Rozdział czwarty Płatki

Mówią, że nie istnieją dwa identyczne płatki śniegu. Ale czy ktoś to ostatnio sprawdzał?

Śnieg padał wolno w ciemności. Osiadał na dachach. Całując gałęzie, spływał między drzewami i opadał na ziemię z cichutkim skwierczeniem i ostrym zapachem cyny.

Babcia Weatherwax zawsze sprawdzała śnieg. Stała w progu, obramowana blaskiem świecy, i chwytała płatki na odwróconą łopatę.

Biała kotka też obserwowała płatki. Nic więcej nie robiła. Nie machała na nie łapką, tylko patrzyła w skupieniu, jak kolejny płatek spływał spiralą w dół i lądował. Potem przyglądała mu się jeszcze przez moment, a gdy była pewna, że zabawa już się skończyła, podnosiła wzrok i wybierała sobie następny.

Nazywała się „Ty”, jak w „Ty! Wynoś się stąd!”. W imionach babcia Weatherwax lubiła prostotę.

Przyjrzała się płatkowi i uśmiechnęła tym swoim nie całkiem miłym uśmiechem.

— Wracaj już, Ty — powiedziała i zamknęła drzwi.

Panna Tyk dygotała przy ogniu. Nie był wielki, zaledwie dostateczny. Jednakże z niedużego garnka w żarze dochodził aromat bekonu i grochu, obok zaś stał garnek o wiele większy, pachnący kurczakiem. Panna Tyk nieczęsto miała okazję jeść kurczaka, żyła więc nadzieją.

Trzeba zaznaczyć, że panna Tyk i babcia Weatherwax nie zgadzały się ze sobą idealnie. U doświadczonych czarownic często tak bywa. Dało się to poznać po tym, że przez cały czas były dla siebie niezwykle uprzejme.

— Śnieg w tym roku spadł wcześnie, pani Weatherwax — zauważyła panna Tyk.

— W samej rzeczy, panno Tyk — zgodziła się babcia Weatherwax. — I taki… interesujący. Przyjrzała się pani?

— Znam już śnieg, pani Weatherwax. Padał przez całą drogę tutaj. Musiałam pomagać w pchaniu dyliżansu! Śniegu widziałam aż za dużo. Ale co zrobimy w sprawie Tiffany Obolałej?

— Nic, panno Tyk. Jeszcze herbaty?

— Właściwie jesteśmy za nią odpowiedzialne.

— Nie. Przede wszystkim i głównie sama jest za siebie odpowiedzialna. Jest czarownicą. Tańczyła Taniec Zimy. Widziałam to.

— Jestem pewna, że tego nie chciała.

— Jak można tańczyć i tego nie chcieć?

— Jest młoda. Pewnie była podekscytowana i nie opanowała własnych stóp. Nie wiedziała, co się dzieje.

— Powinna się dowiedzieć — oświadczyła babcia Weatherwax. — Powinna słuchać.

— Jestem przekonana, że kiedy pani miała prawie trzynaście lat, zawsze robiła pani to, co pani kazali — rzekła panna Tyk z leciutką nutą sarkazmu w głosie.

Babcia Weatherwax przez chwilę wpatrywała się w ścianę.

— Nie — przyznała. — Ale nie szukałam usprawiedliwień.

— Myślałam, że chce pani pomóc temu dziecku…

— Pomogę jej samej sobie pomóc. Tak zawsze postępuję. Ona wtańczyła w najstarszą Historię na świecie i teraz jedyna droga wyjścia prowadzi przez jego drugi koniec. Jedyna droga, panno Tyk.

Panna Tyk westchnęła. Historie, pomyślała. Babcia Weatherwax wierzy, że świat pełen jest różnych historii. No cóż, wszystkie mamy swoje drobne dziwactwa. Oprócz mnie, ma się rozumieć.

— Oczywiście. Tylko że ona jest taka… normalna — powiedziała. — I jak wiele dokonała. I jak wiele myśli. A teraz zimistrz zwrócił na nią uwagę i…

— Ona go fascynuje.

— To będzie bardzo poważny problem.

— Który ona musi rozwiązać.

— A jeśli nie zdoła?

— To nie jest Tiffany Obolała — oznajmiła babcia stanowczo. — Tak, stała się teraz elementem Historii, ale sama o tym nie wie! Proszę sobie obejrzeć śnieg, panno Tyk. Mówią, że nie ma dwóch identycznych płatków. Skąd mogą wiedzieć coś takiego? Och, wydaje im się, że są tacy mądrzy… Zawsze chciałam ich jakoś przyłapać. I udało mi się! Niech pani teraz wyjdzie i popatrzy na śnieg. Proszę popatrzeć na śnieg, panno Tyk! Wszystkie płatki są takie same!


* * *

Tiffany usłyszała pukanie i z pewnym wysiłkiem otworzyła malutkie okno sypialni. Miękki i puszysty śnieg grubą warstwą leżał na parapecie.

— Nie chcielimy cie budzić — powiedział Rob Rozbój. — Ale Łokropnie Ciut Billy mówi, ze ześ powinno to zobocyć.

Tiffany ziewnęła.

— A co mam zobaczyć?

— Złop porę tych płatków. Ni, ni na ręko, zaro stopniejom.

W mroku Tiffany sięgnęła po swój dziennik i nie znalazła go. Zerknęła na podłogę, by sprawdzić, czy przypadkiem go nie zrzuciła. Wtedy zapłonęła zapałka, Rob Rozbój zapalił świecę, a obok leżał jej dziennik. Wyglądał, jakby zawsze tam był, ale też był podejrzanie zimny w dotyku. Rob wyglądał niewinnie — pewny znak, że coś przeskrobał.

Tiffany odłożyła pytania na później i wystawiła dziennik przez okno. Płatki osiadły na nim, a ona przysunęła je bliżej do oczu.

— Wyglądają jak całkiem zwy… — zaczęła, urwała, a potem dokończyła: — Nie. To musi być jakaś sztuczka.

— Tak? No, niby mozes tak to nazwać — zgodził się Rob. — Ale to jego stucka, wis.

Tiffany patrzyła na płatki śniegu dryfujące w świetle świecy. Każdy z nich był Tiffany Obolałą. Malutką, zamrożoną, skrzącą się Tiffany Obolałą.

Na dole panna Spisek wybuchnęła śmiechem.


Klamka u drzwi do sypialni w wieży zastukała gniewnie. Roland de Chumsfanleigh (wymawiane jak „szufle”; to naprawdę nie jego wina) starannie na to nie zwrócił uwagi.

— Co ty tam robisz, dziecko? — zapytał stłumiony, zrzędliwy głos.

— Nic, ciociu Danuto — odpowiedział Roland, nie odwracając się od biurka.

Jedną z zalet życia w zamku jest to, że bardzo łatwo zamknąć drzwi. Jego drzwi miały trzy żelazne zamki i dwie sztaby, grube jak jego ramię.

— Ojciec cię woła, wiesz? — zabrzmiał inny głos z większym rozdrażnieniem.

— On tylko szepcze, ciociu Araminto — odparł spokojnie Roland, pisząc adres na kopercie. — Krzyczy tylko wtedy, kiedy napuszczacie na niego lekarzy.

— To dla jego dobra!

— Krzyczy — powtórzył Roland i polizał brzeg koperty. Ciotka Araminta znowu szarpnęła za klamkę.

— Jesteś bardzo niewdzięcznym dzieckiem! Będziesz tam głodował i tyle! Wezwiemy strażników, żeby wyważyli te drzwi!

Roland westchnął. Zamek został wzniesiony przez ludzi, którzy nie lubią, by ktoś wyważał ich drzwi, więc każdy, kto chciałby tego dokonać, musiałby wciągnąć taran po wąskich spiralnych schodach, a na szczycie nie było miejsca, by go odwrócić. Potem trzeba by znaleźć sposób, jak rozbić drzwi grube na cztery deski, zrobione z dębowego drewna tak starego, że było niczym żelazo. Jeden człowiek mógłby się w tym pokoju bronić miesiącami, gdyby tylko miał dość żywności.

Usłyszał znowu zrzędzenie na korytarzu, a potem echo kroków, gdy ciotki schodziły po schodach. Potem dobiegły krzyki — znowu wrzeszczały na strażników.

Niewiele im to pomoże. Sierżant Roberts i jego ludzie[2] niechętnie słuchali poleceń ciotek. Wszyscy jednak wiedzieli, że jeśli stary baron umrze, zanim jego syn skończy dwadzieścia jeden lat, do pełnoletności Rolanda ciotki będą prawnymi zarządcami majątku. Ale baron był wprawdzie ciężko chory, lecz nie był martwy. To nie najlepszy czas, by być nieposłusznym gwardzistą. Sierżant i jego ludzie przetrwali wściekłość ciotek, będąc — gdy tylko rozkazy na to pozwalały — głusi, głupi, roztargnieni, zmieszani, chorzy, zagubieni albo — w przypadku Kevina — cudzoziemcami.

Na razie Roland ograniczał swoje wyprawy do bardzo wczesnych godzin, kiedy nikt nie kręcił się po zamku, a on mógł plądrować kuchnię. Wtedy też odwiedzał ojca. Lekarze podawali mu coś na sen, ale Roland przez chwilę trzymał go za rękę, dla pociechy, jaką dawał taki gest. Jeśli znajdował słoje z pijawkami albo pszczołami, wyrzucał je do fosy.

Popatrzył na kopertę. Czy powinien o tym opowiedzieć Tiffany? Nie. Tylko by się zmartwiła, może też spróbowała jeszcze raz go uratować, a to by nie było właściwe. Sam musi sobie poradzić. Zresztą wcale nie był zamknięty w tym pokoju. To one były zamknięte na zewnątrz. Dzięki temu istniało miejsce, gdzie nie mogły zaglądać, grzebać i kraść. Miał pod łóżkiem pozostałe jeszcze srebrne lichtarze wraz z resztkami antycznej srebrnej zastawy („posłana do wyceny”, powiedziały) i szkatułkę z biżuterią matki. Trochę za późno ją odszukał — brakowało już ślubnej obrączki i srebrnego naszyjnika z granatami, który miała po babci.

Ale jutro wstanie wcześnie i pojedzie z listem do Dwukoszula. Lubił pisać te listy. Zmieniały świat na lepsze, ponieważ mógł w nich pomijać te złe kawałki.

Roland westchnął. Przyjemnie byłoby opowiedzieć Tiffany, że znalazł w bibliotece książkę zatytułowaną „Oblężenia i przetrwanie” autorstwa słynnego generała Callusa Tacticusa (który wynalazł „taktykę” — rzecz bardzo ciekawą). Kto by pomyślał, że taka stara książka okaże się użyteczna? Generał bardzo stanowczo zalecał robienie zapasów. Więc Roland miał w swoim pokoju sporo ziemniaków, wielką kiełbasę i ciężki chleb krasnoludów, przydatny do zrzucania na ludzi.

Spojrzał na portret matki. Przyniósł go tutaj z piwnicy (czeka na czyszczenie, mówiły). Tuż obok, jeśli tylko człowiek wiedział, czego szuka, fragment ściany wielkości małych drzwiczek był jaśniejszy niż reszta kamieni. Lichtarz przy portrecie też wydawał się trochę przekrzywiony.

Mieszkanie w zamku ma wiele zalet.

Za oknem zaczął padać śnieg.


* * *

Nac Mac Feegle oglądali puszyste płatki ze strzechy na chatce panny Spisek. Przy świetle, jakie zdołało się przesączyć przez brudne okno pod nimi, patrzyli, jak obok przefruwają maleńkie Tiffany.

— Wyznowoj to śnieżnymi płotkami — mruknął Duży Jan. — Ha!

Tępak Wullie chwycił spadający po spirali płatek.

— Tsa psyznoć, ze ten ciut spicosty kapelus cołkiem dobze mu wysed — stwierdził. — Musi bardzo lubić wielko ciut wiedźmę.

— Psecie to ni mo sensu! — oświadczył Rob Rozbój. — Łon je Zimom. Łon je coły śniegiem i lodem, i buzomi, i mrozem. A łona to ino ciut wielka dziewucha. Nie powicie psecie, ze to dobrano para! Co ty na to syćko, Billy? Billy?

Gonagiel przygryzł ustnik mysich dud i zadumany spoglądał na płatki śniegu. Ale pytanie Roba chyba przebiło się jakoś do jego myśli, bo odpowiedział.

— Co łon może widzieć o ludziach? Nie jest nawet toki żywy jako łowad, a psecie taki potenzny jako może. I robi słodkie łocy do wielkiej ciut wiedźmy. Cemu? Cym łona może być dlo niego? Co zrobi dalej? Powim wam jedno: ten śnieg to ino pocontek. Tsa nom uważać, Rob. To się może źle skońcyć…


* * *

W górach 990 393 072 007 Tiffany Obolałych wylądowało lekko na starym zbitym śniegu na zboczu i spowodowało lawinę, która zniosła ponad setkę drzew i myśliwską chatę. Nie była to wina Tiffany.

Nie była to jej wina, że ludzie ślizgali się na śnieżnej pokrywie z niej albo nie mogli otworzyć drzwi, bo leżała w zaspach za progiem. Albo byli trafiani jej całymi garściami ciskanymi przez małe dzieci. Większość jej stopniała przed śniadaniem następnego dnia, a zresztą nikt nie zauważył niczego niezwykłego — oprócz czarownic, które nie przyjmują niczego na wiarę, oraz mnóstwa dzieci, których nikt nie słuchał.

Mimo to Tiffany obudziła się bardzo zakłopotana.

Panna Spisek wcale jej nie pomagała.

— Przynajmniej cię lubi — oświadczyła, ze złością nakręcając swój zegarek.

— Nic o tym nie wiem, panno Spisek — odparła Tiffany. Wcale nie miała ochoty na tę rozmowę. Zmywała po śniadaniu, pochylona nad zlewem, plecami do czarownicy. Była zadowolona, że panna Spisek nie widzi jej twarzy, a również — skoro już o tym mowa — że ona nie widzi twarzy panny Spisek.

— Ciekawe, co by na to powiedział ten twój młody człowiek.

— O jakim młodym człowieku pani mówi, panno Spisek? — spytała Tiffany z kamiennym spokojem.

— Pisze do ciebie listy, dziewczyno!

I podejrzewam, że pani je czyta moimi oczami, pomyślała Tiffany.

— Roland? To tylko przyjaciel… tak jakby.

— Tak jakby przyjaciel?

Nie dam się wciągnąć, zdecydowała Tiffany. Założę się, że się uśmiecha. Zresztą to przecież nie jej sprawa.

— Tak — powiedziała. — Właśnie tak, panno Spisek. Tak jakby przyjaciel.

Nastąpiła chwila ciszy, którą Tiffany wykorzystała, by wyszorować dno żelaznego rondla.

— To ważne, żeby mieć przyjaciół — przyznała panna Spisek głosem delikatniejszym niż poprzednio. Brzmiało to tak, jakby Tiffany wygrała. — Kiedy już skończysz, moja droga, bądź tak miła i przynieś mój woreczek z rzeczami do urządzenia.

Tiffany wykonała polecenie, a potem wybiegła do mleczarni. Zawsze chodziła tam z przyjemnością. Mleczarnia przypominała jej o domu; lepiej się tam myślało, mogła…

U dołu drzwi pojawiła się serokształtna dziura, ale Horacy leżał w swojej wyłamanej klatce i bardzo cichutko mruczał „mnmnmnmn”, co mogło być serowym pochrapywaniem. Zostawiła go w spokoju i zajęła się porannym mlekiem.

Przynajmniej nie padał śnieg. Czuła, że się czerwieni, i starała się o tym nie myśleć.

Przecież dziś wieczorem będzie sabat. Czy inne dziewczęta coś wiedzą? Ha! Oczywiście! Czarownice zwracają uwagę na śnieg, zwłaszcza jeśli jest dla kogoś krępujący.

— Tiffany! — zawołała panna Spisek. — Chcę z tobą pomówić! — Panna Spisek rzadko kiedy nazywała ją Tiffany.

Teraz trzymała urządzenie. Jej widząca mysz wisiała niezgrabnie między kawałkami kości i wstążeczkami.

— To bardzo niedogodne — stwierdziła i podniosła głos. — No juz, gamonie! Wyłazić! Wim, żeście tam som! Widzę, jak no mnie pacycie!

Głowy Feeglów wysunęły się zza praktycznie wszystkiego.

— Dobrze. Siadaj, Tiffany Obolała!

Tiffany usiadła pospiesznie.

— I jeszcze w takiej chwili — mruknęła panna Spisek, odkładając urządzenie. — Bardzo niedogodne. Ale nie ma wątpliwości. — Urwała na moment, po czym rzekła: — Pojutrze umrę. W piątek, tuż przed wpół do siódmej rano.

Było to poważne oświadczenie i nie zasługiwało na taką odpowiedź.

— Łoj, to fatalnie, strocić taki pikny weekend — rzekł Rob Rozbój. — A pódzies w jakiesik łodne miejsce?

— Ale… nie może pani umrzeć! — wybuchnęła Tiffany. — Ma pani sto trzynaście lat, panno Spisek!

— Wiesz, dziecko, najprawdopodobniej to właśnie jest powodem — odparła spokojnie panna Spisek. — Nikt ci nie mówił, że czarownice otrzymują ostrzeżenie, kiedy mają umrzeć? Zresztą lubię dobre pogrzeby.

— Ano, ni ma to jako dobro stypa — zgodził się Rob. — Dużo picia i tańcowania i śpiwów, i uctowania, i picia.

— Może będzie słodka sherry — uprzedziła panna Spisek. — Co do ucztowania, to mówią, że właściwie nie można popełnić błędu z kanapką z szynką.

— Ale nie może pani tak… — zaczęła Tiffany i zamilkła, kiedy panna Spisek szybko jak kura odwróciła głowę.

— …tak cię zostawić? To chciałaś powiedzieć.

— Eee… nie — skłamała Tiffany.

— Będziesz musiała się przeprowadzić do kogoś innego — uprzedziła panna Spisek. — Nie jesteś jeszcze tak doświadczona, żeby przejąć tę chatkę… Nie wtedy, kiedy czekają inne dziewczyny…

— Wie pani, że nie chcę zostać w górach na zawsze.

— O tak, panna Tyk mi powiedziała. Chcesz wrócić do swoich małych kredowych wzgórz.

— Wcale nie są małe! — zaprotestowała Tiffany głośniej, niż zamierzała.

— Tak, to był rzeczywiście dość ciężki okres — stwierdziła bardzo spokojnie panna Spisek. — Napiszę kilka listów, które zaniesiesz do wioski, a potem masz wolne do wieczora. Pogrzeb urządzimy jutro po południu.

— Słucham? Zanim pani umrze?

— No pewnie! Nie rozumiem, czemu nie miałabym się trochę zabawić.

— Dobre kombinowanie! — pochwalił Rob Rozbój. — To je taki wiośnie scegół, co to ludziom nigdy jakosik nie wpado do głowy.

— Nazywamy to przyjęciem pożegnalnym — wyjaśniła panna Spisek. — Tylko dla czarownic, naturalnie. Inni są zwykle dość nerwowi, nie mam pojęcia dlaczego. A z tej jaśniejszej strony, mamy świetną szynkę, którą w zeszłym tygodniu podarował nam pan Armbinder za rozstrzygnięcie kwestii własności kasztanowca. I chętnie jej skosztuję.


* * *

Godzinę później Tiffany wyruszyła z kieszeniami pełnymi liścików do rzeźników, piekarzy i farmerów w okolicy. Była trochę zaskoczona przyjęciem.

— Panna Spisek nie umrze w jej wieku — oświadczył rzeźnik, ważąc kiełbaski. — Słyszałem, że Śmierć przychodził już po nią, a ona zatrzasnęła przed nim drzwi!

— Trzynaście tuzinów kiełbasek poproszę — rzekła Tiffany. — Ugotowanych i dostarczonych na miejsce.

— Jesteś pewna, że ona umrze? — zapytał rzeźnik, a na jego twarzy pojawiła się niepewność.

— Nie. Ale ona jest pewna.

Piekarz powiedział:

— Nie wiesz o tym jej zegarze? Kazała go zrobić, kiedy jej serce umarło. To takie jakby nakręcane serce, rozumiesz?

— Doprawdy? — zdziwiła się Tiffany. — Więc kiedy jej serce umarło, a ona zamówiła nowe, mechaniczne, jak przeżyła, zanim było gotowe?

— Och, pewno magicznie, to jasne.

— Ale serce pompuje krew, a zegar panny Spisek jest na zewnątrz jej ciała. Nie ma żadnych… rurek…

— Pompuje krew magicznie — wyjaśnił piekarz. Mówił wolno i przyglądał się jej dziwnie. — Jak możesz być czarownicą, jeśli nie wiesz takich rzeczy?

Tak samo było wszędzie. Całkiem jakby sama myśl o tym, że panny Spisek zabraknie, miała nieodpowiedni kształt i nie chciała się zmieścić w żadnej głowie. Panna Spisek ma sto trzynaście lat, tłumaczyli, a praktycznie nie słyszy się o ludziach, którzy umierają, mając sto trzynaście lat. To żart, mówili. Albo że ma zwój podpisany krwią, a z niego wynika, że będzie żyła wiecznie. Albo że ktoś musiałby ukraść jej zegar, żeby umarła, albo że za każdym razem, kiedy Mroczny Kosiarz po nią przychodził, okłamywała go co do swego nazwiska lub odsyłała do kogoś innego. A może zwyczajnie gorzej się poczuła…

Zanim Tiffany skończyła, sama już wątpiła, czy to się zdarzy. Jednak panna Spisek sprawiała wrażenie całkiem pewnej. A kiedy człowiek ma sto trzynaście lat, najbardziej zadziwiające jest nie to, że jutro umrze, ale to, że dzisiaj jeszcze żyje.

Z głową pełną posępnych myśli Tiffany wyruszyła na sabat.

Raz czy dwa razy miała wrażenie, że wyczuwa obserwujących ją Feeglów. Nigdy nie rozumiała, jakim sposobem ich wyczuwa — był to talent, którego człowiek się uczył. Uczył się też nie zwracać na to uwagi.

Zanim dotarła na miejsce, wszystkie młodsze czarownice już tam były. Zdążyły nawet rozpalić ognisko.

Niektórzy sądzą, że „sabat” to określenie spotkania czarownic i rzeczywiście, tak właśnie stwierdza słownik. Ale prawdziwą nazwą dla spotkania czarownic jest „kłótnia”.

W każdym razie większość znanych Tiffany czarownic nigdy tego słowa nie używała. Za to pani Skorek owszem, prawie bez przerwy. Pani Skorek była wysoka, chuda i raczej oschła, nosiła na łańcuszku okulary w srebrnych oprawkach i używała takich słów, jak „awatar” i „omen”. Natomiast Annagramma — która przewodniczyła sabatowi, ponieważ to ona go wymyśliła, miała najwyższy kapelusz i najostrzejszy głos — była jej najlepszą i jedyną uczennicą.

Babcia Weatherwax zawsze powtarzała, że pani Skorek to mag, tyle że w sukni. Annagramma przynosiła na spotkania mnóstwo książek i różdżek. Dziewczęta zwykle dopełniały kilku ceremonii, żeby ją uspokoić, ponieważ dla nich prawdziwym celem sabatu było spotkanie z przyjaciółkami. Nawet jeśli były przyjaciółkami tylko dlatego, że były też jedynymi osobami, z którymi można swobodnie porozmawiać, gdyż miały te same kłopoty i rozumiały, na co się narzeka.

Spotykały się w lesie, również zimą. Zawsze w pobliżu znalazło się dość drewna na ognisko, a wszystkie i tak ubierały się ciepło. Nawet latem komfortowy lot na miotle, na jakiejkolwiek sensownej wysokości, wymagał więcej warstw bielizny, niż ktokolwiek mógłby zgadnąć, a czasem też dodatkowo umocowania sznurkiem kilku termoforów.

W tej chwili nad ogniskiem krążyły trzy małe kule ogniste. Sprowadziła je Annagramma. Powiedziała, że można nimi zabijać nieprzyjaciół. Wszystkie inne czarownice zerkały niespokojnie — to były czary magów, efektowne i niebezpieczne. Czarownice wolały powalać wrogów spojrzeniem. Nie warto przecież wroga zabijać. Skąd by wtedy przeciwniczka wiedziała, że przegrała?

Dimity Hubbub przyniosła wielki półmisek lewostronnego ciasta — akurat coś, co pozwala pokryć żebra warstwą chroniącą przed chłodem.

— Panna Spisek mówi, że umrze w piątek rano — oznajmiła Tiffany. — Powiedziała, że wie.

— Jaka szkoda — rzuciła Annagramma tonem mówiącym, że nie aż taka. — Ale była przecież bardzo stara.

— Nadal jest — przypomniała Tiffany.

— Ehm… To się nazywa Zew — wtrąciła Petulia Chrzestna. — Stare czarownice wiedzą, kiedy mają umrzeć. Nikt nie rozumie, jak to działa. Wiedzą i tyle.

— Ciągle jeszcze trzyma te czaszki? — spytała Lucy Warbeck, która miała włosy zaczesane do góry, z wetkniętym w nie nożem i widelcem. — Nie mogłam ich znieść. Wyglądały, jakby… no, jakby przez cały czas na mnie patrzyły.

— Ja odeszłam, bo używała mnie jako lustra — oświadczyła Lulu Darling. — Nadal tak robi?

Tiffany westchnęła.

— Tak.

— Ja od razu powiedziałam, że do niej nie pójdę — rzekła Gertruder Tiring, grzebiąc patykiem w ogniu. — Wiecie, że jeśli któraś bez pozwolenia porzuci czarownicę, to żadna inna jej nie przyjmie, ale jeśli odejdzie od panny Spisek, nawet po jednej nocy, nikt o tym nie wspomina i tylko znajdują jej nowe miejsce?

— Pani Skorek uważa, że takie rzeczy jak czaszki i kruki to jednak przesada — poinformowała Annagramma. — Wszyscy, którzy mieszkają w okolicy, są przerażeni dosłownie na śmierć.

— Hm… A co będzie z tobą? — zwróciła się do Tiffany Petulia.

— Nie wiem. Pójdę pewnie gdzie indziej.

— Biedactwo — westchnęła Annagramma. — Panna Spisek nie mówiła przypadkiem, kto przejmie jej chatkę? — dodała takim tonem, jakby dopiero teraz przyszło jej to do głowy.

Nastała cisza. Sześć par uszu nasłuchiwało w takim skupieniu, że niemal trzeszczały. Młodych czarownic nie przybywało zbyt wiele, ale czarownice żyły bardzo długo i otrzymanie własnej chatki naprawdę było cenne. Wtedy dopiero człowiek zaczynał zyskiwać szacunek.

— Nie — odparła Tiffany.

— Żadnych sugestii?

— Nie.

— Ale nie powiedziała, że to będziesz ty, prawda? — zapytała ostro Annagramma.

Jej głos naprawdę potrafił działać na nerwy. Zwykłe „hej” brzmiało czasem jak oskarżenie — Nie!

— Zresztą jesteś za młoda.

— Nie ma żadnych ograniczeń wiekowych — zauważyła Lucy Warbeck. — W każdym razie nie na piśmie.

— Skąd wiesz? — warknęła Annagramma.

— Zapytałam starą panią Pewmire.

Annagramma była podejrzliwa.

— Pytałaś ją? Dlaczego?

Lucy przewróciła oczami.

— Bo chciałam wiedzieć i tyle. Posłuchaj, przecież wszyscy wiedzą, że jesteś najstarsza i… no, najbardziej wykształcona. Oczywiście, że ty dostaniesz chatę.

— Tak — zgodziła się Annagramma, bacznie obserwując Tiffany. — Oczywiście.

— No to mamy tę sprawę, ehm, załatwioną — odezwała się Petulia głośniej, niż było to konieczne. — Czy u was też w nocy padał śnieg? Stara matula Blackcap uważa, że to niezwykłe.

No pięknie, pomyślała Tiffany, teraz się zacznie.

— Tu, w górach, często spada tak wcześnie — stwierdziła Lucy.

— Wydawało mi się, że jest bardziej puszysty niż zwykle — uznała Petulia. — Całkiem ładny, jeśli ktoś lubi coś takiego.

— To był tylko śnieg — ucięła Annagramma. — Słuchajcie, słyszałyście, co się przydarzyło tej nowej dziewczynie, która zaczęła naukę u panny Tumult? Po godzinie uciekła z wrzaskiem. — Uśmiechnęła się niezbyt współczująco.

— Z powodu żaby? — zapytała Petulia.

— Nie, nie żaby. Żaba jej nie przeszkadzała. Natomiast Pechowy Charlie…

— Może wystraszyć — zgodziła się Lucy.

I to wszystko, uświadomiła sobie Tiffany, słuchając kolejnych ploteczek. Ktoś, kto był praktycznie kimś w rodzaju boga, zrobił miliardy płatków, które wyglądały jak ona, a one nawet nie zauważyły… Na szczęście, ma się rozumieć.

Oczywiście, że na szczęście. Na pewno nie miała ochoty na drwiny i głupie pytania. No oczywiście…

…ale… no… byłoby miło, gdyby wiedziały, gdyby zawołały: „Łał!”, gdyby były zazdrosne, wystraszone albo zdumione. A sama nie mogła im powiedzieć, w każdym razie nie mogła powiedzieć Annagrammie, która by sobie żartowała i która by prawie, chociaż nie całkiem stwierdziła, że Tiffany sobie to wymyśliła.

Zimistrz odwiedził ją i zrobiła na nim wrażenie. Trochę szkoda, że wie o tym jedynie panna Spisek i setki Feeglów, zwłaszcza że — Tiffany zadrżała — od piątku rano będą o tym wiedzieć już tylko setki małych niebieskich ludzików.

Innymi słowy: jeśli nie powie o tym komuś, kto jest co najmniej takiego samego wzrostu i żywy, to chyba się rozpuknie.

Powiedziała więc Petulii, kiedy wracały do domu. Mieszkały w tych samych stronach, a latały tak wolno, że nocą łatwiej było iść piechotą, ponieważ wtedy nie zderzały się z tyloma drzewami.

Petulia była pulchna, solidna i już teraz miała opinię najlepszej świńskiej czarownicy w górach, co wiele znaczy w okolicy, gdzie każda rodzina trzyma świnię. Panna Spisek mówiła, że już niedługo zaczną za nią biegać chłopcy, bo dziewczynie, która zna się na świniach, nie braknie kandydatów na męża.

Jedyny kłopot z Petulia polegał na tym, że zawsze zgadzała się z rozmówcą i zawsze mówiła to, co jej zdaniem chciałby usłyszeć. Ale Tiffany zachowała się trochę okrutnie i zwyczajnie opowiedziała jej o wszystkich faktach. Usłyszała kilka achów i ochów, z których była zadowolona.

— Tu musiało być bardzo… umm… interesujące — stwierdziła po chwili Petulia.

No tak, cała ona.

— Co mam robić?

— Umm… A musisz robić cokolwiek?

— Wiesz, wcześniej czy później ludzie zauważą, że wszystkie płatki śniegu mają mój kształt.

— Umm… Obawiasz się, że nie? — spytała Petulia tak niewinnie, że Tiffany się roześmiała.

— Mam takie przeczucie, że to się nie skończy na płatkach! Rozumiesz, przecież on robi całą zimę!

— I uciekł, kiedy krzyknęłaś…

— Zgadza się.

— A potem zrobił coś takiego… głupiego.

— Co?

— Płatki śniegu — wyjaśniła uprzejmie Petulia.

— Wiesz, nie powiedziałabym tak, ściśle mówiąc — odparła nieco urażona Tiffany. — Właściwie nie tak całkiem głupiego.

— No więc wszystko jasne — uznała Petulia. — Jest chłopcem.

— Co takiego?!

— Jest chłopcem. Rozumiesz, wszyscy są tacy sami. Czerwienią się, stękają, mamroczą, wiercą się…

— Ale on ma miliony lat, a zachowuje się, jakby nigdy jeszcze nie spotkał dziewczyny!

— Umm, sama nie wiem. A spotkał już kiedyś dziewczynę?

— Musiał! Przecież jest Lato — oświadczyła Tiffany. — To dziewczyna. No, kobieta. Przynajmniej według tej książki, którą oglądałam.

— Myślę, że możesz tylko czekać, co jeszcze zrobi. Przykro mi. Nigdy nie miałam płatków śniegu przygotowanych na moją cześć. Ehm… Jesteśmy na miejscu.

Dotarły do polany, gdzie mieszkała panna Spisek, i Petulia zaczęła chyba się denerwować.

— Umm… Tyle o niej opowiadają… — powiedziała, spoglądając na chatę. — Dobrze ci tam?

— Czy mówią na przykład o tym, co potrafi zrobić swoim paznokciem? — spytała Tiffany.

— Tak! — Petulia zadrżała.

— Sama to wymyśliła. Tylko nikomu o tym nie mów.

— Dlaczego ktoś miałby wymyślać o sobie taką historię? Tiffany się zawahała. Świń nie da się oszukać boffo, więc Petulia nigdy się z nim nie spotkała. Była też zdumiewająco prawdomówna, co — jak Tiffany z wolna się przekonywała — u czarownicy stanowi raczej wadę. Nie o to chodzi, że czarownice są nieuczciwe, ale bardzo uważają, jaką prawdę mówią.

— Nie wiem — skłamała. — Poza tym trzeba przeciąć spory kawałek człowieka, zanim cokolwiek wypadnie. A skóra jest całkiem mocna. Nie wydaje mi się, żeby to było możliwe.

— Próbowałaś? — wystraszyła się Petulia.

— Dziś rano ćwiczyłam paznokciem na wielkiej szynce, jeśli o to ci chodzi — odparła Tiffany.

Trzeba sprawdzać takie rzeczy, myślała. Słyszałam historię o tym, że panna Spisek ma wilcze kły, a ludzie sobie o tym opowiadają, choć przecież ją widzieli.

— Umm… Przyjdę jutro pomóc, oczywiście — zapewniła Petulia. Nerwowo zerkała na dłonie Tiffany, bo może koleżanka planowała kolejne eksperymenty z paznokciem. — Przyjęcia pożegnalne bywają całkiem wesołe. Ale wiesz, umm, powiedziałabym chyba panu zimistrzowi, żeby sobie poszedł. Tak jak zrobiłam, kiedy Davey Lummock zaczął być, umm… za bardzo romantyczny. I powiedziałam mu, umm, że chodzę z Makkym Tkaczem. Tylko nikomu nie mów.

— Czy to ten, który bez przerwy opowiada o świniach?

— Wiesz, świnie są bardzo ciekawe — zapewniła z wyrzutem Petulia. — A jego ojciec, umm, ma największą hodowlę świń w całych górach.

— Rzeczywiście warto się nad tym zastanowić — przyznała Tiffany. — Auć!

— Co się stało?

— Nie, nic. Coś mnie nagle zakłuło w dłoni. Pewnie rana się goi. Do zobaczenia jutro.

Tiffany weszła do chaty, a Petulia ruszyła dalej przez las. Spod dachu dobiegła rozmowa.

— Żeście słyseli, co powiedzioła ta gruba dziewucha?

— Ano, ino ze świnie nie som takie znowu ciekowe.

— No, tego nie wim. Bardzo uzytecny zwieź, tako świnia. Wis, można zjeść kazdo jej cąstecke, opróc kwiku.

— Ni, tutoj sie mylis. Można uzyc kwiku tys.

— Ni być gupi!

— Ano, mozes! Robis takie ciasto, rozumis, dajes dużo synki, rozumis, potem łapies kwik, kłodzies na samym cubecku, zanim zdonzy uciec, i pakujes prosto do pieca.

— Nigdy zem nie słysoł ło cymś tokim.

— Ześ nie słysoł? To sie nazywo zapiekanko z kwikiem i synkom.

— Ni ma cegoś takiego!

— Cemu ni? Jest tako kwaśnica spisko. A pisk w porównaniu do kwiku to je taki ciut ino. I pewno do sie…

— Jak zaro sie nie pozamykocie, gamonie, to was tyz do pieca powsadzom! — wrzasnął Rob Rozbój.

Feeglowie przycichli, pomrukując niechętnie.

A po drugiej stronie polany zimistrz przyglądał się chacie fioletowoszarymi oczami. Patrzył, jak w okienku na górze zapłonęła świeca, a potem obserwował pomarańczowe lśnienie, póki nie zgasło. Idąc chwiejnie na swoich nowych nogach, przeszedł do grządki, gdzie latem rosły róże.


* * *

Każdy, kto odwiedził Skład Towarów Magicznych po Przystępnych Cenach Zakzaka Wręcemocnego, mógł tam znaleźć kryształowe kule wszelkich rozmiarów, ale o mniej więcej podobnej cenie, to znaczy za Bardzo Dużo Pieniędzy. Ponieważ większość czarownic, szczególnie te najlepsze, dysponowały Bardzo Małymi Pieniędzmi, wykorzystywały inne przyrządy, takie jak szklane pływaki z sieci rybackich albo spodeczki czarnego atramentu.

Na stoliku babci Weatherwax rozlewała się teraz kałuża czarnego atramentu. Była na spodeczku, ale wszystko trochę się zachwiało, kiedy babcia Weatherwax i panna Tyk stuknęły się głowami, próbując równocześnie do niego zajrzeć.

— Słyszała pani? — spytała babcia Weatherwax. — Petulia Chrzestna zadała ważne pytanie, a ona w ogóle się nad nim nie zastanowiła!

— Przykro mi to mówić, ale ja również je przeoczyłam — przyznała panna Tyk. Ty, biała kotka, wskoczyła na stół, przeszła delikatnie przez kałużę atramentu i wskoczyła pannie Tyk na kolana.

— Przestań, Ty — rzuciła babcia Weatherwax niezbyt stanowczo. Panna Tyk spojrzała na swoją suknię.

— Prawie nie widać — powiedziała, jednak w rzeczywistości cztery idealne odbicia kocich łapek były bardzo wyraźne.

Suknie czarownic zaczynają od czerni, ale szybko bledną do różnych odcieni szarości, a to z powodu częstego prania, czy też — w przypadku panny Tyk — z powodu regularnych kąpieli w rozmaitych stawach i rzeczkach. Suknie stawały się też wytarte i postrzępione, a ich właścicielkom to odpowiadało. Pokazywało, że są czarownicami pracującymi, a nie czarownicami na pokaz. Jednak cztery czarne ślady kocich łapek z przodu sukni sugerowały, że właścicielka jest trochę niedbała.

Panna Tyk postawiła kotkę na podłodze, a Ty podeszła do babci Weatherwax, otarła się ojej nogi i próbowała wymiauczeć jeszcze trochę kurczaka.

— Co było takie ważne? — spytała panna Tyk.

— Pytam cię, Perspikacjo Tyk, jak czarownica czarownicę: czy zimistrz spotkał już kiedyś dziewczynę?

— No cóż… — zaczęła panna Tyk. — Wydaje mi się, że klasyczną reprezentację Lata można określić jako…

— Ale czy kiedykolwiek się spotykają?

— Podczas tańca, jak sądzę. Tylko na moment.

— I w tym momencie, dokładnie w tej chwili, na scenę wtańczyła Tiffany Obolała — rzekła babcia. — Czarownica, która nie chce chodzić w czerni. Nie; ona woli zieleń i błękit, jak zielona trawa pod błękitnym niebem. Przez cały czas czerpie z mocy swoich wzgórz. I te wzgórza ją wołają. Wzgórza, które kiedyś były żywe, panno Tyk. One czują rytm tańca, a zatem w kościach czuje i ona… gdyby tylko to rozumiała. To kształtuje jej życie, nawet tutaj! Nie mogła się opanować i musiała tupać nogą. Ziemia tupie nogą w rytm Tańca Pór Roku!

— Ale ona… — zaczęła panna Tyk, ponieważ żaden nauczyciel nie lubi, kiedy ktoś inny bardzo długo mówi.

— I co się stało w tamtej chwili? — ciągnęła niepowstrzymanie babcia Weatherwax. — Lato, Zima i Tiffany. Jeden wirujący moment! A potem się rozdzielają. Kto wie, co się poplątało? Zimistrz nagle zachowuje się tak głupio, że mógłby nawet być takim ciut jakby… człowiekiem.

— W co ona się wmieszała?

— W taniec, panno Tyk. Taniec, który nigdy się nie kończy. I nie może zmienić kroków… jeszcze nie. Przez jakiś czas musi tańczyć, jak on jej zagra.

— Wiele może jej zagrozić — stwierdziła panna Tyk.

— Ma w sobie moc wzgórz.

— Ale miękkich wzgórz. Łatwo je zetrzeć.

— Proszę pamiętać, że sercem kredy jest krzemień. Ostrzejszy niż każdy nóż.

— Śnieg może przysypać wzgórza.

— Nie na zawsze.

— Kiedyś tak się stało — rzekła panna Tyk, która miała już dość tej zabawy. — A w każdym razie na tysiące lat. Epoka lodu. Wielkie bestie brnęły w śniegu i kichały na całym świecie.

— To możliwe. — Oczy babci błysnęły. — Oczywiście nie było mnie wtedy tutaj. Tymczasem musimy pilnować naszej dziewczyny.

Panna Tyk popijała herbatę. Mieszkanie u babci Weatherwax było w pewnym sensie ciężką próbą. Ten garnek z kawałkami kurczaka z zeszłej nocy, jak się okazało, nie był przeznaczony dla niej, tylko dla Ciebie. Czarownice zjadły solidną grochówkę na boczku, bez — co ważne — boczku. Babcia wyjęła wielki kawał tłustego boczku na sznurku, wysuszyła starannie i zachowała na później. Mimo że głodna, panna Tyk była pod wrażeniem — babcia potrafiłaby ściąć skórkę z sekundy.

— Podobno panna Spisek usłyszała swój Zew — powiedziała.

— Tak. Jutro pogrzeb.

— To trudne gospodarstwo[3] — zauważyła panna Tyk. — Już od bardzo, bardzo dawna mieli tam pannę Spisek. Ciężka praca dla nowej czarownicy.

— Tak, niełatwo będzie wejść w tę… rolę — zgodziła się babcia.

— Rolę?

— Miałam na myśli funkcję, oczywiście.

— A kogóż pani tam umieści? — zapytała panna Tyk, ponieważ lubiła pierwsza wiedzieć. Ponadto starała się przy każdej okazji mówić „kogóż”. Uważała, że tak jest bardziej literacko.

— To nie ode mnie zależy — odparła surowo babcia. — Nie mamy w czarownictwie żadnych przywódczyń, wie pani o tym dobrze.

— W samej rzeczy — zgodziła się panna Tyk, która wiedziała również, że właśnie babcia Weatherwax jest tą przywódczynią, której nie mają czarownice. — Ale zgaduję, że pani Skorek zaproponuje młodą Annagrammę, a panna Skorek ma ostatnio całkiem spore poparcie. Zapewne dzięki temu, że pisze książki. Sprawia, że czarownictwo wydaje się ekscytujące.

— Wie pani, że nie lubię czarownic, które próbują narzucać swoją wolę innym czarownicom — oświadczyła babcia Weatherwax.

— Oczywiście. — Panna Tyk starała się nie roześmiać.

— Postaram się jednak rzucić w rozmowie pewne imię — zapewniła babcia Weatherwax.

Z brzękiem, jak podejrzewam, pomyślała panna Tyk.

— Petulia Chrzestna całkiem dobrze się rozwija — zauważyła. — Jest niezłą czarownicą do wszystkiego.

— Tak, ale głównie do wszystkiego, co ma związek ze świniami. Myślałam o Tiffany Obolałej.

— Co? Nie sądzi pani, że to dziecko ma dość kłopotów?

Babcia Weatherwax uśmiechnęła się lekko.

— No cóż, panno Tyk, wie pani przecież, co mówią: jeśli chcesz, żeby coś zostało zrobione, powierz to komuś, kto jest zapracowany. A młoda Tiffany już wkrótce będzie bardzo zapracowana.

— Co pani ma na myśli?

— Hm… Nie jestem pewna, ale bardzo mnie ciekawi, co się będzie działo z jej stopami…


* * *

W noc przed pogrzebem Tiffany nie spała dobrze. Krosno panny Spisek klikało i klakało przez cały czas, ponieważ czarownica miała zamówienie na pościel i chciała je wykonać.

Robiło się już jasno, kiedy Tiffany zrezygnowała i wstała, w tej właśnie kolejności. Przynajmniej zdąży sprzątnąć w obórce i wydoić kozy, zanim weźmie się do innych prac. Zimny wiatr zrywał z ziemi chmury śniegu.

Kiedy popychała taczkę nawozu na pryzmę kompostu, która dymiła lekko w szarym brzasku, usłyszała brzęczenie. Przypominało dźwięki dzwonków wiatrowych, które panna Pullunder miała rozwieszone po całym domu, tylko że tamte były nastrojone na nutę nieprzyjemną dla demonów.

Brzęknięcia dobiegały z miejsca, gdzie latem znajdował się zagon róż. Stare krzewy kwitły pięknie, a kwiaty były tak czerwone, że niemal — tak jest — czarne.

Teraz róże kwitły znowu. Ale były…

Jak ci się podobają, owczarko? - usłyszała głos.

Nie pojawił się w jej głowie, w żadnej z myśli, a doktor Bustle nie budził się nigdy przed dziesiątą. To był jej własny głos, dobiegający z jej własnych warg. Ale nie pomyślała tych słów i nie zamierzała ich wymawiać.

A teraz biegła z powrotem do chaty. Tego również nie postanawiała uczynić, jednak nogi zadziałały same. Nie był to strach, nie w ścisłym sensie; tyle że nagle bardzo zapragnęła znaleźć się gdzie indziej, nie w tym ogrodzie przed wschodem słońca, gdzie wiatr podrywa śnieg z ziemi i wypełnia powietrze drobniutkimi jak mgła kryształkami lodu.

Przebiegła przez drzwi komórki i zderzyła się z ciemną postacią, która powiedziała:

— Um, przepraszam.

A zatem była to Petulia. Należała do osób, które przepraszają, kiedy ktoś nadepnie im na nogę. W tej chwili trudno byłoby sobie wyobrazić przyjemniejszy widok.

— Wiesz, wezwali mnie, żeby jakoś pomóc trudnej krowie, i wiesz, umm, nie warto już było wracać do łóżka — wyjaśniła Petulia i dodała: — Dobrze się czujesz?

— Usłyszałam głos ze swoich ust! — oznajmiła Tiffany.

Petulia spojrzała na nią dziwnie i może nawet trochę się cofnęła.

— Chcesz powiedzieć: w głowie? — upewniła się.

— Nie, z takimi umiem sobie radzić! Moje usta wymówiły słowa same z siebie! I jeszcze chodź, zobacz, co wyrosło w ogrodzie! Nie uwierzysz!

Były tam róże — zrobione z lodu tak cienkiego, że topniały od oddechu, pozostawiając jedynie martwe łodygi. I były ich dziesiątki, kołysały się na wietrze.

— Nawet ciepło mojej dłoni, kiedy ją zbliżę, wystarcza, żeby zaczęły kapać — zauważyła Petulia. — Myślisz, że to twój zimistrz?

— On nie jest mój! I nie przychodzi mi do głowy żadne inne wytłumaczenie, jak się tu pojawiły.

— I myślisz, że to on, umm, do ciebie przemówił? — Petulia zerwała kolejną różę. Przy każdym ruchu cząsteczki lodu zsuwały się z jej kapelusza.

— Nie! To byłam ja! To znaczy mój głos! Ale to nie brzmiało jak on. No wiesz, nie tak, jak myślę, że on by mówił. Tak trochę drwiąco, jak Annagramma, kiedy jest w złym nastroju. Ale to był mój głos!

— A myślisz, że jak by mówił?

Wiatr dmuchnął prze polanę, potrząsnął sosnami i zaszumiał…

— …Tiffany… bądź moją…

Po chwili Petulia odchrząknęła.

— Umm… Czy to tylko mnie się wydawało, czy to brzmiało jak…?

— Nie wydawało ci się — szepnęła Tiffany, stojąc w całkowitym bezruchu.

— Ach… — Głos Petulii był promienny i słaby jak lodowe róże. — Myślę, że powinnyśmy wrócić teraz do domu, tak? Um, i rozpalić wszędzie ogień. Potem zaparzę herbatę, tak? I trzeba zacząć przygotowania, bo już niedługo zjawi się tu mnóstwo ludzi.

Minutę później były w chacie, za zaryglowanymi drzwiami, wśród zapalonych świec.

Nie myślały już o wietrze ani o różach. To by nie miało sensu. Poza tym, praca czekała. Praca — to coś, co pomaga. Pracuj, a rozmawiaj i zastanawiaj się później, zamiast paplać teraz niby przerażona kaczka… Udało im się nawet usunąć z okien warstwę brudu.

Przez cały ranek z wioski zjawiali się ludzie z artykułami, które zamówiła panna Spisek. Chodzili po polanie. Słońce świeciło na niebie, chociaż blade jak jajko na miękko. Świat znowu należał do… normalności. Tiffany zaważyła, że zastanawia się, czy przypadkiem jej się nie wydawało. Czy naprawdę widziała te róże? Teraz już ich nie było: delikatne płatki nie przetrwały nawet słabego blasku świtu. Czy wiatr naprawdę przemówił? Ale pochwyciła wzrok Petulii… Tak, to rzeczywiście się stało. Ale na razie musiały nakarmić żałobników.

Szykowały kanapki z szynką i trzema rodzajami musztardy. Nie można popełnić błędu przy kanapkach z szynką, jeśli to wszystko, co zamierza się podać siedemdziesięciu czy osiemdziesięciu głodnym czarownicom, można jednak podążyć daleko poza Błąd, w stronę Absolutnej Katastrofy. Przybywały więc wózki pełne bochenków chleba, pieczeni, słojów marynowanych ogórków tak wielkich, że przypominały wieloryby. Czarownice z zasady bardzo cenią marynaty, jednak najbardziej odpowiada im darmowe jedzenie. Tak, to idealna dieta pracującej czarownicy: mnóstwo jedzenia, za które płaci ktoś inny — tak dużo, że na końcu można jeszcze zabrać coś na później.

Okazało się zresztą, że panna Spisek też nie płaci. Nikt nie chciał wziąć żadnych pieniędzy. Nikt nie chciał też odejść. Ludzie ze zmartwionymi minami kręcili się przy kuchennych drzwiach, dopóki nie zamienili kilku słów z Tiffany. Rozmowa — kiedy dziewczyna mogła na chwilę oderwać się od krojenia i smarowania — wyglądała zwykle tak:

— Ona naprawdę nie umrze, prawda?

— Umrze. Jutro rano, około wpół do siódmej.

— Przecież jest bardzo stara!

— Tak. Rozumiecie, chyba właśnie dlatego.

— Ale co my bez niej zrobimy?

— Nie wiem. A co robiliście, zanim tu była?

— Zawsze tu była! Wiedziała wszystko! Kto nam teraz powie, co robić?

A potem dodawali:

— To nie będziesz ty, prawda?

I obrzucali ją spojrzeniem, które mówiło: Mamy nadzieję, że nie; nie nosisz nawet czarnej sukni.

Po jakimś czasie Tiffany miała już tego dosyć i następną osobę — kobietę, która dostarczyła sześć gotowanych kur — spytała bardzo ostrym tonem:

— A co z tymi wszystkimi historiami, że złym ludziom rozpruwa brzuchy paznokciem?

— Eee… właściwie… no tak, ale to nigdy nie był nikt znajomy — z godnością odparła kobieta.

— A ten demon w piwnicy?

— Tak mówią. Oczywiście, nigdy go sama nie widziałam. — Kobieta spojrzała na Tiffany niespokojnie. — On tam jest, prawda?

Chcesz, żeby był, pomyślała Tiffany. Naprawdę chcesz, żeby w piwnicy siedział potwór!

Jednak, o ile wiedziała, dziś rano w piwnicy było tylko bardzo wielu chrapiących Feeglów, którzy pili przez całą noc. Gdyby Feeglów rzucić na pustynię, w ciągu dwudziestu minut znaleźliby butelkę czegoś okropnego do picia.

— Proszę mi wierzyć, nie chciałaby pani budzić tego, co tam przebywa — odparła z bladym uśmiechem.

Kobieta wydawała się usatysfakcjonowana. Ale nagle znów się zaniepokoiła.

— A pająki? Ona naprawdę zjada pająki?

— Cóż, wszędzie jest mnóstwo pajęczyn — przyznała Tiffany. — Ale nigdzie nie widać pająków.

— To dobrze — odetchnęła kobieta, jakby dopuszczono ją do wielkiej tajemnicy. — Można mówić, co się chce, ale trzeba przyznać, że panna Spisek to prawdziwa czarownica. Z czaszkami! Pewnie musiałaś je polerować, co? Ha! Ona by potrafiła wykłuć człowiekowi oko!

— Ale nigdy tego nie robiła — wtrącił mężczyzna, który przydźwigał wielką tacę kiełbasek. — Przynajmniej nikomu miejscowemu.

— To fakt — zgodziła się kobieta niechętnie. — Pod tym względem była bardzo łaskawa.

— Ach, to była prawdziwa czarownica z dawnych czasów — stwierdził człowiek z kiełbaskami. — Niejeden już nasikał sobie do butów, kiedy skierowała na niego swój ostry język. Wiesz, co ona tak ciągle tkała? Wrabiała w tkaninę imiona ludzi, ot co! I kiedy ktoś jej skłamał, jego nić pękała, a on padał trupem na miejscu!

— Tak, to ciągle się zdarzało — przyznała Tiffany. Niesamowite, myślała. Boffo żyje własnym życiem.

— Dzisiaj już nie ma takich czarownic — westchnął człowiek, który dostarczył cztery tuziny jaj. — Dzisiaj to tylko różne bajki i wróżki, i tańczenie bez tego, co pod spodem.

Wszyscy spojrzeli pytająco na Tiffany.

— Jest zima — rzekła lodowato. — A ja muszę wracać do pracy. Niedługo zjawią się czarownice. Bardzo dziękuję.

Kiedy gotowały jajka, opowiedziała koleżance o wszystkim. Petulia nie była zaskoczona.

— Um, oni są z niej bardzo dumni — oświadczyła. — Słyszałam, jak się nią przechwalają na świńskim targu w Lancre.

— Chwalą się?

— O tak. Na przykład: Myślicie, że stara pani Weatherwax jest groźna? Nasza czarownica ma czaszki! I demona! I będzie żyła wiecznie, bo ma mechaniczne serce, które codziennie nakręca! I zjada pająki, to pewne! A jak by wam smakowały zatrute jabłka, co?

Boffo działa samo, pomyślała Tiffany; wystarczy raz puścić je w ruch. Nasz baron jest większy od waszego barona, nasza czarownica jest bardziej czarownicowata od waszej czarownicy…

Загрузка...