Anna Brzezińska
Zbójecki Gościniec

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Przed północą spłonęła kolejna wiedźma. Ósma, jak się Twardokęsek dorachował z uderzeń mosiężnego gongu.

– Rychło przyjdzie i wasza kolej. – W drzwiach pokazał się łysy łeb oprawcy. – Niech was tylko dobrze wypytają i prościutko w ogień. A tymczasem gościa macie. Z samej świątyni.

Przybysz strącił podniszczony hiszpański but i sapiąc, opadł na zydel. Zsunął kaptur. Oblicze miał nalane, spocone z wysiłku. I bardzo dobrze zbójcy znajome. Oblicze Mroczka, ongiś kupca sukiennego, a potem zbójeckiego kamrata.

– Zdziwionyś, Twardokęsek? – niedbale spytał Mroczek. – A pamiętasz, co mi w Górach Sowich powiedziałeś? Co komu pisane, to go nie minie. Tak mi rzekłeś i sztyletem nielicho po żebrach zmacałeś…

– Czego chcesz? – warknął zbójca.

– Pogawędzić – Mroczek wyszczerzył nadpsute zęby. – Bo tyś już, Twardokęsek, nie pospolity zbójca. Ty teraz z bogami i książętami za pan brat. Żal tylko, że cię z tego spoufalenia jutro na placu ogniem palić będą. Z wiedźmą pospołu – ukradkiem zmacał pod koszulą chroniący przed urokiem medalik. – Dwóch nas już tylko z całej kompanii zostało, postanowiłem więc kamrata odwiedzić, powspominać stare czasy.

– Czemu cię powroźnicy do wieży wpuścili? – spytał niespokojnie zbójca.

– Bo zapłaceni – wykrzywił się drwiąco – byśmy tu sobie mogli w spokoju porozmawiać. Przy tym wiedźmy się boją. Wolą siedzieć za żelaznymi drzwiami, z dala od plugastwa.

– Widzę ja, Twardokęsek, co ci teraz po łbie chodzi – podjął Mroczek. – Mają mi jutro prawo katowskie czynić, myślisz, jaka dla mnie korzyść język strzępić? Ano taka, że nielekko człekowi na stosie zdychać.

– Był już tu wcześniej ktoś – szyderczo odezwał się Twardokęsek – co mi lekką śmierć za pogawędki obiecywał. Sam książę Evorinth. I z niczym precz poszedł.

– Ale wróci, Twardokęsek – pokiwał głową Mroczek. – Wróci niezawodnie. A wiesz, co wtedy będzie? Poty cię każe kleszczami szarpać, póki wszystkiego nie wyśpiewasz.

Zbójca niepewnie popatrzył ku wiedźmie rozciągniętej na dębowej ławie.

– Jej nie słuchaj, ona cię od kaźni nie wybawi. A ja tak. Ot, okowitę przyniosłem, popijemy, powspominamy… – Mroczek dobył z sakwy solidny bukłak. – Może zamroczysz się i lżej będzie zdychać… A może prócz okowity jeszcze co w sakwie się znajdzie. Ale pierwej mi opowiesz. Wszystko, wedle porządku. Od tamtego dnia, kiedy z naszym skarbczykiem na grzbiecie z kompanii czmychnąłeś. Goniliśmy za tobą, Uchacz nas prowadził, ale nie zgoniliśmy. Może byłoby lepiej, gdybyśmy zgonili…


* * *

Przychodzi kiedyś taki czas, gdy człek chce posmakować bezpiecznego żywota. Twardokęska ów czas zastał na Przełęczy Zdechłej Krowy, w południowym paśmie Gór Żmijowych. Kompania wracała do obozowiska, złupiwszy o zmierzchu bogaty konwój gildii jedwabnej. Twardokęskowi wlekli się ospale, niechętnie, bo zaciężni z kupieckiej straży zdołali porządnie kompanię poszarpać. Dwóch zbójców sczezło: jeden miał w oku ułomek spisy, a drugiemu najemnicy rozpłatali brzuch i darł się straszliwie, póki znudzony Mroczek nie poderżnął mu gardła. Twardokęsek kazał wrzucić ścierwo do rozpadliny, a potem cichaczem wymknął się przed świtem.

Spędził w Górach Żmijowych ze trzy tuziny lat. Zaczynał od czyszczenia kociołków w obozowisku, ale na koniec doszedł do własnej kompanii, małej fortunki i nagrody, nałożonej na jego głowę we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza. Wiedział, że jest sławny, ale po tym, jak w pierwszej karczmie przy trakcie zobaczył przybity na drzwiach swój konterfekt, skóra mu ścierpła na grzbiecie i postanowił uciekać jak najdalej od rodzinnych stron.

Pospiesznie znalazł statek płynący na Szczeżupiny, archipelag rozciągnięty wzdłuż wschodniego krańca Gór Żmijowych, i szczęśliwie wylądował na Tragance. Co prawda, bogini Szczeżupin, Fea Flisyon Od Zarazy, nie cieszyła się najlepszą sławą, jednak Twardokęsek nie był szczególnie pobożny. Każdej wiosny odprawiał świąteczne ceremonie, lecz nie oczekiwał zbyt wiele w zamian. Wiadomo, jak jest z bogami.

Stolica Fei Flisyon spodobała się Twardokęskowi od pierwszego wejrzenia. Znalazł gospodę na południowym stoku góry, wysoko, gdzie nie dochodził smród portowej dzielnicy, zakopał w ogrodzie kuferek ze zrabowanym kamratom łupem i uwierzył, że resztę swych dni przeżyje w spokoju. Po pierwszych nerwowych tygodniach coraz śmielej opuszczał zaułki starego portu i wychodził nawet na główne ulice. Nikt go nie znał, nigdy nawet nie słyszeli jego imienia. A przynajmniej z początku tak myślał.

Miasto było wielkie, światowe. Na nabrzeżu języki Krain Wewnętrznego Morza mieszały się z narzeczami południowych równin i chrapliwą mową Pomortu. Z wieżyc po obu stronach traktu bacznie obserwowano przybyszów. Ci zaś, czując zrozumiały respekt przed sinoborskimi łucznikami, spokojnie przechodzili przez Spiżową Bramę, ku słynnym targowiskom. Fea Flisyon, zwana przez pospólstwo Zaraźnicą lub Morową Panną, wytrwale znosiła wrzaski przekupniów, obelgi pijanych marynarzy, odór gnijących ryb i sztormy zsyłane przez szaloną morską boginkę, Sandalyę. Nie mieszała się ani w zatargi bogów, ani w walki śmiertelników. I właśnie jej rzekoma łagodność zmyliła Twardokęska.

Tamtej nocy wiał paskudny wiatr. W karczmie starego Stulichy, gdzie podawano najlepszą w mieście jałowcówkę, siedziała tylko grupa stałych bywalców. Twardokęsek znał ich z widzenia, lecz bynajmniej nie kwapił się do pogawędki, będąc bowiem człowiekiem rozważnym, nie pytany nie otwierał gęby. Zaszył się w kąciku, obmacywał ryżą posługaczkę i popijał jałowcówkę.

Na stołeczku przy palenisku rozsiadł się mizerny człowieczek: suszył przy ogniu ciżmy, pociągał z garnca i gardłował. Zbójca spotykał go wcześniej. Był to dobry znajomek karczmarza Stulichy, Krupa go wołali. Dawniej ponoć służył w świątyni Morowej Panny, póki go kapłani na dziedzińcu za bluźnierstwa nie oćwiczyli i wygnali.

– Po niebie to oni wtedy gładko, jako krowy po łące, chadzali – rozprawiał Krupa. – Gwiazdy rozpalali według porządku, aby ludziom świeciły, i słonko, by ich grzało. Dobry był czas, jadła dostatek wszelaki, ludzie z bogami pospołu żyli…

Na wpół pijani rybacy przycichli nad poszczerbionym stołem. Z rzadka tylko jeden czy drugi potakująco potrząsnął głową, dolał jałowcówki.

– Później wszakoż ci, którzy stworzyli świat, a było ich pięcioro, rozeszli się i oddalili od siebie – ciągnął Krupa. – I powstał wśród nich spór za sprawą tego, który spętany spoczywał w otchłani. I w zapalczywości swej tworzyli bez miary stwory poczwarne a silne, i nazywali je Dziećmi Gniewu. Zaś najpotężniejsza z nich była Annyonne.

Rudowłosa dziewka wzdrygnęła się na kolanach Twardokęska. Zbójcę też trwoga zdjęła, a trochę i niechętny podziw, bo w Krainach Wewnętrznego Morza mało kto ważył się wspominać przeklęte imię Annyonne. Lepiej tedy uszu nadstawił, choć rozsądek podpowiadał mu, że z podobnego gadania nic dobrego być nie może, tylko zamęt i zgorszenie.

– I podarowano jej skrzydła jasnopióre, by ją po niebie niosły, a także, na własną i innych zgubę, miecz o podwójnym ostrzu, wykuty w otchłani, skąd wyłonili się Stworzyciele; nikt nie mógł oprzeć się owemu ostrzu, nikt prócz tego, kto je wykuł. Aż zdarzyło się, że zawędrowała Annyonne do owej głębi przepastnej, gdzie spoczywał Spętany. Przemówił do niej, ona zaś słuchała i słowa jego wzbudziły w niej pychę bezbrzeżną i pragnienie potęgi. Zasiadła na szczycie świata i poczęła gromadzić wokół siebie inne spośród Dzieci Gniewu i podburzać je, by powstały przeciwko swym panom, Stworzycielom. Dzieci Gniewu zaś słuchały chętnie, gdyż blask niezmierny bił od jej skrzydeł i całej postaci, głos zaś miała słodki i czarowny.

– Wtenczas bogowie spuścili z nieba deszcz ognia i siarki. Dzieci Gniewu rozbiegły się w przestrachu, szukając schronienia w podziemnych grotach. Lecz szaleństwo i pycha Annyonne były tak wielkie, iż pozostała na nagim szczycie góry, wygrażając tym, co ją stworzyli, póki ognisty deszcz nie pochłonął jej skrzydeł i nie wypalił oczu. Jednak nawet wówczas nie wypuściła z dłoni niosącego zgubę miecza. Strach wielki tedy padł na Stworzycieli, gdyż wiedzieli, że w owym ostrzu drzemie ich zagłada.

– A bodajby suka sczezła! – mruknął ktoś twardo.

– Szaleństwo Annyonne było tak bezmierne, że nawet oślepiona ruszyła ze swymi sprzymierzeńcami przeciwko Stworzycielom. Szła dalej i dalej, ślepa i potworna, poprzez siedem bram, ku owym krańcom, gdzie ciemność przesypywała się niczym zakrzepły, słony piach. U jej boku zaś kroczyły ogień i wód wielkie spiętrzenie, szarańcza i pomór…

Za to tedy, nerwowo pomyślał Twardokęsek, za to Krupę kapłani oćwiczyć kazali, a ze świątyni precz wygnali za bluźnierstwo i przeciwko bogom wygrażanie. Bo toż i głupi wyznałby się, że ogień, nic to, jeno Kii Krindar Od Ognia, a wód spiętrzenie to Mel Mianet Od Fali. Żadnemu, ścierwo, bogowi nie przepuszcza, ani samej Zaraźnicy, co się u niej pod dachem chował, jakby zło w niego jakoweś wstąpiło. Et, zbierać się trza, pomyślał, wysupłując z sakiewki półgroszówkę, nie śpi licho, nie próżnuje. W taką noc, gdy wicher od Pomortu wieje, nie wiedzieć, co on przynieść może. Kto teraz dojdzie, jak ze Stworzycielami było? Za to dobrze wiadomo, że ani z kapłanami zadzierać nie warto, ani z bogów sobie nieprzyjaciół czynić.

Długo jeszcze miał potem wspominać, jak to sobie wszystko mądrze a przemyślnie u starego Stulichy obiecywał. Ani się spodziewał, że strażnicy świątynni, co widać na Krupę dobre baczenie mieli, zdążyli już osaczyć gniazdo herezji. Przyłożyli zbójcy w łeb na samym progu gospody i wraz ze wszystkimi, którzy się przysłuchiwali bezbożnym wygadywaniem, powlekli do świątyni. I tak się zaczęły kłopoty Twardokęska.

Więźniów trzymano pod niższą świątynią, w żelaznych klatkach wpuszczonych w kanały ściekowe. Strażnicy ich nie torturowali, co to, to nie. Po prostu pozwalali im tkwić całymi dniami w kanale, rozmyślać i przyglądać się wielkim jaszczurom, od których roiło się w ściekowisku. Z tymi gadami to było tak: niegdyś pewien niefortunny kupiec sprowadził do Traganki cały ich statek. Ale kiedy nikt nie kwapił się kupować, a żyjątka były żarłoczne, wyrzucił je do najbliższego kanału. Jaszczury tak się wkrótce rozmnożyły, że w żaden sposób nie dało się ich wygubić. Ponieważ jednak były bardzo zajadłe na szczury, niegdyś najgorsze utrapienie Traganki, mieszczanie skwapliwie wyrzekli się kosztownych usług magików szczurołapów i pozostawili jaszczury w spokoju.

Zbójcę otoczyły trzy pokaźne, wygłodzone sztuki. I tak siedzieli sobie po przeciwnych stronach żelaznej kraty, trzy bestie i Twardokęsek, dzień za dniem gapiąc się na siebie bezsilnie.

Gdy więc pojawił się pierwszy strażnik, zbójca ochoczo wyśpiewał swoją historię. Począwszy od rozpadającej się sadyby w Górach Żmijowych, gdzie przyszedł na świat – co akurat nikogo nadmiernie nie zajęło, natomiast opowieść o swych późniejszych wyczynach na Przełęczy Zdechłej Krowy musiał powtarzać raz za razem. Skończyło się tym, że kapłani położyli łapę na jego kuferku, a samego Twardokęska, z rękami pomazanymi na czarno, jak zwyczaj każe czynić ze złodziejami, w oczekiwaniu na kaźń oprowadzono po placach Traganki.

Twardokęsek był rozżalony. Marzenie o spokojnej starości skończyło się tym, że on, Twardokęsek, postrach Gór Żmijowych, miał zostać poćwiartowany niczym pospolity rzezimieszek. I to bynajmniej nie z powodów, dla których za jego głowę wyznaczono nagrodę w Krainach Wewnętrznego Morza, lecz dlatego, że nie uiścił z rabunku stosownej daniny. Kapłani, ludzie skrupulatni i praworządni, odczytali mu rozwlekłą sentencję wyroku. Zbójca tyle zapamiętał, że najpierw mieli mu obciąć dłonie, jako że zagarnął nimi trybut należny Zaraźnicy, i ku przestrodze przyozdobić nimi Spiżową Bramę, dalej odjąć nogi, którymi pokalał świętą ziemię Traganki, i wrzucić je do Kanału, potem wyrwać język, którym złorzeczył bogini, i uszy, co się bluźnierstwu przysłuchiwały. Co dalej, nie pomniał. Liczył, że kat nie będzie w rzemiośle zbyt wprawny i przed czasem umorzy ofiarę.

Prawdę powiedziawszy, podczas lat spędzonych na Przełęczy Zdechłej Krowy nie raz i nie dwa przemknęło zbójcy przez głowę, że na ostatek zawiśnie na stryku. Spodziewał się jednak, że nastąpi to ze stosowną ceremonią, z werblistami, eskortą, obwieszczeniami na murach – słowem, że będzie umierał, jak przystoi zbójowi o jego pozycji i sławie. Tymczasem kapłani Zaraźnicy byli oschłymi, skąpymi biurokratami, a kaźń miała się odbyć na wewnętrznym dziedzińcu świątyni, podczas wieczornego bicia dzwonów, aby wrzaski skazańca nie zakłóciły obywatelom drzemki.

Dzień był upalny. Pot zalewał Twardokęskowi oczy, zaś strażnicy, dwaj spragnieni rozrywek prostacy, urządzili sobie zabawę, odpędzając go korbaczami od fontanny.

Stali u Spiżowej Bramy, przy głównym trakcie Traganki. Pstrokate budy kupieckich smatruzów tłoczyły się po obu stronach gościńca, przekupnie wrzaskliwie nagabywali wjeżdżających, naganiacze polecali najtańsze karczmy i najlepsze burdele, a neofici Fei Flisyon wychwalali boginię, nie tracąc nadziei na zwabienie nowych wyznawców. Twardokęsek miał być przykładem zgubnych skutków występku, ale lekceważył owo zadanie. W przeciwieństwie do złodzieja po drugiej stronie gościńca, który donośnie biadał nad swym losem, wzbudzając raczej powszechną wesołość niż współczucie.

Wreszcie strażnicy zajęli się butelką taniego porzeczkowego wina i grą w kości. Twardokęsek zaś wsunął się w głąb bramy tak daleko, jak pozwalał łańcuch, i usiłował ignorować splunięcia przechodniów.

Chyba przysnął na słońcu. Obudziło go lekkie pacnięcie w ramię i kilka słów wypowiedzianych z miękkim, cudzoziemskim zaśpiewem.

– Którędy do pałacu?

Pochylał się nad nim wojownik norhemne, odziany w nabijany żelazem skórzany kubrak, przyciężkawy na upalną wiosnę Wysp Szylkretowych, z gębą po barbarzyńsku osłoniętą czarną szmatą. Południowym zwyczajem, przy haftowanym srebrem pasie nosił dwa miecze. Kilka kroków z tyłu przystanął błękitny, czarnogrzywy skrzydłoń. Więcej Twardokęsek nie dostrzegł, przybysz miał słońce za plecami.

Zmrużył oczy. Wierzchowiec niecierpliwie tańczył w miejscu, potrząsał na wpół zwiniętymi skrzydliskami, a przechodnie odsuwali się z respektem. Wcześniej Twardokęsek raz tylko widział żywe skrzydłonie. Nie miał jeszcze ni sześciu lat, gdy norhemni, rabusie z południowych barbarzyńskich plemion, przedarli się do jego wioski. Wyrżnęli wówczas wszystkich, którzy nie mieli dość rozumu, by uciec w góry, i ruszyli dalej. Matka niosła go na plecach, a on patrzył w dół, gdzie nad pogorzeliskiem, które było kiedyś ich wioską, kołowały trzy błękitne skrzydlate wierzchowce.

Jeśli norhemni wolno po Szczeżupinach chadzają, to świat do reszty zszedł na psy, pomyślał ze złością Twardokęsek. I nagle w ociężałej od upału głowie błysnęła mu wredna myśl.

– Trakt was zawiedzie do samiuśkich pałacowych wrót – mruknął. – Tam dri deonema wołajcie. On wierzejami sprawuje.

Wojownik norhemne lekko skinął głową i odszedł.

– A co tak krokorasz, jako kokosz na gnieździe? – młodszy ze strażników oderwał się od flaszki i wymierzył Twardokęskowi potężnego kopniaka.

– O drogę do dri deonema pytał – burknął.

– Iście? – ucieszył się strażnik. – To i my spieszmy popatrzeć.

Tragańska biedota, wygłodzona i pozbawiona rozrywek, zawsze była gotowa pobiec do pałacu na wieść o nowej bijatyce, toteż wkrótce zebrał się znaczny tłumek gapiów. Następowali na pięty nieszczęsnemu norhemne, który z pewnością słyszał wrzawę podnieconych tubylców, ale ani razu nie obejrzał się za siebie.

Kiedy wszedł w kolumnadę, dla wszystkich stało się jasne, że jego los jest przesądzony. Starszy strażnik w przypływie dobrego humoru dał zbójcy pociągnąć z butelki. Wino było kwaśne i ciepłe.

Opiekunowie Twardokęska hojnie rozdzielali kuksańce, aż wreszcie cała trójka wdrapała się na podstawę kolumny, skąd rozciągał się najlepszy widok.

Nie czekali długo. Dri deonemem był w owych czasach pewien wygnaniec, poniekąd krajan Twardokęska, który słynął na Szczeżupinach ze skrupulatnego wypełniania swych obowiązków. Norhemne nie zdążył nawet dotknąć kołatki u wrót pałacu, kiedy dri deoneme raźno wkroczył na plac. Tłum truchcikiem rozsypał się wkoło. Co śmielsi śladem strażników Twardokęska wdrapywali się na kolumny.

Nieopodal kostropaty ptasznik przyjmował zakłady.

Podobno niegdyś, gdy Szczeżupiny były młode i dzikie, Kretko z Traganki ubił kochanka Zaraźnicy, Dri Deonema. Bogini podniosła wielki lament. Pół miasta wygubiła pomorkiem, potem jednak nieco się opamiętała, po części zapewne dlatego, że jej przypisańcy gwałtem pakowali dobytek na łodzie i straszyli emigracją. Zwołała wiec na miejscu, gdzie potem pobudowano pałac dri deonemów, i obwołała tegoż Kretko, co jej kochanka zaszlachtował, nowym wcieleniem zmarłego.

Co rozumniejsi z tragańskich mieszczan popukali się w czoło, lecz nikt się nie zamierzał bogini sprzeciwiać. Kretko, roztropny sinoborski skrytobójca, nie mieszał się ani do handlu, ani do teologii. Czas jakiś na Tragance panował spokój. Kretko kazał budować pałac, z pomocnikami murarskimi w kości grywał, nocami zaś pił po gospodach. Od czasu do czasu szedł na górę do Zaraźnicy; co tam czynili, nie chciał gadać, ale wielce sobie chwalił służbę u bogini. Póki Krzywoszyj, rzeźnicki pomocnik, który wedle bramy konie kleśnił, nie ugodził go zdradziecko nożem.

Tym razem bogini mniej płakała. Kazała przyprowadzić strwożonego, zasmarkanego Krzywoszyja, wsadziła mu na łeb obręcz dri deonema i odesłała do świeżo wybudowanego pałacu. O kaźni i pomście za Kretka ani kto rozprawiał.

Odtąd stało się tradycją, że z Krain Wewnętrznego Morza zbiegali się do Traganki wszelkiego rodzaju wyrzutkowie, mordercy, bratobójcy i bluźniercy, by spróbować sił w walce z dri deonemem. Wedle Twardokęska wszyscy leźli jako kuropatwy w sieć, bowiem chętnych do pojedynku było wielu i zwycięzca nie cieszył się łaską bogini dłużej niż pół tuzina lat. A Szylkretowymi Wyspami po staremu kapłani trzęśli.

Norhemne wyraźnie nigdy o tym nie słyszał.

– Chuderlawy ten dzikus jako paździorko – mruknął strażnik.

– Nie chuderlawy, a żylasty – poprawił go drugi. – Oni tylko wyglądają tak niepozornie, ale straszne to rzeźniki, zajadłe.

Potem dri deoneme przemówił i wszyscy zaczęli się powoli uciszać.

– Radem ci bardzo, norhemne. Zawdy łacniej dzikiego niźli swojaka zaszlachtować – zarechotał oblubieniec bogini.

– Szukam kogoś – rzekł norhemne. – Mężczyzny, wojownika. Zwą go Eweinren.

– Mnie szukasz! – żachnął się urażony dri deoneme. – Wszyscy mnie szukacie!

Przybysz bez słowa potrząsnął głową.

– Tedy – dri deoneme splunął na wyschnięty pył gościńca – trza ci było, norhemne, we własnym chlewie w spokojności leżeć, a nie w miasto iść. Bo w mieściech, norhemne, ludzie złe a niegodziwe – dodał, wyciągając długi oburęczny szarszun.

Skrzydłoń zasyczał wściekle. Zakończone czarnymi miotełkami uszy położył po sobie, wyprężył się, szyję w przód wyciągnął, aż się ludzie poczęli cofać z przestrachem.

– Udobne żywiszcze! – mlasnął stojący obok Twardo – kęska nosiwoda.

– Nie będę z tobą walczyć – powiedział dziki. – Nie znam cię, człowieku.

W tłumie odezwały się pogardliwe okrzyki. Ktoś cisnął na środek placu obgryzioną skórkę dyni.

– Też mi rzeźnik… – zarechotał strażnik.

Nie dokończył jednak, bo dri deoneme z wrzaskiem runął na przybysza. Wszyscy wyciągnęli szyje, by nie uronić ani chwili z mającego nastąpić widowiska.

Norhemne odskoczył zwinnie.

– Czego czekasz?! – ryczał nosiwoda.

Wtedy właśnie norhemne szybko sięgnął do pasa i kochanek bogini zwalił się na bruk. W jego czole tkwiła niewielka metalowa gwiazdka.

Traganka miała nowego dri deonema.

– Oszustwo! – wrzasnął usadowiony na podstawie kolumny chłopak w pstrokatym kubraku. – Toż to nie walka, jeno czyste oszukaństwo było!

Odpowiedział mu ochoczy poszum tłumu. Ludzie byli zawiedzeni. Oczekiwali czegoś dłuższego.

– Kijami takiego tłuc, nie na górę prowadzić! – rozdarła się tęga niewiasta w żółtej sukni. – Sztuką jakowąś, nie żelazem pana życia zbawił!

– Czarownictwo! Przeniewierstwo plugawe! – podchwycono skwapliwie. – Ogniem prawo mu uczynić!

Nosiwoda pochwycił pustą już butelkę po porzeczkowym winie, zgrabnie odbił denko o trzon kolumny i począł wywijać w powietrzu owym naprędce wykoncypowanym orężem. Nie bacząc na rozpaczliwe ujadania przekupek, w mig połamano na pałki dwa stragany z wizerunkami Morowej Panny, rozchwycono flaszki z cudowną wodą, co bije u wejścia do groty bogini, a jakowyś śmiałek wydarł włócznię z rąk posągu. W niejednym miejscu poczęło pobłyskiwać żelazo. Co prawda, otwarcie na pałacowy dziedziniec broni wnosić nie dozwalano, ale nieotwarcie wszyscy wnosili i teraz użytek zamierzali z niej uczynić.

Twardokęsek uśmiechnął się szeroko.

Wtem potężne wierzeje pałacu rozwarły się i stanęło w nich kilku kapłanów. Tłuszcza zafalowała niepewnie, przycichła, a jeśli nawet ktoś rzucił jeszcze jakieś przekleństwo, to z cicha i bez przekonania. Słudzy Zaraźnicy dzierżyli miasto twardą ręką.

– No, my też pójdziem, Twardokęsek – postanowił pospiesznie starszy strażnik. – Szybko się uwinęli, nie?

– Ano – przytaknął drugi. – Żadnej rozrywki człowiek nie miał, psiakrew. Ale mówiłem, to straszne rzeźniki.

Norhemne niespiesznie czyścił metalową gwiazdkę o koszulę martwego dri deoneme. Przy wejściu do pałacu zamiatacz ulic czekał już, by uprzątnąć ścierwo. At, jako się to jednemu z przygody rozkosz i świętowanie trafi, pomyślał zawistnie zbójca, a drugiemu przede zmierzchem na skrzypcu kruk oczy wykolę.

– Nie ociągaj się, Twardokęsek! – Szarpnięcie łańcucha zakończyło zbójeckie filozofowanie. – Jak się spóźnim do wieży na wieczerzę, to ci flaki wypruję jeszcze przed kaźnią.

– Panie – kapłan w białej, świątynnej kapicy pociągnął norhemne za skraj kubraka. – Panie, zda ci się teraz oporządzić, nim przed zachodem słońca wstąpisz na stok góry.

– Po co? – zdziwił się norhemne. – Szukam kogoś i nie mam czasu na głupoty.

Kapłan aż się zachłysnął na myśl o teologicznych skutkach niefrasobliwości barbarzyńcy.

– Właśnie żeś został wybrańcem miejscowej bogini – wyjaśnił nie bez zgryźliwości zbójca. – Póki ktoś inny cię nie utrupi.

Barbarzyńca wykrztusił kilka niezrozumiałych słów.

– W żadnym razie – oznajmił twardo. Wydarł struchlałemu strażnikowi łańcuch, krzepko ujął w połowie, owinął wokół ramienia i zwisającym końcem raz a potężnie zbójcę uderzył. – To w podzięce za wskazanie drogi, ścierwojadzie.

Twardokęsek zaskowytał, kiedy ogniwa łańcucha przeorały mu czoło.

Gapie wiwatowali radośnie.

– Dosyć! – ozwał się gromki głos Mierosza, najwyższego kapłana Fei Flisyon.

Za jego plecami mierzyło z łuków sześciu jasnoskórych niewolników o rysach ludu Sinoborza. Na czołach mieli piętna z rodzaju tych, które wypala się na targowiskach u podnóża Góry Hałuńskiej. Norhemne bez dalszych sporów pozwolił się poprowadzić w głąb pałacu, co, jak zauważył Twardokęsek, dobrze świadczyło o obyciu i rozsądku dzikusa.

Łańcucha jednak z garści nie wypuścił.

Pałac był nader obszerną budowlą na południowym stoku góry, gdyż, jak słusznie zauważył Twardokęsek, każdy dri deoneme niezwłocznie po zaszlachtowaniu poprzednika zaczynał odczuwać nieprzeparty pociąg do murarki. Kolumnada przed pałacem pochodziła z czasów, gdy kochankiem bogini był zdradziecki książę Skalmierza i należała do najwyborniejszych dzieł. Wieńczące kolumnadę posągi przodków księcia były daleko mniej udatne. Jeszcze gorsze wrażenie sprawiała przysadkowata wieża z szarego granitu, gdzie zamieszkał pewien przybysz z Wysp Zwajeckich: jak wszyscy Zwajcy, okazał się człekiem nieufnym i ostrożnym, toteż bezzwłocznie wzgardził gościną kapłanów. Była tam jeszcze palisada z zaostrzonych drewnianych kołów, jakimi grodzi się chutory na trzęsawiskach Wężownika, i most zwodzony nad dość płytkim, do cna porosłym zielskiem wykopem. Ostatnimi zaś czasy pałac wzbogacił się o dachowe powietrzniki, rzekłbyś, rodem z wiejskiej sadyby w Górach Żmijowych.

Mierosz powiódł ich do niewielkiego rosarium, gdzie czekała uczta przygotowana dla poprzedniego dri deonema. Łucznicy skromnie przycupnęli w cieniu okalającego ogród muru. Twardokęsek zaś niepostrzeżenie dopadł baraniego udźca i wbił zęby w mięsiwo.

– Chciałbym zobaczyć waszą twarz – poprosił Mierosz. – I poznać imię, jeśli łaska.

– Po cóż wam moje imię?

– Bo zostaliście właśnie naznaczeni łaską bogini – oschle powiedział kapłan. – Przed zmierzchem pójdziecie się jej pokłonić.

W odpowiedzi barbarzyńca sięgnął po flaszkę wina. Kapłan posiniał na twarzy.

– Nie rozumiesz, prostaku?! – wrzasnął wysokim głosem trzebieńca. – To nie twój rodzinny chlew! To Traganka, siedziba Fei Flisyon! I albo do niej pójdziesz, albo zaraz każę cię naszpikować strzałami!

Prawdę na straganach gadali, pomyślał Twardokęsek, że kapłani pod świątynią niewolników trzymają, dobrze wyćwiczonych w rzeźnickim rzemiośle. I jak się który dri deoneme za bardzo rozbestwi, to mu cichaczem łeb ścinają. Nie, pójść to on do Zaraźnicy niechybnie pójdzie, nie dopuściliby kapłani, by jej podobną zniewagę uczynił. Inna rzecz, czy potem za ową hardość czegoś mu kapłani do jadła nie dosypią.

– Nie uraduje mój widok waszej pani – rzekł na koniec barbarzyńca i powoli odsunął zawój.

Mięsiwo ugrzęzło Twardokęskowi w gardle, gdyż oblicze, które się wyłoniło spod czarnej szmaty, niezawodnie należało do niewiasty. Jeden z łuczników poderwał się spod muru. Jak większość strażników świątynnych, był niemową. Przycięty język chrapliwie trzepotał się w jego gardle, lecz nie zdołał powiedzieć ani słowa. Twarze pozostałych były obojętne i nie wyrażały niczego.

Kobieta, która zabiła dri deonema, nie miała więcej niźli dwa tuziny lat. I z pewnością nie jest norhemnem, pomyślał Twardokęsek. Gdyby nie te ryże włosy, wyglądałaby jak niewiasta z północnych wysp.

Jednak prowadziła ze sobą błękitnego skrzydłonia, a jej strój uszyto w namiotach norhemnów, daleko od Wewnętrznego Morza.

– Szukam mężczyzny – wyjaśniła. – Niegdyś nosił imię Eweinren. Eweinren z Karuat i mam wiadomość niezawodną, że go spotkam na Tragance. Nie dalej jak rankiem przypłynęłam na wyspę i nie znam waszych zwyczajów. Ten człowiek – niedbale machnęła ku zbójcy – kazał mi spytać o dri deonema. Nie bez zamiaru zapewne, aby mnie na tym dziedzińcu usieczono. Ja do was urazy żywić nie będę, jednak nie mieszajcie mnie do tutejszych sporów. Trosk mam dość własnych.

Twarz kapłana z nagła przybrała przebiegły wyraz. Twardokęsek słyszał, że już wcześniej trafiali się ludzie małego serca, którzy, zamordowawszy dri deonema i zrabowawszy należycie pałac, nie mieli zamiaru położyć głowy w służbie bogini. Jednak za każdym razem Zaraźnica znalazła sposób, by ich zatrzymać. Należało tylko zagnać oporną dzikuskę przed oblicze bogini.

– Tak czy inaczej idźcie się naszej pani pokłonić – rzekł Mierosz. – Jeśli zdobędziecie jej przychylność, może wiele w poszukiwaniach pomóc, bo zna imię każdego człowieka na Tragance. A na razie i my musimy zwać was jakimś mianem.

Przez chwilę niemo mierzyli się wzrokiem.

Oczy niewiasty były zielone, wpadnięte i opuchłe ze znużenia, jak dziury wypalone w kocu. Złe oczy, myślał Twardokęsek, a od wściekłości aż się w nich skrzy. W drodze widać od dawna, przyodziewek na niej nędzny, nawet ta gunia, co nią skrzydłoniowi grzbiet zaściela, dziurawa i wyblakła na słońcu. Po tutejszemu gada, ale z południa idzie. O dri deonemach widno nie słyszała. I nie wieśniaczka to z byle przysiółka, tylko dziewka dufna a pyskata, miecze dwa nosi, a w tych jukach na skrzydłoniu też pewnikiem nie fasola.

Ani chybi, najemniczka, zdecydował, z owym Eweinrenem w Tragance zmówiona.

– Być może masz rację – przyznała wreszcie kobieta. – Być może pójdę do twojej bogini. Jeśli zaś idzie o imię, jak je nazywacie? – położyła na dłoni metalową gwiazdkę, którą zabiła tragańskiego pana.

– Szarka, szarotka – podsunął Twardokęsek. Nie wiedzieć czemu, wydało mu się, że przez jej twarz przesunął się cień.

– Więc nazywajcie mnie Szarka. A jego gdzie w ciemnicy dobrze zawrzyjcie – wskazała na Twardokęska. – Jeszcze z nim nie skończyłam.

Dwóch rzezańców bogini o gładko wygolonych czaszkach zaprowadziło Twardokęska do niewielkiej, ciemnej klitki. Poprzez okienko u powały zbójca widział schody, prowadzące do grot, gdzie Fea Flisyon oczekiwała nowego dri deonema. Jednak, choć z całych sił wytężał wzrok, nie zdołał dostrzec Szarki.


* * *

– Jakoż się to dziwnie po świecie plecie – zacmokał ze zdumieniem Mroczek. – Żebyś ty, Twardokęsek, słyszał ile deliberowano, jakim sposobem ta twoja dziewka doszła do obręczy dri deonema. Jak się spierano, po co ją sobie Fea Flisyon upatrzyła. Ot, knowania, ot, spiski tajemne! Cała tajemnica taka, że tyś ją za norhemne wziął i na rzeź posłał – pokręcił głową. – Zdałoby ci się raczej gdzie przytaić. Ziemi szmat kupić i kapustę sadzić, nie bogom przed oczy leźć. Ale polazłeś. Dziewce obręcz na łeb wepchnąłeś. Suty gościniec. Ażeśmy od tej twojej nagłej hojności mało nie sczeźli.

Zbójca nie odpowiedział. Popatrzył na rozciągniętą na szrobie wiedźmę. Głowa opadła jej na bok, ale oczy miała przytomne, połyskiwały spoza na wpół uchylonych powiek. Słuchała. Bo też nigdy jej nie rzekłem, pomyślał nagle Twardokęsek, jak to się wszystko zaczęło. Jakeśmy się z Szarką na wyspie Zaraźnicy spotkali.

– Radbym ninie posłuchać, jak ci się za ów gościniec dziewka wywdzięczyła – oznajmił drwiąco Mroczek. – Co było dalej, Twardokęsek?

– Poszła do Zaraźnicy – zbójca oblizał popękane wargi. – O czym po pieczarach ze sobą rozprawiały, nie opowiadała się przede mną, a ja pytać nie chciałem. Tyle że tamtej nocy musiała się widzieć z Koźlim Płaszczem, odstępcą przeklętym. I potem już o Eweinrenie więcej nie mówiono. Niby wesz psiej sierści, żalnickiego księcia się ninie czepiła. Tyle, że on z nią ani gadać chciał, ani ją rozpoznawał. Może jej do cna bogini we łbie zamieszała?

– A bo to bogini potrzebna? – zarechotał Mroczek. – Pomnisz, Twardokęsek, tę sołtysią córkę, coś do niej do sioła chadzał? Tę, co cię przydybała z Vii w stodole i cepem po grzbiecie otłukła? Urodziwa była, ale harda straszliwie, jak psa cię potem pędziła. A kiedy precz poszedłeś, wykładasz sobie, że w świat chciała za tobą leźć, szukać, ledwo jej to ojciec rzemieniem przez rzyć wytłukł? Tak to i jest. On chce, ona nie chce. Ona chce, to jemu już niesporo. Miłość tragiczna.


* * *

– Nie jesteś nim – powiedziała skulona na szczycie schodów postać. Jej głos był mieszaniną wyrzutu, rozczarowania i złości. Przede wszystkim złości. – Znów nim nie jesteś.

Przycupnięta na krawędzi ostatniego stopnia Fea Flisyon nie odrywała wzroku od migoczących na nabrzeżu światełek. Wąska twarz Zaraźnicy i opasujący czoło kryształowy diadem świeciły w mroku tak mocno, że wkrótce Szarka musiała odwrócić wzrok. Dostrzegła jednak, że z lewej, kurczowo zaciśniętej na naszyjniku ręki bogini wyrastało sześć palców.

Za drobną, rozświetloną postacią otwierała się szczelina. Po wyspie krążyła pogłoska, że bogini trzyma w pieczarach niezmierne skarby i wielu kusiło się je odnaleźć. Żaden nie wrócił.

– Olśniewające miasto, prawda? – spytała z drwiną Zaraźnica.

– Największe spośród tych, które widziałam – przytaknęła Szarka, lecz bogini już odwróciła się ku wejściu do jaskiń.

Szarka zawahała się, patrząc, jak tamta z wolna pogrąża się i ginie w ciemnych trzewiach góry. W dole miasto szumiało setką przyciszonych głosów, zaś kroki Fei Flisyon chrzęściły wśród lodu, coraz dalej i coraz ciszej. Szarka jeszcze raz obejrzała się za siebie i ostrożnie weszła w podziemia, w ślad za odległym blaskiem bogini.

Wewnątrz góry panowała cisza, mącona jedynie monotonnym pluskiem kropel spadających w rumowisko skał i wielkich kryształowych obłamów.

– Widzisz? – dobiegł ją głos Zaraźnicy. – Kiedyś miałam tu tuzin kryształowych sal i wiele tuzinów wojowników drzemie w tym rumowisku. A przecież każde z was, którzy tu wchodzicie, myśli, że jest jedyne.

– A nie jest? – Szarka trąciła czubkiem buta pogięte, przerdzewiałe resztki sztyletu.

– Nie, nie jest. Jedyna jest tylko obręcz, którą nosicie.

Wchodziły coraz dalej i dalej w zimne wnętrze góry. Przodem bogini, przepowiadając coś widać do siebie, bo jej głos pobrzmiewał raz ciszej, raz głośniej, a tyłu Szarka, klnąc za każdym razem, gdy musiała przeciskać się pomiędzy zwalonymi głazami.

Na koniec przejście rozszerzyło się w grotę, przeciętą wartko płynącym strumieniem. Z góry, przez odległą szczelinę wpadała smuga światła. Bogini siedziała wysoko na krawędzi oszronionej półki, pomiędzy śnieżnymi sowami. Kosmyk jej czarnych włosów wysunął się spod diademu i opadł na ramię. Poświata przybladła nieco, a Zaraźnica machała bosymi nogami, strącając w szczelinę lodowe sople. Jej twarz była twarzą dziecka, lecz oczy, bursztynowe i błyszczące jak od gorączki, patrzyły wzrokiem bogini, prastarej i złowrogiej.

– Kiedy wieje wschodni wiatr – powiedziała, spoglądając ku górze – szczelina śpiewa jak żmijowa harfa. Usłyszysz, gdy nadejdzie czas deszczów. Jeżeli dożyjesz.

Szarka przyglądała się jej bez słowa, osłonięta ciemnym strojem norhemnów.

– Pewnie na dole znów rzecz zmilczeli, partacze – skrzywiła się Zaraźnica. – To obręcz dri deonema. Pierwszego. Prawdziwego. I, skoro już nie mogę mieć z ciebie innego pożytku, będziesz dla mnie walczyć na placach Traganki.

– Dlaczego?

– Ponieważ – oczy Zaraźnicy stały się nagle bardzo ciemne i bardzo odległe – tak właśnie postanowiłam.

Sopel lodu zmienił się pod jej dotknięciem w przezroczysty kielich. Bogini zsunęła się w dół, na brzeg strumienia, jej suknia zawirowała jak skrzydła olbrzymiej ćmy.

– Wypij – zaczerpnęła wody.

Szarka nie poruszyła się, pozwalając, by kielich wysunął się z palców Fei Flisyon. Nim sięgnął ziemi, druga dłoń bogini, karząca, lewa dłoń o sześciu palcach, wykonała nieznaczny ruch. Dziewczyna usłyszała przenikliwy dźwięk. Jak bzyczenie osy. Odskoczyła. Dwie cienkie, przejrzyste igły prawie otarły się o jej włosy.

Kielich uderzył w skałę.

– To wbrew prawidłom! – zawyła Fea Flisyon. Jej twarz rozmyła się nagle w jasną, bezkształtną smugę. Kiedy skrzepła na nowo, skórę pokrywały drobne, purpurowe cętki, a rysy wyostrzyły się, sposępniały. I nie było już w nich ni śladu beztroski, tylko odwieczne oblicze, przed którym wzdragano się we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza. Sine, spękane wargi, pomiędzy którymi połyskiwały drobne zęby. Spotniałe czoło, oczy rozszerzone gorętwą i szałem, mętne. Oblicze Morowej Panny, gdy znienacka człeka zajdzie, pośrodku snu najgłębszego u wezgłowia stanie, palcem z lekka w plecy stuknie, na zgubę wieczną, na zatracenie.

– Podobni tobie nie przychodzą tą ścieżką! Kto cię, dziwko, na mnie nasłał? – wysyczała, szczerząc ostre jak u rosomaka ząbki. Jej lewa, karząca dłoń drgała i kurczyła się spazmatycznie.

– Nikt! – hardo odpowiedziała Szarka. – I nie należę do twojego przeklętego plemienia, parthenoti.

– Parthenoti?! – wrzask Zaraźnicy strącił ze ścian groty resztki sopli. – Parthenoti?!

I zaraz jej gniew nieoczekiwanie opadł, lewa ręka znieruchomiała.

– Skąd jesteś? – spytała przytomnym głosem. – I czego szukasz w mieście?

– Co ci do tego? – mruknęła pod nosem Szarka. – Myślałam, że jesteś tamtą. Póki nie zobaczyłam igieł.

Fea Flisyon zagapiła się na nią, nie rozumiejąc. Czerwone cętki blakły i znikały.

– Koncept iście Delajati godzien – rzekła wreszcie. – Czegóż chce moja młodsza siostrzyczka? Matczyne bękarty wygubić?

– Nie znam zamysłów Delajati – odparła Szarka. – Szukam kogoś. Zwali go Eweinren. Eweinren z Karuat.

– Skądże pewność, że go na Tragance znajdziesz?

– Jadziołek mi wyjawił – z ociąganiem przyznała dziewczyna. – Skoro tylko wiosna nastała, naglić począł, bym się do drogi gotowała. Przez stepy mnie przeprowadził aż nad sam Kanał, a potem statek na Tragankę wybrał.

– Tak bardzo pragniesz owego Eweinrena odnaleźć – kąśliwie spytała bogini – że usłuchałaś rojeń na wpół obłąkanego plugastwa? I to takiego, co się nocnym mamidłem pasie? Co cię dla owych zwidów sennych w szaleństwo niezawodnie wpędzi? Nie, nie słyszałam ani o Eweinrenie, ani o Karuat – spojrzała na Szarkę bursztynowymi oczami – a ja wiele słyszę.

Szarka bez słowa podała bogini obręcz dri deonema. Opaska była wąska, wykuta z czerwonego złota.

– Zatrzymaj ją – wzruszyła ramionami bogini. – Wedle obyczaju.

– Nie będę nosić znaków parthenoti. Niczyich znaków.

– Nie dozwolę, by śmiertelna odrzuciła moje dary. Popatrz! – W lewej dłoni bogini zabłysła garść cienkich, kolorowych igieł. – Niektóre niosą trąd, inne dur, czerwoną śmierć albo zgorzel… Dzisiaj zdołałaś się obronić przed czarem, który przywiązałby cię do Traganki. Czy i jutro będzie ci sprzyjać szczęście?

– Grozisz mi? – krzywo uśmiechnęła się rudowłosa. – Grozisz czy ostrzegasz?

– Ni jedno, ni drugie. Co wolisz. Cokolwiek zamyśla Delajati, weź obręcz i idź na północ. I nie wracaj na Tragankę.

Nieco powyżej głowy bogini jadziołek poruszył się lekko i załopotał skrzydłami. Był drobny, niewiele większy od gołębia. We wnętrznościach czuł znajome, palące uczucie głodu i nie był w przyjaznym nastroju. Ciemnooliwkowe, zakończone haczykami pióra uniosły się i nastroszyły. Na końcu każdego połyskiwały drobne krople. Jak zawsze, gdy ruszał na polowanie.

W dole drobna, jasna postać podała coś jego rzeczy. Szpony jadziołka zazgrzytały o skałę, zakrzywiony dziób klekotał z rozdrażnienia. Nie powinna tego brać, myślał, wie, że nie powinna. Dogadzał jej, piastował i hołubił, ale pozostała, jak była, niewdzięczna i nieostrożna. I uparta. Zawsze była uparta, od tamtej chwili, gdy pochwycił ją na spalonych słońcem skałach.

Ale potrafiła śnić i była tylko jego. A jej sny były pełne ognia.

– Jesteś do niej bardzo podobna – rzekła Szarka. – Tak łatwo wziąć cię za Delajati.

– Jestem jej bękarcią siostrą – wyjaśniła bogini – ale słabszą i bardziej trwożliwą. Nie chcę wszczynać wojny. Będę cicho i nie wyściubię nosa poza Tragankę, choćbyście pospołu obróciły resztę Krain Wewnętrznego Morza w perzynę. Pozostali jednak będą ściągać do ciebie jak muchy do lepu – dokończyła znacząco.

Szarka odwróciła się tylko i ruszyła w dół pomiędzy ciemnych zwałami kamieni. Jadziołek też się poderwał i zataczał w ciemności szybkie koła.

– I tyle? – zaśmiała się drwiąco bogini. – Nie będziemy rozprawiać o zgubie świata? O czasie szeflinów i siekier, o krwi na darmo przelanej i ogniu za plecami?

Potem Zaraźnica stanęła w smudze księżycowego światła, uniosła do góry wąskie, ostre dłonie i rozpoczęła inwokację:

Witaj, jasna gwiazdo zmierzchu, zaklinam cię przez potężne imiona, poprzez dwunastu, którzy umarli od stali, poprzez dwunastu, których powieszono, poprzez dwunastu, których poćwiartowano, poprzez chleb i sól, poprzez dwanaście gwiazd, które są jedno, zaklinani cię, jasna gwiazdo zmierzchu…

Było to zaklęcie stosowne raczej w ustach wioskowej wiedźmy, nie bogini Traganki, ale ten, którego przywoływała, nie pojawiłby się na inne wezwanie. Podmuch wiatru przyniósł ku niej znad szczeliny smród portu i gorzką woń kwiatów – w dole kwitły migdałowce.


* * *

– Patrz, gdzie idziesz! – kwiknął z ziemi pryszczaty wyrostek, wyrywając połę kubraka spod buta Szarki. Ladacznica w żółtej telejce zajadle obmacywała jego sakiewkę.

Niewiasta nosząca obręcz dri deonema rozejrzała się wokół. Od pałacu dzieliła ją rozległa, rozświetlona feerią światełek połać ogrodów. Z rezygnacją podeszła do niewielkiej fontanny. Stała ona nieco na uboczu i przez niedopatrzenie nie napełniono jej winem. Nachyliła się nad wodą, opłukała twarz i wyjęła z włosów długie szpile, z których każda została zanurzona w trującej ślinie jadziołka. Ostrożnie odłożyła na bok obręcz i pozwoliła włosom opaść na plecy.

Noc była parna, gorąca. Szarka zrzuciła ciężki, nabijany ćwiekami kubrak i zamierzała wymościć sobie posłanie w trawie nieopodal, licząc, że zwieszone nisko nad ziemią gałęzie świerku zasłonią ją przed co bardziej rozochoconymi mieszczanami.

Krzaki po przeciwnej stronie fontanny zatrzeszczały i wynurzył się z nich wysoki mężczyzna. W przeciwieństwie do miejscowych nie nosił brody, włosy miał krótko przystrzyżone, oczy szare. Odziany był pospolicie, w kaftan z barchanu natkany zgrzebłami i poplamione skórzane portki. Na plecach przytroczył potężny, oburęczny miecz.

– Znalazłaś wodę?

Szarka nie poruszyła się. Stała z oczyma odwróconymi w bok, w stronę sadzawki, gdzie jego odbicie rozpadało się na drobne odłamki – strzępy twarzy, światła i opadłe płatki migdałowca. W blasku latarni jej długie, rozpuszczone włosy połyskiwały barwą czerwonego złota.

– Koźlarz! – krzyknął ktoś zza kępy świerków. – Gdzieżeś ty się podział, Koźlarz?

Z zarośli wyjrzało kilku spitych żaków, ale widok miecza mężczyzny skutecznie ich odstraszył i odeszli, na całe gardło rycząc sprośną piosenkę.

Skończył pić i ponieważ dalej stała przy fontannie, odezwał się ponownie:

– Nie zarobisz, dziewczyno. Nie mam wiele srebra.

Pochyliła się niżej, by przez chwilę, poprzez odbicie, które drżało od spływającej z fontanny wody i powstrzymywanych łez, spojrzeć w dal, w miejsca nieskończenie odległe od Traganki.

Więc kiedy wjechali na most, pod czarno – zieloną chorągwią i znakami Karuat, i kiedy wreszcie ją zobaczył – rozwiane włosy na schodach, zakasana suknia, szybki tupot nóg – ludzie krzyczeli wokół, a ona biegła, jak jeszcze nigdy w życiu nie biegła do żadnego mężczyzny.

Śmiech i szloch jednocześnie, kiedy całowali się na dziedzińcu, bezwstydnie, na oczach wszystkich – nic nie mów, proszę, nic nie mów, nie myślałam, że można tak czekać, czekać i pragnąć aż tak, do utraty tchu, do zatracenia.

I później – dwa puste miejsca na uczcie, miejsca, do których spełniano toasty, i smugi światła pod okiennicami, i twoje spojrzenie spod ledwo uchylonych powiek. I już wiem, że oddałabym… oddałabym wszystko… ale wszystko zostało zabrane już dawno temu…

Miała znużoną, bladą twarz, z wielkimi, zielonymi oczyma. Zbyt wielkimi, pomyślał, jeszcze jedna odurzona przyprawnym napojem dziwka. Wiele ich widział w porcie. Niewolnice kupione od frejbiterów na targach pod Górą Hałuńską. Otumanione, wiotkie dziewki o oczach wielkich od belladonny i szaleju. Nie potrafiły przypomnieć sobie nawet własnego imienia po tym, jak Zird Zekrun Od Skały dotknął ich karzącą ręką o sześciu palcach i odebrał wszystko, czym były.

Przyszło mu na myśl inne dziecko. Równie bezradne, daleko na północy. Brązowooka dziewczynka, która płakała w cytadeli o oknach wychodzących na Cieśniny Wieprzy – odległe, chłodne wichry, jedna z tych rzeczy, których nie chciał pamiętać.

Dziwki i jałowcówka, pomyślał, przyciągając ją bliżej, tyle dobrego na tych przeklętych wyspach. Jałowcówki miał na dzisiaj dosyć. Zerwał z szyi gładko spleciony, srebrny łańcuszek. Zielony kamyk błysnął z wyrzutem, kiedy wciskał go w garść dziewczyny. Jej palce były lekkie, najlżejsze, a powieki mocno zaciśnięte, i domyślał się, że wspólne pożądanie zaniesie ich w zupełnie inne, odległe miejsca. Jednak pośrodku gorącej południowej nocy nie miało to żadnego znaczenia.

Jadziołek z cienkim wrzaskiem zanurkował z ciemności ponad drzewami prosto ku jego oczom.

Odskoczył, o włos unikając ostrego dzioba. Odepchnięta Szarka zatoczyła się gwałtownie, niemal upadła na trawę.

– Ty dziwko! – powiedział bez złości. – Ty podstępna dziwko!

Z góry dobiegł kolejny gwizd, gdy jednak złe znów pojawiło się w kręgu światła, Szarka wydała gniewny, nakazujący trel. Jadziołek zawahał się. Krople jadu lśniły oleiście, lecz jedynie zakreślił łuk wokół fontanny i zniknął.

– Nie poznajesz mnie? Naprawdę nie poznajesz? – spytała. – Jak mogłeś zapomnieć?

– Pamiętałbym – uśmiechnął się krzywo.

Cofnął się kilka kroków, powoli, wciąż wyglądając ptaszyska, i zahaczył butem o porzuconą w trawie obręcz dri deonema.

– Chyba jednak powinienem pamiętać – przyznał. – Dzisiejsza walka? Nie, nie ruszaj się – ostrzegł. – Stój tam, gdzie jesteś – Powoli cofał się ku ścieżce, skąd dobiegały rozbawione krzyki. – Cóż, jeśli Zird Zekrun dogadał się z Zaraźnicą, spotkamy się jeszcze. To nie miejsce i czas.

– Mylisz się.

– Nie w tym – potrząsnął głową. – Nie w sprawach Zird Zekruna. Tak samo, jak nie sposób pomylić z czymkolwiek znak, który nosisz na czole, i stworzenie, które cię prowadzi.

– Nie słyszałam o Zird Zekrunie – zaprotestowała.

– O nim każdy słyszał. Nie, nic nie mów. Daj mi odejść. Nic więcej.

Patrzyła, jak się cofa, bez pośpiechu, czujnie, i nie próbowała go zatrzymać; choć wciąż miał na twarzy nieznaczny, rozbawiony grymas, znała go wystarczająco dobrze – a przynajmniej wierzyła, że tak jest – by nie próbować.

Kiedy zniknął pomiędzy drzewami, z rozmachem uderzyła pięścią w jadeitową krawędź sadzawki.

– Plugastwo. – Słowa nie były potrzebne, ale przywykła przywoływać je głosem. – Wytłumacz mi. Zrób to naprawdę szybko.

Z góry, spoza wierzchołków świerków i migdałowców napłynęła fala złości i przestrachu. Jadziołek pozwalał się unosić fali ciepłego powietrza ku portowej dzielnicy i w głębi jego małego, plugawego umysłu Szarka nie znalazła żadnej odpowiedzi.


* * *

– …jakby wszystko zło zleciało się tamtej nocy na Tragankę – dokończył ciężko zbójca. – Rudowłosa dziewka ubiła dri deonema i powędrowała na górę bogini, ale szczęśliwie nie przypadły sobie do smaku. Za to spotkanie z owym żalnickim wywołańcem, z Koźlarzem, długo mieliśmy potem opłakiwać.

– Czego ty chcesz, Twardokęsek? – zarechotał Mroczek. – Spotkali się i rozmiłowali w sobie okrutnie, jako to w bajkach bywa. Zda nam się teraz wszystkim czekać, by książę władztwo niecnie zagrabione odzyskał. I by w szczęśliwości po kres wieków żyli…

– A może i na ciebie, Twardokęsek, gdzieś władztwo rozległe czeka… – podjął szyderczo. – Bo to widzisz, nim w bajce czas na świętowanie przyjdzie, księżniczka musi się pierwej okrutnie namordować. Pół świata o kiju przejść, upokorzeń i poniewierki zakosztować, z głodu o chleb suchy prosić i słonymi łzami go okraszać – zaśmiał się urągliwie. – Za to kiedy ona na dziedzinie swojej osiądzie, to tak wyszlachetnieje, że ledwo ją będą rozpoznawać. Bo nie będzie już szlachcianką wyniosłą i okrutną, jeno panią dobrą a miłosierną, pospolitakom przychylną. I wtedy każdemu sprawiedliwość będzie czynić, dobrami wielkimi wynagrodzi tych, co jej w niedoli pomocą służyli. Znaczy się, ciebie, Twardokęsek. Musi tylko księżniczka zdążyć, nim cię powroźnicy na dobre uwędzą. Ale może i tobie panowanie przeznaczone.

– Nie przeznaczone – cicho powiedziała wiedźma. – Ni jemu, ni mnie, ni tobie. Bo my są jeno te plewy, co je wicher po gościńcu pędzi. Prosto w ogień.

Mroczek podszedł do niej, z rozmachem trzasnął ją w gębę.

– Nie kracz, wiedźmo! – syknął.

Загрузка...