś! Irku!

— Za to ja nie wiem, gdzie jestem — odburknął chłopiec. Usłyszeli go wreszcie. Nic dziwnego Skoro dotych czas był zasłonięty przez tę Tdwadzieścia jeden, a teraz Truszek unosił go w wolną przestrzeń, to musieli go usłyszeć.

— Zerocztery, start! Zerotrzy, start!

— Tak jest!

— Tak jest!

Głosy dochodzące z kabin statków, których załogi odebrały w końcu jego sygnał namiarowy, nie wywarły na Irku większego wrażenia. Ma przy sobie Truszka. l tak jest ocalony.

Dłonie chłopca oparły się o jakąś metalową płytę. W następnej chwili usłyszał cichy zgrzyt, a potem charakterystyczny stuk ciężkiej klapy włazu.

— Gdzie jesteśmy?

— W śluzie statku, który wszedł na orbitę Jowisza razem z planetoidą Tdwadzieścia jeden. Musiałem otworzyć wejście, posługując się awaryjnym zamkiem mechanicznym. Automaty śluzy nie działają.

— Co to za statek?! — Irek natychmiast zapomniał o swoim podejrzanie wielkim i bolącym nosie. — Czy tu jest ojciec?

— Nie. Ta rakieta nie wysyła żadnych sygnałów.

— Znowu głucho! — Dutour uderzył zaciśniętą pięścią w pulpit. — Cóż się, u licha, dzieje?! Przed chwilą odbieraliśmy jego sygnały namiarowe, jakby nigdy nic… aż tu nagle masz!

— Czy mogło mu się coś stać, właśnie teraz? — spytała cicho Inia.

Bob potrząsnął energicznie głową.

— Nie. Dokoła nas w kosmosie panuje już spokój. Jeśli Irkowi przedtem nic się nie stało, to obecnie jest zupełnie bezpieczny. Musi mieć po prostu uszkodzony nadajnik, który na moment wznowił pracę, a potem znowu umilkł.

— W każdym razie lećmy jak najprędzej tam, skąd przyszły te ostatnie sygnały!

— Przecież lecimy — uspokoił zdenerwowaną Mammę doktor Skiba. — Ale nie możemy rozwijać pełnej szybkości. Nie wiemy, w którym miejscu dojdzie do spotkania. Moglibyśmy go przeoczyć.

„Teraz znowu przestali odbierać mój kod namiarowy” — uprzytomnił sobie Irek, usłyszawszy, że Truszek wprowadził go do statku. Był jednak zbyt podniecony, by przejąć się stwierdzeniem tego faktu. Zaczął się bowiem domyślać, do jakiego statku trafił. Pragnął jak najszybciej otworzyć wewnętrzne drzwi śluzy i…

— Człowiek ma uszkodzony nos — ostudził jego zapał automat, który właśnie uwolnił go od nakrycia głowy.

Irek odprowadził niezbyt przytomnym wzrokiem swój kask, który znikał już we wnęce ze skafandrami, i odkrył, że przednia, przeźroczysta część jest zalana krwią. Odruchowo złapał się za nos i krzyknął z bólu. Dotąd jakoś nie miał powodów, by wstydzić się swego organu powonienia — nie był ani za długi, ani za szeroki, ani nazbyt zadarty. Cóż, nos jak nos. Teraz jednak naprawdę przypominał ogórek, nie tytko dorodny, lecz, co gorsza, kiszony.

— Masz chusteczkę? — jęknął.

— Chusteczkę?

— No, chusteczkę, chusteczkę! Nie wiesz, co to jest chusteczka?! — zirytował się Irek.

— Nie wiem.

— Tu nigdzie nie ma lustra! Jak ja im się pokażę… — lamentował chłopiec.

Ostatnie zdanie zabrzmiało bardzo niewyraźnie, ponieważ Truszek akurat zakładał mu na głowę nowy kask. Ten był czysty i miał wszystko na swoim miejscu. Łącznie, rzecz jasna, z miniaturowym mikrofonikiem.

— Wiem, co się stało — kontynuował melancholijnie Irek. — Kiedy przeleciałeś tak blisko mnie, wywinąłem koziołka. Kiwnąłem głową i rozbiłem mikrofon. Wtedy puściła mi się krew z nosa. Muszę wyglądać przecudownie…

— Człowiek wygląda jak człowiek z uszkodzonym nosem — orzekł krótko automat.

Ponieważ w śluzach statków kosmicznych istotnie nie ma luster, chłopiec musiał zadowolić się tym lakonicznym opisem swojej powierzchowności. Zresztą w tej właśnie chwili usłyszał chrobot zamka wewnętrznych drzwi. Moment później ujrzał człowieka w kompletnym skafandrze. Człowiek ten, otworzywszy drzwi, stanął i przyglądał mu się, przyświecając sobie czołowym reflektorem. Wreszcie powiedział cicho, zachrypłym głosem:

— Kim jesteś?…

— A ty? A ty? — spytał gorączkowo Irek zapominając o konwenansach. Przez twarz nieznajomego przebiegł słaby uśmiech.

— Niech i tak będzie — rzekł z wysiłkiem. — Nazywam się Gomera…

— Gomera?! Piotr! — wykrzyknął Irek. — Szukamy was… to znaczy, od dwóch miesięcy szuka was profesor Bodrin i twój brat, Karol, i Bob Long, i Manners, a teraz i mój ojciec. Nazywam się Skiba. Irek Skiba! Szuka was także moja siostra…

— Nie jestem Piotrem — odrzekł gospodarz jeszcze jednego statku ocalonego przez Truszka. — Na imię mam Filip. Karol jest moim synem… Piotr zresztą także. Piotrze! — podniósł odrobinę głos.

W drzwiach od korytarza ukazał się jeszcze jeden mężczyzna w skafandrze. Szedł powoli, niemal nie odrywając stóp od podłogi, po czym oparł się o ścianę. Zanim jednak zdołał coś powiedzieć, odezwał się Truszek:

— Ktoś usiłuje wejść do statku. Tak jak ja przed chwilą, to znaczy manewrując mechanicznym zamkiem. Automaty włazu nie działają.

— Żadne automaty tu nie działają… już od wielu tygodni — rzekł Filip Gomera. — Działają tylko ludzie. Wszystko — powietrze, wodę, żywność, minimum energii niezbędnej, żeby nie zamarznąć w kosmicznym mrozie musieliśmy zdobywać przy użyciu najprostszych narzędzi. Połączyliśmy się bezpośrednio z pojemnikami i pompowaliśmy ręcznie… l tak zresztą żyjemy tylko dlatego, że w chwili zderzenia z planetoidą mieliśmy na sobie próżniowe ubiory. Niestety, wszystkie zespoły automatyczne i wszystkie przekaźniki, oprócz innych rodzajów energii, emitują także fale światła. A tu było jakieś diabelstwo, które pochłaniało bez reszty każdy, nawet niewidoczny gołym okiem promyczek. Poza tym łączność pomiędzy poszczególnymi zespołami komputera biegnie, jak, wiecie, światłowodami. Staliśmy się głuchymi i ślepymi rozbitkami wewnątrz nie uszkodzonego, świetnie wyposażonego statku.

— Przypominam, że ktoś chce wejść do statku. Jednak właz nie otworzy się, jeśli nie zostaną zamknięte wewnętrzne drzwi śluzy. Nie pozwoli na to blokada. Śluza nie może być przecież otwarta na przestrzał, bo z całej rakiety natychmiast uciekłoby powietrze — Truszek tłumaczył powoli i dobitnie, jakby miał przed sobą słuchaczy, którzy nigdy w życiu nie widzieli kosmicznego statku.

— Wejdź, Piotrze — powiedział Filip Gomera. — Trzeba wpuścić gości. Domyślam się, że będzie wśród nich profesor Bodrin?!

— Nie tylko. Nie tylko — zapewnił skwapliwie Irek. Piotr wszedł i zamknął za sobą drzwi. Kilka sekund później otwarła się klapa zewnętrznego włazu. Pierwszy wpadł młody mężczyzna, którego twarz widoczna za szybą kasku wydała się Irkowi znajoma. Ależ tak! Widział tego człowieka na ekranie, w dyspozytorni gwiaździńca. Wtedy Inia zawołała: „Piotr”. Nie był to jednak Piotr, tyl ko Karol. Karol Gomera, który przyleciał specjalnie ze stacji badawczej na orbicie Wenus, gdzie pracował — żeby uczestniczyć w poszukiwaniach swojego zaginionego ojca i brata. Zaraz za Karolem pojawił się Bob Long, następnie doktor Skiba, a potem w śluzie zapanował okrutny tłok. Irek zamknął oczy. Słyszał tylko, że bardzo wiele ludzi mówi naraz, że Inia coś szepcze, a Mamma przeciwnie, piszczy wniebogłosy, że ktoś go ściska, że ktoś inny pyta o coś Truszka, który jak zwykle spokojnie udziela wyjaśnień. Ale wkrótce wszystkie te dźwięki zlały się w jeden szum, jakby wzburzonego morza, które jednak niebawem zaczęło przycichać, przycichać, aż umilkło zupełnie.

Irek otworzył oczy. Ujrzał jasną plamę obwiedzioną okrągłą, słabo świecącą tęczą.

— Nie świeć — wymamrotał ostrzegawczo. — T o znowu coś rozwali. Jakieś skały albo planetoidę…

— Tego już nie ma — powiedziała plama. — Poza tym nic tu nie świeci. Jak się czujesz? Nos cię nie boli?

Słowo „nos” sprawiło, że chłopiec ponownie musiał unieść powieki.

— A co ja niby widzę? — spytał niechętnie. — Chcę być dobrze zrozumiany — ciągnął rozkapryszonym tonem. Czym jest ta kolorowa plama nade mną? l czemu ona mówi?

— Mówi, ponieważ jest człowiekiem — padła odpowiedź. — Tak się składa, że w dodatku twoim rodzonym ojcem, chociaż zapewne nie jest to okoliczność, którą ktokolwiek chciałby się chwalić przed światem. Jako dziecko — jednym kopnięciem przewróciłeś rakietę. W miarę upływu lat jest coraz gorzej. Rozbijasz automaty ratownicze, a — zamiast rakiet — przewracasz góry. Zawalasz jaskinie i spychasz lawiny na laboratoria.

Nie wspominając już o tym, że nikomu przed tobą nie udało się rozkwasić nosa o osłonę własnego kasku!

Irek skrzywił się i poruszył głową. Tęczowa plama natychmiast zniknęła, przeobrażając się w uśmiechniętą twarz doktora Skiby.

— Leż spokojnie — powiedział konstruktor. — Jesteś jeszcze podłączony do aparatury medycznej. Straciłeś trochę krwi.

— Tato — jęknął chłopiec, który po rozszyfrowaniu zagadki mówiącej plamy odzyskał także pamięć — byłem w przestrzeni i ratowałem ludzi. Jeśli jestem chory, to nie powinieneś kpić sobie ze mnie ani uśmiechać się, jakbyś patrzył na coś śmiesznego. Powiem mamie…

— Ja też będę jej miał to i owo do powiedzenia. Ale zanim zobaczysz się z mamą, porozmawiasz z reporterami. Już tu lecą. Z Ziemi i z Marsa. Sensacja, że hej! Srebrny dysk, jaskinie ze skibrytami… Mamma zdążyła już rozpowszechnić tę nazwę. Nadto katastrofa w górach, historia szczęśników, pożerający światło twór wbity jak szpilka w planetoidę, pogonie Truszka, no a przede wszystkim — ocalenie załogi, którą już uznano za straconą. We wszystkich tych wydarzeniach odegrałeś pierwszoplanową rolę. Pierwszy wszedłeś także na pokład statku ekipy zerojeden. Jesteś sławny, młody człowieku. Twoje zdjęcia obiegną świat. A propos, leż grzecznie i kuruj się. Nie chciałbyś chyba we wszystkich dziennikach trivi figurować z nosem w kształcie dziurawej piłki… No, dobrze już, dobrze. Za dziesięć minut twój nos odzyska normalny kształt i kolor — zlitował się ojciec, widząc popłoch w oczach swego sławnego syna. — Automaty medyczne robią, co mogą.

Irek chciał unieść głowę, ale przytrzymały go mocne nitki oplatające całe jego ciało.

— Nie ruszaj się — powtórzył doktor Skiba. — Mówiłem przecież, że jesteś podłączony do aparatury leczniczej.

— Gdzie mnie właściwie przywiozłeś? — spytał chłopiec, opadając z powrotem na wezgłowie.

— Oczywiście, że do „Pięciu Księżyców”. A niby dokąd mielibyśmy polecieć?

— Co robią inni?

— Profesor Bodrin został w bazie dalekiej łączności, wraz z całą załogą, poza jednym Olafem Robinsonem. Tam jest także Inia. Natomiast twój kolega, Din, przybył tutaj razem z Mammą, Dutourem, Maią oraz moim stryjem i Ranghim, którym lawina zasypała laboratoria. Co jeszcze chcesz wiedzieć? Przespałeś całą noc. Teraz jest dziesiąta przed południem miejscowego czasu. Wieczorem mamy bal. Wtedy przylecą też wszyscy z bazy. Mamma już zbiera kwiaty, a Adam Kozula przygotowuje salę. Dziś został wznowiony ruch pasażerski na Ganimeda. Masz dostać honorowy medal gwiaździńca „Pięć Księżyców”. Nie dziwię się, że są z ciebie zadowoleni. Odtąd będą mieć tłumy gości. Już zapadła decyzja o budowie dwóch nowych ośrodków turystycznych. Ciekawość ludzka nie ma granic… Zresztą — ojciec spoważniał nagle — gdyby nie ta ciekawość, nie byłoby nas tutaj… l nie byłoby nas za kilkadziesiąt czy kilkaset lat na wszystkich gwiazdach Galaktyki.

— Tato — rzekł Irek już zupełnie przytomnie — co się właściwie stało tam, w przestrzeni, kiedy miałem przesłać Truszkowi wezwanie? Przecież on przyleciał, zanim cokolwiek powiedziałem?

— Bo przedwczoraj wprowadziłem do jego programu poprawkę. Odtąd miał być zawsze tam, gdzie ty.

— Ale Bob przeniósł go przecież o jedną dobę w prze szłość. Inaczej nie puściłby mnie z pokładu statku.

— Bob istotnie przeniósł go w przeszłość, ale nie tak, jak zamierzał. Pomylił się po prostu. Przewidywał zresztą, że jego nie sprawdzona aparatura może przestać działać wcześniej, niż powinna, i dlatego nie chciał wysłać Truszka samego, tylko nalegał, żebyś przed nim poleciał w kosmos ty sam. Miał rację. Nie minęło nawet pół godziny poprzedniego dnia, a Truszek znalazł się z powrotem w bieżącym czasie. l, oczywiście, natychmiast zaczął działać pod dyktando swojego aktualnego programu. To znaczy, że musiał do ciebie polecieć od razu, nie czekając nawet na wezwanie. Po drodze natrafił na planetoidę. Błyskawicznie ocenił, że po pierwsze, tam są ludzie potrzebujący pomocy, a po drugie — co dla niego w danym momencie było najważniejsze — że ta planetoida i tkwiący w niej nie zidentyfikowany obiekt przeszkadzają mu w jak najszybszym dotarciu do ciebie. Więc niejako mimochodem ocalił statek Bodrina.

— Bob się pomylił? — powtórzył cicho chłopiec. Nagle zaśmiał się. — Jak to dobrze, że nie o rok! Albo o sto lat! Ojciec także parsknął śmiechem.

— No, cóż — powiedział poważniejąc — była to przecież pierwsza praktyczna próba zastosowania urządzenia skonstruowanego przez Boba. Nawiasem mówiąc, on zaproponował mi współpracę przy budowie nowej generacji aparatów czasowych wykorzystujących teorię Bodrina. Chyba się zgodzę. Rzecz jest jednak ciekawa.

Irek był tego samego zdania.

— A gdzie jest Truszek? — spytał jeszcze.

— Tutaj — dobiegł z kąta pokoju spokojny głos. — Nie mogę być gdzie indziej.

— Dzień dobry, Truszku — chłopiec uśmiechnął się. Wiem, że musisz być tutaj. Co najwyżej mógłbyś być kiedy indziej.

W jednej z nielicznych kabin mieszkalnych bazy dalekiej łączności Inia rozmawiała w tym czasie z Robertem Longiem.

— Bob, dziękuję ci, że mi powiedziałeś… — szepnęła. Wiesz, wtedy na pustyni, kiedy Irek został zasypany w jaskini. Już wtedy wierzyłeś w to, że znajdziemy i uratuje my Piotra… Nie masz pojęcia, jak bardzo mi wówczas pomogłeś…

Asystent Bodrina wykrzywił twarz w grymasie, który zapewne miał imitować uśmiech. Następnie szybko odwrócił się i zaczął majstrować przy aparaturze leczniczej, do której byli podłączeni obaj uratowani z ekipy zerojeden, chociaż w gruncie rzeczy nie miał tam nic do roboty. Stan obu pacjentów pozwalał już właściwie na odłączenie zespołów medycznych. Chodziło teraz.tylko b to, żeby odzyskali pełnię sił. Wieczorem miał być przecież bal…

— Iniu — odezwał się rozmarzonym tonem Piotr. — Będziemy tańczyć, obejrzymy kwiaty, które tak pięknie wyhodowała pani Flora, będę jadł, pił, wylegiwał się na trawie i, żeby mnie ciągnęli hakami, dusili, wyżymali, piekli na bateriach słonecznych, bombardowali meteorytami, wałkowali, obdzierali ze skóry i topili w płynnym helu, nie wyściubię nosa ze strefy chronionej co najmniej przez pół roku.

— Nie wierz mu! — zaśmiał się cicho Filip Gomera. Nie miną trzy dni, a już poniesie go na planetoidę Tdwadzieścia jeden. Będzie musiał sam sprawdzić, czy tam nie zostały jakiejś ciekawe ślady. W tej chwili pracują na niej tylko automaty pomiarowe, ale przecież wkrótce dołączą do nich ekipy badawcze. Uprzedzam cię lojalnie, żebyś potem nie miała do mnie pretensji. Czeka cię trudne życie, moje dziecko.

Inia z zakłopotaniem poprawiła swoje piękne włosy.

— Najtrudniejsze chwile mam już jednak za sobą powiedziała cicho. Zmieszała się jeszcze bardziej i dodała: — Patrzę na was i ciągle jeszcze nie wierzę własnym oczom. Po tych strasznych dwóch miesiącach! Po tej ciszy!

— Owszem — przytaknął z humorem ojciec Piotra. Cicho to tam rzeczywiście było. Piekielnie cicho… Gdyby nie nieustanna, mordercza praca, którą narzuciliśmy so bie od pierwszej chwili, pewnie już na zawsze zostalibyśmy w tej ciszy. Nawet gdybyście nas w końcu znaleźli, nie usłyszelibyśmy już waszych głosów. Byłaby to strata nie do powetowania. Pomyśl, ominęłoby nas spotkanie z twoim bratem. Wlazł do naszego statku jak do własnego domu i od razu zażądał, żebym mu się przedstawił. A potem narobił takiego wrzasku, że wszystkim nam zrobiło się ciepło, chociaż od dwóch miesięcy ogrzewaliśmy rakietę tylko turystyczną maszynką do gotowania, bo klimatyzacja nie działała… Mówiąc poważnie, Iniu, masz bardzo dzielnego brata.

— Tak — dziewczyna uśmiechnęła się mimo woli. W dodatku nie jednego. Wiesz — zwróciła się do Piotra — Irek ma piętnaście lat, ale świetnie czuł, co się ze mną dzieje. Nigdy nie zająknął się na twój temat, wiedziałam jednak, że myśli o nas. Miał przedziwne przygody, to prawda, a przecież jego obecność dodała mi sił. Kiedy weszłam do waszego statku, był cały pokrwawiony, widziałam, że traci przytomność z wy czerpania, ale był szczęśliwy, choć pewnie sam o tym nie pomyślał. Macie rację, to wspaniały chłopak. Tylko mu tego nie mówcie… — zastrzegła tonem wytrawnego pedagoga.

— On nie jest zarozumiały — wtrącił ponuro Bob Long. — Nie jest także egoistą. Potrafi się cieszyć radością innych.

Dziewczyna drgnęła i zarumieniła się. Pojęła aż nadto dobrze, że młody naukowiec myślał nie tylko o Irku…

Przez chwilę walczyła ze sobą, po czym nagle podbiegła do smutnego dryblasa i przytuliła twarz do jego ramienia.

— Och, Bob, Bob! — zawołała stłumionym głosem. Jestem taka szczęśliwa!

Nawet najserdeczniejsza i najszczersza radość z cudzego szczęścia ma w pewnych okolicznościach swoje gra nice. Bob wydał krótki zdławiony odgłos, wyswobodził się delikatnie z objęć Ini, bąknął: — Przepraszam — i wybiegł z kabiny. Dziewczyna odprowadziła go zatroskanym spojrzeniem.

— Biedny Irek — westchnęła, na pozór najzupełniej bez związku.

— Irek? — nie zrozumiał Piotr. — Irek?

— Widzieliście przecież córkę Geo Dutoura. Jak zdążyłam zauważyć, ona bardzo, ale to bardzo podoba się mojemu braciszkowi. Niestety — zamrugała powiekami uczucia ludzi chodzą nieodgadnionymi ścieżkami. Jest tutaj ten Din…

— l jestem ja! — wykrzyknął, nie panując nad sobą, Piotr. — Rozczulasz się tu niby nad swoim bratem, a w gruncie rzeczy myślisz o tym wstrętnym Bobie! Ty jemu także bardzo, ale to bardzo się podobasz! Myślisz, że nie zauważyłem?!

Twarz dziewczyny znowu okryła się krwistym rumieńcem.

— Bob robił, co mógł, żeby mnie podtrzymać na duchu. Najpierw… mniejsza z tym, co było najpierw. Ale kiedy dowiedział się, że ja… że ty… no, wiesz przecież!… To stale zapewniał mnie, że cię odnajdziemy. A następnie wykombinował ten aparat, który pomógł Truszkowi uwolnić wasze statki… Wiecie co — zmieniła pośpiesznie temat — ja także już pójdę. Powinniście odpoczywać…

— Zostań, Iniu — powiedział Filip Gomera. — Proszę cię. Musimy się przecież lepiej poznać. Wprawdzie będziemy mieli na to mnóstwo czasu… ale po co czekać. Opowiedz nam teraz coś o sobie. Co robiłaś przez te ostatnie dwa miesiące…

W jasnym, komfortowo urządzonym pokoju gwiaździńca „Pięć Księżyców” Angelus Ranghi, patrząc na

Mammę rozpartą wygodnie w fotelu przysuniętym do otwartego okna, powiedział cicho:

— Nie ma naszych pracowni…

— Całe szczęście — burknęła kobieta. — l tak byś tam me wrócił. Więc nie udawaj, że ci żal tych kurników na końcu świata.

Grubas obejrzał się i przez chwilę obserwował w milczeniu wysoką, chudą sylwetkę byłego pigularza, który z rękami założonymi na plecach — przechadzał się nerwowo po pokoju.

— A ty, Auguście, co masz zamiar robić? — spytał wreszcie.

— On zrobi to, co ty — zawyrokowała Mamma tonem nie znoszącym sprzeciwu.

— A to niby z jakiej racji?! — obruszył się chudzielec. Ja mam zamiar odwiedzić Ziemię. Nie wiem, czy tam zostanę. W każdym razie pochodzę, popatrzę i zastanowię się, czy ludzie zasługują na to, żebym dla nich nadal pracował.

— Chyba nie masz zamiaru znów lepić tych paskudnych kulek? — w głosie Mammy zabrzmiała groźba. August Skiba zatrzymał się.

— Kulek? Nie, nie — potrząsnął głową. — Ale w końcu jestem biochemikiem — rzekł cicho — wcale nie tak znowu starym i nie tak zniedołężniałym, jak niektórzy moi spasieni rówieśnicy. Słyszałem, że na Marsie działa instytut egzobiologii. Mógłbym tam ewentualnie zajrzeć. Zresztą i tak chyba zawadzę o Marsa. Mam tam, zdaje się, jakąś rodzinę…

— Jakąś! Jakąś! — prychnęła Mamma.

— Nie gniewaj się na niego — powiedział pojednawczo Ranghi. — On już nigdy nie nauczy się mówić po ludzku. Ale spójrz na niego. Ma łzy w oczach. Oczywiście, gdybyś go o nie zapytała, ofuknąłby cię tylko i oznajmił, że w twoim ogrodzie nabawił się kataru. Widzisz, ja znam go od dawna…

Grubas umilkł. Po dłuższej chwili podszedł do okna, oparł się o niski parapet i zapatrzył w kolorowy, słoneczny krajobraz. W pewnym momencie, nie odwracając się, rzekł:

— No, cóż. W tym instytucie na Marsie potrzebują chyba także i konstruktorów. Nie byłem najgorszy w mojej specjalności. Auguście?

— Hm?

— Czy weźmiesz mnie z sobą na Ziemię, do twojego brata? A potem na Marsa, gdzie, jak mówisz, także masz „jakąś” rodzinę?

— Jeszcze czego! — burknął chudy biochemik. Przygładził swoje nastroszone siwe włosy, po czym dodał niespodziewanie łagodnym głosem: — Nawet przez myśl by mi nie przeszło lecieć bez ciebie.

Mamma odchrząknęła i utkwiła wzrok w swoich ogrodowych pantoflach. Natomiast Angelus Ranghi pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć, że usłyszał dokładnie to, czego się spodziewał. Następnie szeroko rozłożył ramiona. Nie odrywając oczu od kwitnącego parku, wyprostował się, aż mu w kościach zatrzeszczało, i odetchnął głęboko.

— Wiecie co — rzekł jasnym, niemal młodzieńczym głosem. — Jestem szczęśliwy…

W innym pokoju, na tym samym piętrze tego samego pawilonu pierwszego ganimedzkiego gwiaździńca, Olaf Robinson położył rękę na ramieniu Dina i rzekł, spoglądając ponad ostrzyżoną na jeża głową swego syna, do Geo Dutoura:

— Wiesz, uporządkowaliśmy zdjęcia, które Irek robił w podziemiach przed katastrofą. Wyszły znakomicie. W ten sposób został jakiś ślad po tych malowidłach.

— Skibrytach — poprawiła Maia. — Mamma nie pozwala nazywać ich inaczej.

— Oczywiście — przytaknął Dutour. — Zresztą Irek rzetelnie sobie na to zasłużył. Wprawdzie przy okazji tego ostatniego zdjęcia omal nie pogrzebał nas na zawsze pod górami, ale dzięki temu mamy po raz pierwszy w historii fotografię sztucznego obiektu pochodzącego spoza kręgu ludzkiej cywilizacji.

— Myślisz o dysku? — mruknął Robinson. — Trzeba sprawdzić w archiwach — dodał bez przekonania. — Może kiedyś wysłano w te rejony sondy…

— …które garnęłyby się do światła jak monstrualne ćmy — ratownik wzruszył ramionami. — Nonsens. Poza tym nie zapominaj o konstrukcji, która tkwiła w planetoidzie, licho wie, od jak dawna. Przecież mogły minąć całe wieki, zanim Tdwadzieścia jeden znalazła się na takiej orbicie, że zaczęła zniekształcać tor transportowców i linie przesyłowe energii. Nie. To nie była ziemska sonda. Prawdziwy cud, że wszystko skończyło się tak dobrze.

— Nie cud — zaprotestowała Maia — tylko Truszek…

— Zgoda, Truszek — przystał jej ojciec. — Chociaż przy całym moim szacunku dla niego zasługę przypisałbym jednak Skibom, ojcu i synowi — uśmiechnął się. — A wracając do naszej planetoidy, jak wiecie, stała się ona satelitą Jowisza, dzięki czemu mamy moc czasu na zbadanie śladów pozostawionych na jej powierzchni i w jej skałach przez ową rzekomą sondę. Jakieś ślady musiała przecież zostawić, a nasze analizatory są bardzo czułe t precyzyjne. Zresztą coś niecoś wiemy już teraz. Na przykład, że nasz obiekt był walcem o długości mniej więcej trzydziestu metrów, a średnicy trzech, trzech i pół metra. Musiał mieć własny napęd, bo leciał tak szybko, że podczas zderzenia z planetoidą wbił się w nią jak pocisk. Ze skał wystawała tylko jakby wypukła, złocista tarcza. A pomimo to nie był nawet pogięty. Dowiemy się zapewne jeszcze wielu ciekawych rzeczy.

Przylecą specjaliści z różnych dziedzin, przywiozą sprzęt…

— Tato — odezwał się nagle Din. — Ja chcę tu zostać.

— Co? Jak to? A szkoła?

— Przecież mogę i stąd chodzić do tej samej klasy, razem z Irkiem. A równocześnie będę z tobą. Przy okazji przyjrzę się badaniom i poszukiwaniom… Bo przecież uczeni przetrząsną teren całego Ganimeda. A potem, po studiach, może będę tu pracować. Tato?!…

— Będą nowe gwiaździńce, strefy chronione, nasz glob się zaludni — bąknęła Maia.

Dutour i Robinson spojrzeli po sobie. Udało im się jednak zachować powagę.

— Pomyślimy o tym — rzekł wymijająco ojciec Dina. W każdym razie nikomu nie wolno chodzić w góry, zanim ich dokładnie nie zbadamy. W kraterach może być więcej jaskiń czekających tylko, by pogrzebać nieproszonych gości.

— Brrr — wzdrygnęła się Maia. — To było okropne! Irek zachowywał się wspaniale! A ja cały czas umierałam ze strachu, że wy… to znaczy, nie wiedziałam przecież, czy was nie zasypało… Tatusiu!… — podbiegła i przytuliła się do ojca.

Dutour mocno przycisnął do piersi jej czarną główkę. Mimo to ta główka po chwili poruszyła się. Spod zwichrzonej grzywki wielkie, błyszczące oczy spojrzały na… Dina.

Ten zesztywniał, wyprostował się nienaturalnie i, nie patrząc na nikogo z obecnych, ruszył ku drzwiom.

— Przepraszam — rzekł nosowym głosem. — Mam jeszcze coś do załatwienia.

— Tatusiu… — szepnęła Maia, nie odrywając głowy od piersi ojca.

— Co, córeczko?

— Wiesz, tak mi strasznie dobrze.

— No, możesz już wstać.

Irek poczuł, że przewody łączące go z aparaturą medyczną zniknęły i że jest znowu wolny. Usiadł i rozejrzał się. Przez otwarte drzwi wyjeżdżała właśnie z pokoju jakaś beczka na kółkach. Beczka miała mnóstwo lampeczek, dziesiątki wiotkich wysięgników, tabliczkę z kolorowymi klawiszami i mnóstwo ryjkowatych wypustek, z których wystawały końcówki włoskowa tych kabli.

— Do widzenia, panie lekarzu! — zawołał wesoło chłopiec.

Nagle zerwał się i pognał do lustra. Ogórek zniknął. Jego nos był już tylko nosem i niczym więcej.

W tym momencie Irek ujrzał stojącego w progu profesora Bodrina. Natychmiast odwrócił się i z godnością oddalił od lustra.

— Witam, profesorze! — doktor Skiba szedł naprzeciw gościa. — Już jesteście?

— Przylecieliśmy przed chwilą. Wszyscy — dodał z naciskiem uczony. — W bazie zostawiliśmy jedynie automaty. Należy nam się mały urlop. Od jutra będziemy mieli niezły młyn. Wezwaliśmy z Ziemi archeologów, egzobiologów, pilotów, geologów, fotoników, speleologów, a nawet malarzy. Zbudujemy nowe bazy, na samym Ganimedzie i w całym rejonie Jowisza. Rozmawiałem z Radą Naukową. Usiłowali mnie przekonać, że jestem bardziej potrzebny na Ziemi niż tutaj. Że powinienem wędrować z jednej sali obrad do drugiej, kiwać głową, gdy przemawiają moi mądrzy koledzy, i samemu wypowiadać się w kwestiach decydujących o dalszych losach ludzkości. Na przykład, czy kandydaci na rodziców, a zatem przyszli wychowawcy własnych dzieci, powinni zdawać egzaminy z psychologii rozwojowej razem, czy też może raczej osobno. Poradziłem im, żeby się wypchali — zachichotał. — Jestem już za stary na to, aby siedzieć stale w jednym miejscu. Niech się pomęczą młodzi. Koniec końcem zgodzili się, żebym został tutaj i koordynował prace badawcze. Tak więc, doktorze Skiba, mówisz ze swoim szefem! — podparł się pod boki i zrobił groźna minę.

Ojciec Irka nie zwlekając skłonił mu się z przesadną czołobitnością.

Ale chłopiec nie poddał się wesołemu nastrojowi, jaki ogarnął obu naukowców. Zwrócił twarz w stronę okna. Jego wzrok poszybował daleko, poza granicę strefy chronionej, ku ciemnym górom, słabo rysującym się na niemal równie ciemnym niebie.

— To wszystko tu było… — rzekł cichutko, do własnych myśli. — Wszystko czekało na nas, a potem od razu zniknęło. Nie ma dysku ani złocistego walca, ani rysunków. Nie ma nawet jaskini. Tyle niebezpieczeństw, tyle przygód i… nic. Zostały jedynie zagadki. Co to właściwie było, te konstrukcje pędzące do światła? Kto je zbudował i przysłał do Układu Słonecznego? Kto namalował te obrazy w podziemiach? Po co?

Profesor Bodrin spoważniał.

— Dlaczego pędziły do światła? — powiedział z namysłem. — Jako naukowiec oświadczyłbym natychmiast: na razie nie wiem. Natomiast prywatnie, na ucho, powiem ci: z ciekawości. Światło jest przecież najlepszym i najszybszym nośnikiem informacji. A zadaniem tych konstrukcji było właśnie zebranie informacji o krainie, do której je wysłano, i o jej mieszkańcach. Dlatego biegły zawsze do źródła światła, gdzie tylko je odkryły, i dlatego przechwytywały nasze rozmowy, równocześnie, zapewne zresztą na skutek ubocznego działania nie przewidzianego przez ich twórców, psując nam naszą wzajemną łączność. Z ciekawości, synu. Z ciekawości — pokiwał głową.

Irek skrzywił się.

— Nasłali nam szpiegów? — spytał z niesmakiem.

W dodatku nie pofatygowali się osobiście, tylko napuścili na nas automaty?

— My także jesteśmy ciekawi — wtrącił ojciec. — l również wysyłamy bezzałogowe sondy zwiadowcze, dokąd się tylko da.

— Ale równocześnie nie skąpimy nieznanym adresatom wiadomości o nas samych — obstawał przy swoim chłopiec. — Już pierwsze satelity dalekiego zasięgu wyposażyliśmy w rysunki, stanowiące jakby listy, które przedstawiają naszą cywilizację. A oni?

— Oni także zostawili nam rysunki — przypomniał Bodrin. — Zachwycaliście się kształtami i barwami tych skibrytów w jaskini. A skąd wiesz, że nie był to równocześnie list do ciebie, właśnie do ciebie, ponieważ to tyje odkryłeś? Może ten list zawierał nawet więcej informacji niż rysunki, które my umieszczaliśmy w naszych sondach dalekiego zasięgu. A że nie udało ci się odczytać tego listu?… Cóż, miałeś za mało czasu, żeby sprowadzić specjalistów od kosmicznych alfabetów. Z pewnością szkoda — ciągnął — że dysk i walec uciekły, a skibryty są zasypane. Ale, mój drogi, wszechświat kryje w sobie nieprzebrane zapasy zagadek. Tym razem się nie udało? To uda się następnym! Może nie nam. Może naszym dzieciom lub wnukom, l co z tego? Kiedy poznamy miliard miliardów obecnych tajemnic kosmosu, będziemy mieli przed sobą tyle samo nowych. Inaczej nasze istnienie nie miałoby sensu. Zresztą, nawet jeśli chodzi o te malowidła i dyski, których tak żałujesz, to jeszcze nic straconego. Przystępujemy przecież do systematycznych badań. A może Bob udoskonali swoją aparaturę tak, żeby się nie myliła i nie przenosiła ludzi lub automatów zbyt daleko czy zbyt blisko w czasie? Wtedy będziemy umieli zajrzeć za kurtynę przeszłości i zapoznać się z producentami przeróżnych kosmicznych dziwadeł. Czy to nie fantastyczna perspektywa? Fantastyczna, a zarazem realna? Nawiasem mówiąc, co do skibrytów, to przecież odkopiemy jaskinię. Mamy automaty, które to zrobią szybko, nie narażając ludzi na to, że coś im się zwali na głowy.

— A propos głowy — odezwał się ze swojego kąta Truszek. — Chciałbym przypomnieć, że moja głowa wymaga drobnego remontu. Nie chcę być natrętny, ale…

— Truszku, nie przerywaj — skarcił go łagodnie doktor Skiba.

Bodrin spojrzał z roztargnieniem na rozdeptaną purchawkę wieńczącą stożkowaty korpus bohaterskiego automatu.

— Tak, głowa… rzeczywiście… — bąknął. — O czym to ja… a, właśnie. O skibrytach. Pamiętajcie, że od setek lat znamy malowidła naskalne i rysunki w grotach na Ziemi, że badały je całe pokolenia uczonych i że właściwie o autorach tych rysunków dalej nic nie wiemy. Czyż nie tak? To niby dlaczego mielibyśmy od razu wiedzieć wszystko o obcych obrazach, odkrytych na Ganimedzie? Tak, tak, chłopcze — pokiwał z zadowoleniem głową — mamy co robić przez miliony lat i tylko dlatego warto żyć na tym świecie.

Irek chciał odpowiedzieć, że chociaż ten świat istotnie dosyć mu nawet odpowiada, to jednak z pewnością nie odpowiadałby mu mniej, gdyby i dysk, i skibryty nadal znajdowały się w otwartej jaskini, ale Bodrin nie dał mu dojść do słowa.

— Zresztą, zamiast wysilać nadwerężony burzliwymi przejściami umysł i szukać dziury w całym — zawołał wesoło — cieszyłbyś się lepiej po prostu z tego, że uratowałeś ludzi! Że teraz, dzięki tobie i twojemu automatowi, Inia jest razem z Piotrem, że wyprowadziłeś z podziemi Maię, wreszcie że ci dwaj dziwacy, Ranghi i twój stryjeczny dziadek, wrócą do normalnego życia. Nawiasem mówiąc, ani przez myśl mi nie przeszło kontrolować ich czy tym bardziej odbierać im pracownie. Ostatecznie nie szkodzili nikomu… najwyżej sobie samym. Ale zostawmy ich w spokoju. Tak więc, mój drogi, możesz być z siebie dumny i nie musisz zadręczać się pytaniami, na które odpowiedzi będzie długo szukać cała ziemska nauka.

W tym momencie drzwi uchyliły się i do pokoju zajrzała ostrzyżona głowa Dina.

— Przepraszam. Nie przeszkadzam?

Irek zjeżył się. Ostentacyjnie obrócił się na pięcie i, podszedłszy do okna, zaczął podziwiać krajobraz gwiaździńca.

— Prosimy, prosimy — powiedział doktor Skiba, kątem oka obserwując z niepokojem podejrzane manewry syna.

— Co słychać?

— Dziękuję — odrzekł poważnie Din — wszystko w porządku. Mój ojciec czuje się dobrze… i Maia także. Przełknął ślinę, po czym dodał: — Cały czas opowiada o tym, jak Irek ją ratował.

Podszedł szybko do okna i, nie bacząc na odpychającą minę bohatera podziemnych przygód, wyciągnął do niego rękę, w której trzymał aparat fotograficzny.

— Proszę, to twoje — powiedział. — Musiał ci wypaść w jaskini, a ja przypadkiem go znalazłem. Pan Dutour i mój ojciec wywołali już zdjęcia. Wyszły świetnie, i tego… — zająknął się — przepraszam cię za to, co mówiłem wtedy pod laboratoriami… i w ogóle… Wiesz, byłem zły, bo ja… bo Maia… — obejrzał się na dwóch stojących bez ruchu mężczyzn i zakończył: — Zresztą powiem ci później. Aha, ja zostanę na Ganimedzie. Ale będę dalej chodził do tej samej klasy.

Irek odruchowo wziął od Dina aparat i przyjrzał mu się nieufnie. Następnie przeniósł wzrok na nowego mieszkańca Ganimeda i stwierdził, że jego twarz przybrała piękną barwę zachodzącego słońca. To od razu wprawiło Irka w lepszy humor. Ostatecznie, ten cały Din, jeśli pominąć jego głupie uwagi, także zachował się zupełnie nieźle A w końcu to nie jego wina, że był pierwszy na Ganimedzie i że wobec tego pierwszy poznał… Zresztą, mniejsza z tym.

— Mniejsza z tym — powiedział na głos Irek. — To znaczy, miałem na myśli aparat — wyjaśnił. — Właściwie nie aparat, tylko to, co mówiłeś… — sprostował. — Wcale się nie gniewam — dobrnął zwycięsko do końca.

— Czy ty rozumiesz, o czym oni mówią? — spytał z nieukrywanym zdumieniem profesor Bodrin.

— Zdaje się, że tak, choć nie jestem pewny — rzekł z nieco melancholijnym uśmiechem doktor Skiba.

Ten uśmiech wziął się stąd, że konstruktor, wbrew temu, co mówił, doskonale wiedział, o co chodzi. Wiedział i współczuł swojemu synowi. Ale był przecież bezradny.

Din ruszył w stronę drzwi. Zanim wyszedł, odwrócił się jeszcze i odszukał spojrzeniem Truszka.

— Tobie także dziękuję — powiedział. — Gdyby nie ty, kto wie, co by się stało…

Kiedy kroki Dina ucichły w korytarzu, profesor Bodrin również zwrócił się do stojącego w kącie automatu.

— Właściwie od nas wszystkich należą ci się gratulacje i podziękowania. Wprawdzie przez ciebie Irek miał ponoć chwilowe kłopoty z nosem, ale to tylko dlatego, że ten młody dryblas. Bob, źle nastawił zegarek w swoim diabelskim urządzeniu.

— Jestem szczęśliwy, że mogłem spełnić moje zadanie — odrzekł skromnie Truszek. Doktor Skiba zaśmiał się ciepło.

— Szczęśliwy? Powiedziałeś: szczęśliwy?

— Tak jest. Moje centrum informatyczne podsunęło mi to określenie jako najwłaściwsze.

— Och, nie tłumacz się! Jestem zachwycony tym określeniem, tylko nie bardzo rozumiem… Masz naturalnie możliwość doznawania pewnych emocji, jak każdy automat twojej generacji, ale jeśli chodzi o szczęście… Widzisz, szczęście to jest coś, czego nie da się sztucznie za programować. Ono składa się ze zbyt wielu subtelnych, nieuchwytnych elementów właściwych jedynie ludzkiej osobowości. A powiedz mi, Truszku, czy możesz sobie wyobrazić sytuację, w której musiałbyś wyznać, że jesteś nieszczęśliwy?

— Nie — odrzekł po krótkiej pauzie automat. — Chyba że człowiek byłby ze mnie niezadowolony. To znaczy, że postąpiłbym niezgodnie z zapisanym we mnie programem. Ale nie mogę tak postąpić.

— Nie możesz — zgodził się ojciec Irka, zerkając przelotnie na syna. — Nie możesz, ponieważ jesteś automatem. Nie gniewaj się.

— Nie gniewam się — odrzekł spokojnie Truszek. Zresztą muszę przyznać, że byłbym znacznie szczęśliwszy, gdybym miał naprawioną głowę…

W pokoju rozległ się głośny, serdeczny śmiech. Doktor Skiba spojrzał na rozradowaną twarz Irka, który jeszcze przed chwilą stanowił uosobienie smutku, po czym rozłożył ramiona, podbiegł do Truszka, jakby miał zamiar chwycić go w objęcia, i zawołał:

— Daję ci uroczyste słowo honoru, że za pół godziny będziesz miał głowę piękniejszą niż kiedykolwiek!

— Uff!… — jęknął Angelus Ranghi, kiedy muzyka na moment ucichła i Mamma opadła na fotel. — Uff… — powtórzył, ocierając pot z czoła. — Uciekałem po górach jak kozica, wpadałem do jaskiń, łykałem trujące pigułki, wreszcie zostałem zasypany przez skalną lawinę, ale, jak długo żyję, nigdy nie byłem tak bliski śmierci z wyczerpania. Nikt nie zmuszał mnie do nieustannego kręcenia się, podskakiwania i trzęsienia.

— Bo jesteś tłusty i zgnuśniały — zawyrokowała Mamma, przyglądając się z niekłamaną satysfakcją swojemu niedawnemu partnerowi. — Taniec to prawdziwe życie! Spójrz na mnie!

Rzeczywiście. Kolosalny pączek róży, bo Mamma pozostała przy swoim starym kostiumie, wyglądał świeżo i radośnie, jak po ciepłym wiosennym deszczu.

— Udał nam się ten pierwszy w sezonie bal, prawda? spytał, przechodząc obok, Adam Kozula.

— Drugi pierwszy bal — poprawiła Mamma.

— Drugi pierwszy bal — przytaknął posłusznie gospodarz gwiaździńca. — Pyszna zabawa!

Pan Kozula nie przesadził. W porównaniu z pierwszym pierwszym balem w drugim pierwszym uczestniczyło znacznie więcej gości. Gdzie spojrzeć, snuły się zastępy rycerzy, czarowników, monarchów, piratów, admirałów, postaci w fantazyjnych, barwnych strojach. Irek znowu miał na sobie kostium kosmity, jego ojciec pozostał Tiglatpilezarem Pierwszym, ale wielu uczestników balu zmieniło się nie do poznania. Któż na przykład odgadłby, że pod pierzastym przebraniem przedpotopowego afrykańskiego czarownika kryje się znakomity uczony, profesor Oleg Bodrin? Albo że smukły Artur Manners przywdzieje bufiastą szatę wielkiego wezyra z czasów Haruna arRaszyda? l dziś, jak dwa. dni temu, w niebo Ganimeda biły snopy barwnego światła, ale nikt nie musiał wyglądać przez okno, by ocenić piękno świątecznej iluminacji, ponieważ bal odbywał się tym razem w parku. Pomocnicze roboty ustawiły na ścieżkach bufety i fotele dla strudzonych tancerzy.

Nagle zawyła syrena alarmowa. Wszyscy znieruchomieli.

— Znowu będziemy uciekać? — spytał Angelus Ranghi, spoglądając na stojącego za Mammą Don Kichota, patrzącego spod tekturowej przyłbicy niebieskimi oczami byłego szczęśnikapigufarza.

— Sam uciekaj — odparował błędny rycerz. — Inaczej Mamma znowu cię zmusi do tańca.

— A pewnie, pewnie — potwierdził ochoczo Pączek Róży.

Ogłoszenie alarmu przyjęto nie tylko ze spokojem, lecz wręcz wesoło. Syrena brzmiała bowiem zupełnie inaczej niż wówczas, gdy o jakimś niebezpieczeństwie uprzedza ludzi czujny komputer. l nic dziwnego. Komputer nie ma bowiem zwyczaju trąbić przez zwinięty w rulonik ogrodowy kapelusz.

— Tu — tu — tu — tuuuuu! — Pan Kozula oderwał od ust zaimprowizowaną tubę i zawołał: — Alarm! Alarm! Jest nas więcej, niż powinno być! Może wkradli się obcy?! Proszę natychmiast zdjąć maski!

— Dobrze, że tym razem nie chodzi o nas — mruknął Don Kichot.

Rozległy się śmiechy. Ci spośród uczestników zabawy, którzy uzbroili się w karnawałowe maseczki, odkrywali rozradowane twarze.

Stojąca na wprost Irka Szeherezada wdzięcznym ruchem odrzuciła powiewną zasłonę, zza której do tej pory ukazywała tylko wielkie piwne oczy. Chłopiec przez chwilę stał jak skamieniały, a następnie rzucił się wprost w objęcia bajkowej piękności.

— Mama! Mama! Przyleciałaś?! Olga Skiba wycałowała syna, po czym odsunęła go od siebie i przyjrzała mu się badawczo.

— Zmizerniałeś — stwierdziła oskarżycielskim tonem. — Poza tym masz spuchnięty nos. Irek nachmurzył się, ale zaraz poweselał.

— Nieprawda! — zawołał z triumfem. — Automaty medyczne już mi go naprawi… to znaczy, wyleczyły mnie! O tym nosie tylko ci opowiadano i dlatego teraz udajesz, że coś zauważyłaś!

Mama zaśmiała się cicho. Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale zanim zdążyła otworzyć usta, przestrzeń pomiędzy pawilonami przeszył bojowy okrzyk:

— Rodandandron! Rodandandron!!!

Towarzyszący Szeherezadzie paź zrzucił purpurową pelerynkę oraz strojną czapeczkę i w zwykłym czarnym kostiumie lotokota, ozdobionym tylko złotym pasem, szybko jak strzała pobiegł przez ogród w stronę wielkiej kuli przedstawiającej Ziemię. Odbił się lekko od ścieżki i wylądował dokładnie na biegunie północnym.

— Rodandandron! My, lotokoty, jesteśmy wszędzie, wszystko widzimy i słyszymy. Dotarły do nas wieści, że tu, na Ganimedzie, ktoś z rozbitym nosem potrzebuje pomocy!

— Danek! — wrzasnął stosownie do okoliczności Irek. Stosownie do okoliczności, ponieważ w gruncie rzeczy wcale się nie zezłościł.

— Czy nie zechciałbyś łaskawie przywitać się także ze mną? — obok Szeherezady stanął ktoś, kto zapewne pragnął uchodzić za okrutnego, leśnego rozbójnika z dawnych wieków i komu nawet by się to udało, gdyby kiedykolwiek mógł istnieć okrutny zbójca o przepoczciwej twarzy dziadka Wiktora.

— Olga! Tato! Danek! — z barwnego tłumu wypadł doktor Skiba.

— Wyruszyliśmy już dzisiaj — mówiła mama, po zakończeniu ceremonii powitalnych — bo jutro będzie tu zbyt duży tłok. Tylko z Marsa przyleci dziesięć statków. Naukowcy, reporterzy, speleolodzy i licho wie, kto jeszcze. Ale nam pozwolili wystartować wcześniej. Pan Kozula zachował nasz przyjazd w tajemnicy, bo chciał wam zrobić niespodziankę. Zresztą rozumiem go doskonale. Matka bohatera i odkrywcy, o którym mówi cały świat, może być z pewnością główną atrakcją nawet najwspanialszego balu! — obrzuciła słuchaczy dumnym spojrzeniem, po czym, nie mogąc się powstrzymać, parsknęła śmiechem.

— Pewnie, że tak! — krzyknął rozochocony gospodarz gwiaździńca. — Ale na tym nie koniec atrakcji! Zapraszam na seans pod tytułem: „Kosmiczne dyski i ganimedzka galeria malarstwa jaskiniowego”.

Roboty w mgnieniu oka ustawiły na tle jednego z pawilonów duży srebrzysty ekran. Chwilę później ukazało się pierwsze, powiększone do kolosalnych rozmiarów, przestrzenne zdjęcie. Widniała na nim skalna ściana pokryta tajemniczymi rysunkami o zdumiewających proporcjach i jeszcze bardziej niezwykłych barwach.

Nastała cisza. Wszyscy mimo woli pomyśleli o nieznanych twórcach pięknych malowideł, o zagadkach, jakie jeszcze kryje niezmierzona przestrzeń wszechświata.

— Coście tak posmutnieli?! — zapiszczał po skończonym seansie Don Kichot. — Gdzie my właściwie jesteśmy?! Na akademii ku czci kosmicznych pacykarzy czy na balu?! Poczekajcie! Zaraz was ożywię!

Chudy rycerz wydobył z zakamarków swojej zbroi niewielka, przeźroczystą torebkę i uniósł ją wysoko nad głową, demonstrując zebranym jej zawartość. Stanowiły ją małe, brązowe… kuleczki.

— Nie! — Angelus Ranghi zamachał rozpaczliwie rękami. — Nie! Wszystko, tylko nie pigułki!

— Co to ma znaczyć?! Wracasz do dawnych nałogów?! — Mamma zerwała się z fotela i natarła szeleszczącymi płatkami róży na błędnego rycerza.

— Chwileczkę — wkroczył profesor Bodrin. — Angelus próbował, Irek próbował, teraz pozwólcie i mnie. Zobaczymy. Może nie wpadnę w rozpacz, nie wścieknę się ani nie umrę ze strachu.

Słynny uczony szybkim ruchem sięgnął do torebki, wydobył jedną brązową pigułkę i od razu wpakował ją sobie do ust. Obecni zastygli w oczekiwaniu. Profesor posmakował chwilę, następnie zmarszczył brwi, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał, aż wreszcie jego twarz rozjaśnił błogi uśmiech.

— Czekolada — powiedział tonem odkrywcy. — Mogę wziąć jeszcze jedną?

— Co?! — huknęła Mamma.

Wyrwała zaskoczonemu szczęśnikowi torebkę, wyjęła pigułkę, jakiś czas obracała ją z niedowierzaniem w palcach, po czym zamknęła oczy i z determinacją połknęła podejrzany przysmak. Zaraz potem uniosła powieki i oświadczyła:

— Dobre…

Don Kichot przez chwilę wodził żałosnym wzrokiem za torebką przechodzącą teraz z rąk do rąk, aż wreszcie wybuchnął śmiechem.

— Hi, hi, ni! A co? Czy moje pigułki na dobry humor nie są rewelacyjne?! Sami widzicie, jak się rozruszaliście!

— Co do mnie, nie lubię czekolady — rzekł żując z namaszczeniem Din.

Jego głos utonął jednak w nieopisanym rozgardiaszu.. który spowodowało nagłe wystąpienie Danka. Wódz lotokotów zeskoczył z Ziemi, wyrwał Dinowi torebkę z resztką jej zawartości i błyskawicznie wylądował z powrotem na północnym biegunie.

— Zejdź! Oddaj!

— Ani myślę! Rodandandron! My, lotokoty, nie oddajemy łupu zdobytego w uczciwej walce! Jak chcecie, to przyjdźcie tutaj!

Do chudego pigularza, którego ostatnie dzieło wywołało tyle radosnego zamieszania, zbliżył się rozbójnik leśny.

— No, Auguście — powiedział patrząc mu prosto w oczy — żart był wyborny, ale pomówmy chwilę poważnie. Pojedziesz ze mną na Ziemię, prawda?

Don Kichot nie przestał się uśmiechać, choć teraz był to już zupełnie inny uśmiech.

— Na Ziemię — powtórzył cicho. — Oczywiście, Wiktorze. Na Ziemię. A także na Marsa. Dziękuję ci.

Bracia padli sobie w objęcia.

— No, czego się gapicie?! — zakrzyknął nagle Angelus Ranghi, ukradkiem ocierając oczy.. — Mamma!

— Co, grubasie?

— Niech się dzieje, co chce! Wyzionę ducha, to będziesz mnie miała na sumieniu! Tańczymy! Orkiestra, grać! Ale z ogniem!

Następnego dnia przed południem nad pierwszym ganimedzkim gwiaździńcem „Pięć Księżyców” znowu zaświeciło słońce, tak jasne i złociste, jak prawdziwe. Otoczona białymi, kulistymi pawilonami makieta Ziemi z barwnymi plamami lądów i mórz tchnęła ciszą i pogodą,

Irek stał w swoim pokoju przy otwartym oknie. Wszyscy niemal goście ośrodka byli w ogrodzie. Uczeni, którzy mieli tak pitne zajęcia w bazie, nie odlecieli zaraz o świcie, jak to sobie obiecywali. Profesor Bodrin przechadzał się właśnie wysypaną żwirem ścieżką, zajęty rozmową z Bobem Longiem. Rudy dryblas nie słuchał jednak chyba zbyt uważnie, co do niego mówi wielki uczony, bo jego wzrok często uciekał w stronę sąsiedniej alejki, gdzie Flora Mammavita pokazywała zdumiewające okazy dwukolorowych, czarnoniebieskich róż Piotrowi i… Ini. Skądinąd ci ostatni spoglądali częściej na siebie aniżeli na kwiaty. W pewnym momencie dołączyły do nich trzy charakterystyczne sylwetki w nowiutkich jasnozielonych kombinezonach. Angelus Ranghi, August Skiba i dziadek Wiktor. Mamma powiedziała coś, co wszyscy przyjęli wybuchem śmiechu. Zza kuli ziemskiej wyłoniła się jeszcze jedna grupka. Olaf Robinson, zawzięcie gestykulując, wyłuszczał jakieś zawiłe racje zasłuchanemu Geo Dutourowi, który kiwał tylko milcząco głową. Parę kroków za nimi szli Maia i Din. Maia w lekkim, białym kombinezonie z szerokim kołnierzem i krótkimi rękawkami wyglądała jak marzenie…

Irek odwrócił się i odszedł od okna.

— Czy mogę w czymś pomóc? — spytał Truszek. Chłopiec posłał automatowi smutne spojrzenie. Doktor Skiba dotrzymał słowa. Truszek dostał nową głowę, nierównie piękniejszą niż pierwsza, bo zbudowaną jak gdyby ze srebrzystego szkła, w którym mieściły się drobniutkie zielone gwiazdki.

— Nie możesz, Truszku — Irek wzruszył bezradnie ramionami i podszedł do stolika, gdzie czekał jego miniaturowy uczniowski projektorek. — Nie możesz… — powtórzył cicho. — Słyszałeś przecież. Te g o nie da się zaprogramować…

Nacisnął klawisz. W powietrzu zarysował się ekran, a na nim znajome słowo: wstęp.

…Dopiero nasza epoka… Zrozumieliśmy, że wprawdzie ubyło nam mnóstwo kłopotów, ale nie przybyło ani odrobiny szczęścia…

Chłopiec opuścił kilka linijek i zatrzymał wzrok na jednym z dalszych akapitów.

…Przyroda wyposażyła każdego z nas we wspaniały instrument, mózg, jednak nie rodzimy się z umiejętnością prawidłowego korzystania z tego instrumentu. Musimy dążyć do zdobywania i doskonalenia tej umiejętności. Musimy poznawać samych siebie, bo tylko odkrycie własnych, najgłębszych potrzeb pozwoli nam zdobywać szczęście poprzez dążenie do ich zaspokajania. Musimy także uczyć się rozumieć innych ludzi i pomagać im, ponieważ nikt nie znajdzie swojego osobistego szczęścia wśród nieszczęśliwych…

Irek znowu nacisnął maleńki klawisz. Ekran wraz z tekstem zniknął jak zdmuchnięty.

„No tak — pomyślał chłopiec. — W podręcznikach wszystko jest jasne i głęboko słuszne. A tymczasem zawsze zostaje tyle, tyle pytań…”

— Co robisz? — odezwał się za jego plecami głos ojca. — Krystografy? Dzisiaj? Czy to nie nadmiar pilności?

Doktor Skiba mówił przesadnie lekkim tonem. Zanim bowiem dał znać synowi o swojej obecności, także ujrzał przez otwarte okno Maię i Dina.

— Nie — odrzekł zaskoczony chłopiec — nie. Nic nie robię… Ojciec odchrząknął.

— Irku — rzekł poważniejąc — czy wiesz, jaki jest najlepszy sposób na rozmaite pytania i troski, które nurtują każdego z nas, a na które nie znajdziesz lekarstwa w żadnym podręczniku? Zegarek. Upływ czasu. Pod warunkiem, że ten upływający czas potrafimy mądrze wykorzystać. Masz przed sobą niezliczoną ilość dni i godzin. Każda z nich może ci dostarczyć wspaniałych wrażeń, choć

— rzecz jasna — nie zawsze będą one tak mocne i wyjątkowe, jak te, które towarzyszyły odkryciu dysku czy skibrytów. Czas rozwiązuje także inne sprawy… o czym jednak przedwcześnie nie należy mówić. Wobec tego posłuchaj, co ci zaproponuję. Mamma pokazuje teraz Dankowi najciekawsze zakamarki gwiaździńca, a ponieważ, jak wiesz, twój braciszek nie da się zbyć byle czym, więc nie wrócą wcześniej niż na obiad. Inni leniuchują w ogrodzie. A gdybyśmy tak wymknęli się teraz na paluszkach i poszli na mały spacerek w góry? Oczywiście nie w stronę zasypanych jaskiń. Co ty na to?

— W góry? — podchwycił ze swego kąta Truszek. Irek wyprostował się powoli. Spojrzał uważnie na ojca, zamrugał powiekami jak człowiek budzący się ze snu, po czym przeniósł wzrok na stożkowatą postać zakończoną srebrnoszklaną głową i niezbyt jeszcze przytomnie powtórzył;

— W góry?…

Truszek zrozumiał to po swojemu. Natychmiast otworzył niewidoczną wnękę w ścianie, zniknął w jej wnętrzu i po paru sekundach ukazał się obwieszony sprzętem wspinaczkowym.

— Czy człowiek sam weźmie linę, haki i młotek, czy też mam je ponieść? — spytał.

Chłopiec odetchnął głęboko. Spojrzał na ojca i uśmiechnął się z wdzięcznością.

— Dobrze, tato — rzekł normalnym tonem. — Pójdziemy w góry. Nie, Truszku — zwrócił się z kolei do automatu. — Nie bierz mojego sprzętu. — Jego uśmiech, choć jeszcze nieco melancholijny, stał się weselszy, a nawet odrobinę przekorny. — Wrażenia wrażeniami, praca pracą, czas czasem, a i tak w pewnych sytuacjach człowiek sam musi dźwigać swoje ciężary.

Загрузка...