ROZDZIAŁ SIÓDMY

– Nie spieszyła się koza do wożą – Kapłan Zird Zekruna przypatrywał się opatowi Ciecierce z jawnym rozbawieniem. – Jużeśmy po was posyłać mieli.

Utrudzony opat chciwie sięgnął po kolejną pajdę razowca. Był wygłodzony i umorusany ponad wszelką miarę, gdyż od ładnych paru tygodni obracał się po gościńcu, wypytując o wiedźmę. Piętno skalnych robaków na jego czole ściemniało i rozrosło się tak dalece, że musiał obwiązywać łeb szmatami. Głos boga jednakże umilkł i Ciecierka skwapliwie poświęcił się własnym sprawom. Polowaniu na wiedźmę.

– Mieliście na żalnickiego wywołańca baczyć – ciągnął z przekąsem kapłan. – A wy co? Myśleliście, że jak wam pan postronków poluzował, to w pole go wywiedziecie? Toście chyba taką naukę wzięli, że nieprędko się znów znarowicie.

Ciecierka aż się wzdrygnął. Z początku wszystko szło gładko. Choć niemłody, opat był krzepki i tak zajadły, że bez trudu przepędził żebraczkę sprzed zajazdu w rozwidleniu traktu. Obłupił babinę doszczętnie. Nawet kapotę jej z grzbietu zdarł i zabrał kostur z żebraczymi dzwoneczkami, po czym sam rozsiadł się przed wrotami gospody. Miejsce było bardzo sposobne, bo mógł przepatrywać zarówno tych, którzy zmierzali pociągnąć przez Góry Sowie ku Spichrzy, jak i tych, którzy wędrowali zachodnim gościńcem wprost do Żalników. Żebracza profesja nie podobała mu się zanadto, ale wędrowcy byli wcale hojni, zaś psy – może wyczuwając znamię skalnych robaków – omijały go szerokim łukiem.

Wiedźmy jednak nie znalazł.

Zaczynał się już na dobre zadomawiać, kiedy ni z tego, ni z owego Zird Zekrun przypomniał sobie o niesfornym słudze. Pośrodku nocy Ciecierka poderwał się z barłogu i donośnie zawodząc uciekł z obejścia.

Stara babina, która ukradkiem zadała mu muchomorów w jaglanej polewce, z godnością owinęła się porzuconą przez Ciecierkę kapotą i powróciła na posterunek u wrót gospody. Przypuszczała co prawda, że trutka umorzy uzurpatora, ale i tak była zadowolona. Nie można mieć wszystkiego, pomyślała, wybierając z miseczki porzucone przez Ciecierkę miedziaki.

Ciecierka tymczasem ani zważał na truciznę. Brzuch go trochę bolał, ale cała reszta bolała jeszcze bardziej: każde włókienko, każda kosteczka wibrowały od głosu rozwścieczonego Zird Zekruna. Tym razem bóg nie tracił czasu na pogawędki. Bez ceremonii zapędził go do niewielkiej kapliczki na obrzeżach posiadłości księcia Piorunka, gdzie rezydowała gromadka pomorckich kapłanów. Widok Ciecierki bardzo ich rozbawił.

– Coś nie zanadto upaśliście się na swawoli – sługa Zird Zekruna z pogardą omiótł wzrokiem przyodziewek opata. – Trza was będzie na dalszą drogę wywianować, bo ninie hańbę jeno naszej profesji przynosicie.

– Drogę dokąd?

– Na nic się nasze stróżowanie zdało, bo żalnicki wywołaniec już daleko – wzruszył ramionami kapłan. – Z dawna my go tu wedle traktów wyglądamy, a przecie nam uszedł. Pokumał się z owymi bluźniercami, czcicielami ziemienników. Lasami go z saku wywiedli, nie wiedzieć dokąd.

– A czemuż to?

– Ciekawiście może aż nadto – skrzywił się kapłan. – Jednak jakieś rozeznanie wam się należy. Jako i nasz pan, sługi ziemienników moc z ziemi czerpią, jeno i sposoby ich, i moc zgoła odmienna od naszej. Stąd nienawiść zapiekła poszła i owo z synem Smardza pobratanie. Ślady za sobą dobrze zatarli, darmo teraz po przysiółkach węszyć. Ale inny się sposób znajdzie. Pomnicie one wiedźmę, co w waszym opactwie stała?

Ciecierka tylko oczy przymrużył.

– Trafnie gadają, że z niewolnika nie ma dobrego robotnika – zaśmiał się kapłan – bo dość tę przeklętnicę wspomnieć, a jaka was ochota do służby nachodzi. Pomnicie drugą niewiastę?

– Poranioną ją przynieśli, tedy jej oblicza nie widziałem.

– Dość że się wam wiedźmia gęba dobrze w pamięć wryła. Pojedziecie za nimi przez Góry Żmijowe…

– A jakby się jaka sposobność trafiła? – przerwał Ciecierka. – Jakby mi gdzie wiedźma w ręce wlazła?

– Próbujcie – zgodził się pobłażliwie kapłan Zird Zekruna. – Próbujcie do woli. Tyle że jeśli nie mylimy się co do owej drugiej niewiasty, to nijak nie dopniecie swego.

– A kto ona?

– Tego nie wiemy. Ale wiemy, co na czole nosi. Obręcz dri deonema.

– Co?! – opat poderwał się, mało nie przewróciwszy całej ławy.

– Ano właśnie tak. Zaraźnica wyprawiła ją z Traganki. I to na jednym statku z owym żalnickim wywołańcem.

– Jak Fea Flisyon mogła obręcz z wyspy wypuścić? – pokręcił głową Ciecierka. – Toż to jest wszelkich praw pogwałcenie. Niegodziwość.

– Nie wasza głowa boginię karać, tedy sobie Zaraźnica głowy nie zaprzątajcie – upomniał go sucho kapłan Zird Zekruna. – Choć z nią zawsze tylko zgryzota i frasunek były. Od samego początku. Odkąd wzięła sobie za gacha owego świniarka. Bo ukochany Fei Flisyon, ów pierwszy Dri Deoneme – wyjaśnił zdziwionemu Ciecierce – za młodu świnie śrutem karmił. A potem, jak lepiej wyrósł, kupców na gościńcu łupić począł. Ale że mu mało było, tedy popłynął na Tragankę. Krążyły wieści, że tam w grotach skarby wielkie pochowane. Tak długo się po owych jaskiniach pałętał, póki – na nasze nieszczęście – nie odnalazł sarkofagu, w którym spała Zaraźnica. Na Tragance powiedzą wam, że okrutnie się rozmiłował w jej piękności i pocałunkiem ze snu przywołał – wykrzywił się szyderczo. – Ale po prawdzie, to począł ją z klejnotów obdzierać. Wnet miało się okazać, że od tego nagłego rozbudzenia bogini ze szczętem ogłupia. Że się z nim pokładała, jedna jest rzecz, inna zgoła, że mu tajniki bogów wyjawiała. Uradzono na koniec świniarka zaszlachtować. Jak uradzono, tak uczyniono, ale straszliwie się o ów mord Fea Flisyon na rodzeństwo zawzięła. Były jeszcze inne spory między nią a Zird Zekrunem, choć ani mnie rozprawiać, ani wam pytać się nie godzi. Trzeba, żebyście szparko ruszyli za ową ryżą dziewką. Bo ona niezawodnie doprowadzi was do żalnickiego zaprzańca.

– Samojeden? – zaniepokoił się Ciecierka. – Samojeden człek niewiele przeciwko niemu dopnie.

– Będzie wam pomoc przydana. Fea Flisyon pierwsza prawo podeptała, więc i my możemy – uśmiechnął się zimno. – Pojedziecie ku siedzibom szczuraków, już was tam wyglądają. Zaś ostatnimi czasy w Górach Żmijowych zdarzyło się kilka wielce obiecujących opętań. I będą następne.


* * *

Kartoflanka była przypalona i zalatywała stęchlizną, co, jak zauważył Twardokęsek, zdarzało się za każdym razem, gdy Szarka brała się pospołu z wiedźmą do warzenia strawy. Wolarze posępnie siorbali zupę, rozumiejąc, że skoro Morwa poszła tego wieczoru do karczmy, przyjdzie im poprzestać na cienkiej polewce. Twardokęsek zamieszał łyżką w kociołku, nie wyłowił jednak nic prócz żałosnej, rozgotowanej zieleniny i paru ziaren fasoli. Popatrzył na nie, potrząsnął głową i nic nie powiedział; zresztą, co można było powiedzieć?

Odkąd wyruszyli z klasztoru Cion Cerena, susza nie ustawała. Potoki powysychały, tylko czasami na dnie sączyła się wąska strużka wody. Zboże żółkło na polach, spękana ziemia prawie w głos skwirczała deszczu, a woły czyniły na wyschniętym gościńcu taką kurzawę, że ledwo człek dychał. Szczęściem kompania Kuny znała szlak i nawet w czas owej upalnej wiosny potrafili znaleźć wodę. Obozowali jednak przeważnie pod gołym niebem, gdyż żaden oberżysta nie wpuściłby za próg wolarzy, ludzi gwałtownych, słynących z grubiaństwa i zamiłowania do bitki, przy tym golców i rozpustników. Kuna zapewniał Twardokęska, że to się zmieni w czas powrotu ze Spichrzy, kiedy już każdy z nich będzie miał przy pasie wypchaną sakiewkę. Ale na razie siedzieli na klepisku, a okna oberży po drugiej stronie zagonu koniczyny połyskiwały przytulnym ciepłym światłem.

Wędrowali od trzech tygodni, pędząc stado coraz wyżej przez Góry Żmijowe, bez pośpiechu, aby woły nie wychudły i nie zmarniały przed czasem. Kuna co roku prowadził bydło na letnie targi w Spichrzy, tym razem jednak prześladował go pech. Na równinach Turznii, za południowym zboczem Gór Żmijowych, zaraza przetrzebiła stada i z trudem tylko zdołał wynająć się do pędzenia bydła. Potem zbójcy ubili czterech ludzi z jego kompanii. Gdy wreszcie, poharatani i wyczerpani, dowlekli się pod klasztor Cion Cerena, zostało ich tylko ośmiu, zaś liczba owa, jak powszechnie wiadomo, nie sprzyja wędrowcom. Nawet wraz z Twardokęskiem, Szarką i wiedźmą, było ich wciąż jedenaścioro i Kuna nie mógł wybrzydzać, kiedy pojawiła się Morwa. W miłej bogom dwunastoosobowej kompanii ruszyli wreszcie w drogę.

Morwa śmiała się w uchylonych drzwiach oberży schrypniętym, niskim śmiechem kobiety, która umiała wypić równie dużo jak Twardokęsek i często po pijanemu, okrakiem na dyszlu, wyśpiewywała najbardziej sprośne piosenki, jakie słyszał – co świadczyło o znacznym obyciu, bo zbójca słyszał niejedno. Zdzira, pomyślał z zawiścią, bo otwarte drzwi wypuszczały z gospody falę wrzasków i zapach wędzonki, od którego Twardokęskowi donośnie za – burczało w brzuchu. Kobieta w drzwiach zachwiała się, odpychając wczepionego w nią powroźnika, i sztywnym krokiem podążyła ku krytemu płótnem furgonowi, ochrzczonemu przez wolarzy babińcem. W połowie zagonu koniczyny przewróciła się i zwymiotowała.

Wolarze zaśmiali się zgodnie, bez złości.

Dwunastka, nie dwunastka, pomyślał Twardokęsek, z niepokojem przyglądając się powroźnikowi, jeszcze na nas baba nieszczęście sprowadzi. Zważywszy, że powroźnik, jak i wszyscy jego konfratrzy, żył z tropienia złego, a na wozie spała wiedźma, zbójca miał się czym trwożyć.

Co prawda, pomyślał, jeśli nawet Morwa zdążyła się czegoś dopatrzeć – a dałby sobie rękę uciąć, że tak było – to na razie nie zdradziła się ni słowem, a wiedźmie i Szarce nie czyniła żadnych wstrętów. Jęzor miała popędliwy, ale ujadała przeważnie na poganiaczy. W furgonie natomiast panowały spokój i harmonia, o czym wkrótce przekonał się wolarz, którzy nieopatrznie klepnął zbierającą chrust wiedźmę po zadku. Baby się nań zgodnie rzuciły i gałęziami grzbiet mu otłukły.

Wolarze z wolna kładli się w kotarhach, ale Twardokęska czemuś sen nie morzył. Był to ostatni postój przed pasmem Gór Sowich, legowiskiem zwierzołaków, i Twardokęsek znał te strony lepiej, niż był skłonny przyznać. Kiedy patrzył na zachód, rozpoznawał odległe szczyty, Maczugę, Pal i ten, który zwali Mnichem. Za nimi rozpościerała się Przełęcz Zdechłej Krowy, pół dzionka górską ścieżką pomiędzy szczytami i byłby w obozowisku. Jeśli zostało choć kilku ze starej kompanii, pomyślał, rozszarpaliby mnie za ten skradziony skarbczyk, rozdarli na strzępy.

Nacierał łojem wysokie buty z żółtej licowanej skóry, kiedy znienacka zaszła go Szarka, przysiadła obok na derce. Na samodziałową koszulę miała wyrzucony skórzany serdak bez rękawów, z przodu sznurowany aż pod szyję, w talii ściągnięty szerokim pasem. Nosiły się z wiedźmą wcale zasobnie, bo w opactwie hojnie ich wywianowano przyodziewkiem i jadłem. Twardokęskowi mnisi przydali nawet sielną kobyłkę, przyciężkawą nieco, lecz spokojną i nawykłą do górskich ścieżek. Bardzo sobie mnisią poczciwość Twardokęsek chwalił.

Dotychczas wędrowało im się zadziwiająco spokojnie. Twardokęsek przykazał wolarzom zwać się Derkaczem i ani im we łbie świtało, kogo do kompanii przyjęli. Zaś co do niewiast, wieść o napadzie i zbójeckiej swawoli rozniosła się, ale wolarze Szarce ni wiedźmie nie przymawiali, a że czasem je kto w tyłek klepnął, gniewać się Twardo – kęskowi było niesporo. Jadziołek nie kręcił się wedle furgonu, wiedźma nie wiedźmiła. Szarka zaś wielce składnie włościankę udawała: jak jej który wolarz co grubego rzekł, płoniła się i uciekała. Choć ślepia jej przy tym bardzo nieprzyjemnie łyskały.

– Lękam się, Twardokęsek – dziewczyna poprawiała sute fałdy spódnicy. – Im głębiej w te góry, tym bardziej jadziołek zeźlony, niespokojny.

Ot, dziwowisko, pomyślał zbójca. Prędzej nadałaby się wiedźmie jakowaś potwora, a tu wiedźma jeno z kocięciem wędruje, a Szarce, dziewce wcale nie wiedźmińskiej, rozumnej, uczonej, jadziołek we łbie bełta, złe wieszczy.

– Trza się nam było w opactwie przyczaić – mruknął niechętnie – nie do Spichrzy smyrgać. Tu okolica dzika, ludziom nieprzyjazna, iście trafunek, przejedziem li nie.

Dziewczyna gniewliwie targała kosmyk włosów.

– To ci jedno, Twardokęsek, rzeknę – odezwała się – że to ani moja, ani twoja wola. Co się zaś tyczy jadziołka, jak się w łeb wwiercić potrafi, sam wiesz, objaśniać cię nie będę. A teraz z nagła znów wróżyć począł, jak zeszłej wiosny w Łysogórach, kiedy tak długo mnie dręczył, póki nie ruszyłam na Tragankę. Tyle że licha z niego przepowiednia, zwichrowana.

– Jako i wróżba wszelaka – przytaknął posępnie zbójca.

– Prawda. Powiedziała mi na Tragance Zaraźnica, że jadziołek się marą senną żywi i majakiem, a raz człekiem owładnąwszy, z wolna go o szaleństwo przyprawi.

– I nie dziw – wzruszył ramionami zbójca. – Wielu żem takich oglądał, co przyszłość przepowiadają, a co do jednego rozum mieli zmącony. Toż na wiedźmę naszą patrzajcie… – urwał, bo dziewczyna istotnie spojrzała.

W głębi namiotu, w gieźle prawie pod szyję zadartym, wiedźma pochrapywała melodyjnie, gębę miała zaróżowioną od snu i gorąca. Przy niej drzemał ryży kociak, dla odmiany wyciągnięty na grzbiecie, z łapami rozwalonymi na wszystkie strony, i zębami przez sen szczękał.

– No, co żeś się tak, Twardokęsek, spłonił? – Szarka uśmiechnęła się półgębkiem. – Nie udaję, że rozumiem, ale ani wam mać jestem, ani gamratka. Co mi rzec chciałeś? Że głupia wiedźma jest? Że rozumem za wiedźmienie płaci? Że ją na koniec w ogień wrzucą albo gdzieś popod płotem ukamienują?

– Widzisz, Twardokęsek – podjęła po chwili – mnie nigdy nie ciągnęło ni do wysokich sztuk, ni do przepowiedni. Niech już sobie ta przyszłość spokojnie pod kamieniem leży, myślałam. Po co licho budzić?

– Tyle że się do was iście plugastwo samo garnie – zbójca przeczesał palcami brodę. – Ile ludzi na gościńcu w błocie zdechło, a was wedle Skalniaka wiedźma w mig wyłuskała. A przecie i jadziołek… Bo, widzicie, gadają ludzie, że u norhemnów wiedźmy same w Łysogóry lezą i jadziołki juchą przywabiają, by bardziej jeszcze przeciwko człowieczemu plemieniu czarzyć. I kiedy przełęczami ku nam zagon norhemnów idzie, to owe wiedźmy z jadziołkami na samym przodku. Bo plugastwo im wszelkie rzeczy zakryte wykłada dobitnie, gdzie zbrojni, a gdzie osady i dobytek bez obrony pozostawione…

– Niedorzeczność – wzruszyła ramionami. – I to taka, co książąt waszych głupotę i niezdarność ma tłumaczyć, bo sam gadałeś, że szlaków nikt nie broni. A z jadziołkiem też rzecz się ma inaczej. Wieszczyć to on mi wieszczy, ale we śnie. Obudzona strzępy tylko z maligny pomnę. Tak, Twardokęsek, jakbyś brzeszczot widział, co cię ma utrupić, jeno ni ręki, ni godziny rozpoznać nie zdołasz. Póki co jednak – wstała, otrzepała spódnicę – od tego, co pokazuje, spać mi się zgoła odechciewa. A ty jutro bacz wkoło, Twardokęsek, i na wiedźmę miej uważanie.

Posiedział jeszcze, buty wypolerował, aż się błyszczeć poczęły, a potem cichutko wsunął się na posłanie. Wiedźma jak zwykle wargi miała miękkie, przychylne. Co z tobą począć, niedojdo, pomyślał, kiedy przywarła do jego boku, wszystkich nas przez ciebie na pale naniżą. Ale potem zaczął jej szeptać o miejscu, do którego zmierzają, gdzie nie ma powroźników i stosów. Dopiero, kiedy był w niej i kołysał ją powolnym, łagodnym rytmem, pojął, że takiego miejsca nie ma w Krainach Wewnętrznego Morza.

Patrzył, jak śpi z twarzą ukrytą w dłoni, mrucząc do siebie z cicha. Poili jaz Szarką odwarem z maku, bielunki i szaleju, po którym całymi dniami chodziła otępiała i senna, lecz Twardokęsek obawiał się, że gdy nadejdzie czas, żadne zioła nie zdołają powstrzymać wiedźmiego szału. Przypominał sobie gadki o ludziach rozszarpanych we śnie, w posłaniu. Wyratowała Szarkę, pomyślał ze złością, to i wyratowała, ale potem trzeba się było jej pozbyć, plugastwo jest, jak wszystkie inne. Po co to ze sobą włóczyć? Toż złe się od złego lęgnie jako żaby z błota.

I usnął. We śnie złe zarzuciło mu nogę na biodro.


* * *

Sowa przeleciała nad gościńcem, niziuchno, prawie zawadziwszy skrzydłem o czuprynę pana Krzeszcza, aż od nagłego przestrachu potknął się o wystający korzeń. Nie odszedł daleko od włości Piorunka, bo zesłabł bardzo po tym, jak go u prąga oćwiczono. Dowlókł się nad strumień i w wysokich trawach kilka dni niemal bez życia przeleżał, tyle tylko przytomności mając, by się z rzadka wody napić. Ale miało mu to niedomaganie wyjść na dobre, bowiem okoliczne chłopstwo było srodze rozjuszone śmiercią Działońca i gdy rozniosła się wieść o ucieczce pana Krzeszcza, poczęli go bardzo pilnie szukać.

Pan Krzeszcz domyślał się po trochu tego polowania. Wystrugał sobie laskę – bo miecz gdzieś w opresji na książęcym dworze stracił – i brnął, nieboraczek, na przełaj przez lasy. Szedł ku północy, pomny, co mu pod pręgierzem rzekł sługa Zird Zekruna.

Starał się prędko iść, ale mu nogi, nienawykłe do długich marszów, straszliwie popuchły, a rany na obdartym do żywego mięsa grzbiecie jątrzyły się, zwabiając całe chmary much i innego żarłocznego plugastwa. Wędrował więc pan Krzeszcz przeważnie nocami, bo chłód łagodził nieco jego cierpienia i robactwo było mniej dokuczliwie.

Dnie przesypiał w co suchszych wykrotach. Wpełzał głęboko pod paprocie, okręcał się resztkami opończy: drzemał czujnie niby suseł, bo się bał bobaków i innych leśnych potworków. Z głodu i wyczerpania pan Krzeszcz poczynał słyszeć rozmaite głosy i wydawało mu się, że przy jego boku kroczy jakaś postać wielka a złowieszcza. Zżył się z owymi majakami i wierzył, że czuwa nad nim moc boska i nie da mu marnie sczeznąć. One też niechybnie musiały go przeprowadzić przez ziemie księcia Piorunka, bowiem pewnego wieczoru pana Krzeszcza obudziło wielkie bicie dzwonów.

Oprzytomniawszy cokolwiek, ośmielił się wychynąć z lasu i ujrzał w oddali potężne mury opactwa Cion Cerena. No, jest jeszcze w świecie sprawiedliwość, pomyślał, ściskając w garści podróżny kostur. Są sądy, co się za moją krzywdą ujmą, przyjdzie jeszcze kara na księcia pana za bezbożność i okrucieństwo. Chętnie mi opat Ciecierka ucha przychyli, myślał, toż on tylko czeka pozoru, żeby księcia pognębić.

Pokrzepiony, ruszył ku biciu dzwonów i z każdym krokiem lżej mu było na duszy.

Ale kiedy się u bramy o opata dopytywał, furtian zaśmiał się tylko sucho.

– Gdzie tobie, dziadu, do opata! Wedle kolei przy kuchniach stań, może się jeszcze dla ciebie jadło znajdzie.

– Nie po jałmużnę, ale z wiadomością do świątobliwego Ciecierki przychodzę – żachnął się pan Krzeszcz.

– Ot, trafił mu się posłaniec! – zaszydził braciszek. – Ale na nieszczęście, nie czekał na cię opat, precz poszedł, nie wiedzieć kędy. I więcej się, dziadu, nie dopytuj, byś sobie jakiej biedy nie napytał.

– Jam jest pan Krzeszcz z Krzeszczowego Jaru! – rozgniewał się szlachcic. – Wy tu czas mitrężycie, a po okolicy wałęsa się Smardzów syn. Ścigać go trza! Chwytać! Idź straży wołać, klecho, a pędem. Bo ja lepszych od ciebie batogami smagać kazałem…

– A ja – furtian widywał w opactwie wielu ludzi o pomieszanym rozumie, ale nie miał do nich cierpliwości – każę cię w klatce zamknąć i nad bramą ludziom ku uciesze zawieszę. Powiadam, dziadu, poszedł precz!


* * *

Jeszcze nie rozeszła się ćma, a już Kuna wypędził wolarzy z posłań.

– Trza nam się we dwa dzionki uwinąć – podsunął Twardokęskowi miskę soczewicy. – Popędzim stado aż do wodopoju na Trwodze, a potem dalej, póki woły nie ustaną.

– Furgon nie nadąży – zauważył zbój z niepokojem – a na trakcie przygoda łacno się może trafić.

– Dogna nas u Trwogi – wzruszył ramionami poganiacz – albo i jeszcze później. Jak o dziewkę się strachasz, a ona na zwierzu jeździć przywykła – kiwnął głową na skrzydłonia – niech ze stadem idzie. Ale widzi mi się, że jeszcze ona mdła. Lepiej na wozie ostawić, niż by ją bydlęta stratowały.

– Zbóje pono tu siedzą – mruknął. – Jakże to baby samopas puścić?

– Toż ty już raz pilnował – zarechotał dziobaty Morda, patrząc, jak Szarka poi z kubła skrzydłonia. – Pilnował, a nie upilnował. I nie dziwota, bo dziewka urodna.

– Ot, stuliłbyś lepiej pysk – warknął Twardokęsek – nim ci go przetrącą. Szarka! – krzyknął. – Pójdź no tu, Szarka!

Szła przez pole koniczyny z oczami spuszczonymi na ziemię, w serdaczku od haftu szafranowym, z pasem zebranym na przedzie pojedynczym węzłem i włosami splecionymi na karku w ciężki supeł – ni panna, ni mężatka. Skrzydłoń z początku skradał się za nią, jednak kilka kroków przed paleniskiem zawrócił, uciekając wielkimi susami ku wiedźmie.

– Umna gadzina – zauważył Kuna – nikomu tykać się nie pozwoli, jeno dziewkom.

– Od małego przy Szarce – wyjaśnił Twardokęsek. – Ojciec z książęcymi chadzali na południe bijać norhemnów i razu jednego znaleźli to to przy ścierwie, nie większe niż łokieć było. Szarka wtenczas jeszcze mało co od ziemi odrosła, ale karmiła je szmatką nurzaną w krowim mleku. Z ręki jej jadło, a dosiąść też nikomu innemu się nie dało, to ojciec postanowili, że w wiano się dziewce należy. Skrzydliszcze mu jeno przycięlim, aby zanadto nie zbytkowało.

– Rozumnie – pochwalił Kuna. – Nawet, jak jej już kto podołka przysiadł, zwierza w Spichrzy na jarmarku przedasz, zapłatę niemałą weźmiesz, dziewkę odziejesz w bławaty i nikt o zapaskę pytać nie będzie.

– Byle dowieźć – zgodził się Twardokęsek – to i spokojniejszy ostanę. Źle jej nie będzie, pasztetnik zasobny, kamieniczkę ma przeciw szpitalowi i dom z ogrodem. Wdowiec jest, stateczny, z trzema chłopaszkami osierocony, a ona przy dzieciach zawsze robić lubiła. O tobie, Szarka, rozprawiamy – przywitał ją. – Bydlęta chyżo dziś popędzim i wóz w tyle pojedzie. Jak ci się widzi, w furgonie wolisz czy z nami na zwierzęciu pojedziesz?

– Z wami.

– Abyś tylko potem, panno, między woły nie lazła – ostrzegł Kuna – bo one, nie patrzawszy, stratują, chłop czy białogłowa. Morwie szlak pójdę objaśnić. Powozić przywykła i zmyślna jest, dopędzi nas u Trwogi. A ty zwierza prędko siodłaj, dziewczyno.

Dziwka przyprzęgała do wozu, umalowana, odziana w lawendowy kubraczek, takąż spódnicę i wciętą, sowicie przymarszczaną koszulę. Grzywy klaczy przeplotła szkarłatnymi wstążkami, jak na święto, ale u pasa miała zawieszony szeroki nóż i biczysko okręcone wokół ramienia. Niegłupia, pomyślał Twardokęsek. Wie, że jak stado pójdzie, to nikt się nie będzie oglądał, choćby ją zarzynali.

– Na nic mi się tutaj nie zdasz – Morwa spędziła wiedźmę z kozła. – Właź na wóz, kapotą się okręć i lepiej śpij, niżbyś miała zawadzać. No, co się gapi? – ofuknęła zbójcę. – Nie pierwszyzna mi przez dziedziny szczuraków jechać. Byle zbójcy nie opadli, pod wieczór was dopędzim. A ty dziewczyny lepiej pilnuj, by nie zmarniała w drodze.

Spędzili woły w gęstą gromadę na brzegu gościńca, Kuna stał na przedzie, a inni wedle porządku po obu stronach, Szarka blisko Twardokęska. Z początku zwierzęta truchtały powoli, niewiele sobie robiąc z wysiłków poganiaczy. Ale gdy gościniec zaczął nieco opadać, a wolarze nie ustawali we wrzaskach i strzelaniu batogami, pognały prędzej. Twardokęsek jechał w gęstej kurzawie, rycząc na całe gardło i zachęcając bizunem oporne sztuki. Czasami słyszał poprzez tętent kopyt głosy innych, ale nie miał czasu patrzeć na boki. Gdyby kto był teraz na trakcie, pomyślał, a nie zdążył w bok uskoczyć, to w jednej chwili stratują. Nie dziwne, że wolarzy za nic mają po karczmach.

Siwe grzbiety wołów wynurzały się przed nim z tumanu i, smagnięte, znikały ponownie w kurzawie. Raz po raz też migał mu przed oczyma błękitny skrzydłoń, ciemna chustka na twarzy Szarki. Przystanął, łyknął wody z bukłaka. Przed nim zwierzęta parły zbitą, gęstą masą.

Słońce stało już wysoko, gdy dotarli do brodu. Trwoga sączyła się płytkim, kamienistym korytem, woda nie sięgała zwierzętom wyżej niż do kolan. Kuna objechał stado, zagnał do środka co krnąbrniejsze sztuki.

– Jakże tam? – krzyknął do Twardokęska.

– Spokojnie – odparł zbójca. – Jeno furgonu ni śladu.

– Widać nie zmogła – poganiacz obojętnie zakasał koszulę, obmył spocone ramiona i kark. – Tedy koło wieczerzy trza jej wyglądać, a nam czas ruszać. Na drugim brzegu już ze wszystkim ziemia szczuraków, na dziewkę miej baczenie.

– Przecież na gościniec jeszcze nie lezą?

– Niby nie – skrzywił się wolarz. – Ale strzec się trza. Oni od zbójów gorsi.

Twardokęsek omiótł przeciągłym spojrzeniem skały po drugiej stronie Trwogi, z rzadka jedynie porośnięte drobnymi kolczastymi krzakami. Powiadano, że ostatnio szczuracy coraz śmielej wyłazili z jaskiń pod Górami Sowimi i nawet za dnia pokazywali się na pograniczu. Zmełł pod nosem przekleństwo.

Szczuracy zawsze gnieździli się pod Górami Sowimi, choć sów tam nie widywano, bo je dawno ze szczętem zeżarli. Było to plemię zwierzołaków, skryte, plugawe i stroniące od ludzi, ale i tak kmiotkowie gadali, że w jasne noce zakradają się do domostw i porywają dziewki. Nadto szczuraków ubić było nader trudno. Nawet dobrze poranieni przyjmowali na powrót zwierzęce kształty i chronili się pod ziemią. Wysoko w górach nikt spać się nie położył, nie omotawszy belki nad drzwiami czerwoną nicią, poświęconą w kapliczce Kii Krindara.

Kiedy stała jeszcze Stopnica o rdzawych murach, stolica Kopiennickich, ludzie byli mniej strachliwi, ale i tam podejrzliwie patrzono na niskich, myszatych nieznajomych i po zmierzchu żaden karczmarz nie wpuszczał ich za próg. Pogłoska niosła, że skoro zajdzie słonko, szczuracy przemieniają się i przyjmują ludzką postać. Powiadano też, że są pokraczni i drobni, nie więcej niż do ramienia słusznemu chłopu, o nastroszonych wąsiskach i głęboko wpadniętych ciemnych oczach, cętkowani i chudzi na gębie. I że niegdyś całymi Górami Żmijowymi władali.

Jednak póki Kopienniccy byli silni, szczuracy po cichu siedzieli w Górach Sowich. Dopiero potem, kiedy władztwo Vadiioneda rozpadło się na drobne księstewka, a norhemni przedarli się przez szczyty, zaczęli sobie śmielej poczynać. Widywano ich za dnia, jak odganiali od stad bydła co okazalsze sztuki. Ze spichrzy ginęło ziarno, płótno po komorach znajdowano doszczętnie pocięte i zmarnowane, a podobno i dzieciaka nieraz w chlewiku czy oborze zadusili. Strach padł na ludzi. Osady wokół Gór Sowich pustoszały powoli, lecz dalsze okolice trzymały się jeszcze dzielnie. Aż na koniec zwierzołacy przynieśli morową zarazę.

Ukradkiem szli od wioski do wioski i zatruwali studnie. Kiedy pomór rozlał się szeroko i przetrzebił Kopiennickich, wyroili się i szczuracy. Wyłazili spod ziemi tam, gdzie nie został nikt zdatny do obrony, dobijali dogorywających i podpalali domostwa. Działo się tak wszędzie na prawym brzegu Trwogi, toteż ci, którzy przeżyli zarazą i ocaleli z pogromu, ładowali dobytek na wozy i pospiesznie uciekali na południe. Gdzie bynajmniej nie witano ich gościnnie, gdyż lud Przerwanki również obawiał się zarazy. Na granicy uchodźcom zastąpiły drogę wojska książąt, zaś z drugiej strony byli szczuracy i Kopienniccy nie mieli dokąd się cofnąć. Nieliczni ocalali przedarli się do Żarników lub Spichrzy, inni rozproszyli po górach. Z tych ostatnich wywodziła się matka Twardokęska i w jej rodzie, doszczętnie już schłopiałym i zubożonym, nadal przechowywano wspomnienia dawnych dni.

Sam Twardokęsek nie miewał ze szczurakami żadnych sporów. Zbóje siedzieli na Przełęczy Zdechłej Krowy od niepamiętnych czasów i przezornie unikali zatargów z mieszkańcami Gór Sowich. Gościniec rozdzielono sprawiedliwie. Co na lewym brzegu Trwogi, to zbójeckie, co na prawym – szczuraków, a pośrodku, na strudze, tego, kto pierwszy uderzy. Czasami Twardokęskowi zdawało się, że widzi o zmroku po drugiej stronie przygięte nad ziemią, nie całkiem ludzkie kształty, ale nie przekraczał Trwogi i nie wchodzili sobie ze szczurakami w drogę.

Białe wapienne skałki za rzeką były bezludne i milczące.

Z tyłu, na trakcie słabo zaterkotał furgon.

– Ot, Morwę znać – z ulgą powiedział Kuna. – Wytchnęlim, czas dalej podpędzić. Jeno powoli, spokojnie, bo tu na rzece doły głębokie. Jak noga bydlęciu utknie, tak inne jeszcze stratują. A i sami się strzeżcie. Konie szczuraków czują, niespokojne.

Twardokęsek wyraźnie już odróżniał ryże klacze i lawendowy kubrak dziwki. Jechała chwacko, rozparta pośrodku kozła, raz po raz strzelając biczyskiem nad końskimi grzbietami. Wóz kolebał się na wybojach i podskakiwał.

– Nu…! – krzyknął Kuna. – Poszli!

Twardokęsek okręcił gębę płatem sukna, trzasnął bizunem po grzbiecie wielkiego wołu, który zaparł się na skraju Trwogi, i począł spędzać w wodę przestraszone cielaki. Uwijał się, klnąc i nie patrząc po bokach, póki ostatnie bydlę nie wlazło do wody. Na koniec spiął krępą kasztankę, podarunek mnicha z opactwa Cion Cerena, i przejechał na ziemię szczuraków.

Czy dostrzegł coś kątem oka, czy też przypomniał sobie, jak niegdyś czatował u tego samego brodu, dość że obejrzał się do tyłu. Morwa dojeżdżała do rzeczki, a za nią, w wąskim żlebie, krzaki tarniny trzęsły się i chybotały coraz niżej.

– Kuna! – wrzasnął Twardokęsek. – Bywaj tu, Kuna!

Pierwsi zbójcy wpadali do kotlinki. Twardokęsek zmrużył załzawione od pyłu oczy. Na przedzie gnał Mrówka, w kołpaczku suto rysiem obszytym, w nabijanym ćwiekami półkożuszku, z dala maczugą nad łbem wywijał, a obok Mroczek, niegdyś kupiec bławatny, z rohatyną. Za nimi Olsza z pałką, zbiegły niewolnik, który pół życia strawił na kupieckich galerach, postarzały już, z bielmem na lewym oku, lecz wciąż krzepki. Dwóch następnych Twardo – kęsek nie rozpoznawał, musieli dopiero co dołączyć do kompanii. Ale zaraz mignęła mu znajoma, od stóp do głów odziana w błękit sylwetka – to z taneczną gracją schodziła w dół Vii, Yisenka, jak ją czasami Twardokęsek zwał, smagłoskóra Servenedyjka; zgrabna, zakrzywiona szabelka połyskiwała u jej boku w srebrzystej pochwie. Dalej leciał Strzałka, potężny głupawy pachoł z pobliskiego sioła, w ręku miał sznur do łapania koni.

W tarninie błysnęło żelazem kolczugi i Twardokęsek drapieżnie wyszczerzył zęby na widok Uchacza. Uchacz znienacka pojawił się na Przełęczy Zdechłej Krowy trzy lata temu. Przyprowadził trzech pachołków i od początku wadził się z Twardokęskiem. Jego człek wygadał się, że Uchacz wiódł się z bogatej, herbowej szlachty, ale od małego ciągnęło go do wina, kości i dziewek, aż, popadłszy w długi, kupców na gościńcu pomordował i ojciec kazał mu iść precz. Panek ów był na gębie dziwnie gładki, w mieczu dobrze wyćwiczony i bardzo obrotny, ale, widocznie sam chcąc kompanii przewodzić, Twardokęska ledwo cierpiał.

Morwa poganiała rozpaczliwie, ale było widać, że nie dobieży do strugi.

Tymczasem nawet stary Kulawiec dokuśtykał na dół zbocza. Nie przystając w biegu, Vii przyłożyła do warg kościaną piszczałkę i rozległ się potworny wizg. Spłoszone ryże kobyły Morwy stanęły dęba. Servenedyjka odrzuciła głowę, wybuchła śmiechem.

– Na nic już furgon, nijak Morwa nie zmoże – osądził Kuna. – Dobrze, że choć my bezpieczni.

Dziwka też zrozumiała, że niczego nie dopnie. Zeskoczyła z kozła i zadzierając spódnicę, pognała co sił w nogach ku Trwodze. Olsza zabiegł jej drogę, pałką po łbie zdzielił. Morwa ani pisnęła, zwaliła się na ziemię jak gałgan.

Mrówka rozciął płótno z tyłu furgonu, wskoczył do środka, Mroczek za nim.

Wiedźma rozdarła się przeraźliwie, kiedy ją wywlekli i zarzucili spódnicę na łeb.

– A może tak skoczylibym, Kuna? – zbójca głośno przełknął ślinę. – Dwunastu ich i nas dwunastu, jeno my w siodle. Zmożem.

– Głupiś! – rzucił ze złością poganiacz. – U nas trzy baby, a oni zbóje są, z rabunku żyją. Furda furgon! Nic tam w worach nie znajdą prócz fasoli.

– Sprytniście – potrząsnął głową Twardokęsek. – Ani chybi, od początku ukartowane było, że wóz tyłem pójdzie, zbójom na przynętę.

– Dziewka wasza cała – zaczepnie odparł Kuna – tedy nie krzywdujcie, bo widzi mi się, że ta służka nie ze wszystkim jak należy była. Dalej jechać trza, nim się szczuracy zlecą. A jak komu nie w smak, niech się ostaje, ja go nie zatrzymuję.

Nieco z przodu, nad samym brzegiem, skrzydłoń niecierpliwie drobił w miejscu. Szarka przyglądała się rabusiom. Tej też nie wiadomo, co do łba strzeli, pomyślał z niepokojem Twardokęsek.

– Tedy jedźmy – zgodził się pośpiesznie.

– Teraz do rzeczy mówicie – błysnął zębami poganiacz. – A panna – upomniał Szarkę – niech się tak nie przypatruje, bo jeszcze się co złego przytrafi.

Odwróciła się nieznacznie.

– Tam – powiedziała, wskazując nad głowy rabusi.

Od zachodu, znad szczytów, rozległ się świst polującego jadziołka. Spadł na zbójów. Pierwsze pióro dosięgło Uchacza, prosto w twarz. Nim jeszcze inni zrozumieli, co się dzieje, złe zanurkowało niżej, wczepiło się w oczy Strzałki. Oszalałe ze strachu konie zakwiczały cienko, wyrwały mu z ręki sznur i runęły naprzód. Vii uniosła krótko ostrzyżoną, ciemną główkę, popatrzyła w niebo i pędem pomknęła z powrotem ku żlebowi.

Woły, widocznie zwietrzywszy niebezpieczeństwo, zaczęły ryczeć donośniej, ze strachem.

– Na żmijów! – wrzasnął Kuna. – Znarowiły się! Na przeciwnym brzegu trwała rzeź. Mrówka nie zdążył się nawet wyplątać ze spódnicy wiedźmy, zdechł z opuszczonymi portkami. Uchaczowi ciemna piana wystąpiła na gębę, rzucił się na Kulawca. Stary próbował uciekać, ale Uchacz zadusił go w szale i sam zmożony jadem, zwalił się na ścierwo kamrata.

– Ruszać się – wrzeszczał Kuna. – Ruszać się, skurwysyny, nie gapić!

Trzy setki oszalałych ze strachu zwierząt jednocześnie zerwało się do biegu na oślep, pociągając za sobą równie przerażonych wolarzy. Twardokęsek zdążył jeszcze dojrzeć, jak smagłoskóra Vii okręca się na krawędzi żlebu i z rozpostartymi ramionami wali się w dół.

Dopiero pod wieczór poskromili stado.

Przyczaili się w niewielkiej kotlince. Bez ognia, by nie ściągnąć szczuraków, choć wedle Twardokęska woły podniosły nad Trwogą taki rejwach, że słyszano je aż w Żalnikach. Poganiacze nie rozdziewając się, legli w kupie na ziemi, inni podrzemywali w kulbakach. Na Twardokęska wypadła kolejka, by czuwać. Siedzenie miał obtłuczone od jazdy po wertepach i kłuło go w krzyżu, a po prawdzie to i nieswojo mu nieco było. At, za jedno, pomyślał, wiedźma już teraz pewnikiem od jadu posiniała, a czy jej kto wcześniej wygodził, czy nie, też za jedno.

Szarka spała nieopodal, pod karłowatą jarzębiną, z dala od innych. Od Trwogi nie odezwała się ni słowem.

Przywołała go, pomyślał, dziwka nieczysta, przeklęta. Gorzej jeszcze niźli wiedźma, bo wiedźmę szał po świecie pędzi i krew czarna, zepsuta. A ta sama, sama z siebie jadziołka przywołała i może znów przywołać, kiedy bę – dziem spali. Albo zielem jakowymś nas napasie i jak wszy umorzy. No, raz kozie śmierć. Pewnikiem jadziołek jeszcze u Trwogi ścierwo żre, wiedźma na dobre przepadła, a i dziewka widać zmordowana, umęczona. Czas się zbierać, szyję unosić.

Noc była ciemna, że choć oko wykol, a jego buty ze świńskiej skóry ani skrzypnęły w trawie.

Złapała go za nadgarstek. Wykręciła, aż kwiknął, i przytrzymała przy ziemi, póki nie przestał się szamotać.

– Jakbym była dobrą, prostoduszną niewiastą – syknęła mu prosto w ucho, a ślepia jej się od wściekłości skrzyły jako żmijce – zaszlachtowałabym cię niczym wieprza. Tylko nie przeciągaj struny, Twardokęsek, bo nie zdzierżę.

– Puszczaj – sapnął zduszonym głosem.

– Po co? – warknęła mocniej jeszcze rękę przykręcając.

– Żebyś dokończył, w czym się kompanom nad Trwogą nie poszczęściło? Żeby do reszty wszystko zepsuć? Przykazałam ci strzec wiedźmy, zaufałam, kurwi synu, ale ty nogi za pas wziąłeś, tylko smród został! – aż zachłystywała się złością. – A ja przez ciebie plugastwo szczuć musiałam. Niech on się teraz rozhuka, rozswawoli, ni jeden żyw głowy stąd nie uniesie, pojmujesz? Zanadto ci, gównojadzie, pobłażałam. Bo mi się zdawało, że lepiej cichaczem się przekraść. Bo mnie bawiło byle pankowi czapkowanie i po chaszczach obozowiska, i chuda polewka, nawet jak mnie te kmioty po tyłku klepały, też mnie bawiło. Ale dosyć, Twardokęsek, skończyło się. Jak zdrów chcesz do Spichrzy dojechać, bacz lepiej, by wiedźmie więcej włos ze łba nie spadł. Nie moja sprawa, że się z nią po nocach pokładasz, tedy nie z sentymentu jej pilnuj, ale dlatego, że ja z ciebie pasy drzeć będę, jak jej się co złego przytrafi – odepchnęła go i zanurkowała w szelinie.

Dwie pary miodowych ślepi świeciły na brzozowej gałęzi, nisko nad ścieżką. Oliwkowe pióra wciąż połyskiwały od jadu. Odegnała go. Pobiegła dalej, aż odnalazła bajoro. Grząskie, cuchnące zgniłymi roślinami. Zanurkowała, odgarniając śliskie, splątane liście. Głęboko, aż na samo dno. Nim jeszcze napłynęły łzy.


Brązowa suka z rozszarpanym brzuchem, skowycząc, zdychała u moich stóp. Ostatnie, co zobaczyłam. Na mokrej posadzce, twarzą w dół, w kałuży wina i psiej posoki.

Za piecami był ogień – pamiętasz? – a ja miałam nie żyć. Noc, letni deszcz, krew, której nie umiałeś zatamować. Krzyczałeś, ty, nie ja, kiedy płynęła ci przez palce – jasna, spieniona.

Mokerna pobladła jak chusta, gdy wniosłeś mnie w próg.

Miałeś tego później żałować – pamiętasz?

Twój brat plunął mi w twarz i nie powiedział ani słowa. Jego oczy, szare, nade mną, obok mnie, szare. Na polu, na wysokim, gdzie krakały kruki. Patrzyłeś, ramię przy ramieniu, jego głowa na ostrzu piki.

Zabiję cię, jeśli kłamałaś. Tyle tylko rzekłeś.

Ale ja milczałam, a on też nie powiedział ni słowa.

Letni, letni deszcz. Spadający topór.

Pamiętasz?


Pojawiły się przed brzaskiem, oklepem na ryżej kobyle. Morwa w podartej spódnicy i zmarnowanym kubraku. Wiedźma poobijana i sina na gębie od zbójeckich zalotów, przytulona do pleców dziwki, rozmazana.

– Skurwysyny! – wrzasnęła z daleka dziwka. – Pomór na was i trąd, świńskie nasienie! Pieniędzy brać nie trza było, zapowietrzeńcy, jakeście zza strugi na zbójów spozierać zamyślali! Żebyście za moją krzywdę marną śmiercią zdechli!

Jaśminowa wiedźma zsunęła się z końskiego grzbietu. Na brodzie i dalej, na szyi, aż po kraj giezła miała ciemną strużkę zaschniętej krwi. Popatrzyła wkoło po gębach wolarzy. Na Twardokęska ani spojrzała, ale aż nim szarpnęło od jej oczu, wielkich, rozdętych, jak tamtej nocy, gdy znienacka pojawiła się obok Skalniaka, nad dogorywającą Szarką. Wiedźma chwilę jeszcze stała jak wrośnięta przy kobyle, a potem z bekiem runęła ku dziewczynie.

Morwa wyrwała najbliższemu poganiaczowi nadgryzioną pajdę razowca i zaczęła chciwie żreć. Twarz miała zaciętą, wrogą.

– Co ślipisz? – warknęła do Twardokęska. – Cycków babskich nie widziałeś, czy co? Koszulinę na mnie poszarpali, a jakem się ocknęła, złe tam takowe było, że o przyodziewku ze wszystkim zapomniałam. – Ze złością zebrała poły lawendowego kubraczka, pospiesznie, ale nie dość szybko, by Twardokęsek nie zobaczył błysku łańcucha.

Znał ten łańcuch, grubo kuty w czerwonym złocie, spięty z tyłu klamrą na kształt łba żmii o oczach z granatu. Nigdy go Vii nie zdejmowała, nawet wówczas, gdy przychodziła pośrodku nocy do jego posłania, smagłoskóra, milcząca, zwinna jak jaszczurka zarówno w miłości, jak i w zabijaniu na gościńcu. Coś zakłuło go głęboko w trzewiach. Dziwka trupy obdarła, pomyślał, tedy z kompanii nikt nie ostał.

– Nie będziem popasać aż za Modrą – Morda rzucił jej bukłaczek z podpalanką. – Zmożesz w siodle, Morwa?

– Cobym miała nie zmóc? – otarła wargi wierzchem dłoni. – Jeno ona – wskazała pochlipującą na piersi Szarki wiedźmę – ze szczętem osłabła.

– Nie czas mdleć i babskie żale piastować – ofuknął ją Kuna – kiedy szczuracy za plecami. Jechać trza co rychlej. Ludzie przy bydle potrzebni, ni na jednym nie zbywa. Chcesz, panna – odwrócił się do Szarki – to służkę na zwierza sadzaj, ale opóźniać nas wara, bo obu poniechamy.

– Twardy z ciebie człek, Kuna – odezwał się Twardokęsek.

– A twardy – bystro popatrzył mu w twarz poganiacz – ale w swoim prawie. Pomnij, jakeśmy się w opactwie uładzili. Ja się dla was na niańkę nie najmował, tedy teraz nie płaczcie.

– Nie twardy on, znaczy się – zakończyła złośliwie dziwka – ale skurwysyn nieużyty.

Wysoko, po szczytach rozjaśniało się nieznacznie, lecz w kotlince było mroczno i cicho, ani ptak nie zaćwierkał w krzakach, ani zwierz zaszurał po trawie. Gdy Twardo – kęsek zaciągał popręg, łagodna, kasztanowa klacz zarżała i trąciła go w rękę. Chrapy miała miękkie, aksamitne. Rozejrzał się wkoło, niespokojnie wyglądając szczuraków, ale zarośla przy trakcie były nieruchome, ciemne.

Czubkiem języka oblizał spierzchnięte wargi i niespokojnie namacał u boku miecz, co prawda nie oburęczny kopiennicki szarszun, do którego przywykł, ale też dobre, szerokie ostrze, wyszukane na rozkaz Szarki w zbrojowniach Traganki. Jak wcześniej, Kuna posłał Twardokęska na tył stada, do zaganiania opornych sztuk i zbójca podejrzewał, że nie bez przyczyny. Nie tylko robota była żmudna, ale i szczurakom łatwiej z tyłu urwać w pochodzie pojedynczego człowieka, niż zachodzić stado od czoła.

Poganiacze spędzali woły na gościniec i w kotlince został jedynie Buk, kaprawy kuzyn Kuny, który flegmatycznie zasikiwał popioły ogniska. Zbójcy na ten widok flaki wywróciły się do góry nogami, choć bowiem nie modlił się zbyt gorliwie do Kii Krindara, wszakże kopiennickim zwyczajem ogień miał w wielkim poważaniu. Żeby ci się w supeł związał, zażyczył mściwie, kiedy Buk w spokoju ducha poprawiał portki.

Klacz znów tupnęła, stuliła uszy. Obejrzał się. Nic, zbite, ciemne krzaki. Uspokojony, miał wjechać na trakt, kiedy z najdalszej kępy tarniny dobiegł go zdumiony szept:

– Twardokęsek? Tyżeś to, Twardokęsek?

Drgnął i obejrzał się powoli, ze sztyletem w ręce, bo chociaż nie przypuszczał, aby szczuracy znali go z imienia, człek nigdy nie może być zbyt ostrożny. Jednak dwoje oczu, które otworzyły się w tarninie, nie mogło należeć do zwierzołaka. Mrugając, gapiły się na niego z wysokości rosłego chłopa, niebieskie i wytrzeszczone. Przypomniał sobie.

– Coś tak w ziemię wrósł, Derkacz? – upomniał go poganiacz. – Zimować zamierzasz?

Twardokęsek spojrzał szybko na oczy w tarninie i zdecydował się.

– Nie, jeno tej kartoflanki wczorajszej strzymać nie mogę.

– Jednych pędzi od kartoflanki, a drugich ze strachu – zarechotał Buk. – Pilnuj się tylko, by ci szczuracy czego w krzakach nie odgryźli.

Gdy poganiacz zjechał w dół gościńca, w chaszczach zatrzeszczało gwałtownie. Zbójca z namysłem przełożył sztylet do prawicy, wprawnie zmierzył odległość, ale rękę trzymał opuszczoną, ukrytą za łękiem.

– Wyłaź, Mroczek – syknął przez zaciśnięte zęby. – Wyłaź i gadaj, czego chcesz.

Dawny kupiec bławatny chyłkiem wysunął się z krzaków. Ubranie miał potargane, gębę zmiętą i nieszczęśliwą. Rohatynę zgubił albo w chaszczach zostawił, ale oczy błyszczały mu po dawnemu. Małe chytre oczka kramarza. Przebiegł nimi od góry do dołu przyodziewek Twardokęska, nie ominąwszy końskiego rzędu, oszacował jeźdźca wraz z kobyłą i spytał ze zdumieniem:

– Cóżeś to, Twardokęsek, do wolarzy przystał?

– A choćby, to tobie co do tego, Mroczek?

– Niby nic – przyznał Mroczek. – Może tyle, że jakbym ja czmychnął ze skarbczykiem, to bym po gościńcu bydła nie pędzał. Ech, jakby to Uchacz zobaczył…

– No, ale Uchacz sztywny jako kłoda – splunął mu pod nogi Twardokęsek – a i tobie na to samo rychło przyjść może. Czemu za mną się wleczesz?

– Nawet żem o tobie nie wiedział – żachnął się kupiec.

– Jak się te jatki u Trwogi zaczęły, to nie czekając, w wodę wskoczyłem, bo powiadają, że plugastwo wody się lęka. Takiegoć, lęka się! – parsknął. – Mało się nie udusiłem, a tu ledwo gębę na wierzch wystawiam, ono oczami świeci i, skurwysyństwo, piórem prawie po gębie wali. Tedy ja znów pod wodę i, widać, przetrzymałem. Jakem na drugi brzeg wylazł, już ścierwo żarło. Nic, podumałem i wyszło mi, że lepiej przez ziemię szczuraków iść, niż mu drogę zachodzić. Kobyłę ryżą znalazłem, wasza być musi, i na gościńcu nockę strawiłem. Potem mnie te niewiastki do – gnały. Pewnikiem plugastwo nażarłszy się, żywymi je ostawiło. Jenom tego nie wiedział, żeś do wolarzy na koniec przystał.

– Ano, zdarzyła się przygoda – mruknął Twardokęsek.

– A tobie, Mroczek, jeszcze gorsza się przytrafi. Widać, co komu pisane, to go nie minie. Plugastwo odpuściło, szczuracy przejście dali, aby na koniec, traf zły, znajomek się napatoczył. Trzeba było raczej w krzakach siedzieć.

– Jakbym cię chciał bydlęcym wydać – syknął Mroczek

– tedy otwarcie na gościniec bym wyszedł i do tej chwili należycie byś wisiał. Nie bądź głupi, Twardokęsek. Tu zwierzołaków ziemia, ludziom trza się pospołu trzymać. Posłuchaj, mam pod Spichrza folwarczek. Niby nic wielkiego, ale tam w obejściu srebro całe zakopane. Wszystko, com na Przełęczy zebrał. Pojedziem, srebro wybierzemy. Połowa twoja, Twardokęsek – dodał przymilnie.

– Cóżeś taki hojny? – skrzywił się zbójca, który bynajmniej kamratowi nie dowierzał. Sztylet w garści ściskał i rychło nim Mroczka zaszlachtować zamierzał, tyle że prędzej o szczuraków rozpytawszy. – Noc całą sam bieżałeś i żywyś, tedy skąd ta bojaźń nagła?

– Nockę całą ślepia przy sobie widziałem – schrypniętym głosem odparł Mroczek. – Wszędzie po krzakach ślepiska. To pyrgały przy ziemi, to znów się na mnie gapiły, żółte, świecące. Idą zwierzołaki za mną, idą bez ochyby, nie sztuka im samotnego człeka na gościńcu przydybać i sprawić. Ale z wami, w kompanii, inna będzie sprawa.

– Ano, bo do ostatniego nas utrupią – sarkastycznie odparł Twardokęsek.

– Gdzież tam, gromada was – skrzywił się Mroczek. – A my dwa zważać będziem, po krzakach na darmo się nie ostawać, nie mitrężyć z dala od innych. Jako teraz czynimy – dodał, nerwowo rozglądając się po tarninie. – Na co nam tyle po próżnicy gadać? Wydać cię nie wydam, na jednym haku by nas obwiesili. Jeszcze srebrem opłacę, bylebyś nic nie gadał.

– A niewiastka cię nie rozpozna? – upewnił się jeszcze Twardokęsek.

– Mrówka, świętej pamięci, pierwszy ją przydusił – dawny kupiec bławatny odsłonił w uśmiechu drobne, spróchniałe zęby – i spódnicę na łeb zadarł, coby się nie szarpała. Nie, widzieć to ona za bardzo nic nie widziała.

– Abyś się z czym nie wygadał – ostrzegł. – Bo ja tu za pachoła robię i zwą mnie Derkacz. A od dziewek trzymaj się w daleka, od tej ryżej najdalej.

– Nawet jakby sama chciała? – zarechotał Mroczek. – Grzech nie brać, jak dziewka prosi.

– Ta chcieć nie będzie – zbójca aż posiniał na wspomnienie, co mu onegdaj Szarka zapowiadała.

Coś w jego głosie widać ostrzegło Mroczka. W tejże samej chwili cofnął się głębiej w krzaki. Nie dość szybko. Coś tam chrupnęło, potoczyły się kamienie. Twardokęsek zawahał się. Nie kwapił się w krzaki leźć, kamrata dobijać. At, niech tam, pomyślał, albo go szczuracy dorżną, albo sam z siebie skapieje. Popędził kobyłkę.


* * *

– Piękną łaźnię nam zgotowaliście – potrząsnął głową Mroczek. – Uchacz, Mrówka, Olsza, Kulawiec, Vii, wszyscy pomordowani. Całą sławetną kompanię z Przełęczy Zdechłej Krowy jadziołek wydusił niczym pchły w kapocie… Jak ja cię wtedy w Górach Sowich między wolarza – mi dojrzałem, Twardokęsek, to pomyślałem sobie, pal licho ten zagrabiony skarbczyk, niechże ci na zdrowie idzie. Grunt, byśmy pospołu głowy bezpiecznie unieśli. Ale tobie mało było tych, co nad Trwogą od jadu legli. Tyś mnie podstępnie sztyletem po żebrach zmacał…

Ze słabości ledwiem co widział – przypominał sobie Mroczek – a rozum rwał mi się, mętniał powoli. Kobyłka, co ją miałem we krzach uwiązaną, zerwała się i uciekła, ale ocuciło mnie parskanie. Raźne, końskie parskanie. Wielgachny kary ogier stał nade mną, przytupując w błocku, rdzawym, ceglastym od posoki, co ze mnie wyciekła. Chłop na nim siedział i choć opończę miał przyszarzałą, przecie rozpoznałem świątynną kapicę. Brunatną, jaką same tylko sługi Zird Zekruna noszą. Ale o tym ci mówić nie będę, Twardokęsek. Ni o tym, jaka mnie groza zdjęła, kiedym mu w gębę zajrzał. Od tego, co mu w ślepiach świeciło. I znamienia. Znamienia skalnych robaków na czole.

Nawet mi rany nie przewiązał, tylko na siodło za sobą wsadził. Nie śmiałem pytać, czemu. Rychło zjechaliśmy z traktu. Ostro popędzał. Coś tam krzyczał, to się ze sobą wadził, to znów skamlał bezrozumnie. I coraz głębiej w góry wjeżdżał, coraz dalej od szlaku. Aż tam, gdzie się żleb otwiera, co do jaskiń pod Górami Sowimi wiedzie. Szczęście, żem się w krze zsunął, w szelinę miękką, miłosierną.

Wysoko już stał miesiączek, kiedym się wreszcie obudził. Ciężko mi na piersi było, jakoby mnie jaka zmora we śnie gniotła. Ale nie zmora to była, jeno szczurzysko wielkie, wypasione. Sierść miało lśniącą, tłustą, jak bobry w książęcych żeremiach. Z grozy dech mnie odszedł, a ono jeno zapiszczało, prawie że ludzkim śmiechem i w szczelinę smyrgnęło. Ale o tym też ci nie opowiem, Twardokęsek. Ani o dwóch dziewuszkach, które potem ze krzów wychynęły. Za ręce się trzymały, a żadna nie była większa niż na łokieć, tylko głowy miały ogromne jak dynie. I kiedy tak nade mną wydziwiały, to im się te łby w przód i w tył kołysały, jakby zaraz z karków spaść miały. A potem, Twardokęsek, zdarły ze mnie koszulę. Jedna poczęła mi ranę lizać, a druga…


* * *

Zbójca jechał posępnie, bez zapału. Z początku poranek był rześki, chłodny, jak to w górach. Potem jednak skwar nastał okrutny, a stado nie zwalniając, parło naprzód. Wreszcie, zmordowany, zrzucił koszulę i w samej tylko skórzanej kamizeli, z gębą obwiązaną grubą siną chustą, popuścił wodze i zdał się na rozsądek kasztanki.

Gdzieś w tumanie ciężkim od smrodu bydląt i czerwonego suchego pyłu mignęła zbójcy skurczona twarz wiedźmy. Ogromne nabrzmiałe ślepia nad grzbietami wołów.

Pod wieczór zwierzęta poczęły przyspieszać. Wodę bydlęta czują, zgadł Twardokęsek, tedy Modra blisko. Aby się tylko na koniec szczuracy nie wyroili.

Lecz – przynajmniej tym razem – złe miało go oszczędzić i nie naruszony dotarł do granicznej rzeczki; woda lśniła purpurowo od dopalającego się słońca.

– Ech, przejechalim! – wrzasnął Buk. – Przejechalim!

– W karczmie gardło zdałoby się przepłukać! – odkrzyknął Twardokęsek.

– Nie bójże się, jest i gospoda! – zaśmiał się poganiacz. – Popod Szczurakiem ją zowią, bo karczmarka podobno i zwierzołaków nie odpędza, jak zimową porą w okienko zastukają. Niech no latarnię nad bramą dziewka zapali, i stąd ją uwidzisz. A podpalanka tam – dodał z rozmarzeniem – że lepszej w Górach Żmijowych nie znajdziesz.

Kiedy podjechali bliżej, rozpalono nie jedną, ale trzy latarnie – nad dźwierzami i na rogach dachu, przy maszkarach wyrzeźbionych w cisowym drzewie, które ani chybi miały szczuraków wyobrażać. Gospodyni wybiegła im na spotkanie aż na skraj traktu, w obsadzoną wiśniami aleję.

– Bydlęta na pastewnik popędźcie – zarządziła – mocna jest zagroda. Sami do środka chodźcie co żywo. Balie dziewkom nagotować przykazałam, wyparzycie się we wrzątku. Jeno chyżo, bo prosiak skwierczy na rożnie, należycie już przypieczony.

– Tedy i prosiak czeka? – zaśmiał się Kuna. – Nie znałbym cię, Goworka, pomyślałbym, ani chybi ze szczurakami się zmawiasz, coby wiedzieć, kogo gościńcem przepuszczą.

– At, głupio gadasz, że strach – karczmarka z udaną złością klepnęła zad jego ogiera. – Toż od południa kurz na gościńcu widać. Oj, ogromnąście mnogość bydląt spędzili tego roku. Aby mi w żyto nie lazły! A tu powiadają, wojna będzie w Żalnikach. Podatkami nas takowymi gniotą, że jeno gardło sobie własnymi rękoma poderżnąć, bo żyć zaiste nie idzie. Niby żalnicki pan na Zwajców ruszyć zamierza, ale coś mi się to wcale nie widzi… A poszło nazad! – trzepnęła patykiem niesforne kurczę, które korzystając z uchylonych wrót, usiłowało przemknąć na gościniec. – Boć wiadomo, że rok w rok Wężymord ze Zwajcami wojuje, toż nie będzie jeszcze dwóch lat, jako im okręty popalił. No, ale niechby i na Zwajeckie Wyspy szedł, ja nijak pojąć nie mogę, czemu mnie podatkami dręczyć mają. Gdzie my, gdzie Zwajcy! Mnie się zaś zdaje – zachichotała – że nie tyle o wojnę idzie, jeno książę pan dziewkę za mąż dawać będą. A że pokraczna i w komorze próbowana już nielekko, powiadają, posag przyjdzie dać niezgorszy. Tak i na koniec my za te jaśniepańskie konkury zapłacim. Ale ty, Kuna, po staremu u mnie bydlątko albo i dwa ostawcie, a o zapłacie gadać nie będziem. Pod – palanki też na drogę nie poskąpię.

Oszołomiony z lekka Twardokęsek przysłuchiwał się niezmożonemu potokowi wypływającemu zza lekko wystających zębów karczmarki. Goworka nosiła się dostojnie, w białej, sztywno wykrochmalonej koszuli, rdzawej sukiennej spódnicy, z grubymi splotami warkoczy upiętymi wysoko nad czołem. Była okazałą kobietą, która pogodnie dobiegała końca trzeciego tuzinu lat.

Dwie bosonogie rumiane dziewki, przekomarzając się, powiodły ich do łaźni. Z westchnieniem ulgi zbójca zanurzył się w parującą kadź. Nieopodal trzech poganiaczy okładało się po grzbietach winnikami, inni polewali wodą rozgrzane kamienie. Twardokęsek czuł, jak zmęczenie ostatnich dni rozpełza się powoli po całym ciele.

– No, Derkacz – wychylił się z sąsiedniej balii Kuna – tera to my prawie w Spichrzy. Jeszcze jeno dwa miasteczka miniem, ale tam ludzie spokojne, a kraj dostatni. Byleby się paskudztwo jakoweś na trakcie nie trafiło. Powoli teraz pociągniem. Bydłu zda się odpocząć, a i ludziom wytchnienie potrzebne.

– Goworka zadba, abyś jutro bardziej jeszcze wytchnienia wołał! – zaśmiał się Buk. – Tako się jej ślepia do ciebie świeciły, jako kocisku do sperki!

– A niechaj ją Kuna zdrową bierze – odezwał się inny. – Jeno nie przed wieczerzą, bośmy głodne okrutnie. Potem zasię, kiedy świniaka obierzem, za jedno czy karcz – marka w izbie, czy w komorze.

– Byle klucze do piwniczki ostały! – krzyknął ktoś prześmiewcze.

– Ostaną, ostaną – uspokajał Morda. – Goworka po staremu do zbytków skora, ale o gości dba, nic rzec nie można.

– Tedy zdaje się, często u niej popasacie – wtrącił Twardokęsek. – Jedno tylko, że nietania ta gospoda, jeśli wołu a bo i dwa ostawić za nockę przyjdzie.

– I trzy ostawim, jak się będzie napierać – flegmatycznie odparł Kuna. – Do Goworki nie na spoczynek ludziska ściągają, nawet nie podpalanki zakosztować, a przednia ona, jeno aby wieści słuchać, bo nic się w Górach Żmijowych albo w księstwach Przerwanki przed nią nie ukryje. Już tam pewnie siesterkę twą tak przydusiła, że każdy zagon owsa u was za stodołą zna jako własny.

– Wścibska jest niewiastka jako sroka i uparta. Kiedy zeszłego roku Kunę dopadła, tak już myślałem, do dom nie wrócim. Że za chłopa u karczmarki ostanie – dodał z drwiną Morda.

– Bo z babińcem zawsze kłopot – westchnął zbójca.

– No, ale się niedługo swego kłopotu zbędziesz – pocieszył go Buk. – Rychło w Spichrzy staniem. Jarmark wielki tam będzie, Kuna bydło przędą i pohulamy ździebko.

Jak przewidywał Kuna, znaleźli wiedźmę i Szarkę w kącie izby, przy palenisku. Na widok poganiaczy Goworka podniosła się i wkrótce z kuchni rozległo się donośne jazgotanie – że chleb jeszcze nie wniesiony, że wieprzka nie ma kto obracać, że zdałoby się marynaty z piwniczki wydobyć.

Wśród hałaśliwych przekomarzań dziewczyny kroiły wieprzka. Mięsiwo przyprawiono ziołami, których Twardokęsek nie potrafił rozpoznać, lecz pierwszy kęs gorącej, tłustej świniny rozpogodził go na dobre. Goworka zaś wciąż narzekała na podatki, zeszłoroczne nędzne zbiory, pustki na gościńcu.

– Od tygodniaście pierwsi – skarżyła się. – Ni pies z kulawą nogą tędy nie przejeżdża. Przyjdzie gospodę zamknąć i o kiju na żebry iść. Inaczej kiedyś bywało. Przed jarmarkiem sznury wozów gościńcem ciągnęły, z daleka kupce jechali, zza morza nawet. Ot, nic już po tym, prócz opony, co mi jeden w darze zostawił – wskazała spłowiały kawałek materii, nadpalony po brzegach od żaru paleniska. Obraz, który niegdyś go zdobił, wytarł się z wiekiem, zmieniając w niekształtną plamę, zwieńczoną u góry krzywymi wieżyczkami.

Twardokęsek rozparł się wygodniej na ławie, przeciągnął. Przestronna izba, jasno oświetlona polanami w żelaznych pierścieniach na ścianach, z podłogą z solidnych dębowych desek, które, jak wnioskował z ulotnego zapachu ługu, nie dawniej jak wczoraj szorowano starannie, łatwo mogła pomieścić trzy albo i cztery tuziny chłopa, a palenisko było obliczone nie na jednego świniaka, ale co najmniej wołu. Coś go jednak niepokoiło, choć nie potrafił zrozumieć, co.

Jak przystoi niewiastom, Szarka i wiedźma jadły przy osobnym stoliku. Morwa zaś wcale nie jadła, tylko z zaciśniętymi ustami przypatrywała się rozprawiającej z wolarzami karczmarce. Teraz wśród innych niewiast, w świetle pochodni Morwa wydawała się dokładnie tym, kim była: postarzałą, steraną dziwką w porwanym i splamionym błotem lawendowym kubraku. Jej jednej Goworka nie pozdrowiła u progu, nie zaprowadziła wraz z Szarka i wiedźmą do komory, gdzie naszykowano niewiastom kąpiel. Dziwka była tak wściekła, że mimo głodu nie mogła nic przełknąć. Mamrotała tylko pod nosem przekleństwa.

Tym bardziej wyszukane, im śmielszy obrót przybierała rozmowa przy wielkim stole.

Tam tymczasem podpalanka zaczynała uderzać do głów. Goworka zdjęła fartuch, rozwiązała górne troki koszuli i oparta na ramieniu Kuny, wachlowała się chustką, gdyż mimo upału w izbie okiennice pozostawiono szczelnie zatrzaśnięte. Śladem gospodyni, dziewki wmieszały się pomiędzy gości, pozwalając się pod blatem nieznacznie obmacywać.

– A to jeszcze powiadają – paplała niestrudzenie karczmarka – że ów przeklętnik, Smardzowy syn, na północ ciągnie, że z kapłanami Bad Bidmone spiskować idzie, przecie dużo ich jeszcze po lasach siedzi. Zmawiać się podobno przeciwko Wężymordowi zamierzają, ze Zwajcami kumać. I po co to wszystko? – spytała z goryczą. – Toż drugiego takiego tyrana, jako ów Smardz, święta ziemia wcześniej nie widziała. A za Wężymorda dostatek jaki nastał, spokój a porządek. Powiadam, żeby już raz tego zaprzańca złapali i prawo mu uczynili! Żeby się szwendać przestał, ludziom w głowach mącić! Nic z tego dobrego nie przyjdzie, jeno bluźnierstwo, nieszczęście i zamęt! Jak się ta wojna zacznie, kupce ze szczętem jeździć przestaną, nie wiem, co samotnej kobiecie począć przyjdzie – żaliła się. – Grasanty włóczyć się będą i palić, rabować, mordować.

– Chłopa wziąć trzeba – poradził jej Morda – żeby i gospody, i gospodyni bronił. Nie wędrownego parobka, a prawdziwego chłopa. Ot, choćby jak nasz Kuna – zarechotał. – Możeć niepiękny on z gęby, ale człek spokojny, stateczny. A że wiekiem starszy, to i dobrze. Jako powiadają, im kot starszy, ogon jego twardszy.

Wśród głośnego śmiechu gospodyni pokraśniała i zagroziła, że jeśli nie zaprzestanie drwin, z wołami będzie się tej nocy kładł na pastewniku.

– Popatrzcie, jak się to próchno mizdrzy – syknęła Morwa – jeno aby kiecki przed nim w izbie nie zadarła, zdzira stara, grób pobielany. Nie darmo, widzę, gospodę Popod Szczurakiem wołają, bo pani gospodyni i pod zwierzołakiem by legła, kiedy mus taki.

Szarka posłała jej jedynie krótkie spojrzenie spod opuszczonych rzęs, a wiedźma wychyliła do dna kolejny kubek podpalanki. Tego wieczoru wiedźma zdrowo pociągała. Najpierw nieledwie że sama osuszyła całą flaszę. Potem bez pytania przeszła do drugiego stołu i zabrała z brzegu dopiero co napoczętą karafkę, aż się zbójca zląkł, że do reszty się spije. Chciał wiedźmie naczynie zabrać, ale nieoczekiwanie Kuna się za nią ujął.

– Sam pijesz, tedy i dziewce nie broń – położył mu ciężką łapę na ramieniu. – Ty, Derkacz, myślisz, że ja skurwysyn ostatni, jakem wczoraj pozwolił, by je nad Trwogą zbóje pomacali – dodał, bystro spoglądając Twardokęskowi w gębę. – Ale ja ci powiem, że i tak nic byśmy przeciwko kompanii z Przełęczy Zdechłej Krowy nie dokazali, najbardziej to na trakcie szajka zajadła. Jako rzekłeś, twardy jestem, bo na gościńcu mus twardym być, inaczej gardło dać przyjdzie niezawodnie. Ale dziewce pić nie broń, bo teraz dla niej podpalanka najlepsze lekarstwo. Zamroczy się, to i zapomni.


* * *

W tym samym czasie daleko za Górami Sowimi, w opactwie Cion Cerena, stary mnich ocknął się nagle w wilgotnym od potu posłaniu. Coś potężnego skradało się w dusznym majaku, coś złego świeciło w ćmie żółtymi ślepiami, coraz bliżej, coraz mocniej. Trzęsącymi się rękoma zmacał dzbanek, wychylił resztki wody, ale gardło miał wciąż wyschnięte, piekące. Zwlókł się z łóżka. Noc była jasna, wygwieżdżona – na dobry urodzaj, na dostatek, pomyślał. Wzuł stare, zadeptane trzewiki i powoli poczłapał do kaplicy.

Opactwo było ciche i ciemne, tylko w sieni coś zaszurało koło progu. Pan Krzeszcz skulił się we wnęce pod ławeczką. Chociaż bardzo pilnowano, by nikt obcy nie został na noc w pobliżu mnisiego dormitorium, pan Krzeszcz przytaił się tak staranie, że nie odnalazł go żaden ze strażników. Zaprzestał już poszukiwań Ciecierki. Jednonoga babina wyjaśniła mu, że sam Cion Ceren popędził dawnego opata precz: była to posępna, pełna grozy opowieść o karzącej mocy boga, o ogniu i gradobiciu, które zwiastowały jego nadejście, i o hordach potępionych dusz, które wypełzły z mogił tamtej nocy. Pan Krzeszcz z obrzydzeniem odpędził starowinę i bynajmniej nie dowierzał jej rewelacjom. Nic go nie obchodził Cion Ceren. Był zły i rozgoryczony. Najwyraźniej Ciecierkę nosiło gdzieś po świecie, podczas gdy sprawy w opactwie szły zupełnie na opak, zaś podłość księcia Piorunka nikogo nie obchodziła.

Nie tak powinno być, powtarzał sobie w myślach, człapiąc za starym mnichem, zupełnie nie tak. Toż książę Piorunek dozwolił bluźniercy ze swoich ziem umknąć, czemu nikt go ścigać nie zamyśla? Czemu go mnisi klątwą nie obłożyli?

Co komu po opactwie, skoro w nim ani sprawiedliwości, ani boskiego prawa nie przestrzegają?

Braciszek zaś w pobielałym od miesięcznego światła sadzie przypomniał sobie wreszcie sen, który tak go przeraził. Bosa, w samej koszuli biegła w nocy przez las, po wilgotnej trawie, a za nią szedł ogień, czarne konie pomiędzy sinymi pniami drzew, odległe granie rogów i rozdygotane pochodnie. Przypomniał sobie jej twarz, pobladłą, skurczoną i zakłuło go, zabolało w piersiach, aż musiał przystanąć i chwycić się pnia. Na śmierć posłaliśmy to dziecko, zapłakał z twarzą na szorstkiej korze wiśni. Na zatracenie.

Po ciemnej trawie przybiegł do niego Ukropek, głupi stajenny pachołek niemowa, mocno opasał ramionami. Staruszek pohamował płacz, ale ciężko mu było na sercu. Czemu nie, pomyślał, czemu nie zwierzyć się temu stworzeniu, które i tak nie zrozumie, ale może ulży w zgryzocie? Przysiadł więc pod wiśniami, okręcił Ukropka opończą i powolutku, zbolałym szeptem, opowiedział mu wszystko o Szarce, o tym, co kazał jej powtórzyć Cion Ceren – i powtórzył też jej słowa, o ścieżce, o spadających gwiazdach. Długo gadał, o bogach, o Annyonne. A Ukropek słuchał, jak to Ukropek, mrucząc i śmiejąc się do siebie, i podreptał za mnichem do kaplicy.

Żaden z nich nie spostrzegł pana Krzeszcza. Nie spostrzegli też, kiedy do przedsionka wpełzły pierwsze płomyki ognia.


* * *

Wiedźma zaskomliła rozpaczliwie. Zatoczyła się, ledwo dobrnęła do stołu. Lica miała rozognione, czy to od pod – palanki, czy od żaru, a oczy niebieściuchne i rozdęte. Kiedy popatrzyła na Twardokęska, wydało mu się, że zaraz ogłosi poganiaczom, kto przewodził bandytom z Przełęczy Zdechłej Krowy i że przed świtaniem zawiśnie na starym jaworze koło studni. Jednak wiedźma tylko łyknęła kubek podpalanki, zlizała z krawędzi zagubioną kropelkę i mocno przywarła do boku Szarki.

– Wody z solą trzeba będzie dziewce dać – Morwa wprawnie oceniła rozmiary pijaństwa wiedźmy – bo inaczej jutro z barłogu jej nie podniesieni.

– Zła woda tutaj – chrapliwym szeptem odpowiedziała wiedźma. – Krzyczy woda, ściany krzyczą, czerwone ściany, a woda mętna.

– Co tak szepczesz? – dziwka przysunęła się bliżej.

– Kości w wodzie, w studni na dnie chroboczą – odparła wiedźma. – A ściany na ludzi patrzą i płaczą.

Szarka uczyniła ruch dłonią, jakby chciała przerwać, lecz dziwka przykazała jej milczeć.

– Czemu ściany płaczą? – spytała łagodnie. – Od noża płaczą, od złego, od żelaza sinego?

– Od krwi rdzawej, od czarnawej – odpowiedziała wiedźma i poczęła mówić coraz prędzej, bez tchu. – Spod ziemi przyjdą, w gardła się wczepią, mięso żreć będą, kości w dół wrzucą, ślad piasek zatrze, nic nie ostanie – zachłysnęła się. – Aby ten ogień za nami czerwony.

– Zwidziało ci się – Morwa otarła wiedźmie czoło, ale ręka jej dygotała. – Zwyczajne to, że z gorzałki złe zwidy przychodzą. Zabierz ją – nakazała z cicha Szarce. – Pijana jest i zmordowana, nikt się nie zdziwi, że uchodzicie. Aby pilnuj, niech gębę zawartą trzyma. W ubraniu spać się układajcie, drzwi drągiem jakowymś zaprzyjcie i nie otwierajcie, chyba że mnie. Przyjdę po was przed brzaskiem.

– A tamci? – Szarka kiwnęła na rozswawolonych wolarzy.

– W portkach im się teraz pali – zimno uśmiechnęła się dziwka. – Kto wie, czy czego do trunku nie domieszały, bo ani który spostrzegł, że nic tu złemu przystępu nie broni. Chcesz, tedy bratu twemu rzeknę, co trza. Choć nie wiem, czy słuchać będzie, spił się jako drudzy, dzbaniarze zatracone. A sama nie śpij, bo gdy się wszyscy pokładą, uciekać nam stąd trzeba będzie, życie unosić. No, zmykajcie – popchnęła Szarkę.

Służebna poprowadziła je ciemnymi schodami na poddasze, do małej, narożnej izdebki, widocznie rzadko używanej, bo mocno zalatywała wilgocią i pleśnią. Dziewka rozpaliła przytwierdzony do stołu ogarek świeczki, obojętnie poprawiła zwał puchowej pierzyny na łóżku i ponieważ była już nieźle pijana, ostrzegła je z chichotem:

– No, śpijcie, a mocno, bo dziś w nocy niejeden załomocze, gdzie niewiasty uśpione.

Ledwo poszła, Szarka szeroko otworzyła okiennice. Powietrze było przesycone zapachem macierzanki. Zaraz też, połyskując oliwkowo i świszcząc z ukontentowania, wpadł do środka jadziołek. Pokręcił się w obłąkanym, pijanym tańcu po izbie, aż wreszcie opadł na gałkę baldachimu nad łożem. Wiedźma wyjęła zza pazuchy flaszeczkę, którą niepostrzeżenie zdołała wynieść z izby na dole, pociągnęła.

– Ot, rozbuchało się złe – zachichotała. – Rozdokazywało, aż wątpiami targa.

– Starczy już – Szarka wyjęła jej naczynie z rąk, głos miała znużony, lecz miękki.

– Czemu ściany o krwi tak krzyczą? – wiedźma oklapła nagle, wsuwając się w zimną, wilgotną pościel. – A świeczka o ogniu syczy. Pamiętasz? O ogniu, co za plecami.

Szarka odwróciła się ku ciemnemu zarysowi gór w oknie. W łóżku głośno i na dobre rozszlochała się wiedźma. Od jawora przy studni głupawo gruchały gołębie.

Ogarek wypalił się, rozlał po stole w bladej łojowej plamie. Wiedźma usłyszała, jak Szarka wyjmuje z tobołka dwa miecze. Siermiężną suknię zmieniła na sinozieloną koszulę i nogawice, rzuciła przy łożu nabijany żelazem kaftan norhemnów i ułożyła się do snu. Wiedźma przywarła do jej pleców i przez chwilę słyszała łopot płomieni w snach Szarki. A potem ściągnęła je ku sobie, łagodnie i cicho – ponieważ pamiętała, że Cion Ceren nazwał ją towarzyszką tej kobiety, a także z powodu ciemnej, krwawej magii, która rozgorzała tej nocy w jej trzewiach.

W glinianym dzbanie obok łóżka gruba niebieska mucha brzęcząc, dogorywała w znieruchomiałej ławicy swych sióstr.

Szarka niespokojnie przyzywała kogoś z głębi letniego wilgotnego snu.

– Otwórzcie – zza drzwi dobiegł zduszony szept Morwy. – Czas się zbierać.

Budząc się, wiedźma dojrzała, jak jadziołek bezszelestnie wypadł przez uchyloną okiennicę. Szarka odsunęła skobel. Dziwka z ulgą wemknęła się do środka. Mocno zalatywała gorzałką, a gębę miała spuchniętą i czerwoną.

– Tam na dole wszyscy ze szczętem poszaleli – powiedziała. – Nijak między nimi nie przejdziem. Niby dziewki rajcują z Runowymi, ale co który za potrzebą wyjdzie, to im się oczy aż świecą, czy aby za długo nie mitręży. Nie, tu nie gospoda ludziom przyjazna, jeno dół palami najeżony i murawą dla niepoznaki przykryty. Ale brata twego ostrzegłam, ledwo co gospodyni z niego nie ściągnąwszy, bo Goworka wczepiła się weń jako pijawka – dodała. – Do wychodka ninie iść ma, konie wyprowadzi. A nam po dachu stąd uciec trza, chyżo i po cichońku. Czy ona zmoże? – wskazała na wiedźmę, która przyglądała im się spod pierzyny błędnymi oczyma.

– Zmoże – Szarka wywlokła pijaną na posadzkę.

Wiedźma pozwoliła postawić się pod ścianą, chwiała się i chichotała przy tym rozbrajająco. Płócienna koszula wysunęła się jej spod spódnicy i opadła aż do kolan, dekolt przekręcił się w bok, odsłaniając ramię tak chude, że litość brała patrzeć. Morwa bezdusznie chlusnęła jej w twarz brudną wodą z glinianego dzbanka. Jaśminowa wiedźma prychnęła, ale zaraz przytomniej zaczęła wybierać muchy z włosów.

Co prawda, mimo wszelkich cucących zabiegów, chichotała nieustannie, lecz szczęśliwie zdołały zejść na ziemię. Po wielkiej części była to zasługa budowniczych gospody, którzy upstrzyli ją po bokach szeregiem coraz niższych przybudówek o łagodnie opadających dachach. Ledwo stanęły na dole, wiedźma wzdrygnęła się gwałtownie i dziwka na wszelki wypadek zatkała jej gębę. Przemykały się przez dziedziniec w cieniu, pod płotem, wlokąc pomiędzy sobą otępiałą wiedźmę.

Na podwórzu było cicho, tylko wiśnie kołysały się lekko, rzucając zmienne cienie w kępy hortensji i porzeczek, nasadzonych gęsto pod ścianami gospody.

Tymczasem Twardokęsek zamierzał zbójeckim obyczajem odeprzeć wrota i wyprowadzić wierzchowce ze stajni. Choć podpalanka w karczmie była przednia, a dziewki bardziej niźli przylepne, nie podobała mu się Goworka, nie podobało mu się, że w izbie nie widać ani najnędzniejszej gałązki wilczomlecza, że belka nad drzwiami nitką czerwoną nieomotana, że okna głucho zabite. Na Przełęczy Zdechłej Krowy nauczył się wyczuwać niebezpieczeństwo jak ranny jeleń posokowce i aż go świerzbiło, żeby jak najszybciej zbierać się z gospody. Kiedy Morwa wydyszała mu w ucho majaczenia wiedźmy, zebrał się w sobie i nie zdejmując łap z cycków karczmarki, począł przemyśliwać o ucieczce.

Po prawdzie to miał przemożną ochotę czmychnąć samotnie, ale wyszedłszy na podwórko, dojrzał na jaworze przy studni wpatrującego się weń jadziołka.

– Nie tędy. – Wiedźma wparła się piętami w ziemię i w żaden sposób nie mogli jej ruszyć z miejsca. – Nie bramą, tam pachołek stoi.

Twardokęsek rzucił jej jedno krótkie spojrzenie i pospiesznie odstąpił od skobla.

– Kuna woły chodził opatrzeć furtką koło wychodka – przypomniał sobie. – Tam popróbujmy, ale krzaki za wygódką okrutne, kolczaste. Widzi mi się, że nie tylko koni nie przeprowadzimy, ale sami ucierpimy niezgorzej – zawahał się.

– Bez koni daleko nie odbieżym – jęknęła Morwa. Wiedźma jednak skwapliwie skinęła rozczochraną głową.

– Tamtędy! – pokazała ledwo widoczną zza węgła wygódkę. – Chyżo!

Próbowali się więc spieszyć, lecz, jak zapowiadał Twardokęsek, rozciągały się tam nad wyraz wybujałe, zdziczałe maliny. Zbójca szedł pierwszy, zajadle walcząc z kolczastymi pnączami, które jakby się zmówiły, by opóźniać ucieczkę. Wczepiały się w odzienie i aby przejść kilka kroków, musiał łamać i wyrywać całe kępy. Spocony, zadyszany, usłyszał przeraźliwy dźwięk, który nie był niczym innym, jak zachrypniętym jękiem nie oliwionego żelaza.

– Nie odwracaj się – syknęła ostro zamykająca pochód Szarka. Ale i bez tego wiedział, że za ich plecami otwarto bramę.

Byli już jednak na tyłach gospody, blisko ścieżki na pastwisko.

Wtedy właśnie zbójcę dobiegło jeszcze coś. Nieznaczny odgłos, znad samej ziemi, spomiędzy malinowych kłączy. W panice odwrócił się, usiłując zmacać mieczem ten szelest. W malinach trzasnęło, coś dało gwałtownego susa w bok i zobaczył kilka par wściekłych świecących oczu, które zaraz zniknęły, by nieoczekiwanie pojawić się w zupełnie innym miejscu.

Dziwka wrzasnęła i oburącz wczepiła się w jego plecy. Odepchnął ją z przekleństwem. Zgoła już nie dbając o hałas i orające ciało kolce, rzucił się do przodu. Na przełaj, byle jak najszybciej do ścieżki. We wrogiej malinowej chrzęśli rozległy się przyciszone szydercze piski, ale Twardokęsek gnał naprzód ile sił w nogach, siekł szarszunem po zbitych pnączach, deptał je i tratował w rozpaczliwym pragnieniu, by wydostać się wreszcie na wolną przestrzeń.

W gospodzie ktoś krzyknął przeciągle – urwany, charczący okrzyk mordowanego człowieka – i w tej samej chwili pierwszy zwierzołak wbił zęby w nogę Twardokęska. Był drobny, szarawy i ze wszystkim podobny do szczura, choć sięgał człowiekowi wyżej kolan. Zbójca skręcił mu kark, nim plugawiec zdołał przegryźć wysoką cholewę buta z żółtej świńskiej skóry. Jak zwierzynę nas osaczyli, pomyślał z rozpaczą.

Wypadł na ścieżkę, ledwo że nie krzycząc z radości i zaraz przystanął, bo po obu stronach, nisko przy ziemi, niziuchno, świeciły się dziesiątki wąskich żółtych oczu.

– W czymeśmy wam zawinili? – zaskowytała Morwa.

Odpowiedzią był pojedynczy i niemal ludzki śmiech. Podobnie śmiała się Vii, która zwyczajem Servenedyjek lubiła patrzeć, jak ofiara szamocze się przed śmiercią i błaga o litość.

Od furtki dzieliło ich nie więcej niż dwadzieścia kroków, ale zbójca wiedział, że nie dobieży, bo zwierzołaki opadną ich całą kupą i żywych rozedrą na strzępy. Głośno przełknął ślinę i nie prosił nawet, by Szarka przywołała jadziołka. W malinach bowiem aż jasno było od ślepi i zdawało mu się, że tej nocy całe Góry Sowie wyroiły się w gospodzie.

Trwali przyczajeni – szczuracy i ludzie – czekając, kto uczyni pierwszy krok ku furtce. Z nagła wiedźma wywinęła się ku krzakom i bluznęła w nie strugą rzygowin. Lecz nie była to osławiona podpalanka Goworki, tylko żywy ogień, wysnuty z dzikiej wiedźmiej magii i przelanej krwi.

Morwa zawyła z przerażenia. Jej palce jak kleszcze zacisnęły się wokół ramienia zbójcy.

Strugi płomieni pomknęły chyżo przez gęstwę malin, ku przyczajonym przy ziemi zwierzołakom, i dalej jeszcze, do chaty, skacząc po dachach przybudówek coraz wyżej, coraz jaśniej, pożerając po drodze stary jawor i cembrowinę studni, spopielając łapczywie wygódkę, drewutnię i podparty kolumienkami ganek. W jednej chwili zajęły się stare drzewa. Ogień poszedł koronami i zagarnąwszy po drodze palisadę, przeskoczył na skraj gościńca. Drzwi karczmy otworzyły się. Jakiś, człowiek, nie widzieli kto, wybiegł na oświetlone pochodniami wiśni podwórze. Płomienie liznęły go po plecach, rzuciły w płonące porzeczki.

Oszalałe ze strachu konie zdołały się jakoś uwolnić. Wypadły na dziedziniec i skacząc pomiędzy płonącymi balami palisady, usiłowały wydostać się na trakt. Twardokęsek odwrócił oczy, by nie patrzeć, jak siwy ogier Kuny wali się ze złamaną nogą.

Szczuracy miotali się rozpaczliwie, bo ogień zaczął opalać im sierść. Lecz gdziekolwiek się zwrócili, pożar był przed nimi i wokół nich. Morwa, skowycząc jak lis z przetrąconym grzbietem, gapiła się, jak zdychali w obłąkańczym kłębowisku ludzkich i zwierzęcych kształtów.

Od wiedźmy i jej towarzyszy ogień trzymał się z daleka, jakby na razie nie miał zamiaru zwrócić się przeciwko magii, która go zrodziła. Był to przedziwny pożar, który nie oszczędzał nawet gołej ziemi, mlecznobiały i rozumny, bo upatrzywszy ofiarę, ściągał ją ku sobie z daleka, sięgając aż na gościniec długimi mackami płomieni. Twardokęsek nie umiał oprzeć się podejrzeniu, że pożoga przygląda im się uważnie, dumając, co uczynić. A pochylona nad ogniskiem malin jaśminowa wiedźma rzygała i rzygała bez końca.

Szarka ocknęła się pierwsza. Nie bacząc na ogniste strugi płynące z ust wiedźmy, chwyciła ją mocno, poderwała za włosy ku górze i coś krzyknęła do Twardokęska. Pożar huczał coraz głośniej i jedynie z ruchu warg odgadł, że ma biec pomiędzy płonącymi kłączami ku zbawiennej furtce. Zza zagrody dobiegało ryczenie przerażonych bydląt, które daremnie próbowały wyrwać się z matni. Pobiegł ku temu ryczeniu z Morwą uczepioną ramienia, ciągnąc ją po ziemi jak szmatę. Płomienie utworzyły wokół ścieżki falujący szpaler i w głębi widział ciemne kształty zwierzołaków. Kiedyś, gdy był jeszcze zasmarkanym dzieciakiem, chadzali ze stryjem topić szczury, jeśli się zanadto w matczynej piwnicy rozpleniły i wówczas wyglądało to podobnie. Oszalałe ze strachu rzucały się na ściany i na siebie nawzajem.

Ognisty jęzor liznął jego brodę, wspaniałą czarną brodę, o którą nie przestał dbać nawet w lochach Traganki, i spopielił w tej samej chwili, gdy kopnięciem otwierał furtkę. Ale magia wiedźmy sięgnęła już na pastwisko. Pożar osaczył woły, zbił je w gromadę i nie zatrzymał go krąg nagiej, zrytej kopytami ziemi. Dopadł pierwszego szeregu bydląt, wczepił się w nie, zakorzenił na dobre i poszedł dalej, pozostawiając spalone, cuchnące kawały mięsa, które wszakże ryczały rozpaczliwie, póki nie zdechły w męczarniach.

Twardokęsek jednak nie przejmował się stadem, przekonany, że tak czy inaczej nikt nie zdoła ich wyrwać rozpętanemu przez wiedźmę żywiołowi.

Z jej spódnicy pozostały jedynie osmalone strzępy, przyszło im bowiem z Szarką biec za Twardokęskiem, ale patrzyła przytomniej i jakby trochę otrzeźwiała. Ale szał jeszcze nie minął, w oczach jaśminowej wiedźmy dalej buzowała ciemna, dzika magia.

– Przeprowadzę go! – oznajmiła, chwiejnie przytrzymując się zbójcy. – Jest źródło wedle Spichrzy, przy północnej bramie, tam go zaprowadzę.

Szarką nie zwlekała. Wyjęła drobną kościaną świstawkę. Zbójca zrozumiał po co, gdy ujrzał skrzydłonia, jak nadlatuje z góry, z kłębów dymu i szybkimi skrętami smukłego ciała wymyka się płomieniom. Niemal otarł się o twarz Szarki i powrócił wyżej, tam, gdzie nie sięgał żar. Usłyszeli jedynie jego dziki wizg. Płomienie zacieśniały się wokół nich coraz mocniej.

Skrzydłoń ponownie uczynił rozpaczliwy wysiłek i gdy opadł w dół, Szarką zdołała uchwycić się grzywy. Pociągając za sobą Morwę, wdrapała się na jego grzbiet.

Błękitnoskrzydły wierzchowiec był równie zwinny i szybki wśród płomieni, jak skrzydłonie, które Twardokęsek zapamiętał z tamtego dnia, kiedy norhemni krążyli nad pogorzeliskiem jego wioski, a matka niosła go na plecach stromą ścieżką ku pokrytym śniegiem wierchom.

Później dobiegł go tylko rozpaczliwy wrzask Morwy.

Загрузка...