VI

Dziewiąta Brygada Obsługi Interfejsu pracuje w wąskim i wysokim pasie mrocznej przestrzeni, ciągnącym się wzdłuż rdzenia instalacyjnego Monady 116 między 700 a 730 piętrem. Mimo że działają na dość znacznym obszarze, ich zasadnicze miejsce pracy ma głębokość niewiele ponad pięć metrów: przyciasna koperta, przez którą filtry ssące wyłapują drobiny kurzu. Dziesięciu konserwatorów brygady tkwi w niej, upchniętych między zewnętrzną warstwą sektorów mieszkalnych i handlowych miastowca a jego ukrytym sercem — mieszczącym w sobie komputery rdzeniem instalacyjnym, niczym nadzienie gigantycznej kanapki.

Konserwatorzy rzadko zaglądają do samego rdzenia. Pracują na jego obrzeżach, sprawując kontrolę nad pnącą się ku górze ścianą, która podtrzymuje węzły dostępu sieci głównego komputera budowli. Na każdym węźle migoczą słabo zielone i żółte lampki, nieprzerwanie przekazując informacje o sprawności niewidzialnych mechanizmów. Dziewiąta Brygada Obsługi Interfejsu jest ostateczną instancją wspierającą zespoły samoregulujących się urządzeń, które nadzurują pracę komputerów. Ilekroć przeładowanie sieci powoduje, że jakaś płytka w systemie kontrolnym obluzuje się, monterzy prędko mocują ją na miejscu, tak by mogła sprostać obciążeniu. Praca sama w sobie dość prosta, ale niezbędna dla prawidłowego funkcjonowania całego miejskiego kolosa.

Codziennie o pół do pierwszej, kiedy zaczyna się ich zmiana, Michael Statler razem z dziewięcioma pozostałymi członkami brygady wpełza przez luk przesłonowy na 700 piętrze w Edynburgu, przeciskając się przez wieczny mrok tunelu Interfejsu, by dojść na swoje konserwatorskie stanowisko. Następnie automatyczne fotele zawożą każdego z nich na wyznaczony poziom: Michael zaczyna zwykle od sprawdzenia węzłów między 709 a 712 piętrem. Przez resztę zmiany jeżdżą w górę i w dół Interfejsu, wszędzie tam, gdzie wystąpią usterki.

Michael ma dwadzieścia trzy lata. Od jedenastu pracuje jako konserwator komputerowy w tej brygadzie i wszystkie prace, jakie wykonuje, są już dla niego czystą rutyną: stał się po prostu przedłużeniem całego systemu urządzeń. Sunąc w tę i z powrotem po złączu, podładowuje lub drenuje układy; zwiera, bocznikuje, rozdziela albo łączy, w zależności od potrzeb komputera, który obsługuje. Wszystkie czynności wykonuje z chłodną, bezmyślną precyzją, działając wyłącznie na zasadzie odruchów, i nie ma w tym nic karygodnego, bowiem od montera nie wymaga się myślenia — wystarczy prawidłowość działania. W piątym wieku techniki komputerowej mózg ludzki, z uwagi na swą wysoką pojemność informacyjną w przeliczeniu na centymetr sześcienny, wciąż jeszcze jest w cenie. Dobrze wyszkolona dziesięcioosobowa brygada obsługi interfejsu jest w praktyce dziesiątką takich organicznie wyhodowanych komputerowych cacek, przyłączonych do głównego zespołu. Tak więc, śledząc zmiany migoczących światełek, Michael mechanicznie reguluje wszystko, co potrzeba, a jego nie obciążone ośrodki mózgowe mogą zająć się całkiem innymi sprawami.

Podczas pracy spędza mnóstwo czasu na snuciu przeróżnych fantazji.

Marzy o wszystkich tych przedziwnych miejscach położonych na zewnątrz Monady Miejskiej 116, które zna tylko z ekranu. Oboje ze Stacion są prawdziwymi telemaniakami i prawie nigdy nie zdarza im się opuścić któregokolwiek z programów podróżniczych. Wędrówki po dawnym, przedmonadalnym świecie; relikty historii, zasypane piachem ruiny. Jerozolima, Stambuł, Rzym. Tadż Mahal. Kikuty drapaczy chmur Nowego Jorku. Dachy londyńskich domów wystające ponad morskie fale. Te wszystkie nieznane, dziwaczne i romantyczne zakątki, tak dalekie od szczelnych ścian miastowca. Krater Wezuwiusza. Gejzery parku Yellowstone. Afrykańskie równiny. Wysepki Południowego Pacyfiku. Sahara. Biegun Północny. Wiedeń. Kopenhaga. Moskwa. Angkor Wat. Piramida Cheopsa i Sfinks. Wielki Kanion. Chichen Itza. Amazońska dżungla. Wielki Mur Chiński.

Czy cokolwiek z tego jeszcze istnieje?

Michael nie ma pojęcia. Większość miejsc, które pokazują na ekranie, istniało przed stu laty albo jeszcze dawniej. Wie, że ekspansja cywilizacji monadalnej wymagała zburzenia znacznej części antycznego świata, zrównania z ziemią kulturowej przeszłości. Oczywiście wszystko zostało starannie, trójwymiarowo zarejestrowane. A potem starte na proch. Smużka siwego dymu, kurz kruszonego kamienia — wysuszający nozdrza, gorzki. I nie ma. Z pewnością zachowali słynne pomniki ludzkości. Nie było potrzeby rozłupywać Piramid, by zrobić miejsce paru nowym miastowcom. Lecz wszystkie te rozrośnięte kolosy — dawne miasta — musiały zostać uprzątnięte. Dziś ludzie żyją tu, w konstelacji Chipitts. Michael pamięta, jak jego szwagier, Jason Quevedo, który jest historykiem, mówił kiedyś, że dawniej istniały dwa miasta wyznaczające północny i południowy kraniec konstelacji, Chicago i Pittsburgh, pomiędzy którymi ciągnęło się nieprzerwanie pasmo miejskich osiedli. Co się z nimi stało? Michael wie, że nie został po nich ślad. Teraz wzdłuż tego samego pasa sterczy dumnie pięćdziesiąt jeden wież konstelacji Chipitts. Wszystko starannie zaplanowano. Pożeramy własną przeszłość, wydalając miastowce. Biedny Jason, pewnie tęskni trochę za starym światem. Podobnie jak ja. Dokładnie tak samo.

Michael marzy o wyprawie poza monadę. Dlaczego nie wyjść na zewnątrz? Ma spędzić resztę życia jeżdżąc na swoim krzesełku po złączu i polerując gniazda dostępu? Wyjść na zewnątrz. Pooddychać tym obcym, niefiltrowanym powietrzem, przesyconym wonią zielonych roślin. Zobaczyć prawdziwą rzekę. Jakimś cudem wzbić się nad tę przystrzyżoną równo planetę w poszukiwaniu dziko zakrzaczonych przestrzeni. Wejść na szczyt Wielkiej Piramidy. Popływać w oceanie, w jakimkolwiek morzu! Słona woda, jakie to dziwne. Stanąć pod gołym niebem, wystawiając skórę na wrogie promieniowanie słońca; skąpać się w zimnym blasku księżyca. Ujrzeć pomarańczową poświatę Marsa. Mrugnąć o świcie do Wenus.

— Naprawdę, dałbym radę wyjść — tłumaczy żonie, pogodnej i pękatej Stacion, noszącej w brzuchu ich piąte dziecko — dziewczynkę, która przyjdzie na świat za parę miesięcy.

— Mógłbym z łatwością przeprogramować gniazdo tak, żeby dostać przepustkę wyjścia. Potem zjazd szybociągiem na sam dół miastowca i zanim ktokolwiek by się kapnął, byłbym już na zewnątrz i biegał po trawie. Wędrowałbym na przełaj polami. Poszedłbym na wschód, do Nowego Jorku — aż na brzeg morza. Jason mówi, że nie zburzyli Nowego Jorku, tylko obeszli go dookoła.

Miasto-pomnik ludzkiego bałaganu.

— Co byś tam jadł? — pyta Stacion, dziewczyna praktyczna.

— Wszystko, co daje sama natura. Dzikie nasiona, orzechy — to samo co dawni Indianie. Polowania! Całe stada bizonów. To takie wielkie i powolne brązowe bestie; zaszedłbym jednego od tyłu i wskoczył mu na grzbiet, prosto na ten cuchnący i tłusty garb, potem ścisnąłbym za gardło i traach! Nie wiedziałby nawet, co się dzieje. Dziś już nikt nie poluje. Padłby martwy i miałbym mięso na wiele tygodni. Mógłbym nawet jeść je na surowo.

— Wiesz przecież, że nie ma bizonów, Michaelu. W ogóle żadnych dzikich zwierząt.

— Tylko żartowałem. Myślisz, że naprawdę byłbym zdolny zabić? Uśmiercić? Szczęść boże, może jestem trochę narwany, ale nie szalony! Co to, to nie. Albo posłuchaj tego: napadałbym na osiedla; zakradał się nocą i podwędzał warzywa, kawały białkopochodnego steku i co tylko się da. Nikt nie pilnuje osad. Nie spodziewają się, by ludzie z monad mieli chęć snuć się po okolicy. Na pewno nie umarłbym z głodu. I zobaczyłbym Nowy Jork, Stacion! Może nawet żyje tam jakieś dzikie plemię. Jeśli mają łodzie albo samoloty, mógłbym przeprawić się za ocean. Do Jerozolimy! Do Londynu! Do Afryki! Stacion parska śmiechem.

— Uwielbiam, kiedy zaczynasz udawać nonszalanta — mówi i przyciąga go w dół do swojego brzucha.

Michael przykłada pulsującą od marzeń głowę do gładkiej, napiętej krzywizny jej brzemiennego stanu.

— Czujesz naszą malutką? — pyta Stacion. — Słyszysz, jak śpiewa? Szczęść boże, Michael, tak bardzo cię kocham.

Nie traktuje go poważnie, zresztą — każdy postąpiłby tak na jej miejscu. Ale on i tak pójdzie. Wisząc na złączu, ustawiając przełączniki i mocując elektrody bocznikowe, wyobraża sobie, jak podróżuje po całym świecie. Cel: odwiedzić wszystkie istniejące miasta, od których wzięły nazwy osiedla miejskie Monady 116. Tyle, ile ich jeszcze zostało. Warszawę, Reykjavik, Louisville, Kolombo, Boston, Rzym, Tokio, Toledo, Paryż, Szanghaj, Edynburg i Nairobi. Londyn, Madryt, San Francisco, Birmingham, Leningrad, Wiedeń, Seattle, Bombaj i Pragę. Nawet Chicago i Pittsburgh, jeżeli tylko jeszcze istnieją. I całą resztę. Wymieniłem już wszystkie? Próbuje wyliczanki, zaczynając od parteru: Warszawa, Reykjavik, Wiedeń, Kolombo. Gubi się. Mniejsza o to, i tak wyjdę. Nawet jeśli nie zdołam przewędrować całego świata. Może być większy niż sobie wyobrażam. Przynajmniej coś zobaczę. Poczuję krople deszczu na twarzy. Usłyszę, jak szumią przybrzeżne fale. Będę przebierał palcami u nóg w zimnym i mokrym piasku. I grzał się na słońcu! Słońce, słońce! Opalę sobie skórę!

Przypuszczalnie niektórzy uczeni nadal podróżują, zwiedzając starożytne miejscowości, ale Michael nie zna osobiście żadnego z nich. Jason, mimo swej specjalizacji, z pewnością nie należy do tego grona. A przecież przydałaby mu się taka wycieczka. Mógłby obejrzeć ruiny Nowego Jorku, zobaczyć na własne oczy, jak to wszystko wyglądało. Ale Jason to Jason — nie ruszyłby się nawet, gdyby mógł. Na jego miejscu pojechałbym od razu. Czy naprawdę zostaliśmy stworzeni, by przeżyć całe życie w jednej zamkniętej wieży? Oglądał kilka kostek Jasona z materiałem o dawnych czasach: ulice na otwartym terenie, pędzące auta, domy, w których mieszkały pojedyncze rodziny — góra trzy, cztery osoby. Dziwne i niepojęte, ale i nieodparcie fascynujące. Jasna sprawa: to nie zdało egzaminu i tak poszatkowane społeczeństwo rozpadło się doszczętnie. Ludzkości potrzeba systemu zaplanowanego znacznie lepiej. Jednak Michael rozumie, dlaczego tamten styl życia mógł wydawać się atrakcyjny. Wyczuwa ten sam odśrodkowy pęd do wolności i pragnie choć trochę jej zasmakować. Nie trzeba wcale żyć jak oni, ale nie musimy też żyć tak jak teraz. Przynajmniej nie przez cały czas. Wyjdźmy na zewnątrz. Poznajmy, co to horyzontalność, a nie tylko bez przerwy góra — dół po naszym tysiącu pięter z naszymi Halami Fizycznego Spełnienia i ośrodkami fonicznymi, naszymi błogosławiennymi duchownymi, inżynierami moralnymi i pocieszycielami — naszym wszystkim. Musi być coś jeszcze. Jeden krótki wypad poza monadę: najważniejsze doświadczenie całego życia. Zrobi to. Kiedy tak zwisa wzdłuż Interfejsu i melancholijnie dostraja swoje gniazda do skali widma, reagując całkiem odruchowo na impulsy kontrolek programowania, przyrzeka sobie, że zanim umrze, na pewno spełni swoje marzenie. Pewnego dnia wyjdzie stąd.


Szwagier Michaela, Jason, zupełnie nieświadomie podsyca jeszcze płomień jego sekretnego pragnienia. Ta jego teoria, że monady zamieszkuje już inna rasa ludzka, teoria, którą rozwinął przed Stacion i Michaelem któregoś wieczoru spędzanego u Quevedów. Jak on to ujął? Prowadzę badania nad hipoteza, że życie w miastowcach stworzyło nowy rodzaj człowieka. Gatunek łatwo przystosowujący się do stosunkowo małej życiowej przestrzeni, z niskim współczynnikiem potrzeby prywatności. Michael miał wówczas wiele wątpliwości co do tej teorii. Nie wierzył, by fakt gnieżdżenia się w miastowcach świadczył od razu o przemianach na poziomie genetycznym. Prędzej już o psychologicznym uwarunkowaniu czy nawet o powszechnym pogodzeniu się z faktami. Jednak w miarę jak Jason perorował, jego pomysły nabierały w uszach Michaela coraz więcej sensu. Na przykład tłumaczenie, czemu nie opuszczamy miastowców, chociaż właściwie nie ma żadnego racjonalnego powodu, by tak postępować. Zdajemy sobie sprawę z nienormalności takiego pomysłu i zostajemy wewnątrz, czy nam się podoba, czy nie. Ci, którzy mają obiekcje i w żadnym razie nie potrafią się dostosować — cóż, wiecie, gdzie trafiają. Michael wie. Nonszałanci do zsuwni. Reszta przystosowuje się do warunków. Dwieście lat dość bezpardonowo narzuconego selektywnego rozmnażania. I wszyscy dziś jesteśmy świetnie przystosowani do takiego stylu życia.

Michael pamięta, jak przytaknął: Prawda, wszyscy są tak dobrze przystosowani, nie będąc przekonany, czy aby naprawdę wszyscy.

Z paroma wyjątkami — dżentelmeńsko zgodził się z nim wtedy Jason.

Michael rozmyśla o tym, wisząc na złączu. Bez dwu zdań, dobór naturalny wiele tłumaczy. Powszechną akceptację mona-dalnego stylu życia. Prawie powszechną. Każdy zakłada z góry, że tak właśnie wygląda życie: osiemset osiemdziesiąt pięć tysięcy luda pod jednym dachem, tysiąc pięter, kupa dzieciaków, wszyscy lgną do wszystkich. I każdy godzi się z sytuacją. Z paroma wyjątkami. Niektórzy z nas wystają przy oknach, gapiąc się w dal, na szeroki świat, i coś ich skręca, kotłuje się w środku. Chcemy wyjść na zewnątrz. Brakuje nam genu adaptacji?

Skoro Jason ma rację, skoro mieszkańcy monad rodzą się już z radością życia, które przyszło im wieść — skąd w populacji ta garstka odrzutów? Prawa genetyki. Nie można usunąć genu. Gdzieś go zagrzebałeś, a tu w jakimś ósmym pokoleniu wyskakuje nagle, by cię dręczyć. Mnie. Jest we mnie. Noszę w sobie skazę. Dlatego cierpię.

Michael postanawia porozmawiać o tych sprawach z siostrą.

Zachodzi do niej któregoś ranka. Jest jedenasta — pora, o której ma prawie stuprocentową pewność zastać ją w domu. No i jest, zajęta dziećmi. Jego słodka bliźniacza siostrzyczka, w tej chwili niestety trochę zagoniona. Ciemne włosy są nieuczesane. Jej jedyne okrycie to przybrudzony ręcznik przewieszony przez ramię. Umorusany policzek. Słysząc wchodzącego brata rozgląda się podejrzliwie.

— To ty…

Uśmiecha się do niego. Jak ślicznie wygląda, taka smukła i szczupła. Piersi Stacion są nabrzmiałe pokarmem; wielkie soczyste sakwy, rozkołysane i podskakujące. Michael woli jednak szczuplejsze kobiety.

— Tak tylko wpadłem — mówi do Micaeli. — Mogę chwilę posiedzieć?

— Szczęść boże, ile tylko chcesz. Mną się nie przejmuj. Urwanie głowy z tymi dziećmi.

— Może w czymś pomóc?

Micaela stanowczo zaprzecza, więc Michael siada, zakładając nogę na nogę, i przygląda się jej krzątaninie. Jeden szkrab ląduje pod spłukiwaczem, drugi w ochronnym kojcu. Pozostałe dzieciaki Micaela wyprawia do szkoły. Dzięki bogu. Brat patrzy na jej długie, wysmukłe nogi i jędrne pośladki, nie pofałdowane nadmiarem ciała. Niemal odczuwa chętkę, aby ją pokryć, tu, na miejscu, tylko że ona jest taka spięta od tej porannej bieganiny. Jakoś do tej pory nie robił z nią tego, przynajmniej od wspólnych dziecięcych prób. Wtedy, owszem, wkładał go jej — każdy kiedyś pokrywał siostrę. Zwłaszcza że są przecież bliźniakami: nic dziwnego, że dążyli do zespolenia. To bardzo szczególny rodzaj bliskości, jak posiadanie jeszcze jednego „ja”, tyle że kobiecego. Wzajemne wypytywanie o różne sprawy. Micaela dotykająca go, gdy mieli może po dziewięć lat.

— Jak to jest: czuć, że coś ci rośnie między nogami? Taki dyndus. Czy to nie zawadza przy chodzeniu?

Michael próbujący jej wytłumaczyć. Później, kiedy urosły jej piersi, sam zadawał podobne pytania. Prawdę mówiąc, dojrzała wcześniej niż on. Miała włosy na szparce na długo przedtem, nim jemu wyrosły wokół dyndusa. Szybko też zaczęła miesiączkować. Przez jakiś czas wytworzyło to nawet między nimi rodzaj przepaści: ona już dorosła, a on jeszcze dzieciak, choć oboje wciąż związani mocno bliźniaczą nicią pochodzenia z jednego łona. Michael uśmiecha się.

— Chciałbym cię o coś spytać — mówi. — Obiecujesz, że nikomu nie powiesz? Nawet Jasonowi?

Czy kiedykolwiek okazałam się paplą?

Przepraszani. Chciałem się tylko upewnić.

Micaela kończy robotę przy dzieciach i wyczerpana siada przy bracie, patrząc mu w twarz. Ręcznik zsuwa się bezładnie zakrywając jej uda. Skromnisia. Michael zastanawia się, jak by zareagowała, gdyby powiedział, że chce się z nią kochać. Jasne, Ugodziłaby się: nie miałaby wyboru, ale czy sama też by chciała? A może czułaby się niezręcznie, użyczając szparki bratu? Kiedyś było inaczej. Ale to było tak dawno temu. — Nie miałaś nigdy ochoty opuścić miastowca, Micaelo? — pyta siostrę.

— Masz na myśli: przeprowadzić się do innego?

— Nie. Po prostu wyjść. Zobaczyć Wielki Kanion. Piramidy. Wyjść na zewnątrz. Nigdy nie czujesz się jakaś niespokojna, zamknięta w monadzie?

Jej ciemne oczy rozbłyskują.

— Szczęść boże, tak! Niespokojna. Nigdy nie myślałam akurat o Piramidach, ale są dni, kiedy czuję, jak mury kładą się na mnie niczym mnóstwo rąk i ściskają ze wszystkich stron.

— Więc ty też!

— O co chodzi, Michael?

— Ta teoria Jasona. Że z pokolenia na pokolenie ludzie rodzą się coraz lepiej przystosowani do życia w monadzie. Przyszło mi do głowy, że niektórzy z nas są inni. Jesteśmy cofnięci w rozwoju. Chore geny.

— Zacofańcy.

— Otóż to! Jakby nie z tej epoki. Powinniśmy byli przyjść na świat w innym czasie. Kiedy ludzie mogli swobodnie się przemieszczać. Przynajmniej ja czuję w ten sposób. Chcę wyjść z budowli, Micaelo. Po prostu: powłóczyć się po okolicy.

— Nie mówisz poważnie.

— Owszem, mówię. Nie twierdzę, że na pewno to zrobię, ale czuję taką potrzebę. A to znaczy, że… cóż, jestem zacofańcem. Odstaję od spokojnego społeczeństwa, o jakim mówił Jason. Stacion za to pasuje doskonale. Kocha ten świat. Uważa go za idealny. Ja nie. I jeśli to sprawa genów, jeśli rzeczywiście jestem nieprzystosowany do tej cywilizacji, to ty musisz być taka sama. Mamy przecież te same geny. Więc wpadłem na pomysł, że porozmawiam z tobą o tym. Żeby lepiej zrozumieć siebie. Dowiedzieć się, na ile ty jesteś przystosowana.

— Nie jestem.

— Wiedziałem!

— Nie chodzi o to, że chce mi się wyjść z miastowca, raczej o inne rzeczy. Stany uczuciowe. Zazdrość, ambicje. Mam w głowie mnóstwo niebłogosławiennych myśli, Michaelu. Tak samo Jason. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu kłóciliśmy się o to. — Chichocze. — Stanęło na tym, że oboje jesteśmy zacofańcami. Starożytnymi dzikusami. Szkoda czasu na szczegóły, ale myślę, że z grubsza masz słuszność: tak, ani ty ani ja nie jesteśmy w środku prawdziwymi ludźmi z miastowca. To tylko zewnętrzna otoczka. Udawanie.

— Właśnie! Otoczka! — Michael aż klaszcze w ręce. — Zgadza się. Tego chciałem się dowiedzieć.

— Ale nie wyjdziesz z miastowca, prawda?

— Nawet jeśli tak, to tylko na trochę. Przekonać się, jak tam jest. W ogóle nie przejmuj się, że o tym wspomniałem.

Dostrzega w jej oczach troskę. Podchodzi do niej i przyciąga do siebie, otaczając ramionami.

— Nie utrudniaj mi tego, Micaelo — odzywa się. — Jeśli to zrobię, będzie to znaczyć, że musiałem. Znasz mnie i rozumiesz. Dlatego nie zamartwiaj się i czekaj, aż wrócę. Jeżeli w ogóle się zdecyduję.


Teraz ma już pewność, wyjąwszy parę ubocznych kwestii, na przykład pożegnanie. Ulotnić się, nie mówiąc ani słowa Stacion? Tak byłoby najlepiej; nigdy by go nie zrozumiała, a mogłaby wywołać komplikacje. No i Micaela. Kusi go, by odwiedzić ją jeszcze raz przed odejściem. Uroczyste pożegnanie. W całym miastowcu nie ma bliższej osoby. Przecież może się zdarzyć, że nie będzie mógł wrócić z tej zamiejskiej eskapady. Chciałby ją pokryć i wydaje mu się, że ona też go pragnie. Miłosne do widzenia, tak na wszelki wypadek. Tylko czy powinien tak ryzykować? Nie wolno mu za bardzo polegać na genetycznej więzi; gdyby dowiedziała się, że naprawdę planuje opuścić miastowiec, mogłaby kazać zatrzymać go i wysłać na kurację do inżynierów moralnych. Dla jego własnego dobra. Bez wątpienia uważa pomysł wyjścia z monady za godny nonszalanta. Zważywszy wszystkie za i przeciw, Michael postanawia nic jej nie mówić. Pokryje ją w wyobraźni. Jej usta na jego ustach, ruchliwy język. Pieści dłońmi sprężyste i mocne ciało swej siostry. Wchodzi w nią. Ich ciała współdrgają w doskonałej harmonii. Jesteśmy rozłączonymi połówkami jednej całości, teraz na nowo zespolonymi. Na krótką, ulotną chwilę. Widzi to tak dokładnie, że prawie gotów jest wycofać się z wcześniejszego postanowienia. Prawie.

Ostatecznie wychodzi, nie mówiąc słowa nikomu.

Poszło dość łatwo. Wie, jak zmusić ten wielki mechanizm, by służył jego celowi. Tego dnia na swojej zmianie Michael w znacznie mniejszym stopniu oddaje się marzeniom, wykonując swoje obowiązki z trochę większym skupieniem. Pracuje przy wyznaczonych gniazdach, sprawdzając powtórnie wszystkie impulsy, przebiegające przez kluczowe węzły monstrualnej budowli: zamówienia spożywcze, statystyki urodzin i zgonów, raporty o stanie atmosfery, poziom natężenia dźwięku w ośrodku fonicznym, uzupełnienie zapasów odlotyn w automatycznych dozownikach, wskaźniki obiegu moczu, połączenia telekomunikacyjne itede, itepe, itede. Usuwając typowe usterki, niby przypadkiem kładzie palce na klawiaturze gniazda i podłącza się do banku danych. Teraz ma bezpośredni kontakt z centralnym mózgiem — gigakomputerem. Maszyna wysyła mu sekwencję złocisto-metalicznych wiązek światła: sygnał gotowości do przeprogramowania. Świetnie. Michael poleca wydać przepustkę wyjścia dla Michaela Statlera, mieszkalnia numer 70411, do odebrania przez wymienionego wyżej obywatela w dowolnym terminalu i ważną do pierwszego użycia. Przychodzi mu do głowy, że mając zbyt dużo czasu, mógłby stchórzyć, i natychmiast koryguje polecenie: ważną dwanaście godzin od czasu wystawienia. Plus zezwolenie na powrót w dowolnym czasie. Maszyna wyświetla znak przyjęcia danych. Byczo. Teraz Michael nagrywa dwie wiadomości z instrukcją doręczenia piętnaście godzin po wydaniu przepustki. Pani Micaela Quevedo, mieszkalnia numer 76124. Kochana siostrzyczko, zrobiłem to. Trzymaj za mnie kciuki. Przyniosę ci garść piasku znad morza. Druga wiadomość dla pani Stacion Statler, mieszkalnia numer 70411; krótko i węzłowato wyjaśnia, dokąd i po co poszedł, prosząc, aby się nie martwiła, bo niebawem będzie z powrotem. Przynajmniej tyle jest winien siostrze i żonie. Na tym koniec pożegnań.

Kończy się jego zmiana. Jest wpół do szóstej. Nie ma sensu opuszczać miastowca na noc. Wraca do Stacion. Jedzą wspólnie kolację i Michael bawi się z dziećmi. Potem przez jakiś czas oglądają ekranowy program i kochają się. Być może ostatni raz. Stacion mówi:

— Jesteś jakiś nieobecny, Michaelu.

— Po prostu skonany. Miałem dziś mnóstwo napraw na ścianie.

Stacion zapada w drzemkę. Michael tuli ją w ramionach. Jaka miękka, ciepła — i taka duża, z każdą minutą większa. Komórki w jej brzuchu mnożą się. Cudowny podział. Szczęść boże! Myśl, że ją opuszcza, jest prawie nie do zniesienia. Lecz w tej samej chwili ekran rozbłyska obrazami dalekich lądów. Zachód słońca na wysepce Capri: szare morze, szare niebo, horyzont sięgający zenitu, drogi wijące się wzdłuż urwiska bujnie zarośniętego soczystą zielenią. Willa cesarza Tyberiusza. Rolnicy i pasterze, żyjący tak samo jak przed dziesięcioma tysiącami lat, dalecy od zmian zachodzących na kontynencie. Żadnych monad. Kochankowie mogą tarzać się w trawie. Spódnica zadarta w górę. Śmiech: kolce jakichś rodzących jagody pnączy drapią różowe pośladki dziewczyny, kiedy porusza się pod tobą, ale ona zupełnie nie zwraca na to uwagi. Krzepka, wiejska dziewucha z zawsze gorącą szparką. Okaz starożytnej dzikuski. Oboje brudzicie się, masz ziemię między palcami u nóg, w skórę na kolanach wrzynają się ziarenka piachu. Spójrz tam: mężczyźni w obdartych, brudnych łachach, siedzący w szczerym polu wśród winorośli; butelka złocistego wina krąży podawana z rąk do rąk. Ich cera jest taka ciemna! Jak wyprawiona skóra — jeśli tak właśnie wyglądała, w końcu skąd możesz wiedzieć? Ogorzali, krzepcy. Spaleni na prawdziwym słońcu. W dali, poniżej, łagodnie biją o brzeg morskie fale. Plaża pełna grot i fantastycznie rzeźbionych skał. Słońce schowało się już za chmurami, wybrzeże i niebo szarzeją coraz bardziej. Zaczyna mżyć przyjemny deszczyk. Noc. Ptaki wyśpiewują swoje hymny na nadejście ciemności. Kozy moszczą się do snu. Michael wędruje ścieżkami, starając się nie wdepnąć w dymiące i lśniące balasy łajna, przystając, by pomacać chropawą korę drzewa, skosztować słodyczy dojrzałej jagody. Prawie czuje ciągnącą od morza woń słonej bryzy. Widzi siebie biegnącego z Micaelą wzdłuż brzegu o brzasku: oboje nadzy, w powietrzu unosi się jeszcze nocna mgła, pierwsze błyski słońca oblewają szkarłatem ich jasne ciała. Woda jest cała złota. Wskakują, kąpią się i pływają; słona woda unosi ich lekko na powierzchni. Wiosłując ramionami, nurkują z otwartymi oczami, zapatrzeni z uwagą jedno na drugie. Włosy Micaeli płyną za nią czarną wstęgą. Jej stopy zostawiają ślad z wodnych pęcherzyków. Michael dogania ją i obejmuje, daleko od brzegu. Delfiny przyglądają im się przyjaźnie. Kochają się w przesławnym Morzu Śródziemnym, a z ich kazirodczych uścisków poczyna się dziecko. Pośród tych samych fal, w których Apollo igrał ze swoją siostrą. Choć może był to jakiś inny bóg. Wszystko wokół przesyca duch antyku. Krajobraz, smak; kąśliwy chłód porannej bryzy, która smaga ich, gdy wylegują się na plaży. Mokre ciała oblepione piaskiem, kawałek wodorostu zaplątany we włosach Micaeli. Podchodzi do nich chłopiec z koźlątkiem. Vino? Vino? Uśmiechając się, wyciąga rękę z gąsiorkiem. Micaela głaszcze koziołka. Chłopak patrzy z uwielbieniem na jej smukłe i nagie ciało. Si — mówisz — vino — lecz oczywiście nie masz żadnych pieniędzy i próbujesz mu to wytłumaczyć, ale chłopaka nic a nic to nie obchodzi. Wręcza ci bukłak. Pijesz duszkiem. Zimne, dojrzałe wino, od którego szumi w głowie. Pastuszek spogląda na Micaelę. Un bacio? Czemuż by nie, myślisz sobie. Co w tym złego? Si, si, un bacio — odpowiadasz i chłopiec zbliża się do Micaeli, wstydliwie całując ją w usta; robi ruch, jakby chciał dotknąć jej piersi, ale nie śmie i poprzestaje na pocałunku. Uśmiechnięty od ucha do ucha, odstępuje, po czym podchodzi do ciebie, obdarza szybkim całusem i czmycha, razem z koziołkiem, zostawiwszy swój gąsiorek. Częstujesz winem Micaelę. Strużki napoju ściekają jej po brodzie, zostawiając mieniące się złociście w coraz jaśniej świecącym słońcu kropelki. Po opróżnieniu bukłaczka, ciskasz go daleko w morze. Podarunek dla syren. Bierzesz Micaelę za rękę. Wspinacie się po urwisku pośród krzaków jeżyn i kamyków, obsuwających się pod bosymi stopami. Zabudowania, zmiany temperatury, dźwięki i zapachy. Ptaki. Śmiech. Przecudna wyspa Capri. Przed wami chłopak z koźlątkiem, macha do was z drugiej strony wąwozu: prędzej, prędzej — chodźcie, coś wam pokażę. Ekran gaśnie. Leżysz na platformie sypialnej obok swej rozespanej żony na 704 piętrze Monady Miejskiej 116.

Musi wyjść. Po prostu musi.

Wstaje z posiania. Stacion wierci się.

— Ciii… — uspokaja ją Michael. — Śpij.

— Idziesz lunatykować?

— Chyba tak — odpowiada.

Rozbiera się i wchodzi pod spłukiwacz. Następnie wkłada czystą tunikę i sandały — najtrwalsze z jego ubrań. Co jeszcze powinien wziąć? Przecież nic nie ma. Pójdzie tak, jak stoi.

Całuje Stacion. Un bacio. Ancora un bacio. Może ostatni raz. Na chwilę kładzie rękę na jej brzuchu. Rano dostanie jego wiadomość. Do widzenia, bywajcie — żegna śpiące dzieci i wychodzi. Wznosi oczy w górę, jak gdyby był w stanie przewiercić wzrokiem te pięćdziesiąt parę pięter, które zasłaniają mu widok. Do zobaczenia, Micaelo. Ściskam cię. Jest pół do trzeciej. Kawał czasu do świtu. Nie będzie się spieszył. Przystając, przygląda się otaczającym go murom. Ciemny, metaliczny plastyk o cieple barwy połyskliwego spiżu. Mocna, solidnie zaprojektowana konstrukcja. Wężowe sploty niewidocznych przewodów wijące się wewnątrz rdzenia instalacyjnego. I ten przeogromny, czuwający umysł — twór ludzki, który jednak tak łatwo było oszukać. Michael odnajduje w korytarzu terminal i podaje swoją tożsamość.

— Michael Statler, numer 70411. Proszę o przepustkę wyjścia.

— Oczywiście, sir. Pańska przepustka.

W otworze pojawia się lśniąca błękitna bransoleta. Michael wsuwa ją na przegub dłoni. Zjeżdża w dół szybociągiem. Wysiada na pięćset osiemdziesiątym, bez specjalnego powodu. Boston. Ma trochę czasu do stracenia. Niczym turysta z Wenus spaceruje po korytarzu, od czasu do czasu natykając się na zaspanego lunatyka w drodze do własnego domu. Zgodnie z powszechnym przywilejem otwiera parę drzwi, popatrując na ludzi w środku. Niektórzy są przebudzeni, ale większość śpi. Jakaś dziewczyna zaprasza go na swoją platformę. Michael potrząsa głową.

— Tylko przechodziłem — mówi i wraca do szybociągu.

W dół na trzysta siedemdziesiąte piąte. San Francisco. Tu żyją artyści. Słychać muzykę. Michael zawsze zazdrościł mieszkańcom tego miasta. Ich życie ma sens. Mają swoją sztukę. Tutaj też zagląda do kilku mieszkalni.

„Ruszcie się — chciałby im powiedzieć. — Mam przepustkę, wychodzę na dwór! Chodźcie ze mną, wszyscy!” Rzeźbiarze i poeci, muzycy i dramaturdzy. Będzie ich pstrym kobziarzem. Ale nie jest pewien, czy na jedną przepustkę może opuścić miasto-wiec więcej niż jedna osoba, i w końcu nie mówi nic. Zamiast tego kontynuuje zjazd w dół. Birmingham. Pittsburgh, gdzie Jason trudzi się nad ratowaniem przeszłości, której już nie sposób uratować. Tokio. Praga. Warszawa. Reykjavik. Cały ogrom budowli spoczywa teraz na jego barkach. Tysiąc pięter, osiemset osiemdziesiąt pięć tysięcy ludzi. W tej samej chwili, gdy tak tu stoi, rodzi się dwanaścioro maleństw, a tuzin innych właśnie się poczyna. Być może też ktoś umiera. A jeden człowiek właśnie ucieka. Pożegnać się z komputerem? Z jego zwojami i przewodami, zatopionymi w cieczy wnętrznościami i tonami szkieletu konstrukcji? Milion oczu, rozmieszczonych we wszystkich zaułkach każdego z miast, patrzy teraz na niego. Ale jest bezpieczny, ma przecież przepustkę.

Parter. Wszyscy wysiadać.

Poszło tak łatwo. Tylko gdzie jest wyjście? Tam? Taki niepozorny luk? Spodziewał się raczej obszernego hallu, onyksowych podłóg, alabastrowych kolumn, polerowanego mosiądzu, jasnego oświetlenia i wahadłowych drzwi. Jasne: przecież nikt ważny nigdy tędy nie wychodzi. Wysokiej rangi dygnitarze podróżują szybkolotami, zaczynając i kończąc wojaże na lądowisku na tysięcznym piętrze. A gondole dostawcze z płodami rolnymi z osad wjeżdżają do miastowca głęboko pod powierzchnią ziemi. Raz na wiele lat może się zdarzyć, by skorzystano z wyjścia na parterze. To właśnie będzie ten raz. Tylko jak się do tego zabrać? Michael trzyma przepustkę w górze przed sobą, mając nadzieję, że gdzieś w pobliżu wbudowano skanery. Są. Nad włazem zapala się czerwona lampka. Luk otwiera się. Postępując naprzód, Michael wchodzi do długiego, chłodnego i słabo oświetlonego tunelu. Drzwi włazu zamykają się za nim. Ochrona przed zanieczyszczeniem powietrzem z zewnątrz — domyśla się. Czeka… Drugie drzwi, skrzypiąc trochę, stają otworem. Michael nie widzi przed sobą nic prócz ciemności, mimo to przekracza próg i natrafia na schodki: siedem… osiem stopni. Schodząc w dół, niespodziewanie dociera do ostatniego. Odgłos upadku. Dalej już tylko ziemia, dziwnie gąbczasta i ustępliwa. Ziemia. Gleba. Piach. Jest na zewnątrz. Wyszedł.

Czuje się trochę tak, jak musiał czuć się pierwszy człowiek spacerujący po Księżycu. Idzie niepewnym krokiem, nie wiedząc zupełnie, czego się spodziewać. Tyle nowych, nieznanych wrażeń równocześnie. Właz zatrzaskuje się za nim. Od tej chwili jest zdany wyłącznie na siebie. Mimo wszystko nie czuje strachu. Musi skupić się na jednej rzeczy naraz. Przede wszystkim: powietrze. Robi głęboki wdech. Taak, smakuje inaczej, bardziej słodko i rześko, naturalniej. Kiedy nim oddycha, ma wrażenie, że rozpręża mu się ono w płucach, wypełniając najdalsze fałdy i pęcherzyki. Jednak po minucie nie rozróżnia już w nim żadnych cech nowości. Po prostu powietrze: obojętna, znajoma mieszanka. Jak gdyby wdychał tę atmosferę całe życie. Czy razem z nią połyka śmiercionośne bakterie? W końcu pochodzi z aseptycznego, izolowanego środowiska. Może za godzinę będzie już leżał na ziemi, blady i wzdęty, wijąc się w agonii. Może już w tej chwili jakieś obce pyłki, przywiane przez wiatr, kiełkują gdzieś w jego nosie. Uduszony przez rozrastająca się kolonię grzybów. Dajmy sobie spokój z powietrzem. Michael unosi wzrok.

Do brzasku zostało jeszcze dobrze ponad godzinę. Czarno-błękitne niebo jest całe upstrzone gwiazdami, wysoko w górze wisi rogal księżyca. Michael widywał już niebo z okien miastowca, ale nigdy takie. Stoi rozkraczony, z zadartą głową i rozpostartymi ramionami. Obejmuje gwiezdny blask. Milion lodowatych ostrzy kłuje ciało. Ma ochotę rozebrać się i leżeć, nagi wobec nocy, aż opalą go księżyc i gwiazdy. Uśmiechając się, odchodzi od monady następne dziesięć kroków. Ogląda się za siebie. Słup soli. Wysoki na trzy kilometry. Przebija powietrze niczym przechylająca się bryła, przeraża go. Zaczyna liczyć piętra, ale wysiłek mąci mu w głowie i dochodzi ledwie do pięćdziesiątki. Pod tym kątem większa część budowli pozostaje niewidoczna, wznosząc się niezwykle stromo nad jego głową, mimo to jednak Michael widzi wystarczająco dużo. Cały ten ogrom sprawia wrażenie, jakby groził, że go zmiażdży. Michael oddala się, wchodząc na plac pośrodku ogrodu. Przed nim, w odległości, która pozwala lepiej ocenić jej prawdziwe rozmiary, wyrasta straszliwy moloch sąsiedniej monady. Wieża niemalże szturcha nieboskłon. Taki ogrom, taka masa! Tyle okien! A w środku osiemset pięćdziesiąt tysięcy, może nawet więcej, ludzi, których nigdy nie spotkał. Dzieci, lunatycy, komputerowi konserwatorzy, pocieszyciełe, żony, matki — cały świat. Martwy. Nieżywy. Spogląda w lewo. Następna monada, spowita mgłą nadchodzącego dnia. W prawo. Jeszcze jedna. Michael kieruje wzrok w dół, bliżej ziemi. Ogród. Publiczne ścieżki. Trawa. Klęka i odrywa źdźbło, czując natychmiastowy wyrzut sumienia, kiedy zamyka zielony pęd w złożonych w kulę dłoniach. Morderca. Wkłada trawę do ust: niezbyt przyjemna w smaku. Wyobrażał sobie, że będzie słodka. A to jest ziemia. Ryje ją palcami. Czerń brudu za paznokciami. Żłobi bruzdę w poprzek klombu z kwiatami. Obwąchuje żótłą kopułę płatków. Patrzy w górę na drzewo. Ręka dotyka kory.

Przez plac sunie automat ogrodniczy, przycinając i nawożąc roślinność. Obracając się na ciężkiej, czarnej podstawie, spogląda na człowieka. Pytanie. Michael unosi nadgarstek, pozwalając przeskanować swoją przepustkę. Robot przestaje się nim interesować.

Jest już kawał drogi od Miastowca 116. Po raz kolejny odwraca się i patrzy uważnie, mogąc nareszcie ogarnąć całą wysokość budowli. Nie do odróżnienia od 117 czy 115. Wzrusza ramionami i rusza przed siebie ścieżką odchodzącą od linii, wzdłuż której rzędem stoją monady. Sadzawka: Michael przykuca na brzegu i zanurza rękę. Potem przytyka twarz do lustra wody i pije. Chlapie radośnie. Na niebie widać już świt. Gwiazdy dawno zniknęły, a księżyc właśnie się chowa. Michael gorączkowo zrzuca ubranie. Wolno wchodzi do stawu, sycząc, gdy woda sięga mu do lędźwi. Płynie ostrożnie, od czasu do czasu staje na nogi, by poczuć zimne, muliste dno; w końcu dociera do miejsca, w którym nie może już zagruntować. Śpiewają ptaki. Pierwszy poranek od początku świata. Blada poświata dnia sunie przez milczący nieboskłon. Po niedługiej chwili Michael wychodzi z wody i staje nagi i ociekający na skraju sadzawki, trzęsąc się trochę. Przysłuchuje się ptakom i obserwuje, jak na wschodzie wynurza się czerwona tarcza słońca. Powoli dociera do niego, że płacze. Piękno wszystkiego. Samotność. Jest zupełnie sam o pierwszym brzasku od narodzin czasu. Dobrze, że się rozebrał; jestem Adamem. Dotyka genitaliów. Patrząc hen w dal, widzi trzy monady połyskujące perłowym światłem i zastanawia się, która z nich to 116. Tam jest Stacion. I Micaela. Gdyby mogła być teraz ze mną. Oboje golutcy przy tym stawie. Odwrócić się i wejść w nią. Podczas gdy wąż przygląda się z drzewa. Michael parska śmiechem. Szczęść boże! Jest sam jak palec i ani trochę się nie boi; dokoła żywej duszy, a jemu w to graj — mimo że brakuje mu Micaeli i Stacion, każdej, obu. Drży. Stwardniał od pożądania. Wciąż jeszcze trochę łka, po twarzy z rzadka już płyną gorące łzy. Przygląda się, jak niebo błękitnieje i znów bierze w rękę swoją męskość; przygryza wargę, przywołując w pamięci tamtą fantazję o plaży na Capri: wino, chłopiec z koziołkiem i pocałunki, on i Micaela o świcie, oboje nadzy… Dyszy, kiedy przychodzi wytrysk. Użyźnił nagą ziemię. W tym lepkim bajorku jest teraz dwieście milionów nienarodzonych dzieci. Znów idzie się wykąpać. Później podejmuje wędrówkę, wpierw niosąc rzeczy przewieszone przez ramię, by po jakiejś godzinie włożyć je na powrót, w obawie, że wschodzące słońce wyciśnie swój palący pocałunek na jego wrażliwej, chowanej za murami skórze.

Do południa place, sadzawki i publiczne ogrody zostały daleko w tyle i Michael wkroczył na obrzeża którejś z osad rolniczych. Rozległy teren jest całkiem płaski; daleko na horyzoncie lśnią brązowe szpikulce miastowców, malejące ku zachodowi i wschodowi. Nie ma drzew ani żadnej innej dzikiej, rosnącej samopas roślinności; ani śladu bezładnych wykwitów zieleni, które tak urzekały go podczas tamtej wędrówki po Capri. Michael widzi długie rzędy niewysokich roślin, oddzielonych pasami gołej i czarnej ziemi; gdzieniegdzie napotyka ogromny zagon, całkiem pusty, jak gdyby czekał na zasiew. Zgaduje, że to pola warzywne. Ogląda rośliny: tysiące kulistych, zakręconych pędów, mocno do siebie przyciśniętych; tysiące innych — podłużnych i trawiastych, z dyndającymi kitkami; tysiące jeszcze i jeszcze innych. Gdy tak idzie przed siebie, rodzaj uprawy ulega zmianie. Kukurydza? Fasola? Marchew? Pszenica? Dynia? W żaden sposób nie potrafi rozpoznać gatunku. Szkolne lekcje biologii prawie zupełnie wywietrzały mu z głowy; teraz może tylko zgadywać — i to prawie na pewno błędnie. Odrywa po liściu z tej i owej łodygi. Smakuje pędy i strąki. Z sandałami w ręce maszeruje na bosaka przez lubieżnie przerzucone skiby gruntu.

Przypuszcza, że idzie na wschód. W stronę, w której wzeszło słońce. Ale teraz słońce jest już wysoko nad głową i niełatwo ustalić kierunek. Z kurczącego się szeregu miastowców też nie ma w tym względzie żadnego pożytku. Jak daleko jeszcze do morza? Na wspomnienie plaży jego oczy znowu wilgotnieją. Wzburzone grzbiety przybrzeżnych fal. Smak soli. Tysiąc kilometrów? Jaka to odległość? Próbuje posłużyć się przykładem. Przewracamy monadę i przytykamy do jej końca drugą, potem następną i jeszcze jedną. Jeśli rzeczywiście morze jest tysiąc kilometrów stąd, to ma do niego trzysta trzydzieści trzy ułożone jeden za drugim miastowce. Zamiera w nim serce. W ogóle nie ma poczucia odległości. Równie dobrze może to być dziesięć tysięcy kilometrów. Wyobraża sobie, czym byłoby przejść się trzysta trzydzieści trzy razy z Reykjaviku do Louisville, tylko horyzontalnie. Ale da radę — jeśli tylko starczy mu uporu. Gdyby tylko trafił na coś do jedzenia. Te liście, badyle i strąki nie przypadły mu do smaku. Właściwie które części rośliny są jadalne? Czy powinien je upiec? Jak? Wygląda na to, że ta wyprawa będzie trudniejsza niż się spodziewał. Ale jedyną alternatywą jest powrót do miastowca, a tego nie zamierza zrobić. To byłoby jak umrzeć, nim w ogóle zaczęło się żyć. Idzie dalej.

Zmęczenie. Jego wędrówka trwa już dobre sześć czy siedem godzin i Michael jest trochę rozkojarzony z głodu. Do tego dochodzi oczywiście wysiłek fizyczny. Horyzontalne chodzenie z pewnością angażuje całkiem inne mięśnie. Wspinanie się i schodzenie po schodach to pestka, nie mówiąc już o jeździe szybociągiem, a krótkie poziome spacery po korytarzach zupełnie nie przygotowały go na taki trud. Bolą go tylne partie ud; ma zastałe stawy w kostkach: przykre uczucie jakby kość tarła o kość. Mięśniom ramion coraz trudniej przychodzi utrzymać głowę w górze. Gramolenie się po nierównym terenie jeszcze zwiększa problem. Na moment przystaje, żeby odetchnąć. Niezadługo potem dochodzi do strumyka, a właściwie rowu, przecinającego pola; ugasiwszy pragnienie, zrzuca ubranie i kąpie się. Zimna woda działa orzeźwiająco i Michael rusza dalej. Trzykrotnie zatrzymuje się po drodze, aby spróbować nie zebranych jeszcze plonów. Co zrobi, kiedy zajdzie zbyt daleko od miastowca, by wrócić, a nie znajdzie nic, czym mógłby zaspokoić głód? Będzie wlókł się przez szczere pole coraz bardziej wyczerpany, próbując ostatnimi siłami doczłapać do widniejącej w oddali monady? Śmierć głodowa pośród całej tej zielonej obfitości. Bzdura. Da sobie radę.

Bycie samemu także zaczyna mu już doskwierać. Prawdę mówiąc, trochę go to dziwi. W miastowcu nieprzebrany, przewalający się potok ludzki często go irytował. Plącząca się pod nogami, wszędobylska dzieciarnia; grupki kobiet, zajmujące korytarze i tym podobne rzeczy. Znajdował jakąś ewidentnie niebłogosławienną przyjemność w swoim codziennym wiszeniu na złączu, w półmroku, mając styczność tylko z pozostałą dziewiątką z brygady — a i to na odległość, bo przecież każdy z nich trzymał się pilnowania własnych gniazd. Lata całe hołubił wizję tej swojej ucieczki w prywatność, okrutnie wsteczną myśl o samotności. Teraz, kiedy fantazja stała się rzeczywistością, a czysta radość z jej spełnienia doprowadziła go do płaczu w pierwszych chwilach poranka, jego popołudniowe położenie nie rysuje się już w tak różowych barwach. Przyłapuje się na tym, że rzuca na boki pełne nadziei spojrzenia, jak gdyby próbował dostrzec cień przechodzącego człowieka. Może gdyby była z nim Micaela, czułby się pewniej. Adam. Ewa. Ale ona nie chciałaby wyjść. W końcu są tylko bliźniakami dwujajowymi, nie mają stuprocentowo tych samych genów; wprawdzie jest trochę niespokojna, ale nigdy nie zrobiłaby czegoś równie szalonego. Wyobraża sobie, jak z mozołem maszeruje teraz u jego boku. O tak. Od czasu do czasu robią przerwy, by się kochać. Na dobre opada go poczucie osamotnienia.

Krzyczy. Woła swoje imię, później Micaeli, Stacion. Wykrzykuje imiona dzieci.

— Jestem mieszkańcem Edynburga! — wrzeszczy. — Siedemset czwarte piętro. Monada Miejska 116!

Okrzyki ulatują do góry, w stronę pierzastych chmur. Jakie śliczne jest teraz niebo: całe złoto-blado-błękitne.

Nagły buczący dźwięk od północy? — z każdą sekundą coraz głośniejszy. Chrapliwy, rzężący warkot. Czyżby jego wrzaski ściągnęły tu jakąś bestię? Przysłania oczy. Jest: długi i czarny kadłub lecący niespiesznie w jego kierunku na wysokości, no — góra stu metrów. Michael rzuca się na ziemię, nurkując między grzędy kapusty, rzepy czy cokolwiek to jest. Czarny potwór ma tuzin grubych i krótkich dysz, sterczących po bokach, a każda z nich wypluwa obłok zielonkawej mgły. Michael zaczyna rozumieć: to pewnie maszyna do opylania zasiewów. Jakaś trucizna, która ma uśmiercić owady i inne szkodniki. Co może mi zrobić? Zwija się w kłębek: kolana przy brodzie, ręce blisko twarzy, zamknięte oczy i usta, osłonięte dłonią. Co za okropny ryk — jeżeli nie zrobi tego to świństwo, wykończą mnie same decybele. Ale warkot powoli cichnie. Machina przeleciała nad nim. Środek owadobójczy właśnie opada — domyśla się Michael, starając się wstrzymać oddech. Zaciska wargi. Z nieba sypią się ogniste płatki. Kwiaty śmierci. O, właśnie: jakaś wilgotność na policzku, oblepiający, kropelkowaty welon. Jak długo potrwa, nim go zabije? Odlicza upływające minuty. Jednak wciąż żyje. Latającego spryskiwacza nie słychać już od dawna. Michael ostrożnie otwiera oczy i staje na nogi. Wszystko wskazuje na to, że środek nie stanowi żadnego zagrożenia, ale uciekinier na wszelki wypadek puszcza się przez pole w kierunku mieniącej się wstążki pobliskiego strumienia; spanikowany zrzuca ubranie i zanurza się, szorując całe ciało. Dopiero po wyjściu na brzeg przychodzi mu do głowy, że przecież strumyk też został spryskany. No, w każdym razie jakoś nie umarł.

Jak daleko może być do najbliższej osady?


Jakim cudem, w swej nieskończonej mądrości, planiści tego gospodarstwa nie zrównali z ziemią jednego niziutkiego pagórka. Wchodząc na niego w pełni popołudnia, Michael może ogarnąć wzrokiem całą okolicę. Są miastowce, dziwnie skarlałe. Pola uprawne. Widać teraz maszyny, sunące pośród grządek: wieloramienne automaty prawdopodobnie wyrywają chwasty. Za to ani śladu osiedla. Michael schodzi ze wzgórza i niebawem natyka się na jeden z automatów rolniczych. Pierwsze towarzystwo, jakie miał od rana.

— Dzień dobry. Michael Statler z Monady 116. Jak się nazywasz, robocie, i co tutaj robisz?

Żółte ślepia mierzą go niechętnie, po czym odwracają się. Maszyna spulchnia glebę u nasady każdej rośliny z szeregu. Następnie strzyka czymś mlekowatym na korzenie. Nonszalancki złom. A może tylko nie zaprogramowany na mówienie.

— Nic nie szkodzi — mówi na głos. — Milczenie jest złotem. Mógłbyś mi tylko powiedzieć, gdzie znajdę coś do jedzenia. Albo spotkam jakichś ludzi.

Znów ten buczący warkot. Cholerstwo! Jeszcze jeden śmierdzący opylacz! Przypada do ziemi, gotów się skulić, ale nie: tym razem latająca maszyna niczego nie rozpyla ani nie leci dalej w swoją stronę; zawisnąwszy nad jego głową, kołysze się, kreśląc ciasne kółka i robiąc piekielny, monstrualny jazgot. W brzuchu pojazdu otwiera się właz, wyrzucając w przestworza podwójną nitkę pięknego złocistego włókna. Kiedy opada na ziemię, ześlizguje się po niej w dół, siedząc w gondoli zaciskowej człowiek — kobieta, a tuż za nią mężczyzna. Lądują zręcznie i idą w stronę Michaela. Ponure twarze. Błyszczące, paciorkowate oczy. U pasa dynda jakaś broń. Ich jedyny strój to połyskujące czerwone przepaski, zakrywające ciała od pasa do ud. Oboje są wysmukli, o opalonej skórze. Mężczyzna ma czarną i gęstą, lecz sztywną brodę: niesamowity i groteskowy zarost na twarzy! Biust kobiety jest mały i twardy. Obydwoje z mężczyzną równocześnie sięgają po broń.

— Dzień dobry! — rzuca ochrypłe Michael. — Jestem z miastowca! Po prostu zwiedzam wasz kraj. Przyjaciel! Przyjaciel! Przyjaciel!

Kobieta mówi coś kompletnie niezrozumiałego. Michael wzrusza ramionami.

— Przepraszam, ale nie różu…

Lufa wbija mu się między żebra. Jaką ona ma beznamiętną twarz! I oczy — jak lodowate guziczki. Zabiją go? Teraz odzywa się mężczyzna. Wyraźnie, wolno i bardzo głośno, tak jak przemawia się do trzyletniego malucha. Ani jedna sylaba nie brzmi znajomo. Pewnie zarzucają mu wkroczenie na tereny rolnicze. Któryś z automatów musiał zawiadomić o nim osadę. Wyciąga rękę: z tego miejsca monady są nadal widoczne. Wskazuje na nie, po czym puka się w pierś. Zresztą po co to przedstawienie? Przecież muszą wiedzieć, skąd się tu wziął. Jego zaborcy przytakują skinieniem głowy, bez cienia uśmiechu. Nieprzyjemna para. A więc został aresztowany. Intruz zagrażający świętości pól. Kobieta łapie go za łokieć. Cóż, przynajmniej nie zabiją go na miejscu. Ich robiąca piekielny hałas latająca machina przez cały czas warczy nad głową, kołując w pobliżu. Popychają go w stronę zwisających z niej pasów. Kobieta jest już w gondoli zaciskowej, która winduje ją w górę. Mężczyzna wypowiada słowa, które znaczą pewnie: „Teraz ty”. Michael odpowiada uśmiechem. Jedyna jego nadzieja to współpraca. Próbuje rozgryźć, jak się wchodzi do gondoli; mężczyzna wykonuje za niego wszystkie niezbędne czynności i zamyka go w pojeździe. Po chwili jest już na górze. Kobieta czeka na niego, uwalnia z kapsuły i popycha na siatkowe siedzisko. Broń trzyma w pogotowiu. Chwilę później dołącza do nich jej towarzysz; luk zamyka się i latający pojazd z rykiem startuje. Podczas lotu oboje zadają pytania, bombardując go krótkimi, przeszywającymi seriami słów, na które Michael może tylko odpowiadać przepraszającym tonem:

— Nie znam waszego języka. Skąd mogę wiedzieć, o co wam chodzi?

Maszyna ląduje po paru minutach lotu. Para szturchańca-mi wyrzuca Michaela ze środka na łyse, czerwonawo-brunatne pole. Na jego obrzeżach stoją niskie, ceglane domy z płaskimi dachami; widać szare pojazdy z dziwacznie zadartymi przodami, parę wieloramiennych automatów rolniczych i dziesiątki ludzi obojga płci, ubranych w czerwone i błyszczące przepaski biodrowe. Niewiele dzieci; może są w szkole, chociaż dzień ma się raczej ku końcowi. Wszyscy pokazują go sobie palcami, trajkocząc szybko. Chrapliwe, niezrozumiałe uwagi. Ktoś parska śmiechem. Michael czuje się dziwnie wylękniony, nie tyle z powodu ewentualnego niebezpieczeństwa, które może mu grozić, ile za sprawą obcości wszystkiego, co go tutaj otacza. Wie, że trafił do osady rolniczej. Jego całodniowy marsz był tylko wstępem; dopiero teraz naprawdę przekroczył granice innego świata.


Para, która go schwytała, kuksańcami prowadzi Michaela przez cały plac, przepycha przez ciżbę rolników i wiedzie do jednego z budynków. Gdy Michael przechodzi obok nich, farmerzy, mamrocząc coś miękko, dotykają jego ubrania, odkrytych ramion i twarzy. Jakby był dziwolągiem. Istotą, która zstąpiła między nich co najmniej z Marsa. Dom jest marnie oświetlony i niechlujnie zbudowany: nierówne mury z niskimi stropami i wypaczonymi podłogami z jakiegoś jasnego, porowatego plastyku. Wrzucają go do pustego, nędznego pokoju. W powietrzu dominuje kwaśna woń: wymiociny? Na odchodnym kobieta paroma obcesowymi gestami wskazuje podstawowe urządzenia. Nie ma platformy sypialnej; prawdopodobnie ma spać na tej stercie zmiętoszonych koców pod ścianą. Ani śladu spłukiwacza. Do załatwiania się ma służyć to pojedyncze urządzenie, rodzaj plastykowego komina wpuszczonego w podłogę, z przyciskiem do spłukiwania. Muszla zrobiona z jakiegoś przypominającego gładki kamień tworzywa, pożółkła i miejscami popękana. Najwyraźniej oddaje się tu razem mocz i kał. Dziwny wynalazek. Nagle oświeca go, że przecież oni tutaj nie potrzebują przetwarzać odchodów. W pomieszczeniu brak jakiegokolwiek sztucznego światła. Przez jedyne okno sączy się blask dogasającego, popołudniowego słońca. Okno wychodzi na plac, na którym wciąż gromadzą się rozmawiający o nim rolnicy. Michael widzi, jak gestykulują, trącając się i kiwając głowami. W futrynie tkwią końce metalowych krat, zbyt wąskich, by między nimi mógł się prześliznąć człowiek. Nie ma co: więzienna cela. Sprawdza drzwi. Zamknięte. Jak gościnnie z ich strony. W ten sposób nigdy nie dotrze do morza.

— Posłuchajcie — woła do grupek na placu — nie mam żadnych wrogich zamiarów! Nie musicie mnie zamykać!

Śmieją się. Dwóch młodych mężczyzn podchodzi spacerkiem i przygląda mu się z namaszczeniem. Jeden przykłada rękę do ust i pieczołowicie pluje śliną na całą dłoń, po czym wyciąga ją w stronę towarzysza; ten przyciska do zaślinionej ręki swoją i obaj wybuchają gromkim śmiechem. Michael gapi się, zdębiały. Słyszał o barbarzyńskich zwyczajach w osiedlach rolniczych. Prymitywnych, niezrozumiałych. Młodzieńcy rzucają coś pogardliwie pod jego adresem i odchodzą. Ich miejsce przy oknie zajmuje dziewczyna. Wygląda na jakieś piętnaście, szesnaście lat. Ma duże i opalone na ciemno piersi, pomiędzy którymi wisi amulet o wyraźnie fallicznym kształcie. Bawi się nim, co Michael odbiera jako lubieżną zachętę.

— Bardzo chętnie — mówi. — Jeżeli tylko mnie stąd wypuścisz.

Przekłada ręce przez kraty, jakby chcąc ją popieścić. Dziewczyna odskakuje do tyłu ze wzburzeniem w oczach i robi gwałtowny ruch, dźgając w jego stronę lewą ręką ze schowanym do wewnątrz kciukiem i wyprostowanymi pozostałymi palcami mierzącymi w jego twarz. Wyraźnie nieprzyzwoity gest. Po jej odejściu jeszcze kilka starszych osób podchodzi, by mu się przyjrzeć. Jedna z nich — kobieta — powoli i miarowo klepie się w podbródek w rytmie, który wyraźnie coś znaczy. Pomarszczony mężczyzna ze spokojem trzykrotnie przykłada lewą dłoń do prawego łokcia; inny schyla się, dotyka rękoma ziemi, po czym prostuje się, unosząc je wysoko nad głowę, jakby odgrywał proces wzrostu jakiejś wysokopiennej rośliny, a może budowę miastowca. Cokolwiek by to nie było, na koniec parska przeraźliwym rechotem i potykając się odchodzi. Zapada noc. W mroku zmierzchu Michael widzi, jak maszyny spryskujące uprawy siadają jedna po drugiej na placu — niczym ptaki, wracające wieczorem do gniazda; z pól maszerują tuziny rozkraczonych na swoich licznych odnóżach automatów rolniczych. Gapie rozchodzą się; Michael patrzy, jak znikają po domach dookoła placu. Mimo niepewności swego losu w niewoli, jest urzeczony egzotyczną naturą tego miejsca. Żyją tak blisko ziemi, spędzają całe dnie na słońcu, nie wiedząc nic o dobrobycie, jaki oferują swoim mieszkańcom ludne monady.

Drzwi otwierają się z trzaskiem i uzbrojona dziewczyna wnosi kolację. Postawiwszy tacę, wychodzi bez jednego słowa. Duszone warzywa, czysty rosół, jakieś nieznane czerwone owoce i czarka chłodnego wina. Owoce są poobtłukiwane i, jak na jego gust, zbyt dojrzałe, za to cała reszta smakuje wyśmienicie. Je łapczywie, dokładnie opróżniając tacę. Po posiłku podchodzi do okna. Środkowa część placu jest nadal pusta, ale na jego najdalszym krańcu ośmiu, może dziesięciu mężczyzn, wyglądających na brygadę remontową, właśnie odjeżdża pojazdami rolniczymi do pracy. W jego celi panują już zupełne ciemności. Nie mając nic innego do roboty, Michael zrzuca ubranie i rozwala się na kocach. Mimo wyczerpania długą całodzienną wędrówką nie od razu udaje mu się zasnąć: jego umysł pracuje jak oszalały, rozważając możliwości rozwoju obecnej sytuacji. Bez wątpienia jutro będą go wypytywać. Musi być ktoś, kto mówi językiem monad. A nawet jeśli nie, to przy odrobinie szczęścia Michael pokaże im, że jest niegroźny. Dużo uśmiechu, przyjazny sposób bycia, atmosfera niewinności. Może nawet namówi ich, aby odeskortowali go poza granice swego terytorium. Polecieliby z nim na wschód i wysadzili w jakiejś innej osadzie, pozwalając na kontynuowanie wędrówki do morza. Czy będą go tak aresztować w każdym następnym osiedlu? Koszmarna perspektywa. A może uda mu się znaleźć szlak, który omijałby tereny rolnicze, prowadząc — kto wie? — może wśród ruin dawnych miast. Pod warunkiem, że nie będą zamieszkane przez jakichś dzikusów. Ci farmerzy są przynajmniej na swój sposób cywilizowani. Wyobraża sobie, jak jacyś ludożercy gotują go na rozgrzanym palenisku, ułożonym ze sterty kamieni, w miejscu, gdzie kiedyś był — powiedzmy — taki Pittsburgh. Albo od razu zjadają go na surowo. Czemu ci rolnicy są tacy podejrzliwi? Co może im zrobić jeden samotny wędrowiec? Niechęć w stosunku do obcych, typowa dla odizolowanej kultury — rozstrzyga. My też nie chcielibyśmy, by jakiś farmer pałętał się samopas po miastowcu. Tyle że monady rzeczywiście są systemami zamkniętymi. Wszyscy ponumerowani i przypisani do wyznaczonych miejsc. Ale ten ludek nie żyje przecież w aż tak sztywnych ramach. Nie powinni więc bać się obcych. Spróbuje ich o tym przekonać.

Zapada w niespokojny sen.

Po godzinie, najwyżej dwóch, budzi go pełna dysonansów muzyka, surowa i niepokojąca. Siada: na ścianie jego więzienia tańczą czerwone cienie. Jakaś projekcja obrazów? A może na zewnątrz pali się ogień? Rzuca się do okna. Zgadł. Pośrodku placu płonie imponujący stos złożony z suchych łodyg, gałęzi i resztek najprzeróżniejszych warzyw. Nie licząc obrazów z ekranu, Michael nigdy przedtem nie widział ognia; teraz jego widok napawa go jednocześnie przerażeniem i rozkoszą. Te migoczące wybuchy czerwoności, strzelające do góry, by zaraz zniknąć — co się z nimi dzieje? Nawet tutaj czuje płynące stamtąd gorąco. Strumień żaru, zmieniające się figury, roztańczone płomienie — tyle w tym niewyobrażalnego piękna! Tyle grozy. Nie boją się pozwolić, żeby ogień płonął tak swobodnie? Już rozumie: ze wszystkich stron ognisko otacza goła ziemia. Ogień nie może przedostać się dalej. Piach się nie pali.

Z trudem odrywa oczy od hipnotyzującego żaru ogniska. Na lewo od płonącego stosu jeden przy drugim zasiada tuzin muzykantów. Dziwne, pewnie średniowieczne instrumenty, z których dźwięk wydobywa się za pomocą dmuchania, uderzania, trącania lub przyciskania klawiszy; nierówne i niedokładne tony oscylują wokół właściwej skali, chybiając o włos. Czynnik ludzki. Michael, który wyjątkowo dobrze umie rozpoznać prawidłową tonację, krzywi się na te drobne, ale zauważalne odstępstwa od doskonałości. Za to farmerom zdaje się to nie przeszkadzać. Słuch nie zmanierowany mechaniczną perfekcją nowoczesnej technomuzyki. Kilkuset rolników, być może cała ludność wioski, siada w nierównych, kolistych rzędach wzdłuż obwodu placu; zająwszy miejsca, zaczynają kiwać się w takt zawodzącej piskliwie melodii, uderzając piętami o ziemię i rytmicznie klaszcząc dłońmi o łokcie. Blask ogniska sprawia, że wyglądają jak uczestnicy sabatu demonów; czerwona łuna drga niesamowicie na ich półnagich ciałach. Michael dostrzega między nimi dzieci, ale wciąż jest ich mniej niż oczekiwał. Tu dwoje, gdzie indziej troje; przy wielu dorosłych parach tylko jedno albo i żadnego. To, co sobie uświadamia, poraża go: oni tu kontrolują urodziny. Aż cierpnie mu skóra. Po chwili jego odruchowa, pełna zgrozy reakcja budzi w nim śmiech z samego siebie; niezależnie od tego w jaką konfigurację ułożyły się jego geny, dzięki uwarunkowaniu pozostaje wciąż człowiekiem z monady. Muzyka robi się coraz bardziej dzika. Płomienie buchają wysoko w górę. Rolnicy zaczynają tańczyć. Michael spodziewa się, że ich taniec będzie szalony i bezkształtny — jakieś bezładne wymachiwanie kończynami, ale nie: pląs ma o dziwo składny i zwarty układ, złożony z serii kontrolowanych, konwencjonalnych ruchów. Mężczyźni w jednym, kobiety w drugim szeregu; w przód, w tył i zmiana partnerów; łokcie w górę, głowa odrzucona do tyłu, kolana uginają się, teraz wyskok, obrót i znów w jednym rzędzie, splatając ręce. Tempo stale rośnie, ale rytm pozostaje wyraźny i spójny. Zrytualizowane układy kroków o rosnącej dynamice. Michael uświadamia sobie nagle, że to nie żadna zabawa, ale religijne święto. Obrzędy rolniczej osady. Co oni knują? Ma zostać ich barankiem ofiarnym? Pewnie myślą sobie, jak to opatrzność zesłała im człowieka z monady. Spanikowany rozgląda się za kotłem, rożnem albo palem — czymkolwiek, na czym mogliby go ugotować. W miastowcu zawsze krążyły straszne opowieści o życiu w osadach, ale Michael nigdy nie dawał im wiary, uważając je za wyrosłe z ignorancji mity. Może jednak nie wszystko było do końca zmyślone.

Postanawia, że gdy po niego przyjdą, rzuci się na nich i będzie walczył. Lepiej być zastrzelonym od razu niż skończyć na wiejskim kamieniu ofiarnym.

Ale mija pół godziny i nikt przez ten czas nawet nie zerknął w stronę jego celi. Wieśniacy tańczą nieprzerwanie. Błyszczący od potu, wyglądają jak groteskowe i lśniące zjawy. Nagie, podrygujące biusty; rozdęte nozdrza, świecące oczy. Dorzucają do ognia świeżych gałęzi. Grajkowie prześcigają się w coraz bardziej oszalałych rytmach. Zaraz, a to co? Na plac wkraczają uroczyście postacie w maskach: trzy męskie i trzy kobiece. Prawdziwe twarze ukryte są za wymyślnymi kulistymi kształtami, koszmarnie zwierzęcymi i jaskrawymi. Kobiety niosą owalne kosze wypełnione płodami rolnymi; widać nasiona, ususzone kolby kukurydzy, przemielony pokarm. Mężczyźni otaczają siódmą osobę, kobietę; dwu z nich ciągnie ją za ramiona, podczas gdy trzeci popycha z tyłu. Jest brzemienna, w zaawansowanej ciąży: szósty, może nawet siódmy miesiąc. Nie nosi maski; ma surową, ściągniętą napięciem twarz: usta mocno zaciśnięte, oczy szeroko otwarte z przerażenia. Gwałtownym ruchem rzucają ją na kolana na wprost ogniska. Klęczy ze zwieszoną głową, jej długie włosy prawie zamiatają ziemię, a nabrzmiałe piersi kołyszą się w rytm nierównego, rwącego się oddechu. Jeden z mężczyzn w masce — nie sposób nie myśleć o nich jako o kapłanach — intonuje dźwięczne zaklęcie. Pierwsza zamaskowana kobieta wkłada w obie ręce ciężarnej po kolbie kukurydzy. Druga sypie jej na kark roztarte jedzenie, które przylepia się do spoconej skóry, a trzecia ziarno we włosy. Pozostali dwaj mężczyźni dołączają do pieśni. Ściskając kurczowo kraty, Michael ma wrażenie, jakby cofnął się w czasie o tysiące lat, w sam środek jakiejś neolitycznej uroczystości; to wprost niewiarygodne, że o jeden dzień marszu stąd wznosi się tysiącpiętrowy kolos Monady Miejskiej 116.

Namaszczanie ciężarnej płodami ziemi dobiegło końca. Dwóch kapłanów stawia ją na nogi, a jedna z kapłanek zrywa z niej jedyne okrycie. Tłum wieśniaków wyje. Obracają kobietę dookoła. Niech wszyscy napatrzą się na jej nagość. Ciężki, wystający brzuch, ze skórą napiętą jak bęben, lśniący w blasku ogniska. Szerokie biodra i mocne uda, mięsiste pośladki. Przewidując, że zdarzy się coś strasznego, Michael przyciska twarz do metalowych prętów, próbując zapanować nad zgrozą. Więc to ją, a nie jego chcą złożyć w ofierze? Błysk noża i nienarodzony płód zostanie wydarty z łona, żeby zjednać przychylność żniwnych bogów? Błagam, przestańcie. Może właśnie jego wyznaczyli na ofiarnika? Rozpalona wyobraźnia, zerwawszy się z uwięzi, uzupełnia ponury scenariusz: Michael widzi, jak wyprowadzają go z celi i przepędzają na środek placu; sierp wciśnięty do ręki, kobieta leży rozciągnięta na wznak przy ogniu, brzuchem do góry, kapłani zawodzą, kapłanki podskakują, odgrywając przed nim na migi to, co chcą, aby zrobił: pokazując naprężony łuk jej ciała, znaczą palcami miejsce wybrane do zadania ciosu, podczas gdy muzyka wznosi się na wyżyny szaleństwa, a płomienie strzelają coraz wyżej i… Nie. Nie. Odwraca się, zasłaniając ramieniem oczy. Cały drży i ma mdłości. Kiedy zmusza się, by znów popatrzeć, widzi, jak wieśniacy wstają i tańczą, przybliżając się do ogniska i ciężarnej. Kobieta stoi ogłupiała, ściskając wciąż kaczany kukurydzy; mocno zaciska uda i kurczy ramiona w sposób wskazujący, iż wstydzi się swojej nagości. A oni pląsają dokoła niej. Ochrypłym głosem wywrzaskują zniewagi. Robią przed nią ten czteropalczasty gest pogardy. Wytykają palcami, szydzą, oskarżają. Czarownica skazana na potępienie? Cudzołożnica? Prześladowana kurczy się w sobie. Nagle tłuszcza przypada do niej ze wszystkich stron. Na oczach Michaela zadają jej razy, szturchają i plują na nią. Szczęść boże, nie!

— Zostawcie ją! — krzyczy Michael. — Zabierzcie od niej swoje łapy, wy brudne smoluchy!

Jego wycie tonie w zgiełku muzyki. Coś z tuzin farmerów otacza nieszczęsną kołem, popychając ją we wszystkie strony. Jednoczesne kuksańce w przód i w tył: kobieta zatacza się, ledwo łapiąc równowagę; próbuje przerwać krąg, ale łapią ją za piersi i ciskają w przeciwnym kierunku. Dyszy ciężko i, oszalała z przerażenia, szuka jakiejś drogi ucieczki, lecz pierścień jest zwarty i farmerzy tylko przepychają ją w tę i z powrotem. Kiedy w końcu upada, podrywają ją na nogi i dalej przerzucają z rąk do rąk, chwytając za ramiona i kręcąc dookoła pośrodku kręgu. Wreszcie kordon otwiera się, ale tylko po to, aby dopuścić innych wieśniaków. Nowe obelgi. Wszystkie ciosy zadawane są otwartymi dłońmi i żaden nie mierzy w brzuch, ale i tak spadają z wielką siłą. Po brodzie i szyi kobiety sączy się strużka krwi; skóra na jednym kolanie i pośladku jest zdarta do żywego mięsa, po tym jak przewrócono ją na ziemię. Kobieta utyka: musiała zwichnąć sobie nogę w kostce. Wygląda tak bezbronnie w swojej nagości; nie robi nic, by się obronić lub choćby chronić swe nienarodzone dziecko. Z kolbami kukurydzy w zaciśniętych dłoniach, biernie znosi wszystkie męczarnie, pozwalając, by oprawcy pomiatali nią, szczypiąc i rozdzielając razy. Motłoch przelewa się wokół niej: wszyscy czekają na swoją kolej, żeby móc jej naurągać. Hę jeszcze uda jej się wytrzymać? O co im chodzi? Chcą ją zatłuc na śmierć? Przyglądać się, jak na ich oczach poroni? Nigdy nie był w stanie nawet wyobrazić sobie tak ponurej sceny. Czuje się, jakby każdy kułak wymierzony wieśniaczce lądował na jego własnym ciele. Gdyby to było w jego mocy, wszystkich co do jednego poraziłby na śmierć piorunami. Czy nie ma w nich ani krzty poszanowania życia? Ta kobieta powinna być otoczona czcią, a nie dręczona.


Znika, przykryta hordą wrzeszczących napastników.

Po minucie albo dwu rozpierzchają się. Kobieta klęczy, na pół przytomna. Jest bliska upadku. Jej usta wykrzywione są w histerycznym, dławiącym szlochu. Drży na całym ciele. Głowa zwieszona do przodu. Czyjeś paznokcie zostawiły serię krwawych linii, biegnących równolegle w poprzek prawej piersi. Brud oblepia ją całą.

Muzyka niespodziewanie łagodnieje, jak gdyby trzeba było złapać oddech przed jakimś punktem kulminacyjnym. Zaraz przyjdą po mnie — myśli Michael. Mam ją zabić, pokryć, kopnąć w brzuch, a może jeszcze coś innego. Lecz nikt nie patrzy nawet w stronę budynku, w którym go więżą. Trójka kapłanów dalej śpiewa unisono. Melodia znów przybiera na sile. Wieśniacy rzucają się w tył, gromadząc się po kilku na obwodzie placu. A kobieta niepewnie podnosi się, cała dygocząc. Spogląda w dół na własne zakrwawione i zmaltretowane ciało. Jej twarz jest zupełnie bez wyrazu: wyprana ze strachu, wstydu czy bólu. Powoli podchodzi do ogniska, tylko raz się potykając. Odzyskawszy równowagę, prostuje się. Staje na skraju stosu, niemal pozwalając, by lizały ją języki ognia. Jest odwrócona tyłem do Michaela. Ma pulchny i ciężki zad, z głębokimi dołeczkami. Plecy poznaczone krwawymi śladami. Szeroka miednica, wyraźnie rozszerzona na skutek zaawansowanej ciąży. Muzyka urywa się. Kapłani milkną i nieruchomieją. Z całą pewnością kulminacyjny moment. Wskoczy w płomienie?

Nie. Podnosi ramiona. W blasku ogniska widać obrys kukurydzianych kolb. Kobieta wrzuca je do ognia: dwa krótkie rozbłyski i znikają, pożarte. Mieszkańcy osady wydają z siebie potężny ryk, a muzykanci wtórują im kakofonią jazgotliwych tonów. Wyczerpana naguska odtacza się na chwiejnych nogach od ognia, upada z łoskotem na lewe biodro i nie próbując nawet się podnieść zaczyna łkać. Kapłani i kapłanki odchodzą sztywno i uroczyście, rozpływając się w ciemnościach. Pozostali wieśniacy zwyczajnie rozchodzą się, zostawiając na placu jedynie skuloną kobiecą postać. Zbliża się do niej jakiś mężczyzna, wysoki i brodaty; Michael pamięta, że widział go przedtem w samym środku tłumu katujących ją dręczycieli. Brodacz podnosi ją i z czułością tuli do siebie. Całuje jej podrapaną pierś. Delikatnie przeciąga dłonią po brzuchu, jakby chcąc się upewnić, że dziecku nic się nie stało. Kobieta mocno przywiera do niego. Brodaty mówi coś miękko; do uszu Michaela dolatują obco brzmiące słowa. Kobieta wyjąkuje odpowiedź głosem drżącym od szoku. Nie zwracając uwagi na ciężar, mężczyzna ostrożnie niesie ją na rękach do jednego z domów po drugiej stronie placu. Wszystko pogrąża się w ciszy. Tylko ognisko dopala się, rozpadając z suchym trzaskiem na drobne kupki. Kiedy po dłuższej chwili nikt nie zakłóca spokoju osady, oszołomiony, zbity z tropu Michael odrywa się od okna i rzuca na swoją stertę koców. Cicho. Ciemno. W głowie wirują mu poszczególne sceny przedziwnej ceremonii. Trzęsie się i drży — prawie na granicy t płaczu. W końcu zapada w sen.


Budzi go przyniesienie śniadania. Patrzy na tacę dobre parę minut, zanim zmusza się, by wstać. Wszystkie mięśnie protestują, sztywne i bolące po wczorajszym marszu. Zaciskając pięści, kuśtyka do okna: po ognisku została tylko kupa popiołu, a wieśniacy krzątają się jak gdyby nigdy nic, zajęci porannymi pracami; maszyny rolnicze już wyjechały w pole. Michael pochlapuje wodą twarz i wydala odchody. Następnie odruchowo rozgląda się za spłukiwaczem; nie znajdując go, zaczyna zastanawiać się, jak uda mu się wytrzymać w skorupie brudu, który zdążył zakrzepnąć na jego skórze. Dopiero teraz uświadamia sobie, jak głęboko zakorzenione jest w nim przyzwyczajenie, by każdy dzień rozpoczynać od naddźwiękowego prysznica. Nie pozostaje mu nic innego, jak zająć się tacą, na której znajduje sok i chleb, oraz owoce i wino. Wystarczy. Nie skończył jeszcze jeść, gdy drzwi celi uchylają się, wpuszczając do środka kobietę. Jest ubrana w zwyczajny, skąpy strój osadnika. Michael wyczuwa instynktownie, że to ktoś znaczny; jej oczy płoną wyrazistym, chłodnym blaskiem autorytetu i powagi. Przybyła ma bystrą, inteligentną twarz. Wygląda na jakieś trzydzieści lat. Szczupłe i gibkie ciało — sprężyste mięśnie, długie kończyny i drobne piersi — jak u większości wieśniaczek. W pewnym stopniu przypomina mu Micaelę, choć jej włosy są kasztanowe i krótko przycięte, a nie czarne i długie. O lewe udo opiera się zawieszona na rzemieniu broń.

— Okryj się — mówi do niego władczym głosem. — Twoja golizna nie jest tu mile widziana. Włóż ubranie, potem porozmawiamy.

Mówi językiem monad! Ma dziwny, obcy akcent, skraca wyrazy, jak gdyby jej lśniące, ostre zęby przycinały końcówkę każdego wypowiadanego przez nią słowa. Samogłoski są wymawiane niewyraźnie i nieczysto, ale to bez wątpienia mowa jego ojczystego miastowca. Co za ulga. Nareszcie będzie mógł się porozumieć.

Pospiesznie nakłada ubranie. Kobieta obserwuje go z kamienną twarzą. Twarda sztuka, bez dwu zdań.

— W monadach nie przywiązujemy zbyt dużej wagi do zakrywania ciała. Żyjemy, jak to nazywamy, w kulturze doby post-prywatnej. Nie wiedziałem, że…

— Teraz jesteś tu, a nie w monadzie.

— Oczywiście. Przepraszam, że obraziłem cię przez nieznajomość waszych zwyczajów.

Jest już całkowicie ubrany. Odnosi wrażenie, że trochę zmiękła, możliwe, że po jego przeprosinach, a może po prostu dlatego, że przestał świecić golizną. Zrobiwszy kilka kroków w głąb celi, kobieta odzywa się:

— Już dawno nie mieliśmy tu żadnego miejskiego szpiega.

— Nie jestem szpiegiem. Zimny, niedowierzający uśmiech.

— Naprawdę? To co tutaj robisz?

— Nie miałem zamiaru wchodzić na terytorium waszego osiedla. Po prostu przechodziłem tędy w drodze na wschód, nad morze.

— Czyżby? — jak gdyby usłyszała, że wybrał się piechotą na Plutona. — I podróżujesz sam?

— Tak.

— A kiedyż to zaczęła się ta cudowna wyprawa?

— Wczoraj, bardzo wcześnie rano — odpowiada Michael. — Mieszkam w Monadzie 116. Jestem konserwatorem komputerowym, jeśli coś ci to mówi. Nagle poczułem, że nie wytrzymam dłużej w środku i muszę zobaczyć, jaki jest świat na zewnątrz, więc załatwiłem sobie przepustkę i wyśliznąłem się cichaczem jeszcze przed świtem. Zacząłem iść, wszedłem na wasze pola, potem chyba zauważyły mnie automaty rolnicze i zostałem zatrzymany i przywieziony tutaj. Nie było nikogo, kto znałby mój język, więc nie mogłem wytłumaczyć, kim…

— Co chcesz zyskać, szpiegując nas? Michael wzrusza ramionami.

— Mówiłem ci — powtarza zmęczonym głosem. — Nie jestem szpiegiem.

— Miastowi nie wychodzą, ot tak, ze swoich budowli. Przez wiele lat miałam z wami do czynienia i znam wasz sposób myślenia.

Jej oczy są teraz na jednym poziomie z jego. Zimne, bardzo zimne.

— Po pięciu minutach na zewnątrz byłbyś sparaliżowany ze strachu — mówi z przekonaniem. — To jasne, że zostałeś przeszkolony do tego zadania, inaczej nie byłbyś przy zdrowych zmysłach po całym dniu na powietrzu. Nie rozumiem tylko, po co cię przysłali. Wy macie swój świat, a my swój; pełna zgodność interesów, nikt nikomu nie wchodzi w paradę: nie ma potrzeby szpiegować.

— Właśnie — przytakuje Michael. — I dlatego nie mogę być szpiegiem.

Łapie się na tym, że ta wieśniaczka pociąga go mimo swego wrogiego nastawienia. Jej znajomość rzeczy i pewność siebie wywierają na nim wrażenie. Gdyby tylko uśmiechnęła się, byłaby naprawdę ładna.

— Co mam zrobić, żebyś mi uwierzyła? — ciągnie dalej. — Naprawdę chciałem tylko zobaczyć zewnętrzny świat. Spędziłem w miastowcu całe życie. Nigdy nie czułem zapachu świeżego powietrza ani słońca piekącego skórę. Między mną a niebem mieszkały tysiące ludzi. Odkryłem, że tak naprawdę nie jestem dobrze przystosowany do tamtego społeczeństwa, więc wyszedłem. Nikogo nie szpieguję. Chcę tylko podróżować, a przede wszystkim — zobaczyć morze. Widziałaś je kiedyś? Nie? Marzę o tym, żeby przejść się wzdłuż brzegu, poczuć pod stopami mokry piasek, usłyszeć, jak przewalają się fale…

Żarliwość w jego głosie dała jej chyba do myślenia. Już trochę mniej szorstko pyta go, wzruszając ramionami:

— Jak się nazywasz?

— Michael Statler.

— Wiek?

— Dwadzieścia trzy lata.

— Moglibyśmy odstawić cię na pokład najbliższej gondoli dostawczej razem z ładunkiem grzybów. Za pół godziny byłbyś z powrotem w monadzie.

— Proszę — mówi łagodnie Michael — nie róbcie tego. Po prostu pozwólcie mi iść dalej na wschód. Nie mogę tak od razu wrócić.

— Chcesz powiedzieć, że nie zebrałeś jeszcze dość informacji?

— Mówiłem już, że nie… — urywa, zdając sobie sprawę, że osadniczka tylko się z nim drażni.

— Zgoda. Załóżmy, że nie jesteś szpiclem. Może tylko wariatem.

Po raz pierwszy uśmiecha się. Osunąwszy się po ścianie, siada po turecku na podłodze, twarzą do Michaela.

— Więc co myślisz o naszej osadzie, Statler? — pyta tonem swobodnej, towarzyskiej pogawędki.

— Nie wiem nawet, jak miałbym zacząć odpowiadać na to pytanie.

— Jacy jesteśmy, według ciebie? Prości? Skomplikowani? Przerażający? Źli? Niezwykli?

— Inni — sili się na odpowiedź Michael.

— Inni w porównaniu z ludźmi z miastowca, czy w ogóle i po prostu: inni?

— Nie jestem pewien, czy widzę jakąś różnicę. Tu jest zupełnie jak na innej planecie. Ja… ja… Tak w ogóle, jak masz na imię?

— Artha.

— Arthur? U nas to imię męskie.

— A-R-T-H-A.

— Ach, Artha. Jakie dziwne imię. Piękne. Zaplata ciasno palce.

— Żyjecie tak blisko ziemi, Artha. Dla mnie to zupełnie jak z bajki. Te wasze domki. Plac. Chodzicie sobie swobodnie po otwartej przestrzeni. Na słońcu. Palicie ogniska. Żadnej góry i dołu. Ta historia wczoraj wieczorem, z muzyką i kobietą w ciąży. Co to właściwie było?

— Taniec nienarodzenia?

— Więc to było to? Jakiś… — nie chce mu przejść przez gardło — obrządek na cześć bezpłodności?

— Mający zapewnić dobre plony — poprawia go Artha. — Żeby uprawy były zdrowe i żeby rodziło się mało dzieci. Sam rozumiesz, mamy tu własne prawa dotyczące rozmnażania.

— Więc ta kobieta, którą wszyscy bili, zaszła w ciążę niezgodnie z prawem, czy tak?

— Ależ skąd — parska śmiechem Artha. — Dziecko Milchy będzie jak najbardziej legalne.

— No to dlaczego… tak się nad nią znęcali? Przecież mogła je stracić.

— W tej chwili w osadzie mamy jedenaście ciężarnych kobiet — tłumaczy mu Artha. — Któraś musiała to zrobić. Było losowanie i Milcha przegrała. Albo wygrała, bo to nie jest kara, tylko religijna powinność, Statler. Była celebrantką, świętym kozłem ofiarnym; była… była… nie umiem tego nazwać w waszym języku. Jej cierpienie przyniosło pomyślność i zdrowie całej osadzie. Sprawiło, że nasze kobiety nie urodzą żadnych niechcianych dzieci; tym samym zachowamy doskonałą równowagę. Wiem: to bolesne przeżycie. Trzeba znieść wstyd, paradując nago przed wszystkimi. Ale któraś kobieta musi wziąć na siebie ten ciężar. Poza tym, to wielki zaszczyt. Milcha już nigdy nie będzie musiała robić tego drugi raz, za to do końca życia zachowa pewne przywileje. No i oczywiście, każdy z nas jest jej wdzięczny, że wzięła na siebie wszystkie razy. To nas ochroni przez cały przyszły rok.

— Ochroni?

— Przed gniewem bogów.

— Ach tak, bogów… — powtarza Michael cicho, łykając ostatni wyraz i próbując zrozumieć, co on znaczy.

— Dlaczego nie chcecie mieć dzieci? — pyta po chwili.

— Myślisz, że jesteśmy sami na świecie? — odpowiada Artha z nagłym ogniem w oczach. — Jedyne, co mamy, to ta osada; działka ziemi, którą nam przydzielono. Musimy wytwarzać żywność dla siebie i dla miastowców, czyż nie tak? Jaki byłby wasz los, gdybyśmy tak po prostu mnożyli się i mnożyli? Nasza wioska rozrosłaby się, zajmując ponad połowę pól uprawnych, a plony z pozostałych terenów rolniczych ledwo starczałyby na zaspokojenie naszych własnych potrzeb. Dla was nie zostałoby nic. Dzieciom potrzeba domów, a domy zajmują powierzchnię. Jak można uprawiać ziemię, na której stoi pełno domów? Dlatego trzeba wyznaczać pewne granice.

— Przecież osiedle wcale nie musiałoby wchodzić na pola. Moglibyście rozbudowywać się do góry, tak jak my, zwiększając liczbę ludności nawet dziesięciokrotnie i nie zajmując przy tym ani piędzi ziemi więcej. Zgadzam się, że potrzebowalibyście więcej żywności i zostałoby mniej na dostawy dla nas, ale przecież…

— Zupełnie nic nie rozumiesz — przerywa mu Artha. — Mamy przekształcić nasze osiedle w miastowiec? Żyjecie po swojemu, a my po swojemu. Nasz styl życia każe nam mieszkać wśród żyznych pól i trwać przy malej liczbie ludności. Czemuż to mielibyśmy upodobnić się do was? Szczycimy się, że nie jesteśmy wami. Jeśli już mielibyśmy się rozprzestrzeniać, to tylko horyzontalnie. Z czasem całą ziemię pokryłaby martwa skorupa brukowanych dróg i ulic, zupełnie jak dawniej. Nie. Jesteśmy ponad takimi rzeczami. Sami wyznaczamy sobie granice, żyjemy po swojemu, we własnym rytmie, i jesteśmy szczęśliwi. Oby ten porządek trwał wiecznie. Czy to takie złe? Bo my myślimy, że to ludzie z monad są źli, właśnie dlatego, że nie stosują kontroli urodzin; wprost przeciwnie: zachęcają do rozmnażania.

— Nie musimy kontrolować urodzin — wyjaśnia jej Michael. — Zostało matematycznie dowiedzione, że jeszcze nawet nie zaczęliśmy wyczerpywać wszystkich zasobów planety. Żyjąc w pionowych miastach, monadach, możemy pozwolić sobie na podwojenie, nawet na potrojenie liczby ludności, a i tak będzie dość miejsca dla wszystkich. Bez wkraczania na tereny rolnicze. Co parę lat buduje się nowy miastowiec i zapasy jedzenia jakoś się nie zmniejszają; rytm waszego życia też się nie zmienia, a…

— Wierzysz, że tak będzie zawsze?

— Cóż, może nie zawsze — ustępuje Michael — ale na pewno długo. Przy obecnym tempie rozwoju upłynie przynajmniej pięćset lat, nim poczujemy, że robi się tłok.

— I co wtedy?

— Do tego czasu wymyślą jakieś rozwiązanie. Artha potrząsa wściekle głową.

— Nie! Nie! Jak możesz mówić coś takiego? Płodzić i płodzić bez opamiętania, a przyszłość niech się martwi, co dalej…

— Posłuchaj — mówi Michael. — Rozmawiałem o tym z moim szwagrem, który jest historykiem, specjalistą od dwudziestego wieku. W tamtych czasach istniało przekonanie, że kiedy liczba ludności świata przekroczy pięć, sześć miliardów, to wszyscy zaczną głodować. Trąbiło się o kryzysie demograficznym i tak dalej. Potem przyszła katastrofa, a jeszcze później zaprowadzono nowy porządek i stanęły pierwsze monady; zakazano horyzontalnego użytkowania ziemi w starym stylu i wiesz, co? Okazało się, że jest miejsce dla dziesięciu miliardów. Potem dla dwudziestu, dla pięćdziesięciu, aż doszliśmy do siedemdziesięciu pięciu. Wystarczyły wyższe miastowce, efektywniejsza gospodarka żywnościowa i większe skupienie ludności na terenach nie nadających się pod uprawę. Za kogo się mamy, by twierdzić, że przyszłe pokolenia poradzą sobie z rosnącą populacją gorzej niż my; że nie znajdą sposobu, aby pomieścić pięćset, kto wie, może nawet tysiąc miliardów? W dwudziestym wieku nie znalazłabyś nikogo, kto by uznał za prawdopodobne, że na Ziemi może żyć tyle ludzi, ile żyje dzisiaj. Więc po co na zapas martwić się czymś, co niekoniecznie musi być dla przyszłości jakimkolwiek problemem; ograniczać dzieło boskie niebłogosławienną kontrolą urodzin, grzeszyć przeciwko życiu, nie mając żadnej pewności, że…

— Ha! — prycha Artha. — Nigdy nas nie zrozumiecie. Ani, jak sądzę, my was.

Wstaje i idzie dużymi krokami w stronę drzwi.

— Ostatnie pytanie — zwraca się do Michaela. — Jeżeli życie w monadach to naprawdę taki wspaniały pomysł, czemu czmychnąłeś stamtąd, żeby włóczyć się po naszych polach?

Nie czekając na odpowiedź, wychodzi. Trzaśniecie drzwi; Michael podchodzi do nich i przekonuje się, że są zamknięte na klucz. Znów jest sam. I nadal jest więźniem.


Długi, bezbarwny dzień. Nikt do niego nie zagląda, z wyjątkiem dziewczyny z obiadem, która tylko wchodzi i wychodzi. Smród w celi daje mu się we znaki, a brak spłukiwacza robi się wręcz nie do zniesienia. Michael ma wrażenie, że od zaskorupiałego, żrącego brudu zaczyna gnić mu skóra. Wyciągając szyję, aby zobaczyć ile tylko się da przez wąskie okno, przygląda się życiu w osadzie. Automaty rolnicze odjeżdżają i przyjeżdżają. Krzepcy wieśniacy ładują worki z produktami spożywczymi na pas transmisyjny, który znika gdzieś pod ziemią — prowadząc pewnie do linii gondol dostawczych, wożących żywność dla monad i artykuły przemysłowe dla osiedli. Właśnie przechodzi wczorajsza męczennica, Milcha; posiniaczona, utykająca — najwyraźniej zwolniona dzisiaj od pracy. Rolnicy pozdrawiają ją z widoczną estymą. Ciężarna uśmiecha się, głaszcząc po brzuchu. Za to nigdzie nie widać Arthy. Czemu go nie puszczają? Prawie na pewno przekonał ją, że nie jest szpiegiem. Zresztą, kimkolwiek by nie był, w jaki sposób mógłby zagrażać osadzie? Jednak nadchodzi kolejny wieczór, a on nadal tkwi w zamknięciu. Na dworze wciąż krzątają się opaleni i spoceni rolnicy, skrzętni i celowi w swojej pracy. Z celi Michael widzi z pewnością tylko drobną część codzienności osiedla; gdzieś poza zasięgiem jego wzroku muszą być szkoły, magazyny i warsztaty naprawcze, budynek władz i pewnie jakiś teatr. W jego pamięci wciąż żywe są obrazy wczorajszego tańca nienarodzenia. Barbarzyński obrządek, dzika muzyka i męczarnie tamtej kobiety. Ale wie już, że niezależnie od tego, co widział, błędem jest myśleć o tych wieśniakach jako o istotach prymitywnych i prostych. Owszem, wydają się dziwaczni, lecz ich dzikość jest powierzchowna; to tylko maska, którą wkładają, aby wyraźnie odciąć l się od ludzi z monad. W rzeczywistości tworzą złożoną społeczność, utrzymywaną dzięki stanowi delikatnej równowagi. Równie skomplikowaną, jak jego własna. Precyzyjna społeczna maszyneria, o którą trzeba dbać. Na pewno mają tu gdzieś centrum komputerowe, nadzorujące obsiewanie, doglądanie i zbiór upraw, do którego obsługi potrzebują kadry wykwalifikowanych techników. Kwestie biologiczne, które trzeba rozstrzygać: pestycydy, usuwanie chwastów, wszystkie zawiłe uwarunkowania ekologiczne. Nie zapominając, rzecz jasna, o systemie handlu wymiennego, łączącym osiedle z miastowcem. Dociera do niego, że to, co ogląda, to tylko wystrój zewnętrzny tego miejsca.

Dopiero późnym popołudniem Artha znów odwiedza go w celi.

— Wypuszczą mnie niedługo? — natychmiast pyta Michael. Wieśniaczka kręci głową.

— Właśnie nad tym debatują. Osobiście radziłam, żeby cię uwolnić, ale niektórzy z nich są bardzo podejrzliwi.

— Kto taki?

— Nasi przywódcy. Większość z nich to starcy, z natury nie ufają obcym. Paru jest za tym, by złożyć cię w ofierze bogu żniw.

Złożyć w ofierze?

Artha szczerzy zęby w szerokim uśmiechu. W tej chwili nie ma w niej nic z uprzedniej nieprzystępności; odprężyła się, jest najwyraźniej przyjaźnie nastawiona. Bezsprzecznie po jego stronie.

— Przerażająca perspektywa, nieprawdaż? — odzywa się do niego. — Jednak takie rzeczy się zdarzają. Od czasu do czasu nasi bogowie żądają ludzkiej ofiary. W monadzie nigdy nikogo nie zabijacie?

— Owszem: kiedy ktoś zagraża stabilności naszego społeczeństwa — przyznaje Michael. — Przestępców wrzuca się do zsuwni. Spadają do komór spalania w podziemiach miastowca. Ich ciała przysparzają budowli więcej energii. Ale…

— Więc zabijacie, aby wszystko funkcjonowało bez zarzutu. Cóż, nam też się to zdarza, na szczęście niezbyt często. Wprawdzie nie przypuszczam, żeby mieli zrobić to z tobą, ale decyzja jeszcze nie zapadła.

— Kiedy zdecydują?

— Być może jeszcze dziś wieczorem, a może dopiero jutro.

— W jaki sposób mogę być niebezpieczny dla osady?

— Nikt nie twierdzi, że jesteś — mówi Artha. — Jednak poświęcenie życia człowieka z monady może przynieść nam pewne korzyści, wzmocnić siłę naszych modłów. To sprawa natury filozoficznej, nie tak łatwo ją wytłumaczyć: miastowce to odbiorcy naszej żywności i gdyby raz dla odmiany nasz bóg żniw symbolicznie spożył monadę i jej mieszkańców, których metaforycznym ucieleśnieniem byłbyś ty, stałoby się to mistycznym potwierdzeniem współistnienia naszych dwu światów i… och, nieważne. Może nie podejdą do tego w ten sposób. Taniec nienarodzenia był nie dalej jak wczoraj; na razie nie trzeba nam więcej boskiej opieki. Właśnie to im powiedziałam. Dlatego myślę, że twoje szansę na uwolnienie są całkiem spore.

— Całkiem spore — powtarza Michael posępnie. — Cudownie.

Dalekie morze. Szary jak popiół stożek Wezuwiusza. Jerozolima. Tadż Mahal. Wszystko to nagle równie odległe jak gwiazdy. Morze. Morze. Śmierdząca cela. Rozpacz aż ściska go za gardło.

Artha próbuje go pocieszyć. Siada przy nim w kucki na krzywej podłodze. Ma oczy pełne ciepła i tkliwości. Dawna wojskowa obcesowość zniknęła bez śladu. Chyba naprawdę go lubi. Poznając go lepiej, jak gdyby pokonała barierę kulturowych różnic, przez które przedtem wydawał jej się taki obcy. Michael czuje, że to samo dzieje się z nim. Ich wzajemna nieufność topnieje. Jej świat jest inny niż jego, lecz Michael wierzy, że potrafiłby przystosować się przynajmniej do niektórych z tych nieznanych reguł, które w nim rządzą. Musi nawiązać z nią bliższy kontakt. Jest mężczyzną, a ona kobietą — to podstawa. Cała reszta to przecież tylko fasada. Jednak w miarę jak pogrążają się w rozmowie, Michael co rusz napotyka na nowe przykłady tego, jak bardzo się różnią. Wypytując Arthę, dowiaduje się, że nie ma męża. Zdumiony, wyjaśnia jej, że w miastowcu wszyscy powyżej dwunastu, trzynastu lat mają już życiowego partnera. Artha mówi, że ma trzydzieści jeden lat. Jakim cudem kobieta tak atrakcyjna jak ona nigdy nie wyszła za mąż?

— Mamy tu dosyć mężatek — odpowiada mu. — Nie miałam powodu wychodzić za mąż.

Ale przecież chciałaby mieć dzieci? Nie, bynajmniej. W osiedlu jest już wyznaczona ilość matek. Ona ma inne obowiązki, które ją pochłaniają.

— Na przykład, jakie? — dopytuje się Michael.

Artha objaśnia mu, że pracuje w zespole łącznościowym odpowiedzialnym za handel z monadami. Właśnie dlatego tak dobrze mówi jego językiem. Często ma do czynienia z miastowcami: zajmuje się wymianą żywności na artykuły przemysłowe; organizuje naprawy maszyn rolniczych, ilekroć psują się tak, że ich reperacja przekracza umiejętności mechaników w osadzie… itede, itepe.

— Mogło się zdarzyć, że to właśnie ja kontrolowałem twoje połączenia z miastowcem — mówi jej Michael. — Niektóre węzły, za które odpowiadam, przechodzą przez poziom dostawczy. Jeśli wrócę jeszcze do domu, będę próbował cię słuchać, Artha.

Jej uśmiech jest oślepiający. Michael zaczyna przypuszczać, że być może, kto wie, w jego celi rozkwita jakieś uczucie.

Artha dopytuje się o monadę.

Nigdy nie była w wieży osobiście; zawsze kontaktowała się z miastowcami wyłącznie za pośrednictwem kanałów komunikacyjnych. Widać po niej ogromną ciekawość. Chce, aby Michael opisał jej, jak wyglądają pomieszczenia mieszkalne, szkoły i obiekty wypoczynkowe; jak działa transport z całym systemem szybociągów. Kto przyrządza jedzenie? Kto decyduje o wyborze zawodów dla dzieci? Czy wolno podróżować z miasta do miasta? Gdzie mieszkają ci wszyscy nowi ludzie? Jak, żyjąc tak blisko jedno drugiego, udaje im się uniknąć wzajemnej nienawiści? Czy nie czują się jak więźniowie? Tysiące, upchnięte razem jak pszczoły w ulu — jak można to wytrzymać? A stęchłe powietrze, blade sztuczne światło, izolacja od prawdziwego świata? To niepojęte, jak można wieść tak ograniczone życie. Michael stara się jej powiedzieć, że nawet on, uciekinier z wyboru, szczerze kocha swój miastowiec. Jego subtelną równowagę potrzeb i pragnień; ten wyrafinowany ustrój społeczny zaplanowany tak, by maksymalnie zmniejszyć tarcia i frustracje; poczucie wspólnoty z własnym miastem i wioską; gloryfikację rodzicielstwa i gigantyczne sztuczne mózgi w rdzeniu instalacyjnym, które koordynują przeplatające się delikatnie rytmy życia w budowli. Przedstawia miastowiec jako pełne poezji arcydzieło międzyludzkich związków, cud cywilizacyjnej harmonii. Jego słowa robią się coraz bardziej żarliwe i górnolotne. Artha wydaje się słuchać jak urzeczona. A Michael mówi i mówi; w jakimś wymownym uniesieniu opisuje urządzenia toaletowe i sypialne, ekrany i terminale danych, przetwarzanie i uzdatnianie odchodów, spalanie odpadów stałych i generatory pomocnicze, które wytwarzają elektryczność, gromadząc nadmiar ciepła ludzkich ciał; opowiada o otworach wentylacyjnych i obiegu powietrza, o złożonej strukturze społecznej pięter: tu — pracownicy obsługi technicznej, tam — robotnicy przemysłowi, uczeni, artyści, inżynierowie, konserwatorzy komputerowi i administratorzy. Wspólne dormitoria dla starców, dla nowożeńców, ślubne obyczaje, cudowna wzajemna tolerancja przy surowym egzekwowaniu przykazania zabraniającego samolubstwa, Artha potakuje głową, dopowiadając za niego słowa, kiedy urywa w pół zdania i pędzi do następnego. Jej twarz rumieni się z podniecenia, jak gdyby też dała się porwać wzniosłości jego opisu. Po raz pierwszy zdaje się rozumieć, że upchnięcie setek tysięcy istnień w jednej budowli na całe życie niekoniecznie musi być czymś okrutnym i nieludzkim. Ciągnąc swój opis, Michael zastanawia się, czy aby nie daje się ponieść własnej retoryce; przecież to, co mówi, musi brzmieć jak najżarliwsza propaganda stylu życia, w którego wartość bądź co bądź poważnie zwątpił. Mimo to nie przerywa opisu monady, samorzutnie pochwalnego w swojej wymowie. Nie będzie krytykował. W końcu ludzkość nie miała innej drogi rozwoju i pionowe miasta były po prostu koniecznością. Są takie piękne. Wspaniale złożone, przemyślne konstrukcje. Oczywiście, przyznaje Michael, zewnętrzny świat też kryje wiele piękna — właśnie tego wybrał się szukać, ale to głupie uważać miastowiec za twór poroniony, budzący wstręt i obrzydzenie. Na swój własny sposób jest czymś doskonałym. Jedyne w swoim rodzaju, unikalne rozwiązanie kryzysu demograficznego. Heroiczna odpowiedź na arcytrudne wyzwanie. Wydaje mu się, że mimo wszystko trafia do przekonania tej wychowanej pod piekącym słońcem, ale chłodnej i przenikliwej rolniczce. Jego upojenie własnymi słowami przemienia się w coś nieodparcie erotycznego: czuje, jak porozumiewa się z Arthą, dociera do jej umysłu; jak podążają razem w sposób, który jeszcze wczoraj żadne z nich nie uznałoby za możliwy. Dla Michaela ten nowy rodzaj bliskości jest czymś wyraźnie fizycznym i zmysłowym. Dochodzi do głosu naturalny sposób myślenia mieszkańca monady: wszyscy są dla siebie wzajemnie dostępni, wszyscy i zawsze. Trzeba przypieczętować tę intymność wspólnotą ciał. Przecież to normalna forma umocnienia ich duchowej więzi — przejść od konwersacji do kopulacji. Osiągnęli już taką bliskość. Oczy Arthy tak błyszczą. Ma takie drobne piersi. Przypomina mu Micaelę. Nachyla się w jej stronę. Jego lewa ręka prześlizguje się przez zasłonę jej ramion, palce szukają i odnajdują pierś; Michael nakrywa ją dłonią. Dotknięciami nosa zrównuje jej szczękę z linią własnych ust, kierując wargi w stronę płatka ucha. Drugą ręką obejmuje ją w talii, próbując rozszyfrować tajemnicę zapięcia jej jednoczęściowego stroju. Jeszcze chwila i będzie ją miał nagą. Ciało przy ciele, preludium zespolenia. Zręczne, doświadczone palce szukają drogi do wejścia. I nagle:

— Dosyć. Przestań.

— Nie mówisz poważnie, Artha.

Właśnie udaje mu się rozluźnić jej świecące, czerwone okrycie. Dalej ściska mocno twardą i małą pierś. Jego usta w pogoni za jej ustami.

— Jesteś taka spięta. Rozluźnij się. Seks jest błogosławienny. Kochać się to…

— Zostaw mnie.

Znów jest ostra jak krzemień. Szorstkie, zdecydowane polecenie. Nagle zaczyna wyrywać się z jego objęć.

Może to jakiś seksualny obyczaj wieśniaków? Udawany opór? Artha mocno przytrzymuje swój strój i odpycha go łokciem, próbując jednocześnie przyciągnąć do siebie kolano. Michael opasuje ją ramionami, starając się przycisnąć sobą do podłogi. Nie przerywa pieszczot. Całuje. Mruczy szeptem jej imię.

Puść mnie — słyszy w odpowiedzi.

To dla niego zupełnie nowe doświadczenie. Normalna kobieta, z krwi i kości, szamocze się, odrzucając z niechęcią jego zaloty. W miastowcu za coś takiego mogliby skazać ją na śmierć. Niebłogosławienna odmowa współobywatelowi. Ale to nie jest miastowiec. To nie miastowiec. Jej opór rozpala go jeszcze bardziej; jak by nie było, już parę dni obywa się bez kobiety — najdłuższy okres abstynencji, jaki pamięta; jego męskość jest nabrzmiała i twarda do granic wytrzymałości, niczym rozżarzony miecz. Żadnych uników; po prostu musi w nią wejść, i to jak najszybciej.

— Artha. Artha. Artha — dyszy jego ustami najpierwotniejszy instynkt.

Jej ciało uwięzione pod nim. Precz z przepaską; w trakcie walki rejestruje kątem oka smukłe uda, matowokasztanową deltę łona. Płaski, dziewczęcy brzuch kobiety, która nigdy nie rodziła. Gdyby tylko udało mu się ściągnąć jakoś ubranie, nie wypuszczając jej spod siebie. Mocuje się z nim jak jakiś demon. Jego szczęście, że odwiedzając go w celi nie wzięła ze sobą broni. Uważaj! Ale ma oczy! Jęczy i dyszy. Dzikie razy pary okładających go pięści. Czuje słony smak krwi na pękniętej wardze. Napotyka jej wzrok i targa nim przerażenie. Zawzięte, mordercze spojrzenie. Lecz im dłużej się z nią zmaga, tym silniej jej pożąda. Co za dzikuska! Jeśli tak walczy, to jak musi się kochać! Wciska kolano między jej nogi i wolno, z wysiłkiem rozchyla je. Artha zaczyna krzyczeć; próbuje zamknąć jej usta pocałunkiem, ale jej zęby tylko czekają, żeby gryźć. Paznokcie rozorują mu plecy. Jest zdumiewająco silna.

— Artha — mówi błagalnie. — Nie broń się. To jakiś obłęd. Gdybyś tylko…

— Bydlę!

— Gdybyś tylko pozwoliła mi pokazać, jak bardzo kocham…

— Zboczone zwierzę!

Jej kolano zmierza w kierunku jego krocza. Michael przekręca się, próbując uniknąć najboleśniejszego ciosu, ale uderzenie i tak go dosięga. Ona wcale nie odgrywa skromnisi. Jeśli chce ją mieć, musi ją pokonać, unieszkodliwić. Ma zgwałcić nieprzytomną kobietę? Nie. Nie zrobi tego. To wszystko jest nie tak. Ogarnia go żal. Nagle całe pożądanie opada. Michael zsuwa się z Arthy i zostaje na klęczkach przy oknie, gapiąc się w podłogę. Oddycha ciężko. No idź, powiedz starszym, co zrobiłem. Rzućcie mnie na pożarcie waszemu bogu. Artha staje nad nim, naga, i z ponurą miną nakłada swoje okrycie. Słychać jej chrapliwy oddech.

— W monadzie — odzywa się Michael — kiedy ktoś chce się kochać, odmowa jest czymś niestosownym.

Jego głos brzmi głucho ze wstydu.

— Naprawdę cię pragnąłem, Artha, i myślałem, że ty mnie też. A potem po prostu przestałem nad sobą panować. Nie mieściło mi się w głowie, że ktoś mógłby odmówić… Nie rozumiałem…

— Co z was muszą być za zwierzęta! Nie potrafi spojrzeć jej w oczy.

— W kontekście społecznym — broni się — to ma sens. Zapobiega frustracjom. W miastowcu nie możemy pozwolić sobie na żadne konflikty. U was jest na pewno inaczej, prawda?

— Owszem.

— Wybaczysz mi?

— Tutaj uprawiamy seks tylko z tymi, których bardzo kochamy — mówi Artha. — Nie oddajemy się każdemu, kto o to poprosi. I nie robimy tego ot tak. Przed zbliżeniem obowiązują pewne zwyczaje. Występują pośrednicy. Jest dużo zachodu. Ale skąd miałbyś to wszystko wiedzieć?

— No właśnie. Nie mogłem.

Jej rozgniewany i nabrzmiały goryczą głos chłoszcze jak bat:

— Tak dobrze zaczynało nam się rozmawiać! Czemu musiałeś mnie dotykać?

— Sama sobie odpowiedziałaś. Nie wiedziałem. Po prostu nie rozumiałem. Byliśmy razem, blisko — czułem, jak coraz bardziej na mnie działasz — dla mnie to było naturalne zacząć cię pieścić.

— Czy to, że chciałeś mnie zgwałcić, mimo że się broniłam, też było naturalne?

— Jednak w porę przestałem, nie zaprzeczysz. Artha śmieje się gorzko.

— Powiedzmy. Jeśli to się nazywa „w porę”.

— Naprawdę niełatwo było mi pojąć twój opór, Artha. Myślałem, że się tylko droczysz. Z początku nie zdawałem sobie sprawy, że bronisz się całkiem na serio.

Podnosi na nią wzrok. W jej oczach mieszają się smutek i niechęć.

— Po prostu nie zrozumieliśmy się, Artha. Postarajmy się zapomnieć te pół godziny. Spróbujmy zacząć wszystko jeszcze raz.

— Nie zapomnę, jak mnie dotykałeś. Ani jak chciałeś mnie siłą rozebrać.

— Nie gniewaj się. Spróbuj spojrzeć na to od mojej strony. Dzieli nas kulturowa przepaść. Naszym postępowaniem rządzą całkiem inne uwarunkowania. Ja…

Artha kręci wolno głową. Koniec nadziei na przebaczenie.

— Artha…

Kobieta wychodzi. Michael zostaje sam w zapadającym zmroku. Jakąś godzinę później dostaje kolację. Zapada noc. Je obojętnie to, co mu przynieśli, pławiąc się w goryczy. Pali go wstyd. Mimo to nadal przekonuje się, że to nie była do końca jego wina. Po prostu zderzenie dwu nie dających się pogodzić kultur. Zareagował naturalnie. Zgodnie ze swoim wychowaniem. Ale i tak jest mu przeraźliwie smutno. Byli ze sobą tak blisko, nim to się stało. Tak bardzo blisko.


Do zachodu słońca zostało jeszcze parę godzin; wieśniacy właśnie układają na placu nowe ognisko. Michael patrzy ponuro. Oczywiście poszła do starszyzny osady powiedzieć im, że na nią napadł. Taka zniewaga: pewnie współczują jej i przyrzekają pomścić. Teraz już na pewno złożą go w ofierze swojemu bogu. To będzie jego ostatnia noc. Tu skończy się całe to szalone przedsięwzięcie i życie. Nie będzie nikogo, żeby spełnić ostatnie życzenie Michaela. Umrze nędznie, brudny, obdarty. Daleko od domu. Taki młody. Miotany tyloma nie spełnionymi pragnieniami. Nigdy nie zobaczy morza.

A co to ma znaczyć? Ogromna, wysoka na pięć metrów maszyna rolnicza podjeżdża blisko ognia: osiem długich, zginających się ramion, sześć odnóży o wielu stawach i wielka paszcza. Chyba jakaś żniwiarka. Polerowany, brązowo-metaliczny pancerz odbija blask czerwonych języków płomieni. Wygląda jak jakiś bożek. Moloch. Baal. Michael wyobraża sobie, jak te wielgachne szpony łapią go i unoszą wysoko w powietrze. Jego głowa jest coraz bliżej stalowej paszczęki. Wieśniacy podrygują dokoła w rytmicznym, oszalałym tańcu. Gruba, poturbowana Milcha śpiewa ekstatycznie, podczas gdy on zmierza ku zagładzie. Lodowato zimna Artha napawa się swoim triumfem. Jego śmierć przywróci jej cześć, którą zbrukał. Kapłani zawodzą monotonnie. Proszę, nie. A może się myli? Wczoraj wieczorem, podczas obrzędu niepłodności, też myślał, że ciężarną kobietę spotyka jakaś kara, a okazało się, że to wyróżnienie. To tylko ta maszyna — wygląda tak złowrogo. Tak morderczo!

Plac wypełnił się już farmerami. Zbliża się uroczystość.

Słuchaj, Artha, to było nieporozumienie. Myślałem, że też mnie pragniesz i postąpiłem zgodnie z obyczajami mojego świata, rozumiesz? Dla nas seks to prosta i nieskomplikowana czynność, jak wymiana uśmiechów albo uścisk dłoni. Ludzie, którzy są obok siebie i czują wzajemny pociąg, po prostu to robią, bo — dlaczego nie? Chciałem tylko dać ci rozkosz, przysięgam. Przecież tak dobrze zaczynało układać się między nami. Uwierz mi.

Biją w bębny. Słychać okropne, piskliwe tony rozstrojonych dmuchanych instrumentów. Zaczyna się orgiastyczny pląs. Szczęść boże, nie chcę umierać! Są kapłani i kapłanki w swoich koszmarnych maskach. Nie ma wątpliwości — uroczystość z całą pompą. Dzisiaj ja jestem gwoździem programu.

Mija godzina; atmosfera na placu robi się coraz bardziej gorączkowa, ale jakoś nikt po niego nie przychodzi. Znów się pomylił? Czyżby dzisiejszy rytuał dotyczył go równie mało co wczorajszy?

Jakiś odgłos za drzwiami. Słychać szczęk zamka i drzwi otwierają się. Z pewnością kapłani, którzy przyszli go zabrać. No więc… chyba zbliża się koniec. Michael zbiera się w sobie, mając nadzieję, że nie będzie bolało. Zginąć dla jakiejś metafory, zostać mistycznym spoiwem mającym symbolicznie przypieczętować związek osady z miastowcem — co za surrealistyczny, nieprawdopodobny los. Niewiarygodne, że coś takiego już za chwilę przypadnie mu w udziale.

Do celi wchodzi Artha.

Szybko zamyka za sobą drzwi i opiera się o nie plecami. Pomieszczenie rozświetla tylko wpadający smugą przez okno blask ogniska; Michael widzi twarz Arthy, surową i napiętą, tym razem przyszła uzbrojona. Woli nie ryzykować.

— Artha! Ja…

— Cicho. Mów szeptem, jeśli ci życie miłe.

— Co oni tam robią?

— Przygotowują boga żniw.

— Dla mnie?

— Dla ciebie. Michael kiwa głową.

— No tak, jak przypuszczam, powiedziałaś im, że próbowałem cię zgwałcić. Teraz poniosę karę. Zgoda. W porządku. Trochę to niesprawiedliwe, ale kogo obchodzi sprawiedliwość?

— Nic im nie powiedziałam — odzywa się Artha. — Sami tak postanowili o zachodzie słońca. Nie miałam na to żadnego wpływu.

Wygląda na to, że mówi szczerze. Michael zastanawia się, niezdecydowany.

— O północy przyjdą zabrać cię przed oblicze boga — mówi dalej Artha. — Tymczasem modlą się, by zechciał przyjąć ofiarę. To trochę potrwa.

Przechodzi obok niego ostrożnie, jakby w obawie, że znów się na nią rzuci, i wygląda przez okno. Odwraca się, skinąwszy głową na potwierdzenie własnych słów.

— Znakomicie. Teraz nikt nie zauważy. Chodź ze mną, ale nie odzywaj się, cokolwiek by się nie działo. Jeśli zobaczą nas razem, będę musiała cię zabić i powiedzieć, że próbowałeś uciec. Inaczej ja też zapłaciłabym głową. No chodź już.

— Ale dokąd?

Chodź! — ponagla go gwałtownym i zniecierpliwionym szeptem.

Wychodzą z celi. Zamyślony Michael podąża za nią przez labirynt przejść — mija przejmująco wilgotne i zimne podziemne komory, przeciska się korytarzami tak wąskimi, że ledwo mieści się w nich człowiek, aby w końcu wychynąć na tyłach budynku. Dygocze od chłodu nocnego powietrza. Od strony placu wciąż dolatują dźwięki muzyki i śpiewu. Artha pokazuje mu, żeby zaczekał; podbiega kawałek i, rozejrzawszy się na wszystkie strony, przywołuje go gestem. Michael biegnie za nią. Szybkimi, ostrożnymi zrywami przedostają się na skraj osady. Michael ogląda się za siebie; niczym obrazy na ekranie widać stąd ognisko, bożka i małe, tańczące wokół, figurki ludzi. Przed nim ciągną się pola. W górze srebrzy się sierp księżyca i błyszczą rozsypane po niebie gwiazdy. Nagły odgłos. Artha szarpie go mocno i pociąga na ziemię, za kępę krzaków. Przywierają do siebie; koniuszki jej piersi napierają na niego niczym ostrza płomieni. Nie śmie poruszyć się ani odezwać. Ktoś ich mija: może to wartownik? Szerokie bary, gruby kark. Znika w ciemności. Artha drży; nadal trzyma go za nadgarstki, nie pozwalając się podnieść. Wreszcie wstają. Skinięcie głową: nieme potwierdzenie, że droga wolna. Prowadzi go przez pole, między kwitnącymi rzędami wysokich, liściastych roślin. Idą tak może dziesięć minut, oddalając się od wioski, aż Michaelowi, nieprzyzwyczajonemu do fizycznego wysiłku, zaczyna brakować tchu. Kiedy przystają, ognisko jest już tylko plamką na dalekim horyzoncie, a śpiew ginie, przygłuszony brzęczeniem owadów.

— Dalej idziesz sam — odzywa się Artha. — Muszę już wracać. Jeżeli ktoś zauważy, że nie ma mnie tak długo, mogą zacząć coś podejrzewać.

— Czemu mi pomogłaś?

— Źle cię osądziłam — odpowiada i pierwszy raz tego wieczoru uśmiecha się do niego; choć jest to zaledwie krótki grymas, cień uśmiechu, z nikłym śladem ciepła ze spotkania po południu. — Poczułeś do mnie sympatię i… Nie mogłeś wiedzieć, jak my traktujemy te sprawy. Byłam wściekła, nienawidziłam cię — a ty po prostu na swój sposób próbowałeś okazać mi miłość. Przepraszam cię, Statler. To moje zadośćuczynienie. Ruszaj.

— Chciałbym, żebyś wiedziała, jak bardzo jestem wdzięczny…

Delikatnie dotyka jej ręki. Czuje, jak Artha drży — z pożądania? odrazy? W gwałtownym, szalonym porywie bierze ją w objęcia. Kobieta najpierw sztywnieje, ale po chwili mięknie. Ich usta stykają się. Palce Michaela błądzą po jej odkrytych, umięśnionych plecach. Odważę się dotknąć piersi? Jej brzuch przyciśnięty do jego brzucha. Przez mgnienie staje mu przed oczami szalony obraz pojednania po ich popołudniowym rozstaniu: Artha opada chętnie na tę słodką ziemię i, pociągając go na siebie, pomaga mu wniknąć do środka; dopiero ich cielesne zespolenie jest prawdziwym symbolem związku osady i miastowca, który starszyzna wioski chciała oszukańczo przypieczętować jego krwią. Ale nie. Mimo wszystko, to już nierealne. Nie będą kochać się wśród pól, w księżycowej poświacie. Artha jest wierna obyczajom swojego świata. Rzecz jasna, przez te parę sekund przeszło jej przez myśl to, co Michaelowi, lecz po namyśle odrzuciła możliwość takiego pożegnania. Odrywa się od niego, ucinając ten moment bliskości, zanim Michael zdąży wykorzystać jej chwilową uległość. Jej oczy błyszczą w ciemnościach, pełne miłości. Uśmiecha się nieporadnie, walcząc z własnymi uczuciami.

— Idź już — szepcze i odwraca się.

Biegnie parę kroków z powrotem w kierunku osady i znów się odwraca; gestami trzymanych płasko dłoni próbuje zmusić go, by ruszył z miejsca, zupełnie jakby mówiła: „Ruszaj wreszcie. Idź. Nie stój tak”.


Brnie nieprzytomnie w srebrzystą, księżycową noc. Potyka się, słania na nogach, zatacza. Nie dbając o ostrożność, zbacza z bezpiecznej drogi wzdłuż rzędów sterczących roślin. W pośpiechu tratuje grządki, roztrąca na bok łodygi, zostawiając za sobą pas zniszczenia, po którym, gdy tylko wstanie dzień, łatwo będzie go wytropić. Dlatego wie, że musi opuścić terytorium osady przed świtem. Spryskiwacze pól znajdą go bez trudu, jak tylko wzbiją się w powietrze; potem odstawią z powrotem do osiedla, by nakarmić nim zawiedzionego Molocha. Kto wie, może wyślą po niego spryskiwacze jeszcze w nocy, gdy tylko zorientują się, że uciekł. Czy ich żółte ślepia widzą w ciemności? Przystaje, sprawdzając, czy nie słychać gdzieś przeraźliwego jazgotu silników, lecz wszędzie panuje cisza. A automaty rolnicze — czy one też wyruszą, by go złapać? Musi się spieszyć. Gdy tylko uda mu się uciec poza granice terenów należących do osady, wyznawcy boga żniw przypuszczalnie przestaną mu zagrażać.

Tylko dokąd ma iść?

W tej chwili tylko jedno miejsce przychodzi mu do głowy. W oddali na horyzoncie widać imponujące kolumny konstelacji Chipitts: jakieś osiem czy dziesięć miastowców, rozświetlonych tysiącami okien niczym ogromne latarnie-drogowskazy. Z tej odległości Michael nie odróżnia pojedynczych okien, ale widzi, jak zmieniają się wzory włączanych i wyłączanych świateł. W monadach jest dopiero środek wieczoru. Koncerty, zawody fizyczne, świetlne turnieje — pełnia nocnych rozrywek. Stacion siedzi w domu i myśli o nim, nękana obawą. Ile to już dni go nie ma? Dwa? Trzy? Wszystko mu się zmąciło. Dzieciarnia płacze. Micaela zamartwia się; pewnie kłóci się zajadle z Jasonem, aby rozładować napięcie. Tymczasem on jest tutaj, tyle kilometrów od nich — świeżo upieczony zbieg ze świata bożków i obrzędów, pogańskich tańców i nieuległych, niepłodnych kobiet. Ubłocone buty, szczecina na policzkach. Na pewno wygląda okropnie i jeszcze gorzej pachnie. Żadnego spłukiwacza. Ile bakterii wyhodowało się na jego ciele? Musi wracać. Potwornie bolą go mięśnie; czuje, że dawno przekroczył granice zwykłego zmęczenia. Nos wykręca zaduch celi, którym przesiąkło jego ubranie. Język zrobił się obrzmiały i spuchnięty. Ma wrażenie, że jego skóra pęka, zniszczona promieniami słońca, księżyca, powietrzem.

A morze? Co z Wezuwiuszem i Tadż Mahal?

Innym razem. Musi przyznać, że poniósł klęskę. Szedł tak długo, dopóki miał siłę, tak daleko, na ile starczyło mu odwagi; lecz teraz całym sercem tęskni za domem. Koniec końców, okazał się dobrze uwarunkowany. Geny pobite przez środowisko. Ale przeżył swoją przygodę; któregoś dnia, szczęść boże, przeżyje następną. Niestety, musi pożegnać się z marzeniem, by wędrując od wioski do wioski przemierzyć cały kontynent. Zbyt wiele bożków o stalowych szczękach czyha po drodze; w następnym osiedlu mogłoby mu się nie poszczęścić jak tu: mógłby nie spotkać drugiej Arthy. A więc: do domu.

W miarę upływu godzin boi się coraz mniej. Jak dotąd nikt i nic go nie ściga. Wpada w rytm — mechaniczne, kołyszące tempo marszu; krok za krokiem, krok za krokiem, krok za krokiem — przebierając nogami, jak robot prze w kierunku potężnych wież miastowców. Nie ma pojęcia, która może być godzina; przypuszcza, że minęła północ: księżyc błyszczy wysoko na niebie, a monady przygasły, jak gdyby nadeszła pora snu. Pora lunatykowania. Może właśnie w tej chwili Siegmund Kluver z Szanghaju przychodzi do Micaeli. Jason jest w drodze do swoich prostackich flam z Warszawy albo Pragi. Jeszcze tylko parę godzin, wylicza Michael, i będzie w domu. Pamięta przecież, jak wędrował w przeciwną stronę, ruszając o wschodzie słońca, by późnym popołudniem znaleźć się w osadzie; a wtedy na pewno więcej kluczył i błądził. Teraz, nie tracąc z oczu strzelistych drogowskazów wież, bez trudu zmierza prosto do celu.

Głucha cisza. Gwiaździsta noc jest czarownie piękna. Michael prawie zaczyna żałować, że postanowił wrócić do monady. Czuje, jak pod krystalicznym niebem wzywa go zew natury. Po jakichś czterech godzinach marszu przystaje, żeby wykąpać się w kanale nawadniającym; wychodzi na brzeg, nagi i rześki. Choć woda nie obmywa tak dobrze jak naddźwiękowy strumień spłukiwacza, przynajmniej pozbył się nieznośnego smrodu i zapiekłej skorupy brudu ze skóry. Rusza dalej bardziej sprężystym krokiem. Jego przygoda dobiega końca: Michael przebiega w myślach najważniejsze wydarzenia i na nowo przeżywa je w pamięci. Jak dobrze, że to zrobił. Poznał, jak smakuje świeże powietrze, jak wygląda mgła brzasku; miał piach za paznokciami. Nawet uwięzienie w osadzie wydaje się teraz raczej ekscytującym przeżyciem, aniżeli prawdziwą niewolą. Taniec nie-narodzenia. Niespełnione, burzliwe uczucie do Arthy. Ich szarpanina i fantastyczne pojednanie. Rozdziawiona paszczęka bożka. Strach w obliczu śmierci. Ucieczka. Kto w całej Monadzie 116 dokonał takich rzeczy?

Rosnące zadowolenie z siebie budzi w nim nowe siły; ze świeżą energią maszeruje dziarsko przez nie kończące się pola. Tylko że odległość do miastowców zdaje się wcale nie kurczyć. Jakieś optyczne złudzenie. Zmęczone oczy. Zastanawia się, czy w ogóle idzie w kierunku Monady 116. Ukształtowanie terenu spłatałoby mu ponurego figla, gdyby okazało się, że wracając do konstelacji miejskiej, trafił do Monady 140 albo, na przykład, 145. Już zboczenie z właściwej drogi o niewielki kąt pod koniec marszu mogłoby doprowadzić do powstania ogromnej różnicy u celu, stawiając go w obliczu porażającej perspektywy nadrobienia drogi wzdłuż jakiejś przerażająco długiej przyprostokątnej. Nie ma sposobu, by przekonać się, który z widocznych przed nim miastowców jest jego. Zostaje mu tylko przeć do przodu.

Księżyc powoli chowa się. Gwiazdy bledną. Na niebo wpełza świt.

Michael doszedł już do strefy nieużytków dzielącej osadę rolniczą od konstelacji Chipitts. Mimo palącego bólu w nogach, zmusza się, aby iść dalej. Wieże są tak blisko, że zdają się wisieć w powietrzu bez żadnego oparcia. Widać już publiczne ogrody. Roboty ogrodnicze melancholijnie suną w różne strony, zajęte swoimi pracami. Kielichy kwiatów rozchylają się, chłonąc pierwsze promienie poranka. Łagodny wietrzyk roznosi ich woń. Dom. Do domu. Stacion. Micaela. Wypocznie trochę, nim wróci do pracy na złączu. Znajdzie jakąś wiarygodną wymówkę.

Która z wież jest monadą 116?

Miastowce nie mają zewnętrznych numerów. Mieszkańcy po prostu wiedzą, w którym z nich żyją. Ledwo powłócząc nogami, Michael dochodzi do pierwszej budowli. Jej skrzydła błyszczą rozświetlone promieniami brzasku. Spogląda w górę na całe tysiąc pięter. Misterna, złożona konstrukcja. Miriady pokoików. Michael ma pod nogami jej tajemnicze, podziemne korzenie: siłownie, stacje przerobu odpadów, niewidoczne komputery — wszystkie ukryte cuda, zapewniające jej życie. Nadnimi, niczym gigantyczna roślina, wystrzela w górę cudownie przemyślna betonowa konstrukcja — monada. A w środku setki tysięcy splecionych ze sobą istnień: artystów i uczonych, muzyków i rzeźbiarzy, spawaczy i dozorców. Czuje, jak wilgotnieją mu oczy. Dom. Dom. Tylko czy rzeczywiście? Podchodzi do włazu i podnosi do góry rękę z przepustką. Komputer jest zaprogramowany, by wpuścić go na żądanie.

— Jeśli to Monada 116, otwierać. Michael Statler.

Nic się nie dzieje. Skanery oglądają go, ale wejście pozostaje zamknięte.

— Który to miastowiec? — pyta Michael. Cisza.

— No dalej — ponagla. — Chcę wiedzieć, gdzie jestem. Z ukrytego głośnika rozlega się głos:

— Monada 123 w konstelacji Chipitts. 123! Tyle kilometrów od domu!

Cóż może zrobić, pozostaje mu tylko iść dalej. Słońce, wiszące już nad horyzontem, szybko zmienia barwę z czerwonej na złotą. Skoro tam jest wschód, to gdzie jest Miastowiec 116? Usiłuje zmusić do działania otępiałą mózgownicę. Powinien iść na wschód. Tak? Nie? Z trudem przedziera się przez zdające się nie mieć końca ogrody, które odgradzają Monadę 123 od jej wschodniej sąsiadki. Przy wejściu znów pyta o numer. Odpowiedź z głośnika: „Tak, to Monada 122”. Rusza dalej w tę samą stronę. Wieże ustawione są w ukośną szachownicę, tak żeby żadna nie zasłaniała następnej, więc jego trasa musi prowadzić w sam środek konstelacji; wlecze się naprzód, starannie licząc budowle, a słońce na nieboskłonie szybko drapie się w górę. Z wycieńczenia i głodu kręci mu się w głowie. To jest 116? Nie, nie otwierają mu; musiał pomylić się w rachunku. Może tamta?

Nareszcie. Na widok przepustki automat otwiera właz. Michael gramoli, się do środka. Czeka, aż zewnętrzne drzwi zasuną się za nim. Teraz otworzą się wewnętrzne. Nic się nie dzieje. Co jest?

— Czemu nie otwierasz? — pyta. — Popatrz na to. Przeskanuj sobie.

Unosi przepustkę. Pewnie jakaś procedura dekontaminacyjna. Aż strach pomyśleć, jakie zanieczyszczenia mógł przy-wlec ze sobą. W końcu luk otwiera się.

Światło w oczy. Potężne, oślepiające.

— Pozostań na miejscu. Nie próbuj opuszczać komory wejścia.

Zimny, metaliczny głos przyszpila go tam, gdzie stoi. Mrugając powiekami, robi pół kroku do przodu, gdy nagle dociera do niego, że to nierozsądne; zamiera. Otacza go obłoczek czegoś o słodkawym zapachu. Jakiś środek, który rozpylili nad nim. Zastyga prędko, tworząc krępujący go kokon. Światła kierują się na ziemię. Michael widzi sylwetki, zagradzające mu drogę: cztery… pięć. Policjanci.

— Michael Statler? — odzywa się któryś.

— Mam ważną przepustkę — mówi niepewnie Michael. — Jest całkiem legalna. Możecie sprawdzić w komputerze. Ja…

— Jesteś aresztowany. Wprowadzenie zmian do programu, bezprawne opuszczenie miastowca, przejawianie niepożądanych tendencji aspołecznych. Rozkaz natychmiastowego zatrzymania po powrocie do budowli. Wykonany. Przystępujemy do doraźnej egzekucji wyroku kasacji.

— Zaczekajcie. Chyba mam prawo się odwołać? Chcę się widzieć z…

— Sprawa została rozpatrzona i przekazana policji do zakończenia.

Głos policjanta brzmi nieubłaganie. Stają po jego bokach. Nie może wykonać żadnego ruchu, cały pokryty twardniejącym sprayem. Jakiekolwiek obce mikroorganizmy przywlókł ze sobą — wszystkie są teraz aresztowane razem z nim. Do zsuwni? Nie. Niemożliwe. Proszę. Chociaż na co właściwie liczył? Jak inaczej mogło się to skończyć? Myślał, że wyprowadzi w pole miasto-wiec? Najpierw wyrzec się całej cywilizacji, a potem mieć nadzieję, że uda się gładko wśliznąć z powrotem? Został załadowany na coś w rodzaju wózka. Ciemne kształty krzątają się dokoła.

— Zróbmy szczegółowe nagranie do kartoteki, chłopcy. Przysuńcie go do skanerów. Tak. Dobrze.

— Pozwólcie mi przynajmniej zobaczyć się z żoną. Albo z siostrą. Przecież nic się nie stanie, jeśli porozmawiam z nimi ten ostatni raz…

— Zagrożenie dla ładu i porządku, niebezpieczne tendencje aspołeczne, całkowita eliminacja kontaktów z otoczeniem w celu uniknięcia rozprzestrzeniania się reakcji wtórnych.

Jak gdyby był nosicielem zarazka buntowniczości. Już kiedyś to widział: doraźny wyrok, natychmiastowa egzekucja. Ale nigdy tak naprawdę nie rozumiał. Nigdy sobie nie wyobrażał.

Micaela. Stacion. Artha.

Jego kokon całkiem już zakrzepł. Nie widzi, co jest na zewnątrz.

— Słuchajcie — mówi. — Cokolwiek mi zrobicie, chcę, byście wiedzieli, że byłem tam. Widziałem słońce i księżyc, i gwiazdy. To nie to samo, co Jerozolima albo Tadż Mahal, ale zawsze coś. Coś, czego wy nie widzieliście nigdy w życiu. I nigdy nie zobaczycie. Tam jest tyle możliwości. Tyle okazji do wzbogacenia własnej duszy. Ale co wy możecie o tym wiedzieć?

Warkotliwe głosy docierają gdzieś z daleka, zza mleczno-białej pajęczyny, która go więzi. Odczytują mu odpowiednie ustępy kodeksu prawnego. Wyjaśniają, w jaki sposób zagraża tkance społeczeństwa. Źródło zagrożenia musi zostać wyrwane z korzeniami. Słowa zlewają się i mieszają, tak że Michael zupełnie gubi ich sens. Jego wózek znów toczy się naprzód.

Micaela. Stacion. Artha.

Kocham was.

Dobra, otwórzcie zsuwnię. Jasno, zwięźle, jednoznacznie.

Słyszy szum przypływu. Czuje, jak fale przewalają się, omywając gładkie, lśniące wydmy. Smak słonej wody. Słońce wysoko w górze; niebo takie jasne, takie nieskazitelnie błękitne. Niczego nie żałuje. Drugi raz na pewno nie udałoby mu się opuścić miastowca; gdyby nawet pozwolili mu żyć, byłby pod ich stałym nadzorem. Milion milionów śledzących oczu monady. Do końca życia przewisiałby na interfejsie. Po co to wszystko? Tak jest lepiej. Przeżyć choć trochę naprawdę, chociaż raz. Zobaczyć. Taniec, ognisko. Wąchać żywe, kwitnące rośliny. Jest potwornie zmęczony. Przyjemnie będzie odpocząć. Wyczuwa jakiś ruch. Znowu pchają wózek. Do środka czegoś, a potem w dół. Żegnajcie. Żegnajcie. Żegnajcie. Łagodne spadanie. W głowie pokryte zielonością urwiste brzegi Capri, chłopak z koziołkiem i flaszką zimnego, złocistego wina. Delfiny we mgle. Kolczaste krzaki, kamyki. Szczęść boże! Śmieje się w swojej kokonowej trumnie. Jazda w dół. Żegnajcie. Micaela. Stacion. Artha. Ostatni raz staje mu przed oczami obraz całej budowli z osiemset osiemdziesięcioma pięcioma tysiącami ludzików o pustych twarzach, przepychających się na zatłoczonych korytarzach, sunących do góry i na dół szybami transportowymi, ściśniętych w ośrodkach fonicznych i Halach Fizycznego Spełnienia, wysyłających kanałami komunikacyjnymi miriady wiadomości — zamawiających jedzenie, rozmawiających ze sobą, umawiających się i dogadujących sprawy. Mnożą się. Płodni i obowiązkowi. Setki tysięcy istnień krąży po przecinających się, zamkniętych orbitach; każde z nich kreśli swoje małe kółko wewnątrz potężnej wieży. Jaki piękny jest świat i wszystko, co na nim jest. Monady we wschodzącym słońcu. Rolnicy na polach. Żegnajcie.

Ciemno.

Koniec podróży. Zlikwidowano źródło zagrożenia. Miasto-wiec podjął niezbędne kroki obronne; wróg cywilizacji został usunięty.

Загрузка...