I

Wstaje kolejny szczęśliwy dzień 2381 roku. Poranne słońce zawędrowało już na wysokość pięćdziesięciu najwyższych pięter Monady Miejskiej 116. Niedługo cała wschodnia ściana budowli zalśni blaskiem niczym gładź morza o świcie. Okno Charlesa Matterna, uaktywnione pierwszymi fotonami brzasku, odmatawia się. Mężczyzna otwiera oczy. Szczęść boże, mówi w myślach. Jego żona ziewa i przeciąga się leniwie. Czwórka dzieci, które nie śpią już od paru godzin, może wreszcie oficjalnie rozpocząć dzień. Wstają i ze śpiewem paradują dookoła sypialni.

Szczęść boże, szczęść boże, szczęść boże!

Szczęść boże każdemu z nas!

Szczęść Tacie, szczęść Mamie i dzieciom!

Na świecie całym — szczęść dużym i małymi

Płodnością obdarz nas!

Skończywszy, pędzą do platformy sypialnej rodziców. Mattern podnosi się, aby je uściskać. Ośmioletnia Indra, siedmioletni Sandor, pięcioletni Marx i trzyletnia Cleo. Mała liczebność jego stadka jest powodem ukrywanego wstydu Matterna. Czy o mężczyźnie z zaledwie czwórką pociech można powiedzieć, że naprawdę kocha życie? Niestety, łono Principessy nie wydaje już owoców. Medycy orzekli, że nie będzie mieć więcej dzieci. Bezpłodna dwudziestosiedmiolatka. Mattern zastanawia się, czy nie powinien wziąć drugiej kobiety. Tak bardzo chciałby znów usłyszeć kwilenie noworodka. Człowiek musi przecież spełniać powinność wobec boga.

— Tatku, Siegmund jeszcze tu jest — oznajmia Sandor.

Chłopiec pokazuje palcem. Rzeczywiście: na platformie sypialnej po stronie Principessy, skulony naprzeciw pedału pneumatycznego, śpi czternastoletni Siegmund Kluver. Korzystając z przywileju wspólnoty, chłopak odwiedził mieszkalnię Matternów parę godzin po północy. Wiadomo było zawsze, że Siegmund lubi starsze kobiety, ale w ciągu kilku ostatnich miesięcy jego upodobanie przeszło, zdaje się, w trwały zwyczaj. Młodzian ziewa: przeszedł dzisiejszej nocy niezły trening. Mattern trąca go łokciem.

— Siegmund? Siegmund, pora wstawać!

Nocny gość otwiera oczy i uśmiecha się do gospodarza. Po chwili siada, sięgając po ubranie. Nie da się ukryć, jest całkiem przystojny. Mieszka na 787 piętrze i ma już jedno dziecko; drugie jest właśnie w drodze.

— Przepraszam, zaspałem — mówi. — To przez to, że Principessa potrafi naprawdę zmęczyć. Prawdziwa dzikuska!

— Owszem, nie brakuje jej temperamentu — przyznaje Mattern.

Jeśli prawdą jest to, co słyszał, to Mamelon, żonie Siegmunda — również. Planuje spróbować jej, gdy będzie trochę starsza. Może już przyszłej wiosny.

Siegmund wkłada głowę pod spłukiwacz molekularny. Teraz i Principessa wstaje. Kiwnąwszy lekko mężowi, naciska pedał. Powietrze szybko uchodzi z platformy. Kobieta zaczyna programować śniadanie. Wyciągając bladą, prawie przezroczystą rączkę, Indra włącza ekran. Ściana wybucha światłem i kolorami.

— Dzień dobry — mówi kordialny głos. — Jeśli ktoś jest ciekaw, temperatura na zewnątrz wynosi 28 stopni. W dniu dzisiejszym Monada 116 liczy już 881 115 mieszkańców; o 102 więcej niż wczoraj, 14 187 więcej niż w pierwszym dniu roku. Szczęść boże, zwalniamy tempo! Naszym sąsiadom z Monady 117 przybyło od wczoraj 131, w tym czworaczki, które powiła pani Hula Jabotinsky. Szczęśliwa osiemnastoletnia mama ma teraz jedenaścioro. Prawdziwa służka boża, prawda? Mamy szóstą dwadzieścia. Dokładnie za czterdzieści minut do naszego miastowca przybędzie dostojny gość, socjokomputator z Piekła, Nicanor Gortman, którego łatwo rozpoznacie po charakterystycznym, karmazynowo-ultrafioletowym stroju. Doktor Gortman będzie gościem Charlesa Matterna z 799 piętra. Oczywiście wszyscy przyjmiemy go z taką samą błogosławiennością, jaką okazujemy sobie nawzajem. Szczęść boże Nicanorowi Gortmanowi! Czas na wiadomości z niższych poziomów miastowca… — Dzieci, słyszałyście? — odzywa się Principessa. — Będziemy mieć gościa i macie zachowywać się błogosławiennie. Teraz chodźcie jeść.

Po umyciu się, ubraniu i zjedzeniu śniadania Charles Mattern jedzie na znajdujące się na tysięcznym piętrze lądowisko, aby powitać Nicanora Gortmana. W drodze na dach budowli mija poziomy, na których mieszkają rodziny jego rodzeństwa. Ma trzy siostry i tyluż braci. Czworo z nich jest od niego młodszych, dwoje — starszych. Wszystkim dobrze się powodzi. Z jednym, niemiłym wyjątkiem. Jeden z braci umarł młodo. Jeffrey… Mattern rzadko go wspomina. Przejeżdża już przez kondygnacje Louisville — ośrodek władzy miastowca. Jeszcze chwila i spotka się z przybyszem. Gortman odwiedził już kraje tropikalne. Teraz ma zwizytować typową monadę miejską strefy umiarkowanej. Mattern czuje się zaszczycony, że wyznaczono go oficjalnym gospodarzem spotkania. Wychodzi na lądowisko położone na samym skraju Miastowca 116. Pole siłowe odgradza go od chłoszczących tę niebosiężną wieżę wiatrów. Po lewej stronie widać pogrążoną jeszcze w mroku zachodnią ścianę Monady miejskiej 115. Z prawej — połyskuje wschodnia gładź okien Monady 117. Szczęść boże Huli Jabotinsky i jej jedenastu pociechom, myśli Mattern. Omiata wzrokiem inne miastowce stojące w sięgającym po horyzont rzędzie. Wysokie na trzy kilometry wieże z superwytrzymałego betonu z pięknymi, strzelistymi zakończeniami. Przejmujący widok. Szczęść boże, powtarza w myśli Mattern. Po trzykroć szczęść boże!

Do jego uszu dolatuje wesoły jazgot wirników. Szybkolot opada na płytę lądowiska. Ze środka wynurza się wysoki, postawny mężczyzna w jaskrawym ubraniu. Nie ma żadnych wątpliwości, że to podróżujący aż z Piekła socjokomputator.

— Nicanor Gortman, prawda? — pyta Mattern.

— Szczęść boże. Czy mam przyjemność z Charlesem Matternem?

— Szczęść boże. We własnej osobie. Chodźmy.

Piekło jest jednym z jedenastu miast na Wenus — planecie, którą ludzkość przekształciła, dostosowując do własnych potrzeb. Gortman nigdy dotąd nie był na Ziemi. Wysławia się powoli i flegmatycznie, a w jego głosie nie można wychwycić żadnego rytmu. Modulacją mowy przywodzi Matternowi na myśl manierę, z jaką mówią mieszkańcy Miastowca 84, który zwiedził kiedyś podczas służbowej podróży. Czytał prace Gortmana: solidny, dobrze uargumentowany materiał.

— Bardzo podoba mi się pańska „Dynamika etyki łowieckiej” — mówi do gościa w szybociągu. — Interesująca. Naprawdę znakomita.

— Naprawdę? — pyta wyraźnie pochlebiony Gortman.

— Oczywiście. Staram się czytać na bieżąco co ciekawsze wenusjańskie pisma. To takie fascynujące poznawać obce zwyczaje. Na przykład polowanie na dzikie zwierzęta.

— Na Ziemi ich nie ma, prawda?

— Szczęść boże, nie — odpowiada Mattern. — Nie dopuścilibyśmy do tego! Mimo to z prawdziwą pasją poznaję różne style życia.

— Więc lektura moich artykułów jest dla pana jakąś formą ucieczki?

Mattern rzuca gościowi zdziwione spojrzenie.

— Nie bardzo rozumiem.

— Literatura eskapistyczna. To, co czytacie, aby życie na Ziemi uczynić bardziej znośnym.

— Ależ nie. Zapewniani, że żyje nam się tu całkiem dobrze. Nie musimy szukać ucieczki w literaturze. Periodyki z zewnętrznego świata przeglądam dla rozrywki, po części również dlatego, żeby poznać inne punkty widzenia. Sam pan wie, jakie to przydatne w naszej pracy.

Dojeżdżają na 799 piętro.

— Najpierw chciałbym pokazać panu moją mieszkalnię — odzywa się Mattern, wysiadając z szybociągu. — Jesteśmy w Szanghaju — pokazuje ręką. — Taką nazwę daliśmy blokowi czterdziestu pięter, od 761 do 800. Ja mieszkam na przedostatnim; u nas jest to oznaką zawodowego statusu. W całej Monadzie 116 mamy dwadzieścia pięć takich miast. Najniżej leży Reykjavik, najwyższe poziomy tworzą Louisville.

— Skąd się biorą te wszystkie nazwy?

— Wybierają je sami mieszkańcy. Szanghaj, na przykład, był kiedyś Kalkutą — tamta nazwa bardziej mi się podobała — ale w siedemdziesiątym piątym grupka malkontentów z 778 piętra przegłosowała w referendum zmianę.

— Myślałem, że w miastowcach nie ma malkontentów — dziwi się Gortman.

Mattern uśmiecha się.

. — W tradycyjnym rozumieniu tego słowa to szczera prawda. Pozwalamy jednak na istnienie pewnych drobnych antagonizmów. Bez nich człowiek nie byłby w pełni sobą, nieprawdaż? Nawet tutaj.

Idą wschodnim korytarzem w stronę domu Matterna. Jest już dziesięć po siódmej; ze wszystkich mieszkalni po troje, po czworo wysypują się dzieci, pędząc do szkoły. Mattern macha im ręką. Biegną ze śpiewem.

— Na tym piętrze na jedną rodzinę przypada statystycznie 6,2 dziecka. Muszę przyznać, że to najniższa średnia w całej monadzie. Ludzie o wysokim statusie społecznym nie są chyba najlepszymi reproduktorami. O ile dobrze pamiętam, na 117 piętrze, w Pradze, średnia wynosi 9,9 na rodzinę. Rezultat godny pozazdroszczenia — objaśnia Mattern.

— Pan to mówi poważnie? — pyta Gortman.

— Jak najbardziej — odpowiada Mattern, lekko rozdrażniony. — Lubimy dzieci i popieramy rozmnażanie. Przecież przed podjęciem tej podróży musiał pan…

— Tak, oczywiście — przytakuje pospiesznie Gortman. — Rzecz jasna zapoznałem się w ogólnym zarysie z waszą dynamiką kulturową. Byłem tylko ciekawy, czy może pański prywatny pogląd…

— Odbiega od normy? Insynuuje pan, że będąc obiektywny jako uczony, mógłbym posunąć się, choćby w najmniejszym stopniu, do dezaprobowania własnego wzorca kulturowego? A może wyraża pan w ten sposób własną dezaprobatę?

— Przepraszam, jeśli odniósł pan takie wrażenie. Proszę nie sądzić, że jestem nastawiony negatywnie do waszego modelu społecznego; po prostu ten świat to dla mnie coś całkiem nowego. Szczęść boże, nie kłóćmy się, Charles.

— Szczęść boże, Nicanor. Nie chciałem wydać się drażliwy. Wymieniają uśmiechy. Mattern jest zażenowany, że okazał

taki brak opanowania.

— Ilu ludzi mieszka na 799 piętrze? — wskrzesza rozmowę Gortman.

— Ostatnia liczba, jaką słyszałem, to 805.

— A w całym Szanghaju?

— Około 33 tysięcy.

— Wobec tego ile żyje w całej Monadzie 116?

— 881 tysięcy.

— W tej konstelacji miejskiej stoi pięćdziesiąt miastowców, prawda?

— Owszem.

— W sumie jakieś 40 milionów mieszkańców — ciągnie Gortman. — Trochę więcej niż cała ludność Wenus. Nieźle!

— A to wcale nie największa konstelacja! — Głos Matterna pobrzmiewa dumą. — Naprawdę duże są Sansan i Boshwash, a w Europie także Berpar, Wienbud i jeszcze jakieś dwie. Według najnowszych projektów ciągle będą powstawać nowe skupiska!

— W takim razie na całej planecie żyje…?

— 75 miliardów! — wykrzykuje Mattern. — Szczęść boże! Nigdy nie było tak jak teraz! Ani jeden człowiek nie chodzi głodny! Wszyscy jesteśmy szczęśliwi! Zostało jeszcze mnóstwo otwartej przestrzeni! Bóg nam pobłogosławił, Nicanor.

Zatrzymuje się przy drzwiach z numerem 79 915.

— Witaj w moim domu, drogi gościu. Co moje, to i twoje. Wchodzą do środka.

Mieszkalnia Matternów należy do obszernych. Prawie dziewięćdziesiąt metrów kwadratowych powierzchni. Dmuchana platforma sypialna, chowane łóżka dzieci i meble, które łatwo przesunąć, jeśli potrzeba więcej miejsca do zabawy. Faktycznie większość pomieszczenia świeci pustkami. Ekran i terminal danych zajmują tyle dwuwymiarowej przestrzeni ściany, ile w minionej epoce przeznaczano na trzymanie pękatych telewizorów, regałów z segregatorami i najprzeróżniejszych innych zabierających miejsce gratów. Przestronna i przewiewna mieszkalnia, w sam raz dla zaledwie sześcioosobowej rodziny. Dzieci nie wyszły jeszcze do szkoły; Principessa zatrzymała je, aby przywitały się z gościem — dlatego trochę dokazują. Kiedy wchodzi ich tata, Sandor i Indra właśnie wyrywają sobie ulubioną zabawkę: fantazjomat. Mattern staje zdumiony. Konflikt w domu? Rodzeństwo okłada się bezgłośnie, tak, żeby mama nie zauważyła. Sandor kopie Indrę w goleń. Dziewczynka, krzywiąc się z bólu, drapie brata paznokciami w policzek.

— Szczęść boże — rzuca ostro Mattern. — Ktoś tu chce chyba skończyć w zsuwni.

Dzieci ciężko sapią. Zabawka spada na podłogę. Oboje stają wyczekująco. Zajęta przy najmłodszej latorośli Principessa podnosi wzrok, odgarniając sprzed oczu kosmyk ciemnych włosów; nawet nie słyszała, kiedy mąż wrócił.

— Konflikt sterylizuje — poucza Mattern. — Przeproście się nawzajem.

Rodzeństwo całuje się i uśmiecha do siebie. Indra potulnie schyla się po zabawkę, aby podać ją ojcu. Mattern wręcza fantazjomat młodszemu synkowi, Marxowi. Teraz wszyscy już patrzą na gościa.

Pan domu zwraca się ponownie do Gortmana:

— Co moje, to i twoje, przyjacielu.

Później przedstawia przybyszowi całą rodzinę. Scena kłótni odebrała mu trochę pewności siebie, ale widok Gortmana, wyjmującego cztery nieduże pudełka i rozdającego je dzieciom, przywraca mu pogodę ducha. Zabawki. Błogosławienny gest. Pokazuje gościowi pozbawioną teraz powietrza platformę sypialną.

— Na tym sypiamy — tłumaczy. — Miejsca wystarcza dla trojga. Myjemy się pod spłukiwaczem, o tu. Woli pan być sam przy wydalaniu?

— Tak, jeśli można.

— Ten przycisk włącza ekran przesłaniający. W tym miejscu wydalamy odchody: mocz tu, a kał tam. Rozumie pan, wszystko jest potem uzdatniane. My z miastowców jesteśmy gospodarnym ludkiem.

— Nie wątpię — przytakuje Gortman.

— Czy chciałby pan, byśmy i my włączali ekran, kiedy wydalamy? — pyta Principessa. — Wiem, że w niektórych zewnętrznych światach tak robią.

— Nie chciałbym wam nic narzucać — odpowiada Wenusjanin.

— Nasza kultura pozbyła się balastu prywatności — mówi z uśmiechem Mattern — ale wciśnięcie guzika nie sprawi nikomu żadnego kłopotu, jeżeli tylko… — urywa nagle.

Nowy, przykry domysł:

— Mam nadzieję, że nagość nie jest na Wenus tabu. Rozumie pan, mamy tylko jedno, wspólne pomieszczenie i…

— Potrafię się dostosować — oznajmia z naciskiem Gortman. — Wykształcony socjokomputator z założenia jest kulturowym relatywistą!

— Oczywiście — potakuje Mattern, śmiejąc się nerwowo. Principessa przeprasza, że nie będzie dalej uczestniczyć

w rozmowie: musi wyekspediować ściskające w rękach nowe zabawki pociechy do szkoły.

— Pan wybaczy, jeżeli mówię o rzeczach oczywistych — zaczyna znów Mattern — ale muszę poruszyć sprawę przywilejów seksualnych. Będziemy spać na platformie we troje. Zarówno moja żona jak i ja jesteśmy do pańskiej dyspozycji. U nas w miastowcu odmówienie jakiejkolwiek racjonalnej prośbie, jeśli tylko nikogo to nie krzywdzi, jest czymś niestosownym. W społeczeństwie takim jak nasze, gdzie nawet najbłahsze tarcia mogłyby w niebezpieczny sposób zakłócić ład i porządek, zapobieganie frustracji jest naczelną zasadą. Zna pan nasz zwyczaj lunatykowania?

— Obawiam się, że nie.

— W Monadzie 116 nigdy nie zamykamy drzwi na klucz. Nie mamy żadnej prywatnej własności, którą trzeba by chronić, a my wszyscy jesteśmy społecznie przystosowani. Przyjęte jest odwiedzać nocą inne mieszkalnie. Tym sposobem ciągle wymieniamy się partnerami. Zazwyczaj lunatykują mężczyźni, a kobiety czekają w swoich domach, ale bywa też inaczej. Wszyscy dorośli członkowie naszej społeczności są zawsze dla siebie dostępni.

— Interesujące — mówi Gortman. — Można by się spodziewać, że w społeczeństwie złożonym z tylu ludzi żyjących w bezpośredniej bliskości wykształci się raczej nadmierny szacunek dla prywatności niż model społecznej swobody.

— Na początku mieliśmy wiele problemów związanych z prywatnością. Na szczęście pozbyliśmy się ich! Jak już mówiłem, nasz cel to zapobieganie frustracji, inaczej doszłoby do powstawania szkodliwych napięć. A prywatność jest jednym z głównych źródeł frustracji.

— To znaczy, że można przekroczyć próg dowolnej mieszkalni w całym tym kolosie i przespać się z…?

— Nie w całej monadzie — przerywa mu Mattern. — Tylko w Szanghaju. Lunatykowanie poza granicami rodzinnego miasta jest źle widziane. — Chichocze. — Jak pan widzi, zostawiliśmy sobie parę małych zakazów, żeby wolność nam nie zbrzydła.

Gortman przenosi wzrok na Principessę. Żona Matterna ma na sobie tylko przepaskę biodrową i metalicznej barwy staniczek, zakrywający lewą pierś. Szczupła, ale kształtna; chociaż dni płodności ma już za sobą, nie straciła nic ze zmysłowej aury młodej kobiecości. Mimo wszystko Mattern jest dumny z takiej żony.

— Jest pan gotów na zwiedzanie budowli? — pyta gościa. Mężczyźni idą do drzwi. Na odchodnym Gortman z galanterią kłania się Principessie. Już w korytarzu mówi do Matterna:

— Jak widzę, liczebność pańskiej rodziny mieści się poniżej średniej.

Piekielnie nieuprzejma uwaga! Matternowi udaje się jednak pozostać wyrozumiałym wobec faux pas przybysza. Odpowiada spokojnie:

— Mielibyśmy więcej dzieci, ale moja żona stała się bezpłodna po zabiegu chirurgicznym. To dla nas wielka tragedia.

— Zawsze tak wysoko ceniliście dużą rodzinę?

— Cenimy samo życie. Dawać początek nowemu istnieniu jest największą zasługą, a przeszkadzanie w narodzinach życia to najczarniejszy grzech. Wszyscy kochamy nasz ludny, ruchliwy świat. Czy dla pana życie tutaj wydaje się nie do zniesienia? Czy wyglądamy na nieszczęśliwych?

— Robicie wrażenie zdumiewająco dobrze przystosowanych — mówi Gortman. — Zakładając, że… — urywa.

— Niech pan dokończy.

— Zakładając, że rzeczywiście wszyscy myślicie tak samo. I że naprawdę spędzacie całe życie wewnątrz jednej gigantycznej wieży. Bo nigdy nie opuszczacie monady, prawda?

— Większość z nas nigdy — potwierdza Mattern. — Ja, oczywiście, podróżuję — socjokomputator potrzebuje perspektywy, ale Principessa oprócz wycieczki szkolnej nigdy nie była poniżej 350 piętra. Po co zresztą miałaby to robić? Cały sekret naszej harmonii polega na stworzeniu oddzielnych pięcio-, sześciopiętrowych wiosek w obrębie czterdziestopiętrowych miast, na które dzielimy liczący tysiąc pięter miastowiec. Nie odczuwamy ścisku ani przeludnienia. Znamy naszych sąsiadów i mamy wielu bliskich znajomych. Jesteśmy wobec siebie mili, serdeczni i lojalni.

— I wszyscy są zawsze szczęśliwi?

— Prawie wszyscy.

— Co to za wyjątki?

— Nazywamy ich nonszalantami — wyjaśnia Mattern. — Staramy się minimalizować napięcia, mogące powstać w naszym środowisku. Jak pan widzi, niczego sobie nie odmawiamy i zawsze zaspokajamy racjonalne potrzeby. Czasem jednak pojawiają się osobnicy, którzy ni stąd, ni zowąd wypowiadają posłuszeństwo naszym zasadom. Wichrzą, odmawiają innym — buntują się. To dosyć smutne.

— Co robicie z nonszalantami?

— Rzecz jasna, pozbywamy się ich — odpowiada Mattern, gdy ponownie wsiadają do szybociągu, i uśmiecha się.

Mattern ma oprowadzić Gortmana po całej monadzie; taka wycieczka zajmie na pewno kilka dni. Trochę się boi, że jego znajomość niektórych partii miastowca może okazać się zbyt słaba, ale postara się sprostać zadaniu najlepiej, jak potrafi.

— Miastowce — opowiada — buduje się z supertwardego betonu. Przez środek budowli biegnie centralny rdzeń instalacyjny o średnicy dwustu metrów. Według pierwszych projektów na każdym piętrze miało żyć pięćdziesiąt rodzin, ale obecnie utrzymujemy średnią około 120, a stare mieszkania zostały podzielone na jednopokojowe mieszkalnie. Jesteśmy całkowicie samowystarczalni; mamy własne szkoły, szpitale, obiekty sportowe, kościoły i teatry.

— A żywność?

— Oczywiście nie wytwarzamy jej sami. Zawarliśmy umowy z osiedlami rolniczymi. Jak pan zapewne wie, prawie dziewięćdziesiąt procent powierzchni naszego kontynentu przeznaczono pod produkcję żywności; poza tym istnieją jeszcze farmy morskie. Och, jak tylko przestaliśmy marnować powierzchnię planety, rozrastając się horyzontalnie na żyznej ziemi, mamy żywności w bród.

— Czy w ten sposób jednak nie zdaliście się na łaskę osiedli produkcyjnych?

— A czy kiedykolwiek mieszkańcy miast byli niezależni od farmerów? — odpowiada pytaniem Mattern. — Odnoszę wrażenie, że widzi pan życie na Ziemi w kategorii kłów i pazurów. W rzeczywistości wszystkie składniki ekologii naszego świata zazębiają się w uporządkowany sposób. Rolnicy też nas potrzebują, jesteśmy dla nich jedynym dostępnym rynkiem zbytu i jedynym źródłem artykułów przemysłowych. My z kolei potrzebujemy ich — wyłącznych dostawców naszego pożywienia. Jesteśmy sobie nawzajem niezbędni, zgodzi się pan? Ten system działa. Dzięki niemu moglibyśmy zapewnić byt jeszcze wielu miliardom ludzi i, szczęść boże, pewnego dnia tak będzie.

Sunąc w dół blisko środka budowli, szybociąg dociera do ostatniej platformy, na samo dno miastowca. Mattern czuje nad głową przygniatający ogrom monady. Intensywność tego podświadomie przykrego doznania napawa go zdziwieniem, ale stara się nie okazywać po sobie tego irracjonalnego niepokoju.

— Fundamenty konstrukcji sięgają czterysta metrów w głąb ziemi — objaśnia. — Jesteśmy na najniższym poziomie, w miejscu, gdzie wytwarzamy energię.

Przechodzą pomostem komunikacyjnym i zaglądają do olbrzymiej, wysokiej na czterdzieści metrów siłowni, w której wirują lśniące zielone turbiny.

— Większość energii uzyskujemy ze spalania sprasowanych odpadów stałych — mówi dalej Mattern. — Palimy wszystko, co nie daje się przetworzyć, a organiczne resztki sprzedajemy jako nawóz. Tu mamy generatory pomocnicze, napędzane skumulowanym ciepłem ludzkich ciał.

— To właśnie mnie ciekawiło — odzywa się Gortman półgłosem — jak radzicie sobie z ciepłem.

Mattern ciągnie wesoło:

— No, oczywiście: 800 tysięcy ludzi żyjących w zamkniętej przestrzeni produkuje ogromną ilość energii cieplnej. Część od razu wydalają z monady żebra chłodzące, rozmieszczone na całej powierzchni zewnętrznej. Resztę kieruje się rurami tutaj i wykorzystuje do napędzania generatorów. Zimą, rzecz jasna, ciepło jest równomiernie rozprowadzane po całej budowli, żeby utrzymać stałą temperaturę. Nadwyżka służy do oczyszczania wody i tym podobnych rzeczy.

Przez chwilę przyglądają się instalacji elektrycznej. Później Mattern prowadzi gościa do regenerowni, którą właśnie zwiedza kilkusetosobowa grupa uczniów i uczennic. Socjokomputatorzy w milczeniu dołączają do wycieczki.

— Patrzcie, tędy spływa mocz — tłumaczy nauczycielka, pokazując plastykowe rury-giganty — który potem przechodzi przez odpowietrzacz i podlega destylacji. A stąd odprowadza się już czystą wodę. Chodźcie za mną… Ze schematu systemu wiecie już, jak uzyskujemy chemikalia, które później sprzedajemy osiedlom rolniczym…

Socjokomputatorzy zwiedzają fabrykę sztucznego nawozu, gdzie odbywa się przemiana fekaliów. Gortman zadaje różne pytania; sprawia wrażenie bardzo zaciekawionego. Mattern jest w świetnym nastroju: czy może być coś bardziej interesującego niż zasady funkcjonowania miastowca? Początkowo obawiał się, że przybywającemu ze świata, gdzie mieszka się w osobnych domach i porusza na wolnym powietrzu, Wenusjaninowi model życia w monadach mógłby wydać się odpychający i szkaradny.

Mężczyźni kontynuują wędrówkę. Mattern opowiada o wentylacji, systemie szybociągów i innych urządzeniach miastowca.

— Naprawdę genialne — zachwyca się Gortman. — Nie umiałem sobie nawet wyobrazić, jakim cudem 75 miliardów ludzi może w ogóle przetrwać na jednej małej planetce, a wy… wy zmieniliście ją w…

— Utopię? — podpowiada Mattern.

— Tak, to właśnie chciałem powiedzieć — przyznaje Gortman.

Mattern nie jest ekspertem od produkcji energii czy utylizacji odpadów. Cała jego wiedza na ten temat bierze się wyłącznie z osobistej, prywatnej fascynacji szczegółami funkcjonowania monady. Przedmiotem jego zawodowych zainteresowań jest socjokomputacja; dlatego to właśnie jego poproszono, aby wyjaśnił gościowi społeczną strukturę gigantycznej wieży.

Wracają szybociągiem na górę, na poziomy mieszkalne.

— To jest Reykjavik — informuje Mattern — zamieszkały głównie przez konserwatorów. Chociaż nie propagujemy podziału na klasy, musi pan wiedzieć, że w każdym mieście dominuje jedna grupa ludności: inżynierowie, naukowcy, artyści. Szanghaj, na przykład, zamieszkują w większości uczeni. Reprezentanci tego samego zawodu stanowią swoisty klan.

Przechodzą przez hali przy wejściu na kondygnację. Mattern czuje się nieswojo na takim niskim piętrze; mówi bez przerwy, chcąc pokryć zdenerwowanie. Opowiada, jak to w każdym mieście rozwinął się charakterystyczny dla niego dialekt, moda i folklor, a także powstał specyficzny typ bohatera.

— Czy mieszkańcy różnych miast często stykają się ze sobą? — pyta Gortman.

— Staramy się zachęcać do takich spotkań, na przykład przez sport, wymianę studentów czy regularne wieczorki międzypiętrowe. Rozumie się — wszystko w rozsądnych granicach. Nie chcemy, żeby mieszkańcy poziomów robotniczych zbytnio integrowali się z uczonymi. I jedni, i drudzy tylko by na tym stracili. Namawiamy natomiast do ożywionych kontaktów między miastami o porównywalnym poziomie umysłowym. Uważamy, że to zdrowe dla społeczeństwa.

— Wydaje się, że propagowanie lunatykowania na skalę międzymiastową byłoby lepszą metodą zacieśniania społecznych więzi.

Mattern krzywi się z dezaprobatą.

— Jeśli o to chodzi, wolimy trzymać się wewnątrz własnych grup. Przygodne kontakty seksualne z mieszkańcami innych miast są oznaką chwiejności charakteru.

— Rozumiem.

Wchodzą do przestronnej sali.

— Jesteśmy w dormitoriurn nowożeńców — odzywa się Mattern. — Pomieszczenia takie są rozmieszczone co pięć, sześć pięter. Mieszkają w nich nastoletnie pary, które opuściły dom rodzinny, by zostać małżeństwami. Kiedy rodzi im się pierwsze dziecko, otrzymują prawo do własnej mieszkalni.

— Jakim sposobem udaje wam się znaleźć miejsce dla nich wszystkich? — pyta zaintrygowany Gortman. — Zakładam, że każdy pokój w miastowcu jest pełny. Niemożliwe, żebyście mieli równą liczbę urodzin i zgonów, więc… jakim cudem…?

— Rzeczywiście, zgony zwalniają miejsce. Po śmierci współmałżonka każdy obywatel mający już dorosłe dzieci, przeprowadza się do dormitoriurn dla seniorów, a mieszkalnię, którą zajmował, oddaje się nowo powstałej rodzinie. Ale ma pan rację: odkąd co roku przybywa nam dwa procent rodzin, co znacznie przewyższa ilość zgonów, większość naszej młodzieży nie ma szans na własną mieszkalnię w ojczystym miastowcu. Dlatego nadmiar par z dormitoriurn nowożeńców wysyła się, aby zasiedlały świeżo zbudowane monady. O tym, kto ma odejść, decyduje losowanie. Podobno trudno jest pogodzić się z przeprowadzką, ale z drugiej strony bycie w grupie pionierów zaludniających nowy miastowiec ma również swoje dobre strony. Przesiedleńcy automatycznie zyskują wysoki status.

Zwykła kolej rzeczy: wciąż nas przybywa, a przesiedlając młode pokolenia, tworzymy coraz to nowe kombinacje komórek społecznych — czy to nie fascynujące? Czytał pan moje „Przemiany strukturalne ludności monad miejskich”?

— Obawiam się, że nie miałem przyjemności… — odpowiada Gortman — ale chętnie uzupełnię tę lukę w lekturze.

Wodzi wzrokiem po całym dormitorium. Na najbliższej platformie kopuluje coś z tuzin par.

— Są tacy młodzi — konstatuje.

— Wszyscy tu wcześnie dojrzewamy. Dziewczęta zawierają małżeństwa średnio w dwunastym roku życia, chłopcy — tylko o rok później. Szczęść boże, na pierwsze dziecko rzadko czekają dłużej niż dwanaście miesięcy.

— To znaczy, że nie stosujecie żadnej metody kontroli urodzin?

Kontroli urodzin? — Mattern aż łapie się za genitalia, zaszokowany tak niespodziewaną i nieprzyzwoitą uwagą.

Kilka par podnosi zdziwiony wzrok. Ktoś chichocze.

— Niech pan nigdy więcej nie używa tych słów — mówi Mattern. — Zwłaszcza przy dzieciach. My… w ogóle nie myślimy w takich kategoriach.

— Ale przecież…

— Życie jest dla nas świętością. Prokreacja to coś błogosławiennego. Rozmnażając się, spełniamy obowiązek wobec boga.

Uśmiecha się, uznawszy, że jego słowa zabrzmiały zbyt ostro.

— Czy być człowiekiem nie znaczy właśnie z pomocą rozumu .podejmować wysiłek sprostania wyzwaniom? W świecie, który zatriumfował już nad chorobami i wyeliminował wojny, przyrost ludności to właśnie takie wyzwanie. Przypuszczam, że moglibyśmy ograniczyć rozrodczość, ale byłoby to złe, chore i niegodne ludzkości rozwiązanie. Zamiast tego — przyzna pan — zwycięsko zmagamy się z kwestią przeludnienia. Tak właśnie żyjemy, mnożąc się z radością. Co roku przybywa nas trzy miliardy i nikomu nie brakuje miejsca ani żywności. Umiera niewielu, a rodzi się wiele nowych istot, które zaludniają nasz świat, a bóg szczęści nam dostatnim, przyjemnym życiem. Jak pan widzi, wszyscy jesteśmy całkiem szczęśliwi. Wyrośliśmy z dziecinnej potrzeby izolacji człowieka od człowieka. Po co mielibyśmy wychodzić na zewnątrz? Tęsknić za lasem albo pustynią? Monada mieści w sobie dość światów dla wszystkich. Przepowiednie proroków zagłady okazały się fałszywe. Czy cokolwiek wskazuje na to, że czujemy się tu nieszczęśliwi? Chodźmy, pokażę panu szkołę.

Mattern wybrał szkołę na 108 piętrze, w robotniczej dzielnicy Pragi. Ma nadzieję, że wizyta na tym poziomie zainteresuje Gortmana szczególnie, bowiem Praga szczyci się najwyższym w Monadzie 116 wskaźnikiem urodzin; rodziny dwunaste-, a nawet piętnastoosobowe nie są tutaj rzadkością. Zbliżając się do drzwi szkoły, socjokomputatorzy słyszą czyste dziecięce głosy, śpiewające piosenkę o boskiej błogosławienności. Mattern zaczyna nucić do wtóru; w ich wieku też śpiewał ten hymn, marząc o licznej rodzinie, którą kiedyś założy:

On boskie nasienie daje,

Które rosnąc w Mamy łonie,

Małym smykiem wnet się staje…

Niespodziewany i przykry incydent zakłóca spokój. Na stojących w przejściu socjokomputatorów wpada biegnąca kobieta. Młoda, niechlujnie wyglądająca, z rozpuszczonymi włosami ma na sobie tylko cienkie, szare okrycie. Jest w zaawansowanej ciąży.

— Na pomoc! — krzyczy. — Mój mąż zwariował!

Roztrzęsiona, chowa się w ramionach Gortmana. Wenusjanin patrzy zdezorientowany.

Za dziewczyną wbiega mężczyzna z oczami nabiegłymi krwią. Wygląda na niewiele ponad dwadzieścia lat i robi wrażenie nie całkiem poczytalnego. Trzyma w ręku palnik fabrykacyjny, którego końcówka żarzy się gorącem.

— Przeklęta suka — bełkocze. — Wszędzie tylko bachory! Mało nam siódemki, jeszcze ósmy w drodze! Zwariuję od tego!

Mattern jest przerażony. Odciągnąwszy kobietę od skonsternowanego Wenusjanina, wpycha go do pomieszczenia szkoły.

— Wezwijcie pomoc, prędko! — komenderuje. — Powiedzcie, że napadł nas nonszalant.

Złości się, że przybysz stał się świadkiem tej tak nietypowej sceny; chce zabrać go jak najdalej od tego miejsca.

Nie przestając się trząść, dziewczyna kuli się za Matternem, który spokojnie próbuje przemówić do rozsądku jej mężowi.

— Bądź rozsądny, młodzieńcze. Przecież mieszkasz tu od urodzenia. Dobrze wiesz, że prokreacja jest błogosławienna. Czemu nagle przeciwstawiasz się zasadom, według których…

— Do diabła, odsuń się od niej, albo ciebie też przysmażę! Nonszalant robi fintę palnikiem, dźgając prosto w twarz Matterna, który cofa się przed rozgrzanym narzędziem. Omija jąć socjokomputatora, napastnik wymierza cios żonie. Ciężarna odskakuje niezgrabnie, i palnik przepala jej ubranie. Przez powstałą w ten sposób dziurę widać blade, nabrzmiałe ciało, z wyraźną pręgą oparzeliny. Kobieta z krzykiem upada na ziemię, osłaniając wystający brzuch. Młodzieniec odpycha zagradzającego mu drogę Matterna i zamierza się, aby uderzyć ją w bok. Socjokomputator usiłuje złapać go za ramię. W rezultacie wariat opuszcza palnik, zwęglając kawałek podłogi. Z przekleństwem wypuszcza narzędzie z ręki i rzuca się na Matterna, okładając go wściekle pięściami.

— Na pomoc! — woła uczony. — Ratunku! Tuziny dzieci, od ośmio- do jedenastolatków, wysypują się ze szkoły. Nie przestając śpiewać swojego hymnu, odciągają bandytę od Matterna i szybko, sprawnie pokrywają go własny-ni ciałami. Jeszcze chwila i ledwo go widać spod młócącej rączkami, gwarnej, niepowstrzymanej masy. Nowa grupa uczniów wybiega i przyłącza się do ciżby. Wyje włączona syrena. Ktoś dmucha w gwizdek. Wzmocniony urządzeniem akustycznym, buczy głos nauczycielki:

— Przyjechała policja! Niech wszyscy się cofną!

Czterej mundurowi są już na miejscu, oceniając sytuację. Poparzona kobieta leży na ziemi, jęcząc i trąc zranione miejsce. Jej obłąkany mąż jest nieprzytomny; ma krew na twarzy, prawdopodobnie stracił jedno oko.

— Co tu się stało? Kim pan jest? — zadaje pytania jeden z policjantów.

— Charles Mattern, socjokomputator z Szanghaju, 799 piętro. Ten człowiek to nonszalant. Zaatakował swą ciężarną żonę palnikiem, a potem rzucił się na mnie.

Funkcjonariusze stawiają szaleńca na nogi. Poturbowany i oszołomiony, zwisa bezwładnie pomiędzy nimi. Dowódca patrolu beznamiętnie recytuje urzędową formułkę:

— Winien odrażającej napaści na kobietę w wieku płodnym, noszącą w łonie poczęte życie. Stwierdzono niebezpieczne skłonności antyspołeczne stanowiące zagrożenie porządku i stabilności. Mocą powierzonej mi władzy wydaję wyrok kasacji z natychmiastowym wykonaniem. Do zsuwni bydlaka, chłopcy!

Policjanci wloką nonszalanta. Tymczasem przybyli medycy otaczają ranną dziewczynę. Śpiewając wesoło, dzieci wracają do szkoły. Nicanor Gortman stoi oszołomiony i głęboko wstrząśnięty. Chwytając go za ramię, Mattern szepcze żarliwie:

— Niestety, takie rzeczy też się czasami zdarzają, ale szansą, że będzie pan świadkiem podobnego zajścia, była jedna na miliard! To nietypowe zjawisko! Zupełnie marginalne!

Wchodzą do szkoły.


Zachodzące słońce barwi smugami czerwiem zachodni masyw sąsiedniej monady. Gortman w milczeniu je kolację z rodziną Matternów. Głosy dzieci splatają się w chaotycznej paplaninie o minionym dniu w szkole. Ekran podaje wieczorne wiadomości. Głos wspomina krótko o godnym pożałowania wypadku na 108 piętrze.

— Matka nie odniosła żadnych poważniejszych obrażeń — informuje. — Wyrok na nonszalancie wykonano na miejscu, eliminując w ten sposób wszelkie zagrożenie dla bezpieczeństwa mieszkańców.

— Szczęść boże — mówi półgłosem Principessa.

Po kolacji Mattern prosi terminal o kopie swoich ostatnich publikacji naukowych, po czym wręcza gościowi cały ich plik, prosząc, aby ten przeczytał je w dogodnym czasie. Gortman skwapliwie dziękuje.

— Pewnie jest pan zmęczony — mówi do niego Mattern.

— To był pracowity dzień — odpowiada Wenusjanin. — I pouczający — dodaje.

— Jak najbardziej. Zrobiliśmy niezły kawał drogi, prawda?

Mattern też czuje znużenie. Zdążyli zwiedzić prawie trzydzieści sześć pięter. To dopiero pierwszy dzień, a jego gość zwiedził już kliniki płodności, urzędy i biura; widział zgromadzenia miejskie i uroczystości religijne. Jutro obejrzą jeszcze więcej. Społeczeństwo Miastowca 116 jest przecież takie złożone, takie różnorodne. I szczęśliwe — z przekonaniem dodaje w duchu Mattern — czasem przydarzy się jakiś drobny incydent, ale przecież jesteśmy szczęśliwi.

Dzieciarnia kładzie się spać. Kolejno całują na dobranoc Tatę, Mamę i gościa, po czym pędzą przez cały pokój do swoich łóżek: słodkie, golutkie skrzaty. Światła samoczynnie przygasają. Mattern czuje się lekko przygnębiony. Scysja na 108 pierze trochę zepsuła tak skądinąd udany dzień. Mimo wszystko wydaje mu się, że poprzez drobne, codzienne sprawy ich świata zdołał pokazać Gortmanowi panujące w monadzie wewnętrzną harmonię i spokój. Teraz przybysz przekona się na własnej skórze, jak działa jedna z najskuteczniejszych metod rozładowania napięć, które mogłyby stać się takie zgubne dla ich zamkniętej społeczności. Mattern wstaje.

— Pora lunatykowania — oznajmia. — Wychodzę, a pan zostaje tutaj… z Principessa.

Przypuszcza, że Wenusjanin ma ochotę na odrobinę prywatności.

Gortman wygląda na zakłopotanego.

— Proszę się nie krępować — zachęca Mattern. — Życzę dobrej zabawy. My tutaj nie odmawiamy sobie przyjemności. Egoistów szybko wypleniamy. Zapraszam — co moje, to i twoje. Dobrze mówię, Principesso?

— Oczywiście — przytakuje mu żona.

Mattern wychodzi z mieszkalni, szybko przebywa korytarz i zjeżdża szybociągiem na 770 piętro. Na miejscu sztywnieje, słysząc gniewne pokrzykiwania, które budzą w nim obawę, że może wplątać się w kolejną przykrą aferę. Na szczęście nikt się nie pojawia i uczony bez przeszkód idzie dalej. Przechodząc obok czarnych drzwi do zsuwni, czuje ciarki przechodzące mu po plecach; ten widok od razu przypomina Matternowi młodzieńca z palnikiem fabrykacyjnym i to, co się z nim stało. Nagle, zupełnie niespodziewanie, z pamięci wynurza się twarz brata, którego kiedyś miał i który skończył tak samo. Jeffrey, o rok starszy od niego… Jeffrey, mięczak i złodziej. Jeffrey, nieprzystosowany samolub, którego trzeba było wrzucić do zsuwni. W jednej chwili Matternowi robi się słabo i dostaje zawrotów głowy. Już prawie padając, kurczowo łapie za najbliższą klamkę, żeby utrzymać się na nogach.

Drzwi otwierają się i socjokomputator wchodzi do środka. Jeszcze nigdy nie lunatykował na tym poziomie. W łóżeczkach śpi pięcioro pociech. Na platformie sypialnej leży młodsza od niego i jego żony para, oboje pogrążeni we śnie. Mattern zrzuca ubranie i kładzie się przy kobiecie. Dotyka jej uda, a potem drobnych, chłodnych piersi. Kiedy dziewczyna otwiera oczy, przedstawia się jej:

— Cześć. Jestem Charles Mattern z 799 piętra.

— Giną Burkę — słyszy w odpowiedzi — a to mój mąż Lenny. Lenny budzi się. Na widok gościa kiwa głową i odwraca się, aby dalej spać. Mattern delikatnie całuje Ginę w usta. Dziewczyna obejmuje go ramionami. Uczony aż drży z pożądania. Wchodząc w nią, wzdycha. Szczęść boże, myśli. Minął kolejny szczęśliwy dzień 2381 roku.

Загрузка...