NIEŚMIERTELNY

Poranki mają to do siebie, że obdarzają mnie podłym nastrojem. Jest to regułą do tego stopnia, że nigdy nie zrywam się z łóżka zaraz po przebudzeniu, tylko leżę w nim co najmniej przez parę minut i staram się przekonać siebie, że świat nie jest wcale takt zły. Dobrze, jeśli uda mi się przy tym przypomnieć argumenty, którymi poprawiałem samopoczucie dnia poprzedniego. Niestety – nie zawsze mi się to udaje i jedynym ratunkiem jest nowe, niespodziewane, zaskakujące zdarzenie.

Tak było właśnie tym razem. Ktoś zadzwonił do drzwi wejściowych. Odetchnąłem głębiej, wyskoczyłem z łóżka, jedną ręką łapiąc szlafrok, a drugą otwierając okno i pobiegłem ku warczącemu dzwonkowi. Człowiek za drzwiami sięgał mi dosłownie do pępka. W każdym razie na tej wysokości ujrzałem jego siwe włosy i niewielkie przekrwione oczka.

– Mam list od pana prezesa – powiedział i wyciągnął dłoń z kopertą.

– Z banku? – spytałem odruchowo, odczytując adres nadawcy.

Człowieczek chyba miał kłopoty ze słuchem, gdyż radośnie krzyknął.

– Tak, tak. Z samego National Bank! Patrzyłem na niego z dezaprobatą, lecz nawet nie uniósł głowy.

– Czy mam dać odpowiedź?

Pokręcił przecząco głową i dalej obserwował z upodobaniem mój szlafrok. Najwyraźniej czegoś oczekiwał. Zrozumiałem. Chowając list do kieszeni cofnąłem się do pokoju i wyniosłem mu parę groszy. Jakby z pogardą schował je do portmonetki i ukłonił się, konsekwentnie nie unosząc głowy. Poszedł.

W liście pan prezes prosił w zawiłych meandrach słówek, abym zjawił się u niego dzisiaj lub w najbliższych dniach, gdyż ma w swoim banku pewien przeznaczony dla mnie depozyt. Dodawał, że zawsze można go zastać w gabinecie około godziny jedenastej.

Przyznaję, że nawet cień skojarzenia nie pojawił się w mojej głowie, kiedy przeczytałem słowo depozyt. Nie znałem nikogo, kto mógłby zostawić dla mnie coś wartościowego, zaś sam w ostatnim czasie cierpiałem na tak chroniczny brak gotówki, że nie mógłbym obdarować siebie, nawet w stanie skrajnego upojenia alkoholowego. Rozczochrałem dramatycznym ruchem włosy i zerkając na zegarek postanowiłem stawić czoła zagadce. Z głębokim przekonaniem, że porządek zrobię po powrocie, poszedłem się umyć. Na biurku, zaraz przy drzwiach prowadzących do łazienki, leżały kartki z ostatnio tworzonymi przeze mnie opowiadaniami.


Kasjer w barze oszukał mnie przy wydawaniu reszty, co naturalnie spostrzegłem dopiero przy stoliku. Jedyną formą zemsty, która mi pozostała, był pełen odrazy wzrok, jaki posyłałem mu w czasie jedzenia. Nie wzruszyło go to, a chyba nawet bardziej rozzuchwaliło, gdyż, jak mogłem dostrzec, kilku następnym osobom podwoił liczbę bułek, surówek i innych dodatków. Koronnym numerem było wliczenie jakiemuś cudzoziemcowi opłaty za korzystanie z naczyń. Pełen pogardy opuściłem lokal i dopiero na ulicy wyjąłem z kieszeni solniczkę wraz z widelcem. Schowałem zdobycz do torby i całkowicie usprawiedliwiony moralnie wszedłem do banku.

Łypiący na mnie podejrzliwie strażnik pokazał drogę do gabinetu prezesa i, jak zdołałem dostrzec, skrupulatnie sprawdził czy tam dotarłem. Na matowym szkle czerniło się nazwisko i tytuł. Zapukałem. Wdzięczny, dziewczęcy głosik należał do czterdziestoletniej sekretarki, której obfite kształty wypełniały trzy czwarte pokoju. Gdy się przedstawiłem, aż podskoczyła na krześle i z gracją betoniarki podbiegła ku mnie.

– To się pan prezes ucieszy, kiedy ujrzy pana – zaszczebiotała i pociągnęła mnie za rękaw ku drzwiom w głębi.

Miała siłę parowozu.

– Pan pewnie nie wie, ale ja już bardzo dawno wiedziałam, że pan przyjdzie. Jest pan jedną z naszych pokoleniowych spraw.

Już miałem spytać co znaczy ostatnie określenie, kiedy ukazał się sam prezes, najwyraźniej zwabiony hałasem.

– Pańska godność? – spytał. Trzymająca mnie za rękaw kobieta była szybsza.

– To pan Dawid Stone. Niby przypadkiem strąciłem rękę lekkoatletki, ale już ucapił mnie jej szef.

– Jakże się cieszę, jestem prezes Kinsky! – ryknął. – Proszę wejść, a pani niech przygotuje kawę.

Wepchnął mnie do środka, posadził na fotelu i nawet nie oglądając listu zaczął perorować.

Z jego słów wynikało, że mój dziad Samuel Stone zostawił przed laty w skrytce bankowej depozyt. Miał go dostać syn, wnuk albo inny potomek pod jednym warunkiem. Mianowcie spadkobierca powinien był zdobyć rozgłos co najmniej na miarę kraju. Wykonawcą testamentu została firma notarialna Moonlichen i ona zadecydowała przed laty, że mój ojciec niestety nie spełnił warunków.

– A ja? – spytałem kierowany wrodzoną skromnością.

Nie doczekałem się odpowiedzi z dwóch powodów. Po pierwsze Kinsky zaczął grzebać w szufladzie, a po drugie zjawiła się sekretarka z kawą. O mało trupem nie padłem z zachwytu widząc, że filiżanki mają napisy z nazwą banku i nazwiskami prezesów. Ciekaw byłem, czy po wypiciu kawy znajdę na dnie naczynia ich zdjęcia. Powinni stać na tle gór złotych monet, objęci krzepkimi ramionami, zaś u ich stóp bez wątpienia klęczeli wdzięczni emeryci i staruszki, którzy każdy grosz oddawali National Bank.

Błogie rozmyślania przerwał Kinsky wymachując czymś kanciastym przed moim nosem. Obłożyłem filiżankę i wziąłem książkę do ręki. Gdyby ludziom w chwili zdziwienia czerwieniała twarz, to w tym momencie oblałbym się tycjanowską purpurą. Domyślałem się naturalnie, że rozgłos mogłem uzyskać dzięki książkom; napisałem powieść i dwa zbiory opowiadań, ale dzieło, które trzymałem w ręku było czymś innym. Był to podręcznik do nauki języka angielskiego dla szkół podstawowych.

– Czy dzięki temu firma Moonlichen uznała, iż wypełniłem warunki? Radośnie potaknął.

– Stwierdzili, że napisany przez pana wstęp jest bardzo przystępny i wiele wyjaśniający. Sądzę, że każde dziecko go zapamięta.

Uśmiechnąłem się nie najinteligentniej, gdyż pamiętałem, iż pisząc ową chałturę dla wydawnictwa szkolnego, pokładałem przede wszystkim nadzieję w tym, że żadne normalne dziecko nie czyta wstępów. Kinsky nie zważając na moje milczenie dodał jeszcze, że notariusz nie mógł przyjść, gdyż złamał nogę, ale znając National Bank przesłał jemu, czyli Kinsky'emu wszystkie papiery. Teraz wystarczy, żebym je podpisał. Podpisałem! Pan prezes schował dokumenty do teczki, którą ulokował następnie w ściennym sejfie. Mogliśmy się udać do sali depozytów.

Przez sekretariat wyszliśmy na korytarz, gdzie tkwił śmiertelnie znudzony strażnik. Na mój uśmiech wyprężył się na baczność i zasalutował. Nie mam pojęcia dlaczego.

Mijając dziesiątki oszklonych klatek, przeprowadził mnie Kinsky do wiodących spiralnie w dół schodów. Zeszliśmy; korytarz, jakiś typ z bronią u pasa, a za nim masywna krata zakrywająca wejście do następnego pomieszczenia. W aseptycznym świetle widać było kilkaset skrytek rozłożonych równomiernie na ścianach. W rogu sali, pod sufitem zezowało oczko kamery. Kinsky pomachał do niego, a kiedy usłyszał trzask, wsunął do dziurki we framudze oryginalnie wyglądający klucz. Krata wydała syczący odgłos i zniknęła. Wyglądało na to, że schowała się w szczelinie podłogi. Posadzka pomieszczenia wydawała suchy kamienny stukot. Kinsky przeszedł pod lewą ścianą i spod drzwiczek oznaczonych numerem sto osiemdziesiąt trzy wyciągnął półeczkę. Następnie podał mi klucz.

– Ja wyjdę na korytarz – powiedział. – Pan może w tym czasie zbadać zawartość skrytki.

Wyszedł, a za nim świsnęła krata. Klucz był bardzo sprytny, taki z mnóstwem szczerbatych zębów poprzyczepianych naokoło rdzenia. Wsunąłem i przekręciłem go w lewo. Po paru obrotach zamek ustąpił.

Chyba wtedy po raz pierwszy przyszła mi na myśl twarz dziadka, jaką zapamiętałem z fotografii nad biurkiem ojca. Modnie przystrzyżony wąsik, kapelusz a la Panama, rozpięta koszula, z tyłu palmy; typowa twarz podróżnika. Dziadek w swoim życiu czterokrotnie objechał kulę ziemską i gdyby nie utonął w kanale La'Manche w czasie jesiennego sztormu roku 1938, z pewnością na tym by nie poprzestał. Ponadto już nic więcej nie kojarzyło mi się z moim szanownym przodkiem.

Uczciwszy go ową minutą przemyśleń, uchyliłem drzwiczki. W środku leżało pudełko wielkości dłoni przepasane na krzyż sznurkiem. Wyjąłem je na zewnątrz i znalezionym w kieszeni scyzorykiem rozciąłem więzy. Musiałem przyznać, że kiedyś robiono dobre sznurki. Uniosłem pokrywkę. Najpierw dojrzałem kartkę papieru. Pod spodem leżał obły, płaski przedmiot przypominający medalion. Wykonany był najprawdopodobniej ze złota, a jego gładką powierzchnię zdobił z wierzchu tylko jeden drobny ryt, przypominający stylizowanego ptaka. Puzderko miało po bokach dwa sztyfty. Próbowałem podnieść wieczko, lecz ani podważając ostrzem noża, ani manipulując sztyftami nie udało mi się tego dokonać. Rozłożyłem kartkę papieru. Był to list dziadka.


„Drogi Potomku. Nie wiem kim jesteś, ale cieszę się, że byłeś godny otworzyć sejf. Sądzę, że zdobyłeś rozgłos i sławę drogą prawą i dlatego bez obaw powierzam ci mój skarb i tajemnicę.

W czasie licznych podróży po świecie widziałem wiele dziwów, słyszałem wiele opowieści. Nieraz kuszono mnie złotem, kobietami czy eliksirem nadzwyczajnym, ale zawsze wyznawałem zasadę, aby niczyjej własności nie naruszać, a praw obcych, chociażby najbardziej dziwnymi były, przestrzegać. Przyznaję, że opłaciło mi się to. Ludzie źli omijali mnie, a dobrzy darzyli szacunkiem i zaufaniem.

Tobie, mój następco, chcę przekazać rzecz najcenniejszą, którą dostałem w dalekim wschodnim państwie od człowieka, w którym znalazłem przyjaciela. Jest to talizman, który daje Ci nieśmiertelność na dwie doby. Użyjesz go kiedy zechcesz, w nagłej potrzebie bądź w chwili ciekawości, zostawiam to już Tobie.

Jeśli będziesz chciał stać się nieśmiertelnym, odkręć jednocześnie obydwa kołeczki; kręcą się w przeciwne strony. W momencie kiedy całkiem wyjdą, wieczko odemknie się samo. Musisz wtedy bezwzględnie patrzeć do środka. To co ujrzysz sprawi, że staniesz się nieśmiertelny.

Miej szczęśliwą rękę i nie dziw się, jeśli los będzie Cię wyróżniał",


Po przeczytaniu ukryłem kartkę w portfelu, między prawem jazdy a kartą kredytową. Wsunąłem półeczkę i zatrzasnąłem drzwiczki. Potem podszedłem do kraty, gdzie głośno chrząknąłem,

Kinsky zmaterializował się natychmiast i sprawił, że krata ponownie zniknęła w podłodze.

– Czy wszystko w porządku? – spytał.

– O tak – odparłem. – Może ma pan ochotę zerknąć na pamiątkę po dziadku.

Pan prezes oblał, się autentycznym rumieńcem.

– Nie śmiałem prosić… – zaczął, ale już cmokał oglądając talizman.

Naturalnie musiałem mu wyjąć go z łap, kiedy zaczął majstrować przy wieczku.

– Dziadek pisał, żebym tego nie otwierał – wyjaśniłem.

Ze zrozumieniem opuścił powieki. Jeszcze dziesięt minut musiałem znosić jego obecność i słuchać zapewnień, „że sejf zawsze będzie do mojego użytku, na dowód czego dostaję klucz. Żeby nie było złudzeń, żegnając się ze mną dodał, iż rachunki za skrytkę mogę opłacać czekami bądź przelewem. Udając, że cieszy mnie to niezmiernie, wyrwałem się wreszcie z jego rąk i taksówką wróciłem do domu.

Najbliższe prawdy będzie, jeśli stwierdzę, że moje uczucia były ambiwalentne. Nabyty sceptycyzm krzyczał, że to wszystko bzdura, ale jednocześnie wrodzona nostalgia do przygody szeptała, że byłaby to rzecz niesłychana, gdyby przekaz dziadka zawierał choć część prawdy. Gęba uśmiechała mi się na samą myśl o tym.

Miotany sprzecznościami postanowiłem odłożyć otwarcie talizmanu do wieczora, kiedy to miałem zamiar udać się do Ireny, mojej oficjalnej narzeczonej. Zapakowałem medalion w papier, po co ma złoto rzucać się w oczy I zabrałem się do pisania. Tempo miałem genialne – pół strony na dwie godziny.


Jeszcze jeden długi, przeciągły dzwonek, lecz jedynym efektem były uchylone drzwi z przeciwka, przez które czujnie zerkało oko sąiadki. Spojrzałem na zegarek. Irena znów wystawiała moją cierpliwość na próbę, gdyż mimo dochodzącej godziny ósmej, mieszkanie było puste. Zły zrobiłem błyskawiczny zwrot na pięcie. W przedpokoju sąsiadki zakotłowało się i z trzaskiem zamknięto drzwi. Trochę tym udobruchany zjechałem windą na parter i udałem się na leżący po drugiej stronie ulicy skwer. Z ławki mogłem obserwować okna Ireny i czekać na jej łaskawy powrót.

Chwile wolne, których się nie spodziewamy są czymś okropnym. Nie możemy ich wykorzystać, gdyż nie jesteśmy do tego przygotowani, a jednocześnie odczuwamy wyrzuty sumienia, że marnotrawimy czas. Dlatego też siedziałem rozwalony na ławce, rozglądałem się beznadziejnie wokół i rzeczą oczywistą było, że prędzej czy później chwycę za pudełko. Faktycznie! Po pół godzinie nieme okna rozsierdziły mnie ostatecznie. Rozpakowałem papier i upewniwszy się, że nikt mnie nie obserwuje wyjąłem medalion. Podrzuciłem go w dłoni, zadowolony z masywności i ułożyłem między kolanami. Dziadek nie wspominał w jakim świetle należy dokonywać manipulacji i uznałem, że późny, zmierzch będzie w sam raz. Wpatrzyłem się w wieczko i zacząłem odkręcać sztyfty. Wychodziły. Z radosnym szumem w głowie stwierdziłem, że serce bije mi jak nowicjuszowi na randce. Wyszczerzyłem zęby i łypnąłem raz jeszcze dookoła, czy nikt nie podgląda. Z cichym brzękiem wieczko odskoczyło ku górze.

Potem wielokrotnie zastanawiałem się nad tym, co wtedy ujrzałem. Nie doszedłem do tego. Pozostało mi tylko wrażenie czegoś jasnego i białego, będącego właściwie samym światłem. Biło jak łuna i wwiercało przez oczy w mózg. Myślałem, że oślepnę. Szarpnąłem głową, ale porażone mięśnie mylnie zrozumiały intencje i wyprężyły całe ciało. Jak w konwulsji szarpnąłem się w górę, przekoziołkowałem nad poręczą i upadłem w trawie. Byłbym przysiągł, że wyrzucony w powietrze talizman zaświecił raz jeszcze upiornym światłem, a potem rozerwał się bezgłośnie. Jego fosforyzujące okruchy zawisły w powietrzu jak nasiona złotego dmuchawca. Więcej nie pamiętam, gdyż straciłem przytomność.


Musiałem chyba dość długo patrzeć w czarny kontur drzewa zanim odzyskałem świadomość samego siebie. Przesunąłem wzrok i dojrzałem gwiazdy. Na szczęście zimna ziemia pozwalała szybko wrócić do sił i wkrótce łapiąc się ławki unosiłem głowę, a potem resztę ciała. W oknach Ireny paliło się światło. Spojrzałem na zegarek i tu spotkał mnie pierwszy zawód, czasomierz wyparował. Chwila poszukiwań wystarczyła, abym się upewnił, że razem z nim zniknął portfel i bransoletka, którą zawsze nosiłem na lewej ręce.

Żeby mnie ktoś usłyszał, jak ja wtedy malowniczo wyzywałem siebie, dziadka i talizman. Chuliganom również się oberwało. Resztek bomby pamiątki, która mnie oślepiła i ogłuszyła nie znalazłem; nawet okruchów. Możliwe, że ci, którzy zaopiekowali się gotówka, również i kawałkami złota nie pogardzili. Otrzepując się z trawy, podążyłem ku domowi Ireny. Zastanawiałem się, jak najkorzystniej mogę sprzedać całą historię. Nie chciałem, żeby znowu rzucała inwektywami powątpiewającymi w mój poziom umysłowy.

Serce nie sługa, pomyślałem zaraz po wejściu, kiedy ujrzałem w jaki sposób jestem witany. Po otwarciu drzwi Irena bez słowo przeszła w głąb mieszkania. Rzut oka na zegar w kuchni wyjaśniał wiele. Była za piętnaście dziesiąta. Nie spodziewałeś się, że mnie tak zdrowo zamroczy.

– Zgubiłem zegarek, kochanie – powiedziałem wchodząc do pokoju.

Siedziała na kanapie i udawała, że czyta książkę. Po dobrych paru minutach podniosła głowę.

– Nie mów, a ja myślałam, że jakiś samochód głowę ci urwał.

Chciałem usiąść koło niej, lecz spojrzała tak groźnie, że wolałem wybrać fotel

– Nie uwierzysz, przed godziną obrobiły mnie jakieś bandziory. Ze wszystkiego… portfela, zegarka.

Już myślałem, że podejdzie utulić mnie w bólu, kiedy zauważyłem, że przygląda się bacznie mojej twarzy.

– Nawet się nie broniłeś? Pytanie mi pochlebiło. Uważała mnie za faceta, który nie patrzy bezczynnie, gdy jest okradany.

– Nie mogłem!

– Dlaczego?

Nie pozostało nic innego jak wszystko opowiedzieć. Słuchała z zainteresowaniem, gorzej było później.

– Jeśli to prawda, to powinieneś mieć list – odparła po chwili zastanowienia.

– Nie mam, włożyłem go do portfela. Machnęła ręką.

– A więc znowu nieudolna historyjka.

Ręce mi opadły, gdyż zostałem pokonany własną bronią. Przyznaję, że nieraz korzystałem z wyobraźni, aby ukryć przez Ireną różne drobiazgi. Niejednokrotnie szara rzeczywistość obnażała bajeczki, ale tym razem, u licha, mówiłem szczerą prawdę.

– Ja nie kłamię! – krzyknąłem bojowo, lecz Irena z godnością nie zwracała na to uwagi.

– Zrobię kolację – rzekła, idąc do kuchni.

Kiedy zostałem sam, uniosłem się z fotela i macając rękoma za sobą starałem się znaleźć okno. Naturalnie było zasłonięte grubą kotarą, ale już niejednokrotnie siadywałem na szerokim parapecie, podwijając materiał. Tak też i uczynić chciałem i tym razem. Niestety, nie przewidziałem, że okno jest otwarte, a zasłona ledwie się trzyma karnisza. Pod moim naciskiem żabki jęknęły i poleciałem do tyłu. Próbowałem jeszcze szybkim skłonem ratować sytuację, ale paznokcie tylko drapnęły ramię i runąłem jak kamień. Przed oczami mignęło ciemne niebo, a żołądek skoczył do gardła. Przypomniałem sobie, że to jedenaste piętro i tak się tym przejąłem, że nawet nie uświadomiłem, że nie czuję pędu powietrza. Z myślą, że nie chcę ginąć wyrżnąłem o bruk. Huknęło! Czułem, jak łamią się pode mną płyty chodnika, a ich odłamki wylatują w powietrze. Zamknąłem oczy. Spokój. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem był mój tors całkowicie wbity w podłoże. Nóg nie było widać spod przysypujących je resztek betonu. Jak okiem sięgnąć wszystkie płyty były wyważone ku górze, szczerząc przybrudzone ziemią krawędzie.

– Nieśmiertelność – powiedziałem do siebie i zachichotałem. – Niezła rzecz.

Wygrzebałem się z gruzu i potoczyłem wzrokiem. Dopiero na drugim końcu ulicy dostrzegłem żywą osobę. Cherlawy mężczyzna prowadził na smyczy małego ratlerka. Pasowali do siebie. Zostawiając lej jak po bombie lotniczej, co zresztą było szczególnie udaną nazwą, poczłapałem do windy. Kiedy wchodziłem na klatkę, usłyszałem za sobą krzyki i ujadanie psa. Nigdy bym nie przypuszczał, że wpadnięcie do dołu może wywołać w człowieku tyle emocji.

– Kiedy ty wyszedłeś? – spytała Irena, otwierając drzwi po raz drugi w ciągu dziesięciu minut

– Wypadłem przez okno.

– Idiota – powiedziała, prowadząc mnie do pokoju.

Za progiem wrosła w parkiet Faktycznie, widok był nieszczególny. Oberwana kotara zwisała bodajże na jednej żabce, a reszta walała się po podłodze.

– Dobrze, że nie wypadła ze mną przez okno – zaśmiałem się figlarnie.

Gdybym wiedział, jaką burzę to wywoła, z pewnością nie powiedziałbym ani słowa. Irena ma tę przykrą cechę, że kłóci się rzadko, ale jak zacznie, to końca nie widać. A więc dowiedziałem się, że jestem pozer, bufon, idiota, łamaga, pisarz od siedmiu boleści i tak dalej. Zagotowało się we mnie. Podniosłem leżący na stole obok półmiska z wędlinami ostry nóż i na jej oczach z całej siły wbiłem go we własny brzuch. Irena zamilkła. Nóż brzęknął i ułamane ostrze wbiło się w oparcie krzesła.

– Jak to zrobiłeś? – spytała zaciekawiona, macając po mym gołym ciele.

Najwyraźniej spodziewała się znaleźć pod koszulą metalową paterę, albo co najmniej kawałek żelaza. Czując jej palce zerknąłem na tors. Był cały. Ująłem widelec i obserwując z uwagą przedramię, postukałem nim. Zęby nie dochodziły do skóry, zatrzymując się odrobinę wcześniej.

– Widzisz? – powiedziałem do Ireny. – Nic mi nie można zrobić.

Uśmiechnęła się drapieżnie i ugryzła rękę. Aż dreszcze poczułem, gdy krzyknęła.

– Czymś tak utwardził skórę? – wymamrotała trzymając się za usta. – Miałam wrażenie, że gryzę kolanko kaloryfera.

– To ten talizman.

– A tam… głupi jesteś – odparła i poszła do łazienki obejrzeć w lustrze, czy nie poniosła uszczerbków w uzębieniu.

Siadłem przy stole i grzecznie czekałem aż wróci. Przedtem jeszcze zawiesiłem kotarę.

Do domu wróciłem przed północą. Irena nie stawiała przeszkód, mówiła, że jest strasznie śpiąca. Kto zrozumie kobiety? Może rzeczywiście była zmęczona.

Idąc pustymi ulicami, przemyślałem parę spraw. Przede wszystkim ustaliłem godzinę, o której zyskałem mój dar. Według ostrożnych szacunków nie stało się to później niż o ósmej. Zostało mi więc jeszcze czterdzieści cztery godziny. Nigdy nie byłem społecznikiem, ale postanowiłem jednak pójść do któregoś z laboratoriów, chociażby uniwersyteckiego, i oddać się na parę godzin, w ręce nauki. Niech ktoś ogłosi później w piśmie naukowym mądry artykuł o frapującym tytule: „Fenomen Dawida Stone'a". Uznałem to za pyszny dowcip.

W mieszkaniu postanowiłem zrobić kilka eksperymentów. Najpierw zapaliłem boczne oświetlenie, a od sieci odłączyłem górne. Później, przy wydatnej pomocy śrubokręta zdjąłem żyrandol, a z pawlacza wyciągnąłem kawałek grubego sznura. Zrobiłem na nim pętlę i umocowałem do haka. Jak łatwo się domyślić chciałem sprawdzić, czy spiszę się w roli wisielca. Szarpnąłem sznur, trzymał się mocno. Wszedłem na krzesło, chwilę pomedytowałem iż westchnieniem włożyłem głowę w pętlę. Sądziłem, że jako pisarz mam prawo do takich doznań. Odrzucone kopniakiem krzesło wylądowało pod ścianą. Nawet nie poczułem wstrząsu, a już dyndałem z głową przyciśniętą do piersi. Naprężony sznur nie pozwalał na jej uniesienie. Naturalnie bałem się nie uduszenia, ale tego, że mi rdzeń trzaśnie. Przypomniałem sobie historię z dzieciństwa. Nasza sąsiadka miała kilkuletniego brzdąca. Pewnego razu odwiedził ich krewny z prowincji. Widząc dziecko chciał zamanifestować swoją radość i obejmując malca samymi dłońmi za głowę uniósł go w górę, aby pocałować w czoło. Chłopczyk fiknął tylko parę razy nóżkami i sąd musiał uznać nieumyślne zabójstwo przez powieszenie.

Mnie, jednak nic takiego się nie zdarzyło. Kiwałem się jednostajnie na sznurze i chyba tylko pozycja była niewygodna. Dla pewności szarpnąłem się, lecz nie przyniosło to zmiany. Wyglądało, iż bez problemów mogę przyprawiać o apopleksję każdego kata. Ale jeszcze minuta, dwie i znudziła mi się zabawa. Spróbowałem rękoma rozluźnić pętlę, ale gdzie tam. Ciężar ciała zaciskał ją z taką mocą, że od razu zrezygnowałem. Chciałem podciągnąć się na rękach, ale tu zabrakło sił. I tak dyndałem w rozterce, jak wielkie wahadło, kiedy zadzwonił telefon. Wierzgnąłem, zamachałem rozpaczliwie rękoma i pomogło. Hak okazał się słabszy od sznura, dzięki czemu wylądowałem z hałasem na podłodze. Jak urwany z szubienicy pogalopowałem do telefonu.

– Cześć Dawid, jak leci?

Był to Edward, człowiek żyjący na dziennikarskim chlebie.

– W porządku, właśnie próbowałem się powiesić.

– I jak?

– Nie wyszło, hak się urwał.

– O, kochany? Partolisz robotę! Westchnąłem wieloznacznie.

– Masz coś dla mnie?

– Tak, za dwie godziny jest samolot do Sorendo, jutro otwierają tam wystawę kamieni szlachetnych.

– Mam się domyślić, że główną atrakcją…

– … będzie piękna kolekcja spineli i rubinów.

– Skąd o tym wiesz?

– Dziennikarza profanie pytasz?

– W porządku!

– Jedziesz?

– Chyba tak.

– To dobrze, mam u ciebie piwo.

– Zgadza się!

Po raz nie wiem który stwierdziłem, że znajomość z Edwardem to niebywale cenna rzecz.

Co do samych rubinów muszę przyznać, iż są to kamienie, które już dawno pokochałem. Potrafię się godzinami wpatrywać w ich czerwone kryształy, oglądać szlif, patrzeć jak załamują światło. Niestety – mój stan majątkowy nie pozwalał na posiadanie choć najmarniejszego kamyczka. Dlatego też staram się odwiedzać wszystkie wystawy, na których prezentuje się owe cuda natury. Zew Edwarda nie mógł więc przejść bez echa. Podniosłem słuchawkę i wykręciłem numer linii lotniczych.


Na pokład samolotu dostałem się w ostatniej chwili. Czarter miał komplet pasażerów, lecz ktoś zrezygnował z biletu. Nie oglądając się na nic, wykupiłem wolne miejsce i po dokładnym sprawdzeniu nędznego bagażu w postaci jednej aktówki, zostałem wpuszczony do poczekalni. Już tam dziwnymi mi się wydały fizjonomie współpasażerów. Wyglądali na członków drużyny bokserskiej, bądź baseballowej. Wszyscy wysocy, rośli, o topornych twarzach, na których widok człowiek odruchowo zaczyna się rozglądać za policjantem. Naturalnie miałem świadomość, że chcąc wrócić wieczorem, nie mogę wybrzydzać. Wkrótce podstawionym autobusem zawieziono nas do samolotu. Był to ociężały śmigłowiec, taki, jakie latają poza normalnym rozkładem lotów. Miejsce miałem w ostatnim rzędzie foteli i po przezornym zapięciu pasów, pogrążyłem się w sen.

Otworzyłem oczy i zadrżałem. Księżyc był pode mną. Dopiero paniczny lęk przypomniał mi, że jestem w samolocie. Z przegródki przed sobą wyjąłem firmową serwetkę i przetarłem kark. Potem rozejrzałem się. W końcu przedziału, przy przejściu między klasami stał mężczyzna z pistoletem w garści. Drugą ręką obejmował w pasie sinobiałą na twarzy stewardessę. Dziewczyna miała zamknięte oczy i z pewnością starała się przypomnieć czego ją uczono na kursach. „Zawsze uśmiechajcie się; starajcie się przywiązać do siebie porywaczy, wtedy trudniej im zdecydować się was zabić. Paskudna filozofia, pomyślałem. Odwróciłem się ku oknu i przyciskając czoło do szyby, dojrzałem tylko mętne błyski świateł. Wróciłem wzrokiem do samolotu i przechyliłem się ku środkowi. Przez przestrzał korytarza dostrzegłem, że w przedziale pierwszej klasy porusza się jeszcze kilku panów z bronią. Drzwi od kabiny pilotów były uchylone. Łapiąc czujne spojrzenia faceta trzymającego dziewczynę, zaprzestałem dalszych obserwacji. Dziwnym był fakt, że wszyscy pasażerowie prowadzili głośne rozmowy. Gdzież ta kamienna cisza znana z książek, myślałem. Rozumiałem, że lecą tu sami mężczyźni, nie gorzej wysportowani od porywaczy, ale w końcu każdy boi się śmierci. Dobiegający z przodu hałas niósł rozwiązanie zagadki. W przejściu pojawił się wysoki mężczyzna o smagłej cerze. W lewej ręce trzymał granat.

– Nie dają nam pozwolenia na lądowanie – powiedział i rozejrzał się po przedziale.

Rozległy się głosy oburzenia, wyzwiska i parę komentarzy, z których zrozumiałem jedno. Wszyscy pasażerowie byli porywaczami Dobrze chociaż, że zawczasu umówili się, pomyślałem, ale byłby cyrk, gdyby każdy chciał lecieć gdzie indziej.

– Nie można lądować?

– Zablokowali pas samochodami.

– To lądujmy na trawie.

– Coś ty, w nocy, żebyśmy skapotowali?!

– Dalej lecieć się nie da?

– Mamy za mało paliwa. Muszą nam go tutaj zatankować, przecież taki mieliśmy plan.

Tego typu uwagi padały pod adresem smagłego mężczyzny, prawdopodobnie przywódcy. Uniósł rękę.

– Zamknijcie się. Trzeba przekonać lotnisko, że nie żartujemy.

Tłum zamruczał z aprobatą, a smagły podszedł do trzymanej przez zbira dziewczyny i ujął ją pod brodą.

– Myślę, że szkoda będzie spora – zaśmiał się. – Idę ich poinformować, że jeśli nie zwolnią pasa, to wyrzucimy ją z samolotu.

Zachichotał obrzydliwie. Dziewczyna pisnęła i zwisła bezwładnie w podtrzymujących ją łapach. Bandziory najpierw umilkli, ale po chwili zwierzęce instynkty wzięły górę i idący w stronę kabiny pilotów smagły ponaglany był chrapliwymi okrzykami. Znowu wyjrzałem przez okienko i dostrzegłem te same światła co parę minut wcześniej. Najwyraźniej krążyliśmy. Ciekawe było, dlaczego do tej pory nikt nie zwrócił na mnie uwagi Możliwe, że miejsce, które kupiłem należało do jakiegoś bandziora i jeszcze nie zauważono pomyłki. Szum głosów świadczył o powrocie szefa,

– Nie zgodzili się – wycedził. – Dokładnie za trzy minuty będziemy przelatywać nad budynkami lotniska.

Odwrócił się do drugiej stewardessy. Nie zauważyłem jej do tej pory, gdyż stała za kotarą. Trzeba przyznać, że miała wszystko na miejscu i to bez wzglądu na to, z której strony się patrzyło.

– Klucz do awaryjnego otwierania drzwi! – ryknął.

Zobaczyłem przeczący ruch głowy i uderzenie pięścią. To draństwo bić tak ładną dziewczynę. Uniosłem się w fotelu.

– Klucz!

Otworzyła szafkę i podała coś smagłemu. Zerknął okiem na drzwi samolotu i zadowolonym gestem kazał podnieść nieprzytomną stewardessę.

– Nie! – wrzasnąłem na cały samolot – Nie pozwalam!

Można wierzyć, bądź nie, ale dopiero w tej chwili przypomniałem sobie, że jestem nieśmiertelny.

– A ty co? – spytał smagły. ONZ reprezentujesz?

Wzruszyłem ramionami.

– Ja do was nie należę. Kupiłem bilet przed samym odlotem.

Smagły wycelował palec w jakiegoś typa z przodu.

– Sprawdź na liście kto miał mieć to miejsce.

Gość otworzył teczkę i unikając wzroku wściekłego szefa wydusił.

– Miejsce 85 miał Steller, ten rzeźnik.

– Siedzi od dwóch dni – odpowiedział ktoś z tłumu.

Smagły stracił prawo do tej nazwy, gdyż oblał się soczystą czerwienią.

– Dlaczego ja o tym nic nie wiem? I co to za kretyn zwolnił miejsce?

Coś tam gadali, przekonywali się i w końcu wyszło na jaw, że to żona rzeźnika musiała zwrócić bilet jak ostatnia idiotka. Podobno byłą skąpa do przesady. Poczekałem, aż to ustalą i sam wrzasnąłem:

– Mnie wyrzućcie! Nie ją! Tym razem cisza była kamienna. Szef podrzucał w roztargnieniu granat

– A co ci się tak spieszy, kochany? – spytał przebiegle świdrując mnie oczyma.

– Mam raka!

Ucieszył się, jakbym Bóg wie co powiedział. Chyba rzeczywiście podejrzewał, że jestem agentem policji, zdolnym do samodzielnych lotów.

– Jeśli się zapraszasz – powiedział i kazał otwierać drzwi…

Zaprowadzono mnie do przejścia ciągle grożąc bronią, tak jakby nie mieściło im się w głowach, że ktoś może skoczyć sam, z własnej woli. Prowadzący mnie osobnicy wyglądali na takich, co to za pięć dolców każdemu poderżną gardło od ucha do ucha, a jak się ich poprosi, to może i za darmo.

Patrząc jak szarpią zabezpieczeniami, zacząłem się niepokoić co będzie jeśli okaże się, że lecimy na zbyt dużej wysokości. Właściwie to wiedziałem co będzie. Podciśnienie wyciągnie parę osób na zewnątrz. Ktoś, kiedyś mi opowiadał jak wyssało z odrzutowca faceta przez otwór wielkości dwóch dłoni. Podobno po tym wyczynie zmienił się nie do poznania.

Tym razem pilot krążył nisko i powoli, tak że po otwarciu drzwi zaczęło tylko głośno świszczeć. Pęd powietrza nie pozwalał im się rozewrzeć nad oścież. Smagły zerknął na zegarek i mruknął, że mam jeszcze piętnaście sekund. Kiedy minęły, dwóch rosłych niedowiarków chwyciło mnie pod rarmona i z siłą godną pozazdroszczenia cisnęło w szczelinę. Jeszcze nad głową zawyły przelatujące śmigła, ale już otoczyła mnie cisza i spokój. Przypominając przeczytane wiadomości o spadochroniarstwie rozłożyłem jak najszerzej ręce i nogi, dzięki czemu przestałem koziołkować. Tak jak przy spadku z okna, nie czułem pędu powietrza. Światła pode mną zastygły tak jakbym zawisł między niebem a ziemią. Wystarczyłoby zamknąć oczy, a człowiek usnąłby momentalnie. Uśmiechnąłem się z rozrzewnieniem. Raptem horyzont skoczył ku mnie i z lodowatym spokojem stwierdziłem, że spadam na duży oświetlony budynek. Pokręciłem głową na boki i upewniłem się, że to dworzec lotniczy. Przed nim, w świetle lamp stało kilka samolotów odrzutowych. Ich sylwetki rosły w zastraszającym tempie. Wyglądało na to, że pikuję prosto na dach tarasu widokowego. Przed samym zderzeniem przymknąłem oczy. Łomot przeszedł moje oczekiwania. W chmurze pyłu, z kilkunastoma kilogramami betonu pod plecami wylądowałem na czymś szklanym. Trzaskowi zawtórowały kobiece piski. Coś bulgotało. Delikatnie rozwarłem powieki.

Leżałem w szczątkach dużego kontuaru pośród rozgniecionych sałatek, śledzi i plasterków żółtego sera. Spod nóg ciekły strużki czerwonego wina. Trzaskówi zawtórowały kobiece piski. Coś bulgotało Delikatnie rozwarłem powieki.

– Niech się pani nie boi – powiedziałem i zaraz umilkłem, gdyż barmanka przewróciła i osunęła się na podłogę.

Próbowałem ją podtrzymać, ale ręce utytłane w majonezie nie na wiele się zdały.

Jak łatwo się domyślić, znajdowałem się w barze. Nie było tu nikogo, ale powywracane krzesła i rozpłaszczone na szybie twarze świadczyły, że konsumenci musieli salwować się nagłą ucieczką. Obok jednego ze stolików spostrzegłem nawet kule inwalidzkie. Czyżby cudowne ozdrowienie? – pomyślałem. Coś sypało mi się na głowę. Był to tynk ze sporej dziury, jaką wybiłem w suficie. Miała ze dwa metry średnicy.

– Co to za granda? – ryknął czyjś głos.

Obejrzałem się. W wejściu stało dwóch policjantów z bronią gotową do strzału. Przed nimi stał niski facet w randze porucznika. To on tak wrzeszczał.

– Unieś ręce draniu! – pienił się. Posłusznie uczyniłem to.

– Wyłaź z tego szkła!

– Nie wygramolę się trzymając ręce w górze.

– Nie filozofować! Wyłazić! Otrzepując spodnie przekonałem się, że tkwiłem w galaretkach z drobiu.

– Obszukać go! – ryknął mój dręczyciel.

Jeden z policjantów, z wyraźnym obrzydzeniem spełnił polecenie, jak mogąc, unikając tłustych plam.

– Skąd tu się wziąłeś?

Uznałem, że należy mówić prawdę.

– Wyrzucono mnie z samolotu.

– Z samolotu mówisz… – porucznik powtórzył jak echo.

Widać było, że na pozór wytłumaczenie jest całkiem logiczne.

– Jak z samolotu? – opamiętał się, – Przecież rozwaliłoby cię na kawałki?

– Jak widać miałem szczęście.

– Szczęście… – pogrodził mi kułakiem- Ja znam was terrorystów, wy jesteście niezłe ptaszki. Kajdanki!

Skrępowano mnie.

– Jak przyłożę ci parę razy, to od razu wyśpiewasz co za bombę podłożyłeś na dachu.

– Jaką bombę?

– Chyba nie powiesz, że potknąłeś się i sam dziurę w stropie wybiłeś?

Zarechotał z własnego dowcipu.

– Zaprowadzić go do punktu przetrzymań!

Szturchnięcie w plecy świadczyło, że mam iść za najwyższym z policjantów. Kiedy mijaliśmy tłum ciekawskich przy wyjściu, jakaś starsza kobieta zaczęła krzyczeć.

– Zostawcie go, to sam archanioł Gabriel – gestykulowała parasolką. – Nie ruszajcie go, bo przyjdą jego hufce.

Rodzina kobiety nerwowo próbowała ją uspokoić. Zacięta w wysiłku myślowym twarz porucznika stanowiła dla mnie błogi balsam. Wyglądało, że zastanawia się, czy archanioł Gabriel nie jest przypadkiem pseudonimem terrorysty.

– Ręce na ścianę – mruczał policjant – szerzej nogi, nie ruszaj się.

Widać było, że w przeciwieństwie do pomcnika nie zależało mu na gwałtownych ruchach.

– Chcesz zapalić? – spytał. Pokręciłem przecząco głową.

– Dziękuję, nie palę!

Mruknął, że i takich zboczeńców widział.

Znajdowaliśmy się w małym pokoiku, dwa metry na dwa, i czekaliśmy na dalsze instrukcje. Ze słów policjanta wynikało, iż znajduję się w Sorendo. Porucznik poszedł dowiedzieć się od czynników nadrzędnych, co ma ze mną uczynić. Najwyraźniej obawiał się, że wyrwanie dziury w suficie może stanowić wstęp do większej akcji. Otwierane z łomotem drzwi obwieszczały jego powrót.

– Jak ty się nazywasz? – wrzasnął i chyba był to jedyny ton, jakiego używał.

– Dawid Stone. Mruknął coś z niedowierzaniem.

– Twierdzisz, że zostałeś wyrzucony z lotu B-431?

– Nie wiem jaki był numer lotu, ale to prawda.

Spojrzał na policjanta, jakby potrzebował świadka do kwestii, którą zaraz wygłosi.

– Panie, albo pan jesteś wariat, albo ja.

Pokiwałem głową na znak, że połowicznie się z nim zgadzam. Westchnął i wyprowadził mnie z pokoju. Tym razem kajdanek mi nie założono.

Szliśmy spokojnie, ramię w ramię, hallem pełnym ludzi; po prawej stronie mieściły się kioski z pamiątkami i niewielkie sklepy, gdzie można wydać ostatnie pieniądze przed odlotem. Nad jednostajny hałas co chwilę wybijał się wdzięczny głos z megafonu. Każda zapowiedź poprzedzana była sygnałem, podobnym trochę do melodii wygrywanych przez pozytywki. Mijając rzędy wózków bagażowych, weszliśmy na schody., Krótki korytarz, i drzwi otworzył nam mężczyzna w mundurze policyjnym. Prowadzony, przez dwóch stróżów prawa, zostałem odtransportowany do dużego pokoju, którego całą jedną ścianę stanowiła szyba. Świtało i mogłem rozróżnić szczegóły leżącego przede mną lotniska. Do krzesła, na którym mnie posadzono, podszedł mężczyzna w cywilu.

– Moje nazwisko King, kapitan King. Dowodzę tym sztabem kryzysowym.

Zatoczył łuk ręką wskazując na grupkę około dziesięciu osób znajdujących się razem z nami w pomieszczeniu.

– Miło mi, Dawid Stone. Podaliśmy sobie ręce.

– Twierdzi pan, że wyrzucono pana z samolotu?

– Tak, zrobili to ludzie, którzy porwali ten krążący nad lotniskiem samolot.

– On już nie krąży. Pozwoliliśmy im wylądować – zafrasował się. – Jednego tylko nie rozumiem, jak pan przeżył upadek z takiej wysokości.

– Sam nie wiem – odparłem, maniacko wpatrując się w nogę od stołu.

Policjant, który mnie przyprowadził nachylił się nad nami.

– Może strop miał wadę, jakieś otwory, tak że się poduszka w nim zrobiła.

Był to absurd, lecz głośno wyraziłem entuzjazm.

– Tak, to całkiem możliwe.

Kapitan nie był przekonany.

– Terroryści zawiadomili nas, że wyrzucili człowieka – mamrotał pod nosem. – Mamy świadka, który widział jak coś spadło na dach, potem widziano pana już w barze. Nazwisko również się zgadza ze spisem, jaki otrzymaliśmy od biura lotniczego – zamrugał oczami. – Wygląda na to, że pan mówi prawdę.

– Cieszę się, że nareszcie ktoś mi uwierzył.

– Tego jeszcze nie powiedziałem.

– Ale jest pan gotów założyć.

– Powiedzmy…

Założyłem nogę na nogę.

– A więc proszę posłuchać, co ja wiem. Kiedy doszedłem do tego, że wszyscy pasażerowie są terrorystami, kapitan jęknął i nieomal przyklęknął.

– Jest pan tego pewien?

– Całkowicie.

Zabulgotał radośnie i pobiegł do swoich kolegów. Słyszałem jak kilka razy powtarzał: tylko załoga, tylko załoga. Nie interesowałem się tym gdyż robiłem się coraz bardziej senny. Miłe mrowienie rozchodziło się po całym ciele. Kiedy głowa już zaczęła opadać na piersi, kapitan potrzasnął mną gwałtownie.

– Niech pan nie zasypia – wyszeptał z szatańskim uśmiechem. – Zaraz zaczynamy akcję.

– W jaki sposób? – wymamrotałem.

– Po wylądowaniu samolotu wysłaliśmy tam mechaników, niby dla sprawdzenia kół i podwozia. Trochę pomajstrowali i mogliśmy, powiedzieć terrorystom, że ich samolot nie będzie mógł wystartować. Próbowali nas jeszcze straszyć, ale w końcu zgodzili się przenieść do stojącego na bocznym pasie odrzutowca. Co najważniejsze, poszli na nasz warunek.

Zmrużył chytrze powieki.

– Jaki warunek? – spytałem, wytrzeszczając beznadziejnie głupio oczy.

– Kazaliśmy zostawić załogę samolotu, mówiąc, że na odrzutowcu piloci są wypoczęci i zgłosili się dobrowolnie. To pierwsze chyba ich przekonało, gdyż zdaje się chcą lecieć gdzieś do Afryki.

– Chcecie ostrzelać ich na płycie lotniska? – spytałem ze zrozumieniem.

– Jak będą niegrzeczni… – odpowiedział rozmarzonym głosem.

Stojący przy szybie zaczęli wołać kapitana.

– Nie podejdzie pan do okna? – spytał - Przecież w końcu to pana zasługa.

Podziękowałem za uznanie. Podbiegł do olbrzymiej szyby. Wszyscy pokrzykiwali i entuzjazmowali się, jak na meczu hokejowym. Rozpłaszczeni na szkle głośno komentowali poczynania bandziorów. Biedacy, musieli wyglądać jak bakterie pod mikroskopem. Zawyły przelatujące nisko nad budynkiem helikoptery. Szyby zatrzęsły się jak w gorączce. Plasnęły pojedyncze strzały, potem zaterkotały karabiny. Wykorzystując fakt, iż wszyscy zapomnieli o mojej skromnej osobie, uniosłem się z krzesła i chyłkiem ruszyłem ku wyjściu. Nie miałem najmniejszej ochoty na ujawnienie policji moich zdolności. Szkoda było na to czasu. Policjantowi stojącemu przy drzwiach korytarza grzecznie się ukłoniłem. Nie zwrócił na to uwagi, gdyż przez okratowane okienko próbował cokolwiek dojrzeć na płycie lotniska.

Minąłem hall, gdzie w asyście próśb spikerki o zachowanie spokoju, rozgrywała się scena ogólnej histerii. Najgorsza była wycieczka emerytów, która piszcząc domagała się wyprowadzenia na taras widokowy, gdyż chciała pooglądać strzelaninę. Ominąłem ich i wyszedłem na parking przed gmachem. Pierwszą napotkaną taksówką pojechałem do hotelu, gdzie nikt nawet nie pytał o moje personalia. Kazałem zbudzić się po południu.


Wystawa jubilerska mieściła się w odremontowanym klasycystycznym pałacyku. Trzy sale na piętrze wypełnione były szklanymi szafami i gablotami, w których efektownie ułożone leżały ozdoby. Prawie wszystkie wykonane były z czerwonych kamieni. Widziałem więc korundy, spinele, piękne naszyjniki z granatów i wisiorki zdobione turmalinami, czy karneolami. Wszystko to grało, mieniło się i wabiło tysiącami odcieni. Z racji popołudniowej pory na wystawę przyszedł nieomal tłum ludzi, a mimo tego było cicho, żadnych rozmów, może czasami krótkie uwagi. Piękno urzekało. Na ścianach wisiały plansze ilustrujące historię szlachetnych minerałów. Wiedziałem, że wiara w talizmany, z czerwonych kamieni przyszła ze wschodu. Już Marco Polo pisał o nich. W czasach wypraw krzyżowych rycerze wierzyli, że moc kamieni chroni od trucizn i ran. Lata płynęły, popyt na biżuterię stawał się coraz większy. Najsłynniejsze rubiny wydobywano w tym czasie w Birmie, chociażby w kopalniach okręgu Mogok, Trzeba wiedzieć, że rubiny czystej wody osiągają ceny diamentów, a ich szlif jest bardzo drogi i pracochłonny.

Rozmyślając o tym przekroczyłem próg ostatniej sali i o mało nie uklęknąłem. W stojącej na centralnym miejscu szafie rozpoznałem jeden z najcenniejszych kamieni. Był to rubin gwiaździsty. Jego budowa sprawia, że patrzący ma wrażenie obecności w kamieniu sześcioramiennej, błyszczącej gwiazdy. Na świecie jest tylko kilka egzemplarzy tej odmiany. Miałem w domu reprodukcję tak zwanej „Północnej Gwiazdy", pięknego fioletowoczerwonego rubinu o wadze stu szesnastu karatów. Ten zaś był mi nieznany.

Z nosem przy szybie odczytałem nazwę „Gwiazda Arktyki". Potem schyliłem się, aby zobaczyć owo niesamowite drżenie światła we wnętrzu kryształu. Trochę irytował mnie szept dwóch młodych turystek. Przeszkadzały się skoncentrować. Przeszedłem na drugą stronę gabloty, ale nawet tutaj dochodził cichy, drażniący szelest głosów. Już miałem zwrócić uwagę, kiedy jedna z nich spojrzała na zegarek. Kiwnęły głowami i wyjęły spod płaszcza pistolety maszynowe. Dwa ruchy i już założyły magazynki. Przyznam, że w tej chwili miałem mniej werwy niż na lotnisku, może było to zmęczenie, a może chwilowy brak wiary. Faktem jest, że na dźwięk pierwszych, turkoczących pocisków gruchnąłem przepisowo na ziemię. Obok kwiczało i kotłowało się kilkunastu zwiedzających. Wyżej, na stojąco, napastnicy strzelali zajadle. Spoglądając dyskretnie w górę stwierdziłem, że siły są mniej więcej równe. Schowałem głowę w ramiona, gdyż z okien sypało się szkło. Gabloty pękały pod wybuchami miniaturowych pocisków, jakie zakładała znana mi parka dziewcząt. Po każdej ekspolozji zgarniały zawartość do długich worków, podobnych do tych, jakie mają listonosze. Ktoś szarpnął mnie za nogę. Był to astmatycznie wyglądający staruszek, który nie wiadomo po jakiego diabła ściągał mi buty.

– Niech pan puści – syknąłem.

– Nic, nie wiem – pisnął. – Nic nie wiem.

Mimo to nie puszczał. Właśnie zacząłem się odczołgiwać od niego, kiedy huknęła najbliższa szafa i poczułem silne uderzenie w policzek. Przyłożyłem rękę i nie wierząc własnym oczom dojrzałem rubinową „Gwiazdę Arktyki". Nie namyślając się wiele włożyłem go do ust.

– Wycofujemy się! – komenderował któryś z bandziorów.

Rozpłaszczyłem się na podłodze czując jak przy braku śliny kamyczek utkwił mi przysłowiową kością w gardle. Chrupot szkła świadczył, iż wygarniane są ostatnie precjoza. Z braku powietrza robiłem się cały czerwony.

Raptem trzasnął mnie ktoś po karku i poderwał gwałtownie w górę. Kamień wślizgnął się do żołądka. Już chciałem podziękować, kiedy zobaczyłem gębę wybawcy. Był podobny do goryla, a wymiary naprawdę miał nie gorsze. Zarzucił mnie na plecy jak worek cementu i pobiegł w kierunku wyjścia. W skaczącym obrazie dostrzegłem przerażone miny leżących ludzi, ktoś strzelał za nami, lecz chybił, a potem były schody na parter, podjazd przed pałacykiem i wrzucony zostałem do wnętrza furgonetki. Silnik zawarczał i jak rakieta wystartowaliśmy do przodu. Łapiąc krawędź ławeczki starałem się dociec, w co tym razem się zaplątałem.


Nieśmiertelność jest rzeczą bardzo przyjemną, niestety nie dodaje sił fizycznych. W czasie jazdy starałem się wyważyć drzwi furgonetki, ale równie dobrze mógłbym się starać wyjść przez ścianę. Następne kilka godzin mogłem poświęcić zakładom, który przedmiot w wozie uderzy mnie przy kolejnym podskoku: łopata, wiadro, czy zapasowa opona. Jechaliśmy po niesamowicie morderczych wertepach.

Kiedy osiągnąłem stan, w którym człowiekowi jest już wszystko jedno, samochód stanął. Goryl wszedł do mnie i bez słowa skrępował kajdankami. Nie protestowałem, gdy prowadził mnie na zewnątrz. Było ciemno, ponura okolica, wzgórza porośnięte nędzną trawą. Samochód stał przy wjeździe do bunkra, albo innej fortyfikacji. Rudera wyglądała na dawno nie odwiedzaną przez ludzi, a mimo to gorylowi udało się zapalić światło. Ujrzałem, że poza nim jest tu jeszcze jedna osoba. Średniego wzrostu przystojny mężczyzna z czarną brodą. Jedyne co miałem mu do zarzucenia, to wyraz oczu. Tak patrzą ludzie, którym walka o byt przegnała wszelką litość z serca. Po metalowych schodach zeszliśmy do podziemi. Na końcu ponurego jak sama śmierć korytarza, tkwiły duże drzwi, podobne do wierzei skarbców bankowych. Za nimi loch prezentował się równie ponuro. W mętnym świetle nie osłoniętej żarówki dojrzałem ślepe oczka wskaźników. Domyślałem się, iż był tu kiedyś jakiś punkt kontrolny, lecz kurz i zdjęte osłonki pozbawiały złudzeń co do przydatności urządzeń. Posadzono mnie na taborecie. Brodaty kazał gorylowi stanąć przy wejściu i wycelował palcem w mój tors.

– Widzieliśmy, że połknąłeś rubin – zaczął. – Oddelegowano nas, abyśmy go odzyskali. Nie chcemy rżnąć ci brzucha i lepiej będzie, jeśli zwrócisz go normalną drogą. Zrozumiano?

Nie chciało mi się zaprzeczać, po prostu nie chciało. Skinąłem głową.

– Macie jakieś Środki przeczyszczające? Brodaty uśmiechnął się paskudnie i z przyniesionej torby podróżnej wyjął butelkę.Byta to oliwa jadalna. Przyznam, że zbladłem.

– Mam to wypić?

– Musisz to wypić - poprawił mnie.

Ciekaw, czy nieśmiertelność uchroni mnie od rozwolnienia, przyłożyłem szyjkę do ust. Żółta ciecz chlupała w gardle. Gdy skończyłem, brodacz miał minę pełną obrzydzenia i z ciekawością obwąchał butelkę.

– Ale ty masz gust!? – mruknął i przełknął ślinę.

Podał mi miskę i rozpiął kajdanki.

– Nocnika nie mamy – powiedział. – Dajemy ci czas do jutra do południa.

Wyjął jeszcze dwie puszki piwa i położył koło miski.

– Żebyś nie umarł z pragnienia.

Wychodząc pogroził palcem.

– Nie szperaj tutaj, bo sobie krzywdę zrobisz. Nie wiem, czy wiesz, że jesteśmy na terenie poligonu nuklearnego. Tu niejedno świństwo może być schowane.

Śmiejąc się do rozpuku, zamknęli drzwi. Dobrze, że chociaż światła nie zgasili. Pomacałem brzuch. Na razie nic się nie działo.

Pomieszczenie, w którym przebywałem, miało nie więcej niż cztery metry na sześć. Ściany zagracone starymi atrapami pulpitów pokrywała odpadająca tapeta. Chcąc im się lepiej przyjrzeć ruszyłem na obchód. Ciekawe, myślałem czy moja nieśmiertelność chroni przed promieniowaniem. Ma ono przecież to do siebie, że jest niewidzialne i zabija bezszelestnie. Paskudna sprawa. Żebym miał chociaż licznik Geigera.

Nagle kucnąłem, gdyż moją uwagę wzbudziła odstająca od ściany kratka. Chwyciłem ją i szarpnąłem. Ruszała się i po paru mocniejszych pociągnięciach zostawiła za sobą ciemny otwór. Nie mając nic do stracenia, odetchnąłem głębiej i macając dłonią wsunąłem się do środka. Było tu niesamowicie wąsko i za każdym ruchem dotykałem brudnych i lepkich ścian. Tak właściwie była to długa rura, stanowiąca z pewnością część układu klimatyzacyjnego. Miałem nadzieję, że dojdę nią do innego pomieszczenia, skąd już łatwiej będzie mi się wydostać na powierzchnię. Na kolanach parłem do przodu nie zrażony absolutnymi ciemnościami. Po paru chwilach dłoń poinformowała, że zaczyna się spadek. Zapierając się o ściany, wyhamowywałem tempo zsuwania. Jeszcze parę metrów i miałem teraz przed sobą rozwidlenie, część rury skręcała w lewo. Już trochę zdenerwowany wybrałem starą trasę. Zaczynałem się pocić. Ciemność, przedłużająca się wędrówka i świadomość, że mogę wdepnąć w jakieś radioaktywne paskudztwo, odbierała mi spokój. Znów niespodzianka. Rura zmieniła się w pionowy szyb z klamrami. Nie chciałem się wycofywać.

Po dwudziestu stopniach, liczyłem dokładnie, moja ręka natrafiła na kratę w ścianie. Szarpnąłem. Spadła i sądząc po odgłosie, od dna dzieliło mnie jeszcze kilka metrów. Z nadzieją w sercu wcisnąłem się w otwór. Rzeczywiście, było tam spore pomieszczenie. Mogłem się tego domyślić po odgłosie. Stosując klasyczną w labiryntach regułę prawej ręki, zacząłem iść wzdłuż ściany. Stojący w ciemności przedmiot sprawił, iż o mało nie wywróciłem się jak długi. Masując odruchowo goleń obmacywałem przeszkodę. Był to metalowy sześcian. Ominąłem go i rychło wpadłem na następny; było ich tu więcej. Idąc znacznie ostrożniej doszedłem do przeciwległego krańca sali, gdzie ku swojej radości znalazłem drzwi. Były potężne, całkowicie wchodzące w mur. Macając dłońmi starałem się natrafić na zamek, bądź jakiś uchwyt. Zamiast tego odkryłem koła dociskowe. Dwa z nich przy dużym wysiłku udało mi się odkręcić. Do trzeciego, najwyżej umieszczonego nie sięgałem. Ledwo wyczuwałem go palcami. Przeświadczony, że po drugiej stronie czeka wolność, jak w transie przypomniałem sobie o sześcianach. Z rozcapierzonymi rękoma udałem się na poszukiwania. Każdą zdobycz obwieszczałem okrzykiem radości i z triumfem zanosiłem pod drzwi. Już po kilkunastu minutach ułożyłem całkiem sporą piramidę. Spróbowałem na nią wejść. Nie zawaliła się i brakowało dosłownie centymetra. Z radością znalazłem ostatni sześcian na samym.środku sali. Odetchnąłem z ulgą i położyłem zdobycz na szczycie, lecz już nie zdążyłem się nań wspiąć. Od konstrukcji zabiło raptem ostre, przenikliwe światło. Było okropnie sine. Zamknąłem oczy i nic nie czułem, ale świadomość tego co się dzieje omal nie przywiodła mnie do zawału. Byłem w punkcie zero. Otaczało mnie ciśnienie rzędu milionów atmosfer i temperatura wyższa niż na Słońcu. Nawet nie musiałem otwierać oczu, aby mieć pewność, że pomieszczenie, w którym przebywałem, kompleks budynków, wszystko to przestało istnieć.

Uchyliłem powieki. Najpierw widziałem samą jaskrawość, potem w przelatujących smugach rozpoznałem kłęby sproszkowanej ziemi i gazów. Wyglądało na to, że lecę w powietrzu, cały i zdrowy. Było to nieprawdopodobne. Potem, w świetle rozpalonego gazu dojrzałem ziemię. Jej grudy, kamienie, piasek, wszystko to falowało i podskakiwało. Przeleciałem jeszcze parę metrów i upadłem w owo grzęzawisko. Zrozumiałem, że jestem na zboczu potężnego leja i zaciskając zęby ruszyłem pod górę. Przykro mi się zrobiło, gdy pomyślałem o gorylu i brodaczu. Musieli wyparować, a ja stałem się ich mimowolnym katem. Ale kto by pomyślał, że z tych sześcianów można zbudować stos atomowy? Musiały to być pojemniki na substancje radioaktywne, przypadkiem bądź świadomie zostawione w podziemiach. Z ich pomocą zrobiłem piękny wybuch jądrowy. Jego skutki miałem wokół siebie. Zasapany wydostałem się z krateru. Nie mogłem objąć go wzrokiem, gdyż opary świeciły krwawo i pełno było kurzu. Cała okolica fosforyzowała jakby obsiadły ją miliony czerwonych świetlików. Biegłem tak długo, dopóki mi tchu nie zabrakło. Potem położyłem się na ziemi i postanowiłem poczekać na pomoc. Nie wątpiłem, że wybuch sprowadzi tutaj kogoś.


Obudziło mnie szarpanie. Przy moich nogach stała postać ubrana w niesamowicie biały skafander. Uniosłem oczy i ujrzałem za szybką hełmu najpiękniejszy widok w życiu. Zdziwienie absolutne, stupor. Wydawało się, że jeśli ruszę ręką czy, nogą, albo co gorsza odezwę się, to osobnik w skafandrze zawyje i ucieknie w te pędy. Dlatego czekałem co uczyni. Był już ranek i mogłem docenić dziurę, jaką uczyniła moja bomba atomowa.

Tak na oko miała sześćdziesiąt metrów średnicy i piętnaście głębokości. W niektórych miejscach wydawało mi się, że rozróżniam szczegóły konstrukcji. Osobnik w skafandrze ponownie objawił aktywność, żywiołowo wymachując kończynami. Zbliżające się kolejne dwie postaci w skafandrach wyjaśniały sprawę. Postacie niosły nosze, a jedna z nich miała umieszczony zewnętrzny głośnik i strasznie nim hałasowała.

– Proszę się nie ruszać i zachować spokój. Jesteśmy służbą medyczną!

Kiedy próbowałem wstać, ten w skafandrze z wyraźną obawą chwycił mnie w pół i nie puszczał. Poddałem się losowi. A trzeba dodać, że byłem całkowicie goły. Żar strawił doszczętnie ubranie.

– Proszę się nie ruszać! Jesteśmy służbą medyczną i wkrótce zostanie panu udzielona pomoc!

Kiedy kładziono mnie na noszach, robili to tak delikatnie jakby się bali, że urwie im się wszystko za co mnie chwycą, tak jak w sparciałej walizce.

– Proszę się nie ruszać! – ryczeli cały czas i w tym akompaniamencie nieśli mnie poza obszar skażenia.


– No więc jak! – ryknął pryszczaty cywil. – Przyzna pan się w końcu czy nie?

– Do czego mam się przyznać?

– Skąd się pan wziął na terenie poligonu i jakim cudem przeżył pan wybuch?

– Przecież mówiłem.

– Bzdury pan mówił! – zawył histerycznie.

– Nikt nie uwierzy w te pańskie brednie z talizmanem.

Cała rozmowa toczyła się w niewielkim pomieszczeniu, znajdującym się w piwnicach budynku, do którego przywiózł mnie wojskowy helikopter. Siedziałem na wpuszczonym w beton ciężkim, drewnianym krześle. Przez tułów, ręce i nogi biegły parciane pasy mocno trzymające na miejscu. Od krzesła do stołu, przy którym siedział pryszczaty, biegł pęk różnokolorowych kabli. W oczy świecił mi potężny reflektor.

– Badaliśmy pana – tłumaczył jak dziecku.

– Nie ma pan żadnych śladów choroby popromiennej. Podejrzewamy, że jest pan agentem obcego państwa. Jeśli ujawni pan, w jaki sposób uodporniono pana na promieniowanie, zostanie pan zwolniony.

Zrobiłem minę świadczącą, że mnie nudzi.

– Ty sukinsynu! – zaryczał potwór – Zaraz będziesz śpiewał.

Mrużąc oczy od światła dojrzałem, że coś majstruje przy przełącznikach na biurku. Drobne metalowe żabki, jakie poprzyczepiano mi do co cenniejszych części ciała poczęły lekko syczeć. Z ciekawością przyglądałem się, co będzie dalej. Hałas za biurkiem świadczył, iż pryszczaty zaczął się denerwować. Z chrapliwym oddechem przerzucał kolejne potencjometry. Z żabek zaczęło dymić. Ktoś podbiegł i chciał sprawdzić zaczepy, lecz nieostrożnie dotknął klamerki i z okrzykiem bólu pokuśtykał w kąt.

– Powiesz! – ryczało zza biurka. – Zobaczysz, że powiesz. Każdy mówił!

Trzasnął kolejny przełącznik i w tym momencie z klamerek wyskoczyły snopy fioletowych iskier. Równocześnie zgasła lampa.

– Światło, światło! – wrzeszczał pryszczaty.

Coś się przewalało w ciemnościach. Ktoś klął jak szewc, a z zewnątrz dobiegało głośne walenie w drzwi. Spokojnie opuściłem głowę i czekałem na dalszy rozwój wypadków. Nie było jednak tak źle z oświetleniem, gdyż wkrótce lampa zabłysła ponownie, może tylko bardziej żółto. Jakaś życzliwa dusza skierowała jej wylot w bok. Z tyłu dobiegały odgłosy kłótni.

Słyszałem pryszczatego i z satysfakcją stwterdziłem, że jest coraz bardziej żałosny. Po chwili dwóch żołnierzy rozpięło moje pasy. Poprosili, abym żabki zdjął sam, gdyż nie chcą mnie urazić. Uczyniłem, to i ubrałem się w przyniesione ubranie. Poproszono, abym udał się na górę. Przechodząc piwnicą i korytarzem nie dostrzegłem już pryszczatego, gdzieś zniknął. Windą pojechaliśmy na wyższe piętro. Konwojujący mnie kapral spytał czy nie chcę się wykąpać. Po jego minie widać było, że jest gotów zaproponować mi nawet manicure. Odmówiłem. W pokoju, do którego mnie wprowadzono, z ulgą Spostrzegłem normalne meble. Już dość miałem piwnic, suteren i betonowych ścian.

– Jestem pułkownik Rolich – powiedział przystojny mężczyzna, który wyszedł mi na powitanie.

Skwapliwie skorzystałem z podsuniętego fotela. Butelka koniaku również prezentowała się zachęcająco.

– Musi pan wybaczyć moim podwładnym dotychczasową nieufność – powiedział i zerknął na mnie.

Uśmiechnąłem się z wyrozumieniem, podnosząc do ust kieliszek. Zawartość jego miała, obiecujący smak.

– Dopiero teraz dowiedzieliśmy się, że osobnik odpowiadający pańskiemu rysopisowi brał udział w pewnych zajściach w Sorendo, a także sprawdziliśmy, że faktycznie obrabowano wystawę w tym mieście.

– Ja to od paru godzin staram się wytłumaczyć.

Znów zrobił przepraszającą minę. Pomyślałem sobie, że tak umiejętnie operując wyrazem twarzy może zajść wysoko.

– Sądzę, że niejedną ciekawą rzecz mógłby pan opowiedzieć – mówił. – Ale niestety nie możemy zająć się badaniem pańskiego fenomenu.

– Oho – pomyślałem – coś się szykuje.

– Czeka nas bardzo trudne zadanie, któremu musimy stawić czoła.

Jeśli mówi, że czeka- nas to znaczy, iż cały ciężar spocznie na mnie…

– Proszę posłuchać – zaczął. – W pewnych zakładach chemicznych doszło do tragicznej pomyłki. Tamtejsi robotnicy przeładunkowi otrzymali źle zaadresowaną cysternę napełnioną etylenem. Sądzili, że jest to amoniak i zgodnie z przepisami poczęli wtłaczać do niej podgrzany gaz. W normalnej sytuacji pozwala to na szybsze opróżnienie cysterny. Dopiero kiedy wtłoczono podwójną porcję, ktoś Wpadł na pomysł i zeskrobał błoto z tablic identyfikacyjnych.

Pułkownik wziął to sobie do serca, gdyż dolał koniaku.

– Chemik specjalista, na pytanie, co należy robić w tej sytuacji, odpowiedział, że uciekać. Proszę więc sobie wyobrazić, co tam się teraz dzieje. Cysterna stoi między magazynami, a jej wybuch spowodowałby nieobliczalne straty. Wywieźć jej nikt się nie odważy, gdyż może eksplodować przy byle wstrząsie i cała nadzieja spoczywa na nas, wojsku. Otrzymałem polecenie rozwiązania sprawy.

Umilkł i na odmianę począł bębnić palcami na biurku. Nie musiałem się wysilać, aby zgadnąć czego oczekuje.

– Sądzę, że mógłbym się tego podjąć – powiedziałem i myślałem, ze że szczęścia skoczy na biurko obydwoma nogami.

– To wspaniale! – grzmiał – z pańskimi zdolnościami nic się panu nie stanie.

– Tylko musicie nauczyć mnie prowadzić lokomotywę – dodałem.

Machnął ręką i przycisnął guzik na blacie. Drzwi uchyliły się bezszelestnie.

– Poprosić majora Stana – zawołał, a potem dodał już w moją stronę – omówimy szczegóły techniczne.

Posłałem uśmiech na znak, że świetnie się bawię.


Z początku wszystko przebiegało pomyślnie. Helikopterem zostałem przewieziony do kombinatu chemicznego i przedstawiony załodze. Z ich min wywnioskowałem, że uważają mnie za mieszankę komandosa i samobójcy. Na bocznicy pokazano mi jak się zaczepia wagony i już siedziałem, w lokomotywie. Z pomocą tego spalinowego bydlątka podjechałem, na stację rozładunkową i odnalazłem cysternę. Przyznaję, że mogła zrobić wrażenie – duża, srebrna i cały czas sycząca z odbezpieczonych zaworów. Z fantazją założyłem złącze i wyjechałem z wymarłej fabryki.

Mniej więcej po pięciu kilometrach wydarzyło się nieszczęście.

Po prostu potknąłem się i uderzyłem kolanem o kant pulpitu. Poczułem ostry ból i w pierwszym odruchu zacząłem rozmasowywać stłuczone miejsce. Nagle zesztywniałem jak w dzień własnego pogrzebu. Zrozumiałem prostą implikację faktów. Jeśli mnie boli, to znaczy, że już nic mnie nie chroni, a więc nie jestem nieśmiertelny. Okres działania talizmanu skończył się. Z obłędem w oczach zredukowałem prędkość lokomotywy i spojrzałem na zegarek. Albo dziadek się mylił, albo talizman się zestarzał, w każdym razie jego działanie znikło o cztery godziny za wcześnie.

Przyznaję, że nie byłem na to przygotowany. Olbrzymia jak trzy słonie cysterna jechała za mną trop w trop i nawet wyobraźni mi brakowało, aby opisać czego mogę się po niej spodziewać. Gdyby wybuchła, nie zostałoby po mnie nawet wspomnienie. Wyjrzałem przez okienko. Jak się okazało, w samą porę, gdyż już z daleka ujrzałem obok nasypu dużą planszę ze znakiem „stop". Zgodnie z umową, miała tutaj odchodzić od głównej linii bocznica, w którą powinienem był wjechać. Ostrożnie, czując jak ślizgają się spocone palce, zatrzymałem skład. W ciszy, jaka panowała na dworze, wyraźnie było słychać poświstywanie cysterny. Nie oglądając się, znalazłem w trawie przekładnię i zmieniłem tor. Było mi mdło. Gdyby nie to, że cysterna stała na głównej linii okręgu, uciekłbym gdzie pieprz rośnie. Tak zaś, ledwo widząc ze strachu wdrapałem się do kabiny i ruszyłem dalej. Czułem jak w żołądku przewraca się i kotłuje, grożąc katastrofą. Jeszcze kilometr, jeszcze chociaż sto metrów, powtarzałem sobie co chwila. Byłem umówiony z wojskowymi, że doprowadzę skład do oznaczonego miejsca na końcu bocznicy, a potem oddalę się w bezpieczne miejsca Dostałem rakietnicę, abym ich zawiadomił, gdy się wycofam. Pierwotnie miał to być radiotelefon, ale odmówiłem, gdyż nie mam zdolności do obsługi nawet najprostszych urządzeń radiowych.

Wreszcie spoza krzewów, u końca zardzewiałych torów dojrzałem kolejną planszę. Blady jak trup przejechałem ostatnie metry i zatrzymałem pociąg. Nie zważając na nic wyskoczyłem na tory i pobiegłem z powrotem. Byłbym przysiągł, że w cysternie bulgotało. Nie widząc nikogo, rwałem do przodu niczym królik. Dostosowałem krok do podkładów i biłem po drodze wszystkie rekordy. Po co najmniej trzech kilometrach takiej gonitwy zatrzymałem się. Uczyniłem to dlatego, iż na nic innego nie miałem sił. Jednocześnie z powrotem znalazłem się przy głównej linii. Wyglądało na to, że jestem sam. Gęsto rosnące drzewa nie pozwalały dojrzeć zbyt wiele. Odtroczyłem rakietnicę i już miałem wystrzelić, kiedy naszła mnie pewna myśl. Wywodziła się ona z głębokiej niechęci do tłumaczenia się komukolwiek, w jaki sposób zyskałem moje zdolności, a później utraciłem. Nie miałem ochoty, aby namawiano mnie do kaskaderskich eskapad i przekonywano się, że tym razem już przewodzę prąd, bądź rozbijam się po wyrzuceniu z samolotu.

Rozumiejąc to wszystko, cisnąłem rakietnicę w krzaki i mając nadzieję, że nikt mnie nie śledzi ruszyłem przed siebie. Nie będę ukrywał, że cały czas dobrze pamiętałem jakie to cudo ukrywam w żołądku.

Przyznam, że miałem szczęście. Już po paru krokach usłyszałem hałas nadjeżdżającego pociągu. Był to duży, swojski skład towarowy, żadnych cystern. Pobiegłem do przodu, gdzie tory wspinały się na niewielkie wzgórze i poczekałem, aż miną mnie pierwsze wagony. Gdy pociąg zwolnił, uczyniłem ostatni desperacki krok. Skoczyłem w biegu do wagonu. Na szczęście udało mi się złapać uchwyt i po chwili leżałem wygodnie w środku na hałdzie ziarna, z każdą minutą oddalałem się od miejsca moich cierpień.

Nie byłem pewien, ale zdawało mi się, że słyszę odległą eksplozję.


Do domu Ireny dotarłem nad ranem. Uznałem, iż u niej będę najbezpieczniejszy. Otworzyła mi ziewając i nawet nie była specjalnie zdziwiona.

– Co cię tak przypiliło? – spytała zamykając drzwi,

– Muszę spędzić u ciebie parę dni. Chcę się upewnić, czy nikt mnie nie szuka. Popukała się w czoło.

– Znowu zmyślasz – szepnęła z wyrzutem i wepchnęła mnie do łazienki.

W jasnym świetle dojrzałem, jak opłakany stan przedstawiam. We włosach miałem jeszcze źdźbła słomy.

– Doprowadź ty się lepiej do porządku, a potem przyjdź do mnie – powiedziała i cmoknęła w ucho.

– Poczekaj, nie masz jakiegoś środka przeczyszczającego? – spytałem.

Spojrzała na mnie ze złością i poszła do sypialni.

Spuściłem wodę do wanny i wlałem płyn kąpielowy. Pachniał żywicą.

Kiedy zanurzyłem się w pianie, drzwi uchyliły się ponownie. Stała tam Irena z nożem w ręku. Miała na twarzy diabelski uśmiech.

– Dawid – zaczęła, podchodząc do wanny – pokaż mi jeszcze raz, jak robisz tę sztuczkę z nożem.

Wybałuszyłem oczy i głośno przełknąłem ślinę.


– K O N I E C -

Загрузка...