III

Tego wieczoru występują w Rzymie, w nowym ośrodku fonicznym na 530 piętrze. Dillon Chrimes nie był na tak wysokim poziomie miastowca od tygodni. Ostatnio objeżdżali z kapelą miasta roboli: Reykjavik, Pragę, Warszawę — same doły pełne smoluchów. W końcu im też należy się trochę rozrywki. Dillon mieszka w San Francisco, właściwie też nie za wysoko: 370 piętro — samo serce artystycznego getta. Ale wcale się tym nie przejmuje, bo przecież nie brakuje mu nowości. W ciągu roku jeździ po całej monadzie, z dołu do góry. Fakt, że ostatnimi czasy zalicza same niziny, to tylko statystyczna anomalia. Za to w nadchodzącym miesiącu będzie grał dla publiczności Szanghaju, Chicago i Edynburga. Ach, te wszystkie długonogie ślicznotki, które rozłożą się przed nim po koncercie!

Dillon ma siedemnaście lat. Jest więcej niż średniego wzrostu, a jego jedwabiste blond włosy sięgają aż do ramion; tak jak u wszystkich z orszaku starego Orfeusza. Ma kryształowo błękitne oczy. Uwielbia patrzeć w nie w kręgu wieloogniskowych luster i widzieć, jak krzyżują się ich lodowate sfery. Dillon jest szczęśliwym mężem i — szczęść boże — tatą już trójki maluchów. Jego żona, Elektra, maluje psychodeliczne gobeliny. Czasami, niezbyt często, towarzyszy mu w trasie z zespołem. Ale nie tym razem. Tak w ogóle to spotkał tylko jedną kobietę, która potrafi rozpalić go prawie tak mocno, jak żona. Królewna z Szanghaju, żona pewnego gogusia, który pcha się do Louisville, Mamelon Kluver. Inne dziewczyny w miastowcu to tylko kolejne szparki, ale Mamelon naprawdę kontaktuje. Nigdy nie mówił o niej Elektrze. Zazdrość sterylizuje.

Dillon gra na wibrastarze w kosmokapeli, co czyni go całkiem ważną szyszką.

— Jestem wyjątkowy, jak płynna rzeźba — chwali się czasem.

Prawdę powiedziawszy, w miastowcu jest jeszcze jeden wibrastarowiec, ale bycie jednym z dwu i tak daje niezły status. W całej Monadzie 116 są tylko dwa kosmiczne zespoły, wieża nie może pozwolić sobie na nadmiar estradowych artystów. Dillon nie ma zbyt wysokiego mniemania o konkurencyjnej kapeli, mimo iż jego zdanie opiera się raczej na uprzedzeniu niż własnych doświadczeniach — słyszał ich wszystkiego trzy razy. Chodzą plotki o planie połączenia obu grup na wspólnym, superczadowym megakoncercie, pewnie w Louisville, ale Dillon nie bierze ich na serio. Jak dotąd oba zespoły jeżdżą sobie w oddzielnie zaplanowane trasy, do góry i na dół miastowca, w zależności od tego, jak układają się nastroje. Zazwyczaj dają w mieście pięć występów pod rząd. Tym sposobem wszyscy w takim Bombaju, gdzie czekają na kosmiczne grupy, mogą przyjść na ich koncert w jednym tygodniu, aby potem mieć o czym gadać między sobą. Po takiej serii kapela przenosi się dalej. Nie licząc wieczorów, kiedy nie koncertują, teoretycznie w pół roku robią objazd całego miastowca. Czasem występy się przeciągają. Czy dolne piętra potrzebują dużo chleba i dużo igrzysk? Zdarza się, że kapela czaduje w Warszawie czternaście wieczorów z rzędu. Czy górne piętra lubią się psychicznie odblokować w dobrym stylu? Cóż, i w Chicago zdarza się czasem dwunastodniowa rundka. Sarn zespół też od czasu do czasu wypala się i musi na jakieś dwa tygodnie odpuścić, żeby się podładować. Biorąc to wszystko pod uwagę, jeśli każde miasto chce być na kosmicznym show przynajmniej raz w roku, w trasie muszą być dwie kapele. Teraz, myśli Dillon, została im jeszcze zaplanowana na trzeci tydzień impreza w Bostonie. Jak oni dadzą radę przerobić te wszystkie dziko chętne laski?!

Dillon budzi się w południe. Elektra lojalnie leży przy nim. Dzieciaki, z wyjątkiem gaworzącego w kojcu niemowlaka, już dawno są w szkole. Artyści i estradowcy trzymają się własnego porządku dnia. Żona całuje go w usta. Kaskada płomiennych włosów opada mu na twarz. Czuje, jak jej ręka wędruje w dół i ściska go w kroczu. Opuszki palców dziewczyny pieszczą go swawolnie.

— Kocha — wyśpiewuje Elektra — nie kocha? Kocha? Nie kocha?

— Ty średniowieczna wiedźmo.

— Jesteś taki ładny, jak śpisz, Dillonie. Te długie włosy. Gładka skóra. Prawie jak dziewczyna. Budzisz we mnie Safonę.

— Serio? — Dillon śmieje się i chowa genitalia między szczupłymi udami. Zaciska nogi.

— To załatw mnie! — uwypukla dłonie na piersi tak, by imitowały kobiecy biust. — No już, masz okazję. Ładuj się na pokład i popracuj językiem.

— Głupek. Przestań!

— Uważam, że byłaby ze mnie bardzo ładna dziewczyna.

— Biodra masz do niczego — mówi Elektra i rozkłada jego ściśnięte nogi.

Wyskakuje penis, już na wpół stwardniały. Elektra delikatnie poklepuje go dwoma palcami, aż staje się całkiem sztywny. Ale nie będą się teraz kochać. Dillon rzadko pozwala sobie na to o tej porze dnia, przed czekającym go występem. Poza tym i tak nastrój jest niewłaściwy — za bardzo żartobliwy i lekki. Elektra zeskakuje z platformy sypialnej i kopnięciem w pedał wypuszcza z niej powietrze, mimo iż mąż jeszcze tam leży. Nagły syk. Dillon jest w aseksualnym, psotnym nastroju. Patrzy, jak żona krokiem walca rusza w kierunku spłukiwacza. Jaką ma ładną dupcię, myśli. Taką białą i krągłą. Cudowna, głęboka szczelina. Powabne dołeczki. Zakrada się za nią i schyla, podszczypując bliższy pośladek, ostrożnie, żeby nie został ślad. Wchodzą razem pod spłukiwacz. Niemowlę zaczyna kwilić. Dillon spogląda przez ramię.

— Szczęść boże, szczęść boże, szczęść boże! — podśpiewuje, zaczynając basem, a kończąc falsetem.

Jakie fajne jest życie, myśli. Jak szczęśliwie można żyć. Wciągając na siebie ubranie, Elektra pyta:

— Chcesz dymka?

Piersi osłoniła prześwitującą przepaską. Różane sutki wyglądają jak małe, ślepe oczka. Dillon jest zadowolony, że przestała już karmić; zgoda, cała ta biologia jest strasznie wzruszająca, ale plamki niebieskawo-białego mleka na wszystkim wkurzały go. Niewątpliwie nastawienie godne wykorzenienia. Jak może tak wybrzydzać? Elektra bardzo lubiła karmić. Nadal daje dziecku od czasu do czasu trochę possać, tłumacząc, że to dla jego przyjemności, ale przecież wyschnięty cycek nie jest dla dziecka specjalną atrakcją, dlatego Dillon domyśla się, że chodzi tu o coś innego. Rozgląda się za ubraniem.

— Będziesz dziś malować? — pyta żonę.

— Wieczorem, jak będziesz na koncercie.

— Nie przepracowujesz się ostatnio.

— Nie czuję, jak załapują korzenie.

To jej specjalne powiedzenie. Aby uprawiać swoją sztukę, Elektra musi czuć się złączona korzeniami z Ziemią. Nici wyrastające z samego jądra planety przenikają jej ciało, wpełzają w srom, wślizgują się przez otworki w sutkach, by w końcu szarpnąć nią. Wtedy świat się porusza, a z jej płonącego, rozdętego ciała wyrywają się obrazy. Tak przynajmniej twierdzi, a Dillon nigdy nie kwestionuje słów bratniej artystycznej duszy, zwłaszcza gdy chodzi o jego własną żonę. Podziwia jej twórczość. Małżeństwo z muzyczką z kosmokapeli byłoby wariactwem, chociaż kiedy miał jedenaście lat, chodziło mu to po głowie. Dzielić życie z kometoharfistką. Gdyby to wtedy zrobił, byłby już wdowcem. Precz do zsuwni, precz do zsuwni! Ale z niej była zepsuta nonszalantka. I na dodatek pociągnęła za sobą takiego świetnego inkantatora, Peregruna ConneIly. To mogłem być ja. Mogłem być ja. Nie żeńcie się z kimś z własnej branży, chłopcy; unikniecie niebłogosławiennej zawiści.

No fumar? — pyta Elektra. Ostatnimi czasy studiuje języki obce. — Por que?

Wieczorem mam koncert. Nie mogę tak wcześnie, to wysysa galaktyczne soki.

— A ja mogę?

— Nie ma sprawy.

Elektra bierze dymek, zręcznie podważając wieczko sztyletowatym paznokciem wskazującego palca. Jej twarz szybko się rumieni, a źrenice rozszerzają. To jedna z jej cudownych zalet: tak łatwo się podnieca. Wypuszcza mgiełkę oparu na dziecko, które rechocze, podczas gdy pole ochronne kojca buczy, rozpaczliwie próbując oczyścić atmosferę wokół bobasa.

Grazie mille, mama! — mówi Elektra, jakby naśladowała brzuchomówcę. — E molto bellol E delicioso! Was fur schones We-tter! Quella gioia!

Tańczy po całym pokoju, wyśpiewując urywane zdania w obcych językach, po czym ze śmiechem przewraca się na platformę sypialną. Sukienka z falbankami unosi się; Dillon patrzy na lśniące kasztanowo włosy łonowe i kusi go, żeby wskoczyć na nią mimo wcześniejszych postanowień. W końcu jednak odzyskuje zimną krew i poprzestaje na posłaniu jej całusa. Jakby świadoma biegu jego myśli, Elektra skromnie zwiera uda i okrywa się. Dillon włącza ekran, wybierając kanał z abstrakcjami; ściana eksploduje lawiną deseni.

— Kocham cię — mówi Dillon do żony. — Dostanę coś do jedzenia?

Elektra przynosi mu śniadanie. Potem wychodzi, komunikując, że na to popołudnie ma umówioną wizytę u błogosławiennego. W gruncie rzeczy Dillon cieszy się, że zostaje sam: w tej chwili jej witalność tylko by mu przeszkadzała. Musi wprowadzić się w nastrój odpowiedni do koncertu, a to wymaga paru wyrzeczeń. Po wyjściu żony programuje terminal na drgania pogłosowe. Kiedy parada rezonujących tonów maszeruje mu już pod czaszką, z łatwością wpada w odpowiedni stan ducha. Niemowlę jest cały czas pod niezawodną opieką ochronnego kojca. Dillon bez obawy zostawia je samo, kiedy o czwartej po południu wyjeżdża do Rzymu, aby przygotować się do wieczornego występu.

Szybociąg przenosi go o sto sześćdziesiąt pięter bliżej nieba. Dillon wysiada w Rzymie. Zatłoczone korytarze, spięte fizjonomie. Tutejsi ludzie to przeważnie drobni biurokraci, eszelon miernych urzędasów, którym się nie powiodło; takich, co nigdy nie byli w Louisville, chyba tylko, żeby dostarczyć raport. Są za tępi nawet na Chicago, Szanghaj albo Edynburg. Będą tkwić w swoim szarym, porządnym mieście, zastygli w świętym marazmie, odwalając mechaniczną robotę, którą każdy komputer zrobiłby czterdzieści razy lepiej. Dillon kosmicznie żałuje każdego, kto nie jest artystą, ale Rzymian żal mu chyba najbardziej. Dlatego, że są niczym. Nie umieją zrobić użytku ani z rozumu, ani z ciała. Okaleczone dusze, chodzące zera — już lepiej skończyć w zsuwni. Podczas gdy snuje te rozważania, stojąc na zewnątrz barierki szybociągu, jakiś Rzymianin wpada prosto na niego. Ma około czterdziestki i ani śladu myśli w oczach. Żywy truposz. Załatany truposz.

— Przepraszam — bełkocze i leci dalej. Dillon krzyczy za nim:

— Prawda! Miłość! Wyluzuj się! Więcej pieprzenia!

Śmieje się. Ale co to może pomóc? Rzymianin nie odpowiada mu śmiechem. Inni podobni mu pędzą korytarzem; ostatnie echa okrzyków Dillona doganiają ich ołowiane zwłoki: „Prawda! Miłość!”. Niewyraźne dźwięki bledną, szarzeją i gasną. Cisza. Wieczorem was rozruszam, obiecuje sobie w myślach Dillon. Uwolnię od tych ciasnych umysłów i będziecie mnie za to kochać. Gdyby tylko udało mu się rozpalić ich mózgi! Osmalić płomieniem serca!

Przychodzi mu na myśl Orfeusz. Gdybym rzeczywiście poruszył ich do głębi, uświadamia sobie, rozerwaliby mnie na strzępy. Nie śpiesząc się, idzie w stronę ośrodka fonicznego.

Nagle przystaje na zakręcie korytarza, w pół drogi od obrzeży budowli do sali koncertowej; poraża go ekstatyczna świadomość ogromu miastowca. Szalone objawienie: widzi monadę jako olbrzymi szpikulec postawiony między niebem a ziemią. On sam właśnie w tej chwili stoi w jego środkowym punkcie, z niewiele ponad pięćsetką poziomów nad głową i kilkoma mniej pod nogami. Wszędzie żyją ludzie: jedzą, kopulują, rodzą i robią mnóstwo błogosławiennych rzeczy — a każdy spośród ośmiuset i iluś tam tysięcy podróżuje po swojej własnej orbicie. Dillon kocha monadę. W tym momencie czuje, że mógłby odlecieć pod wrażeniem całej tej okazałości, dokładnie tak, jak inni wznoszą się pod wpływem odlotyny. Być na równiku i spijać boski nektar równowagi — o tak, tak! Wie już, jak można doświadczyć całej złożoności budowli w jednym gwałtownym natłoku impulsów. Nigdy tego nie próbował; raczej nie nadużywa odlotyn, a od mocniejszych odurzaczy — tych, które otwierają umysł tak szeroko, że wszystko może się tam przybłąkać — trzyma się z daleka. Ale w tej chwili, w samym środku miastowca, czuje, że nadszedł odpowiedni wieczór, by wziąć multiplekser. Po występie. Łyknie pigułę, dzięki której przełamie bariery umysłu, ogarnie świadomością pełnię i głębię Monady Miejskiej 116. Tak. Zrobi to dokładnie na pięćsetnym piętrze — jeśli tylko koncert się uda. Polunatykuje w Bombaju. Właściwie wypadałoby, aby został w tym samym mieście, w którym występują, ale Rzym nie sięga w dół poza 521 piętro, a on w imię mistycznej symetrii musi zjechać równo na pięćsetne. Mimo to i tak nie będzie stuprocentowo dokładny. Bo gdzie leży prawdziwy środek tysiącpiętrowej wieży? Raczej gdzieś między 499 a 500 poziomem, prawda? Ale pięćsetne będzie musiało wystarczyć. Wszyscy uczymy się opierać życie na przybliżeniach.

Wchodzi do ośrodka fonicznego.

Nowa, przyjemna sala, wysoka na trzy piętra. Centralnym punktem jest scena w kształcie muchomora, wokół której rozchodzą się współśrodkowo rzędy miejsc dla publiczności. Cała przestrzeń lśni od świateł. Pofałdowane, ziejące czernią paszcze głośników, umocowane w kopułach bogato zdobionych sufitów. Ciepłe, przyjazne pomieszczenie, wybudowane tutaj z boskiej łaski panów Louisville, by wnieść trochę radości w życie ponurych i zasuszonych Rzymian. W całej monadzie nie ma lepszej sali koncertowej dla kosmicznego zespołu. Pozostali muzycy: kometoharfista, inkantator, nurek orbitalny, spijacz grawitacji, falownik częstotliwości i jeździec spektralny, są już na miejscu i dostrajają instrumenty. Aula drży od brzęku migotliwych tonów i wesołej eksplozji barw. Z głównego stożka falownika częstotliwości unosi się snop o czystej, nieporównywalnej do niczego strukturze, abstrakcyjnej i immanentnej. Wszyscy machają do Biliona.

— Spóźniłeś się, brachu — wołają. — Gdzie cię wcięło? Zaczynaliśmy już podejrzewać, że chałturzysz solo na boku.

— Łaziłem po korytarzach — odpowiada Dillon — i sprzedawałem miłość Rzymianom.

Cała kosmokapela rechocze i skręca się ze śmiechu. Dillon wdrapuje się na scenę. Instrument, na którym będzie grał, stoi samotnie, ze zwisającymi kratownicami, blisko krawędzi; jego piękna, kolorowa powierzchnia jest jeszcze ciemna. Obok czeka automat dźwigowy, aby pomóc ustawić go na właściwym miejscu. To automat przyniósł wibrastar do sali koncertowej i na pewno nastroiłby go, gdyby tylko Dillon o to poprosił, ale artysta oczywiście nie zrobi tego. Strojenie własnego instrumentu to dla muzyka pełne tajemniczości misterium. Nawet jeżeli to, co Dillonowi zajmie co najmniej dwie godziny, automat zrobiłby w dziesięć minut. Konserwatorzy i inne miernoty z klasy roboli mają w swojej pracy podobne sekretne rytuały. Nic dziwnego: jeśli chcesz wierzyć, że masz w życiu jakiś cel, musisz stale toczyć boje z własną przestarzałością.

— Tutaj — pokazuje Dillon automatowi.

Maszyna delikatnie przystawia wibrastar do węzła wyjściowego i podłącza go. Dillon nie dałby chyba nawet rady podnieść swojego wielkiego instrumentu. Nie ma nic przeciwko temu, by pozwolić maszynom robić rzeczy, do których ludzie nie zostali stworzeni — na przykład dźwigać trzytonowe ciężary. Kładzie ręce na manipulatorni, czując, jak prąd pobrzękuje na klawiaturze. W porządku.

— Odejdź — poleca automatowi, który oddala się cicho. Dillon gniecie i ściska projektrony manipulatorni, jakby je doił. Kontakt z instrumentem daje mu zmysłową przyjemność. Każde crescendo to mały orgazm. Tak. Dobrze. Taak.

— Zaczynam strojenie — ostrzega resztę muzyków. Regulują sprzężenie zwrotne w swoich instrumentach; nie zapowiedziane, nagłe wejście wibrastaru mogłoby wyrządzić szkodę zarówno instrumentom, jak i artystom. Kiwają kolejno głowami na znak gotowości. Gdy spijacz grawitacji harmonijnie wdźwięcza się jako ostatni, Dillon może nareszcie zwolnić sprzęgło. Taak! Aula wypełnia się blaskiem. Ze ścian spływają gwiazdy. Z sufitu skapują całe mgławice. Wibrastar jest podstawowym instrumentem w zespole, arcyważnym kontinuum, dającym podkład dla pozostałych muzyków. Wyćwiczone oko Dillona sprawdza ogniskową. Ostrość w porządku. Nat, jeździec spektralny, mówi:

— Mars ma trochę za mało koloru, Diii.

Dillon szuka Marsa. Tak. Tak. Nasyca go dodatkiem pomarańczowego. A co z Jowiszem? Planeta świeci białym ogniem. Wenus. Saturn. I wszystkie gwiazdy. Jest zadowolony z efektów wizualnych.

— Dajemy dźwięk — oznajmia.

Uderza w konsolę poduszeczkami obu dłoni. Z wyszczerzonych głośników wydobywa się ostry, ale zarazem czuły, białawy szum. Muzyka sfer. Dillon maluje ją teraz, podwyższając skalę po galaktycznej stronie i pozwalając deszczowi gwiazd obdarzyć dźwięki głębią molowych barw. Następnie szybkim pchnieciem projektronów w dół wprowadza brzmienie planet. Saturn wiruje, dźwięcząc jak pas z nożami. Jowisz grzmi.

— Wszystko dociera? — wywrzaskuje Dillon. — Jaka przejrzystość?

Nurek orbitalny Sophro prosi:

— Zrób grubsze asteroidy, Diii.

Dillon powiększa asteroidy. Sophro, uszczęśliwiony, kiwa głową. Podbródek trzęsie mu się z radości.

Po trzydziestu minutach ciężkiej pracy Dillon ma za sobą pierwsze strojenie. Jak dotąd, przygotował się tylko do gry solo. Teraz trzeba jeszcze zestroić się z innymi. Żmudne, delikatne zadanie: z każdym z nich osiągnąć rodzaj obopólnego zgrania, uprząść pajęczynę wzajemnej więzi, zbudować siedmioczęściową jedność. Wszystko przy nieustannym zagrożeniu efektami Hei-senberga, które powodują, że trzeba powtarzać cały układ czynności regulujących na nowo, za każdym razem, gdy włączają do składu kolejny instrument. Zmień jeden czynnik, a zmienisz wszystko. Nie można tak po prostu grać na własną rękę, kiedy wstraja się coraz więcej i więcej danych wyjściowych. Dillon zaczyna od spektralnego jeźdźca. Proste. Podrzuca mu deszcz komet, a Nat harmonijnie moduluje je w słońca. Potem włączają inkantatora. Na początku rozlega się przeraźliwy pisk, ale prędko się dostrajają. Wszystko idzie, jak należy. Kolej na spijacza grawitacji. Żadnych kłopotów. Teraz kometoharfista. Zgrzyt i trzask. Receptory robią się niewyraźne i wszystko się rozlatuje. Dillon i inkantator muszą oddzielnie nastroić się raz jeszcze, sprząc się ze sobą, a potem razem wprowadzić do sieci kometoharfistę. Tym razem wszystko gra. Potężne, pierzaste krzywizny tonów przelatują przez salę. Czas na orbitalnego nurka. Piętnaście minut harówki: nie mogą ustawić równowagi. Dillon spodziewa się, że lada moment diabli wezmą cały układ, ale nie — utrzymują sprzężenie i w końcu udaje im się wyrównać poziomy. Następny jest falownik częstotliwości, naprawdę ciężki kawałek chleba; artystom stale grozi brak harmonii z własnymi instrumentami, bo obaj opierają się zarówno na dźwięku, jak i na efektach wzrokowych, a poza tym generują, a nie tylko modulują grę innych. Prawie się udaje, ale znów tracą kometoharfę. Instrument wydaje słaby, jękliwy dźwięk z końca skali i odłącza się. Muszą cofnąć się

0 dwa kroki i próbować od nowa. Chwilowa, niepewna równowaga raz po raz zanika. Jeszcze pięć lat temu kosmiczne zespoły miały tylko pięć instrumentów; zgranie i zespolenie większej ilości było po prostu zbyt trudne. Jak pojawienie się czwartego aktora w dramacie greckim: technicznie nierealne — tak przynajmniej musiał patrzeć na to Ajschylos. Teraz umieją już całkiem przyzwoicie koordynować grę sześciu instrumentów, a jeśli się bardzo starają — nawet siedmiu, przesyłając nadwyżkę napięcia do komputerowego łącza w Edynburgu. Jednak wciąż pocą się przy synchronizacji. Dillon macha wściekle lewą ręką, zachęcając falownika częstotliwości, by się przyłączył.

— Teraz, prędzej, wchodzisz, tak!

Tym razem im się udaje. Jest za dwadzieścia siódma. Wszystko gra.

— Rozegrajmy się — wyśpiewuje Nat. — Maestro, daj A, to się podstroimy.

Dillon garbi się i mocno ujmuje projektrony. Zwiększa napięcie i włącza funkcję sensoryczną; niespodziewanie gałki pod jego dłońmi przypominają mu w dotyku dołeczki w pośladkach Elektry. Dillon uśmiecha się na to doznanie. Twarde, sprężyste i chłodne. No to jazda! W jednym huczącym grzmocie światła i dźwięku daje im cały wszechświat. Aula faluje obrazami. Gwiazdy skaczą, zderzają się i łączą. Inkantator podkręca nagłośnienie i robi swój numer, potęgując, zwielokratniając i spiętrzając brzmienie, aż cały miastowiec drży w posadach. Kometoharfa wygrywa jazgotliwe, brzęczące pętle przyprawiających o zawrót głowy kontrapunktów, powoli przeobrażając konstelacje Dillona. Orbitalny nurek, trzymający się dotąd z tyłu, raptownie i niespodziewanie zanurza się w spektakl, kreśląc woltę na konsolach pozostałych muzyków w wejściu oscylującym na granicy spustoszenia, aż Dillon bije mu w duchu brawo. Spijacz grawitacji gładko wyciąga ton. Teraz wchodzi falownik częstotliwości, wystrzeliwując w górę swój własny snop światła, który dźwięczy i dymi nie dłużej niż pół minuty, póki jeździec spektralny nie schwyta go i nie zacznie swojej gonitwy. Teraz już cała siódemka improwizuje szaleńczo; każdy próbuje przyćmić resztę, strzelając przed siebie taką mnogością sygnałów, że na pewno widać je od Boshwash po Sansan.

— Tak trzymać! Niech tak zostanie! — wrzeszczy Nat. — Nie spieprzmy tego! Człowieku, nie spieprzmy tego!

Wychodzą z fazy i opadają w dół. Siadają bezczynnie, spoceni, z rozdygotanymi nerwami. Wycofanie się prawie rani — boleśnie odrywać się od takiego piękna. Ale Nat ma rację: nie mogą wypalić się, jeszcze zanim przyjdzie publiczność.

Przerwa na kolację, wprost na scenie. Nie jedzą zbyt dużo. Oczywiście zostawiają instrumenty włączone i nastrojone. Byłoby kretyństwem psuć synchronizację po tym, jak tyle się napracowali, by ją osiągnąć. Od czasu do czasu któryś ze spoczywających instrumentów rozbłyska samorzutnie, przekraczając próg napięcia, i strzela plamą światła lub dźwięczy piskliwie. Zagrałyby same, gdyby tylko im pozwolić — myśli Dillon. Mógłby być dziki odlot, gdyby tak włączyć wszystko i przysiąść z boku, patrząc, jak same się programują i dają koncert. Na pewno zobaczyłoby się całkiem nowe rzeczy. Umysł maszyny. Z drugiej strony, byłoby cholernie dołujące przekonać się o własnej zbyteczności. Jaki kruchy jest nasz prestiż. Dziś fetowani artyści, ale niech tylko sekret się wyda, a jutro przyjdzie nam pchać puszki ze śmieciami w Reykjaviku.

Na kwadrans przed siódmą zaczyna schodzić się publiczność. Raczej starszawy tłumek. Ponieważ to pierwszy koncert w Rzymie, bilety rozdawano według starszeństwa wieku wyłącznie pośród mieszkańców powyżej dwudziestu lat. Stojący na środku estrady Dillon nawet nie stara się ukryć lekceważenia dla tej szarej, jednolitej masy ludzkiej, sadowiącej się na swoich miejscach wokół niego. Czy muzyka do nich dotrze? Czy cokolwiek w ogóle może do nich dotrzeć? Czy raczej będą siedzieć biernie, nawet w połowie nie uczestnicząc w przedstawieniu? Marząc o tym, żeby mieć więcej dzieci? Ignorując trudzących się dla nich artystów? Po prostu zajmą dobre miejsca, nie wynosząc niczego z erupcji ogni nad ich głowami. Rzucamy wam wszechświat, a wy nawet nie łapiecie. To dlatego, że jesteście starzy? Ile taka pulchna, licząca trzydzieści wiosen wielokrotna matka jest w stanie odebrać z kosmicznego widowiska? Nie, to nie wiek. W bardziej wyrobionych kulturalnie miastach nie ma wśród publiczności problemu z odbiorem, wszystko jedno — starej czy młodej. Nie, to na pewno kwestia elementarnego podejścia do świata sztuki. Na dolnych piętrach smoluchy odpowiadają oczami, wnętrznościami — jajami. Są albo oczarowani kolorowymi światłami i szaloną muzyką, albo zbici z tropu i niechętni, lecz nigdy nie pozostają obojętni. Na górnych poziomach, gdzie robienie użytku z rozumu jest nie tylko dozwolone, ale i wskazane, widzowie rwą się do uczestnictwa, wiedząc, że im więcej sami wniosą, tym więcej dostaną w zamian. Czy nie o to właśnie chodzi w życiu — wydrzeć wszelkie zmysłowe doznania zewnętrznym bodźcom, które tłoczą się wokół? Co więcej można zrobić? Ale tutaj, na środkowych piętrach, wszystkie reakcje są przytępione. Chodzące zwłoki, dla których najważniejszą rzeczą jest być obecnym na sali, zabrać bilet komuś innemu, pokazać się. Samo przedstawienie się nie liczy. To tylko hałas i światło, jakieś zwariowane gnojki z San Francisco podgrywają dla wprawy. Już siedzą, wszyscy ci Rzymianie, niczego nie jarząc, od mózgu po jaja. Niezły żart: Rzymianie. Tak się składa, że prawdziwy Rzym był całkiem inny. To zbrodnia przeciwko historii, że akurat tak nazwali swoje miasto. Dillon gapi się na publikę. Celowo zbytnio wyostrza wzrok, aby uzyskać rozmazany obraz; nie chce patrzeć na te sflaczałe i poszarzałe twarze, w obawie by ich widok nie wpłynął źle na jego grę. Jest tutaj, aby dawać. Skoro oni nie potrafią brać — trudno. — Jedziemy do góry — mruczy Nat. — Gotów, Diii?

Pytanie! Unosi dłonie w geście wirtuoza i wali w projektrony. Stary czadowiec! Z wibrastaru wylatują z rykiem słońce i księżyc, gwiazdy i planety. W auli eksploduje cały mieniący się wszechświat. Dillon nie śmie nawet zerknąć na publiczność. Udało mu się ich rozkołysać? Dyszą ciężko i ślinią się, przygryzając wargi? Dalej! Jazda! Reszta muzyków, jakby wyczuwając, że przeżywa coś ekstra, pozwala mu na wprowadzającą solówkę. Furie przelatują pod czaszką. Trąca manipulatornię. Pluton! Saturn! Betelgeza! Deneb! Tu siedzą ludzie, którym całe życie upływa w zamknięciu wewnątrz jednej budowli; ofiaruj im gwiazdy w jednym przenikającym mózg pędzie. Kto powiedział, że nie wolno zacząć od punktu kulminacyjnego? Musi pożerać teraz mnóstwo energii; pewnie przygasły światła aż w Chicago. Co z tego? Czy Beethoven przejmował się poborem mocy? Masz tworzyć. Tworzyć. Sypnij gwiazdami. Niech skaczą i migoczą. Zaćmienie słońca — czemu nie? Niech jego korona trzaska i żarzy się. Roztańczymy księżyc. Trzeba podwyższyć ton: wspaniałe, majestatyczne stąpnięcie na pedał, które chwyta ich w sieć, wbijając w tyłki ostrze pięćdziesięciocyklowych wibracji. Pomoże im strawić kolację. Wytrząśnie zaśniedziałe gówno, zatykające ich kiszki. Dillon śmieje się. Szkoda, że nie może zobaczyć swojej twarzy: musi mieć demoniczny wyraz. Jak długo ma ciągnąć to solo? Dlaczego do niego nie dołączają? Zaraz się wypali. Nie dba o to, dla czegoś takiego warto zatracić się w instrumencie. I tylko ta nieśmiała, paranoiczna myśl, że celowo pozwalają mu wyczerpać się ponad miarę, chcąc, by zrobił sobie krzywdę. Przez resztę swoich dni siedziałby jak ślimak, mamrocząc jakieś bla-bla-bla. Nie ja! Dillon zwalnia wszystkie blokady. Fantastycznie! Nigdy przedtem nie robił czegoś takiego. To wściekłość na tych tępych Rzymian daje mu tyle natchnienia. Wszystko i tak zmarnuje się w ich otępieniu. Pieprzyć: Uczy się tylko to, co dzieje się z nim w środku, jego artystyczne spełnienie. Jeśli da radę poruszyć ich umysły, już będzie dobrze. Sam przeżywa ekstazę. Cały wszechświat drga wokół niego. Mocarna solówka. Tak musiał czuć się bóg, kiedy wziął się do pracy pierwszego dnia. Z głośników spadają igiełki tonów. Imponujące crescendo światłości i dźwięku. Dillon czuje płynącą przez niego wodospadem energię. Jest tak szczęśliwy ze swojego występu, że ma wzwód. Stając na palcach, odchyla się w fotelu, aby twarda wypukłość była bardziej widoczna przez ubranie. Czy ktoś kiedykolwiek zrobił coś podobnego? Odegrał solo na wibrastarze całą improwizowaną symfonię? Witaj, Bach! Cześć, Mick! Cześć, Wagner! Wystrzelcie głowy! Niech lecą! Dillon minął już punkt szczytowy i schodzi w dół. Zajmuje się subtelniejszą grą, nie polega już na czystej energii; obryzguje Jowisza złocistymi plamami, zmienia gwiazdy w kropy lodowej bieli, podkładając ciągnące się ostinata. Zmusza Saturna do trylu, dając sygnał reszcie zespołu. Kto kiedykolwiek słyszał, by zaczynać koncert od kadencji? Na szczęście pozostali muzycy odnajdują się w tym.

O, teraz. Właśnie wchodzą. Falownik częstotliwości delikatnie snuje własny temat, mający coś z żarliwości gwiezdnych deseni Dillona. Kometoharfista natychmiast przygłusza go działającą mocniej na zmysły serią brzękliwych tonów, które od razu przechodzą w wijące się rozbłyski zielonego światła. Jeździec spektralny chwyta je i, wspiąwszy się na ich grzbiet, z szerokim uśmiechem sunie w dół jak narciarz w plamę ultrafioletu, omiatany kaskadą ulotnych, syczących dźwięków. Teraz dobry stary Sophro nurkuje po swoich orbitach, raz po raz spadając i wynurzając się, jakby chytrze droczył się z jeźdźcem spektralnym w sposób, jaki mogą docenić tylko inni muzycy ich zgranej kapeli. Wchodzi inkantator, cudownie złowrogi i grzmiący, rzucając na ściany rozedrgane odbicia, dodając powagi astralnym obrazom i dźwiękom, aż piękno konwergencji staje się prawie nie do zniesienia. To znak dla spijacza grawitacji, który niweczy ich stabilność wspaniałymi, nieokiełznanymi i wyzwalającymi buchnięciami mocy. Do tej pory Dillon zdążył już wycofać się na swoją pozycję koordynatora, jednoczącego grę zespołu, podrzucając jednemu bądź drugiemu to zarys melodii, to wiązkę światła, i upiększając wszystko, co tylko znajdzie się w pobliżu. Cichnie, przechodząc w półtony. Jego obłędne podniecenie opada; gra robi się czysto mechaniczna — jest teraz na równi twórcą i słuchaczem, oceniającym spokojnie wariacje swoich partnerów. Już nie musi skupiać na sobie uwagi. Wystarczyłoby mu, gdyby przez resztę wieczoru walił swoje uump uump, ale on nie poprzestanie na tym. Wie, że jeśli co dziesięć, piętnaście minut nie wprowadzi świeżych danych, runie cała konstrukcja utworu. Mimo wszystko, ma teraz czas odsapnąć.

Reszta muzyków kolejno odgrywa swoje solówki. Dillon nie widzi już publiczności. Kołysze się i obraca, poci i łka, pieszcząc zapamiętale projektrony. Owija się kokonem rażącego wzrok blasku, żongluje przekładańcami światła i ciemności. Jego penis zrobił się z powrotem miękki. Dillon zachowuje spokój w oku cyklonu: stuprocentowy zawodowiec, robiący bez nerwów to, co do niego należy. Tamta chwila ekstazy wydaje się już należeć do innego dnia, może nawet przytrafiła się innemu facetowi. Tak w ogóle — ciekawe, ile mogła trwać jego solówka? Stracił poczucie czasu. Nieważne, przedstawienie idzie dobrze i Dillon zostawia pilnowanie godziny metodycznemu Natowi.

Po gorącym otwarciu koncert osuwa się w rutynę. Główną rolę przejął teraz falownik częstotliwości, wysnuwający pasma rozbłyskujących wzorów. Miłe dla oka, lecz ograne motywy, wielokrotnie przećwiczone i pozbawione spontaniczności. Jego nie-dbałość udziela się innym i cała grupa improwizuje cienko przez jakieś dwadzieścia minut, klecąc sekwencje, od których drętwieją zwoje i zamiera dusza, aż w końcu Nat widowiskowo przelatuje z rykiem przez całe spektrum, startując gdzieś na południu w podczerwieni i przechodząc w coś, co jeśli w ogóle można jakoś określić, jest bliskie promieniom rentgenowskim. Jego dziki wzlot ożywia na nowo ich fantazję, zwiastując jednocześnie koniec spektaklu. Pozostali muzycy czadu j ą ze swobodą, złapawszy jego rytm. Wirują i odpływają od siebie, by złączyć się na nowo w siedmiogłowego stwora, bombardując nieruchawą, nie kontaktującą publikę niebotycznymi stosami danych. Tak tak tak tak tak. Super super ekstra ekstra. Migu błysku migu migu. Och och ach ach. Dalej jazda jazda jazda. Dillon znowu tkwi w samym sercu, rozrzucając jasne iskry purpury, rozciągając i przeżuwając słońca; czuje się nawet na większej fali niż podczas swego wspaniałego solo — teraz są wspólnotą, zespoloną, stopioną w jedno; wie, że to uczucie, które tłumaczy wszystko: cel w życiu, sens tego, co robią. Nastroić się na piękno, skoczyć prosto w gorejące źródło tworzenia, otworzyć duszę na przyjęcie tego wszystkiego, by potem znów wszystko wypuścić i rozdawać rozdawać rozdawać rozdawać rozdawać

dawać

dawać

i już. Koniec — wyciągnij wtyczkę. Pozwalają mu odegrać ostatni akord. Dillon odjeżdża pustoszącą czaszki sekwencją, z pięciokrotnym zespoleniem planet i troistą fugą; cały ten popisowy paroksyzm nie trwa dłużej niż dziesięć sekund. Teraz ręce w dół, pchnięcie przełącznika i wszędzie wyrasta ściana ciszy, wysoka na dziewięćdziesiąt kilometrów. Tym razem naprawdę to zrobił. Wymiótł im czaszki do czysta. Siedzi, trzęsąc się i przygryzając wargę, otumaniony zwykłym oświetleniem; chce mu się płakać. Boi się spojrzeć na resztę muzyków. Ile czasu upływa? Pięć minut, pięć miesięcy? Wieków? Mileniów? Wreszcie przychodzi odzew. Grzmot oklasków. Cały Rzym na stojąco wrzeszczy i bije się po policzkach, dając wyraz najwyższego uwielbienia; cztery tysiące ludzi podrywa się z wygodnych siedzeń i wali dłońmi po twarzach. Dillon wybucha śmiechem. Odrzucając w tył głowę, sam też podnosi się i kłania, z ramionami wyciągniętymi do Nata, Sophro — do całej szóstki. Jakimś cudem dziś wieczór poszło lepiej. Nawet Rzymianie to zauważyli. Czym sobie na to zasłużyli? Przez to, że są takimi tłumokami — tłumaczy sobie Dillon — wydobyli z nas to, co najlepsze. Wszystko, byle tylko ich rozgrzać. I udało się. Przetrząsnęliśmy te żałosne, rozmokłe czachy.

Brawa nie ustają.

Dobrze już, dobrze. Jesteśmy wielkimi artystami, ale teraz trzeba się stąd zmyć, zanim wszystko ze mnie opadnie.

Nigdy po koncercie nie spotyka się towarzysko z resztą kapeli. Każdy z nich odkrył, że im rzadziej widzą się w czasie wolnym, tym mocniejszą odczuwają więź, współpracując na estradzie. Nie łączą ich żadne wzajemne przyjaźnie czy nawet wspólny seks. Wszyscy czują, że jakiekolwiek wspólne numery, hetero, homo czy trójkąty, wyjąwszy rzecz jasna przewalanki z kimś z zewnątrz, byłyby śmiercią dla zespołu. Ich łączy muzyka. Tak więc Dillon ulatnia się sam. Widzowie zaczynają przesuwać się w kierunku wyjść. Nie żegnając się z nikim, Dillon wychodzi zapadowymi drzwiami dla artystów i ucieka jeden poziom niżej. Ubranie, mokre i sztywne od potu, lepi się nieprzyjemnie. Trzeba szybko coś z tym zrobić. Kręcąc się po 529 piętrze w poszukiwaniu szybociągu, otwiera drzwi pierwszej z brzegu mieszkalni i widzi parę szesnasto-, siedemnastolatków, siedzącą po turecku na wprost ekranu. Chłopak jest nagi, ona ma na sobie tylko napierśniki; oboje właśnie odlatują na jakimś twardszym odurzaczu, ale nie na tyle mocno, by go nie poznać.

— Dillon Chrimes — piszczy dziewczyna.

Jej okrzyk budzi dwójkę lub trójkę maluchów.

— Cześć. Witajcie — mówi Dillon. — Chciałbym tylko skorzystać ze spłukiwacza, zgoda? Nie przeszkadzajcie sobie. Nawet nie chce mi się rozmawiać. Rozumiecie, jestem jeszcze na fali.

Zrzuca przemoczone ubranie i wchodzi pod spłukiwacz. Urządzenie buczy i terkocze, obmywając go z brudu. Następnie Dillon wkłada pod nie swoje rzeczy. Dziewczyna zachodzi go z tyłu. Zdjęła napierśniki; białawe odciski, pozostawione przez metal na różowym, niespokojnym ciele, gwałtownie czerwienieją. Klęka przed nim. Jej ręka zaczyna wędrówkę po udach Dillona, a usta przybliżają się do krocza.

— Nie — przerywa Dillon. — Dzięki, ale nie.

— Nie chcesz?

— Tutaj nie mogę.

— Ale dlaczego?

— Naprawdę chciałem tylko się odświeżyć. Nie mogłem wytrzymać własnego smrodu. Dzisiaj muszę lunatykować na pięć-setnym piętrze.

Jej palce wciskają się pomiędzy jego nogi. Dillon odrywa je łagodnie. Wskakuje w swoje ubranie. Dziewczyna przygląda mu się ze zdumieniem.

— Naprawdę nie masz ochoty? — pyta.

— Nie tutaj. Gdzie indziej.

Dziewczyna nie spuszcza go z oczu, kiedy wychodzi. Jej zszokowane spojrzenie zasmuca go. Tego wieczoru po prostu musi być w połowie miastowca, za to jutro — postanawia — jutro przyjdzie do niej i wszystko wytłumaczy. Notuje w pamięci numer mieszkalni: 52908. W zasadzie powinno się lunatykować przypadkowo, ale do diabła z tym — jest jej winien ten jeden raz. Jutro.

Odnajduje w korytarzu dystrybutor z odlotynami i prosi o tabletkę, wystukując na konsoli swój współczynnik metabolizmu. Automat robi konieczne obliczenia i wydaje pięciogodzinną dawkę, zaczynającą działać po dwunastu minutach od zażycia. Dillon łyka pastylkę i wsiada do szybociągu.

Pięćsetne piętro. Tak blisko środka, jak tylko się da. Metafizyczna fantazja, ale — czemu by nie? Wciąż jeszcze ma talent do wymyślania takich zabaw. My artyści pozostajemy szczęśliwi, bo umiemy być jak dzieci. Za jedenaście minut uroczyście odleci. Zapuszcza się w głąb korytarza, otwierając różne drzwi. W pierwszej mieszkalni znajduje damsko-męską parę w towarzystwie jeszcze jednego mężczyzny.

— Wybaczcie — woła.

W drugiej mieszkalni są trzy dziewczyny. Przez chwilę kusi go, aby zostać, ale tylko przez chwilę. Wyglądają na wystarczająco zajęte sobą.

— Przepraszam, przepraszam, przepraszam.

W trzeciej mieszkalni para w średnim wieku. Oboje rzucają mu tęskne spojrzenie, ale Dillon nie wchodzi.

Do czterech razy sztuka. Ciemnowłosa dziewczyna, sama, w dodatku z lekko kwaśną miną. Mąż na pewno lunatykuje, a do niej nikt nie zawitał; statystyczny pech. Świeża dwudziestka, zgaduje Dillon: harmonijnie zwężający się nos, błyszczące oczy, apetyczne piersi i oliwkowa cera. Trochę zbyt pulchna skóra nad powiekami będzie być może psuć wrażenie za jakieś dziesięć lat, lecz w tej chwili nadaje jej ociężały, zmysłowy wygląd. Musi tak siedzieć i myśleć już parę godzin, domyśla się Dillon, gdyż zasępienie dziewczyny znika dopiero po dobrych piętnastu sekundach jego obecności. Pomału chwyta, że i do niej zawędrował w końcu lunatyk.

— Cześć — mówi Dillon. — Mały uśmiech? Rozchmurzysz się trochę?

— Znam cię. Jesteś z kosmokapeli?

— Jasne. Dillon Chrimes, wibrastar. Graliśmy dziś w Rzymie.

— Występowałeś w Rzymie i lunatykujesz w Bombaju?

— Mam swoje filozoficzne powody. Chciałem być w połowie miastowca, rozumiesz? Przynajmniej tak blisko środka, jak tylko się da. Nie mam ochoty tłumaczyć ci teraz, dlaczego.

Rozgląda się po pokoju. Sześcioro dzieci. Jedno nie śpi: chuda dziewczynka o oliwkowej cerze swojej matki, co najmniej dziewięcioletnia. To znaczy, że jej mama nie jest taka młoda, na jaką wygląda — nie mniej niż dwudziestka piątka. Ale Dillonowi to nie przeszkadza. Za moment będzie obejmować całą monadę, ludzi wszystkich wieków, płci i kształtów.

— Muszę ci coś powiedzieć — odzywa się. — Jestem na multiplekserze. Za sześć minut będę szczytował.

Kobieta przykłada rękę do ust.

— W takim razie nie mamy zbyt dużo czasu. W chwili klimaksu powinieneś już być we mnie.

— Właśnie tak to działa?

— Nie wiesz?

— Pierwszy raz biorę multiplekser — przyznaje Dillon. — Jakoś nie mogłem się wcześniej przekonać.

— To tak, jak ja. Właściwie nie wierzyłam, że ktokolwiek go zażywa. Ale słyszałam, czego się można po tym spodziewać.

Mówiąc to, rozbiera się. Ciężkie piersi z wielkimi, ciemnymi obwódkami wokół brodawek. Nogi ma dziwnie chude; kiedy stoi wyprostowana, wewnętrzne części ud znajdują się daleko od siebie. Jest jakaś ludowa legenda o kobietach zbudowanych w ten sposób, ale Dillon nie może jej sobie przypomnieć. On też zrzuca ubranie. Czuje już działanie narkotyku — na parę minut przed spodziewanym czasem; ściany migoczą, a światła zrobiły się rozmazane. Dziwne. Może powinien był powiedzieć o swoim wcześniejszym podnieceniu na koncercie, aby automat mógł uwzględnić to przy obliczaniu dawki. A może jego metabolizm przyspieszył tylko pod wpływem światła i dźwięku. Nie szkodzi, nic się nie stało. Dillon podchodzi do platformy sypialnej.

— Jak masz na imię? — pyta.

— Alma Clune.

— Alma… Podoba mi się.

Dziewczyna obejmuje go. Dillon obawia się, że dla niej nie będzie to żadne szczególne erotyczne przeżycie. Jak już multiplekser weźmie go na dobre, raczej nie będzie w stanie skupić się na jej potrzebach, a teraz czas nie pozwala na żadną grę wstępną. Ale Alma chyba rozumie. Na pewno nie chce psuć mu odlotu.

— Włóż go — mówi Dillonowi — nic mi nie będzie. Szybko robię się wilgotna.

Wchodzi w nią. Ich języki stykają się. Oplatają go jej mocne uda. Dillon przykrywa ją całym ciałem.

— Już się zaczęło? — pyta dziewczyna.

Dillon milczy przez chwilę. Do środka i w tył, do środka i w tył.

— Chyba tak — odpowiada po chwili. — Jakbym miał dwie kobiety naraz. Jakbym… odbierał echo.

Jest ostrożny. Nie chce wszystkiego popsuć, kończąc przed szczytowym momentem odlotu. Z drugiej strony, jeśli ona należy do tych, które szybko osiągają orgazm, cieszyłby się, gdyby zdążyła raz czy dwa przed nim. Wszystko jedno: do multiplekserowego kopa i tak zostało już nie więcej niż półtorej minuty. Całe to liczenie deprymuje go. I wtedy przestaje cokolwiek liczyć.

— Zaczęło się — szepcze. — O rany, ale odjazd!

— Spokojnie — mruczy Alma. — Nie musisz się spieszyć. Wolno… Powoli… Idzie nam bardzo dobrze. Chcemy, by to trwało. Nie przejmuj się mną, po prostu daj się porwać.

Do środka i w tył. Do środka i w tył. Wreszcie multipleksowy orgazm. Jego duch rozprzestrzenia się. Narkotyk czyni psychikę nadwrażliwą, przełamuje chemiczne systemy ochronne, jakimi mózg broni się przed zdolnością bezpośredniej telepatii; Dillon odbiera teraz zmysłowe doznania wszystkich ludzi dookoła. Z każdą sekundą sięga dalej i dalej. Podobno w najwyższym momencie szczytowania wzrok i słuch innych stają się twoimi, odbierasz nieskończoną ilość sygnałów, jesteś jednocześnie wszystkimi w budowli. Czy to prawda? Czy obce umysły przesączają swoją treść przez jego umysł? Wygląda na to, że tak właśnie się dzieje. Dillon przygląda się, jak jego roztrzepotana, rozogniona dusza niczym płaszczem okrywa i pochłania Almę; leży jednocześnie i na niej, i pod sobą — z każdym pchnięciem w głąb jej rozgrzanej kobiecości, czuje jakby tępy miecz wdzierający się w jego własne wnętrzności. Ale to dopiero początek. Jego umysł rozpościera się już na dzieci Almy. Nie rozkwitła jeszcze dziewięciolatka. Kwilące niemowlę. Dillon jest naraz matką i sześciorgiem dzieci. Jakie to proste! Jest także rodziną zza ściany: ósemką pociech, matką i lunatykiem z 495 piętra. Obejmuje swym zasięgiem następny górny poziom. I dolny. Przelatuje korytarze. W zwielokrotnionym, sennym widzie ogarnia cały miastowiec. Fale obrazów płyną przez niego. Nad głową pięćset pięter, czterysta dziewięćdziesiąt dziewięć pod stopami; widzi je wszystkie jako kolumnę poziomych prążków, wysoki słup pełen drobnych nacięć. Z całym mnóstwem mrówek. A on jest jednocześnie nimi wszystkimi. Dlaczego nie próbował tego wcześniej? Stać się całą monadą!

Czuje, że sięga już co najmniej dwudziestu pięter w obie strony. I wciąż się rozprzestrzenia. Rozgałęzienia jego umysłu docierają wszędzie. To się dopiero zaczyna. Cała jego istota miesza się i łączy z treścią miastowca. Z Almą, która kołysze się pod nim. Miednica trze o miednicę. Diłlon jest ledwo świadom jej obecności, kiedy Alma zaczyna cicho jęczeć z rozkoszy. Jest nią zaprzątnięty nie więcej niż jeden atom jego istoty. Reszta wędruje korytarzami miast Monady 116, zagląda do wszystkich pokoi. Fragment Dillona jest na górze w Bostonie, inna cząstka na dole w Londynie, jednocześnie całym sobą przebywa w Rzymie i Bombaju. Setki pokoi. Tysiące. Rój dwunożnych pszczół. Dillon jest pięćdziesiątką wrzeszczących dzieci, tłoczących się w trzech pokojach w Londynie. Jest dwojgiem podskakujących Bostończyków, odbywających właśnie swoją pięciotysięczną erotyczną sesję. Jest gorącokrwistym trzynastolatkiem, lunatykującym na 483 piętrze. Sześciorgiem młodych ludzi, wymieniających się partnerami w londyńskim dormitorium. Jego zmysły rozciągają się jeszcze szerzej, sięgając w dół do San Francisco, w górę do Nairobi. Im dalej się rozprzestrzenia, tym wszystko staje się łatwiejsze. Ul. Gigantyczny ul. Obejmuje Tokio. Chicago. Bierze w objęcia Pragę. Dotyka Szanghaju, Wiednia, Warszawy. Ociera się o Toledo. Paryż! Reykjavik! Louisyille! Louis-ville! W górę i w dół! Od podstaw po sam wierzchołek! Jest wszystkimi 881 tysiącami istnień na tysiącu poziomów. Jego dusza rozpostarła się na całą długość. Czaszka chce pęknąć. Przez ekran umysłu przesuwają się ruchome obrazy, sekwencje filmów o rzeczywistości; oleiste wstęgi dymu przywiewają twarze, oczy, palce, genitalia, uśmiechy, języki, łokcie, profile, dźwięki i kształty. Zazębiają się delikatnie, łączą i rozdzielają. Dillon jest naraz wszędzie i wszystkim. Szczęść boże! Pierwszy raz pojmuje naturę organizmu tak wrażliwego, jak społeczeństwo; dostrzega system kontroli i równowagi, ciche układy kompromisu, spajające wszystko w jedną całość. Całość, która jest cudownie piękna. Zgranie tego kolosalnego miasta miast jest jak zestrajanie się kosmokapeli: wszystko musi ze sobą współbrzmieć, każde ogniwo przynależeć do całości. Poeta z San Francisco jest częścią usmolonego palacza z Reykjaviku. Rozsadzany przez ambicję smarkacz z Szanghaju stanowi cząstkę pogodzonego z losem, przegranego Rzymianina. Ile z tego, zastanawia się Dillon, będzie pamiętać, gdy wróci na ziemię? Jego duch wiruje, odurzony narkotykiem z tysięcy dusz naraz.

Przeżycia erotyczne. Pod jego czaszką odbywa się sto tysięcy kopulacji. Rozwarte uda, uniesione pośladki, rozszerzone wargi. Traci dziewictwo, odbiera dziewictwo; oddaje się mężczyznom, kobietom, chłopcom i dziewczętom; dominuje i ulega; tryska rozkoszą, o włos mija go orgazm; triumfalnie się wbija, ze wstydem przeżywa brak erekcji; wpycha się, przyjmuje członki, czerpie i daje przyjemność, wzbrania się przed rozkoszą i opada tuż po niej.

Szybociąg umysłu unosi go w górę. Wyżej! 501,502,503,504, 505! 600! 700! 800! 900! Staje na lądowisku na dachu monady i wpatruje się w noc. Dokoła same wieże, 115,117,118, cała masa sąsiednich miastowców. Przedtem czasami zastanawiał się, jak żyje się w innych budowlach Chipitts. W tej chwili nic go to nie obchodzi. 116 kryje wystarczająco dużo cudów. Przeszło osiemset tysięcy krzyżujących się istnień. W San Francisco słyszał raz, jak jeden z przyjaciół przekonywał, że to źle zmieniać świat w taki sposób, upychać tysiące ludzi w jednej kolosalnej budowli, urządzając życie na wzór ula. Jak bardzo się mylił! Jak bardzo mylą się wszyscy ci krytykanci! Gdyby tylko mogli się zwielokrotnić i uzyskać właściwą perspektywę. Gdyby tylko popróbowali bogatej złożoności tej strzelistej egzystencji. Zjazd w dół! 480, 479, 476, 475! Miasto na mieście. Każde piętro kryje tysiące pudełek z niespodziankami czystej radości. Siemacie, jestem Dillon Chrimes, mogę pobyć z wami przez chwilę? I z wami? Wami? Tobą? Jesteście szczęśliwi? Nie? Dlaczego? A widzieliście ten wspaniały świat, w którym żyjecie? Co? Marzycie o większej mieszkalni? Chcielibyście podróżować? Nie podobają się wam wasze dzieci? Nudzi praca? Wypełnia was mgliste, nieokreślone zniechęcenie? Idioci. Zabierzcie się ze mną, latajcie od piętra do piętra, zobaczcie! Zachwyćcie się, pokochajcie.

— Naprawdę aż tak dobrze? — pyta Alina. — Oczy tak ci błyszczą.

— Nie do opisania — mamrocze Dillon, który w tym czasie buja na wysokościach i jednocześnie sunie w dół do rdzenia instalacyjnego, na poziomy poniżej Reykjayiku, by po chwili na powrót wzbić się do Louisville, przecinając naraz wszystkie punkty od podstawy po szczyt. Ocean skwierczących umysłów. Hałas prychających tożsamości. Ciekawe, ile czasu upłynęło. Narkotyk powinien działać pięć godzin. Fizycznie jest wciąż złączony z Al-mą, więc chyba nie jest na haju więcej niż dziesięć, piętnaście minut, choć nie można wykluczyć, że jednak dłużej. Rzeczy stają się teraz bardziej namacalne. Płynąc przez miastowiec dotyka ścian, podłóg, ekranów, twarzy i tkanin. Odlot chyba się kończy.

Nie. Bynajmniej. Nadal dryfuje w przestworzach. Wrażenie jednoczesności jeszcze potężnieje. Zalewa go fala doznań. Ludzie w ruchu, we śnie, gadający, tańczący i parzący się; schylają się, sięgają, czytają i jedzą. Jestem wami wszystkimi, a wy jesteście cząstkami mnie. Wyostrza zmysły na konkretne osobowości. Elektra… a tam Nat, spektralny jeździec… Mamelon Kluver… pozbawiony polotu socjokomputator nazwiskiem Charles Mattern… zarządca z Louisville… warszawski robol… Tu, tam, my, ja. Cała szczęśliwa monada.

Cudowne miejsce, kocham tu żyć. Ale czadowo… ooch!

Wróciwszy do rzeczywistości, Dillon widzi pogrążoną we śnie, ciemnowłosą kobietę, zwiniętą w rogu platformy sypialnej. Nie pamięta, jak ma na imię. Dotyka jej uda. Dziewczyna momentalnie się budzi, mrugając oczami.

— Cześć — mówi do Dillona. — Witaj z powrotem. Jak się nazywasz?

— Alma. Alma Clune. Masz bardzo zaczerwienione oczy.

Dillon potakująco kiwa głową. Czuje na sobie ciężar całego miastowca: pięćset pięter przygniata mu głowę, a czterysta dziewięćdziesiąt dziewięć napiera na niego od dołu. Miejsce, w którym ścierają się te dwie siły, jest gdzieś w okolicy trzustki. Jeżeli prędko stąd nie odejdzie, jego wewnętrzne organy pękną. Z zespolenia zostały tylko strzępy. W mózgu opadają bezładnie rozproszone serpentyny zrujnowanych wizji. Widzi jeszcze zamazane kolumny mrówek, wędrujące przed jego oczami z poziomu na poziom.

Alma przysuwa się, chcąc go uspokoić. Dillon odtrąca ją i sięga po ubranie. Przykrył go stożek ciszy. Za chwilę wróci do Elektry i opowie, gdzie był i co przeżył, potem być może popłacze sobie i wtedy poczuje się lepiej. Wychodzi, nawet nie dziękując Almie za gościnność. Rozgląda się za szybociągiem, który kursuje na dół. Zamiast niego znajduje inny, jadący do góry. Niby przypadkiem, od niechcenia, wysiada na 530 piętrze. Idzie do rzymskiego ośrodka fonicznego. Ciemno. Instrumenty stoją jeszcze na estradzie. Cicho wślizguje się za wibrastar i włącza go. Oczy mu wilgotnieją. Próbuje złowić cienie uczuć swojej podróży. Twarze, tysiąc pięter. Ekstaza. Piękne miejsce. Kocham tu żyć. Ale czadowo… ooch! Naprawdę czuł to wszystko. To było wtedy. Teraz został tylko gorzki posmak zwątpienia. Pyta sam siebie: czy rzeczywiście tak miało być? To wszystko, na co nas stać? Ten kolos? Monstrualny ul? Jego dłonie pieszczą projektrony, rozgrzane, kłujące w dotyku. Przyciska je po omacku i z instrumentu zaczynają sączyć się nieczyste kolory. Włącza dźwięk, wydobywając tony, które kojarzą mu się z grzechotaniem starych kości w sflaczałym worku ciała. Co poszło nie tak? Można było się spodziewać. Najpierw lecisz w górę, na niebotyczne wyżyny, a później spadasz na samo dno. Tylko czy ono musi być aż takie denne? Granie staje się nieznośne. Dziesięć minut po przyjściu Dillon wyłącza wibrastar i wychodzi. Wróci do San Francisco na piechotę. Sto sześćdziesiąt pięter w dół. Nie tak dużo — przed świtem będzie w domu.

Загрузка...