ROZDZIAŁ CZWARTY

Deszcz siąpił uparcie i derka, którą nakryli księcia, zdążyła doszczętnie przemoknąć. Ścieżka dawno przepadła i Przemęka ani trochę nie rozpoznawał okolicy. Potykając się raz po raz, brnęli przez kolczastą chachmęć. Głowa księcia bezwładnie podskakiwała na noszach.

We ćmie Przemęce zwidywała się inna, odległa ścieżka. Górska dróżka pomiędzy szczytami, kiedy pierwszy raz pospołu z Koźlarzem wymykali się z opresji.

– Dosyć! – Kostropatka zatoczył się, nosze zahaczyły o krzewinę, zachybotały niebezpiecznie. – Starczy, dalej iść nie Iza! Noc ciemna, że oko wykol. Kto wie, co w wykrotach przyczajone? Jeno krecim się po próżnicy jak pies za chwostem.

Przemęka z wysiłkiem otrząsnął się ze wspomnień.

– Będziesz lazł! – powiedział chrapliwie. – Będziesz lazł, ile trzeba! Bo on tu nie sczeźnie! Bo się nie godzi. Nie godzi się, by dziecko, które jeździło w kohorcie… -…w kohorcie boga! – rudobrody wojownik potoczył szeroko roztruchanem. – Powiadam, w kohorcie Org Ondrelssena dziecko jeździło! Ucztowali w dolnej izbie dworzyszcza, obszernej i ciemnej, gdyż w ścianach pozostawiono jedynie wąskie, zazwyczaj zakryte okiennicami prześwity. Dębowe ławy poczerniały ze starości i od dymu, szczerby na ustawionym w podkowę stole przypominały o licznych biesiadach i bijatykach. U szczytu stołu rozpierał się Czerwienieć, wysoki, czarnowłosy pan Czerwienieckich Grodów. Po jego prawej ręce posadzono najczcigodniejszego z gości, władykę z wyspy Orrth, który w pokaźnym poczcie ciągnął na południe. Nieco niżej, wedle porządku, zasiedli panowie okolicznych dworców. Na samym dole, jak popadło, biesiadowały drużyny czerwieniecka i orrthiańska.

– Prawdę gada – przytaknął władyka. – Jeszcze miesiąc nie przeszedł, jak mi popod samym dworem przelecieli, tom się przypatrzył. Szarszun na plecach wielgachny nosi, jako oni wszyscy, tyle że sam ledwo na dwa łokcie od ziemi odrosły. Zwykły smarkacz!

– Ano! – podjął wojownik. – Już drugi rok go u nas oglądają. Nie wiedzieć, skąd pomiędzy widmami ludzkie szczenię!

– Może on z owych dawnych wodzów, co w kurhanach śpią! – Żona Czerwieńca, bardzo młoda niewiasta o długich, jasnych warkoczach, przyłożyła dłonie do poczerwieniałych z przejęcia policzków. – Może prawdziwie poczęły się wypełniać przepowiednie! Toż były znaki… wiek jeszcze nie przeszedł, jak zniknęli żmijowie…

– Tfu, nie gadajcie, pani! – wzdrygnął się wojownik. – Strach słuchać!

– Z początku odejść miało to, co wieczyste – ciągnęła pani. – Potem wrócić to, co umarłe…

– Mnie się widzi raczej – przerwał władyka – że to wodnicy pomiot. Sorelki, co popod lodowymi górami żyją, albo wichrowej sevri. Bo mnie się on za bardzo na człowiecze nasienie nie patrzy.

– Choćby szczeniaka bóg w palcach ze szczerego lodu utoczył, toż nam za jedno! – zaśmiał się ktoś u krańca stołu. – Choć raczej go Białobrody z którą z naszych dziewek utaczał!

Odziani w wilcze opończe wojownicy zarechotali zgodnie: na północy nie lękano się nieśmiertelnych, a ludzie żyli po sąsiedzku z wszelakim nieczłowieczym drobiazgiem. Nawet sam Org Ondrelssen Od Lodu, czy też, jak go pospolicie zwano, Białobrody, często zaglądał do ludzkich siedzib i wszyscy radzi mu byli, bo pan był hojny, skłonny do wszelakich biesiad i wesołości.

– A na koniec… – ciągnęła uparcie pani. – Na koniec świat cały sczeźnie, rozpęknie się w płomieniach…

– Dosyć! – uciął z rozbawieniem Czerwienieć. – Miodu każ nam jeszcze z piwniczki przynieść, a my, mężczyńskim obyczajem, doglądać będziem, żeby ani nie sczezło, ani się nie rozpękło.

O świcie zaś srodze przepity władyka odjechał i wkrótce wszyscy dokumentnie zapomnieli o wyrostku, który przemierzał północ w kohorcie Org Ondrelssena Od Lodu. I jeśli już ktoś o dziecku napomniał, to o innym zgoła: w żywocie pani coraz mocniej kopał dziedzic czerwienieckich grodów.

Nastała zima. Żona Czerwieńca napakowała na sanie wszelakiego dobra, słoniny, solonych ryb, mąki i ruszyła objeżdżać co biedniejszych sąsiadów. Cztery dni przeszły, nim przyniesiono wieści. Czerwienieć ani się dopytywał, czy ktoś jaz oparzeliska wyciągał. Jak stał pod wrotami, tak się na pięcie odwrócił i przez kolejne trzy dni nikt go nie oglądał.

Rankiem zszedł do wielkiej izby. Kopniakiem odpędził psy i kazał szykować biesiadę. A później, kiedy się już gościom dobrze ze łbów kurzyło, rozdał wszelki dobytek – wszystko prócz topora – okręcił się baranicą i poszedł z cytadeli ku morzu. Dziwili się ludzie, że tak jednej niewiasty żałuje: jak to na Północy powiadano, jedna sroka z krza, dziesięć srok na krze. Ale powiadano też, że jak się mąż na co zaprze, to grzech go zatrzymywać, choćby sam sobie łeb rozbić zamierzył. Nikt więc nie zatrzymywał.

Nocką mróz nastał okrutny, a wicher aż dech zatykał. We ćmie Czerwienieć niewiele widział, nadto spił się straszliwie i był to jedynie czysty traf, iż w końcu znalazł brzeg. Wyszedł na Bramę, jak nazywano dwie połączone skały, wysoko na urwisko. Stanął w samym środku, pomiędzy ciemnymi głazami. Górą wichura wyła potępieńczo, a Czerwienieć wsparł się twardo na stylisku topora – bo też ziemia kołysała się pod nim bardziej niż pokład okrętu – i wrzasnął w ciemność nad zamarzniętym oceanem:

– Zabrałeś ich, Białobrody, to i mnie sobie zabieraj, kurwi synu!

Ale choć złorzeczył ze wszystkich sił, żaden piorun nie strzelił. Tylko ochrypł z daremnych zachodów. Aż wreszcie, rozebrany gorzałką, zwalił się twarzą prosto w śnieg.

Inny zamarzłby niezawodnie, ale Czerwieńcowi jakieś licho stało na zawadzie: przespał się akuratnie w swojej baranicy, bardzo mu dobrze było. Obudził się trzeźwiejszy, rozejrzał wokół: jest Brama, są baranica i topór, a przemrożona gęba piecze coraz bardziej. Za to po lodowych dworcach, w których ucztują towarzysze Org Ondrelssena, ani śladu. Zeźlił się Czerwienieć przeraźliwie, ale od swych zamiarów nie odstąpił. Ni o jotę. Nie chce go Org Ondrelssen chłodem umorzyć, to się inny sposób znajdzie.

Tylko jaki? Pospiesznie przetrząsał szaty, ale przecież na biesiadzie i miecz, i sztylet ostatni rozdał, żeby go we wdzięcznej pamięci chowano. Ot, nieszczęście. Bo topór, choć broń sławetna i ukochana przez ludzi Północy, okazał się bardzo nieporęczny.

– Poczekajże! – wrzasnął ku ciemnemu niebu. – Raczej łeb sobie na skale rozwalę, niżby ś się miał ze mnie natrząsać!

Podobno tym sposobem Zwajcy potrafili w niewoli życia się pozbawić, ale Czerwienieć miał łeb twardy i zgoła niezwajecki. Walnął potężnie w Bramę, krew mu z gęby poszła i sturlał się z urwiska. Trochę go zamroczyło, ale nie za mocno.

– Żeby ci przyrodzenie – mamrotał, łażąc na czworakach po lodzie – parchem porosło, kurewniku! Żebyś zdechł marnie! A i tak się zabiję, swojego nie ustąpię.

Następnie usiadł na lodzie, wciąż mamrocząc pod nosem przekleństwa i klątwy na Org Ondrelssena. Za jego plecami uformował się spory kopczyk nawianego wiatrem śniegu.

Ludzie mieli potem powiadać, że w całym grodzisku było słychać wycie mamunów, że pioruny waliły, jakby się bogowie znów na niebie potykali. Nad wszystkim zaś miał się nieść posępny i dumny głos Czerwieńca, kiedy wyzywał Org Ondrelssena, by zwrócił to, co zagrabił. Ale po prawdzie, to nikt nic nie słyszał. Tylko strażnicy, którzy na bramach stali, zaklinali się, że wyraźnie ktoś wrzeszczał: “Skurwysynu!" Ale po biesiadach w czerwienieckiej cytadeli często się tak działo.

Co do samego Czerwieńca, to siedzenie powoli przymarzało mu do lodu, a w uszach dzwoniło. Nie spostrzegł, jak ponad strzaskanymi filarami Bramy rozbłysła fioletowosina łuna. Nie spostrzegł też, kiedy z tumanu wypadła gromada jeźdźców. Spod kopyt wierzchowców pryskały kawały lodu, wicher rozwiewał grzywy i wysoko zadarte ogony. Nie były jednak końmi i nigdy nie dosiadał ich żaden żywy człowiek. Bowiem, jak wierzono na Północy, w kohorcie Org Ondrelssena Od Lodu jeżdżą dawni wodzowie, wojownicy spod kurhanów.

Oprzytomniały Czerwienieć jednym szarpnięciem oderwał od lodu przymarznięte portki i ryknął z całych sił:

– Bywaj tu! Bywaj!

Wcale się nie lękał spotkania z drużyną boga, nie raz ją przecież wcześniej w czerwienieckim dworcu gościł. Org Ondrelssen śmiał się, aż próchno z powały spadało, wspomniał, dziewki w tańcu okręcał, a służebne roznosiły złocisty miód. Pijani wojownicy przechwalali się niemiłosiernie, dla potwierdzenia prawdziwości słów walono kuflami – z początku po stołach, później po łbach. Na koniec rąbano belki toporami, by się przed świtem hałaśliwie godzić i wymieniać podarunki.

– Zacne były czasy – mruczał pod nosem Czerwienieć. – Aż z tej zacności i dostatku do reszty człek zdurniał. Bo osobna rzecz z bogiem pić i dziewki macać, a osobna uczciwości u niego szukać. Co było do picia, wypił, baby tak pobałamucił, że dwie się w przerębel rzuciły i jak mi za gościnę odpłaca? Ano tak, że i moja w przerębli!

Usłyszał wysoki, przenikliwy wrzask: nad Bramą wirowały wichrowe sevri, młodsze siostry bogów. Czerwienieć uniósł głowę, ale widział tylko ciemne, rozmazane kształty. Zazwyczaj towarzyszyły dzikiej kohorcie Org Ondrelssena, lecz nikt ich nie oglądał. Czasami tylko z wysoka dobiegały krzyki i powiadano wówczas, że sevri zbierają poległych. Powiadano też, że gdy po burzy na maszty okrętów opadają ogniki, to wichrowe sevri zwiastują rychłą śmierć. Dlatego na najdalszej północy, przy brzegach Orrth, nazywano je Iskrami.

Okrążyli go półkolem. Nosili zwieńczone rogami szłomy i potężne topory. Żaden się nie odzywał. Patrzyli na Czerwieńca wyblakłymi, prawie białymi oczami. Czekali.

– Dosyć, Czerwienieć! – Białobrody, owinięty śnieżną szubą jeździec, który przewodził całej drużynie, podjechał bliżej. – Dosyć, przestań błaznować. Musimy się rozmówić.

– Nareszcie! – uradował się Czerwienieć i zaczął się gramolić na najbliższego wierzchowca, zepchnąwszy z siodła nieco ogłupiałego jeźdźca. – Ruszajmy!

– Pomaleńku – Org Ondrelssen ostrożnie wziął go za odzienie na plecach i na powrót postawił na ziemi. – Straszna rzecz gorzałka, dość by się który napił, a z rozumu ze szczętem schodzi. Co tobie, Czerwienieć, do łba strzeliło? Zabić się chciałeś? To się zabijaj, kto broni? Tylko czemu tak przy tym hałasujesz, że cię pod Hałuńską Górą słychać? Zabijać się należy godnie, w milczeniu, a ty wrzeszczysz jak przekupki, kiedy dorsza na rynku zachwalają. Więcej powagi, powiadam, mniej gorzałki.

– Żebyś ty sam ze swoją godnością jako pies zdechł, kurwi synu! – rozdarł się Czerwienieć, widząc, że sprawy przyjmują zgoła niepomyślny obrót. – Jeszcze mnie będzie, ścierwo, pouczać!

– W samych Czerwienieckich Grodach trzy wielkie świątynie – zaśmiał się Org Ondrelssen – a ludek wciąż prosty, niedouczony. Toż choćbym się jako purchawka nadął i rozpękł, to nie zdechnę. Taka to już boska natura, nic nie poradzisz. Ja wiem, Czerwienieć, jaka ciebie boleść złamała i po starej przyjaźni mimo uszu puszczam, co tu na wiatr wyjesz. Ale dosyć. Traf, że twoja baba na sannę się wybrała, traf, że ją wilki goniły, i traf, że w oparzelisko wpadła. Zacna była niewiasta, przyznaję, to i żal, ale nie ona jedna na świecie i starczy tego pośmiewiska.

– Wyście mi ją zabierali, to mi ją teraz wróćcie – nie ustępował Czerwienieć. – Albo i mnie zabierajcie.

– Niedoczekanie! – wrzasnął już groźniej bóg. – Ty mi, Czerwienieć, rozkazywać nie będziesz! Ja do ciebie po dobroci przyjeżdżam, stratę wynagrodzić, a tu ani wdzięczności, ani poszanowania! Ot, widzisz tamtego szczeniaka – wskazał na jednego z jeźdźców, mniejszego nieco i przyczajonego za plecami innych. – Bierz go sobie i za syna własnego na pociechę chowaj.

Chłopak popatrzył na Czerwieńca z jawną wrogością, szłom mu prawie na nos opadał. Ślepia miał szare, a na plecach miecz, taki wielgachny, że na pół długości nad głową sterczał. Spod łaciatego płaszcza łyskała srebrzysta kolczuga, jasne włosy zwyczajem wojowników w dwa warkocze zebrał, ale smarkacz to jeszcze był niedorosły. Dziecko z kohorty Org Ondrelssena, przypomniał sobie z trwogą Czerwienieć. Prawdę ludzie z Orrth gadali, że pomiędzy widmami człowiecze dziecko jeździ, jako bywało w czasach owych dawnych królów, którzy przychodzili z morza i nad potworami władzę mieli.

– A co mi po nim! Baby swojej chcę! – huknął.

– Ty się nie będziesz z bogami targował! – Org Ondrelssen poczynał sierdzić się nie na żarty. – Bierz chłopaka i nie wydziwiaj. Co zaś do baby, to przemożesz się, przemożesz się niezawodnie.

I jak tuman śniegu opadł, Czerwienieć samowtór stał na lodzie. Z dzieciakiem, co patrzył na niego jak wilcze szczenię.

Bez słowa powlekli się do dworca. Mało kto spodziewał się jeszcze Czerwieńca oglądać. Ledwo go strażnicy wypatrzyli, przed grodkiem począł się formować potężny tłum, a skald pospiesznie składał pieśń o tym, jak się pan o śmierć żony z bogami prawował. Zresztą nim minęło lato, jak północ długa i szeroka mieli śpiewać o zapasach Czerwieńca z Org Ondrelssenem Od Lodu. I o pożegnalnym podarunku boga: o dziecku z widmowej kohorty.

Ale pan całe zbiegowisko rozpędził i od podwórca miodu wołał.

– Nie ma miodu! – wzięła się pod boki klucznica. – Ni miodu, ni gorzałki! Nie ma jednej garstki mąki, nie ma masła ni mięsiwa, wszystko pan po pijanemu rozdał. Konie ze stajni wywiedzione, psy pobrane, świnie takoż precz popędzili. Do cna dworzec ograbiony, nawet ściany obdarli z tych opon pozłocistych, co je pani wyszywała. Myśmy ninie nędzarze! – rozpłakała się i uciekła, zakrywając twarz fartuchem.

Pan dworca popatrzył po opustoszałej izbie, po porąbanych ławach, na których walały się resztki jedzenia, i naszła go straszna wesołość. Nogi ugięły się pod nim. Usiadł na ziemi i śmiał się jak szalony. Dziecko z kohorty Org Ondrelssena przyglądało mu się podejrzliwie.

– Nie podoba się, ptaszyno? – zarechotał Czerwienieć. – Ja się do ciebie na niańkę nie najmował, tedy i zatrzymywać nie będę. Jak się co nie podoba… -…co nie podoba, to droga wolna – oznajmił sucho gospodarz. – Jest tu nieopodal dworzec księcia Piorunka, naszego jaśnie pana. Prowadźcie go tam, jeśli wola, choć nie zaręczam, czy żywego doniesiecie.

Przemęka nie pojmował, jakim sposobem wyszli z chaszczy prosto na chatynkę znachora. Działoniec, jak kazał się wołać, widać przywykł do niespodzianych odwiedzin, bo o nic nie pytał. Przyświecił im kagankiem i kazał wnieść Koźlarza do alkierza. Popatrzył pod bandaże, spod których przesączała się jasna, zmieszana z deszczówką krew, niechętnie zacmokał pod nosem. Nie podobał się Przemęce. Jeszcze mniej podobały mu się drobne, zielone węże, które pełzały pod ścianami.

– Łapy przy sobie trzymajcie – syknął znachor, kiedy Przemęka usiłował odpędzać co bardziej natarczywe gadziny – albo precz idźcie. Samiście tu zratowania szukali, ja was nie zaprosił. Ale pókiście pod moim dachem, poty moje gościnę szanujcie.

– Zostaw – wytatuowany kapłan pochwycił najemnika za rękaw. – Gdzie nam teraz, we ćmie, schronienia szukać? A węży lepiej nie tykać, bo z dawien dawna ludzie w Górach Żmijowych ziemiennikom, gadzinie przeklętej, cześć oddają… obmierzła herezja… ale ninie grunt, że się stary na leczeniu wyznaje.

– Zabawne, konfratrze – Działoniec uśmiechnął się bladymi wargami. – Tyli wiek zakon Bad Bidmone jako zwierzynę nas ścigał i trzebił, a patrzajcie, jak nas na koniec wspólna niesława pobratała. Bo dziś w Żalnikach i wyście herezja obmierzła, i was siepacze tropią…

– A chłopak? – niecierpliwie przerwał Przemęka.

– Skądże mnie wiedzieć? Módlcie się do swoich bogów – rzeki z drwiną guślarz. – Wiele tutaj takich jak on przynoszą, poharatanych, ledwo żywych. To ja im wszystkim powiadam, nie trzeba było…

– …nie trzeba było go sam opas puszczać! – rozdarła się klucznica. – Baczyć na niego mieliście! I co?! Na całe życie pozwoliliście go naznaczyć! I to komu?! Dzikiej świni! Co by na to pani powiedziała!

Odkąd w czerwienieckim dworzyszczu zabrakło gospodyni, klucznica nie ustawała w wysiłkach, by należycie uładzić ów dziki matecznik wojowników, w który ostatnimi czasy obróciło się domostwo. Ze zmiennym szczęściem. Bo jak się tylko gdzie jaka większa bijatyka szykowała, zaraz posyłano do Czerwienieckich Grodów po dziecko, które w kohorcie boga jeździło po lodowym pustkowiu z zabitymi bohaterami. I choć dzieciak to jeszcze był, prosili, żeby z tym wielkim szarszunem, co mu do połowy nad grzbietem sterczał, i w szłomie z białą kitą wojsko prowadził. Niech się, powiadali, jego sława na wspólny pożytek obróci. Niechże się swoim szczęściem ze wszystkimi podzieli, jako czynili owi dawni wodzowie, którzy teraz z Org Ondrelssenem biesiadują.

– Mówiłam, że z tego niechybnie nieszczęście się przydarzyć musi! – Stara zamieszała zamaszyście w kociołku, aż napój bryznął na gorące węgle. – Toż i wam nie uchodzi z sulicą po uroczyskach ganiać, jak jakiemu wywołańcowi. A wy co?! Ot, siwy chłop jak brzoza, a durny jak koza! Nie dość, że sam głupi, jeszcze dzieciaka judzicie!

Nie przerywając gderań, stara oglądała ranę po spotkaniu z dzikiem. Nie była zbyt głęboka, ale biegła od kolana aż do biodra. Zaraz w lesie Czerwienieć zszył ją grubą nicią – czerwoną dla odstraszenia wszelakiego zła.

– Wam trepy dratwą szyć! – syknęła przez zaciśnięte zęby, obejrzawszy gruby, niewprawny ścieg. – Gorszeście szkody uczynili, niż ta świnia!

– Rzeknijcie wreszcie, co będzie – Czerwienieć nerwowo wyłamywał palce.

– Skąd mnie wiedzieć? – Klucznica odsunęła kosmyk włosów z czoła nieprzytomnego chłopca. – Krwi dużo uszło, w ranie gorętwa, a wyście go jako rakarz sprawili – zacisnęła wargi. – Tyle jeno rzeknę, że jakby to zwykłe dziecko było, to bym was mogiłę kopać posyłała.

– To i lepiej – mruknął drużynnik, który pomagał przy – dźwigać chłopca do dworzyszcza. – Bo przecie choćby i przeżył… tak ta noga poszarpana, że chodzić na niej nie wydoła.

– Milcz, barani łbie! Wszyscy precz idźcie! – rzuciła ku skulonym pod ścianom służebnym. – Tu pożytku żadnego z was nie będzie.

– Odesłałam ich – mruknęła – bo lepiej niech się to między nami dwoma ostanie.

– Co niby?

– Ano to – powiedziała z cicha – że trza, byście mi wreszcie oczy mydlić przestali. Toż ja dobrze wiem, czyje to szczenię. I wiem, czemu z upiorami po pustkowiu jeździł.

Nigdy o tym nie gadaliśmy, pomyślał Czerwienieć. Słowo po słowie, bo chłopak był milczek, wywiedziałem się, jak uciekł z płonącego Rdestnika z Sorgo, mieczem żalnickich kniaziów. Mówił o wędrówce puszczą, o tym, jak zabłąkał się na trzęsawiskach Paciornika i o stadzie wilków, które go ścigało daleko na północy. Nawet o tym, jak go półżywego z zimna i głodu odpędzali przy brzegach Orrth od ludzkich siedzib. Ale o kohortę boga nigdy nie pytałem.

– Słuchacie? – stuknęła go w pierś chudym, szponiastym palcem. – Wyście nigdy do tego dziecka serca nie mieli! Jakby wam Białobrody szczeniaka darował, lepsze byłoby o niego staranie! Chcecie siebie o śmierć pani winować, wasza wola. Ale od dzieciaka wara! Jak swojego mieliście go chować! A wy co? Tyli czas już w dworzyszczu, a nawet imienia żeście mu nie nadali!

Czerwienieć zawstydził się odrobinę. Nadanie imienia było sprawą poważną. Gdyby nadawał imię obcemu dzieciakowi, usynowiłby go i uznał go za własnego dziedzica. A nie godziło się tego czynić bez należytej rozwagi, toteż Czerwienieć namyślał się i zwłóczył. Aż wreszcie od kapoty, w której do dworca przyjechał, drużynnicy nazwali chłopca Koźlim Płaszczem. I już tak zostało.

– Bo ja go zmarnować nie dam! – ciągnęła zacietrzewiona klucznica. – Ale jeśli macie dalej na niego tą posępną mordą patrzeć, to lepiej też sobie idźcie. Rozumiecie?

– Yhm.

– Tedy powiem wam, co w moich stronach o tym ostrzu gadają – ostrożnie dotknęła głowicy Sorgo. – Że on w samych ogniach Mieczownika wykuty i wielka moc w nim zaklęta – oczy klucznicy zaćmiły się z lekka i poczęła recytować: – Rozpękła się ziemia jako bochen chleba i wody wielkie ją zalały w ów czas, gdy moc nieskrępowana chodziła. Jedenaścioro ich było, więzy niezawodne uczynić postanowili, by moc swoją spętać i okiełznać. Na głazie przysięgali, w ziemię głęboko wrośniętym, wysokie fale nie zatopiły ich, lecz niosły. Kii Krindar pęta wykuł, znaki nieodmienne, na utrapienie wielu, zguby mężów przyczynę…

– Prędzej, niewiasto – zniecierpliwił się. – I tak, żebym rozumiał.

– Łacniej by mnie kobyle podogonie wyrozumiało! – żachnęła się stara. – Ale żeście tępi, tedy wam powtórzę. U nas na Orrth powiadają, że ongiś bogowie związali pospołu swą moc, zaś Kii Krindar wykuł jedenaście znaków, w których ją uwięziono. Każdy z bogów naznaczył inny kształt, gdy zaś praca została ukończona, Bad Bidmone powróciła do Żalników z Sorgo.

– Ajuści – zaszydził. – Powiadają też na Orrth, że miesiąc to gomółka sera na niebie zawieszona, a przecie się nim nie najem.

– Jakeście tacy mądrzy – klucznica wzięła się pod boki – to mi rzeknijcie, dlaczego ten chłopak wciąż u was w spokojności żywię. Znacie jego ród. Wiecie, że jego bóg Pomortu tropi. Czemu go naleźć nie potrafi? Zaniemógł? Zaniewidział?

– Jakim sposobem dzieciak aż tutaj się przywlókł? – naciskała stara. – Jakim sposobem wymknął się z Rdestnika, Zird Zekrunowi spod nosa? Jak przez paciornickie glibiele przełazi? Czemu nie zdechł z zimna i głodu? Czemu go wilki nie zarżnęły?

– No? – spytał z ociąganiem.

– Bo go Sorgo chronił! – triumfalnie odpowiedziała klucznica. – Sorgo, panów na Żalnikach miecz! I może ja jestem stara głupia baba, ale mnie się widzi, że on go i teraz od nieszczęścia waruje!

– A tak! – ciągnęła. – Niech sobie służba myśli, że ja dzieciaka wywarami zratowałam. Niech mnie nawet wiedźmą obwołają. Po to ich odesłałam, żeby bzdurzyli. Ot, miecz na posłaniu połóżcie i drew do ognia dorzucajcie… Poczekamy sobie w spokojności, póki…

– …w spokojności, póki się ta ryża dziwka nie napatoczyła! – wybuchnął Kostropatka. – Przeklęty wiedźmi pomiot, trzeba ją było zrazu na krypie zaszlachtować!

Kapłan siedział w kuchennej izbie. Okręcił się ciaśniej łaciatym płaszczem Koźlarza, dopił resztki okowity z glinianego kubka. Dygotał.

– Zabierzcie go, panie – poradził z cicha guślarz. – Dałem mu gorzałki na rozgrzewkę, ale widać nienawykły, rozebrało go do cna. A tu w alkierzu jeszcze jeden człek śpi, lepiej, żeby się w waszych sprawach nie rozeznał, jeszcze kłopot będzie. Mam szopkę na siano wedle koziej zagrody, tam się układajcie.

– Przysposobim sobie posłanie w komórce przy alkierzu.

– Jak chcecie. Mnie za jedno. Weźcie kożuch z sionki, bo tam w komórce nielicho przez ściany wicher dmucha.

– Wszystko zmarnowane! – Kostropatka pozwolił się ściągnął z ławy, ale bynajmniej nie zamierzał zamilknąć. – Wszystko wniwecz obrócone! A za jaką przyczyną? A taką, żeście nie chcieli jednej parszywej dziwce gardła poderżnąć!

Przemęka przytaknął obojętnie. Był doszczętnie zmordowany i nie zamierzał się spierać. Koźlarz leżał w ciepłej, suchej izbie, z Sorgo przezornie wsuniętym pod posłanie. Co prawda gospodarz nie był może najbardziej godny zaufania – Przemęka jakoś nie miał przekonania do tych jego zielonych gadzin – ale będzie jeszcze czas, żeby mu cichaczem łeb ukręcić. Na razie ściągnął z ławeczki w sieni połatany, wilgotny kożuch znachora i zamierzał na nim zasnąć, jak tylko Kostropatka zmęczy się gadaniem. Tyle że kapłan nie zamierzał zamilknąć.

– Wyście człek prosty, z miecza żyjecie – mamrotał niewyraźnie, lecz wytrwale. – Wy się tam, na Północy w naszych sprawach nie wyznajecie. Za jedno wam, kto na żalnickim stolcu zasiada. Smardz nie był może najmilszym człowiekiem – przyznał po krótkim milczeniu. – Wielce nieroztropnie wybierał małżonki. Ale znał granice. I był nasz. Pamiętam, jak wrócił z krucjaty przeciwko Skalmierczykom… z pięć tuzinów chorągwi rzucono w błoto przed wrotami świątyni… I to stado beczących jeńców, których kniaź przeznaczył na świątynnych niewolników – uśmiechnął się z rozmarzeniem.

– A teraz na co nam przyszło? Chamy mnie w łozinie dopadły – oparł się ciężej na Przemęce i coraz bardziej mieszał wątki – jak jaką wiedźmę i gębę mi porznęli, kurewniki… herezja obmierzła… Herezja… w twarz mi powiedział., choć dużo nas jeszcze po lasach pochowanych… trzymają się starych rytów i obrzędów dopełniają…

– Ale spieszyć się trza – gadał niewyraźnie. – Toż jaki wielki czas my się sposobili. Pod samym Wężymordowym nosem knuli. A ninie, kiedy dzień nastał… Wszystko zmarnowane. Żalnicki pan zaszlachtowan jako świnia. Na gościńcu, na zbójeckim. I co teraz? – mamrotał, usypiając. – Co my teraz…

– …my teraz zrobimy? – Koźlarz niespokojnie potarł się po czerwonym, niezawodnie przemrożonym policzku.

Czerwienieć poślinił palec, sprawdził i znów pociągnął osełką po ostrzu topora. Westchnął pod nosem. Nie miał. zacięcia do wychowywania dzieci, ale dawno wyrozumiał, że wrzaskami niczego nie dopnie: zresztą klucznica wyrzekała za dwoje, aż lód strzelał na potokach. Nie, Czerwienieć nie dawał się sprowokować. Kiedy zdarzyło się coś wyjątkowo złowieszczego, po prostu siadał i bez słowa ostrzył topór, a na dzieciaka nawet nie patrzył.

– Gdyby nie wasi drużynnicy, Pomorcy wybiliby nas do nogi – przyznał nieco onieśmielony Koźli Płaszcz. – Skąd mogliśmy wiedzieć, że nas wypatrzą? Przesmyki tak pozamarzały, że grzech było nie spróbować. I przekradliśmy się suchą nogą na sam pomorcki brzeg – dodał z zadowoleniem.

Jak wszyscy czerwienieccy wyrostkowie, Koźli Płaszcz nosił kubrak z miękko wyprawionej skóry, na nim długą kolczugę, a na ramionach, jak zwykle, wytarty płaszcz z koziej skóry. Ostatnimi czasy wkroczył w pełen udręk i zgryzot wiek młodzieńczy. Bardzo urósł. Kiedy chodził po dolnej izbie dworzyszcza, wieńcząca jego hełm biała kita omiatała pajęczyny z belek powały. Ruszał się niezgrabnie, a jego głos zawodził w najmniej pożądanych chwilach, łamiąc się i zmieniając w zabawny pisk ku uciesze dziewek służebnych.

– Tylko że na brzegu przyczaiła się gromada Pomorców – dokończył zakłopotany chłopak. – Strasznie nas poszczerbili. Warka w ramię cięli, rozkazałem mu przodem iść.


* * *

Wark był synem sinoborskiego kniazia. Ojciec przyłapał go z kuzynką w komorze, co zgoła nie było niczym niespotykanym. Tyle że dziewkę wprzódy bogini przeznaczono, więc okrutnie kniazia ich nagła komitywa zeźliła. Jeszcze dziewczyna nie obciągnęła dobrze spódnicy, jak ją do świątyni powieźli, a synowi kniaź grzbiet otłukł. Kniahini uderzyła w wielki płacz, bo to był najmłodszy syn, wychuchany, wypieszczony. Kniaź nie słuchał. Dosyć już, oznajmił, chłopaka niewiasty pomarnowały. Toż on nie panna, powiedział żonie. Jak tu kiedy wróg uderzy, to co? Zapląsa przed nimi wdzięcznie? I odesłał syna daleko od stolicy, do Czerwienieckich Grodów.

Chłopak okazał się chudym wyrostkiem o jasnej czuprynie i radosnych, szarych ślepiach. Kiedy tylko stanął w jednej izbie z Koźlim Płaszczem, wyszło na jaw ich ogromne podobieństwo. Aż się Czerwienieć zląkł, żeby z gościem pospołu jakie nieszczęście do dworca nie przyszło. Szczęściem drużynnicy przypatrywali się raczej odzieniu przybysza. Wark miał bowiem włosy zebrane w siatkę z pozłocistych oczek, na niej obszerny beret z długim zielonym piórem, wcięty w pasie kubrak z cytrynowego aksamitu i szmaragdowe rajtuzy. Jak długo czerwienieckie dworzyszcze stało na bożym świecie, nie oglądano tu podobnego cudaka.

Rychło miało się okazać, że wojownicy Czerwieńca bynajmniej nie zamierzali hołdować dworskim obyczajom. Póki pan hamował ich zapędy, obchodzili z daleka młodego kniazia, spluwając otwarcie na jego widok. Ale kiedy tylko Czerwienieć nieopatrznie upił się na biesiadzie, obdarli Warka do gołej skóry, potem wymazali dziegciem i wytarzali w śniegu na podwórcu, a na koniec pospołu opróżnili baryłkę starego miodu. Bardzo się przy tym pobratali. Klucznica zadbała, żeby rankiem pobratali się jeszcze bardziej: uwarzyła wielki gar ługu i zagoniła wszystkich do szorowania podłogi. Nic tak nie jednoczy, jak przepicie i wyrzekanie na babską bezduszność.

Wiosną zaś ze stołecznego dworu przysłano wieści o nieudanej wyprawie. Obu braci Warka zarąbano gdzieś przy brzegach Pomortu i stary kniaź upraszał, by Czerwienieć zatrzymał chłopaka na dłużej przy sobie. Na wszelki wypadek, bo na dworze też niepokoje nastały: kniahini bardzo zachorzała i wiele gadano o truciźnie. Czerwienieć trochę się zafrasował. Nie widziało mu się słusznym, by sinoborski dziedzic rósł pospołu z synem żalnickiego kniazia. Ale nijak było mu oponować.

Chłopcy chowali się wśród drużynników. Wkrótce Czerwienieć pokłócił się na wiecu z panem pobliskich włości i Wark miał sposobność przypatrzeć się północnym waśniom. W środku nocy wojownicy zakradli się pod wraży dworzec i podpalili go cichaczem. Drzwi i okna starannie zaparto, a mieszkańców, gwoli zapobieżenia dalszym niesnaskom, uwędzono w środku. Warkowi bardzo się ten północny zwyczaj spodobał, co nie wróżyło zbyt dobrze jego przyszłym poddanym. Czerwienieć nie bez złośliwości zauważył, że możnowładcy będą musieli stawić czoło kilku odświeżającym nowościom.

Ani się obejrzał, jak we dworzyszczu zalęgła się cała gromada wyrostków. Zwabieni opowieściami o dziecku, które jeździło w kohorcie boga, i sposobnością wkupienia się w łaski następcy tronu synowie wielkich rodów ściągali do Czerwienieckich Grodów jak muchy do lepu. Czas jakiś polowali na wilki, łowili biełuchy przy brzegach Orrth, a przeważnie włóczyli się bez celu po okolicy. Póki nie znaleźli sobie lepszej rozrywki.

Czerwienieć nigdy nie dowiedział się, kto pierwszy wpadł na ów świetny pomysł: ani Wark, ani Koźli Płaszcz nie chcieli wyjawić tajemnicy. Dość, że kilka tuzinów narwanych szczeniaków zaczęło ni stąd, ni zowąd tłuc Pomorców. Na rybackich łodziach wyprawiali się na pomorckie wysepki, północnym obyczajem podpalali nocką osady, a w przypływie animuszu potrafili uderzyć i na wojskowy garnizon. Wszelkie wędrówki stały się nagle dla Pomorców bardzo niebezpieczne, a kilka statków rozbiło się przy czerwienieckim brzegu po tym, jak ktoś rozpalił na skałach fałszywe ogniska. Napadali podstępnie jak dzikie psy, kąsali i uciekali do grodziszcza. Na północy zaczynano ich nazywać wilczą kohortą.

Zabawa była przednia – choć ludzie Zird Zekruna wpadali w coraz większą wściekłość – póki szczeniaki nie wybrały się na prawdziwą wyprawę. Lód trzymał mocno, więc umyślili sobie, że przekradną się Przesmykiem Sokolnickim na sam Pomort. Na szczęście któryś wydał się przed służebną. Zaniepokojona dziewczyna opowiedziała o wszystkim klucznicy, a Czerwienieć niezwłocznie wysłał młodzikom na odsiecz własną drużynę.

– I co my teraz zrobimy? – powtórzył chłopak. – Wasi Pomorców precz odrzucili, ale ci wiedzą ninie, gdzie siedzim.

Czerwienieć pociągnął osełką. Topór zaśpiewał.

– Zostawcież wreszcie toporzysko! – żachnął się ze złością Koźli Płaszcz. – Rady mi trzeba!

– Ano trzeba – zgodził się flegmatycznie Czerwienieć. – Tyle że nierychło o nią prosić przychodzisz. Nie radziłeś się mnie, kiedyś gromadę durnych dzieciaków judził. Ani wtedy, kiedyście na tą niedorzeczną wyprawę szli. Ciebie Sorgo chroni. A co z innymi?

– Mnie się widzi – klucznica grzebała ożogiem w palenisku – że rychło Pomorcy na Czerwienieckie Grody uderzą.

– Trzeba obronę gotowić – przytaknął chłopak.

– Trochę późno – mruknął Czerwienieć. – Trzeba juki na drogę pakować.

– Nie od razu się przedrą! – zaprzeczył zapalczywie chłopak. – Zdążymy wici po sąsiadach obesłać.

– Ja nie o Pomorcach mówię – wzruszył ramionami Czerwienieć – tylko o sinoborskim kniaziu. O Krobaku.

– O Krobaku? Ojcu Warka?

– Jak ci się zdaje – Czerwienieć odłożył topór i popatrzył chłopakowi prosto w oczy – czemu on Warka z dworu odesłał? Czemu wyprawił syna do dziczy, gdzie ani obyczajów dwornych, ani zabaw przynależnych następcy tronu nie dostaje? Dla kaprysu?

– Nie wiesz – pokiwał głową. – To ci rzeknę. Kniaź przemyślny jest i chytry jako liszka, on dla kaprysu ani pchły nie zdusi. Posłał syna na północ, bo tu się w całym Sinoborzu najlepsi wojownicy rodzą. Bo czas takowy idzie, że się kniaziowskie dziecko za młodu musi do wojaczki wprawiać. I przyjaciół jednać niezawodnych. Takich, którzy dotrzymają mu słowa, kiedy nastanie czas.

– Rozumiem – wtrącił niepewnie chłopak.

– Nic nie rozumiesz! – warknął Czerwienieć. – Co mi tu, w tej izbie, rzekłeś? Rozkazałem Warkowi. A kto ty jesteś, żeby jemu rozkazywać?!

– Wark jest synem kniazia – ciągnął spokojniej. – I jeśli ma po ojcu władać Sinoborzem, nie godzi się, by słuchał byle przybłędy. Choćby tym przybłędą było dziecko z kohorty Org Ondrelssena Od Lodu. Kniaź nam nie wybaczy. Nie tego, że wygubiłeś w Sokolnickim Przesmyku dzieci najmożniejszych sinoborskich rodów. Kniaź nie daruje, że oni szli za tobą, nie za jego synem.

– Jest jeszcze coś – klucznica odłożyła pogrzebacz i wygładziła fartuch. – Nie dzieckoś, nie czas ci się w Czerwienieckich Grodach przyczajać. Bo tyle dopniesz, że osiądziesz w jakimś grodku z kłótliwą niewiastą i gromadką umorusanych bachorów, co się będą z psami pospółek w popiele bawić. Nie wiem. Może ci się spodoba – uśmiechnęła się krzywo. – Może nawet od święta przydybiesz gdzieś Pomorca albo dwóch i flaki im wyprujesz.

– Łacniej oni ciebie przydybią – wtrącił Czerwienieć. – Do wojaczki prócz chęci rozumu trzeba.

– Po mojemu – mówiła stara – to nadszedł czas na południe pociągnąć. Jeszcze tam twój stryj, Jastrzębiec, przewodzi rebelii na Półwyspie Lipnickim. I masz siostrę, którą Wężymord wywiózł nad Cieśniny Wieprzy.

– Pojadę z wami. – W na wpół uchylonych kuchennych drzwiach stał Wark. Rękę miał ciasno obwiązaną szmatami.

– Nie, nie pojedziesz – spokojnie odpowiedział Czerwienieć. – Wrócisz do ojca. I ani słowem nie piśniesz, coś tu usłyszał. Bo zgaduję, że dość podsłuchałeś.

Młody kniaź podrzucił głową. Jak Koźli Płaszcz, był odziany na północną modłę, zaś włosy, zwyczajem wojowników, splatał w dwa sięgające ramion warkocze. Ale twarz miał bardzo młodą, prawie dziecinną, z rzadkimi kępkami jasnych kłaczków na brodzie.

– Wszystko słyszałem – przyznał hardo. – Ale durny nie jestem i żalnickiego pisma też mnie dobrze wyuczono. Wiem, co za miecz na plecach nosisz – rzucił Koźlarzowi przepraszające spojrzenie. – Znam słowa na nim wyryte. Przecież nie wydałbym kuzyna.

– Siostrzeńca – poprawiła klucznica.

– Co?

– Jest ci siostrzeńcem – wyjaśniła oschle. – Starszym ładnych kilka lat, ale synem twojej rodzonej siostry. Twój ojciec wcześnie zabrał się do płodzenia dzieci.

– Wszystko jedno! – niknął. – Siostrzeńca też bym nie wydał.

– Nie składaj obietnic, dziecko – upomniała go z drwiną. – Zwłaszcza takich, których potem możesz żałować. Bo kniaziowi nie przystoi.

Pryszczate oblicze Warka gwałtownie pokraśniało. Wymamrotał pod nosem coś okrutnie plugawego i uciekł z izby.

– Wark nigdy by… on nigdy… – zająknął się Koźli Płaszcz. – To niegodziwe, coście rzekli… niesprawiedliwe.

– Wiedziałam, że z tej komitywy z kniaziowskim szczenięciem nieszczęście się musi trafić – skrzywiła się klucznica, – Że sobie dzieciak pańskimi durnotami głowę nabije. Niegodne, niesprawiedliwe, aż zęby cierpną od słuchania. Może ci Wark obietnic dochowa, synu. Pierwsza mu się wtedy pokłonię. Ale jak dłużej po bożym świecie pochodzisz, więcej zobaczysz, wtedy sobie o sprawiedliwości pogwarzymy. Na razie pójdę ci gacie i koszu – liny przygotować. A i Warkowi przyda się kniaziowski tyłek na drogę opatrzeć! – Zebrała spódnicę i wymaszerowała majestatycznie.

– To już teraz ruszać mamy? – cokolwiek żałośnie spytał chłopak. – Tak znienacka?

– A co żeś chciał? – zniecierpliwił się Czerwienieć. – Fanfar?

Przez cały dzień Czerwienieć nielitościwie poganiał konie i wiedział, że chłopak ledwo trzyma się w siodle. Ale nie miał ochoty przystawać. Krótko po zmierzchu wyjechali na wysoką przełęcz, skąd rozciągał się widok na rozległą równinę, na której pobudowano czerwienieckie grodziszcze.

– Co to? – chłopak wskazał rozlaną po horyzoncie pomarańczową łunę.

– Płoną czerwienieckie grody. – Spod kaptura widać było jedynie oszronioną brodę Czerwieńca.

– Płoną? – powtórzył niepewnie. – Jakże to?

– Pomorcy musieli się pospieszyć – wyjaśnił beznamiętnie. – Myślałem, że nie uderzą przed świtem.

– Wiedzieliście? – głos chłopaka załamał się, przeszedł w wysoki pisk. – Wiedzieliście i nic nie zrobiliście? Zupełnie nic? Zostawiliście wszystkich na rzeź, byle tylko unieść własny kark? Jak mogliście!

– Ano mogłem! – odparł Czerwienieć twardo. – Aby wyprowadzić z pożaru dwóch szczeniaków. Zbyt durnych, żeby to zrozumieć. Więc przypatrz się dobrze. Bo tam płonie dziecko, które jeździło w kohorcie boga. Drużynnicy będą przysięgać, że Pomorcy zarąbali mnie na podwórcu mojego własnego grodu. I będą przysięgać, że wichrowe sevri przybyły po umierające dziecko z kohorty Org Ondrelssena. Że morze zabrało swój dar. – Dobiegło go coś, jakby zduszony szloch, ale nie przerywał. – Będą tak mówić nawet na torturach.

– I dlatego trzeba, abyś się przypatrzył tym ogniom i dobrze je zapamiętał. Nie raz jeszcze będą dla ciebie i za ciebie ludzie umierać. Moi wojownicy nie pytali, czemu wysyłam ich na śmierć. Może i ciebie kiedyś nie będą pytać. Ale kniaziowska powinność jest wiedzieć. I pamiętać. To jest pierwsze miasto, które płonie za twoimi plecami. Będą następne.

– Drugie – bardzo cicho powiedział chłopak.

– Co?

– Drugie. Widziałem już, jak płonął Rdestnik. Cytadela ojca.

– Prawda – zgodził się Czerwienieć. – Ale teraz powędrujemy na południe. Może odwiedzimy twojego stryja na Półwyspie Lipnickim, ale myślę, że ruszymy jeszcze dalej. Trzeba ci się wiele nauczyć, przypatrzeć Krainom Wewnętrznego Morza. Tak – powiedział powoli. – Myślę, że już czas. Chyba taka nasza natura, by wierzgać i opierać się przeznaczeniu. Ale Białobrody powiedział mi, że się przemogę. No, i na koniec przemogłem się. Nie ma Czerwienieckich Grodów i nie będziesz mnie dłużej wołać Czerwieńcem, tylko Przemęką.


* * *

– Ano, osłuchałem się o tym żalnickim wypędku – pokiwał głową Mroczek, ongiś kupiec bławatny. – Zdrowo on musiał pomorckim kapłanom krwi napsuć, bo starczy o nim wspomnieć, a klną jako hycle. Myśmy się tu z rana pod bramami w klasztorze Zird Zekruna przytaili. A że mojego, tfu, pana, zaraza na jego głowę, do kompanii kapłaństwo przypuściło, tom i ja się wiele wywiedział. Ty nie uwierzysz, Twardokęsek, jak ludzie po próżnicy ozorami mielą…

– Nie, żebym nie był ciekaw – podjął, przepijając do zbójcy. – Ale coś oni za chętnie przy mnie swoje sekreta odsłaniali. Coś za bardzo im się widzi, żem ja ze szczętem ich. Nic, na razie przydusili mnie za gardziel, ani zipnę. Niech no jednak sposobność się trafi, a czmycham co rychlej. Bo my się oba w takie gówno, Twardokęsek, wpakowali, że tu ani gardłem się wypłacić. Ja żem takie rzeczy oglądał – ręce poczęły mu się trząść, ledwo zdołał gąsior odstawić – że to już nie kryminał…

– Widzi mi się – podjął po chwili – że pomorccy kapłani z dawna mieli baczenie na to żalnickie książątko. Od lat. Tyle że go sięgnąć żadnym sposobem nie potrafili, bo się daleko na południu zasadził. Het za Turznią, za tymi górami wielgachnymi, gdzie norhemni żyją, jeszcze dalej, tam, gdzie jeno szczeżupińskie okręty pływają. Bajali kapłani, że są tam kraje, królestwa niezmierne, gadali też, jak się zwą, ale nie pomnę, taka to była dziwaczność. I tam się książątko za zaciężnego miało najmować.

– A ninie wraca – wykrzywił się Twardokęsek. – Pewnikiem go szczeżupiński okręt w kraj Fei Flisyon przywiózł i takeśmy się w Tragance uwidzieli. Ot, jak biednego nieszczęście zawdy doścignie.

– Ani zgadujesz, jakie nieszczęście – krzywo uśmiechnął się Mroczek. – Ani zgadujesz…


* * *

Pan Krzeszcz niechętnie budził się z pijackiego snu. Właściwie zamierzał przedrzemać do południa, albo jeszcze lepiej, do samego zmierzchu, póki łeb nie przestanie ćmić, a kark nie straci bolesnej sztywności. Pod łokciem dzierżył niemal opróżnione dzbanisko. Wczoraj, widać natchniony szczęśliwą myślą od jakiegoś boga, napełnił je serwatką i od czasu do czasu, kiedy suchość w gardle stawała się zbyt nieznośna, nie otwierając oczu, pociągał pokaźny łyk. Nie zrażało go przytłumione beczenie kóz ani smród dobywający się z kąta chaty, gdzie zeszłego wieczoru ulżył sobie któryś z jego kompanów od kielicha. Spał. Chrapał błogo. Śnił.

Przez podłożone pod głowę ramię przebiegła mu dorodna jaszczurka. Pan Krzeszcz poderwał się gwałtownie, otrząsnął. Gadzina smyrgnęła ze stołu, tylko zielony ogon zamachał szyderczo po klepisku. Z nagła wszystko stało się okrutnie wyraźne: skisły zaduch, zgnilizna w gębie i cała mizeria obecnego położenia.

Pan Krzeszcz włóczył się po Górach Żmijowych z dobry tuzin lat i w księstwach Przerwanki nie znalazłbyś ni jednej włości, której by nie przemierzył. Z początku popasał w pańskich dworcach. Przyjmowano go gościnnie, bo w górach ludzie zwykle są wędrowcom radzi. Pan Krzeszcz palce za pas zatykał, brzuch dumnie wprzód podawał i prawił o swych dawnych wojennych przewagach. Kiedy zaś opowiadał o niecnej zdradzie Pomorców, o tym, jak żalnickiego kniazia w jego własnej stolicy pomordowali, szczere niebieskie oczy pana Krzeszcza zachodziły łzami, a spojrzenie przesuwało się od twarzy do twarzy, jakby szukając u nich zaprzeczenia. Słuchano go też chętnie, może nawet chętniej niźli innych, a w tamtych czasach wielu było takich, którzy uchodzili z ogarniętych zawieruchą Żalników.

Potem jednak w Górach Żmijowych z wolna zrozumiano, że piraci bynajmniej nie zamierzają złupić Żalników i umknąć na Pomort. Kiedy przewodzący frejbiterom Wężymord obwołał się kniaziem, ludzie chwytali się za głowy z zadziwienia, co to się na świecie porobiło. Nic to, powiadano, jest jeszcze Jastrzębiec, starego kniazia brat, on piratów wypędzi i po krewnym koronę weźmie. Ale z czasem stawało się coraz wyraźniej szym, że rebelia przygasa, a Wężymord spycha Jastrzębca coraz dalej ku morzu. Darmo pan Krzeszcz targał posiwiały wąs, darmo jego oczy zachodziły łzami. Panowie Przerwanki dąsali się jeszcze trochę, ale później jeden za drugim zaczęli wysyłać poselstwa do Wężymorda. Ostatecznie, jak sobie skwapliwie powtarzano podczas wspólnych biesiad, nie mamy żadnych powodów, by żałować starego Smardza. Łotr był to i niegodziwiec, jakich na bożym świecie mało. Trzeba się co rychlej z Wężymordem uładzić, gorszym niźli Smardz nam nie będzie, a może się co na lepsze odmieni. I coraz mniej chętnie witano pana Krzeszcza w książęcych dworcach.

Zrazu nie pojmował on przyczyn owej odmiany. Więcej, ani samej odmiany w czas nie dostrzegł, bo niby panowie nie wychodzili już go witać na dziedziniec i nie sadzano go na samiuśkim szczycie stołu, obok gospodarza, ale przecież panu Krzeszczowi nie o to szło. Wciąż perorował z zapałem, nie bardzo dbając, czy go słuchają, gardziel tylko co i raz skalmierskim winem zwilżał. A jak skalmierskiego brakło, to i prostą okowitą, bo grzech gościną pogardzić. Nie był wybredny.

Aż wreszcie zdarzyło się, że nie tylko nikt go witać nie wyszedł, ale i wrót mu nie otwarto. Darmo pan Krzeszcz pod bramą krzyczał i płuca marnował. Słusznym gniewem zdjęty pomaszerował do następnego dworca, ale i tam go nie przyjęto, jeszcze pachołkowie psy spuścili. Teraz już nawet człek równie poczciwy i ufny w ludzką dobroć jak pan Krzeszcz pojął, że coś się zmieniło. Próbował księcia pana na ubitą ziemię wyzwać, gdyż jako prawy żalnicki szlachcic w niczymkolwiek się za gorszego od księcia nie poczytywał. Ale w Górach Żmijowych inne zgoła obyczaje panowały, a traf chciał, że pan Krzeszcz nieopatrznie, acz srodze zelżył matkę i babkę porywczego panka. Pachołkowie obdarli go do gołego grzbietu i gwoli przestrogi oćwiczyli korbaczami.

Tak sobie los z pana Krzeszcza zadrwił, i to zadrwił okrutnie. Bowiem choć opowieści owego żalnickiego patrioty burzyły krew spokojnych mieszkańców Przerwanki, nie było w nich ni krzty prawdy. Ani nie chadzał na wyprawy ze starym Smardzem, ani nie bronił bohatersko rdestnickiej cytadeli przeciwko rozszalałym Pomorcom. Po prawdzie zdarzało mu się potykać jedynie z sąsiadami. Było więc kilka zasadzek przy trakcie, z tuzin bitek w karczmach i jeden zajazd skończony podpaleniem wrażego domostwa. Po owym czynie pan Krzeszcz spędził całą zimę w starościńskiej wieży, co jednak w żadnym razie nie nadwerężyło jego zdrowia i nie odebrało mu zapału do dalszych zmagań.

W jednej jednakowoż sprawie pan Krzeszcz nie skłamał: napaść Wężymorda na żalnickie władztwo ze szczętem odmieniła jego życie. Ponieważ posiadłość pana Krzeszcza rozciągała się z dala od najludniejszych traktów (a w gości rzadko się do niego wybierano, szczególnie po tym, jak rozniosła się wieść, że gospodarz rozszczepił czekanikiem podsędka), nieprędko miał się dowiedzieć o pomorskim podboju. Lato było deszczowe. Na polach prawie wszystko zgniło, a co nie zgniło, to zaraza do reszty zmarnowała. Pan Krzeszcz przeważnie siedział w dworzyszczu, pił okowitę i grał w kości z miejscowym proboszczem. Ani słyszał o Wężymordzie. Zaprzątały go sprawy bardziej istotne: wyprawy do wioski po jakąś dziewkę, plany zarybiania stawów i przygotowywanie nowego pozwu przeciw niecnym sąsiadom.

Wychynął z kniei dopiero pod jesień. Sprawę w sądzie przegrał sromotnie, a nieurodzaj okazał się tak dotkliwy, że musiał zastawić u kapłanów Zaraźnicy pokaźny kawał dąbrowy, toteż nie przysłuchiwał się zanadto wieściom ze stolicy. Nawet kiedy po okolicznych dworach poczęli pokazywać się partyzanci Jastrzębca, zachęcając co młodszych i mniej rozważnych spośród szlacheckiej braci do powstania, pan Krzeszcz statecznie się temu wszystkiemu przyglądał. Rozumiał dobrze, że w Żarnikach wiecznie jakiś rokosz się podnosi, a pożytku z nich tyle, że przybywa wywołańców, co się po lasach kryli.

Dopiero kiedy zagon Pomorców spustoszył mu dwór, wzburzenie wielkie i gniew ogarnęły pana Krzeszcza. Zebrał zaprawionych w karczemnych bójkach pachołków i zasadził się przy gościńcu. Nie, nie na pomorckich frejbiterów, nie na rebeliantów nawet, których skrycie uważał za niezawodną przyczynę wszelkiego zła. Wykoncypował sobie sprytnie, że w zamęcie, który ogarnął Półwysep Lipnicki, trzeba się jak najdalej trzymać od polityki i starodawnym zwyczajem łupił kupców.

Zima minęła mu szczęśliwie. Fortuna rosła, na miejsce starego dworzyszcza pobudował nową, porządnie obwarowaną siedzibę, a kiedy puściły lody, ubłagani żarliwymi modłami pana Krzeszcza bogowie umorzyli niegodziwego sąsiada. Pan Krzeszcz pośpiesznie zajechał jego posiadłość i podniesiony na duchu tym znakiem boskiej opieki, przemyśliwał o ożenku. Tymczasem Pomorcy przeklinali rabujących rzekomo na gościńcu rokoszan, rokoszanie lżyli Pomorców, a pan Krzeszcz bardzo się pilnował, by z żadnej pułapki nie uszła żywa noga, co mogłaby niecnie rozpowiadać o jego zaradności.

Aż raptem zdarzyło się nieszczęście. Pokaźny podjazd zaciężnych Wężymorda przydybał go nad wyrżniętym do szczętu konwojem. Pan Krzeszcz roztropnie nie bawił się w emandacje. Wziął nogi za pas i umknął w knieje. Okolicę znał dobrze, więc przekradł się trzęsawiskami aż dwa powiaty dalej. Gdy jednak w przydrożnej knajpie trzech Pomorców usiłowało go zamordować, ruszył na południe i nie przystanął, póki nie minął granicy Gór Żmijowych. I tak właśnie został patriotą.

Ale to było dawno temu, smętnie pomyślał pan Krzeszcz. Czasy pieczonych bażantów, skalmierskiego wina i przychylnych szlachcianek dawno odeszły w niepamięć. Teraz przesiadywał w co pośledniejszych karczmach, jeśli zaś go nędza bardziej przydusiła, to i zaproszeniem do chłopskiego obejścia nie pogardził. Czatował w gospodach na wędrownych kramarzy, najemników, a kiedy innego towarzystwa brakło, grywał w trzyszaka nawet z poborcami podatkowymi i powroźnikami. Trzeba zresztą wiedzieć, że pan Krzeszcz w trzyszaka grywał wybornie – nieznacznie tylko losowi dopomagając – i w tamtych czasach było to jego główne źródło zarobku. Przy tym dbał bardzo, by kompania nie zapomniała, z jak znamienitym towarzyszem przyszło im się bratać, i jeszcze bardziej dbał, by na stole nie brakło okowity. Stąd jego przezwisko poszło. W całych Górach Żmijowych zwano go Wydmikuflem.

W zagrodzie kozy beczały coraz żałośniej. Pan Krzeszcz obciągnął na plecach ochopień z grubego sukna, po czym zmacał na ławie miecz. Przypasał go starannie, bowiem choć ostatnio chadzał w prostym, niemalże chłopskim ubiorze, przecież nie zapomniał o swej szlacheckiej godności. Przygładził czuprynę i wyszedł na podwórko, łaskawie skinąwszy znachorowi, który wracał właśnie ze skopkiem koziego mleka.

Już prawie miesiąc pan Krzeszcz popasał w gościnie u znachora Działońca. Domostwo było w okolicy nieco dzikiej, ale z rzadka tylko trafił się dzień, by nikt nie zastukał do drzwi. Jedni ściągali po sławne ziołowe remedia, inni prosili znachora, by chorobę zaklął i odpędził, jeszcze inni chcieli, żeby w wodę patrzył i przyszłość przepowiadał, bo, jak powiadano, wróż był z niego przedni. Pan Krzeszcz przyglądał się owym praktykom obojętnie, że zaś znachor zdawał się chętnie go przyjmować, nie spieszył się w drogę.

Na ławeczce pod starą lipą siedział turzniański szlachcic. Pszczoły brzęczały leniwie od strony pasieki za chatą, a on pogryzał pajdę razowca z miodem i jak z zazdrością spostrzegł pan Krzeszcz, ani było po nim znać wczorajszego pijaństwa.

– Jakże tam synaczek waszmości? – spytał łaskawie pan Krzeszcz.

– Ano, bogów chwalić, szybko do zdrowia przychodzi. – Turznianin podsunął mu bochen chleba i drewnianą miskę z miodem. – Do świata się rwie, a we łbie mu szumi jako w kadzi piwo młode. Dobrze, że go Działoniec hamuje.

– Waszmościów prawdziwie – mruknął z pełną gębą pan Krzeszcz – dobry duch prowadził. Bo Działoniec iście zna się na leczeniu lepiej niż niejeden medyk. Wielem ja tu u niego dziwów widział, aże strach czasami człeka zdejmował…

I ludzisków mnogo tu przychodziło, dodał w myślach, ale żaden mi się tak osobliwy nie wydał jako wy. Boć przecie dwór księcia Piorunka nieopodal, dość chłopa pchnąć albo i samego Działońca, a nie poskąpią rannemu opieki. Wy zaś tutaj siedzicie, zapiecek wymoszczony baranim kożuchem nad dworskie puchowe poduchy i miękkie piernaty przedłożywszy. Ot, dziwowisko.

Pan Krzeszcz uśmiechnął się pod wąsem. Nie był w ciemię bity i swoje wiedział. Nie na samo znachorstwo ludzie do Działońca ściągali ani nie na wieszczenie. Toć on sam, we własnej szlacheckiej osobie, niby to snem zmożony, podglądał starego, jak ukradkiem koziego mleka w miski leje i pod progiem wystawia na ofiarę domowym wężom, ziemiennikom.

Ale nie wydał się ze swym odkryciem, bynajmniej. Miesiąc jasno świecił przez przesłonięte rybim pęcherzem okno, a pan Krzeszcz długo spać nie mógł, wiercił się na posłaniu. Wąs żuł i rozmyślał. Rozumiał, że w klasztorze Cion Cerena nagrodziliby go suto za wydanie starego. Bał się jednak, że kiedy się wieść o zdradzie rozniesie, to nie tylko łupu, ale nawet głowy bezpiecznie nie zdoła unieść, bo go rozjuszone chłopstwo drągami i cepami tuż za klasztorną bramą zatłucze. Męczył się więc i wahał. Aż następnej nocy do chaty znachora ściągnął ów turzniański szlachcic, który się kazał Przemęką wołać.

Nie bez przyczynyś tu ściągnął, ptaszyno, pomyślał z przekąsem pan Krzeszcz. Na głos jednak nic nie rzekł, a Przemęka też nie kwapił się do pogawędki.

Siedzieli tak bez słowa, odkrawając pajdy od jednego bochna i zarazem nie dowierzając sobie nawzajem ni trochę, póki Przemęka nie spostrzegł rannego. Szedł wolno, oparty na kiju, który dlań onegdaj znachor wystrugał, ale zaszedł już całkiem daleko od obejścia, aż się pan Krzeszcz zadziwił. Chciał się owym zdumieniem z Przemęka podzielić, a może nawet krzepkości dziedzica mu winszować, ale ten wstał i przeklinając pod nosem, ruszył za synem.

A tuś mi, pomyślał z uciechą pan Krzeszcz, kiedy obaj zniknęli za drzewami. Już teraz nie daruję i wybadam, coś ty za ptaszyna. Nieprędko mogła się znów podobna okazja nadarzyć, jako że Przemęka baczył, żeby się nikt przy izbie chorego nie kręcił. Owszem, wieczorami z panem Krzeszczem pił, aż im obu ze łbów dymiło, i chętnie przysłuchiwał się jego opowieściom, ale do nadmiernej komitywy z synem go nie – dopuszczał. Co więcej, jak któryś z kmieci, co do zielarza zachodzili, za bardzo do alkierza zaglądał, to go zwyczajnie za kark brał i z chałupy precz wyrzucał. Toż człek rozumny zawsze winien wiedzieć, z kim się pospolituje, przekonywał się pan Krzeszcz, grzech byłoby nie sprawdzić, co kryją. A nuż, myślał, jest w tym jaka inna zgoła przyczyna, może oni takoż ziemiennikom cześć oddają? Może prawdę gadają kapłani Cion Cerena, że w całym świecie żywią wyznawcy onych żmijowych bożków i wszelakim drugim narodom zgubę knują?

Przed oczyma stanęły mu krwawe opowieści o tajemnych spotkaniach, na których oszołomiona przyprawnym trunkiem chanaja rozdziera w strzępy niewinne dzieciątka. Sprośne tańce z wiedźmami pod czerwonym księżycem w pełni, uczty, na których ludzkie plemię pospołu ze szczurakami do jednych stołów zasiada. Wzdrygnął się z początku, ale strzymał: człek szlachecki mężny musi być i na przeciwności, choćby najpotworniejsze, gotów.

W kuchennej izbie nie było widać Działońca, ale stary miał zwyczaj włóczyć się po lesie i pan Krzeszcz właściwie nie spodziewał się go zastać. Ostrożnie przekradł się do alkierza – niewielkiej, ciemnej izby na tyłach chaty. Drzwiczki były niskie, musiał się prawie wpół zgiąć i mimowolnie pokłonić obrazom żmijów, którymi znachor obwiesił tylną ścianę izby. Z pomieszaniem patrzył na inne wizerunki, na skrzydlate jaszczury wyrzeźbione na zagłówku, na rogate monstra, co pochylały się ku niemu z narzuty. Aż wreszcie ocknął się i baczniej rozejrzał po ciemnym pomieszczeniu.

Tobołki leżały pod ścianą. Pan Krzeszcz szybko rozsznurował dwie niewielkie skórzane sakwy, ale nic nie znalazł, ani złota, ani pergaminów. Zajrzał pod łóżko, przepatrzył podbity futrem płaszcz Przemęki, pilnie badając, czy tam gdzie czegoś nie zaszyto. Nic. Rozwiązał każdy z woreczków w kufrze pod oknem – tyle że zaczęło mu się w nosie kręcić od ziół, które tam znachor miał pochowane. Rozgrzebał zarzucone baranicą posłanie Przemęki, ale nie wyszukał niczego prócz wsuniętej pod poduchę manierki; w środku była bardzo zacna śliwowica, o czym pan Krzeszcz nie omieszkał się przekonać. I na sam koniec, zupełnie mimochodem, wysunął z pochwy wielki oburęczny miecz, który stał oparty o ścianę. Nie wiedział właściwie, czemu to uczynił, bo pochwa była z pospolitej, czarno barwionej skóry, a rękojeść wieńczyła najprostsza okrągła głowica.

Ciężki był szarszun, ledwo go pan Krzeszcz w obu rękach mógł utrzymać. Kiedy już nieco oswoił się z ciężarem, podszedł do okienka i począł się bliżej głowni przypatrywać, bo wydało mu się, że dostrzega wyryte na niej znaki. Potem powoli i z niejakim wysiłkiem, gdyż z rzadka tylko czynił użytek z liter, przeczytał: “Nie starty żelazem ni ogniem, zawsze ten sam".

Zaraz omdlały mu ramiona, czy to pod brzemieniem oręża, czy też nagłego zrozumienia, gdyż jeden tylko był taki miecz w Krainach Wewnętrznego Morza. I teraz pan Krzeszcz wiedział już nieomylnie, co przyszło mu odnaleźć i co to może oznaczać.


* * *

– Czas wam się będzie zbierać.

Przemęka aż się wzdrygnął na widok Działońca spokojnie stojącego przy kępie łozy. Jak on się w tej łozinie przekrada, pomyślał niechętnie, ani mu co pod butem trzaśnie.

– Każę chłopom, żeby was przeprowadzili na północ – ciągnął znachor. – Tyle że na widok kapłana żalnickiej bogini jeno spluwać będą. Nikt z tych, co stare obyczaje szanują, nie pospieszy mu z pomocą, raczej książęcym znać dadzą. Za dobrze ludzie pamiętają, jak oni tu kiedyś kraj prześladowali.

– Co więc mamy uczynić? – książę niecierpliwie postukiwał kijem.

– Precz go odesłać – zawzięcie rzucił Działoniec. – Niech się sam ratuje. Jeśli potrafi.

– Mam swego człeka na zgubę posłać – oschle odparł Koźlarz.

– Powiem wam, jak się gadziny z opresji ratować zwykły – zielarz uśmiechnął się niemiło. – Jak je co ucapi i dobrze trzyma, wtedy one część własnego ciała odrzucają. Jeszcze się tam ogon u ptaszyska w dziobie trzepocze, wyrywa, ale gadzina dawno już w trawę smyrgnęła, chociaż i bez ogona. Tak i wam zda się uczynić. Odrzucić ogon, by się choć głowa ostała.

– Tośmy chyba ze szczętem u ptaszyska w dziobie – szyderczo odezwał się Przemęka. – Ale, widzicie, myśmy ludzia zbrojna, a ptaszysku łacno można łeb urezać.

– Popróbujcie – wzruszył ramionami Działoniec. – Rychło się okazja trafi, bo pijanica właśnie pognał książęcym was wydać. I nie dziwota, skoro u mnie w alkierzu miecz żalnickich kniaziów przydybał.

Przemęka bez słowa popatrzył na Koźlarza. Książę zacisnął wargi.

– Czemu wy nam pomóc chcecie? – spytał.

– Wielka nagroda za was naznaczona, ale mnie ani bogactwo nie nęci, ani mi gniew Wężymorda niestraszny – odparł stary. – Kto w Żarnikach na stolcu siedzi, też nie dbam. Ale od tego, co Zird Zekrun czyni, i sama ziemia święta krzyczeć poczyna. Dlatego wam pomogę.


* * *

Pan Krzeszcz gnał przez las. Sam nie wiedział, dokąd gna, ale nogi niosły go rączo poprzez wielkie paprocie i kolczastą chachmęć porastające dno lasu. Ani dbał o coraz płytszy oddech i ciężkie dudnienie pod czaszką. Przebiegł w bród strumień, potknął się, przewrócił w błoto. Nie wiedział, gdzie jest, nie wiedział, jak trafić na gościniec, ale gnał z całych sił, póki nie rozpoznał pól okalających dwór księcia Piorunka.

– Co ci, Wydmikufel? – poczęli pokrzykiwać grabiący siano chłopi. – Bobaki ci w lesie rzyć przyszczypały?

Ale on nie słyszał ich krzyków. Roztrącił halabardników, wpadł prosto na dziedziniec, pomiędzy stado gęsi. Gęsi zaraz podniosły okrutny rejwach, a gęganie obudziło wylegujące się obok stajen kundle, które z radosnym ujadaniem wpadły pomiędzy kłębiące się wokół gnojownika kury. Wkrótce cały dziedziniec wypełnił przeraźliwy harmider. I wtedy właśnie na nieszczęście z kuchni wychynęła niedojda pomywaczka. Debilka przyglądała się zamieszaniu z rozdziawioną gębą, a potem z całej siły wrzasnęła:

– Górze! Ratujcie, ludzie! Ogień we dworze!

W owejże chwili pan Krzeszcz bez sił opadł obok bydlęcego poidła i omdlał. Tam go właśnie odnaleźli pachołkowie i doprowadzili do księcia Piorunka. Bardzo zeźlonego księcia Piorunka.

Przechadzał się wzdłuż szeregu okien z oprawnych w metal szybek. Drobny, żylasty mężczyzna w zupełnie zwyczajnej, znoszonej karwatce z bydlęcej skóry i siwych nogawicach. Kiedy spoglądał ku panu Krzeszczowi, ten mimowolnie wciągał głowę w ramiona. Książę Piorunek dzielił wszelkie przywary ludzi nikczemnego wzrostu, którzy, jak powszechnie wiadomo, są hardzi, gniewliwi, we wzburzeniu prędcy wielce, a bez rozmysłu.

Przy ostatnim oknie stał drugi mężczyzna. Nieco wyższy od księcia i tak wychudzony, że przypominał nieledwie szkielet owinięty brunatną, świątynną kaplicą Zird Zekruna. Jego milcząca obecność wzmagała jeszcze irytację księcia Piorunka. Niegdyś, po niesławnej kłótni z opactwem, rozjuszony książę przepędził dworskiego kapelana, zaś kaplicę Cion Cerena obrócił na rupieciarnię i bezwzględnie zakazał domownikom kontaktów z bogiem, którego sługi tak bezczelnie go okpiły. W poczuciu słusznej krzywdy, acz, jak miał później przyznawać, wielce nierozważnie, zwrócił się ku tym, których się najbardziej w Górach Żmijowych obawiano – ku sługom Zird Zekruna. Nim pierwszy gniew księcia minął, w dworcu zagnieździł się posępny klecha o czole naznaczonym piętnem skalnych robaków.

Dopiero później Piorunek zrozumiał, że to, co miało być zemstą na przeniewierczych mnichach Cion Cerena, obróciło się przeciwko niemu. Przypomniał sobie, że właściwie darzył pewnym przywiązaniem siwobrodego sługę Cion Cerena, którego największymi przywarami były zażyłość z kucharką i nieprzezwyciężone upodobanie do obsmażanych w cukrze wiśni. Tymczasem zamiast niego w kaplicy zalągł się mąż o spojrzeniu gada, które sprawiało, że w domostwie przygasała wszelka radość, zaś małżonka księcia, którą ten skrycie, lecz ogromnie miłował, coraz częściej bez przyczyny wybuchała płaczem.

– Więc byliście w chacie znachora? – spytał przez zaciśnięte zęby książę. – A czegoście tam szukali, mości Krzeszczu?

– U Działońca, w samej rzeczy u niego, wasza miłość – pokornie odpowiedział pan Krzeszcz. – A szukać niczegom nie szukał, jeno mnie w krzyżu okrutnie strzykać poczęło… Bo też zdrowie, z dawien dawna nadwątlone, coraz bardziej szwankuje – tu pan Krzeszcz poczuł chęć rozwieść się szerzej, ale Piorunek przerwał niecierpliwie.

– Nie kręćcie, mości Krzeszczu – wycedził przez zęby.

– Wyście tu tak gnali, że i niejednego młodego by zatchło, a i ryczeliście niby tur. Nie, mości Krzeszczu, po mojemu to wyście nie porady u znachora szukali. W trzyszaka żeście z nim rżnęli i chłopów moich rozpijali, ot co!

– Jam się z rozmysłu przytaił – oznajmił pan Krzeszcz.

– Znachor, świńskie nasienie, skryty jest i podejrzliwy. A nie bez przyczyny, bo ziemiennikom służy i jeszcze wszelakie wiejskie chamstwo do pogaństwa zachęca.

– Dobrzem się jego przebrzydłemu rzemiosłu przypatrzał – ciągnął. – Alem ani suponował, jaka w nim śmiałość i przeciwko ludzkiemu plemieniu zajadłość. Bo to nie dość, że gadom pokłony bije i innych do świętokradztwa przyciąga. Na ostatek z najokropniejszymi w Krainach Wewnętrznego Morza zaprzańcami się pobratał. Z onym żalnickim wygnańcem, starego Smardza pomiotem. Kapłan Zird Zekruna tylko sapnął z cicha.

– Bzdurzycie waszmość – Piorunek zmarszczył brwi, a brwi miał potężne, opadające na oczy czarną kiścią. – Nasłuchaliście się o skarbach, które Wężymord przyobiecał za wygnańca i bzdurzycie. Toż jak byście go rozpoznać mieli? Dzieciakiem z Rdestnika uszedł.

– Żebym zdrów był, on to! – zaperzył się pan Krzeszcz. – Straszliwie ów zaprzaniec z gęby do starego kniazia podobny, nadto w każdej karczmie przy gościńcu jego wizerunek na drzwiach wisi. Ale inny tam jeszcze znak był dowodny, co jasno waszej miłości pokaże, żem się nie omylił. Bom ja u niego w komorze Sorgo odnalazł, żalnickich panów miecz, co go zaprzaniec ze świątyni Bad Bidmone haniebnie skradł i precz uniósł. On to jest, nikt inny. Smardzowe szczenię.

– A nie zwidziało wam się aby? – uszczypliwie spytał książę. – Nie przebraliście miary w okowicie?

– Wiem, com widział – godnie odparł pan Krzeszcz. – Nie raz ów miecz w Rdestniku, jeszcze za starego kniazia, oglądałem. Sorgo to, nic innego.

Twarz Piorunka wyrażała głębokie powątpiewanie. Miał on pogląd o panu Krzeszczu z dawna wyrobiony: nie przypuszczał, by kiedykolwiek gościł on w rdestnickiej cytadeli, i szczerze powiedziawszy, nie darzył go zbytnim szacunkiem. Nie uśmiechały mu się też łowy na Smardzowego syna. Nie jest godną rzeczą, myślał, by poddany zdradzał swego pana, choćby bluźniercę i wywołańca.

Jednak pan Krzeszcz wziął książęce milczenie za zachętę do dalszych wynurzeń.

– Zrazu mi się owi ludzie dziwnymi wydali. Bo ciemną nocką do Działońca ściągnęli, cichaczem. Młodszy, ów Smardzowy pomiot – łypnął porozumiewawczo ku kapłanowi Zird Zekruna – tak srogo był mieczem poranion, że ledwo dychał. Turzniańską szlachtą się wołać kazali, alem ja ich już wtedy w podejrzeniu miał…

Kapłan Zird Zekruna wyczekująco spoglądał na Piorunka.

– Dobrze – zdecydował markotnie książę. – Dobrze, pojedziemy.

Czeladź w dworcu była dobrze wyćwiczona i nim się pan Krzeszcz obejrzał, wsadzono go na bułaną klaczkę i oto jechał przez las z pokaźną gromadą pachołków. Kapłan Zird Zekruna trzymał się zaraz za księciem. Pan Krzeszcz sycił oczy widokiem jego rozwianej na wietrze, brunatnej opończy. Nie minie mnie teraz nagroda, myślał triumfalnie, wór szczerego złota przyobiecał Wężymord temu, kto książątko przydybie, a jam nie samo książątko zoczył, ale i Sorgo, całego żalnickiego władztwa znak. Ot, jeszcze na stare lata panem zostanę, w srebrzystych pontałach będę chadzał.

Jednak ledwo zagroda znachora wyłoniła się spomiędzy drzew, wydało się panu Krzeszowi, że coś jest nie tak, jak należy. Nie słyszał beczenia kóz, tylko otwarte na oścież wrota od zagrody kołysały się smętnie. Przy kołowrocie stał Działoniec i przyglądał im się spode łba, bezczelnie. Nic się, gnida, nie boi, pomyślał niespokojnie pan Krzeszcz, jakby nas właśnie czekał.

– Patrzajże, jaki ci gościniec przywiodłem! – zakrzyknął ku staremu. – Samego księcia pana. Nie na wywczasy on przyjechał, ale po owego wywołańca, co w komorze przytajony. Wydaj go po dobroci albo siłą weźmiem. Luda z nami siła.

– O nijakim wywołańcu nie wiem – rzekł z wolna Działoniec. – Prawda, było tu trzech ludzi, ale anim im w toboły zaglądał, ani o imiona pytał. Rannego mi przynieśli, a że ozdrowiał, tedy swoją drogą poszli.

Coś w jego głosie przekonało pana Krzeszcza, że stary znachor istotnie przewidział zdradę i gdzieś przemyślnie ukrył żalnickiego księcia.

– Trzeba izbę przeszukać! – ryknął w desperacji. – Zagrodę i sad, toż on ledwie chodzić może, daleko nie ubieżał.

Pachołkowie rozsypali się po obejściu. Z chałupy dobiegał brzęk tłuczonych garnków. Ktoś podarł pierzynę, bo z okna posypały się kłęby pierza i resztki potrzaskanych sprzętów. Dwóch, parobków przewracało ule, trzeci kłuł widłami stertę siana. Od strony kuchni kilku bardziej zaradnych wytaczało zdobyczne beczki z kiszonymi ogórkami i okowitą. Świniak ledwo zdążył zakwiczeć.

– Ogień strzechą puścić – poradził pan Krzeszcz. – Może gdzie tam loszek utajony.

Działoniec tylko uśmiechał się wąskimi wargami.

– Nie ciesz się, dziadu! – warknął kapłan Zird Zekruna. – Skończym z żalnickim zaprzańcem, to i na ciebie czas przyjdzie. Chrustu, chwała bogu, nie brakuje. Cienko będziesz nogami pląsał, cieniutko, jak ci gacie skwierczeć poczną.

– Póki tymi ziemiami władam – odezwał się gniewnie Piorunek – nie będzie się w ogień żywcem ludzi rzucać. Pierwej go badać będę, a jeśli przewinił, to go kat zetnie. Chcecieli się nad ścierwem wytrząsać, to je potem palcie, sobie samym na urągowisko.

Znachor zaśmiał się w głos, sina piana wystąpiła mu na wargi. Wczepił się we wrota, z wysiłkiem uniósł głowę i spojrzał na pana Krzeszcza, jakby jeszcze coś chciał powiedzieć, ale zaraz przewrócił się, zadrgał może ze dwa razy. Kapłan wrzasnął. Z rękawów koszuliny starego wypełzły dwie zielonkawe żmijki.

Przerażeni pachołkowie cofnęli się, ciaśniej otoczyli księcia. Sługa Zird Zekruna spiął konia, ale gadziny mignęły tylko między kopytami i wpełzły w trawy.

– Prawdziwie piękne polowanie, panie Krzeszczu – odezwał się Piorunek. – Na tyle się wasze przeniewierstwo zdało, że przydybaliśmy starca i tak żeśmy go wystraszyli, że bez ducha leży. Godny czyn, wiekopomny, trzeba go nagrodzić. Nie stać tak! – ryknął potężnie. – Nie wytrzeszczać gał! Wracamy do dworca!

Cała osada zbiegła się, by patrzeć, jak pachołkowie przywiązują pana Krzeszcza do pręgierza. Nawet księżna pani, która zwykle skazańców od kaźni wypraszała, teraz stała obok księcia Piorunka, jedno dziecko trzymała na ręku, drugie czepiało się jej spódnicy. Patrzyli. Książę coś mówił o wiarołomstwie i zdradzie. Pan Krzeszcz nie słyszał, tak mu krew we skroniech łomotała. Chciał milczeniem wzgardę okazać, ale wkrótce ryczał z całych sił, ryczał, nim jeszcze bat porwał na nim przyodziewek. Ryczał, szarpał się w postronkach. Najpierw zmiłowania wołał, potem prześladowców przeklinał. Na koniec omdlał.

Ktoś podnosił mu głowę, wlewał między rozbite wargi piekący napój. Pan Krzeszcz zajęczał, odepchnął prześladowcę. Kubrak miał powalany nieczystościami, z rękawa zwieszał się pęk zgniłej botwiny.

– Cicho! – syknął mu do ucha przyciszony głos. – Cicho, jeśli nie chcecie tu skąpiec!

Pan Krzeszcz spojrzał przytomniej i rozpoznał sługę Zird Zekruna. Kapłan rozciął mu więzy na rękach, przytrzymał.

– Pachołkowie posnęli, ale rychło się obudzą – ostrzegł. – Umykajcie co prędzej.

– Dokąd pójdę? – załkał pan Krzeszcz.

– Do domu – w świetle pochodni znamię skalnych robaków falowało na czole kapłana. – Bogowie poprowadzą was do domu.

Загрузка...