ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Przedstawienie było marne, ale też dzielnica wokół Bramy Solnej mocno ostatnimi czasy zubożała i co lepsi kuglarze woleli rozbijać namioty gdzie indziej. Ukryty w grupie czeladników garncarskich Jaszczyk z wysiłkiem udawał rozbawienie. Nie było mu do śmiechu, wcale nie. Co chwila czuł na plecach uporczywy wzrok, zdawało mu się, że spadnie na niego ciężka łapa powroźnika i powloką go do Wiedźmiej Wieży.

Dzień przybrał dla Jaszczyka zgoła nieoczekiwany obrót. Wczesnym popołudniem, gdy rozmyślając łakomie o skarbach kapłanów Zaraźnicy, wspinał się do domostwa Krotosza, w zaułku dostrzegł znajomą posługaczkę z gospody Pod Wesołym Turem.

Nie zdjęła nawet poplamionego fartucha, a zęby dzwoniły jej ze strachu.

– Powroźnicy powlekli twoją matkę i siostry do cytadeli – wykrztusiła i uciekła, stukocząc drewnianymi chodakami.

Okręcił się na pięcie i pognał bocznymi uliczkami w dół Jaskółczej Skały. Do kantoru Fei Flisyon wracać nie mógł; żeby go Pod Wesołym Turem dziewka chciała przechować, nie wierzył, więc zaszył się w posiadłości wielmożnego Karczocha. Ponieważ z Wiedźmiej Wieży nikt inaczej nie wyszedł, jak na stos, nie przemyśliwał, jakim sposobem matkę oprawcom wydrzeć, tylko jak własną skórę uchronić.

Kiedy baszty cytadeli poczerwieniały od zachodzącego słońca, Jaszczyk wychynął wreszcie z porzeczkowej chachmęci. A potem, ponieważ sam nie wiedział, co lepszego mógłby zrobić, powlókł się ku Solnej Bramie spotkać Szarkę.

Odziany w łaciaty kostium błazen śpiewał sprośną piosenkę o kopiennickich gamratkach, a że w Spichrzy nie kochano ludzi z gór, widownia rechotała donośnie. Jaszczyk rozglądał się coraz niespokojniej. Dopiero gdy wesołek skończył śpiewkę i gapie poczęli się rozchodzić, dojrzał Krotosza przyczajonego pod okapem kramu kaletnika. Płaszcz kapłana pstrzyły rzepy i drobne gałązki, jego ręce drżały gorączkowo. Szarka zaś, w przyodziewku najemniczki, z dwoma mieczami przypasanymi do boków, beznamiętnie przyglądała się mieszczanom.

– Zabrali moich do Wiedźmiej Wieży – poskarżył się Jaszczyk.

Dziewczyna uniosła lekko brew, nawet na niego nie spojrzała.

– Miałeś wprowadzić mnie do cytadeli – przypomniała, wciąż taksując wzrokiem przechodniów.

Jaszczyk zaniemówił. Ona o nic nie dba, przyszło mu nagle do głowy. Choćby cała Spichrza wypaliła się jak gliniana skorupa, za jedno jej. Przejdzie przez popiół, otrząśnie chodaki i ani się obejrzy za siebie. Z nagła łzy, głupie, zdradliwe, zakręciły mu się w oczach.

– Jakże wy tak możecie – ujął się za nim kapłan. – Toż widać, że chłopak ledwo żyw.

– Ale żyw jeszcze, choć przepowiedziałam, że śmierć swoją w liście Mierosza przeczytał – zauważyła beznamiętnie Szarka. – Teraz nie czas rozpaczać. Trzeba stąd co rychlej głowę unosić – lekko skinęła brodą ku wyłaniającej się z Bramy Solnej grupie powroźników.

Oprawcy przystanęli, przyglądając się popisom błazna i choć wśród gapiów nie powstało żadne większe zamieszanie, w jednej chwili zrobiło się wokół nich nieco przestronniej. Pomimo strachu przed wiedźmami i najazdu szczuraków, mieszczanie obawiali się powroźników równie mocno, jak ściganego przez nich plugastwa.

– Ilu ich jeszcze do miasta ściągnie? – wybuchnął piskliwie kapłan.

– Wielu – odparła rzeczowo. – Idę o zakład, że wasz dom nie był ostatnim, który spłonie tej nocy. Nie – potrząsnęła głową – nim odmieni się księżyc, miasto będzie jasne od stosów. Patrzcie! – W piosenkę wesołka wkradło się babskie zawodzenie i spod łuku bramy wyszedł orszak pogrzebowy.

Drobny sterany konik ciągnął furę, słabo zaścieloną sianem, z zawiniątkiem pośrodku. Ano, pomyślał Jaszczyk, nic więcej tam nie zostało, aby przygarść kości dobrze przez zwierzołaków obgryzionych. Błazen urwał śpiewkę w pół zwrotki, jedynie tamburyn zagrzechotał. Dziewczyna z bębenkiem przystanęła z uniesioną dłonią, a karawan powoli toczył się w dół ulicy, aż zawodzenie żałobni – czek przemieszało się z przyciszonymi okrzykami biedoty, która w bocznych uliczkach świętowała wigilię Żarów.

U Bramy Solnej sposępniali ludzie rozchodzili się z wolna.

Odblask pochodni padł na twarz Szarki i wtem Jaszczykowi zdało się, że zza jej pleców bije pożar, że dom za nią stanął w ogniu, że cała Spichrza gorzeje. Nie wiedział, skąd mu się biorą takie myśli, lecz niespodzianie przypomniał sobie opowieść o jałowym polu, na którym umierali Stworzyciele. Opowieść o Annyonne: “I czarne kruki oznajmiały jej przyjście, i pożoga głosiła jej imię".

– Przez was to wszystko – ozwał się chrapliwym głosem. – Przez was niby zapowietrzeńców nas tropią a ścigają. Bo czy mać moja zmawiała się ze szczurakami? Albo siostry? W czym one zawiniły? Ja sam winien i tym tylko, żeście mnie złotem i pieszczonymi słowy zwiedli, skuglowali.

– Jaszczyk! – upomniał go kapłan.

– Przez wasze kapłańskie spiski – ciągnął coraz gwałtowniej. – Przez urąganie księciu, przez zmawianie się ze zwajeckimi bluźniercami. No, co się tak gapicie? – prawie wrzasnął na zdumionego Krotosza. – Nie wiecie, kogo ona w Spichrzy szuka? A Suchywilka, zwajeckiego kniazia, nikogo innego! I niech go sobie znajdzie, mnie to już za jedno. Do żebrackiej gospody, wedle szpitala Cion Cerena, idźcie i o karła pytajcie, on was do cytadeli wprowadzi. I niech was wieczny ogień pochłonie!

I przekleństwo, i obelga spłynęły po niej bez śladu. Odwróciła się i odeszła szeroką ulicą, tylko rozrzucone na plecach włosy mignęły jeszcze raz z oddali. A kiedy zniknęła, cała wściekłość i gorycz opuściły nagle Jaszczyka.

– Czemuż ją wasza bogini wybrała – spytał żałośnie – gdy ona jako sama śmierć, jako zatracenie?

– A po cóż nam to wiedzieć, Jaszczyk? – martwym głosem powiedział Krotosz. – Chodźmy już lepiej. Chodźmy.

A potem wsparli się o siebie, znękany człowiek w brudnym płaszczu i chudy, obdarty wyrostek, i pokuśtykali ku Bramie Solnej. Dobrze zaprawieni winem pachołkowie ani na nich spojrzeli, więc poszli dalej, za mury miejskie, poprzez błonia rozżarzone od ognisk pątników. Droga była pełna wędrowców ciągnących do Spichrzy na Żary, a oni mozolnie szli w przeciwnym kierunku. I żaden nie obejrzał się, póki miasto i Jaskółcza Skała nie zniknęły w oddali.


* * *

Tego wieczoru w żebrackiej gospodzie wszyscy rozprawiali o wiedźmach i szczurakach. Poza tym nastrój panował radosny, jako że dla dziadów święto Żarów to najlepsza w roku sposobność do napchania brzuchów. Miedziaki i ćwierćgroszówki z brzękiem toczyły się po szynkwasie, a gospodarz ledwo nadążał z napełnianiem kubków słynną spichrzańską okowitą.

Gdy Szarka zajrzała do środka, żadna głowa nie podniosła się znad ławy. Wnętrze było proste. Jedynie tylną ścianę, a był nią w istocie mur szpitala Cion Cerena, postawiono z ciosanego kamienia, pozostałe zaś zbito niedbale z grubych desek, co nadawało karczmie wygląd wiejskiej szopy. Poczerniały stół, ciężkie ławy, kilka niskich stołków, ot, całe ochędostwo. Pod stołem, na twardo udeptanym klepisku spała wychudła suka, z rzadka budząc się z drzemki, gdy ktoś rzucił jej kość, której nie zdołały zmiażdżyć człowiecze szczęki. W głębi, za kontuarem gruba bosonoga dziewka strugała karasie.

Przy palenisku grupa obdartusów grała w kości. Po prawdzie, uciecha ta była w Spichrzy surowo zabroniona edyktem księcia Evorintha, lecz żaden z miejskich pachołków nie był na tyle zuchwały, by zapuszczać się do dziadowskiej gospody. W kącie trzech zwróconych plecami do izby mężczyzn naradzało się szeptem. Mizerny człowieczek o twarzy oszpeconej zajęczą wargą obejrzał się przez ramię, przesunął wzrokiem po Szarce i zaraz obrócił się ku kompanom.

– A luda co się zlazło! – przy stole krępy żebrak z opaską ślepca niedbale zsuniętą na szyję rozprawiał o wiedźmie, którą pod wieczór sprawiono na Rybim Rynku. – Aż w nosie kręciło od szpikanardy, czosnku i wołka, co się nimi obwiesili ze strachu przed urokiem. Trzech powroźników, nie nasi, nie z Wiedźmiej Wieży, ale widno z gór ściągnęli, bo gęby mieli czarniawe, ogorzałe, a ślepia złe i przewrotne, przytroczyło wiedźmę do słupa i jeden ją wielce umiejętnie szarpał rozgrzanymi kleszczami, powolutku, aby nie sczezła przed czasem. Z początku zapierała się i znajomków o litość błagała, bo była tutejsza, u Starej Bramy chmiel warzyła. Ale kiedy ją nieźle wiedźmimi pazurkami popróbował, jako ptaszka śpiewać zaczęła – zarechotał – cieniutenko, i kumoterki wydawać.

– Ech, popamiętają zamsiki to szczurze święto – zaśmiał się inny. – Draby po domach chodzą, wiedźmy spod pierzyn wyciągają. Nie jeno zielarki, ale i panie paradne.

– Aby drzwi dobrze zawrzyjcie! – krzyknął gospodarz, kiedy Szarka przechodziła nad wysokim progiem. – Pierwszy raz was widzę, siostro – dodał podejrzliwie. – Tu zarobku nie znajdziecie.

– Nalejcie okowity – rzuciła mu kilka miedziaków. – Karła szukam.

– A, karła – uspokoił się nieco. – Tedyście w czas przyszli, bo właśnie Szpotawego do cna ograbił. Może będzie z wami gadać.

Z glinianym kubkiem w ręce Szarka przepchnęła się nieco bliżej paleniska. Przysiadła, popijając okowitę, i niedbale przyglądała się grającym.

Stara suka wylazła spod stołu, położyła łeb na kolanie dziewczyny, która bezwiednie zaczęła gładzić wyliniałą sierść zwierzęcia. Lubiły ją psy, choć doprawdy nie wiedziała, dlaczego. Niegdyś wieczorami zakradały się do jej komnaty, brązowe suche posokowce, zażarte i śmigłe w polowaniu. Mokerna gniewała się, krzycząc, że nie przystoi, by bydlęta sypiały u pani w alkierzu, lecz ona nigdy nie potrafiła ich odpędzać. I na końcu, choć były rzeczy dawniejsze i bardziej zapiekłe, to właśnie miało je poróżnić dotkliwiej może niż wszystko inne. Wspomnienie złotookiej suki z rozprutym brzuchem, gdy zdychała u jej stóp.


Mokerna, ciężkie, zgrubiałe ręce na moim czole – nie płacz, córuchno, nie trza w nocy płakać, jeszcze twoich krew nie pobielała, wstyd tobie płakać.

Ciężki od rosy łan, zimna, twarda ziemia, chodźmy w pole, mateńko, chodźmy w pole spać, nie znajdą nas nocką, nie ubiją. Pasiasty biało – niebieski fartuch. Sen.

Czterech jeźdźców, niskie sterane konie o krótko urżniętych ogonach. I ta dziewczynka wciąż krzyczy, choć suchy kurz drogi drapie gardło, krzyczy nawet wówczas, gdy pasiasty fartuch dawno zniknął w kurzawie.

Obietnice daremne, w złą godzinę wypowiedziane słowa. Wrócę, Mokerno, nie zapomnę. A zdało się raczej z pamięci wygnać, żelazem wypalić…


U stołu wciąż gadano o wiedźmach. Szarka czujnie nastawiła uszu, ale dowiedziała się tylko tyle, że nazbyt mokre drewno na stos podłożono, a skazanym zawczasu wyrwano języki, by oprawców nie przeklęły. Podobno były młode, ale dobrze w plugawym rzemiośle zaprawione. Nie dość że się pokładały ze szczurakami, ale jeszcze dzieciątka maleńkie dla nich kradły. A wiadomo przecież, iż dla złego nie ma większej rozkoszy, niż wytoczyć krew z niewinnego dziecka i jady z niej okrutne warzyć.

Przy kościach zostało trzech graczy: wielki chłop na gębie żelazem pryskowany, jednoręki i karzeł. Po przyodziewku niziołka było znać, że w innej kompanii się obraca, nie pomiędzy żebrakami. Co nie dziwiło, bo karłów za wesołków przy dworach panowie trzymali i wielce ich ceniono. Zazwyczaj były to krzywulce niewydarzone, koślawe, paskudne. Tymczasem niziołek przy kominie był wcale kształtny. Plecy miał proste, opięte czerwonymi rajtuzami łydki zgrabne, tyle że żebrakom ledwie do łokcia sięgał. Bujna, starannie spleciona broda niemal zupełnie przesłaniała mu twarz. Bulwiasty nos przebijał się przez gęstwę włosów, a głęboko osadzone czarne oczka były zdumiewająco bystre. Szarka nie potrafiła odgadnąć jego wieku.

Rzut piętnowanego okazał się niepomyślny. Zniechęcony wytrząsnął z sakiewki parę drobnych i przysiadł się do miski z mamałygą, przegnawszy z ławy łysą niewiastę.

– By jeno nikt was nie przydybał – zaszemrał za plecami Szarki przyciszony głos. – Pani dziewce łeb przykazała skręcić, ale cichcem i po kryjomu. Resztę zapłaty potem dostaniecie. Srebrnymi groszami, książęcymi. A jak się komu wygadacie…

– Toż nam nie pierwszyzna – zaśmiał się ktoś w odpowiedzi. – Ja waszej pani nie doradzam, jako księciu nocką wygadzać, tedy i ona niech mnie w moim rzemiośle nie poucza. A dziewka kuternóżka, niemrawa, ani się spostrzeże.

– Tedy idźcie, zda się koło naszych spraw zakrzątnąć.

Kątem oka spostrzegła, jak Zajęcza Warga wymyka się z gospody. Bez pośpiechu dopiła okowitę i podeszła do paleniska, gdzie przy wtórze przekleństw niziołek zbierał wygraną. Żebracy przyglądali się jej nieufnie.

– Zagrasz, siostro? – karzeł szacował ją zmrużonymi oczkami.

– Nie, nie mam szczęścia – odparła. – Ale was właśnie szukam. Jaszczyk mnie przysyła.

– A, ten błazen! – mruknął niziołek. – Co was tak wszystkie świerzbi, by księciu leźć przed oczy? Kurwa czy szlachcianka, psiakrew, żadnej różnicy. Nie takie jak ty mu w głowie. Żalnicka księżniczka ze świtą zjechała. A Jasenka też po cytadeli jak wściekła suka się snuje, czeka, by kogo na prągu oćwiczyć. Po co ci do cytadeli leźć, dziewko? Mnie za jedno, Jaszczyk srebrem płacił, tedy umowy dotrzymam, ale nic tam po tobie. No, bywajcie, kamraci! – rzucił półgroszówkę gospodarzowi. – Czas księcia naszą przytomnością uradować.

Nikt mu nie odpowiedział. Tylko Trzpień, starosta żebraczy, popatrzył nieprzyjaźnie spod najeżonych, szpakowatych brwi.

– Nie strach wam tak z pełną sakiewką po ciemnicy łazić? – spytała, kiedy zanurzyli się w zapuszczone błotniste uliczki.

– Niech nie będzie zwolennik nad mistrza mądrzejszy – karzeł przeskoczył nad rynsztokiem i skręcił w jeszcze ciemniejszy i bardziej cuchnący zaułek. – A tobie, dzieweczko, nie strach było do żebrackiej gospody iść? Coś ty sobie myślała? Że brzeszczot zoczą i snadnie po nim poznają, że tu nie z prostą dziwką sprawa? I że się zlękną, dziewkę samopas oglądając? Akurat. Siedzi tam teraz Trzpień z kamratami i duma, czy w nagłej potrzebie obracać mieczami potrafisz, czy jeno hałasu narobisz. A, jako że Trzpień człek jest rozważny, przed końcem trzech kolejek ni o krok się nie ruszy. Tak czy owak, iście niewieścia głupota do żebraczej karczmy nocką przyleźć. Ale nie troskaj się, dzieweczko – zarechotał złośliwie. – Wielki przymiot u niewiasty głupota i wielce w nim dobry pan Evorinth gustuje. Może i w tobie zagustuje…

– Jako rzekłem – rozwodził się dalej – pewnikiem po – kosztujesz łask naszego dobrego pana… jako i wszystkie inne dziewki w cytadeli pokosztowały, od dworek księżnej po dójki z obory. Jeno nie tej nocki, bo drabowie bardzo pilnują, niejedną już wiedźmę, co przeciwko pańskiemu życiu knowała, przydybawszy. Za to jutro igry będą, do pierścieni gonienie i maskarada wielka dla księżniczki zgotowana – zachichotał z cicha. – Żadna sztuka jedną białogłowe więcej wprowadzić, kiedy się ich tam mrowie całe będzie krzątać – zachybotał się na wysokich kamieniach, które gwoli wygody przechodniów osadzono w co bardziej błotnistych ulicach.

Nagle niebo nad nimi rozbłysło purpurowymi ogniami. W pałacu księcia Evorintha rozpoczęła się wieczorna biesiada. Karzeł przystanął, zadarł głowę.

Pośrodku oświetlonej znienacka ulicy podochocony przechodzień opuścił pludry i począł lać wyniosłą strugą ku niebu, na którym z sykiem wybuchały barwne fontanny ognia.

– Rok cały je ogniomistrze dla naszego zacnego księcia sposobili – zachichotał karzeł. – A dziś ledwo kto łbem kiwnie, wiedźmy im się wszędzie zwidują. Po sprawiedliwości to nie wiem, gdzie nam na nockę przylgnąć. Ludzie zestrachane, powroźnicy ulice przepatrują i łacno we ćmie jakiś ciołek może mnie miast zwierzołaka sprawić – dodał z namysłem. – No, widzi mi się, nocka letnia, w ogrodach legniem i do świtu przedrzemiem, z dala od zgiełku. Ale wcześniej zda się powieczerzać odrobinę. Książę pan nasz dobry w ogrodach pątnikom jadło rozdaje… a i miastu po drodze się przypatrzysz, boś, widzę, nie z naszych.

Dziwne to było święto. W Spichrzy prawie każdy potracił krewniaków, częściej więc mijali domy na głucho zamknięte i kirem obleczone niźli ubrane kwieciem. Po mieszczańskich kamienicach za zatrzaśniętymi oknami zawodziły płaczki, ale też ulicami włóczyły się gromady tałatajstwa spojonego winem, które książę pan kazał u bram zamkowych darmo wydawać; ryczeli przy tym srodze i szczurakom złorzeczyli. Nie brakło też pątników w ciemnych podróżnych płaszczach, którzy z dala na święto zjechawszy, ani o szczuraków dbali, ani żałobę chować myśleli.

Przez wąską furtkę wyszli na przestronny bulwar, po obu stronach obwarowany wielkim murem, i zaczęli się wspinać ku świątynnej wieży i jasnym od pochodni murom cytadeli. Karzeł maszerował raźno, nie zaczepiając nikogo, nie robiąc nawet małpich min do książęcych drabów.

– Tu już nie miasto, jeno świątynny trakt – objaśnił zdziwioną Szarkę. – Tu Servenedyjki pokoju pilnują – wskazał czubkiem brody nadciągające od strony świątyni wojowniczki.

Jechały środkiem drogi, zarówno pątnicy, jak i szlacheckie orszaki pospiesznie ustępowały im miejsca. Servenedyjki nie przyglądały się nikomu w szczególności, obojętnie wyprostowane na grzbietach krępych łaciatych koników. Nosiły się srebrno i niebiesko. Twarze miały poznaczone siną farbą w wężowe sploty, na nogach obcisłe niebieskie nogawice, a na kolczugach sute płaszcze podbite białym futrem. Nawet rękawice i wysokie buty z wywiniętymi cholewami zabarwiono kosztownym żalnickim błękitem. Przy pasie każda miała zgrabną szabelkę w srebrzystej pochwie i buzdygan.

Wędrowcy na trakcie jakby ścichli i spokornieli. Matki zasłaniały oblicza dzieci, by nie padł na nie wzrok wytatuowanych wojowniczek, mężczyźni skwapliwie przyglądali się własnym stopom.

– Zwierzchnik świątyni je najął – tłumaczył niziołek. – Będzie ze trzy tuziny lat, jak się norhemni przedarli za Góry Żmijowe, jeszcze za starego księcia. Okolicę doszczętnie spustoszyli. Ludzi mnóstwo w niewolę pobrali, wojsko dobrego pana znieśli i popod samą Spichrza stanęli. Wtedy właśnie kapłani Servenedyjki sprowadzili. Zrazu jedną czy dwie kopy, bo ludzie się ich strachali okrutnie. A teraz w każdej cytadeli stoją, co rok więcej ich z gór spływa.

– Skąd są?

– Kto je tam wie? Za bardzo to one po naszemu nie gadają, ani nawet te, co się na dobre we Spichrzy zalęgły, w Krowim Parowie. Werbownicy szukają ich za Górami Żmijowymi, ale jeszcze dalej na zachodzie siedzą, pomiędzy górami. Do księżyca pono niby wilkowie nocami wyją i cześć mu oddają. A gniewliwe bardzo i zaciekłe, tedy się nie gapcie.

Nie zatrzymywani przez Servenedyjki przeszli nisko sklepioną bramą, jak wyłuszczył karzeł, czwartą z jedenastu bram, które bronią przystępu do świątyni Śniącego. Na trakcie gwar był wielki i odświętne zamieszanie. Spod murów dziady hałaśliwie nawoływali miłosierdzia i jeszcze hałaśliwiej przeklinali skąpych darczyńców. Przekupnie wciskali pątnikom poświęcone w świątyni miedziaki z wizerunkiem boga, które ponoć od nagłej śmierci chronią. Trzech wsadzonych w gąsiory i dobrze już poturbowanych wyrostków, którzy na błoniach pod miastem kradli, niezdarnie osłaniało się przed ciskanymi przez co bardziej krewkich pątników kamieniami. Nieopodal bramy wkopano solidny pal. Tkwiło na nim nieźle przegniłe i przez ptactwo napoczęte niewieście ścierwo. Przechodzący przyglądali się mu z mieszaniną ciekawości i trwogi.

– Powisi, póki nie zgnije ze szczętem. Książę na gardle przykazał karać, kto by zdjąć próbował – karzeł pochwycił pytające spojrzenie Szarki. – Chłopka, dziecię własne w kotle na strawę uwarzyła i do Spichrzy przed gniewem pańskim zbiegła… bo i głód popod miastem takowy, że rychło ludziska ziemię żreć będą, tedy chłopstwo zbiega, kędy może, ani im nasz dobry pan Evorinth z dusienicami nastarcza. A białkę ową to ja dobrze pomnę, jako ją przed rychtarza drabowie przywiedli. Głupia była baba, głupia straszliwie. Ani się próbowała zapierać. Dziecisków w obejściu dziewięcioro, gadała, a wszystkie ledwo zipią, tedy my z chłopem uradzili, przyjdzie najdrobniejsze na karmę uwarzyć. Jak uradzili, tak uwarzyli – zarechotał. – Ale widać, strawa im na zdrowie nie poszła.

– To i chłopa na pal nawlec powinni – spostrzegła Szarka.

– A, to już zgoła inna sprawa – wyłożył szyderczo. – Bo widzicie, dzieciak, jako i każde inne żywiszcze w obejściu, ojcowskiej władzy powinnien. A władza to surowa, nieugięta, choćby i życie zabrać władna. Nie zachwala tedy tego książę nasz pan dobry, ale chłop był w prawie własnego dziecięcia mięso żreć, to i żarł, i karać się go za to nie godzi. Ale niewiastka matka jest i matczyna w niej powinność. Znaczy się, dziecię własne miłować i życie własne za nie stawić. Durne prawo, ale prawo. Przeto babę na pal nawlekli, a chłopa luzem puścili. Ale ledwo nogami powłóczył i zda mi się, też długo nie pociągnie.

Przed piątą bramą Książęcy Trakt rozszerzał się nieco, tworząc obszerny, podłużny dziedziniec. Mury były tu równie solidne jak wcześniej, ale wprawne oko rozpoznawało w niektórych miejscach odmienną murarkę.

– Opactwo tu kiedyś stało potężne – znów się odezwał niziołek. – Sławne, nieledwie jak sama świątynia. Aliści się potem powadzili, bo książę nieboszczyk przychylał ucha raczej opatowi niźli świątyni. Ale nie godzi się u mężów świątobliwych niskich pobudek dorozumiewać, tedy pewnie nie o książęcą łaskę, ale o większe rzeczy spierać się musieli, znaczniejsze… – zarechotał plugawo. – Znaczy się, o gacie…

Kilku książęcych drabów przystanęło wokół, przysłuchując się ciekawie słowom niziołka. Książęcy raz po raz brali się za łby ze strażnikami świątynnymi, toteż karzeł ani się nie stropił i dalej radośnie na mnichów wygadywał.

– Ano, prawie o gacie – ciągnął. – Bo widzicie, mnisi w opactwie nie dość, że poczęli bez gaci chodzić, to jeszcze głosili, że gacie oznaka zniewieścienia i gwoli surowości zakonnej przeniewierstwo. Nie dziwota, że rozjuszyli świątynnych, którzy też rześko pokrzykiwali, że mnisi z opactwa zadki gołe trzymają, aby tym łatwiej mieszczkom dogadzać. Wkrótce już głośno o herezji wygadywano, stosami się nawzajem straszono i na zamek listy gniewliwe pisano. A jak się wszystko skończyło, próżno gadać. Księcia na łańcuchu do świątyni pachołkowie przywiedli, opactwo zburzone. Co zaś się tyczy gaci… nie dalej, jak wczoraj u dworki księżnej Egrenne w alkierzu mnicha przydybali, więc aż tak one świątynnym nie wadzą… – zarechotał.

– Ale wam zawadzić mogą – ostrzegł czarnowłosy halabardnik. – Niech na was ktoś kapłanom doniesie, to po was jeno w gaciach smród zostanie.

Halabardnicy szli trzymać straż przy książęcych ogrodach, zresztą bez większego zapału, gdyż dla uczczenia letniego święta w koszarach wydawano ciężkie skalmierskie wino i nie nęciła ich służba. Skwapliwie przyjęli niziołka do kompanii, a temu też gęba się nie zamykała. Miasto, widać, dobrze znał, bo jedna za drugą sypały się opowieści, wszystkie wredne i sprośne.

– Po co to? – spytała Szarka, wskazując na zbiegowisko przy kamiennej sadzawce.

– Nie słyszeliście o żywej wodzie ze świątyni Nur Nemruta? – zdziwił się halabardnik. – Toż ona wszędy słynie, niemoc każdą leczy. A najbardziej w czas letniego święta.

– Ano – przytaknął z powagą karzeł. – Przeto Servenedyjki cały rok w niej konie poją. Najzdrowsze są to wierzchowce w Krainach Wewnętrznego Morza.

– Cięty masz jęzor, łokietku! – mruknął pachołek – żeby ci go za bluźnierstwo nie wydarli. Ale prawda, że z daleka niedojdy wszelakie ciągną, by się tej wody napić. Nawet od Wężymorda posłowie przybyli z księżniczką, starego Smardza córą. Alchemiczka ona ponoć, w książęcych hawerniach rudy ma szukać, choć są i tacy, którzy powiadają, że chce błagać Śniącego o uzdrowienie, bo kuternóżka jest, znaczy kulawa. Na co przyszło? – pokręcił głową.

– Żeby kapłani Zird Zekruna w mieście popasali. A i to jeszcze, że popod wieczór zjechał poczet nielichy Zwajców. By się tylko z Pomorckimi za łby nie poczęli wadzić, bo nieszczęście będzie.

– A juści – przytaknął inny. – Jako kruczyska na wieczerzę się zlatują. A zuchwali tacy, że i po mieście samo – pas łażą. Zachodzim do Wiórka gardło przepłukać, to karczma bardzo zacna, a tam z tuzin Zwajeckich siedzi. Nic się nie boją. Piwo przednie ciągną, świniaka obkrawają. Dziewki też wszystkie się do nich szczerzą, żeby je łożna niemoc sprała, gżegżółki.

– Szumno Zwajeccy jechali, pod chorągwiami! Że się mury Spichrzy nie zawaliły, ze sromu pod ziemię nie zapadły! – zachichotał niziołek. – Ponoć za zaciężnych byli na Szczeżupinach, ale kto ich tam wie. Huczało od tego po mieście, a że huczało. Dziwne ludzie są Zwajeccy – ciągnął. – Gniewliwe łby, do bitki skore. Widziałem, jak ich dzisiaj pan nasz Evorinth do cytadeli wiódł. Nie w smak to wielce kapłanom. Krawęsek skwaszony chodził, bardziej za przyczyną owych Zwajców, niźli szczuraków. Niby święto jest, Servenedyjki pokoju pilnują, ale coś mi się nie widzi to wszystko… – wzruszył ramionami.

– Aby nie te włosy, to ty byś mogła być za Zwajkę – popatrzył bacznie na Szarkę. – Oni takoż chłopy wielkie, rozrośnięte i na gębie bladawe.

Dotarli do ósmej bramy, wysokiej, ostro sklepionej, z białego, gładko szlifowanego kamienia. Za nią rozciągały się zewnętrzne podwórce świątyni, klasztor Nur Nemruta, skryptoria, rozległy żółty gmach biblioteki i bursy szkolarzy. Było to jakby osobne miasto, ludne i gwarne, na dobre stajanie szerokie, opasane zębatymi murami.

Plac był ciasno zastawiony kramami, jak na jarmarku. Ludzie przepychali się, przekupnie wrzeszczeli. Na środku wkopano wysoki słup, obwieszony przy czubku wszelakim jadłem i widać dobrze czymś śliskim pomazany, bo z tuzin żaków daremnie usiłował wspiąć się ku zdobyczy.

Zza kramu z posążkami Śniącego wyszła drobna niewiasta w brunatnym płaszczu. Opadające do pasa, zebrane srebrzystymi klamerkami warkoczyki zdradzały szlachciankę.

– Kolegia tu kręgiem stoją – niziołek wskazał odrapane budynki z jasnego piaskowca. – Tam na prawo to skryptorium, gdzie się książęcy pisarczykowie szkolą. A z tyłu kolegium sztuk… Hej, nie odstawaj, panno!

Szarka przystanęła przed smatruzem ze skalmierskimi haftowanymi chustami. Zażywna przekupka przyjrzała się spode łba jej osmolonemu kubrakowi, ale nie odpędzała, bo w czas wiosennego zrównania za nic człek nie odgadnie, kto nędzarz, a u kogo pieniądz w sakiewce brzęczy.

– Paradne chusty, skalmierskie – zachęciła. – Tanio oddam, darmo prawie.

– Skończże – niziołek pociągnął Szarkę za rękaw. – Toć nigdy one Skalmierza nie oglądały. Popod samą Spichrza chłopy je tkają i trawą barwią, a mnie w brzuchu aż kruczy.

– Wynocha! – wrzasnęła przekupka. – Patrzcie ich, jak to się tkactwie zna, pokurcz zapowietrzony! A ja to nie wiem, kto przy kramach zamęt czyni a sakiewki odcina?! Wynocha, bo straże zawołam!

Dziewczyna w brunatnym płaszczu powoli, utykając, szła ku schodom prowadzącym do cytadeli księcia Evorintha.

Szarka odwróciła się ku karłowi.

– No to chodźmy! – rzuciła ze złością.


* * *

We Wiedźmiej Wieży tymczasem zdesperowany Twardokęsek patrzył, jak kolejna ćma z sykiem płonie w smolnej pochodni.

Na korytarzu zadźwięczał gong: następną wiedźmę prowadzono na kaźń.

Która to już? – pomyślał. Najpewniej czwarta.

Szyję Twardokęska opasywała osadzona w murze obejma, nogi tkwiły w przymocowanych do podłogi żelaznych pierścieniach, a krwawiące plecy powoli przysychały do ściany. Oprawca, potężne chłopisko w skórzanej, należącej jeszcze o poranku do zbója kamizeli dorzucił do ognia przygarść smrodliwego zielska i nieufnie spojrzał ku więźniom. Zbójca pospiesznie opuścił wzrok.

Skulona na posadzce wiedźma skomliła z cicha. Czoło miała powalane krwią, na policzku dojrzewał wielki siniec. Powroźnicy obdarli ją z przyodziewku, głowę starannie wygolili brzytwą, a włosie i szmaty spalili w trójnogu, by się w nich złe nie przyczaiło. Potem na wadze ją kładli, gdzie się dobitnie wydało, że dopiero co krew ludzką chłeptała i wciąż jej posoka ciąży. Oprawcy poczęli złorzeczyć pod nosem, bo wiadomo, że opita świeżą posoka wiedźma najzłośliwsza jest i największa w niej moc gorzeje. Ale że dobry pan Evorinth na gardle ich karać przyobiecał, jeśliby sczezła przed badaniem, przeto tylko Twardokęskowi nie szczędzili szturchańców.

Powroźnicy robili, co do nich należy, i właściwie Twardokęsek nie miał do nich żalu. Nie miał też żalu do Morwy, która wydała ich książęcym: sam był sobie winien, że jej pierwej karku nie skręcił. Jak wół pod nóż rzeźnicki, żachnął się w myślach Twardokęsek, takom się dał Szarce do karczmy podprowadzić. I gdzież teraz Szarka? Gdzież jej pomocnicy czarowni, owe jadziołki i zwierzołaki?

Tępo przypatrywał się narzędziom tortur. Wielu zbójeckich kamratów nosiło na ciele ślady katowskich zabiegów i chętnie o nich rozprawiali, toteż Twardokęsek bez większego zachodu rozpoznawał rozmaite przyrządy. Pośrodku lochu rozpierał się wiedźmi tron, solidne dębowe krzesło najeżone długimi kolcami. Dalej bezładnie stały dyby, wiedźmie pazurki do obdzierania ze skóry i wydrążony pień, dobrze nabijany w środku ćwiekami, eculeusy do wyciągania stawów, żelazne maski, bociani dziób, kleszcze do powolnego zgniatania kończyn, okute żelazem koło, na którym łamano kości, i drabiniasty przyrząd do tortury wody. Nie darmo Wiedźmia Wieża słynęła aż w Górach Żmijowych.

Zapatrzył się, zadumał. Ani spostrzegł, jak do lochu wkroczyła pokaźna gromadka. Przodem szła para halabardników w barwach księcia Evorintha, za nimi czterech drabów z krótkimi mieczami. Kilku pachołków ze straży świątynnej otaczało wysokiego starca odzianego w biel Nur Nemruta. Jego nie przepasana kapica z szelestem ciągnęła się po kamiennej posadzce, twarz miał napiętą. Dalej postępowało trzech kapłanów w brunatnych, grubo tkanych płaszczach; odrzucone na plecy kaptury odsłaniały czoła poznaczone znamionami skalnych robaków.

Jako się rzekło, zbójca był człek obyty. I choć sam od boskich przybytków stronił, dobrze rozumiał, że jeśli z pomorckimi kapłanami sprawa, tedy już się nie wywiną. Że teraz na dobre przyjdzie grzbietem tarcicę heblować, czerwiom na ucztowanie.

Dobre parę kroków z tyłu, chyłkiem, wślizgnął się jeszcze jeden kapłan w brunatnej opończy. Twardokęsek stężał, rozpoznając Ciecierkę, opata z klasztoru Cion Cerena w Górach Żmijowych.

Ciecierka dojrzał skuloną przy murze wiedźmę. Ślepia mu wściekle rozbłysły.

Zbójca nerwowo oblizał wargi. No, widno nie minie człeka, co mu od bogów zapisane, pomyślał ponuro. Zdarzyło się w opactwie od ognia wymknąć, tedy teraz przyjdzie w ogniu sczeznąć.

Do izby weszli kolejni halabardnicy i młody mężczyzna o czerstwym smagłym obliczu, odziany w dopasowaną srebrzystą tunikę i zielone nogawice. Na czarnych kędzierzawych włosach nosił srebrną opaskę.

– I jakże ci tu u pana w komorze, Twardokęsek? – spytał kpiąco.

– U pana? – parsknął Twardokęsek. – Ja z Kopienników, my nie mamy panów.

Książę Evorinth nic nie odpowiedział, tylko oczy złowróżbnie przymrużył. Był wściekły. Pół miasta kotłowało się z zajadłości na szczuraków, drugie pół piło na umór. Kapłani od ranka znosili się cichaczem, najpierw pospołu w wieży Nur Nemruta, później skrycie po świątyniach, i bogowie wiedzą, jakie plugastwa obmyślają. Cytadela wrzała, jakby kto wsadził kij w gniazdo szerszeni. A Jasenka zamknęła się w swojej komnacie.

Spiski utkane tylko po to, by stały się splotem w kolejnych spiskach, pomyślał i znów zląkł się, jak wówczas, kiedy spoglądał na posłańców Wężymorda niespiesznie ciągnących poprzez błonia ku murom miasta. Kiedy wjechali w bramy cytadeli, wydało mu się z nagła, że czuje na twarzy chłód jesiennych pomorckich wichrów. Wydało mu się też, że oto wpuszcza do miasta moce, których nie potrafi ogarnąć. Nie cofnął się, nie zmylił rytmu gładkiej powitalnej mowy. Jednak za każdym razem, gdy spoglądał na owych zasuszonych starców, na znamiona skalnych robaków niestrudzenie pulsujące na ich czołach, ogarniał go przestrach. Podstępny, oślizgły lęk.

Lecz wszystko zostało obmyślone dawno temu. Zbyt dawno, by cokolwiek cofnąć, a ścieżka była wąska, bardzo wąska.

– Mój ród wiedzie się od Thornveiin – poprawił łagodnie. – Thornveiin, która zrodziła Vadiioneda i była ostatnią panią na Stopnicy. Jestem dziedzicznym władcą Kopienników.

– Rząd przez niewiasty nie przechodzi – zgryźliwie rzekł Twardokęsek. – Przez niewiasty przechodzą aby na zadek wrzody. Kopiennicy upadli za przyczyną Thornveiin. Zła krew, panie – dodał – wielce zła krew.

Ciecierka zdzielił Twardokęska kańczugiem. Zbójcy pociemniało przed oczyma.

– Zostaw – książę skrzywił się nieznacznie. – Nie mniemałem, że przyjdzie nam rozprawiać o rodowodach, zbójco, ale słowa lepiej bacz. Znają tu twoje imię, Twardokęsek, aż za dobrze znają. Ni roku nie pomnę, bym nie słał zbrojnych na Przełęcz Zdechłej Krowy. No i mam cię wreszcie, Twardokęsek, na powrozie, a dalej szczekasz.

Zbójca milczał, przyglądając się ukradkiem powroźnikom, którzy układali wiedźmę na szrobie. Wiedźma gapiła się wkoło wytrzeszczonymi oczyma, nieprzytomnie, i nie bardzo chyba rozumiała, że ją do wyciągania sposobią. Nie, na wiedźmę Twardokęsek nie mógł liczyć.

– Nie jesteś ciekaw, zbójco, czemuś w niewód popadł? – lekko spytał książę. – Dziwka cię powroźnikom wydała, Twardokęsek, a kamrat własny rozpoznał, ot, i wszystko. Trzeba się było Przełęczy trzymać, a nie ze zwierzołakami mataczyć.

– Nie mataczyłem – mruknął ponuro zbójca.

– Za głupca mnie bierzesz, Twardokęsek? – prychnąl książę. – Mam wiadomość pewną, że od Trwogi ciągniesz. Znaczy się przez Góry Sowie, siedlisko szczuraków. I ty mi tu psiną oczu nie zatykaj, że ci po dobroci przejazd dali. Alboś im już za to odpłacił, albo cię za przysługą jaką do Spichrzy przysłali.

Zbójca splunął ku safianowym butom księcia i zaraz zakwilił pod kolejnym ciosem kańczuga. Ciecierka uśmiechnął się złowieszczo.

– Waszej miłości zda się do gości iść – rzekł kapłan Śniącego. – Wiedźma wszak władzy kościelnej powinna.

– Nasza miłość nie porzuci świątyni w owym obowiązku. Toż my dwa państwa filary, nam się wspierać i umacniać trzeba – zadrwił książę. – A uczta i tak się nie rozpocznie, póki wasze świątobliwości w lochu. Widzisz, Twardokęsek – ciągnął swobodniejszym tonem – to już nie mordowanie po gościńcu, tylko polityka. Będzie przeto rozsądniej, jeśli wyjawisz, co wiesz, a ja zadbam, żeby ci szybko i akuratnie ścięli łeb… – Przerwało im wycie wiedźmy, która ocknęła się wreszcie z odrętwienia.

Powroźnicy co prędzej podkręcili sznury, aż wiedźma zaskowytała. Obdarta z przyodziewku wydawała się jeszcze chudsza. Żebra wystawały jej ze skóry jak rząd ościeni.

Książę pochylił się nad rozciągniętą na szrobie niewiastą. Powroźnicy pospiesznie okładali ją liśćmi świniej wszy, by którego nie zauroczyła, i ciemiężycą, co od złego oka strzeże.

Wiedźma targnęła wykręconymi nad głową ramionami, stęknęła boleśnie.

– Poluzujcież – rozkazał książę. – Gadać musi.

Łysy powroźnik popuścił sznury. Bez zbytniego zapału.

– Wiesz, kim jestem? – spytał książę.

– Yhm – odparła skwapliwie wiedźma. – I głupi Twardokęsek. Bo wy macie prawo nad Kopiennickimi. Jeno nie po Thornveiin, ale…

– Dosyć! – popatrzył na nią z czystą grozą. – Starczy… po prostu starczy…

– Ja już widziałam księcia – pochwaliła się wiedźma. – Nerinka. Ale nie był dla mnie dobry. Trzymał w klatce u powały i bił, więc ogień uczyniłam i poszłam od niego…

Toż jakby ona nie była głupia niedojda, pomyślał ze zdumieniem zbójca, rzekłby człek, że go straszy. Że leży na szrobie i się odgraża.

I widać nie samemu Twardokęskowi przyszło to do łba. Jeden z powroźników mimowiednie sięgnął ku naszyjnikowi z zeschniętych kostek nietoperza, które, jak wierzono w Krainach Wewnętrznego Morza, odbierają moc złemu. Oprawcy znali swoje rzemiosło, znali aż za dobrze. Wiedzieli, że licho nigdy nie śpi, a wiedźmę raz pochwyconą jak najszybciej trzeba w ogień wrzucić. Bo jak nią już raz szał owładnie, żadne wtedy płacze czy zaklinania nie pomogą.

– Nawet kamienie się spaliły – mruknął do siebie książę. – Był zaślubiony mojej kuzynce. Przyjechali raz do Spichrzy z dwoma tłustymi rozwrzeszczanymi bachorami… Z gęby Nerinek się zawsze na idiotę zdawał, a tu proszę, wiedźmę do cytadeli przygarnął. Co samo jedno za dowód przeniewierstwa wystarczy, bo nie po to ją w klatce wieszał, aby zamiast kanarka śpiewała. Szkoda, że w owym ogniu umorzony, bo ja bym mu powolniejszą śmierć zgotował…

– Chyba wasza miłość pojmuje – powiedział oschłym głosem kapłan Zird Zekruna – że lepiej mistrzów powroźnickich z wiedźmą zostawić. Niech swe rzemiosło czynią, bo ona w zabawach z ogniem dobrze wprawna i tu się może zła przygoda trafić.

Grymas wykrzywił gębę Twardokęska. Ano, pomyślał, strachajcie się. Dobrze rozumiecie, że jak się wiedźma odwinie, to się wieża niczym purchawka rozpęknie.

– Pojmuję to jasno – uśmiechnął się książę – i aż serce we mnie zamiera, by wasze świątobliwości pod dachem moim nie ucierpiały.

– Jest powinnością świątyni plugastwo ogniem wypalać – sztywno odparł kapłan.

– A powinnością korony wziąć pomstę na zwierzołakach i tych, co rzeź z nimi ukartowali. Tedy powinności nasze jednakie, nieprawdaż? Posłuchaj, wiedźmo. Widziałaś szczuraków, prawda?

– Yhm – przytaknęła wiedźma. – Ogień w gospodzie zażegłam, szczuraków paliłam…

– Nie będziecie chyba słychać wiedźmiego bełkotu, wasza miłość – zaprotestował kapłan Śniącego. – Od kaźni się plugastwo wykpić próbuje.

– Toż sam mnie, pacholę jeszcze niedorosłe, wasza świątobliwość nauczałeś, że wiedźma głupia jest i do knowań niezdatna. Czego ojciec mój, Ergurn Szalony, doświadczył, gdy z wiedźmiństwem pospołu przeciwko świątyni spisek uwarzył – odparł z drwiną książę. – Tedy powiadasz – zwrócił się ku wiedźmie – że zwierzołaków paliłaś w gospodzie. A potem do Spichrzy ściągnęliście. Po cóż? Trzeba było w góry co prędzej umykać, nie między ludzi leźć.

– Bo tędy jej droga idzie – odparła wpatrując się w twarz księcia bezmyślnymi niebieskimi oczami.

– Czyja?

– Jej. Oni wiedzą – kiwnęła głową na Krawęska i kapłanów Zird Zekruna. – Dlaczego ty nie wiesz?

– Więc powiadacie wasze świątobliwości, że wiedźmy są głupie? – uszczypliwie spytał książę.

– A po cóż ci wiedzieć? Nic ona od ciebie nie chce. Przechodzi tylko. Szuka. Nie możecie jej zostawić? – zapłakała nagle. – Nie pokryła jej woda, nie pochłonął ogień, czego jeszcze chcecie? Wy nią jako kukłą obracać nie będziecie… Bo już zgadywać poczyna, ku czemu ją posłano. Bo jej wszyscy o Annyonne prawią…

– Bluźnierstwo! – wykrzyknął kapłan Śniącego. – To imię przeklęte nawet kamienie nagie obraża!

– Kamienie nagie zmilczą zniewagi – chłodno odpowiedział książę. – O co i waszą świątobliwość pokornie proszę. Jednak wątpię, by wiedźma mogła bluźnić. Wiedźma bogom nie przynależy, więc zaprzeć się ich nie władna. Dalej, wiedźmo. Skąd ta niewiasta? Jak ją wołają?

Wiedźma zacisnęła wargi, hardo wysunęła brodę. Wargi drżały.

Książę dał znak i powroźnik podkręcił sznura. Wrzasnęła cienko, piskliwie, wyrzuciła do tyłu łysą głowę, aż walnęło. Ot, głupia, pomyślał ze złością Twardokęsek. Toż powiesz, wszystko wyśpiewasz. Tyle aby, że męczyć cię pierwej będą, kleszczami szarpać, na kole łamać. Gadaj – że, niedojdo, co ci do tego łba pustego Szarka nakładła.

Łysy powroźnik, widać bardziej od innych obrotny, bez rozkazu podsycił ogień w trójnogu i począł rozgrzewać chwytniki. Narzędzia były dobrze przysposobione do sprawiania wiedźm, gdyż oprawcy żelazo hartowali w soku chrzanowym wyciskanym przez chustę razem z glizdami, by przeciw złemu dobrze stwardniało.

Wiedźma znów zaskowytała. Zachłysnęła się wysokim zawodzeniem, aż w krzyżu Twardokęsek ów pisk poczuł, szarpnęła się, wygięła. Coś jej chrupnęło w stawach, ale ją drugi powroźnik przytrzymał. W brzuch nisko pięścią ugodził i w gębę poprawił.

– Szarka – wyrzucił z siebie raptownie zbójca. – Na Tragance zwano ją Szarka, ale innych imion zda się wam u niej samej wywiedzieć. Albo i u kapłanów Zaraźnicy – dodał pod ponaglającym spojrzeniem księcia. – Nosi ich znak, obręcz dri deonema. Więcej nie wiem. Przez góry jeno ją prowadziłem. Mnie się nie opowiadała, czego w Spichrzy szuka.

– Iście zadziwiające – skrzywił się książę. – Spichrze nawiedza kochanica Morowej Panny, tfu, chciałem powiedzieć, najwyższa kapłanka prześwietnej Fei Flisyon. Schodzi z gór pospołu z zastępami szczuraków w przeddzień Żarów. Z wiedźmą i zbójcą z Przełęczy Zdechłej Krowy u boku. Traf, że w cytadeli popasają też wasze świątobliwości – lekko ukłonił się kapłanom Zird Zekruna – i wasz zausznik wyłuskuje wiedźmę wśród mrowia pątników prędzej, niż mój służebny chwyta pchłę. Ja oczywista nic nie wiem – uderzył pięścią w ścianę. – Bo i po cóż? Toż pani Jasenka ochoczo pachołków do gospody po wiedźmę wysyła. A skąd owa nagła pani Jasenki skwapliwość? Bo płodności nabyć pragnąc, drugi rok do kapłanów po kryjomu chadza i rozkazów ich skrupulatnie słucha. Pewno, że wiem – spojrzał spode łba – pół Spichrzy o tym gada. Pani Jasenka nie jest zbyt bystra, lecz ma inne zalety. Mogę przymykać oczy na jej słabości, moja wola i nic nikomu do tego. Ale nie pozwolę, żeby mi własnych pachołków za plecami bałamuciła i waszej świątobliwości na posługi oddawała! Ma świątynia Servenedyjki, niech złoczyńców ścigają. Ale na świątynnym trakcie, a nie w mieście, bo tu moje prawo i mój sąd! – zakończył, niemal wrzeszcząc.

Podczas całej tej przemowy kapłan Zird Zekruna Od Skały przyglądał się księciu Evorinthowi niczym nieznanemu rodzajowi zwierzęcia. Z mieszaniną obrzydzenia i ciekawości.

– Pohamujcież się, wasza miłość! – upomniał go kapłan Śniącego.

– Masz mnie za głupca, Krawęsek? – żachnął się książę, opuściwszy niedbale słowa: “wasza świątobliwość". – Wszak tu nie o jedną wiedźmę sprawa. Ja Zaraźnicy rozjątrzyć nie zamierzam, ani się księżyc nie odmieni, a miasto mi pomorem wyludni. I co wtedy będzie? Że bogowie ścierwa wskrzeszać się nie kwapią, tedy mniemam, że mi Śniący ludzi nie wróci.

– Dość – sucho skarcił go Krawęsek. – Sami nie wiecie, co mówicie. Lepiej, abyśmy nigdy nie słyszeli głosu Śniącego. Anim ja o owej niewieście, co z Traganki przychodzi, wiedział, ani znał jej imię. Bo gdyby mnie zasię o niej uwiadomiono, sam bym do bram witać ją wyszedł. Jednak nie dalej niż dzisiejszego ranka gościłem namiestnika Fei Flisyon Od Zarazy. Nie rzekł mi ni słowa o dri deonemie, a nie widzi mi się, by rzecz podobną przede mną taił.

– Cóż, przyczyn powściągliwości waszego konfratra dowiedzieć się już nie zdołamy – odrzekł książę. – Przed zmierzchem jego domostwo spłonęło ze szczętem, a sam czcigodny Krotosz zniknął w zamieszaniu. Nie, nie robić mi tu zdziwionych grymasów! – wrzasnął na Krawęska – Ktoś podburzył pospólstwo, a nie ja, tedy świątynia! I nie o to się rozchodzi, że mnie Krotosza żal! Dobrze wiecie, listy zastawne, przez księcia ojca pana podpisane miał i jakoby za gardło mnie nimi dusił. Sam bym mu chętnie węgle pod rzyć podłożył! Ale, że się gdzieś w zamieszaniu zawieruszył, to jest partactwo i przeciwko sztuce zbrodnia! Jak się na czym, wasza świątobliwość, nie znacie, to łap w cudzy sak nie pchajcie!

– Ja… – zająknął się posiniały Krawęsek. – Ja nie…

Oprawcy spoglądali to na Krawęska, to na księcia, wielce pomieszani ich kłótnią. Ogień jednak wytrwale sycili, póki chwytniki nie poczerwieniały od żaru. Powroźnicy bowiem dobrze rozumieli, że świeckie tu li kościelne prawo przeważy, za jedno, rzecz się bez kleszczy nie obejdzie.

– Po próżnicy z wami gadka – rzucił książę. – Nierad cię ostawię, wiedźmo – wziął spod ściany długi szpikulec i uniósł nim wiedźmę pod brodę – lecz zaiste trzeba ucztę gotować. Dobrze plugastwa, mistrzowie, doglądajcie – rzucił powroźnikom. – I nie tykać mi jej, póki nie wrócę.

On dopiero zaczął pytać, zrozumiał Twardokęsek. Zląkł się imienia Zaraźnicy, ale i tak bez kapłanów nocką wróci, ścierwo, nie poniecha. Poty będzie dręczył, póki z nas ducha nie wypuści, nie darmo jego w górach Dręczyciel wołają. Nie uniesieni stąd szyi. Ani my, ani ci powroźnicy, co się między pańskie sprawy zaplątali.

– Poniechajcie tego, panie – zgrzytliwym głosem odezwał się kapłan Zird Zekruna. – Jeśli nie na własną głowę, tedy na miasto baczenie miejcie. Na gości, co na zamku, na święto…

– Nie lękajcie się, wasza świątobliwość, mam na miasto baczenie, a dobre – książę niedbale otrzepał rękaw. – Co zaś się wiedźmy tyczy, to jako człek prawowierny, bogom ufający, oddaję się w opiekę Śniącego. Róbcie, co chcecie. Okadzajcie ściany, poświęćcie narzędzia, sprowadźcie tłum kapłanów, niech psalmy wokół Wiedźmiej Wieży zawodzą. Za to do świątyni grosz posyłam i to wcale niemały. Dość o tym – uciął. – Księżna pani, moja matka, pewno już zniecierpliwiona, a i Zarzyczki nie godzi się zaniedbywać.

Kiedy tylko książę oddalił się na dobre, powroźnicy z nieskrywaną ulgą czmychnęli z loszku. Zbójca słyszał, jak zabawiają się grą w kości o dobytek skazańców.

Rozciągnięta na szrobie niewiastka chlipała cicho. Przed północą gong obwieścił kaźń ósmej wiedźmy.

– Rychło wasza kolej będzie – w drzwiach pokazał się łysy łeb oprawcy. – Niech was tylko dobrze wypytają i prościutko w ogień. A tymczasem gościa macie. Z samej świątyni…


* * *

Przed dziewiątą bramą trakt się rozdzielał. Północna furtka wiodła ku cytadeli; tą drogą panowie Spichrzy chadzali do świątyni. Dziś furtka owa była otwarta na oścież i przywabiała mnóstwo ludzi, bowiem w ogrodach pod bokiem cytadeli dobry książę Evorinth przykazał pątnikom wydawać jadło. Natomiast za potężnymi, odlanymi z litego żelaza wrotami rozciągały się świątynne podwórce.

Trójkątny placyk przed bramą był zapchany kupieckimi kramami.

Przekupnie wrzeszczeli. Pątnicy kłębili się bezmyślnie. Złodzieje odcinali sakiewki.

Obszarpany i bez wątpienia szalony staruch piskliwie zwiastował nadchodzący dzień sądu.

Trzech książęcych drabów rozsiadło się przy rożnie z pieczonymi kapłonami. Halabardy oparli o mur, hełmy zdjęli i łapczywie żarli wyłudzone od przekupnia pieczyste, bez żenady przepijając z co nadobniejszymi pątniczkami.

Dziewczyna w brązowym płaszczu wymówiła się ulicznikowi, który próbował wcisnąć jej srebrny krążek z podobizną Śniącego. Utykając, szła ku książęcym ogrodom, drobna, przykurczona.

Poniżej na trakcie rozległy się nieprzyjazne pokrzykiwania. Od strony miasta nadchodziła niewielka kompania zwajeckich najemników. Wyspiarskim zwyczajem każdy wdział kolczugę albo ciężki bechter, na plecach mieli oburęczne miecze, a niektórzy nieśli potężne topory. Że mężowie byli rośli, postawni, ich zwieńczone czarnymi kitami hełmy wyrastały nad głowy pątników. I tak szli szumnie, środkiem gościńca, nie zważając na wrogie pohukiwania.

W ciżbie rozległ się wrzask:

– Bij Zwajeckiego!

Przygrywający pątnikom na nisko strojonych szałamajach ślepy staruch z zapałem pochwycił kostur. Wysunął zeń słusznej wielkości szpikulec i zdradziecko dźgnął najbliższego Zwajcę w plecy. Wojownik uchylił się i mieczem na płask dziada ugodził.

– Rąbać kurwich synów! – ryknął radośnie jeden z biesiadujących na murze żaków.

Jego towarzysze poczęli z zapałem wydzierać kamienie z nadwątlonego muru i najemników nimi razić.

Książęcym drabom, co pospólstwo próbowali hamować, w mig halabardy wydarto i od furtki ich odepchnięto. Wśród rozjątrzonej gawiedzi coraz śmielej pobłyskiwało żelazo. Nie miecze, których książę pan Evorinth pospólstwu nosić nie dozwalał, ale szerokie obusieczne noże, jakie z dawien dawna kuto w Górach Żmijowych, i maczugi z drewna lipowego, do których mocowano żuchwy bydlęce. Znienacka ktoś cisnął brukowcem. Jeden ze Zwajców zwalił się na gościniec, co jeszcze bardziej tłuszczę rozzuchwaliło.

Wojownicy uczynili krąg i poczęli się cofać ku cytadeli. Tłum naciskał na nich ze wszech stron i złorzeczył plugawo, wszakże nikt się za bardzo nie kwapił pod zwajeckie miecze podkładać.

Paru spitych spichrzańską okowitą wieśniaków żwawo oczyściło rożen z kapłonów i ruszyło rabować kupieckie smatruzy.

W zamieszaniu ktoś niepostrzeżenie zarżnął staruszka, co koniec świata przepowiadał.

Z gospody Pod Karaskiem wysypała się gromada dobrze rozochoconych szlachciurów. Od ściągającego na święto chłopstwa odróżniały ich tylko krótkie miecze, które nosili na konopnych sznurkach u pasa, i zawieszone na piersiach ryngrafy z wizerunkami Śniącego. Byli to ubodzy zaściankowi, co z dawien dawna żyli pod bokiem Spichrzy. Drobne nadziały ziemi, na których siedzieli, w żaden sposób nie mogły ich wyżywić, więc najmowali się co zasobniejszym gildiom do obrony transportów. Szłachetkowie owi byli do bitki prędcy, choć wielce nabożni i świątyni Nur Nemruta oddani, przy tym chełpliwi, hardzi i wszelakim obcym wielce niechętni. A już najbardziej Zwajeckim.

– Bluźniercy! – zakrzyknął najroślejszy z wydmikufli. – Wiedźmiński pomiot obmierzły!

– Za ich nieprawości bogowie doświadczają nas najazdem szczuraków! – zawtórował mu młodziak w sobolim kołpaczku. – Bodajby wasza noga nigdy w Spichrzy nie postała!

Zwajcy, którzy z początku płazowali po grzbietach co bardziej zajadłych krzykaczy, pojęli rychło, że tu nie z tłuszczą niewprawną sprawa, ale wojownikami doświadczonymi i zajadłymi jako gzy. Czarnobrody mąż, który najwyraźniej zwajeckiej gromadzie przewodził, uśmiechnął się paskudnie i ugodził w łeb wrzaskliwego szlachcica. Ogromny topór gładko rozszczepił czerep, ani go misiurka zatrzymała, ani srebrzysty ryngraf od śmierci uchronił. Zwajca zaśmiał się szyderczo.

Uwiązany przy sadzawce z uzdrawiającą wodą brunatny niedźwiedź, który zwykle do wtóru drumli tańcował, ocknął się nagle z drzemki. Przestraszony zgiełkiem, wyrwał z nadwątlonego muru żelazny pierścień i rzucił się w dół traktem. Gromada szkolników pognała za nim, szczując i targając za łańcuch, póki nie wpadł pomiędzy garncarskie kramy. Uczyniło się wielkie zamieszanie. Niedźwiednik wyskoczył z karczmy, gdzie chwacko od południa popijał. Czeladnicy garncarscy biegali za nim, donośnie biadając nad utraconym dobytkiem.

Na stopniach wiodących do spichrzańskiej cytadeli Zarzyczka obejrzała się za siebie, by zobaczyć, jak kramarzący wizerunkami Śniącego ulicznik, charcząc, wali się u jej stóp. Z pleców sterczała mu rękojeść sztyletu. Księżniczce z nagła zabrakło tchu. Od świątynnego traktu, gdzie Zwajeccy na dobre już rąbali spichrzańską szlachtę, biegł ku niej z tuzin mężów w żebraczych łachmanach. Nie byli wszakże żebrakami, bo broń wszelaką dzierżyli w garściach. Przodował łysy rzezimieszek, pryskowany na gębie haniebnym znakiem szubienicy. Wygrażał księżniczce szafelinem i było pewne, że zamierza ją w zamęcie owym szafelinem przebić. Za nim spieszyli inni. Z kopiennickimi mieczami.

Zarzyczka ani spostrzegła, skąd się przy niej wzięła niewiasta w ciężkim, nabijanym ćwiekami kubraku. Odepchnęła księżniczkę w załom muru i zgrabnie cięła przez pierś pierwszego ze skrytobójców.

W dole, od strony świątyni, rozległo się wycie servenedyjskich wojowniczek. Tabunik wpadł pomiędzy spichrzańskich szlachciców, rąbiąc bez różnicy i końmi ich tratując. Rozumiejąc, że odsiecz nadchodzi, Zwajeccy zwarli się i ławą do przodu ruszyli, zagrodziwszy pospólstwu drogę do książęcych ogrodów.

Nad nimi rudowłosa niewiasta wymykała się ciosom morderców. Zakrzywione miecze w jej rękach wznosiły się i opadały niczym srebrnołuskie żmije. Musnęła ostrzem szyję piętnowanego bandyty. Chłop zwalił się. Posoka chlusnęła mu z gardła, paskudnie upaprawszy marmurowe stopnie. Dziewczyna, nie zwalniając, cięła łańcuch morgensterna, którym wymachiwał ryży pachoł. Miecz przeszedł gładko, jakby to nie było żelazo, tylko pergaminowa ceduła. Pachoł rozwarł usta do wrzasku. Nie wrzasnął. Nie zdążył.

Na placu u bramy Servenedyjki dorzynały resztki pospólstwa. Ci z zaściankowych, którzy zanadto zwłóczyli z ucieczką, do jednego legli. Ślepy żebrak czołgał się pomiędzy umierającymi, bo mu się gdzieś szałamaje zawieruszyły.

Przywódca Zwajców zdjął poszczerbiony hełm, nieznacznie pokłonił się Servenedyjkom. Z wytatuowanych siną farbą twarzy wojowniczek nic się nie dało odczytać. Dwie zeskoczyły z łaciatych koników. Chodziły pomiędzy poprzewracanymi kramami, dobijając rannych. Inne leniwie przypatrywały się bijatyce na schodach do cytadeli. Prawo broniło im przystępu na książęcą ziemię, więc tylko raźno pokrzykiwały, jak kto się walił na bruk.

Niziołek mozolnie wygrzebał się spod resztek budy krytej ciemnym smołowanym płótnem.

Czterej zbójów próbowało zajść niewiasty półkolem.

Wojowniczka w nabijanym żelazem kubraku prześlizgnęła się między nimi. Dwóch chlasnęła jednocześnie i nie zatrzymując się, sparowała cios. Zarzyczka przestała nadążać za ruchami mieczy. Tyle tylko rozumiała, że tamta nie próbuje się zasłaniać. Chciała zamknąć oczy. Nie patrzeć. Nie słuchać przedśmiertnego charczenia. Nie potrafiła.

Odrąbane u nasady ramię w łosiowej rękawicy spazmatycznie przykurczyło palce i zdawało się pełzać między nogami walczących. Jasnowłosy młodzik potknął się, zawahał. I wtedy go zahaczyła. Samym piórem. Nisko, nad plecionym z rzemieni pasem. Chłopiec zwiotczał, osunął się na ziemię, ledwo pięć stopni od Zarzyczki. Nawet nie krzyknął. Tylko wnętrzności, co mu się z rany razem z krwią i żółcią wylewały, próbował z powrotem wepchnąć do brzucha, ale wyślizgiwały mu się z palców.

W przelocie mignęły Zarzyczce wielkie zielone oczy tamtej niewiasty. I twarz. W poświacie letniej czerwonej nocy blada niczym oblicze topielicy. Posiniałe, zagryzione wargi. Gładko kuta obręcz na czole.

Berserkerski szał, odgadła z grozą. Bitewne szaleństwo.


To już nie była ta drobna, brunatnowłosa dziewuszka wciśnięta w załom muru, zmartwiała z przerażenia. Ani kohorta tałałajstwa, niewprawnie mieczami robiąca. Nie wyrostek z wyprutymi wnętrznościami.

Tylko skrwawiona głowa Dumenerga na zamkowym ostrokole. Toporem od tułowia odrąbana. I sprośne śpiewki wojowników ucztujących wokół ognia na dziedzińcu. Zimowa noc. Czarnowłosy chłopiec, równie jak ja pijany i bardziej jeszcze przerażony. Zaślubiny.

Ogień pod dworzec przed świtem podłożony. Śmiech Jill Thuer, kiedy odepchnęły mnie od niej piaski, piaski i woda. Wataha wilków na śniegu.

Samotnie płaczę w rozległej, chłodnej sali. Dogasa ogień, brązowa suka zagląda mi w twarz.

Dumenerg. Jill Thuer. Mokerna. Jedno po drugim.

Zimne zębate ostrze.

Jak modlitwa.

Nie będę niczyją miotłą, by nią śmiecie wymiatać… Czy ja kiedykolwiek miałam wybór, Eweinren? Czy tylko niby frygą mną obracano?

Pobojowisko. Kwik pokłutego sulicami konia. Łuna nad skrajem nieba.

Spadające gwiazdy.

Mokerna przygwożdżona do ściany dwoma mieczami, przygwożdżona do gobelinu, na którym falują niebieskie trawy. Jej usta rozwarte do krzyku, ciemne pęknięcie pośrodku twarzy.

A gwiazdy wciąż spadają. Bez końca.

Ból. Tępy obmierzły ból, co trzewia na skroś rozdziera.

Ci, którzy godnie nie żyli, powiedziałeś… I wszystkie moje siostry martwe, co do jednej.

Wysoka, chłodna fala. Żółć w ustach.


Karzeł podbiegł do grupy wojowniczek. Wczepił się w strzemię najbliższej Servenedyjki. Spojrzała na niego przelotnie znad wysokiej kulbaki, przerywając czyszczenie szabelki, którą starannie ocierała zdartym z trupa strzępem harasu.

– Toż pod waszym bokiem niewiasty szlachtują! Toż się nie godzi!

– Książęce prawo, pokurczu! – wbrew temu, co pospolicie w Spichrzy gadano, Servenedyjka mówiła bardzo składną mową Krain Wewnętrznego Morza. – Traktu nas strzec wynajęli, to strzeżem, a reszta nam za psie jaje stoi! – błysnęła w uśmiechu ostro spiłowanymi, sinymi od barwiczki zębami. – Gówno mnie obejdzie, choćbyście się pospołu wyrżnęli! Byle za traktem!

Jakby dla potwierdzenia jej słów, druga Servenedyjka, mniej widać elokwentna, wymierzyła karłowi kopniaka. Buty miała podkute.

Na schodach zostało jeszcze czterech skrytobójców. Namyślali się. Sześciu ich kamratów padło i ci, którzy przeżyli, nie kwapili się do dalszej rąbaniny.

Drobnymi tanecznymi krokami Szarka poczęła zbiegać ku nim po okrwawionych stopniach.

– Patrzajcie! – zakrzyknął ktoś w gromadzie Zwajców. Przywódca Zwajców odwrócił się i spojrzał na dziewczynę w nabijanym żelazem kubraku. Jego brwi zbiegły się w grubą, ciemną kreskę.

– To nie może być ona – powiedział bardzo cicho. – To nie może być…

Chudy zbir, widać najrozsądniejszy, wdrapał się na okalający ścieżkę murek i pospiesznie zniknął w książęcych ogrodach. Reszta wahała się. Zbyt długo.

Zwajca postąpił kilka kroków naprzód, aż do samego podnóża schodów, i wsparł się ciężko o stylisko topora.

– Zatrzymaj się! – ryknął potężnie. – Stój, dziewczyno!

– Nie słyszy was! – łagodnie powiedział siwowłosy wojownik.

Ostatni z niedoszłych zabójców, drobny chłopaczyna w siermiężnej koszuli, stał jak wrośnięty. Morgenstern wypadł mu z ręki. Z bezmyślnie wytrzeszczonymi oczami czekał na śmierć.

– Dosyć! – wrzasnął Zwajca.

Dziewczyna zaśmiała się. Przemknęła obok chłopca, nie patrząc musnęła go czubkiem miecza.

Zarzyczkę dobiegł rozpaczliwy płacz. Jej własny.

– Ona nikogo nie słyszy – powtórzył siwowłosy. – To berserkerka. Tu zgoła inaczej trzeba – wziął porzucony w walce brukowiec i z zamachem cisnął nim w dziewczynę.

Czarnobrody Zwajca rzucił się do przodu, pochwycił ją, nim jeszcze upadła na ziemię. A potem przyklęknął i zaczął ją kołysać, jak małe dziecko.

Zarzyczka zsunęła z ramion płaszcz i bardzo delikatnie przykryła chłopca z rozciętym brzuchem.

Загрузка...