Rozdział trzynasty Lodowa korona

To było wtedy. A to jest teraz.

— Ech, łojzicku! — jęknął Ciut Groźny Szpic na dachu wozowni.

Ogień zgasł. Przesłaniający niebo śnieg zaczął rzednąć. W górze rozległ się piskliwy krzyk. Ciut Groźny Szpic wiedział, co ma robić. Uniósł ręce i zamknął oczy, a myszołów zanurkował z białego nieba i porwał go w górę.

Lubił to. Kiedy otworzył oczy, świat kołysał się w dole.

— Wiązuj na górę, ino sybko, młodziaku! — usłyszał głos nad sobą.

Chwycił cienką skórzaną uprząż i pociągnął, a szpony myszołowa delikatnie zwolniły chwyt. Potem, ręka za ręką, szarpany wiatrem, wspiął się po ptasich piórach, aż mógł złapać pas lotnika Hamisha.

— Rob mówi, ześ je dość duży, coby cie zabrać do Zaświatów — rzucił Hamish przez ramię. — Rob posed po Bohatera. Mas scenście, mały.

Ptak skręcił.

W dole śnieg… odchodził. Nie topniał już, ale po prostu się odsuwał od zagrody, jak cofa się fala albo jakby ktoś nabierał tchu, bez żadnego dźwięku głośniejszego niż tchnienie.

Morąg przefrunęła wokół zagrody. Ludzie rozglądali się dookoła ze zdziwieniem.

— Jedna martwa łowiecka i z dziesieńć martwych jagniontek — oświadczył Hamish. — Ale ni mo wielkiej ciut wiedźmy! Zabrał jo!

— Gdzie?

Hamish wprowadził Morąg w szeroki krąg. Wokół farmy śnieg przestał padać, ale dalej, na nizinach, wciąż walił z nieba jak młotem.

A po chwili nabrał kształtu.

— O tam — wskazał Hamish.


* * *

No dobrze, ciągle żyję. Jestem tego właściwie pewna.

Tak.

I czuję, że dookoła jest bardzo zimno, ale mnie nie jest zimno, co trudno wytłumaczyć.

I nie mogę się ruszyć. Wcale.

Biel wokół mnie. I w mojej głowie też biało.

Kim jestem?

Przypominam sobie imię Tiffany. Mam nadzieję, że to ja.

Biel dookoła. To już się kiedyś zdarzyło. To było jakby we śnie albo we wspomnieniu, albo jeszcze gdzieś, ale nie mam dla tego odpowiedniej nazwy. I wszędzie dookoła ta biel opada. I rośnie dookoła, unosi mnie… Tak powstawała Kreda, bezgłośnie, pod pradawnymi morzami.

Tyle oznacza moje imię.

Oznacza Ląd pod Falą.

I jak fala jej umysł zalały kolory — przede wszystkim czerwień wściekłości.

Jak on śmiał!

Jak mógł zabijać owce?

Babcia Obolała by na to nie pozwoliła. Nigdy nie straciła jagnięcia. Umiała przywrócić je do życia.

Nigdy nie powinnam stąd odchodzić, myślała Tiffany. Może lepiej było zostać i spróbować samej się wszystkiego nauczyć. Ale gdybym nie odeszła, czy nadal byłabym sobą? Czy wiedziałabym to, co wiem? Czy byłabym tak silna jak moja babcia, czy zostałabym chichotnicą? Ale teraz będę silna.

Kiedy zabójczą pogodą rządzi ślepa siła natury, można tylko przeklinać; ale jeśli ta siła chodzi po świecie na dwóch nogach — wtedy to już jest wojna. Ktoś będzie musiał zapłacić!

Spróbowała się ruszyć i w końcu biel ustąpiła. W dotyku była twarda jak ubity śnieg; odpadła, pozostawiając otwór.

Przed Tiffany ciągnęła się gładka, lekko przejrzysta podłoga. Potężne kolumny wyrastały aż do stropu ukrytego we mgle. Były też ściany, z tego samego materiału co podłoga. Wyglądały jak lodowe — widziała w nich nawet małe bąbelki powietrza — ale kiedy ich dotykała, wydawały się jedynie chłodne.

To było rozległe pomieszczenie bez żadnych mebli. Taką komnatę mógłby zbudować król, by zademonstrować, że stać go na marnowanie takiej przestrzeni.

Tiffany szła środkiem komnaty, jej kroki odbijały się echem. Nie, nie ma nawet krzesła. Zresztą czy byłoby wygodne, gdyby nawet jakieś znalazła?

W końcu znalazła tylko schody wiodące w górę (chyba że, naturalnie, ktoś zaczynał od szczytu). Zaprowadziły ją do kolejnej sali. Tutaj już stały jakieś meble — takie dziwne kanapy, na których powinny leżeć bogate damy, zmęczone, ale piękne. Och, stały tu również urny, bardzo wiele urn, i posągi. Posągi przedstawiały atletów i bogów, całkiem podobnych do tych z obrazków w „Mitologii” Chaffincha, zajętych starożytnymi czynnościami, takimi jak ciskanie oszczepów albo zabijanie gołymi rękami wielkich węży. Wszyscy razem nie mieli nawet skrawka odzieży, jednak mężczyźni nosili figowe liście. Ogarnięta pasją badawczą Tiffany odkryła, że nie da się ich zdjąć.

Palił się ogień. Najpierw ją zdziwiło, że polana też są z lodu. Drugie — że płomienie są niebieskie. I chłodne.

Na tym poziomie w mury wbudowano wysokie, strzeliste okna, ale zaczynały się wysoko nad podłogą i ukazywały jedynie niebo ze słońcem bladym niczym widmo pośród chmur.

Kolejne schody, tym razem szerokie i wytworne, zaprowadziły ją na następny poziom, gdzie znalazła jeszcze więcej urn, posągów i kanap. Kto mógłby tutaj mieszkać? Ktoś, kto nie potrzebuje jedzenia ani snu, to jasne. Ktoś, kto nie dba o wygodę.

— Zimistrzu!

Głos odbijał się od ściany do ściany, rozbrzmiewając „TRZU… Trzu… trzu…” aż ucichł.

A zatem kolejne schody i tym razem pojawiło się coś nowego. Na cokole, takim jak dla posągów, była korona. Unosiła się w powietrzu o kilka stóp nad podstawą, obracała się delikatnie i skrzyła od szronu. Kawałek dalej stał jeszcze jeden posąg, mniejszy niż inne. Wokół niego tańczyły i migotały zielone, niebieskie i złote światełka.

Wyglądały całkiem jak zorza osiowa, widoczna czasem zimą, jak faluje nad górami w środku świata. Niektórzy uważali, że jest żywa.

Posąg był tego samego wzrostu co Tiffany.

— Zimistrzu!

Wciąż żadnej odpowiedzi. Całkiem ładny pałac, bez kuchni, bez łóżka… On nie potrzebował snu ani jedzenia, nie potrzebował mieszkania, więc dla kogo ten pałac?

Znała już odpowiedź: Dla mnie.

Wyciągnęła dłoń, by dotknąć tańczących światełek, a one przepłynęły wzdłuż jej ręki i objęły całe ciało, tworząc suknię błyszczącą jak śnieżne pola w blasku księżyca. Tiffany była zaskoczona, potem zła. Pożałowała, że nie ma lustra, poczuła z tego powodu wyrzuty sumienia i znowu gniew. Uznała, że gdyby jednak znalazła lustro, zajrzałaby w nie tylko po to, by sprawdzić, jak bardzo jest rozzłoszczona.

Poszukała chwilę i znalazła lustro, które było jedynie ścianą lodu barwy tak ciemnej zieleni, że niemal czerni.

Rzeczywiście wyglądała na rozzłoszczoną. A także niezwykle, cudownie roziskrzoną. Otaczały ją maleńkie rozbłyski złota, zieleni i błękitu, takie jak na niebie w zimowe noce.

— Zimistrzu!

Musi ją obserwować. Może być wszędzie.

— No dobrze! Jestem! Wiesz o tym!

— Tak, wiem — odezwał się zimistrz zza jej pleców.

Tiffany odwróciła się i uderzyła go w twarz, a potem jeszcze raz, drugą ręką.

Miała wrażenie, że trafiła w skałę. Wyraźnie szybko się uczył.

— To za owce — powiedziała, potrząsając rękami, by przywrócić w nich czucie. — Jak mogłeś! Przecież wcale nie musiałeś!

Wydawał się bardziej ludzki. Albo nosił prawdziwe ubranie, albo bardzo się napracował, żeby wyglądało jak prawdziwe. Udało mu się być… no, przystojnym. I już nie zimnym, tylko chłodnym.

To bałwan, zaprotestowała Druga Myśl. Nie zapominaj o tym. Tyle że jest za sprytny, żeby mieć oczy z węgielków i nos z marchewki.

— Au! — powiedział zimistrz, jakby właśnie sobie przypomniał, że powinien.

— Żądam, żebyś mnie stąd wypuścił! — rzekła Tiffany. — Natychmiast!

Brawo, odezwała się Druga Myśl. Chcesz, żeby w efekcie chował się za rondlami na kredensie w kuchni. No tak…

— W tej chwili — odparł bardzo spokojnie zimistrz — jestem wichurą rozbijającą statki o tysiące mil stąd. Zmieniam w lód wodę w rurach w zasypanym śniegiem miasteczku. Zamrażam pot na czole konającego człowieka, zagubionego w straszliwej śnieżycy. Wpełzam bezgłośnie pod drzwi. Zwisam z rynien. Gładzę futro śpiącej w jaskini niedźwiedzicy i krążę we krwi ryb pod lodem.

— To mnie nie obchodzi! — oznajmiła Tiffany. — Nie chcę tu być! I ciebie też być nie powinno!

— Dziecko, czy pójdziesz ze mną? — zapytał zimistrz. — Nie skrzywdzę cię. Jesteś tu bezpieczna.

— Przed czym? — spytała Tiffany. A że zbyt wiele czasu w towarzystwie panny Tyk działa na sposób mówienia, nawet w chwilach napięcia, dodała jeszcze: — Od czego?

— Od śmierci — wyjaśnił zimistrz. — Tutaj nigdy nie umrzesz.


* * *

W głębi kredowej jamy Feeglowie wygrzebali więcej kredy i powstał tunel wysoki na pięć stóp i mniej więcej tak samo długi.

Przed wejściem stał Roland de Chumsfanleigh (to nie jego wina). Jego przodkowie byli rycerzami i posiedli Kredę, zabijając królów, którzy myśleli, że to oni ją posiadają. Miecze — o to wtedy chodziło przede wszystkim. Miecze i ścinanie głów. Tak w owych czasach zdobywało się ziemię. Ale potem reguły uległy zmianie i człowiek nie potrzebował już miecza, by być posiadaczem ziemi — wystarczały mu odpowiednie kawałki papieru. Ale przodkowie Rolanda nie pozbywali się mieczy, na wypadek gdyby ktoś pomyślał, że cała ta sprawa z kawałkami papieru nie jest uczciwa. Wiadomo bowiem, że nie da się wszystkich zadowolić.

Roland zawsze chciał być dobrym szermierzem i zaszokowało go odkrycie, że miecze są takie ciężkie. Przed lustrem często walczył z własnym odbiciem i prawie zawsze wygrywał. Prawdziwe miecze na to nie pozwalały. Człowiek próbował nimi machnąć, a w rezultacie to one nim machały. Uświadomił sobie, że może jednak jest stworzony raczej do kawałków papieru. Poza tym nosił okulary, co nie jest łatwe pod hełmem, zwłaszcza kiedy ktoś inny uderza w ten hełm mieczem.

Miał teraz na głowie hełm i trzymał miecz o wiele dla niego za ciężki — choć by się do tego nie przyznał. Nosił też kolczugę, w której bardzo trudno mu się chodziło. Feeglowie bardzo się starali ją dopasować, ale i tak krok zwisał mu do kolan i brzęczał śmiesznie przy każdym ruchu.

Nie jestem bohaterem, myślał Roland. Mam miecz, który mogę unieść tylko oburącz, mam tarczę, też strasznie ciężką, i mam konia z takimi firankami dookoła, którego musiałem zostawić w domu (a ciotki dostaną szału, kiedy zajrzą do salonu), ale w środku pozostałem dzieciakiem, który chętnie by się dowiedział, gdzie jest wygódka.

Ale ona uwolniła mnie od królowej elfów. Gdyby nie ona, wciąż byłbym głupim dzieckiem, a nie… no, młodym człowiekiem, który ma nadzieję, że nie jest nazbyt głupi.

Nac Mac Feeglowie wpadli do jego pokoju, przedzierając się przez burzę, która nadeszła nocą. Powiedzieli, że właśnie nadszedł czas, by został Bohaterem dla Tiffany… No to zostanie. Tego był pewien. Prawie pewien. Tyle że w tej chwili sceneria nie wyglądała tak, jak się spodziewał.

— Wis, psez kazdo grotę można tam wliźć — tłumaczył Rob Rozbój siedzący na hełmie Rolanda. — Ale tsa mieć wiedzenie o ksyłokroku. No dobra, Duży Janie, ty pirsy…

Duży Jan wkroczył do kredowego tunelu. Wysunął do tyłu zgięte w łokciach ramiona i odchylił się, dla równowagi wyciągając do przodu nogę. Kilka razy pokręcił stopą w powietrzu, zrobił krok naprzód i zniknął w chwili, gdy dotknął stopą gruntu.

Rob Rozbój walnął pięścią w hełm Rolanda.

— Dobra, wielki Bohateze! — zawołał. — Rusamy!


* * *

Nie było stąd wyjścia. Tiffany nie była nawet pewna, czy jest jakieś wejście.

— Gdybyś była Letnią Panią, tobyśmy zatańczyli — powiedział zimistrz. — Ale wiem już, że nią nie jesteś. Jednak dla ciebie stałem się człowiekiem i muszę mieć towarzystwo.

Szalejące myśli Tiffany pokazywały obrazy: żołądź wypuszczający pęd, Żyzne Stopy, róg obfitości… Jestem boginią na tyle, by oszukać parę desek w podłodze, żołędzia i garść nasion, myślała. Jestem całkiem jak on. Żelaza dość, by zrobić gwóźdź, nie zmienia śnieżnego bałwana w człowieka, a kilka dębowych liści nie zmienia mnie w boginię.

— Chodź — rzekł zimistrz. — Pokażę ci mój świat. Nasz świat.


* * *

Kiedy Roland otworzył oczy, widział tylko cienie. Nie cienie rzeczy — po prostu cienie snujące się jak pajęczyny.

— Spodziewałem się, że będzie… cieplej — oznajmił, starając się nie okazywać ulgi.

Wokół niego wyskakiwali z pustki Feeglowie.

— Bo myślis sobie o piekłach — wyjaśnił Rob Rozbój. — One cęsto som takie bardziej piekące, fakt. Zaświaty som rocej smętne. Tutaj trafiajom ludzie, jak som zagubione, rozumis.

— Jak to? Znaczy, jak w ciemną noc, kiedy ktoś źle skręci…

— Ni… Tacy, co som umarli, kiedy jesce nie powinni, i teroz nie majom gdzie iść. Albo może wpadli do dziury między światami i nie znajom drogi. Niektózy to nawet nie wiedzom, gdzie som, bidacyska. Strosnie dużo sie zdaza takich zecy. I w Zaświatach ni ma nic do śmiechu. Ten akurat nazywał sie Limbo, bo tsa było być giętkim jak limba, coby się zmieścić psez niskie dzwi. Wyglonda, ze mocno sie popsuł, odkąd łostatni raz tu byliśmy. — Podniósł głos. — Syćkie brawo, chłopcy, dla Ciut Groźnego Szpica, który psesed z nami pirsy raz!

Zabrzmiały okrzyki, a Ciut Groźny Szpic pomachał mieczem.

Roland przedzierał się przez cienie, które rzeczywiście stawiały leciutki opór. Samo powietrze było tutaj szare. Niekiedy słyszał stęknięcia, czasem ktoś kaszlał z daleka. A potem zabrzmiały kroki… i brzmiały coraz bliżej…

Dobył miecza i w półmroku wytężył wzrok.

Cienie się rozstąpiły i obok przeszła bardzo stara kobieta w wystrzępionej, wytartej sukience. Ciągnęła za sobą duże tekturowe pudło podskakujące na nierównościach gruntu. Nawet nie spojrzała na Rolanda.

Opuścił miecz.

— Myślałem, że będą tu potwory — powiedział, gdy stara kobieta zniknęła w mroku.

— Ano — zgodził się ponuro Rob Rozbój. — Bo som. Myśl o cymś solidnym, co?

— Czymś solidnym?

— Ni żartuje! Myśl o pozondnej wielkiej góze albo o młocie! Cokolwiek robis, nie zyc sobie nicego, nicego nie żałuj, na nic nie miej nadziei.

Roland zamknął oczy, a potem uniósł rękę, by ich dotknąć.

— Ciągle widzę! A przecież oczy mam zamknięte!

— Ano! Bo wincej zobacys z zamkniętymi łocami. Popats dookoła, jak sie łośmielis!

Nie otwierając oczu, Roland zrobił kilka kroków i rozejrzał się. Na pozór wszystko pozostało takie samo, może tylko było bardziej szare i smętne. Ale po chwili zobaczył — jaskrawy pomarańczowy rozbłysk, linię w ciemności, która pojawiła się i zniknęła.

— Co to było?

— Nie wimy, jak łone same siebie nazywajom. My je nazywamy upiory — rzekł Rob.

— Te błyski światła?

— A nie, tamten to był daleko. Jak chces zobacyć jakiegoś z bliska, to stoi tuz psy tobie.

Roland odwrócił się pospiesznie.

— Ześ zrobił klasycny błąd — upomniał go Rob. — Ześ łotwozył łocy!

Roland zamknął oczy. I zobaczył upiora tuż obok.

Nie zadrżał. Nie krzyknął. Wiedział, że przyglądają mu się setki Feeglów.

Z początku pomyślał: To szkielet. Kiedy upiór zabłysnął znowu, przypominał ptaka, wysokiego ptaka, podobnego do czapli. Potem był postacią z kresek, jakie rysują małe dzieci. Raz za razem wykreślał się cienkimi płomiennymi liniami na tle ciemności.

Wyrysował sobie paszczę, pochylił się na moment, ukazując setki ostrych jak igły zębów, i zniknął.

Feeglowie zamruczeli z uznaniem.

— Ano, dobze ześ sobie radził — pochwalił Rob. — Ześ popatsył mu w pasce i nawet o krok ześ sie nie cofnoł.

— Byłem za bardzo przestraszony, żeby uciekać.

Rob Rozbój zbliżył głowę do ucha chłopca.

— Ano — szepnął. — Wim to dobze. Dużo jest takich, co zostali bohaterami, bo za bardzo sie bali, coby uciekać. Ale ześ nie wzasnoł, ześ nie zafajdał gatek i to dobze. Dalej będzie ich wincej. Nie puscaj ich do swojej głowy! Tsymaj ich z daleka!

— Czemu? A co one… Nie, nie mów!

Poszedł przez cienie. Mrugał, żeby niczego nie przeoczyć. Stara kobieta zniknęła, ale mrok zaczął wypełniać się ludźmi. W większości stali samotnie albo siedzieli na krzesłach. Niektórzy błąkali się w ciszy. Minęli mężczyznę w starodawnym kostiumie, który przyglądał się własnej dłoni, jakby widział ją po raz pierwszy.

Spotkali kobietę, która kołysała się rytmicznie i cienkim głosem małej dziewczynki śpiewała bezsensowną piosenkę. Kiedy Roland przechodził, rzuciła mu dziwny, obłąkany uśmiech. Tuż za nią stał upiór.

— No dobrze — rzekł ponuro Roland. — Teraz mi powiedz, co robią…

— Pozerajom twoje wspomnienia — wyjaśnił Rob. — Twoje myśli som dla nich zecywiste. Mazenia i nadzieje som jak jedzenie. Właściwie to zwykłe robactwo. Tak sie dzieje, kiedy o takie miejsca nikt nie dba.

— A jak mogę je zabić?

— Ho, ho, strasnie groźnego głosu ześ użył. Patscie na nasego wielkiego Bohatera! Nie psejmuj sie nimi, chłopecku. Nie bedom cie na razie atakować, a mamy robotę.

— Nie cierpię tego miejsca!

— Ano. Piekło je bardziej łozywione. A teraz wolniej, bo dochodzimy do zeki.

Rzeka płynąca przez Zaświaty była ciemna jak ziemia. Pluskała o brzeg powoli i oleiście.

— Aha, chyba o niej słyszałem — stwierdził Roland. — Jest tu przewoźnik, tak?

Tak.

I nagle stał tam w długiej, niskiej łodzi. Ubrany był na czarno, oczywiście, że na czarno, i miał głęboki kaptur, który całkowicie skrywał jego oblicze oraz wywoływał wrażenie, że tak jest lepiej.

— Ceść, kolego! — zawołał wesoło Rob Rozbój. — Jak leci?

No nie, to znowu wy, odezwała się czarna postać głosem, który był nie tyle słyszalny, ile wyczuwalny. Myślałem, że macie zakaz.

— Wis, to ino takie ciut nieporozumienie — uspokoił go Rob i zsunął się ze zbroi Rolanda. — Musis nas tam wpuścić, bo żeśmy i tak już som martwi.

Przewoźnik wyciągnął rękę. Czarna szata zsunęła się i to, co wskazywało Rolanda, wyglądało całkiem jak kościsty palec.

Ale on musi zapłacić przewoźnikowi, oznajmił głosem krypt i cmentarzy.

— Nie, dopóki nie będę po drugiej stronie — odparł stanowczo Roland.

— Dajze spokój — zwrócił się do przewoźnika Tępak Wullie. — Psecie widzis, ze to Bohater! Jak mozes nie zaufać Bohaterowi, to komu?

Kaptur wpatrywał się w Rolanda — zdawało się, że trwa to setki lat.

No dobrze, niech będzie.

Feeglowie rzucili się na pokład próchniejącej łodzi ze swym zwykłym entuzjazmem i okrzykami: „Łojzicku!”, „Dajom w tym rejsie co do picia?” i „No to jesteśmy tera na Styksie!!”. Roland wsiadł ostrożnie, podejrzliwie obserwując przewoźnika.

Mroczna postać szarpnęła za wielkie wiosło i odbili przy wtórze trzeszczenia łodzi, a po chwili — ku zdegustowaniu przewoźnika — także śpiewu. To znaczy mniej więcej śpiewu, w każdym możliwym rytmie i tempie, a bez żadnego szacunku dla melodii:

Piętnastu chłopa nastu na umrzyka skrzyni stu chłopa

Jo-ho-ho w butelce ho-ho rum rum rum ho

Pij za zdrowie pij, resztę czart pij pij uczyni…

Moglibyście się uciszyć?

Jo-ho w butelce czart uczyni rum stu chłopa

Z całej załogi chłopa w butelce ho-ho-jo-ho

Choć wypłynęło na skrzyni w butelce pij…

to bardzo nieodpowiednie zachowanie.

Jeden został piętnastu wypłynęło ich

Jo-ho za zdrowie czterdziestu dwóch

W butelce rum za zdrowie za zdrowie za zdrowie!

— Panie Rozboju… — odezwał się Roland. Łódź sunęła szarpnięciami naprzód.

— Co?

— Dlaczego siedzę obok błękitnego sera obwiązanego kawałkiem tar tanu?

— A, to Horacy — wyjaśnił Rob. — Kumpel Tępaka Wulliego. Nie zacepia cie, co?

— Nie. Ale próbuje śpiewać.

— Ano, błękitne censto sobie tak mrucom.

— Mnamnam mnam mnamnam… — podśpiewywał Horacy.

Dziób łodzi uderzył o brzeg i przewoźnik pospiesznie zszedł na ziemię. Rob Rozbój wspiął się po wystrzępionym rękawie kolczugi.

— Jak powiem słówecko — szepnął — to w nogi.

— Ale mogę zapłacić przewoźnikowi — zapewnił Roland. — Mam pieniądze.

— Co? — zdumiał się Feegle, jakby była to idea dziwaczna i niebezpieczna.

— Mam pieniądze — powtórzył Roland. — Pokonanie Rzeki Umarłych kosztuje dwa pensy. To stara tradycja. Dwa pensy, które kładzie się na powiekach zmarłego. Żeby mógł zapłacić za przeprawę.

— Ale sprytny chłopecek z ciebie, ni ma co — stwierdził Rob, kiedy Roland upuścił dwa pensy na kościstą dłoń przewoźnika. — A ześ nie pomyślał, coby wzionść etery?

— Książka mówi, że umarli biorą po dwa.

— Ano, może i dwa. Ale to dlatego, ze umarli potem nie chcom wracać!

Roland obejrzał się na ciemny nurt rzeki. Pomarańczowe błyski gromadziły się tłumnie na brzegu, który niedawno opuścili.

— Panie Rozboju, byłem kiedyś więźniem królowej krainy elfów.

— Ano, wim.

— Rok minął w tym świecie, ale tam wydawało się, że tylko kilka dni… tyle że tygodnie ciągnęły się jak stulecia. Było tak… tępo, że po jakimś czasie niczego nie mogłem już sobie przypomnieć. Ani mojego imienia, ani ciepła prawdziwego słońca, ani smaku prawdziwego jedzenia.

— Ano, to tez wimy. Żeśmy pomogali cie ratować. Nigdy zes nie podzienkował, ale ze trochę ci wtedy rozum odebrało, to ni mamy ci za złe.

— Proszę więc pozwolić, panie Rozboju, że podziękuję teraz.

— Ni ma o cym gadać. Zawse chentnie pomagamy.

— Ona trzymała takie stwory, które karmiły człowieka złudzeniami, aż umierał z głodu. Chciały odebrać komuś to, kim jest. Nienawidzę ich. Chcę je zabić, panie Rozboju. Kiedy coś zabiera człowiekowi wspomnienia, zabiera osobę. Wszystko, czym była.

— Pikny zamiar, ni ma co — przyznał Rob. — Ale wis, mamy tu ciut robótkę do załatwienia. Oż, łojzicku… Tak bywa, jak nikt o syćko nie dba i psyłazom upiory.

Na drodze leżał duży stos kości. Z całą pewnością były to kości zwierzęce, a za dodatkową wskazówkę służyły przegniłe obroże i kawałki zardzewiałego łańcucha.

— Trzy wielkie psy? — spytał Roland.

— Jeden bardzo duży pies z tsema głowami — odparł Rob Rozbój. — Bardzo popularna w Zaświatach rasa. Może raz — dwa psegryźć ci gardło. Tsy razy — dodał z satysfakcją. — Ale starcy położyć tsy psie chrupki na ziemi, a bidok będzie sie sarpał i skamlał cały dzionek. — Kopnął kości. — Ech, były casy, ze takie miejsca miały jakisik charakter. I pats, co łone tutaj porobiły.

Kawałek dalej siedział stwór, prawdopodobnie demon. Miał straszliwe oblicze i tak wiele kłów, że niektóre musiały służyć tylko na pokaz. Miał też skrzydła, ale nie zdołałyby go unieść w powietrze. Znalazł odłamek lustra, zaglądał w nie co kilka sekund i dygotał.

— Panie Rozboju — rzekł Roland. — Czy jest tu, na dole, cokolwiek, co mógłby zabić mój miecz?

— A ni. Nie zabić. Nie upiory. Niejako takie. To nie je magicny miec, rozumis.

— No to po co go wlokę ze sobą?

— Bo ześ je Bohaterem. Cy kto kiedy słysał o Bohateze bez mieca?

Roland wydobył miecz z pochwy — ciężki, wcale niepodobny do tej lekkiej, szybkiej, srebrzystej klingi, którą sobie wyobrażał przed lustrem. Bardziej przypominał metalową pałkę z ostrzem.

Chwycił go oburącz i cisnął na środek powolnego, ciemnego nurtu.

Na moment przed uderzeniem o wodę spośród fal wysunęła się biała ręka i pochwyciła miecz. Machnęła nim kilka razy i zniknęła pod powierzchnią.

— Czy coś takiego powinno się zdarzyć? — zapytał ze zdziwieniem Roland.

— Zeby cłek wyzucił miec?! — wrzasnął Rob. — Ni! Nie powinien — ześ zucać dobrego mieca do pijałki!

— Chodziło mi o tę rękę — wyjaśnił Roland. — Przed chwilą…

— A, łone… Casem sie pojawiajom — rzekł Rob lekceważąco, jakby rzeczni podwodni żonglerzy mieczami byli czymś całkiem zwyczajnym. — Ale terozki ni mas juz żadnej broni!

— Mówił pan, że miecz nie zrani upiora!

— Ano, ino ze chodzi tu o wrażenie, jasne? — Rob pomaszerował dalej.

— Ale przecież nie mając miecza, jestem bardziej bohaterski, prawda?

Reszta Feeglów ruszyła za nimi.

— Technicnie, fakt — przyznał Rob Rozbój niechętnie. — Ale tez może bardziej martwy.

— Poza tym mam Plan — oznajmił Roland.

— Mas Plan? — upewnił się Rob.

— Tak. Znaczy: ano.

— Zapisany?

— Dopiero co go wymy… — Roland urwał.

Ulotne cienie rozstąpiły się, odsłaniając wielką grotę. Pośrodku, wokół czegoś, co wyglądało na kamienny blok, jarzyło się złociste światło. Na kamieniu leżała niewysoka postać.

— Tośmy dosli — stwierdził Rob. — Nie było tak źle, co?

Roland mrugnął. Setki upiorów otaczały blok, ale w pewnej odległości, jakby wołałby nie podchodzić za blisko.

— Widzę… że ktoś tam leży — powiedział.

— To je sama Lato. Ale musimy być chytsy w tej robocie.

— Chytrzy?

— No, tacy… ostrożni — wyjaśnił Rob. — Boginie bywajom nerwowe. Bardzo dbajom o wizerunek.

— A nie jest tak, że po prostu, no… łapiemy ją i uciekamy?

— Ano, w końcu na to wyjdzie. Ale ty, chłopecku, bedzies tym, co jom ma pocałować. Das rade?

Roland był nieco wstrząśnięty, ale odpowiedział:

— Tak, tego… oczywiście.

— Damy tego łocekujom, wis…

— A potem uciekamy? — upewnił się Roland.

— Ano, bo wtedy pewno upiory spróbujom nas zatsymać, cobyśmy nie uciekli. Nie lubiom, jak ktosik stąd wychodzi. No dobra, chłopecku, rusaj.

Mam Plan, myślał Roland, podchodząc do kamiennego bloku. I na nim się skoncentruję. Nie myślę o tym, że idę przez tłum gry — zmołowatych potworów, które co prawda są tutaj tylko wtedy, kiedy mrugam, ale oczy zaczynają mi już łzawić. To, co mam w głowie, dla nich jest realne, tak?

Zaraz mrugnę, zaraz mrugnę, zaraz…

Mrugnął. Wszystko trwało tylko krótki moment, ale Roland trząsł się o wiele dłużej. Były wszędzie, a każda zębata paszcza patrzyła na niego. Przecież patrzenie zębami nie powinno być możliwe…

Pobiegł. Łzy ciekły mu z oczu, kiedy starał się nie zamykać powiek. Spojrzał na postać spowitą złocistym lśnieniem. Była dziewczyną, oddychającą, uśpioną… i wyglądała jak Tiffany Obolała.


* * *

Ze szczytu lodowego pałacu Tiffany widziała całe mile, wiele mil śniegu. Tylko Kreda pozostawała zielona. Jak wyspa.

— Widzisz, ile się nauczyłem? — spytał zimistrz. — Kreda jest twoja. Dlatego nadejdzie lato i będziesz szczęśliwa. Szczęście przychodzi wtedy, kiedy sprawy toczą się tak, jak powinny. Teraz jestem człowiekiem i to rozumiem.

Nie wrzeszcz, nie krzycz, ostrzegła ją Trzecia Myśl. Ale też nie stój jak słup.

— Aha… widzę — powiedziała Tiffany. — A reszta świata będzie trwała w zimie?

— Nie, są pewne regiony, które nigdy nie czują moich mrozów. Ale góry, niziny aż do Morza Okrągłego… tak.

— Umrą miliony ludzi!

— Ale tylko raz, rozumiesz. Dlatego to takie wspaniałe. A potem nie będzie już śmierci.

I Tiffany zobaczyła to jak na strzeżeniowiedźmowej pocztówce: ptaki przymarznięte do gałązek, konie i krowy nieruchome na polach, zamarznięte źdźbła trawy jak sztylety, nigdzie dymu z komina — świat bez śmierci, ponieważ nie pozostało w nim nic, co mogłoby umrzeć, a wszystko błyszczy jak metalowa folia.

Wolno skinęła głową.

— Bardzo… rozsądne — przyznała. — Ale szkoda, że nic nie będzie się poruszało.

— To łatwe — uspokoił ją zimistrz. — Śnieżne bałwany. Mogę stworzyć z nich ludzi.

— Żelaza dość, by zrobić gwóźdź? — spytała.

— Tak. Ja siebie tak stworzyłem.

Ale róże stopniały o świcie, pomyślała Tiffany i spojrzała na bladożółte słońce. Świeciło dostatecznie mocno, by zimistrz cały się skrzył. On rzeczywiście myśli jak człowiek, uznała, obserwując ten dziwny uśmiech. Myśli jak człowiek, który nigdy nie spotkał innego człowieka. Chichocze. Jest tak obłąkany, że nigdy nie zrozumie, jak bardzo jest obłąkany.

Nie ma pojęcia, co znaczy „człowiek”, nie wie, jaką zgrozę zaplanował, po prostu… nie rozumie. A jest taki szczęśliwy, że niemal miły…


* * *

Rob stuknął w hełm Rolanda.

— Bież sie do zecy, chłopecku.

Roland wpatrywał się w jaśniejącą postać.

— To nie może być Tiffany!

— Ano. Je boginiom i może wyglądać jak cokolwiek — odparł Rob. — Tylko jom cmoknij w policek, co? Nie rozpędzaj sie, ni mamy całego dzionka. Taki ciut sybki cmok i wiejemy.

Coś stuknęło Rolanda w kostkę. To był błękitny ser.

— Nie fasztuj sie Horacym. Łon ino chce, cobyś zrobił, co tseba — oświadczył szalony Feegle, którego Roland zapamiętał jako Tępaka Wulliego.

Podszedł bliżej, a lśnienie skrzyło się wokół niego — nikt przecież nie chce okazać się tchórzem wobec sera.

— To trochę… krępujące — wyznał.

— Łojzicku! Róbze swoje, co?

Roland pochylił się i cmoknął śpiącą w policzek. Otworzyła oczy, a on cofnął się szybko.

— To nie jest Tiffany Obolała — stwierdził i zamrugał. Upiory otaczały go gęsto jak źdźbła trawy.

— A teraz łap jom za rękę i w nogi — poradził Rob Rozbój. — Upiory sie wkuzom, jak zobacom, ze odchodzimy. — Stuknął wesoło w boczną część hełmu. — Ale to nic, tak? Bo psecie mas Plan!

— Mam nadzieję, że jest dobry — mruknął Roland. — Ciotki zawsze powtarzają, że jestem o połowę za mądry.

— Miło słyseć — ucieszył się Rob. — Bo to o wiele lepij, niz być o cy cwarte za gupim. A terozki łap damę i uciekaj!

Roland unikał spojrzenia dziewczyny, kiedy delikatnie jej pomagał wstać z kamiennej płyty. Odezwała się w języku, którego nie rozumiał. Tyle tylko, że na końcu jest chyba znak zapytania.

— Przybyłem, żeby cię uratować — powiedział. Spojrzała na niego złocistymi oczami węża.

— Owczarka ma kłopoty — oznajmiła głosem pełnym nieprzyjemnych ech i syków. — To smutne. Takie smutne.

— Może, no… może pobiegniemy — zaproponował. — Kimkolwiek jesteś…

Nie — Tiffany uśmiechnęła się do niego. To nie był miły uśmiech — miał w sobie odcień szyderstwa. Ruszyli.

— A jak wy walczycie z upiorami? — wysapał, gdy na czele armii Feeglów biegli przez jaskinie.

— Łone nie psepadajom za nasym smakiem — odparł Rob Rozbój, gdy rozstępowały się przed nimi cienie. — Może dlatego ze dużo myślimy o piciu i łone sie potem zatacajom. Sybciej!

Wtedy właśnie upiory uderzyły, choć „uderzenie” nie jest właściwym określeniem. Przypominało to raczej wpadnięcie na mur pełen szeptów. Nic ich nie chwytało, nie było szponów. Gdyby tysiące niewielkich, słabych stworzonek, na przykład krewetek albo much, próbowało kogoś zatrzymać, uczucie byłoby pewnie podobne.

Ale przewoźnik już czekał. Roland zatoczył się w stronę łodzi.

Należy się sześć pensów.

— Sześć? — zdziwił się Roland.

— Aj, żeśmy byli tam nawet ni dwie godziny, a już seść pensów slag trafił — westchnął Tępak Wullie.

Jeden dzienny powrotny i jeden normalny, wyjaśnił przewoźnik.

— Nie mam tyle! — jęknął Roland.

Zaczynał czuć lekkie szarpnięcia w głowie. Myśli musiały mocno się cisnąć, żeby dotrzeć do ust.

— Zostaw to mnie — rzucił Rob Rozbój. Odwrócił się, spojrzał na swoich braci Feeglów i walnął pięścią w hełm, by ich uciszyć. — Dobra, chłopaki! — zawołał. — Zostajemy!

Co? — zdumiał się przewoźnik. Nic z tego! Wychodzicie! Nie życzę sobie, żebyście znowu tkwili tutaj, na dole! Po waszej ostatniej wizycie ciągle jeszcze znajdujemy butelki! Wskakiwać do lodzi, ale już!

— Łojzicku, psecie nie możemy, kolego — tłumaczył mu Rob. — Mamy tako misio, wis, coby pomagać temu chłopeckowi. Gdzie łon nie idzie, my tez nie idziemy!

Ludzie nie powinni chcieć tu zostawać, warknął gniewnie przewoźnik.

— Ano, ale sybciutko łozywimy te jaskinie. — Rob uśmiechnął się szeroko.

Przewoźnik zabębnił palcami po drągu. Dźwięk przypominał turlanie kości.

No, w takim razie zgoda. Ale — i chce, żeby to było całkiem jasne — żadnych śpiewów!

Roland wciągnął dziewczynę do łodzi. Przynajmniej upiory trzymały się z daleka, ale kiedy przewoźnik odepchnął ją od brzegu, Duży Jan kopnął Rolanda w but i wskazał palcem w górę. Zygzaki pomarańczowego światła, całe setki zygzaków przesuwały się po sklepieniu groty. Jeszcze więcej czekało na drugim brzegu.

— Jak tam Plan, panie Bohateze? — spytał cicho Rob Rozbój, zsuwając się z hełmu chłopca.

— Czekam na dogodny moment — odpowiedział Roland z godnością. Zwrócił się do nie — Tiffany: — Jestem tu, żeby cię stąd wyprowadzić.

Starał się nie patrzeć jej prosto w oczy.

— Ty? — zdziwiła się nie — Tiffany, jakby sam pomysł wydał się jej zabawny.

— Hm… my — poprawił się Roland. — Wszystko zgodnie… Lekki wstrząs oznaczał, że łódź dotarła do brzegu. Upiory stały tam gęsto jak zboże na polu.

— No to idziemy — mruknął Duży Jan.

Ciągnąc za sobą nie-Tiffany, Roland przeszedł kilka kroków po ścieżce i stanął. Kiedy mrugał, widział przed sobą splątaną pomarańczową masę. Czuł leciutkie, słabe jak podmuchy bryzy szarpnięcia… ale były też w jego umyśle. Zimne i gryzące. To głupie. To się nie uda. Nie da sobie rady. Przecież w ogóle nie potrafi robić takich rzeczy. Jest krnąbrny, nierozważny i nieposłuszny, tak jak… uważają… jego… ciotki.

Za jego plecami Tępak Wullie zawołał z entuzjazmem:

— Postaraj sie, coby twoje ciotki były z ciebie dumne! Roland odwrócił się gniewnie.

— Moje ciotki? Opowiem ci o moich ciotkach…

— Ni ma casu, chłopecku! — krzyknął Rob Rozbój. — Rusamy dalej! Roland rozejrzał się dokoła. Umysł stanął mu w ogniu.

Nasze wspomnienia są rzeczywiste, myślał. I nie pozwolę na coś takiego!

Spojrzał na nie — Tiffany.

— Nie bój się — powiedział.

A potem wyciągnął rękę i szepnął:

— Pamiętam… miecz…

I kiedy zamknął oczy, zobaczył go — tak lekki, że ledwie czuł w dłoni jego ciężar, tak wąski, że ledwie go widział: linia w powietrzu, złożona z prawie samej ostrości. W lustrze zabił nim tysiące wrogów. Nigdy nie był za ciężki, poruszał się jak część jego ciała… i teraz się zjawił. Broń odcinająca wszystko, co przywierało, kłamało i kradło.

— Może jednak da sie zrobić Bohatera łod razu — stwierdził w zadumie Rob Rozbój, patrząc, jak upiory wyrysowują się do istnienia i giną. — Tępaku Wullie, mozes mi psypomnieć, kiedy to było, jak zem ci mówił, że casami powieś akurat to, co potsebne?

Tępak Wullie zdumiał się wyraźnie.

— Jak już o tym wspominas, Rob, to po prawdzie nie pamintam, żebyś to kiedy powiedział. Nigdy.

— Ni? No to jakbym mówił, to terozki by był akurat taki psypadek.

— Ale to dobze? — zaniepokoił się Wullie. — Powiedziałem, co tseba?

— Ano. Ześ powiedział. Pirsy raz. Jestem z ciebie dumny. Szeroki uśmiech pojawił się na twarzy Wulliego.

— Łojzicku! Hej, chłopcy, powiedział…

— Ale nie salej psesadnie — dodał Rob.

Roland wymachiwał migotliwą klingą i rozcinał upiory jak pasma pajęczyn. Wciąż nadchodziły kolejne, ale srebrzysta linia zawsze do nich docierała i uwalniała go. Cofały się, próbowały przybierać nowe kształty, odskakiwały przed żarem gniewu w jego umyśle. Miecz brzęczał. Upiory owijały się wokół ostrza, piszczały, skwierczały, rozpadały się na ziemi…

…a ktoś tłukł w jego hełm. I robił to już od dłuższego czasu.

— Co…? — Roland otworzył oczy.

— Skońcyły sie — poinformował Rob Rozbój.

Roland rozejrzał się zdyszany. Nieważne, czy patrzył otwartymi czy zamkniętymi oczami, jaskinie były puste, bez pomarańczowych linii. Nie-Tiffany obserwowała go z dziwnym uśmiechem na twarzy.

— Albo wyleziemy stond juz zaraz — powiedział Rob — albo może chces se tu jesce zacekać na następne?

— A tam juz idom — zauważył Billy Brodacz.

Wskazał za rzekę. Do groty wlewała się zwarta pomarańczowa masa — tyle upiorów, że między nimi nie było ani kawałka wolnej przestrzeni.

Roland zawahał się, wciąż z trudem łapiąc oddech.

— Wis co? — zaproponował Rob Rozbój. — Jak bedzies gzecnym chłopeckiem i uratujes te damę, psyprowadzimy cie tu innym razem. I weźmiemy jakieś kanapki, coby wyciecka sie udała.

Roland zamrugał.

— No… eee… przepraszam. Sam nie wiem, jak to się stało…

— Cas wiać! — wrzasnął Duży Jan.

Roland chwycił nie-Tiffany za rękę.

— Aha, i nie łoglondaj sie, dopóki stond nie wyjdziemy — uprzedził Rob Rozbój. — Wis, to taka tradycja.


* * *

Na szczycie wieży w bladych dłoniach zimistrza pojawiła się lodowa korona. Błyszczała mocniej niż brylanty, nawet przy tym bladym słońcu. To był najczyściejszy lód, bez bąbelków powietrza, bez skaz ani pęknięć.

— Zrobiłem ją dla ciebie — powiedział. — Letnia Pani nigdy nie będzie jej nosiła — dodał ze smutkiem.

Pasowała idealnie. I nie wydawała się zimna. Odstąpił.

— Wreszcie się stało — rzekł.

— Jest coś, co muszę zrobić — oświadczyła Tiffany. — Ale przedtem jest coś, czego muszę się dowiedzieć. Znalazłeś wszystkie składniki, które tworzą człowieka?

— Tak.

— A skąd wiedziałeś, jakie to składniki?

Zimistrz z dumą opowiedział jej o dzieciach, a Tiffany oddychała rytmicznie i starała się rozluźnić. Jego logika była niezwykle… logiczna. W końcu jeśli marchewka i dwa węgielki mogą stos śniegu zmienić w bałwana, to wielki kubeł soli, gazów i metali z całą pewnością może go zmienić w człowieka. To miało sens. W każdym razie miało dla zimistrza.

— Ale widzisz, powinieneś poznać całą tę piosenkę — powiedziała. — Ona mówi głównie o tym, z czego człowiek jest zrobiony. Ale nie o tym, kim jest.

— Było tam o składnikach, których nie potrafiłem znaleźć — odparł zimistrz. — Nie miały sensu. Nie miały substancji.

— Tak. — Tiffany smutnie pokiwała głową. — Ostatnie trzy linijki. One są najważniejsze. Naprawdę bardzo mi przykro.

— Ale znajdę je — zapewnił zimistrz. — Na pewno.

— Mam nadzieję, że tak, kiedyś. A powiedz: słyszałeś kiedyś o boffo?

— Co to za boffo? Nie było go w piosence! — Zimistrz się zaniepokoił.

— Och, boffo to sposób, w jaki istoty ludzkie zmieniają świat, oszukując same siebie — wyjaśniła Tiffany. — Jest cudowne. Otóż boffo stwierdza, że rzeczy nie mają żadnej mocy, jeśli ludzie im tej mocy nie nadadzą. Możesz uczynić jakąś rzecz magiczną, ale nie możesz magicznie stworzyć człowieka z rzeczy. To zawsze będzie tylko gwóźdź w twoim sercu. Tylko gwóźdź.

Oto nadszedł czas i wiem, co mam robić, myślała rozmarzona. Wiem, jak opowieść musi się skończyć. Muszę ją zakończyć we właściwy sposób.

Przyciągnęła do siebie zimistrza i zobaczyła wyraz oszołomienia na jego twarzy. Czuła zawrót głowy, jak gdyby nie dotykała stopami podłogi. Świat stał się… prostszy. Stał się tunelem prowadzącym w przyszłość. Mogła widzieć tylko twarz zimistrza, słyszeć tylko własny oddech, czuć tylko ciepło słońca na włosach.

To słońce było ognistą letnią kulą, ale i tak przewyższało dowolne ognisko.

Gdzie mnie to zaprowadzi, postanawiam pójść, myślała, pozwalając, by wlało się w nią ciepło. Postanawiam. Taki jest mój wybór. I muszę stanąć na palcach, dodała.

Grom po mojej prawej. Błyskawica po mojej lewej.

Ogień nade mną…

— Proszę — powiedziała. — Zabierz stąd zimę. Wracaj do swoich gór. Proszę.

Mróz przede mną…

— Nie. Jestem Zimą. Nie mogę być niczym innym.

— A więc nie możesz być człowiekiem — rzekła Tiffany. — Ostatnie trzy linijki to „Siły dość, by zbudować dom. Czasu dość, by przytulić dziecko. Miłości dość, by złamać serce”.

Równowaga… nadeszła szybko, znikąd. Tiffany poczuła, że się unosi.

Środek huśtawki się nie porusza. Nie odczuwa górności ani dolności. Jest zrównoważony.

Równowaga… a jego wargi są jak błękitny lód. Później będzie płakała nad zimistrzem, który chciał być człowiekiem.

Równowaga… a stara kelda powiedziała jej kiedyś: Jest w tobie taki mały, malusi kawałek, co nie stopnieje i nie spłynie”. Pora na odwilż.

Tiffany zamknęła oczy i pocałowała zimistrza…

…i ściągnęła z nieba słońce.

Mróz w ogień.


* * *

Cały szczyt pałacu stopniał w rozbłysku białego światła, które o setki mil od tego miejsca rzuciło cienie na mury. Słup pary wystrzelił z rykiem, przetykany błyskawicami, i rozpostarł się nad światem niby parasol, przesłaniając słońce. A potem zaczął opadać jako ciepły deszcz wybijający wąskie otwory w pokrywie śniegu.

Tiffany zawsze miała w głowie pełno myśli, a tym razem nie pozostała jej ani jedna. Leżała na bloku lodu, w deszczu, i słuchała, jak wokół niej rozpada się pałac.

Są takie chwile, kiedy wszystko, co człowiek może zrobić, jest już zrobione, a jemu nie pozostało nic innego, tylko skulić się i czekać, aż ucichnie grom.

Ale w powietrzu było coś jeszcze: złocisty błysk, który znikał, gdy próbowała na niego spojrzeć, a potem pojawiał się znowu, widoczny kątem oka.

Pałac topniał jak wodospad. Blok, na którym leżała, na wpół się ześliznął, na wpół spłynął po schodach, które stawały się rzeką. Wyżej padały wielkie kolumny, ale w locie zmieniały się z lodu w strumienie ciepłej wody, tak że do podłogi docierały jako ulewa kropel.

Żegnaj, błyszcząca korono! — myślała Tiffany z odrobiną żalu. Żegnaj, suknio z tańczących światełek! Żegnajcie, lodowe róże i płatki śniegu! Taka szkoda… Taka szkoda.

Aż w końcu zazieleniła się pod nią trawa, a wokół płynęło tyle wody, że miała do wyboru: wstać albo utonąć. Zdołała podnieść się na kolana i zaczekała, aż mogła stanąć normalnie, nieprzewracana przez bystry nurt.

— Masz coś, co należy do mnie, dziecko — odezwał się głos tuż za nią.

Odwróciła się, a wtedy złocisty błysk zmienił się w postać. To była jej własna postać, tylko oczy wydawały się… dziwne, jakby wężowe. Tutaj i teraz, kiedy żar słońca wciąż dudnił jej w uszach, nie poczuła zdziwienia.

Powoli wyjęła z kieszeni i oddała róg obfitości.

— Jesteś Letnią Panią, tak? — spytała.

— A ty jesteś tą owczarka, która chciała być mną? — Słowa brzmiały sycząco.

— Nie chciałam! — zapewniła pospiesznie Tiffany. — Dlaczego wyglądasz tak jak ja?

Letnia Pani usiadła na trawie. Tiffany dziwnie się czuła, patrząc na siebie. Zauważyła, że ma mały pieprzyk na karku.

— To się nazywa rezonans — odparła Letnia Pani. — Wiesz, co to takiego?

— To oznacza wspólną wibrację.

— Skąd owczarka może to wiedzieć?

— Mam słownik — wyjaśniła Tiffany. — I jestem czarownicą, jeśli można. Dziękuję.

— No cóż, kiedy ty brałaś różne rzeczy ode mnie, ja brałam od ciebie, mądra owcza czarownico — wyjaśniła Letnia Pani.

Zaczynała przypominać Tiffany Annagrammę. Co przyniosło ulgę. Nie wydawała się mądra ani miła… po prostu inna osoba, która przypadkiem jest bardzo potężna, ale nie jest przerażająco inteligentna, za to — prawdę mówiąc — trochę irytująca.

— Jak wyglądasz w swej prawdziwej postaci? — spytała Tiffany.

— Mam kształt upału na drodze, kształt zapachu jabłek…

Ładna odpowiedź, przyznała w myślach Tiffany, ale niezbyt pomocna.

Usiadła obok bogini.

— Czekają mnie kłopoty?

— Z powodu tego, co zrobiłaś zimistrzowi? Nie. Każdego roku musi umrzeć, tak samo jak ja. Umieramy, śpimy i budzimy się. Poza tym… byłaś zabawna.

— Och… zabawna, tak? — Tiffany zmrużyła oczy.

— Czego chcesz za to? — spytała Letnia Pani.

Tak, zupełnie jak Annagramma, uznała Tiffany. Nie zrozumie aluzji, choćby i wysokiej na milę.

— Czego chcę? Niczego. Tylko lata. Będę wdzięczna.

Letnia Pani się zdziwiła.

— Ludzie zawsze chcą czegoś od bogów.

— Ale czarownice nie przyjmują zapłaty. Zielona trawa i błękitne niebo mi wystarczą.

— Co? Przecież i tak je dostaniesz!

Letnia Pani wydawała się jednocześnie zdziwiona i zagniewana, a Tiffany trochę złośliwie i małostkowo była z tego zadowolona.

— To dobrze — powiedziała.

— Ocaliłaś świat przed zimistrzem.

— Prawdę mówiąc, panno Lato, uratowałam go przed głupią dziewczyną. Naprawiłam to, co zepsułam.

— Jeden drobny błąd? Będziesz głupią dziewczyną, jeśli nie przyjmiesz nagrody.

— Będę rozsądną młodą kobietą, jeśli odmówię. — Tiffany dobrze się poczuła, kiedy to powiedziała. — Zima się skończyła. Wiem. Widziałam wszystko. Gdzie mnie to zaprowadziło, postanowiłam pójść. Sama dokonałam wyboru, kiedy tańczyłam z zimistrzem.

Letnia Pani wstała.

— Nadzwyczajne — stwierdziła. — I niezwykłe. Cóż, teraz się rozstaniemy. Ale najpierw muszę jeszcze coś odebrać. Wstań, młoda kobieto.

Tiffany wykonała polecenie, a kiedy spojrzała w oblicze Lata, złote oczy zmieniły się w otchłanie, które wciągnęły ją do wnętrza.

Lato wypełniło ją całą. Musiało to trwać nie więcej niż kilka sekund, lecz wydawało się, że o wiele dłużej. Czuła, jak to jest być wietrzykiem gładzącym zielone poła w wiosenny dzień, sprawiać, że dojrzewa jabłko, dokonywać łososiowych skoków przez katarakty… wrażenia dochodziły wszystkie naraz i mieszały się w jedno wielkie, lśniące, złotożółte poczucie lata…

…które stawało się coraz gorętsze. Słońce czerwieniło się na rozpalonym niebie. Tiffany płynęła w powietrzu jak fala ciepłego oleju, ku rozżarzonemu spokojowi w głębi pustyń, gdzie giną nawet wielbłądy. Nie było tu nic żywego. Nic się nie poruszało prócz popiołu.

Spłynęła do wyschniętego koryta rzeki, gdzie po obu brzegach bielały kości różnych zwierząt. Nie widziała śladu błota, nawet kropli wilgoci w całej rozgrzanej jak piec krainie. Rzeka była rzeką kamieni — agatów pasiastych jak kocie oko, leżących wszędzie granatów, jaj grzmotu z ich barwnymi pierścieniami, kamieni brązowych, pomarańczowych, kremowych, niektórych z czarnymi żyłkami, a wszystkie były wypolerowane żarem.

— Oto serce lata — syknęła Letnia Pani. — Lękaj się mnie tak samo jak zimistrza. Nie należymy do was, choć to wy nadajecie nam kształty i imiona. Jesteśmy ogniem i lodem, w równowadze. Nie wchodź znowu pomiędzy nas…

Teraz wreszcie coś żywego się poruszyło. Węże wypełzły ze szczelin między kamieniami, same jak ożywione kamienie w kolorach brązu i czerwieni, umbry i żółci, czerni i bieli, pokryte arlekinowym deseniem i śmiertelnie lśniącymi łuskami.

Sprawdziły gorące powietrze swymi rozdwojonymi językami i zasyczały tryumfalnie.

Wizja zniknęła. Powrócił świat.

Woda spłynęła. Wieczny wiatr przemienił mgły i parę w długie pasma chmur, ale niepokonane słońce potrafiło się przebić. I jak to zawsze się dzieje — i zawsze za prędko — cudowne i wspaniałe zmieniło się we wspomnienie, a wspomnienie stało się snem. Jutro już go nie będzie.

Tiffany szła przez trawę w miejscu, gdzie stał pałac. Leżało tu jeszcze kilka odłamków lodu, ale znikną w ciągu godziny. Na niebie były chmury, lecz odpłyną. Zwykły świat naciskał na nią swymi zwykłymi, prostymi melodyjkami. Szła po scenie, ale przedstawienie dobiegło już końca i kto może teraz stwierdzić, że w ogóle się odbyło?

Coś zasyczało w trawie. Tiffany schyliła się i podniosła kawałek metalu. Był jeszcze ciepły resztką żaru, który stopił go i zniekształcił, ale wciąż dało się poznać, że to gwóźdź.

Nie, nie przyjmę prezentu tylko po to, żeby ofiarodawca lepiej się poczuł, pomyślała. Niby dlaczego? Mogę znaleźć własne prezenty. Byłam dla niej… zabawna, nic więcej.

Ale on… on tworzył dla mnie róże, góry lodowe i szron, i nigdy nie zrozumiał…

Odwróciła się gwałtownie, słysząc głosy. Feeglowie pędzili po zboczu wzgórza, w takim tempie, by człowiek mógł im dotrzymać kroku. I Roland dotrzymywał, choć był trochę zdyszany. W swojej za wielkiej kolczudze biegł jak kaczka…

Roześmiała się.


* * *

Dwa tygodnie później Tiffany wróciła do Lancre. Roland zabrał ją aż do Dwukoszula, a spiczasty kapelusz zabrał ją przez resztę drogi. Sprzyjało jej szczęście. Woźnica pamiętał pannę Tyk, a że zostało mu trochę miejsca na dachu dyliżansu, nie chciał przechodzić przez wszystko po raz drugi. Szlaki były zalane, woda płynęła rowami, a wezbrane rzeki wsysały mosty.

Najpierw odwiedziła nianię Ogg, której trzeba było wszystko opowiedzieć. Co pozwalało zaoszczędzić na czasie, bo jeśli człowiek powiedział coś niani Ogg, powiedział wszystkim. Kiedy niania usłyszała, jak postąpiła Tiffany z zimistrzem, śmiała się i śmiała.

Tiffany pożyczyła od niej miotłę i poleciała wolno nad lasem w stronę chaty panny Spisek.

Coś się tam działo. Na polanie kilku mężczyzn okopywało ogród warzywny, a przed drzwiami czekało sporo ludzi. Tiffany wylądowała więc w lesie, wcisnęła miotłę do króliczej nory, schowała kapelusz pod krzakiem i wróciła na piechotę.

Na gałęzi brzozy, w miejscu gdzie ścieżka docierała do polany, siedziała… lalka zrobiona z powiązanych razem gałązek. Była nowa i trochę niepokojąca. Prawdopodobnie o to właśnie chodziło.

Nikt nie zauważył, jak Tiffany podnosi skobel na drzwiach komórki i wślizguje się do chaty. Przysunęła się do ściany kuchni i znieruchomiała.

Z sąsiedniego pokoju dobiegał bardzo charakterystyczny głos Annagrammy w jego najbardziej typowym annagrammatycznym tonie.

— …tylko drzewo, rozumiesz? Porąbcie je i podzielcie się drewnem. Zgoda? A teraz podajcie sobie ręce. No już. Nie żartuję. Ale porządnie, bo się rozgniewam! Dobrze. Od razu człowiek lepiej się czuje, prawda? I skończcie z tymi głupotami…

Przez dziesięć minut słuchała karcenia, gderania i ogólnie połajanek, a potem wyszła cicho, przebiegła przez las i wróciła na polanę. Tą samą ścieżką z naprzeciwka szła szybko jakaś kobieta, ale zatrzymała się, gdy Tiffany zapytała:

— Przepraszam bardzo, czy jest tu w pobliżu jakaś czarownica?

— Ooo, tak — odparła kobieta i spojrzała na dziewczynę surowo. — Nie jesteś z tych stron, prawda?

— Nie — przyznała Tiffany i pomyślała: Mieszkałam tu przez wiele miesięcy, pani Woźnicowa, i często się z panią spotykałam. Ale zawsze nosiłam kapelusz. Ludzie rozmawiali z kapeluszem. Bez kapelusza jestem w przebraniu.

— No więc jest panna Hawkin — poinformowała pani Woźnicowa niechętnie, jakby nie chciała zdradzać sekretu. — Ale uważaj! — Pochyliła się i zniżyła głos. — Kiedy się rozgniewa, zmienia się w strasznego potwora! Widziałam ją! Oczywiście dla nas jest łagodna — dodała. — Wiele młodych czarownic przylatywało tutaj, żeby się od niej uczyć!

— Oj, to musi być dobra!

— Niesamowita — zgodziła się pani Woźnicowa. — Była tu ledwie z pięć minut, a zdawało się, że wie o nas wszystko.

— Zadziwiające!

Całkiem jakby ktoś jej to spisał, myślała Tiffany. Dwa razy. Ale to nie byłoby ciekawe, prawda? No i kto by przypuszczał, że prawdziwa czarownica kupiła swoją twarz od Boffo?

— I ma taki kociołek, który bulgocze czymś zielonym — dodała z dumą pani Woźnicowa. — Cieknie ze wszystkich stron. To się nazywa prawdziwe czarownictwo!

— Rzeczywiście — przyznała Tiffany.

Żadna znana jej czarownica nie wykorzystywała kociołka do niczego oprócz robienia potrawki. Ale ludzie w głębi serca i tak wierzyli, że kociołek czarownicy powinien bulgotać na zielono. Zapewne dlatego pan Boffo sprzedawał Artykuł 61: Zielono Bulgoczący Kociołek, Zestaw, 14 $, dodatkowe pakiety Zielonego — 1 $ za sztukę.

I to działało. Pewnie nie powinno, ale ludzie są tylko ludźmi. W tej chwili Annagramma chyba nie ucieszy się z odwiedzin, zwłaszcza kogoś, kto przeczytał cały katalog Boffo… Tiffany wyjęła więc miotłę i poleciała do chatki babci Weatherwax.

W ogródku na tyłach była teraz zagroda dla kur. Ogrodzenie starannie upleciono z giętkich leszczynowych witek, zza niego rozbrzmiewały zadowolone „kuek!”.

Babcia Weatherwax wychodziła właśnie kuchennymi drzwiami. Spojrzała na Tiffany tak, jakby dziewczyna wróciła z krótkiego spaceru.

— Mam sprawę do załatwienia w miasteczku — oświadczyła. — Nie zmartwię się, jeśli ze mną pójdziesz.

U babci było to równoważne orkiestrze dętej i ilustrowanemu zwojowi z mową powitalną. Tiffany ruszyła ścieżką obok niej.

— Mam nadzieję, że zdrowie pani dopisuje, pani Weatherwax — zaczęła, przyspieszając, by nie zostać w tyle.

— Wciąż tu jestem po kolejnej zimie, tyle mogę powiedzieć — odparła babcia. — Dobrze wyglądasz, dziewczyno.

— O tak.

— Widzieliśmy stąd tę parę.

Tiffany milczała. To już wszystko? No tak. Od babci to już właściwie wszystko.

Po chwili babcia odezwała się znowu.

— Wróciłaś, żeby odwiedzić koleżanki?

Tiffany nabrała tchu. Dziesiątki razy wyobrażała sobie tę scenę: co powie babcia, co ona wykrzyczy, co wykrzyczy babcia…

— Zaplanowałaś to, prawda? — powiedziała. — Gdybyś zaproponowała którąś z pozostałych, pewnie dostałaby chatę. Dlatego zaproponowałaś mnie. I wiedziałaś, po prostu wiedziałaś, że jej pomogę. Wszystko się udało, prawda? Założę się, że w tej chwili każda czarownica w górach już wie, co się stało. I założę się, że pani Skorek jest wściekła. A co najlepsze, nikt nie ucierpiał. Annagramma podjęła pracę, którą zostawiła panna Spisek, wieśniacy są zadowoleni, a ty wygrałaś! Powiesz pewnie, że wszystko po to, żebym miała jakieś zajęcie, nauczyła się czegoś ważnego i żebym nie myślała ciągle o zimistrzu, ale jednak ty wygrałaś!

Babcia Weatherwax maszerowała spokojnie. Odezwała się dopiero po chwili.

— Widzę, że znów masz tę swoją błyskotkę.

To jakby zajaśniała błyskawica, ale nie zahuczał grom, albo jakby wrzucić kamyk do stawu i nie usłyszeć pluśnięcia.

— Ach, konika. Tak. Posłuchaj, ja…

— Jaka to była ryba?

— Co?… Szczupak.

— Tak? Niektórzy je lubią, ale jak dla mnie są zanadto muliste w smaku.

I tyle. Wobec absolutnego spokoju babci nie miała żadnych szans. Mogła marudzić, mogła jęczeć, lecz to nie robiło najmniejszej nawet różnicy. Tiffany pocieszała się tylko tym, że przynajmniej babcia wie, że ona wie. To niewiele, ale na więcej nie mogła liczyć.

— I ten koń to nie jedyna błyskotka, jak widzę — ciągnęła babcia. — To magya, co?

Zawsze podkreślała to „y” w dowolnej magii, która jej się nie podobała.

Tiffany zerknęła na pierścień, który nosiła na palcu. Połyskiwał matowo. Kowal zapewnił, że nigdy nie zardzewieje, dopóki będzie go nosiła, a to z powodu tłuszczu na skórze dłoni. Poświęcił sporo czasu, żeby malutkim dłutem wyrzeźbić na nim drobne płatki śniegu.

— To tylko pierścionek, który zrobiłam sobie z gwoździa.

— Żelaza dość, by zrobić pierścień — powiedziała babcia.

Tiffany stanęła jak wryta. Czy ona naprawdę zagląda ludziom w myśli? Na to wygląda…

— A dlaczego uznałaś, że chcesz mieć pierścionek?

Z najróżniejszych powodów, które jakoś nigdy nie były całkiem jasne… Ale potrafiła odpowiedzieć tylko:

— W tamtej chwili wydawało się, że to dobry pomysł. Czekała na wybuch.

— No więc prawdopodobnie był — stwierdziła babcia. Zatrzymała się i wskazała w bok od ścieżki, w stronę miasteczka i domu niani Ogg. — Postawiłam płot dookoła. Ma też inną ochronę, możesz być pewna, ale niektóre zwierzaki są zwyczajnie za głupie, żeby je wystraszyć.

Młody dąb był już wysoki na pięć stóp. Otaczało go ogrodzenie z palików i wplecionych w nie gałęzi.

— Szybko rośnie, jak na dąb — ciągnęła babcia. — Mam na niego oko. Ale chodźmy, nie chciałabyś tego stracić.

Ruszyła dalej. Oszołomiona Tiffany pobiegła za nią.

— Czego stracić? — spytała zdyszana.

— Tańca, oczywiście.

— Czy nie jest jeszcze za wcześnie?

— Nie tutaj, w górach. Stąd zaczynają.

Babcia dotarła do zatłoczonego rynku w miasteczku. Z boku ustawiono niewielkie stragany. Sporo ludzi stało tu z trochę bezradnymi minami mówiącymi „co ja tu robię” — jak często ci, którzy słuchają serca, jednak ich głowy są tym nieco zawstydzone. Ale przynajmniej były różne smakołyki na patyku. Było też dużo białych kur. Dają dobre jajka, mówiła niania Ogg; szkoda je zabijać.

Babcia przeszła na sam przód tłumu. Nie musiała odpychać ludzi — po prostu odsuwali się na boki, nawet tego nie zauważając.

Przybyły na czas. Po chwili drogą od mostu nadbiegły dzieci, a tuż za nimi nadeszli tancerze. Kiedy się zbliżali, wyglądali na całkiem prostych, zwyczajnych ludzi — ludzi, jakich Tiffany często widywała pracujących w kuźniach albo jeżdżących wozami. Wszyscy mieli białe ubrania, a przynajmniej ubrania, które kiedyś były białe. Podobnie jak widzowie, wydawali się trochę zakłopotani, a ich miny sugerowały, że to tylko taka zabawa i absolutnie nie należy jej traktować poważnie.

Nawet machali gapiom. Tiffany rozejrzała się i znalazła w tłumie pannę Tyk, nianię, panią Skorek… i prawie wszystkie czarownice. O, a tam stała Annagramma, bez chytrych zabawek pana Boffo; wyglądała na bardzo dumną z siebie.

Całkiem inaczej niż jesienią, myślała Tiffany. Wtedy było ciemno i cicho, i ponuro, w ukryciu… Kto obserwował go z cieni?

A kto teraz obserwuje go w świetle? Kto przyszedł tu w tajemnicy?

Dobosz i człowiek z akordeonem przecisnęli się naprzód, wraz z właścicielem pubu niosącym na tacy osiem kufli — ponieważ mężczyzna w obecności kolegów nie będzie tańczył ze wstążkami na kapeluszu i dzwonkami przy nogawkach, jeśli nie ma w perspektywie dużego piwa.

Kiedy gwar trochę ucichł, dobosz uderzył kilka razy w bęben, a akordeonista zagrał długi, przeciągnięty akord — oficjalny sygnał, że zaraz rozpocznie się taniec morris. A ludzie, którzy zostaną po tym sygnale, mogą mieć pretensje tylko do siebie.

Dwuosobowa orkiestra zagrała melodię. Mężczyźni ustawieni w trójkach naprzeciw siebie odczekali chwilę i ruszyli w rytmie… Tiffany spojrzała na babcię. Dwanaście podkutych butów trzasnęło o bruk, aż poszły iskry.

— Powiedz, jak zabrać ból — poprosiła, przekrzykując hałas tańca. Trach!

— To trudne. — Babcia nie odrywała wzroku od tancerzy. Trach! — zagrzmiały znowu buty.

— Można usunąć go poza ciało? Trach!

— Czasami. Albo go ukryć. Albo zrobić dla niego klatkę i wynieść. A wszystko to jest niebezpieczne i zabije cię, jeśli nie będziesz szanować tej wiedzy, młoda kobieto. To tylko koszt i żadnych zysków. Chcesz, żebym ci powiedziała, jak włożyć rękę do paszczy lwa.

Trach!

— Muszę wiedzieć, żeby pomóc baronowi. Źle z nim. Mam dużo do zrobienia.

— Taki jest twój wybór? — spytała babcia, wciąż patrząc na tancerzy.

— Tak! Trach!

— To jest ten twój baron, który nie lubi czarownic? — Babcia przesuwała wzrokiem po twarzach w tłumie.

— Ale kto lubi czarownice, dopóki jakiejś nie potrzebuje, pani Weatherwax? — zapytała Tiffany słodkim głosem.

Trach!

— To jest zapłata, pani Weatherwax — dodała Tiffany.

W końcu jeśli ktoś pocałował zimistrza, łatwiej mu rzucać takie wyzwania. A babcia Weatherwax uśmiechnęła się, jakby Tiffany spełniła wszystkie jej oczekiwania.

— Ha… Doprawdy? Dobrze więc. Przyjdź do mnie znowu, zanim odjedziesz, a przekonamy się, co możesz ze sobą zabrać. I mam nadzieję, że potrafisz zamknąć te drzwi, które otwierasz. A teraz obserwuj ludzi! Czasami można ją zobaczyć!

Tiffany zaczęła uważać, co się dzieje w tańcu. Nie zauważyła, kiedy pojawił się Błazen — chodził dookoła i zbierał pieniądze do brudnego cylindra. Jeśli dziewczyna wyglądała, jakby miała piszczeć, kiedy ją pocałuje, to ją całował. A czasami całkiem nagle rzucał się do tańca i skakał między tancerzami, ani razu nie stawiając stopy w niewłaściwym miejscu.

I wtedy Tiffany zobaczyła — oczy kobiety naprzeciwko, po drugiej stronie tancerzy, błysnęły złotem. Tylko na moment. Ale kiedy raz już to zauważyła, dostrzegała znowu — w oczach chłopca, dziewczynki, mężczyzny trzymającego piwo, gdy przesuwał się, by obserwować Błazna…

— Lato tu jest! — oznajmiła Tiffany i uświadomiła sobie, że tupie nogą do rytmu. Uświadomiła to sobie, ponieważ cięższy but właśnie nadepnął jej stopę i przycisnął ją do ziemi. Tuż obok Ty spojrzała na nią niewinnymi błękitnymi oczami, które na ułamek sekundy stały się leniwymi, złocistymi oczami węża.

— Powinna być — odparła babcia i cofnęła but.

— Parę miedziaków na szczęście, panienko? — dał się słyszeć głos obok i zadźwięczały monety potrząsane w bardzo starym kapeluszu.

Tiffany odwróciła się i spojrzała w fioletowoszare oczy. Twarz, w której tkwiły, była pomarszczona, ogorzała i uśmiechnięta. Błazen nosił złoty kolczyk.

— Miedziaka czy dwa od pięknej pani? — namawiał. — Srebro? Może złoto?

Czasem po prostu wiadomo, jak wszystko ma się potoczyć, myślała Tiffany.

— Żelazo?

Zdjęła z palca pierścionek i upuściła do cylindra.

Błazen wyjął go delikatnie i podrzucił w powietrze. Tiffany śledziła pierścionek wzrokiem, ale jakoś zniknął nagle i już tkwił na palcu mężczyzny.

— Żelazo to dość — powiedział Błazen i dał jej całusa w policzek.

Był tylko trochę chłodny.


* * *

Galerie w kopcu Feeglów były zatłoczone, ale ciche. Działo się coś ważnego. Chodziło o honor klanu.

Pośrodku leżała duża książka, wyższa niż Rob i pełna kolorowych obrazków. Była trochę zabłocona po podróży do wnętrza kopca. Rob został wyzwany. Przez lata uważał się za bohatera, ale potem wiedźma wiedźm powiedziała, ze cołkiem nie je, nie istowo. Nie można sie kłócić z wiedźmom wiedźm, ale łon podejmie to wyzwanie, ano, ni ma co, albo sie nie nazywa Rob Rozbój.

— Gdzie je moja krówka? — przeczytał. — Cy to je moja krówka? Robi koko. To… eee… yyy… kurczątko! To nie je moja krówka. A dalej je taki ciut łobrazecek z parom kurcaków. To następna strona, tak?

— Zgadza sie, Rob — przyznał Billy Brodacz.

Zebrani Feeglowie krzyknęli radośnie, gdy Rob obiegł książkę dookoła, wymachując uniesionymi rękami.

— A ta je dużo gorsa niż ementaler, tak? — powiedział, kiedy zakończył rundę honorową. — Tamta była łatwa! I miała psewidywalnom intrygę. Ten, co jom pisał, nic sie nie wysilił, moim zdaniem.

— Chodzi ci o elementarz? — upewnił się Billy Brodacz.

— Ano. — Rob Rozbój podskoczył i wyprowadził kilka ciosów w powietrze. — Mas cosik ciut trudniejsego?

Gonagiel przyjrzał się stosowi podniszczonych książek, które Feeglowie w ten czy inny sposób zgromadzili.

— Cosik, w co można wbić zęby — dodał Rob. — Duzom książkę.

— No… Ta ma tytuł: „Zasady nowoczesnej księgowości” — rzekł z powątpiewaniem Billy.

— A to je wielko bohatersko książka do psecytania?

— Ano, chyba tak, ale…

Rob uniósł dłoń, nakazując milczenie. Spojrzał w stronę Jeannie, która stała w otoczeniu gromadki małych Feeglów. Uśmiechała się do niego, a synowie spoglądali na ojca z milczącym podziwem. Pewnego dnia, myślał Rob, będą w stanie podejść śmiało nawet do najdłuższych słów i porządnie im skopać, co trzeba. Nawet przecinki i te chytre średniki im nie przeszkodzą.

Musiał być bohaterem.

— Zem jest w dobrej formie do tego cytania — oświadczył. — Dawać je tu!

I przez cały ranek czytał „Zasady nowoczesnej księgowości”, a żeby były ciekawsze, wstawił w nie dużo smoków.

Загрузка...