W chacie wietrzyła się pościel, podłogi były zamiecione, a kosz na drewno pełny. Na kuchennym stole wyłożono cały inwentarz: tyle łyżek, tyle rondli, tyle półmisków, wszystkie ustawione równo w szarym świetle. Tiffany spakowała jednak trochę serów — w końcu sama je zrobiła.
Krosno stało ciche w swoim pokoju; przypominało kości jakiegoś martwego zwierzęcia. Pod fotelem leżała paczka, o której wspomniała panna Spisek. Był w niej płaszcz utkany z brązowej wełny, tak ciemnej, że prawie czarnej. Wyglądał na ciepły.
A więc to wszystko. Pora odejść. Kiedy Tiffany położyła się na podłodze i przysunęła ucho do mysiej dziury, usłyszała dobiegające z piwnicy powszechne chrapanie. Feeglowie wierzyli, że po naprawdę udanym pogrzebie należy się przespać. Nie wolno ich budzić. Znajdą ją przecież. Zawsze znajdują.
To już wszystko? A nie, niezupełnie. Zdjęła z półki „Słownik Nieocenzurowany” oraz „Mitologię” Chaffincha z „Tańcem kór poru”. Kiedy wciskała je do torby, pod sery, kartki zafalowały i kilka drobiazgów wypadło spomiędzy nich na kamienną podłogę. Niektóre okazały się wyblakłymi listami i na razie schowała je z powrotem na miejsce.
Znalazła też katalog sklepu Boffo. Na okładce uśmiechał się klaun i wypisano:
Tak. Można stracić lata, ucząc się, jak być czarownicą, albo stracić dużo pieniędzy u pana Boffo i stać się nią, gdy tylko przybędzie posłaniec z przesyłką.
Zafascynowana Tiffany przewracała kartki. Były tam czaszki (Świecenie w Ciemności, dopł. 8$), sztuczne uszy i całe strony śmiesznych nosów (Ohydne Wiszące Smarki — bezpłatnie do nosów powyżej 5$) oraz — jak by to powiedział Boffo — obfitość masek. Maska nr 19, na przykład, to Zła Czarownica de luxe, ze Splątanymi Tłustymi Włosami, Popsutymi Zębami i Kosmatymi Brodawkami (dostarczane osobno — możesz je przykleić, gdzie zechcesz!!!). Panna Spisek wyraźnie zrezygnowała z zakupu, może dlatego że nos wyglądał jak marchewka, ale prawdopodobnie dlatego że skóra była jaskrawozielona. Mogła też kupić Przerażające Dłonie Czarownicy (8$ para, zielona skóra i czarne paznokcie) i Cuchnące Stopy Czarownicy (9$).
Tiffany wsunęła katalog z powrotem do książki. Nie mogła pozwolić, by Annagramma go znalazła, bo wtedy wyszłaby na jaw tajemnica boffo panny Spisek.
I to było właściwie wszystko: jedno życie zakończone i sprzątnięte. Jedna chata czysta i pusta. Jedna dziewczyna zastanawiająca się, co dalej.
Zostaną podjęte Kroki…
Brzdęk-brzdąk!
Nie poruszyła się ani nie obejrzała. Nie pozwolę się zboffować, powiedziała sobie. Dla tego hałasu istnieje wytłumaczenie, które nie ma nic wspólnego z panną Spisek. Pomyślmy… Oczyściłam kominek, tak? I obok oparłam o ścianę pogrzebacz. Ale jeśli nie ustawi się go idealnie, wcześniej czy później się przewróci i zawsze znienacka. To na pewno to. Kiedy teraz się odwrócę i popatrzę, zobaczę, że pogrzebacz leży na ruszcie, a zatem hałas nie został spowodowany przez żadną odmianę upiornego zegara. Absolutnie.
Odwróciła się powoli. Pogrzebacz leżał na ruszcie.
A teraz, pomyślała, dobrze będzie wyjść na świeże powietrze. Tutaj jest smutno i duszno. Dlatego właśnie chcę wyjść: bo jest smutno i duszno, wcale nie dlatego że boję się wyimaginowanych hałasów. Nie jestem zabobonna. Jestem czarownicą. Czarownice nie są zabobonne. Po prostu nie chcę tu zostać. Czułam się tu bezpiecznie, dopóki żyła panna Spisek — to jak schronić się pod wielkim drzewem — ale nie sądzę, by nadal było tu bezpiecznie. Jeśli zimistrz każe drzewom wykrzykiwać moje imię, to zatkam uszy. Ale domek wydaje się umierać, więc wychodzę na dwór.
Nie warto było zamykać drzwi na klucz. Nawet za życia panny Spisek miejscowi wchodzili z lękiem. Z pewnością nie przestąpią progu teraz, przynajmniej dopóki następna czarownica tu nie zamieszka.
Zza chmur widać było słońce, blade jak sadzone jajko, a wiatr zdmuchnął szron. Ale tu, w górach, krótka jesień szybko zmieniała się w zimę — od teraz w powietrzu zawsze będzie się unosił zapach śniegu. W górach zima nigdy się nie kończy. Nawet latem woda w strumieniach jest lodowato zimna od topniejącego śniegu.
Tiffany usiadła na starym pniu, postawiła obok swoją starą walizkę i worek, po czym zaczęła czekać na Kroki. Annagramma zjawi się tu szybko, tego można być pewnym.
Chata naprawdę wyglądała na opuszczoną. Przypomniała…
Mam dziś urodziny — ta myśl przecisnęła się nagle do przodu. Tak, to naprawdę dzisiaj. Śmierć się nie pomylił. Jedyny dzień w roku, który należał do niej, a ona całkiem o nim zapomniała w całym tym zamieszaniu. I teraz w dwóch trzecich już przeminął.
Czy w ogóle mówiła Petulii i pozostałym, kiedy ma urodziny? Nie pamiętała.
Trzynaście lat… Ale już od kilku miesięcy myślała o sobie, że ma „prawie trzynaście”. I niedługo będzie myśleć „prawie czternaście”.
Już miała skupić się na odrobinie żalu nad sobą, kiedy usłyszała za sobą ukradkowy szelest. Odwróciła się tak szybko, że ser Horacy odskoczył do tyłu.
— Ach, to ty — mruknęła Tiffany. — Gdzie byłeś, ty niegrzeczny chło… serze? Zamartwiałam się o ciebie.
Horacy wyglądał na zawstydzonego, choć trudno byłoby zgadnąć, jak mu się to udaje.
— Chcesz pójść ze mną?
Horacego natychmiast otoczyła aura takności.
— No dobrze. Musisz wleźć do worka. Tiffany otworzyła sakwę, ale Horacy się cofnął.
— Posłuchaj, jeśli nadal masz zamiar być niegrzecznym se… — zaczęła i urwała. Zaswędziała ją dłoń. Uniosła głowę i spojrzała… na zimistrza.
To musiał być on. Z początku był tylko śniegiem wirującym w powietrzu, ale gdy kroczył przez polanę, wydawał się konsolidować, stawać człowiekiem, młodzieńcem w rozwianym za plecami płaszczu, ze śniegiem na włosach i ramionach. Tym razem nie był przezroczysty — nie całkowicie, jednak przebiegały przez niego jakby zmarszczki, a Tiffany wydawało się, że widzi drzewa poza nim niczym cienie.
Zrobiła kilka kroków w tył, ale zimistrz sunął po zeschłej trawie z prędkością łyżwiarza. Mogłaby odwrócić się i uciekać, lecz to by znaczyło, że no… że odwraca się i ucieka, a niby czemu? To przecież nie ona pisze ludziom po oknach!
Co powinna powiedzieć…? Co powinna powiedzieć??
— No więc naprawdę jestem wdzięczna, że znalazłeś mój naszyjnik — oświadczyła, cofając się stale. — A te płatki śniegu i róże były naprawdę bardzo… bardzo miłe. Ale… nie sądzę, żebyśmy… Wiesz, ty jesteś z mrozu, a ja nie… Jestem człowiekiem, zbudowanym… z ludzkiego materiału.
— Musisz być nią — rzekł zimistrz. — Byłaś w tańcu! A teraz jesteś tutaj, w mojej zimie.
Głos nie był właściwy. Brzmiał… fałszywie, jak gdyby zimistrz nauczył się wydawać dźwięk słów, nie rozumiejąc, czym są słowa.
— Jestem „nią” — odpowiedziała niepewnie Tiffany. — Nic nie wiem o tym, że muszę. Ale… Naprawdę bardzo przepraszam za ten taniec, nie chciałam, tylko że wydało mi się…
Zauważyła, że on wciąż ma te same fioletowoszare oczy. Fioletowoszare na twarzy wyrzeźbionej z marznącej mgły. I to całkiem przystojnej twarzy…
— Słuchaj, nie chciałam, żebyś pomyślał…
— Chciałam? — powtórzył ze zdumieniem zimistrz. — Ale my nie chcemy. My jesteśmy!
— Co… co chcesz przez to powiedzieć?
— Łojzicku!
— No nie… — szepnęła Tiffany, kiedy Feeglowie wyskoczyli spośród trawy.
Feeglowie nie znali znaczenia słowa „strach”. Tiffany wolałaby niekiedy, żeby czytali czasem słownik. Walczyli jak tygrysy, walczyli jak demony, walczyli jak olbrzymy. Natomiast niestety nie walczyli jak ktoś, kto ma w głowie więcej niż łyżeczkę mózgu.
Zaatakowali zimistrza mieczami, głowami i stopami. A to, że wszystkie ciosy przechodziły przez niego, jakby był cieniem, wcale im jakoś nie przeszkadzało. Kiedy Feegle wymierzał kopniaka w mglistą łydkę i w rezultacie trafiał butem we własną głowę, to efekt był zadowalający.
Zimistrz nie zwracał na nich uwagi, tak jak człowiek ignoruje motyle.
— Gdzie twoja moc? Dlaczego jesteś tak ubrana? — zapytał. — Nie tak być powinno!
Podszedł i chwycił rękę Tiffany — mocno, o wiele mocniej, niż powinno to być możliwe dla widmowej dłoni.
— To niewłaściwe! — krzyknął.
Nad polaną szybko przesuwały się chmury.
— Puść mnie! — Tiffany próbowała się wyrwać.
— Jesteś nią! — zawołał zimistrz i przyciągnął ją do siebie.
Tiffany nie wiedziała, skąd dobiegł krzyk, ale uderzenie zadała jej własna, samodzielnie myśląca dłoń. Trafiła zimistrza w policzek, tak mocno, że na chwilę twarz rozpłynęła się jak rozmazana farba.
— Nie zbliżaj się do mnie! — wrzasnęła. — Nie dotykaj mnie!
Coś zamigotało za zimistrzem. Tiffany nie widziała tego wyraźnie z powodu lodowej mgiełki, własnej grozy i strachu — ale coś rozmytego i ciemnego zbliżało się do nich po polanie, falujące i zniekształcone jak postać widziana przez warstwę lodu. Przez jedną straszną chwilę stanęło za przejrzystą sylwetką, a potem stało się babcią Weatherwax zajmującą tę samą przestrzeń co zimistrz. Wewnątrz niego.
Krzyczał przez sekundę i eksplodował w mgłę.
Babcia potknęła się i zrobiła krok naprzód. Mrugała niepewnie.
— Trochę potrwa, zanim pozbędę się tego posmaku z głowy — powiedziała. — Zamknij usta, dziewczyno, bo coś może ci do nich wlecieć.
Tiffany zamknęła usta. Coś mogło jej do nich wlecieć.
— Co… co pani z nim zrobiła? — wykrztusiła.
— Z tym — burknęła babcia, rozcierając czoło. — To jest coś, nie ktoś. Coś, które myśli, że jest kimś. A teraz daj mi swój naszyjnik.
— Co? Przecież jest mój!
— Wydaje ci się, że mam ochotę na dyskusje? Czy mam wypisane na twarzy, że mam ochotę na dyskusje? Oddaj mi go zaraz! Jak śmiesz mi się sprzeciwiać?
— Nie oddam tak…
Babcia Weatherwax zniżyła głos i przenikliwym szeptem, o wiele gorszym od krzyku, powiedziała:
— W ten sposób to coś cię znajduje! Chcesz, żeby znów cię znalazło? Teraz jest tylko mgłą. Sądzisz, że nie potrafi się zestalić?
Tiffany pomyślała o tej dziwnej twarzy poruszającej się nie tak, jak powinna się poruszać prawdziwa twarz, i o dziwnym głosie składającym słowa, jakby to były cegły…
Rozpięła srebrną klamerkę i podała babci naszyjnik.
To tylko boffo, tłumaczyła sobie. Każdy patyk jest różdżką, każda kałuża kryształową kulą. To rzecz. Nie jest mi niezbędna do życia.
Owszem, jest niezbędna.
— Musisz mi to dać — wyjaśniła delikatnie babcia. — Nie mogę wziąć sama.
Wyciągnęła otwartą dłoń.
Tiffany upuściła na nią srebrnego konika i starała się nie widzieć palców czarownicy jako zaciskających się szponów.
— Dobrze — rzekła zadowolona babcia. — Teraz musimy ruszać.
— Obserwowałaś mnie — powiedziała Tiffany z wyrzutem.
— Cały ranek. Mogłabyś mnie zobaczyć, gdyby przyszło ci do głowy, żeby popatrzeć. Ale muszę przyznać, że nie poradziłaś sobie źle na pogrzebie.
— Dobrze sobie poradziłam!
— To właśnie powiedziałam.
— Nie — odparła wciąż drżąca Tiffany. — Wcale nie.
— Nigdy nie trzymałam czaszek ani niczego takiego — oświadczyła babcia, nie zwracając uwagi na jej słowa. — W każdym razie sztucznych. Ale panna Spisek… — Urwała.
Tiffany zauważyła, że babcia Weatherwax spogląda ponad korony drzew.
— To znowu on? — zapytała.
— Nie — odparła babcia, jakby był to powód do rozczarowania. — Nie, to młoda panna Hawkin. I pani Letycja Skorek. Nie zwlekały, jak widzę. A panna Spisek ledwie ostygła. — Prychnęła niechętnie. — Niektóre osoby mogłyby okazać nieco przyzwoitości i powściągnąć swoją skwapliwość.
Obie miotły wylądowały niedaleko. Annagramma się zdenerwowała, a pani Skorek jak zawsze była bardzo dobrze ubrana, nosiła dużo okultystycznej biżuterii i miała wyraz twarzy mówiący, że rozmówca trochę ją irytuje, ale jest łaskawa i nie okazuje tego. Na Tiffany zawsze patrzyła — o ile raczyła w ogóle na nią spojrzeć — jakby miała do czynienia z dziwacznym stworzeniem, którego zupełnie nie rozumie.
Pani Skorek zawsze była grzeczna wobec babci, w sposób formalny i chłodny. Doprowadzało to babcię do szału, ale tak to już jest z czarownicami. Jeśli naprawdę się nie lubiły, były dla siebie uprzejme jak księżne.
Kiedy obie podeszły bliżej, babcia Weatherwax skłoniła się nisko i zdjęła kapelusz. Pani Skorek postąpiła tak samo, tylko jej ukłon był odrobinę niższy.
Tiffany zauważyła, jak babcia zerka przed siebie, a potem schyla się jeszcze niżej, mniej więcej o cal.
Pani Skorek udało się zejść o pół cala dalej w dół.
Tiffany i Annagramma wymieniły bezradne spojrzenia ponad wygiętymi grzbietami. Czasami takie ceremonie ciągnęły się godzinami.
Babcia Weatherwax stęknęła i wyprostowała się. Podobnie jak czerwona na twarzy pani Skorek.
— Niech błogosławieństwo spłynie na nasze spotkanie — powiedziała babcia spokojnie.
Tiffany skrzywiła się — to była deklaracja wrogości. Krzyki i kłucie palcami należało do zwyczajnych elementów kłótni czarownic, ale mówienie powoli i uprzejmie stanowiło otwartą wojnę.
— Jak miło, że zechciałyście nas powitać — odrzekła pani Skorek.
— Mam nadzieję, że widzę panią w dobrym zdrowiu.
— Staram się, panno Weatherwax.
Annagramma zamknęła oczy. Według standardów czarownic było to kopnięcie w brzuch.
— Pani Weatherwax, pani Skorek — sprostowała babcia. — Sądzę, że pani to wie.
— Ależ tak. Oczywiście. Jakże mi przykro.
Po tej wściekłej wymianie ciosów babcia mówiła dalej.
— Wierzę, że pannie Hawkin spodoba się tutaj.
— Jestem pewna, że… — Pani Skorek spojrzała na Tiffany pytająco.
— Tiffany — podpowiedziała uprzejmie Tiffany.
— Tiffany. Oczywiście. Jakie piękne imię… Jestem pewna, że Tiffany zrobiła, co mogła. Jednakże wyegzorcyzmujemy i wyświęcimy chatę, by zabezpieczyć się przed… wpływami.
Już wszystko wyszorowałam i wymyłam, pomyślała Tiffany.
— Wpływy? — zdziwiła się babcia Weatherwax.
Nawet zimistrz nie zdołałby przemówić głosem tak lodowatym.
— I niepokojące wibracje — dokończyła pani Skorek.
— Och, o nich już wiem — wtrąciła Tiffany. — To ta obluzowana deska podłogowa w kuchni. Kiedy się na nią nadepnie, zaczyna się trząść kredens.
— Krążą pogłoski o demonie. — Pani Skorek posępnie zignorowała jej wypowiedź. — I… czaszkach.
— Ale… — zaczęła Tiffany, lecz umilkła, bo babcia mocno ścisnęła jej ramię.
— Laboga, laboga — powiedziała babcia, wciąż nie puszczając ramienia dziewczynki. — Czaszki, tak?
— Słyszałam pewne bardzo niepokojące historie. — Pani Skorek przyglądała się Tiffany uważnie. — I to najmroczniejszej natury, pani Weatherwax. Mam wrażenie, że ludzie w tym gospodarstwie byli bardzo źle obsługiwani. Uwolniono ciemne siły.
Tiffany chciała krzyknąć: Nie! To tylko wymyślone historie! To tylko boffo! Ona się nimi opiekowała! Przerywała ich bezsensowne kłótnie, pamiętała o ich prawach, drwiła z ich głupoty! Nie dokonałaby tego, gdyby była zwykłą niewidomą staruszką! Musiała stać się mitem!
Ale uścisk babci Weatherwax nakazywał jej zachować milczenie.
— Z całą pewnością działały tu niezwykłe siły — przyznała babcia. — Życzę pani powodzenia w tych przedsięwzięciach, pani Skorek. A teraz zechce mi pani wybaczyć.
— Oczywiście, panno… pani Weatherwax. Niech szczęśliwe gwiazdy mają panią w opiece.
— Oby droga zwolniła, spotykając pani stopy — odparła babcia. Przestała ściskać Tiffany, ale i tak niemal powlokła ją za chatę, gdzie oparta o ścianę stała miotła panny Spisek.
— Szybko przywiąż swoje bagaże. Musimy ruszać.
— Czy on wróci? — spytała Tiffany, z trudem mocując na gałązkach sakwę i starą walizkę.
— Nie on, lecz to. Na razie nie. I chyba nieprędko. Ale będzie cię szukało. I będzie silniejsze. Niebezpieczne dla ciebie, jak podejrzewam, i dla wszystkich w pobliżu. Tak dużo musisz się nauczyć! Tyle masz do zrobienia!
— Podziękowałam mu! Starałam się być uprzejma! Dlaczego ciągle się mną interesuje?
— Z powodu tańca — stwierdziła babcia.
— Naprawdę żałuję!
— To nie wystarczy. Co burza wie o żalu? Musisz wszystko naprawić. Naprawdę myślałaś, że miejsce jest zostawione dla ciebie? Och, to wszystko jest takie poplątane… Jak tam twoje stopy?
Tiffany, zagniewana i zaskoczona, znieruchomiała z nogą uniesioną nad miotłą.
— Moje stopy? A co z moimi stopami?
— Nie świerzbią cię? Co się dzieje, kiedy zdejmujesz buty?
— Nic! Widzę swoje skarpety! Co moje stopy mają z tym wszystkim wspólnego?
— Przekonamy się — odpowiedziała babcia tonem, który mógł doprowadzić do szału. — A teraz lecimy.
Tiffany spróbowała unieść miotłę, ale ledwie wzleciała ponad zeschniętą trawę. Obejrzała się — na gałązkach siedziały tłumy Nac Mac Feeglów.
— Nie psejmuj sie nami — uspokoił ją Rob Rozbój. — Tsymamy sie mocno!
— Ale pilnuj, coby nie zucało, bo i tak zaraz mi łodpadnie cubek głowy — uprzedził Tępak Wullie.
— Dajom coś jeść w tym locie? — dopytywał się Duży Jan. — Bomiewezno chyba, jak nie dostane ciut drinka.
— Nie mogę was wszystkich zabrać — oświadczyła Tiffany. — Nie wiem nawet, dokąd lecę.
Babcia Weatherwax przyjrzała się Feeglom z powagą.
— Musicie iść pieszo. Wyruszamy do Lancre. Adres to Tir Nani Ogg, Plac.
— Tir Nani Ogg? — zdziwiła się Tiffany. — Czy to nie…
— To znaczy: Miejsce Niani Ogg — wyjaśniła babcia, gdy Feeglowie zeskoczyli z miotły. — Będziesz tam bezpieczna. No, mniej więcej. Ale po drodze musimy się zatrzymać. Trzeba ten naszyjnik trzymać jak najdalej od ciebie. I wiem, jak to zrobić. O tak!
Nac Mac Feeglowie biegli spokojnie przez pogrążony w szarym zmierzchu las. Miejscowa zwierzyna dowiedziała się już tego i owego o Feeglach, więc puszyste leśne stworzonka pędziły do swoich norek albo wspinały się na drzewa. Mimo to po chwili Duży Jan dał znak, by się zatrzymać.
— Cosik nas tropi — oświadczył.
— Nie bądź głupi — odparł Rob Rozbój. — Nic nie zostało w tym lesie tak salonego, coby polować na Feeglów.
— Wim, co wycuwam — upierał się Duży Jan. — Cuje to we swojej wodzie. Cosik skrado się do nas w tej chwili!
— No, nie będę sie kłócił z cyjoms wodom — ustąpił Rob. — Dobra, chłopocki, weźcie sie ino rozstawcie wkoło.
Dobywając mieczy, Feeglowie ustawili się w krąg. Jednak po kilku minutach zaczęli pomrukiwać zniechęceni. Niczego nie widzieli, niczego nie słyszeli. W bezpiecznej odległości śpiewało kilka ptaków. Dookoła panowały spokój i cisza, tak niezwykłe w pobliżu Feeglów.
— Psykro mi, Jan, ale cosik mi sie zdaje, ze twoja woda tym razem jest zakorkowana — stwierdził Rob Rozbój.
I wtedy właśnie ser Horacy zeskoczył mu z gałęzi na głowę.
Dużo wody przepływało pod wielkim mostem w Lancre, z góry jednak ledwie było ją widać, a to z powodu wodnej mgły unoszącej się nad wodospadami trochę dalej i wiszącej z lodowatym powietrzu. Woda pieniła się na całej długości wąwozu, a potem rzeka rzucała się w otchłań wodospadu niczym łosoś i jak burza z piorunami uderzała o równiny w dole. Od wodospadu można było sunąć za nią szerokimi, leniwymi zakolami aż do morza, mijając po drodze Kredę, jednak szybciej docierało się do celu, lecąc w linii prostej.
Tiffany pokonała wodospad tylko raz, kiedy panna Płask pierwszy raz przyleciała z nią w góry. Od tego czasu zawsze wybierała dłuższą drogę w dół, sunąc tuż nad zygzakującym traktem dyliżansów. Przelot nad krawędzią tych wściekłych prądów w przepaść pełną zimnego, wilgotnego powietrza, a potem skierowanie miotły niemal pionowo w dół, znajdowały się całkiem wysoko na jej liście rzeczy, których nigdy nie zamierzała robić. Nigdy.
Babcia Weatherwax stała na moście, ściskając w dłoni srebrnego konika.
— To jedyny sposób — wyjaśniła. — Skończy na dnie jakiejś morskiej głębi. I niech zimistrz cię tam szuka.
Tiffany kiwnęła głową. Nie płakała, co jednak nie jest tym samym co… no, niepłakanie. Ludzie chodzili sobie po świecie, przez cały czas nie płakali i w ogóle o tym nie myśleli. Ale ona teraz myślała. Myślała: Wcale nie płaczę…
To było rozsądne. Oczywiście, że tak. Przecież to tylko boffo. Każdy patyk jest różdżką, każda kałuża kryształową kulą. Żaden przedmiot nie ma mocy, której mu się nie nada. Urządzenia, czaszki i różdżki są jak… jak łopaty, noże, okulary. Jak… dźwignie. Używając dźwigni, można podnieść wielki głaz, ale sama dźwignia nie wykonuje żadnej pracy.
— To musi być twoja decyzja — oświadczyła babcia Weatherwax. — Nie mogę jej podjąć za ciebie. Ale dopóki masz ten drobiazg przy sobie, to coś będzie niebezpieczne.
— Wiesz, on chyba nie chciał mnie skrzywdzić. Był tylko zdenerwowany.
— Naprawdę? I chcesz to spotkać jeszcze raz, kiedy się zdenerwuje?
Tiffany pomyślała o jego dziwnym obliczu. Były tam ludzkie rysy, mniej więcej, ale sprawiały wrażenie, jakby zimistrz słyszał o idei bycia człowiekiem, tylko że jeszcze się nie nauczył, jak to robić.
— Myślisz, że wyrządzi krzywdę innym? — spytała.
— To jest Zima, dziecko. Zima to nie tylko piękne płatki śniegu, prawda?
Tiffany wyciągnęła rękę.
— Oddaj mi go. Proszę.
Babcia wzruszyła ramionami i wręczyła jej srebrnego konika.
Leżał teraz na dłoni Tiffany, na tej dziwacznej białej bliźnie. Pierwszy prezent, jaki w życiu dostała, który nie był użyteczny, nie miał służyć do czegoś praktycznego.
Nie jest mi potrzebny, myślała Tiffany. Moja moc bierze się z Kredy. Ale czy takie życie mnie czeka? Nic, czego nie potrzebuję?
— Powinnyśmy go przywiązać do czegoś lekkiego — powiedziała rzeczowo. — Inaczej zostanie tutaj na dnie.
Poszperała chwilę w trawie przy moście, znalazła patyk i oplatała go srebrnym łańcuszkiem.
Było południe. Tiffany wymyśliła określenie „południowy blask”, gdyż podobało jej się brzmienie tych słów. Każdy potrafi być czarownicą w ciemności o północy, ale trzeba naprawdę sporo umieć, by być czarownicą w południowym blasku.
W każdym razie umiem być czarownicą, myślała, wracając na środek mostu. Niekoniecznie umiem być szczęśliwa.
Rzuciła naszyjnik do rzeki.
Nie robiła z tego wielkiej ceremonii. Przyjemnie byłoby powiedzieć, że srebrny koń błysnął w promieniach słońca i zdawał się przez chwilę wisieć w powietrzu, zanim spadł w głębię wąwozu. Może i tak, ale Tiffany nie patrzyła.
— Dobrze — stwierdziła krótko babcia Weatherwax. — Już po wszystkim?
— Nie. Wtańczyłaś w opowieść, dziewczyno, w historię, która co roku opowiada się światu. To historia o lodzie i ogniu, o Lecie i Zimie. Poplątałaś ją. Musisz teraz zostać w niej do końca i dopilnować, by potoczyła się tak, jak trzeba. Ten koń pozwolił nam tylko zyskać na czasie, nic więcej.
— Ile zyskać?
— Nie wiem. Nic takiego jeszcze się nie zdarzyło. Ale mamy czasu przynajmniej tyle, żeby się zastanowić. Jak tam twoje stopy?
Zimistrz poruszał się przez świat, nie poruszając się wcale w żadnym ludzkim sensie tego słowa. Gdziekolwiek trwała zima, on był także.
Próbował myśleć. Nigdy wcześniej nie musiał tego robić, więc go to bolało. Aż do teraz ludzie byli tylko elementami świata, które przemieszczają się w dziwaczny sposób i rozpalają ognie. Teraz tkał sobie umysł i wszystko było dla niego nowe.
Człowiek… z ludzkiego materiału. Tak powiedziała.
Ludzki materiał. Musi stworzyć siebie z ludzkiego materiału, dla swej ukochanej. W chłodzie kostnic i wraków statków mknął w powietrzu, szukając ludzkiego materiału. Co to takiego? Głównie ziemia i woda. Wystarczy zostawić człowieka na dostatecznie długo, a nawet woda wyschnie i zostanie tylko kilka garści rozwiewanego przez wiatr pyłu!
A póki szuka, może też jej pokazać, jak jest potężny.
Tego wieczoru Tiffany siedziała na brzegu swojego nowego łóżka, a obłoki snu wzbierały w jej umyśle niczym burzowe chmury. Ziewała i patrzyła na swoje stopy.
Były różowe i miały po pięć palców. Były to całkiem dobre stopy.
Normalnie, kiedy człowiek kogoś spotyka, ten ktoś mówi: Jak się masz?”. Niania Ogg powiedziała: „Wejdź. Jak tam twoje stopy?”.
Nie wiadomo dlaczego wszyscy interesowali się jej stopami. Oczywiście stopy są ważne, ale czego właściwie się po nich spodziewali?
Pomachała nimi na końcach nóg. Nie zrobiły niczego niezwykłego, więc położyła się do łóżka.
Od dwóch nocy nie spała dobrze. Nie zdawała sobie z tego sprawy, dopóki nie dotarła do Tir Nani Ogg, a jej mózg z własnej inicjatywy nie zaczął wirować. Rozmawiała z panią Ogg, ale trudno jej było sobie przypomnieć o czym. Głosy dudniły jej w uszach. Teraz wreszcie nie miała nic innego do roboty oprócz spania.
To było wygodne łóżko, najlepsze, w jakim dotąd leżała. I był to najlepszy pokój, w jakim przebywała, choć zmęczenie nie pozwoliło zbadać go dokładnie. Czarownice niezbyt dbają o wygodę, zwłaszcza w pokojach gościnnych, ale Tiffany dorastała, mając dla siebie prastare łóżko, którego sprężyny przy każdym jej ruchu robiły „doing!”. Jeśli się postarała, mogła zagrać na nich melodię.
Na tym łóżku materac był gruby i miękki. Zapadła się w niego jak w bardzo delikatne, bardzo ciepłe i bardzo powolne ruchome piaski.
Kłopot polega na tym, że choć można zamknąć oczy, nie da się zamknąć myśli. Leżała w ciemności, a myśli rysowały w jej głowie obrazy — wizerunki zegarów dźwięczących „brzdęk-brzdąk!”, płatków śniegu w kształcie jej samej, panny Spisek sunącej nocą przez las, szukającej złych ludzi i trzymającej w gotowości swój pożółkły paznokieć.
Mityczna panna Spisek…
Tiffany przepłynęła przez te pomieszane wspomnienia w mętną biel. Jednak biel stawała się wyraźniejsza, nabierała szczegółów, pojawiały się niewielkie obszary czerni i szarości. Zaczęły kołysać się łagodnie z boku na bok…
Otworzyła oczy i wszystko stało się wyraźne. Stała na… na łodzi. Nie, na wielkim żaglowcu. Śnieg leżał na pokładach, a z olinowania zwisały sople. Żaglowiec płynął w rozwodnionym blasku świtu, po spokojnym szarym morzu pokrytym krą i kłębami mgły. Liny trzeszczały, wiatr wzdychał w żaglach. Nikogo nie było widać.
— Aha. To chyba sen. Wypuść mnie, proszę — odezwał się znajomy głos.
— Kim jesteś? — zdziwiła się Tiffany.
— Tobą. Kaszlnij, proszę.
No dobrze, jeśli to sen, pomyślała Tiffany. I kaszlnęła. Jakaś postać wyrosła ze śniegu na pokładzie. To była ona i teraz rozglądała się w skupieniu.
— Też jesteś mną? — spytała Tiffany.
To dziwne, ale na tym zimnym pokładzie wszystko to wcale nie wydawało się… dziwne.
— Hm… tak. — Druga Tiffany wciąż z uwagą przyglądała się różnym obiektom. — Jestem twoją Trzecią Myślą. Pamiętasz? Tą częścią ciebie, która nigdy nie przestaje myśleć. Tym kawałkiem, który zauważa drobne szczegóły. Przyjemnie jest wyjść na świeże powietrze. Hm.
— Czy coś jest nie tak?
— No cóż, to najwyraźniej jest sen. Jeśli zechcesz tam spojrzeć, zobaczysz, że sternik w żółtym sztormiaku, tam na górze, przy kole sterowym, to Wesoły Żeglarz z opakowań tytoniu, jaki paliła babcia Obolała. Zawsze przychodzi ci do głowy, kiedy myślisz o morzu.
Tiffany przyjrzała się brodatemu mężczyźnie, który pomachał do niej wesoło.
— Tak, to na pewno on! — stwierdziła.
— Ale nie wydaje mi się, żeby to był nasz sen — uznała Trzecia Myśl. — Jest zbyt… realny.
Tiffany schyliła się i podniosła garść śniegu.
— Wydaje się całkiem realny — oświadczyła. — Wydaje się zimny. Ulepiła kulkę i rzuciła nią w siebie.
— Naprawdę wolałabym, żebyś tego nie robiła — rzekła druga Tiffany, strzepując śnieg z ramienia. — Ale widzisz teraz, o co mi chodzi? Sny nigdy nie są tak… tak bardzo niesenne jak ten.
— Wiem, o co mi chodzi — odparła Tiffany. — Będą jak prawdziwe, a potem pojawi się coś niezwykłego.
— Właśnie. Wcale mi się to nie podoba. Jeśli to sen, zaraz zdarzy się coś okropnego…
Spojrzały przed dziób statku. Całe morze przesłaniała tam ściana groźnej, brudnej mgły.
— Coś jest w tej mgle — oświadczyły obie Tiffany chórem. Odwróciły się i wbiegły po drabinie do sternika.
— Trzymaj się z daleka od mgły! Proszę, nie wpływaj w nią! — zawołała Tiffany.
Wesoły Żeglarz wyjął z ust fajkę i spojrzał ze zdziwieniem.
— Miły Dymek przy Każdej Pogodzie? — zwrócił się do Tiffany.
— Co?
— On nic więcej nie potrafi powiedzieć — wyjaśniła jej Trzecia Myśl, chwytając koło sterowe. — Pamiętasz? To jest napisane na etykiecie!
Wesoły Żeglarz odepchnął ją delikatnie.
— Miły Dymek przy Każdej Pogodzie — powiedział uspokajająco. — Przy Każdej Pogodzie!
— Ale my tylko chcemy… — zaczęła Tiffany, lecz jej Trzecia Myśl bez słowa chwyciła ją za głowę i odwróciła.
Coś wysuwało się z mgły.
To była góra lodowa, wielka, co najmniej pięć razy wyższa od statku i majestatyczna jak łabędź. Była tak ogromna, że tworzyła własną pogodę. Zdawało się, że przesuwa się wolno; woda pieniła się u podstawy, wokół padał śnieg, z tyłu ciągnęły się pasma mgły.
Wesołemu Żeglarzowi fajka wypadła z ust.
— Miły Dymek! — zaklął.
Góra lodowa była Tiffany. Była Tiffany wysoką na setki stóp, zbudowaną z migotliwego zielonego lodu, ale jednak Tiffany. Ptaki siedziały na jej głowie.
— Zimistrz nie mógł tego zrobić — stwierdziła Tiffany. — Wyrzuciłam konia. — Uniosła dłonie do ust i krzyknęła: — WYRZUCIŁAM KONIA!
Głos odbił się echem od wielkiej lodowej postaci. Kilka ptaków z wrzaskiem wzleciało z ogromnej głowy. Za Tiffany zawirowało koło sterowe. Wesoły Żeglarz tupnął nogą i wskazał białe żagle.
— Miły Dymek przy Każdej Pogodzie! — rozkazał.
— Przepraszam, ale nie rozumiem, o co ci chodzi — jęknęła zrozpaczona Tiffany.
— Miły Dymek!
— Nie rozumiem cię!
Żeglarzy parsknął i podbiegł do liny, którą chwycił nerwowo i zaczął ciągnąć.
— To się robi niesamowite — stwierdziła cicho jej Trzecia Myśl.
— No owszem, góra lodowa podobna do mnie to z całą pewnością…
— Nie, ona jest tylko dziwna. A to jest niesamowite. Mamy pasażerów. Spójrz.
Wyciągnęła rękę.
W dole, na głównym pokładzie, był szereg włazów przykrytych ciężkimi żelaznymi kratami. Wcześniej Tiffany ich nie zauważyła.
Przez kraty wysuwały się ręce — setki rąk, bladych jak korzenie pod starym pniem, rąk zaciskających palce, machających…
— Pasażerowie? — szepnęła ze zgrozą Tiffany. — O nie…
I wtedy zaczęły się krzyki. Byłoby lepiej — choć niewiele lepiej — gdyby były to krzyki „Ratunku!” i „Pomóżcie nam!”, ale zamiast tego dobiegały wrzaski i wycie, głosy ludzi w bólu i trwodze…
Nie!
— Wracaj do mojej głowy — poleciła Trzeciej Myśli. — To strasznie rozprasza, kiedy biegasz dookoła. Już.
— Wejdę od pleców — zaproponowała Trzecia Myśl. — Wtedy nie będzie to takie…
Tiffany poczuła ukłucie bólu i zmianę w umyśle. I pomyślała: No, mogło być bardziej brzydko.
Niech pomyślę. Niech cała ja pomyślę.
Patrzyła na te ręce falujące jak wodorosty pod wodą i myślała: Jestem w czymś podobnym do snu, ale to chyba nie jest mój sen. Jestem na statku i niedługo wszyscy zginiemy w zderzeniu z wielką lodową rzeźbą mnie.
Chyba bardziej mi się podobało, kiedy byłam płatkami śniegu…
Czyj to sen?
— O co ci chodzi, zimistrzu? — zapytała.
A jej Trzecia Myśl, znowu tam, gdzie być powinna, skomentowała: Zadziwiające, widzisz nawet swój oddech w powietrzu.
— Czy to ostrzeżenie?! — zawołała Tiffany. — Czego chcesz?
Ciebie na swoją oblubienice, odpowiedział zimistrz. Słowa po prostu zjawiły się w jej pamięci.
Tiffany się przygarbiła.
Wiesz przecież, że wszystko to nie jest prawdziwe, powiedziała jej Trzecia Myśl. Ale może być cieniem czegoś prawdziwego…
Nie powinnam pozwalać babci Weatherwax odsyłać Roba Rozbója…
— Łojzicku! Na bimbombramtel! — wrzasnął ktoś za nią. A potem zabrzmiał zwykły gwar.
— To je bramsel, tępaku!
— Tak? Bojo widzę ino jednego!
— Zućcie wielko deskę! Tępak Wullie właz do wody!
— Co za tuman! Mówiłem, co łopaska na ino jedno łoko!
— Hej jo-ho-ho, ijo-ho-ho…
Feeglowie wysypali się z kajuty. Rob Rozbój zatrzymał się przed Tiffany i zasalutował, reszta popędziła dalej.
— Pseprosomy, trochę żeśmy sie spóźnili. Ale żeśmy musieli sukac czarnych łopasek. Tseba pilnować stylu, nie?
Tiffany straciła mowę, ale tylko na chwilę.
— Nie możemy pozwolić, żeby ten statek zderzył się z tamtą górą lodową!
— I tyle? No problemo! — Rob spojrzał poza nią, na zbliżającą się lodową olbrzymkę. Uśmiechnął się. — Ale twój nos to utrafił akuratnie!
— Zatrzymajcie go! Proszę!
— Aj-aj! Dalej, chłopcy!
Feeglowie przy pracy byli podobni do mrówek, tyle że mrówki nie noszą kiltów i nie krzyczą ciągle „Łojzicku!”. Może dzięki temu, że potrafili zmusić jedno słowo do wyrażania tylu znaczeń, nie mieli też żadnych kłopotów przy porozumiewaniu się z Wesołym Żeglarzem. Roili się na całym pokładzie. Przesuwały się tajemnicze liny, ustawiały i wzdymały żagle, a wszystko do wtóru okrzyków „Łojzicku!” i „Miły Dymek!”.
Teraz zimistrz chce, żebym za niego wyszła, myślała Tiffany. Oj…
Czasem się zastanawiała, czy kiedyś wyjdzie za mąż, ale była całkiem pewna, że jest jeszcze za wcześnie na to „kiedyś”. Owszem, jej matka brała ślub, kiedy miała czternaście lat, ale tak bywało za dawnych czasów. Wiele jeszcze musi się zdarzyć, zanim Tiffany w ogóle wyjdzie za mąż — co do tego nie miała wątpliwości.
Poza tym, jeśli się zastanowić… fuj! Przecież on nie jest nawet osobą. Byłby zbyt…
Wiatr zahuczał w żaglach. Statek zatrzeszczał i pochylił się na bok, a wszyscy nagle krzyczeli do Tiffany. Krzyczeli głównie:
— Koło! Łap koło, ale juz!
Choć w chórze dało się też usłyszeć desperackie:
— Miły Dymek przy Każdej Pogodzie!
Tiffany się obejrzała. Koło sterowe wirowało tak, że szprychy rozmazały się w oczach. Próbowała je chwycić, oberwała mocno po palcach, ale zauważyła w pobliżu zwój liny. Zdołała zarzucić na koło pętlę i zatrzymać je; lina nawet nie przeciągnęła jej zbyt mocno po pokładzie. Potem złapała uchwyty i spróbowała przesunąć ster w drugą stronę. Miała wrażenie, jakby przepychała dom… Jednak koło się poruszyło, z początku wolno, potem szybciej, kiedy zaparła się nogami.
Statek skręcał. Odchylał dziób od góry lodowej, nie płynął już prosto na nią. To dobrze. Wreszcie coś się udało. Przekręciła koło jeszcze trochę. Potężna zimna ściana przesuwała się obok burty, otoczona mgłą. Wszystko będzie dobrze, jak tylko…
Statek zderzył się z górą.
Zaczęło się od pojedynczego trzasku, kiedy reja zaczepiła o wystający kawał lodu, ale potem uderzyły kolejne. Kadłub zgrzytał o lodowy mur. Żaglowiec sunął dalej i rozległy się odgłosy pękających desek; kawałki drewna strzeliły do góry w kolumnach spienionej wody. Odłamał się szczyt masztu i pociągnął za sobą żagle z takielunkiem. Kawał lodu spadł na pokład przy sterze, w powietrze bryznęły drzazgi.
— Nie tak to się powinno skończyć! — zawołała Tiffany, z całych sił ściskając koło sterowe.
Wyjdź za mnie, powiedział zimistrz.
Wzburzone fale zalewały pokład tonącego statku. Tiffany trzymała koło jeszcze chwilę, a potem zalała ją piana… tylko że nagle nie była już zimna, ale ciepła. Jednak nie pozwalała oddychać. W ciemności Tiffany usiłowała wyrwać się na powierzchnię, aż nagle czerń odsunęła się w bok i zalało ją światło.
— Uważam, że te materace są za miękkie — usłyszała — ale pani Ogg nie da się niczego wytłumaczyć.
Zamrugała. Leżała w łóżku, a obok stała chuda kobieta z rozczochranymi włosami i dość czerwonym nosem.
— Przewracałaś się i rzucałaś jak wariatka — poinformowała ją, stawiając na szafce przy łóżku parujący kubek. — Zapamiętaj moje słowa, któregoś dnia ktoś tu się udusi.
Tiffany znów zamrugała. Powinnam teraz myśleć: Och, to był tylko sen. Ale to nie był tylko sen. Nie mój.
— Która godzina? — spytała niepewnie.
— Koło siódmej.
— Siódma! — Tiffany odrzuciła kołdrę. — Muszę wstawać! Pani Ogg zechce dostać śniadanie!
— Nie wydaje mi się. Przyniosłam jej do łóżka niecałe dziesięć minut temu. — Kobieta rzuciła Tiffany Spojrzenie. — Wracam do domu. — Pociągnęła nosem. — Wypij herbatę, zanim wystygnie. — I pomaszerowała do drzwi.
— Czy pani Ogg jest chora? — zdziwiła się Tiffany, rozglądając się za skarpetkami. Nigdy nie słyszała, żeby ktoś, kto nie jest bardzo stary i chory, dostawał posiłki do łóżka.
— Chora? Ona chyba ani jednego dnia w życiu nie przechorowała. — Ton sugerował, że kobieta uważa to za niesprawiedliwość.
Zamknęła za sobą drzwi.
W sypialni nawet podłoga była gładka. Nie dlatego że przez stulecia stopy wyrównały deski i usunęły wszystkie drzazgi, ale dlatego że ktoś wyszlifował ją i pomalował. Bose stopy Tiffany kleiły się do niej leciutko. Nigdzie nie zauważyła kurzu ani pajęczyn. Pokój był jasny, świeży i całkiem inny od tego, jak powinien wyglądać pokój w chacie czarownicy.
— Mam zamiar się ubrać — oznajmiła w przestrzeń. — Są tu jacyś Feeglowie?
— Ależ nie — odpowiedział jej głos spod łóżka.
Potem zabrzmiały gorączkowe szepty i ten sam głos dodał:
— Znacy sie, chciołem powiedzieć, prawie wcale tu zodnego ni ma.
— No to zamknijcie oczy — poleciła Tiffany.
Ubrała się, od czasu do czasu popijając z kubka herbatę. Herbata podana do łóżka, choć człowiek nie jest chory? Tak się traktuje królów i królowe!
A potem zauważyła sińce na palcach. Nie bolały, ale skóra pociemniała w miejscu, gdzie uderzyło koło sterowe. No tak…
— Feeglowie!
— Łojzicku, nie damy sie łosukać drugi raz — odpowiedział jej głos spod łóżka.
— Wyłaź, Tępaku Wullie, żebym cię mogła zobaczyć! — nakazała Tiffany.
— To je prawdziwe wiedźmienie, panienko, jak zawse wis, ze to ja!
Po kolejnej wymianie szeptów, Tępak Wullie — gdyż on to był rzeczywiście — wyszedł spod łóżka w towarzystwie dwóch innych Feeglów i sera Horacego.
Tiffany wytrzeszczyła oczy. Owszem, Horacy był błękitnym lancrańskim, czyli mniej więcej tego koloru co Feegle. I zachowywał się jak Feegle, trudno zaprzeczyć. Ale dlaczego chodził obwiązany brudnym pasem feeglowego tartanu?
— On sam nas znalaz — wyjaśnił Tępak Wullie, starając się objąć ramieniem jak najwięcej Horacego. — Mogę go zatsymać? Łon rozumi, co mówię, każde słówecko.
— To zadziwiające, bo ja nie wszystkie rozumiem. Słuchajcie, byliśmy w nocy na tonącym statku?
— Ano tak. Tak jakby.
— Tak jakby? Co to znaczy? Statek był prawdziwy czy nie?
— Ano — potwierdził Feegle nerwowo.
— Ano był czy ano nie był? — nie ustępowała Tiffany.
— Niby był prowdziwy, niby nie był — wyjaśnił Tępak Wullie, wiercąc się niepewnie. — Ni mom wiedzenia o dobrych słóweckach…
— Żadnemu z Feeglów nic się nie stało?
— Ano nie, panienko. — Tępak Wullie się rozpromienił. — No problemo. To był psecie ino śniony statek na śnionym mozu.
— I śniona góra lodowa?
— Nie. Góro lodowa była prowdziwa.
— Tak myślałam. Jesteście pewni?
— Ano. Jesteśmy dobzy w wiedzeniu takich zecy. Mam racje, chłopecki?
Dwaj jego towarzysze, przejęci lękiem, że stoją przed wielką ciut wiedźmą, pozbawieni ochrony otaczających ich setek braci, skinęli Tiffany głowami, a potem usiłowali schować się jeden za drugiego.
— Prawdziwa góra lodowa, wyglądająca jak ja, pływa sobie po morzu? — powiedziała Tiffany ze zgrozą. — Zagraża statkom?
— Ano. Może być — zgodził się Wullie.
— Będę miała straszne kłopoty. — Tiffany wstała.
Rozległ się trzask. Koniec jednej z desek odskoczył od podłogi i zakołysał się z odgłosem jakby fotela na biegunach. Wyrwał dwa długie gwoździe.
— A teraz jeszcze to — westchnęła dziewczyna.
Ale Feeglowie i Horacy zniknęli.
Za Tiffany ktoś się roześmiał, choć był to raczej chichot, głęboki i dźwięczny, z zaledwie sugestią tego, że ktoś może opowiedział nieprzyzwoity dowcip.
— Te małe łobuzy nie potrafią uciekać na pół gwizdka, co? — Niania Ogg wkroczyła do pokoju. — A teraz, Tiff, chcę, żebyś odwróciła się powoli i usiadła na łóżku, tak żeby nie dotykać nogami podłogi. Możesz to zrobić?
— Oczywiście, pani Ogg. Bardzo przepraszam za…
— E tam, co znaczy jedna deska mniej czy więcej. Bardziej martwi mnie Esme Weatherwax. Mówiła, że może się zdarzyć coś takiego. Ha, miała rację, a panna Tyk się myliła. Po czymś takim nie da się z nią wytrzymać. Będzie tak mocno zadzierać nosa, że w ogóle przestanie stopami dotykać ziemi!
Z głośnym „spioioioiiing!” odskoczyła kolejna deska.
— I może lepiej niech twoje też nie dotykają, moja panno — dodała niania. — Wracam za pół tyknięcia.
Okazało się, że jest to chwila długości dwudziestu siedmiu sekund. Niania wróciła, niosąc parę jaskraworóżowych kapci z wyszytymi króliczkami.
— Moja druga najlepsza para — wyjaśniła.
Za jej plecami z głośnym „plunk!” deska wystrzeliła w przeciwległą ścianę cztery wielkie gwoździe. Deski, które odskoczyły wcześniej, zaczęły wypuszczać coś, co wyglądało jak liście. Cienkie i słabe, ale liście bez żadnych wątpliwości.
— Ja to robię? — spytała nerwowo Tiffany.
— Mam wrażenie, że Esme zechce sama ci wszystko wytłumaczyć. — Niania pomogła Tiffany włożyć kapcie. — Ale to, co tu mamy, moja panno, to ostry przypadek Ped Fecundis.
W głębi umysłu Tiffany doktor Sensibility Bustle, dr fil. mag., bak. ling. el., poruszył się przez sen i zatroszczył o tłumaczenie.
— Żyzne Stopy?
— Brawo! Chociaż nie spodziewałam się, muszę przyznać, że coś grozi deskom podłogowym. Ale to ma sens, jeśli się zastanowić. Są w końcu zrobione z drzewa, więc próbują rosnąć.
— Pani Ogg…
— Tak?
— Proszę… Nie mam pojęcia, o czym pani mówi. Zawsze dokładnie myję stopy. I wydaje mi się, że jestem wielką górą lodową.
Niania Ogg przyjrzała się jej łagodnie i z uwagą. Tiffany patrzyła w jej ciemne, błyszczące oczy. Nie próbuj jej oszukiwać ani ukrywać czegokolwiek przed tymi oczami, ostrzegła ją Trzecia Myśl. Wszyscy mówią, że jeszcze w dzieciństwie była najlepszą przyjaciółką babci Weatherwax. A to znaczy, że pod tymi wszystkimi zmarszczkami ma nerwy ze stali.
— Na dole jest imbryk — oświadczyła niania wesoło. — Może zejdziesz i opowiesz mi o wszystkim?
Tiffany sprawdziła w „Słowniku Nieocenzurowanym” słowo „ulicznica” i odkryła, że oznacza ono „kobietę, która nie jest lepsza, niż być powinna” oraz „kobietę łatwej cnoty”. Po namyśle uznała, iż oznacza to, że Gytha Ogg, znana jako niania, jest osobą godną wielkiego szacunku. Przede wszystkim cnota była dla niej czymś łatwym. A jeśli nie była lepsza, niż być powinna, to znaczy, że była tak dobra, jak należy.
Miała wrażenie, że pannie Spisek chodziło o coś innego, ale przecież nie można się kłócić z logiką…
W każdym razie niania Ogg była doskonałą słuchaczką. Pilnie nadstawiała ucha i zanim Tiffany zdała sobie z tego sprawę, opowiadała jej już o wszystkim. Niania siedziała po przeciwnej stronie wielkiego kuchennego stołu i spokojnie pykała z fajki ozdobionej wyrzeźbionym jeżem. Czasem zadawała niewinne pytanie, na przykład „A to czemu?” albo „A potem co się stało?”, i opowieść rozwijała się dalej. Niania z przyjaznym uśmiechem potrafiła wyciągnąć z człowieka fakty, o których wedle własnego przekonania nie miał pojęcia.
Kiedy rozmawiały, Trzecie Myśli Tiffany badały pokój, zerkając kącikami oczu.
Był cudownie czysty i jasny, a wszędzie stały bibeloty — tanie i wesołe, z tego rodzaju, które mają napisy „Dla Najlepszej Mamy na świecie”. A gdzie nie było ozdób, stały obrazki niemowlaków, dzieci w różnym wieku i całych rodzin.
Tiffany sądziła, że tylko bogacze mieszkają w takich domach. Niania miała tu lampy naftowe! Była też balia zrobiona z blachy, zawieszona na haku w ścianie wygódki. I pompa w domu! Ale niania spacerowała po mieszkaniu w swojej dość wytartej czarnej sukni i wcale nie wyglądała na bogacza.
Z fotela obserwował Tiffany wielki szary kocur. Jego na wpół otwarte oko połyskiwało czystym złem. Niania o nim napomknęła: „Nazywa się Greebo… Nie zwracaj na niego uwagi, to tylko wielki stary pieszczoch”, co — jak Tiffany się domyślała — należało tłumaczyć na „wbije ci pazury w nogę, jak tylko się do niego zbliżysz”.
Tiffany opowiadała, jak nie opowiadała jeszcze nikomu. To chyba czary, uznała jej Trzecia Myśl. Czarownice szybko uczyły się zmuszać ludzi do posłuszeństwa wypowiadanymi zaklęciami, ale niania Ogg używała słuchania.
— Ten chłopak, Roland, który nie jest twoim młodym człowiekiem… — rzuciła niania, kiedy Tiffany przerwała dla nabrania tchu.
— Myślisz, że kiedyś za niego wyjdziesz, prawda?
Nie kłam jej, ostrzegła Trzecia Myśl.
— Ja… wie pani, różne rzeczy przychodzą człowiekowi do głowy, kiedy się nie pilnuje. To nie to samo co myślenie. Zresztą wszyscy inni chłopcy, jakich spotkałam, gapią się tylko na swoje głupie stopy! Petulia uważa, że to z powodu kapelusza.
— No tak… Zdjęcie go często pomaga — stwierdziła niania Ogg.
— Tak samo zresztą, jak głęboko wycięta suknia… Pomagała, kiedy byłam młoda. Przestawali się gapić na swoje głupie stopy od razu.
Tiffany widziała wpatrzone w siebie ciemne oczy. Wybuchnęła śmiechem. Twarz pani Ogg rozciągnęła się w szerokim uśmiechu, który powinno się gdzieś zamknąć ze względu na nakazy przyzwoitości. Tiffany poczuła się o wiele lepiej. Najwyraźniej przeszła jakąś próbę.
— Ale sądzę, że z zimistrzem to się nie uda, oczywiście — dodała niania Ogg i znowu wrócił posępny nastrój.
— Nie przeszkadzają mi płatki śniegu — zapewniła Tiffany. — Ale góra lodowa… to już chyba trochę za wiele.
— Popisuje się przed dziewczyną. — Niania pyknęła z fajki. — Owszem, oni często to robią.
— Ale może kogoś zabić!
— Jest Zimą. Tym się zajmuje. Ale tak sobie myślę, że teraz robi głupstwa, bo nigdy jeszcze nie był zakochany w człowieku.
— Zakochany?
— Wiesz, pewnie mu się wydaje, że jest zakochany.
I znowu ciemne oczy obserwowały Tiffany uważnie.
— Żywiołaki są dość prymitywne — ciągnęła niania. — Ale on usiłuje być człowiekiem. A to skomplikowane. Jesteśmy napakowani myślami i uczuciami, których on nie rozumie… nawet nie może zrozumieć. Na przykład gniewu. Śnieżyca nigdy nie jest rozgniewana. Burza nie czuje nienawiści do łudzi, którzy w niej giną. Wiatr nie bywa okrutny. Ale im częściej on myśli o tobie, tym częściej musi sobie radzić z takimi uczuciami. I nikt nie może go nauczyć. Nie jest zbyt mądry.
Ktoś zapukał. Niania otworzyła drzwi. W progu stała babcia Weatherwax, a panna Tyk wyglądała jej zza ramienia.
— Błogosławieństwo niech spłynie na ten dom — powiedziała babcia tonem, który sugerował, że gdyby trzeba było cofnąć jakieś błogosławieństwo, też może to załatwić.
— Całkiem możliwe — zgodziła się niania Ogg.
— Czyli to Ped Fecundis? — Babcia skinęła Tiffany głową.
— Wygląda na ostry przypadek. Deski podłogi zaczęły rosnąć; kiedy przeszła po nich bosymi stopami.
— Ha! Dałaś jej coś na to?
— Zaleciłam kapcie.
— Naprawdę nie rozumiem, jak może dochodzić do awataryzacji w wypadku żywiołaka, przecież to nie ma… — zaczęła panna Tyk.
— Niech pani już się nie mądrzy — przerwała jej babcia Weatherwax. — Zauważyłam, że mądrzy się pani, kiedy coś się nie udaje. To nie pomaga.
— Nie chcę niepokoić tego dziecka, i tyle. — Panna Tyk ujęła Tiffany za rękę, poklepała ją łagodnie. — Nie martw się, Tiffany, na pewno…
— Jest czarownicą — przypomniała surowo babcia. — Musimy jej powiedzieć prawdę.
— Myślicie, że zmieniam się… w boginię? — spytała Tiffany. Warto było zobaczyć ich twarze. Jedyne wargi nieukładające się w „o” należały do babci Weatherwax, która uśmiechała się z wyższością. Wyglądała jak osoba, której pies właśnie wykonał całkiem niezłą sztuczkę.
— Jak to odgadłaś? — spytała.
Doktor Bustle podpowiadał: awatar, inkarnacja boga. Ale przecież wam tego nie powiem, uznała Tiffany.
— Czyli mam rację?
— Tak — przyznała babcia. — Zimistrz uważa, że jesteś… och, ona ma wiele imion. Pani Kwiatów to jedno z ładniejszych. Albo Letnia Pani. Ona tworzy lato, jak on tworzy zimę. Bierze cię za nią.
— Rozumiem — zgodziła się Tiffany. — Ale my wiemy, że się myli, prawda?
— Ehm… Nie tak bardzo, jak byśmy chciały — stwierdziła panna Tyk.
Większość Feeglów obozowała w stodole niani Ogg. Przeprowadzały tam naradę wojenną, tylko tym razem chodziło o coś, co nie jest całkiem tym samym.
— To, co tu momy — rzekł Rob Rozbój — to psypadek Romansu.
— A co to je, Rob? — zapytał któryś Feegle.
— Cy to je jakoś o tym, skond sie biorom dzieci? — zapytał Tępak Wullie. — Mówiłeś nam o tym zesłego roku. Bardzo było ciekowie, ino jak dla mnie za bardzo naciongone.
— Nie tok cołkiem — odparł Rob Rozbój. — Trudno to wytłumocyć. Ale se myślem, co zimists chce romansować z wielkom ciut wiedźmom, a łona nie wi, co z tym zrobić.
— Cyli tu chodzi o to, skond się biorom dzieci?
— Ni, bo to wiedzom nawet zwiezoki, ale ino ludzie wiedzom o Romansowaniu — tłumaczył Rob. — Kiedy byk spotyko paniom krowę, nie musi jej godoć: „Serce mi robi «bang, bang, bang!», kiedy cie widzem”, bo majom to jakby wbudowane do głowy. Ludziom je trudniej. Bo wicie, Romansowanie je bardzo ważne. W zasadzie je to sposób, coby chłopocek mógł się zbliżyć do dziewcyny tak, coby łona go nie pobiła i nie wydropała łocu.
— To nie wim, jak możemy jom tego naucyć — stwierdził Trochę Szalony Angus.
— Wielko ciut wiedźma cyto książki — odparł Rob Rozbój. — Kiedy takom książkę zobacy, nie może sie powstsymać. A ja — dodał z dumą — mom Plan.
— Powiedz nam cosik o Planie, Rob — poprosił Duży Jan.
— Ciese sie, ze pytocie — rzekł Rob. — Plan je taki: znajdziemy jej książkę o Romansowaniu.
— A jak znajdziemy tako książkę, Rob? — zapytał niepewnie Billy Brodacz. Był lojalnym gonaglem, ale też był dostatecznie rozsądny, by denerwować się, ile razy Rob miał Plan.
Rob Rozbój lekceważąco machnął ręką.
— Ha, psecie znamy te stucke. Tseba nam ino dużego kapelusa, wiesaka i kija od miotły.
— Ach tak? — mruknął Duży Jan. — Ale jo nie bede znowu siedział na dole, w kolanie.
U czarownic wszystko jest próbą. Dlatego wypróbowywały stopy Tiffany.
Założę się, że jestem jedyną osobą na świecie, która to robi, myślała, stawiając stopy w misce ziemi, pospiesznie nasypanej przez nianię Ogg. Babcia Weatherwax i panna Tyk siedziały na twardych drewnianych krzesłach, mimo że szary kot Greebo zajmował wielki fotel. Kiedy Greebo chciał spać, lepiej było go nie budzić.
— Czujesz coś? — spytała panna Tyk.
— Trochę zimno, nic więcej… Oj, coś się dzieje…
Zielone kiełki pojawiły się wokół jej stóp i rosły szybko. Potem zbielały u podstawy i zaczęły nabrzmiewać, delikatnie odpychając stopy Tiffany na boki.
— Cebule? — spytał babcia pogardliwym tonem.
— No wiesz, tylko je mogłam szybko znaleźć — wyjaśniła niania Ogg, badając palcem lśniące białe cebule. — Niezła wielkość. Dobra robota, Tiff.
Babcia wyglądała na zaszokowaną.
— Nie chcesz ich chyba zjeść, Gytho? — powiedziała oskarżycielsko. — Chcesz, prawda? Masz zamiar je zjeść?
Niania stała z pękami cebul w pulchnych dłoniach. Wyglądała na zakłopotaną, ale tylko przez chwilę.
— Dlaczego nie? — odpowiedziała z uporem. — Zimą nie ma co wybrzydzać na świeże warzywa. A poza tym ona ma stopy ładne i czyściutkie.
— To nie bolało — oświadczyła Tiffany. — Wystarczyło tylko na chwilę położyć stopy na ziemi.
— Właśnie. Mówi, że nie bolało — tłumaczyła niania. — Wydaje mi się, że w szufladzie w kuchni mam stare nasiona marchewki. — Zobaczyła miny pozostałych czarownic. — No dobrze, niech wam będzie. Nie musicie tak na mnie patrzeć. Chciałam tylko znaleźć w tym dobrą stronę, nic więcej.
— Czy ktoś mógłby wytłumaczyć, co się ze mną dzieje? — jęknęła Tiffany.
— Panna Tyk udzieli ci odpowiedzi, używając wielu długich słów — odparła babcia Weatherwax. — Ale sprowadzają się do jednego: dzieje się Opowieść. I dopasowuje cię do siebie.
Tiffany starała się nie wyglądać jak ktoś, kto nie zrozumiał ani słowa.
— Chyba przydałoby mi się kilka szczegółów — stwierdziła.
— To może zaparzę herbatę — zaproponowała niania Ogg.