Lata sześćdziesiąte, siedemdziesiąte i osiemdziesiąte dwudziestego wieku były erą paliw chemicznych. Te ostatnie odegrały w kosmonautyce olbrzymią rolę, pokazując, że człowiek może polecieć w kosmos, dosiągnąć Księżyca i innych planet naszego Układu Słonecznego. Jednak tym samym ujawniły swoją największą słabość: dysproporcję między masą a uzyskaną energią.
Istnieje w kosmonautyce parametr zwany impulsem jednostkowym, będący wartością siły ciągu przypadającej na zużywaną w jednostce czasu masę paliwa. Już Ciołkowski wykazał, że ma on zasadnicze znaczenie przy lotach kosmicznych. Aby silnik był w stanie nadać ciału prędkość podświetlną, a tylko taka może zapewnić ludzkości dalszą ekspansję, powinien on mieć impuls rzędu 107. Niestety – nawet najbardziej wypieszczone silniki chemiczne, pracujące na wolnych rodnikach, nie były w stanie wyciągnąć ponad 1400. Korzystając z nich człowiek nie mógłby się nigdy oderwać od Słońca i ruszyć ku gwiazdom.
Połowa lat dziewięćdziesiątych przyniosła dawno oczekiwane silniki jonowe, plazmowe i fotonowe. Dwa pierwsze nie dawały jednak impulsu większego niż 104, a na dokładkę silnik jonowy miał śmiesznie małą siłę ciągu, rzędu jednego Newtona. Co do silnika fotonowego, osiągającego wymagane 3-107, zdyskredytowały go dwie wielkie katastrofy. Pierwsza w 1998 roku nad Wielkim Kanionem Marsa i następna rok później, która całkowicie zniszczyła wokół-ziemską stację orbitalną „Tos". Kiedy wydawało się, że nic nie uratuje kosmonautyki przed stagnacją i długimi latami dreptania w miejscu, wybuchła przysłowiowa bomba. Silnik grawitacyjny i nadchodząca wraz z nim mechanika grawitacyjna. Zafascynowany świat z dnia na dzień dowiadywał się o jej coraz to nowych osiągnięciach. Badania prowadzone dotąd w najgłębszej tajemnicy ujrzały światło dzienne, intrygując swoimi możliwościami. W 2003 roku japoński fizyk Yamo i węgierski matematyk Hol wspólnym wysiłkiem stworzyli teorię skoku. Jej owocem miała być możliwość podróży w naszym wszechświecie na dowolną odległość. Obiekt wykonujący skok, na dobrą sprawę nie naruszałby granicznej prędkości światła, gdyż swojego przemieszczenia dokonywałby momentalnie i nie było jakiejkolwiek chwili, o której można by było powiedzieć, że znajduje się on pomiędzy miejscem startu i celem. Mógł się znajdować tylko tam, bądź tu, nigdy gdzie indziej.
W 2008 roku dokonano pierwszego udanego eksperymentu, a dwadzieścia lat później Ziemia posiadała już trzydzieści takich jednostek. Trzeba wam wiedzieć o jednym: do każdego skoku potrzebna jest olbrzymia ilość energii. Taka, że początkowo wydawało się, iż nie znajdzie się żadne źródło, które jej dostarczy. Ale wtedy ponownie pomogła grawitacja. Posługując się techniką pól krępujących, skonstruowano w 2015 roku coś w rodzaju „czarnej dziury”. Był to niewielki obszar czasoprzestrzeni wielkości piłki plażowej. Mając prawie idealnie nieprzepuszczalny horyzont zdarzeń, pochłaniał wszystkie rodzaje promieniowania, ze stratami poniżej jednego promila. Nie posiadający masy własnej był łatwy do zainstalowania w statkach i miał niesamowite zdolności akumulowania. energii. Okres ładowania tego akumulatora był uzależniony od natężenia promieniowania elektromagnetycznego w miejscu, gdzie się znajdował. Niestety – prawa przyrody powodowały, iż przy każdym skoku rozładowywał się całkowicie, bez względu na to ile energii posiadał. To sprawiało, że przed powrotem należało jej zapas uzupełnić, co nie będzie bez znaczenia dla tej opowieści.
W 2038 roku wysłano XXXII wyprawę rekonesansową do gromady kulistej M3, leżącej w gwiazdozbiorze Psów Gończych. W skład załogi wchodzili: dowódca w funkcji nawigatora Tom Skatton, dwadzieścia siedem lat lotów, odznaczenie za uratowanie piątej stacji wenusjańskiej i dwie złote gwiazdy; technik-łącznościowiec Jan Stasiak, były członek załogi „Spirali". W czasie katastrofy nad Arktyką jako jeden z pięciu uratował się z ponad dwustuosobowej załogi. Odznaczony złotą gwiazdą. Drugi pilot Karl Homes, dwanaście lat służby w „Kosmonii" i geofizyk Roger Bose, piąty rok służby w kosmosie.
Załoga była ceniona przez Zarząd i wiele się spodziewano po jej badaniach. Mieli na nie, zgodnie z programem, miesiąc czasu. Ale już piętnaście godzin od wejścia w skok dyżurny kosmodromu Tycho ze zdziwieniem stwierdził obecność jakiegoś statku w sektorze powrotów; dziesięć tysięcy kilometrów od powierzchni Księżyca, Była to „Noc", statek XXXII wyprawy rekonesansowej. Jednostki holownicze podprowadziły go do trzeciej stacji księżycowej. Z Ziemi przybyło dwóch wiceprezesów Stowarzyszenia, aby osobiście nadzorować procedurę awaryjną. Próby kontaktu radiowego nie przyniosły efektu, mimo iż wizualnie statek był nienaruszony. Po zaciśnięciu kołnierza hermetycznego, specjalny oddział szperaczy otworzył luk i rozciął właz wewnętrzny za pomocą mikroanihilatora.
Wewnątrz wszystkie urządzenia pracowały normalnie. Zapis komputera wskazywał, że statek dokonał skoku i jest obecnie na pozycji wyczekującej. Jednym co mąciło spokój, były niesamowicie okaleczone zwłoki nawigatora i geofizyka, znalezione w komorze ciśnień; zaś za rozprutymi drzwiami sterówki znaleziono nieprzytomnego technika w stanie agonalnym. Czwartego członka załogi Karla Homesa nie odnaleziono mimo przeszukania całego statku. Później, przy dokładniejszym zbadaniu komputera, okazało się, że ma on zmienioną procedurę skoku. W efekcie tego statek zamiast znaleźć się w Psach Gończych, był w zupełnie innej części wszechświata. W mgławicy NGC 6992, znajdującej się w gwiazdozbiorze Łabędzie.
Przypomniano sobie wówczas, że zaginęła tam dwa lata wcześniej XXVIII wyprawa rekonensansowa. Dość szybko skojarzono, że główny programista „Nocy" miał w niej brata i któż inny jak nie on, mógł zamienić programy. Niestety, w chwili aresztowania siły porządkowe, nie spodziewające się oporu, zaniedbały środków ostrożności i podejrzany Ross Splinter popełnił samobójstwo skacząc z okna swojego mieszkania. W takiej sytuacji ostatnią nadzieją pozostał Jan Stasiak. Mimo wielu starań nie udało się przywrócić mu świadomości, ale w trakcie badań znaleziono w żołądku technika płytkę chryzotową. Jest to drobiazg wielkości paznokcia, na którym można zarejestrować wielogodzinne przemówienie. Zgodnie z przypuszczeniami była nagrana i po odtworzeniu otrzymano ponad półgodzinną relację, która, co tu dużo mówić, jeszcze bardziej zagmatwała sprawę.
Na jej podstawie została sporządzona poniższa wersja wypadków.
Światełka kontrolne mrugały w sennym rytmie procedury skoku. Tom przechylił głowę, sprawdzając pole rozwijające, które dostarcza energii. Wszystkie odczyty były prawidłowe. Jan, jak zwykle, gdy się denerwował czuł drapanie w gardle. Przełknął ślinę zirytowany tym irracjonalnym lękiem. Dwaj pozostali leżeli spokojnie z założonymi rękoma. W zegarze przesuwał się już tylko rząd sekund.
– … 10, 9…
– Do startu, gotowi… – usłyszeli cichy szept Rogera.
Zachichotali z uznaniem.
– … 1, 0! – błysnął monitor.
– Procedura skoku zakończona – rozległ się miękki głos.
Momentalnie wypełnili ciszę swoimi głosami. Podnosili leżanki, nadając im kształt foteli. Z trzaskiem chowały się pasy, unosiły podgłówki.
– Uwaga! Wyjątek od procedury – spłynął na nich donośny tym razem głos komputera.
Jeszcze nie dowierzając obracali twarze da monitora. Nigdy im się nie zdarzyło słyszeć powyższych słów na własne uszy.
– Zostanie teraz podany komunikat.
Spoglądali na siebie nie mając pojęcia co się dzieje. Tom podszedł do głównego pulpitu, ale od zablokowania komputera powstrzymał go męski głos.
– „W momencie, kiedy komputer odtworzy ten zapis będziecie się znajdować w mgławicy gwiezdnej NGC 6992. Osobą, która to sprawiła jestem ja, Ross Splinter, główny programista waszego komputera. Dzięki swojej funkcji udało mi się zmienić procedurę skoku i przygotować niniejszy komunikat. Wszystko to zrobiłem dlatego, iż mój brat Ernest zginął razem z całą XXVIII wyprawą w tym miejscu, gdzie się obecnie znajdujecie. Oficjalnie władze uznały, że popełniono błąd przy wyborze koordynant punktu docelowego, w wyniku czego ich statek miał przenieść się do wnętrza gwiazdy i ulec zniszczeniu. Bzdura! Sprawdziłem procedurę XXVIII wyprawy i jestem pewien, że znaleźli się w otwartej próżni. Niestety, nikt mi nie uwierzył i nie zdecydowano się na wysłanie wyprawy ratunkowej. Ja zaś przejrzałem plany lotów Stowarzyszenia i stwierdziłem, że najbliższą wyprawę w tę część wszechświata planuje się dopiero za dwadzieścia lat – głos lekko zadrgał.
– Rozumiecie? Dlatego, was tu przeniosłem. Chcę, abyście sami się przekonali, co się stało z tamtą wyprawą i moim bratem. Może jeszcze zdążycie. Jeśli nie wrócicie w ciągu tygodnia, zawiadomię o swoim występku władze i wtedy z pewnością wyślą wyprawę ratunkową. Koniec zapisu. Dalej postępowanie zgodnie z procedurą” – ostatnie słowa należały już do automatu.
– Położenie przestrzenne, analiza wariant B – powiedział Tom podjeżdżając do pulpitu.
– Odszukaj dane skoku XXVIII wyprawy i porównaj z własnymi danymi. Ustal zgodność.
Zagłębił twarz w okularze. Chroniąc oczy od światła pomieszczenia, lepiej widział szczegóły. Kiedy pracował, pozostała trójka rozsiadła się w fotelach, rozgryzając sytuację. Sami nie zdawali sobie sprawy, że byli ludźmi lubiącymi w samotności rozważać postawione problemy. Takich w kosmosie było najwięcej; inteligentnych samotników.
Roger starał się sobie przypomnieć, jak wyglądał Splinter. Ale twarz programisty nie mogła się zestalić w konkretny portret. Pamiętał tylko, że miał katar i wszędzie wpychał swoje chusteczki higieniczne. Wydmuchiwał w nie nos, zwijał je w kulkę i wciskał w każdy kąt. To Roger pamiętał dobrze, ale nic więcej. Jan obserwował Karla, który nawet chyba o tym wiedział i z przekory kreślił coś obojętnie po kartce. Raptem znieruchomiał z oczyma utkwionymi w świstku,
– Cholera – zaklął i spojrzał na tamtych.
– Masz coś? – spytał zaintrygowany Roger.
– Patrzcie, co mi się napisało – pokazał im kartkę, gdy podeszli bliżej. – Naprawdę nigdy nie zdarzyło mi się coś podobnego.
– „Zginę pierwszy" – przeczytał Jan. Popatrzyli na Karla z wyrzutem, a Robert popukał się w czoło.
– Głupi dowcip – dodał i wrócił na swoje miejsce.
Karl pewnie by się buntował, gdyby nie usłyszeli dowódcy. Miał twarz śmiertelnie poważną.
– Facet mówił prawdę – pokazał monitor ścienny.
– Zgodność parametrów skoku wyprawy XXVIII i XXXII jest stuprocentowa. Jan aż zagwizdał z wrażenia.
– Co wy na to? – spytał Roger. Tom przeczesał dłonią włosy i przysiad na pulpicie.
– W odległości jednostki astronomicznej znajduje się gwiazda typu widmowego F1, posiada jedną planetę w odległości trzech czwartych jednostki astronomicznej. Jest to duży glob. głównie wodór, amoniak, ślady metanu i pary wodnej. Średnia gęstość trochę większa niż dla wody. Wokół planety krąży satelita. Średnica około 500 kilometrów. Ma zadziwiająco dużą gęstość i co jeszcze ciekawsze – rzadką atmosferę. Komputer! Zbliżenie panoramiczne satelity – rozkazał.
Automat służalczo szybko wypełnił rozkaz, zapełniając ekran tłem gwiazd, wśród których wisiała sylwetka satelity. Atmosfera, jaką posiadał, nadawała mu lekko zielonej poświaty; nieprzyjemnej, a w każdym razie obcej dla ludzkiego oka. Chwilę patrzyli na jego powierzchnię. jedynie Roger coś sprawdzał na odczytach. Czekać nie musiał długo, gdyż przystawka już wypluwała wydruk. Spojrzeli z ciekawością.
– Przy tym natężeniu pola możemy naładować akumulator w ciągu dziesięciu godzin. Naturalnie bliższe podejście do Słońca skróciłoby ten okres o kilkanaście minut.
Tom podłubał pisakiem w uchu, a potem wyjął go i z uwagą obejrzał końcówkę.
– Naturalnie wracamy jak tylko będzie można. Ale przecież nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy spróbowali stwierdzić, co się stało z dwudziestą ósmą – zaproponował.
Karl wzruszył ramionami i wyłączył się z rozmowy, ponownie studiując swoją kartkę z wyrocznią.
– Jest jedno źródło pochodzenia sztucznego. Położenie: satelita – niespodziewanie odezwał się komputer.
Tom aż się poderwał.
– Komputer, w jakim celu podałeś tę informację? – spytał oblizując wargi.
– Była to odpowiedź na pytanie. Rozejrzeli się wokół, sprawdzając czy się nie pomylili.
– Co on, głupieje? – mruknął Jan. – Przecież nikt go o nic nie pytał.
– Komputer. Odtwórz pytanie – syknął Tom.
Moment zawieszenia i popłynął głos bez wątpienia należący do dowódcy.
– Komputer. Czy w pobliżu znajduje się jakieś źródło radiowe pochodzenia sztucznego?
Tomowi aż opadła szczęka. Inni mieli miny niewiele mądrzejsze.
– Ja nic takiego nie powiedziałem – wyszeptał.
Starając się ukryć zirytowanie, potrząsnął głową.
– Może zrobiłeś to bezwiednie – zasugerował cicho Jan. Roger machnął lekceważąco ręką.
– Przecież byśmy usłyszeli.
Dyskusja utknęła w miejscu, gdyż Tom podszedł do monitora i przyglądał się satelicie. Stał tak chwilę, twarz w twarz z jego powierzchnią.
– Dziwna okolica – powiedział. – Wolałbym już być na Ziemi.
Później włączyli pole na maksymalne pochłanianie energii i ruszyli ku obiektowi, na którym istniało źródło promieniowania radiowego, nadające bezustannie sygnał do złudzenia przypominający kod wywoławczy Stowarzyszenia Astronautycznego. Pięć godzin później weszli na parkingową, tuż nad miejscem, gdzie pracował nadajnik. Przekonani o jego ziemskim pochodzeniu, chcieli jak najszybciej zejść lądownikiem. Sądzili naiwnie, że każda minuta może być droga. Właśnie wtedy to się zaczęło.
Jan i Karlem wciągnęli już Skafandry i Roger sprawdzał uszczelniacze. Kiedy założyli hełmy, Jan szarpnął Rogera za rękaw.
– Co to jest, u licha? – spytał i mimo że głos był stłumiony, słychać było w nim lęk.
Jan wskazywał na fotel stojący przy pulpicie. Wydawało się, że widzą blady i zwiewny zarys ludzkiej postaci, zarys tak niewyraźny, że nie byli pewni swego wrażenia. Podbiegli bliżej. Naturalnie fotel był pusty, Roger położył dłoń na siedzeniu.
– Ciepłe, cholera – stwierdził. Tom chwycił go za ramię i wręcz odepchnął do tyłu. Przesunął dłonią po plastyku.
– Bzdura! – warknął. – Jest chłodne! Słyszeliście chyba o sugestii. Prawda?! Był zły jak nigdy.
– Czy to ty? – spytał Karl Rogera. Ten zrobił wielkie oczy.
– Co ja? – odparł.
– O co chodzi? – Tom był wściekły. – Co kombinujecie?
– No… ktoś uderzył mnie w ramię. Wyraźnie poczułem!
Tom czerwieniał po czubki włosów i widać było, że z trudem hamuje w ustach jakieś słowo.
– Założyć hełmy i do lądownika. Wykonać!
Karl jeszcze chciał się tłumaczyć, ale Jan chwycił go za rękę kładąc palec na ustach. Karl wzruszył ramionami i coś zamruczał do siebie.
Jasny korytarz zaprowadził ich do włazu, za którym tkwił grawilot. Przez okolone lampkami wejście przemknęli do środka. Wcisnęli się w fotele, zatrzask Karla chwycił dopiero za trzecim razem. Jan poczekał, aż się upora z opornym przedmiotem i wystukał na klawiszach procedurę startu. Zatańczyły światełka i po chwili kalkulator pokładowy zasygnalizował, iż przejął program lotu od komputera -matki. Sprawdzili łączność. Wszystko było w porządku, nawet głos Toma się uspokoił. Życzył im powodzenia. Podziękowali. Płynnie, bez przeciążeń wypłynęli z wnęki cumowniczej w ciemny kwadrat próżni. Słońce podobne było do ziemskiego, tylko trochę większe i jaśniejsze. Zasłaniała je, pozornie wielka tarcza globu, będącego tutejszym odpowiednikiem Jowisza. Wyraźnie było widać warstwową budowę atmosfery, przez którą snuły się długie warkocze dymu wybiegające z niższych warstw gazu. Ku północy planeta ciemniała ukazując jakby przybrużdżoną powierzchnię.
W szóstej minucie lotu grawilot przechylił się do przodu. Sylwetka satelity momentalnie wskoczyła na ekran. Karl chwycił manetki, gotów w każdej chwili przejąć prowadzenie. Ale na razie automat schodził równo, ku podnóżu niewielkich, obłych wzgórz.
– Ciążenie równe połowie ziemskiego – odczytał Jan. – Co ta bestia ma w sobie?
Sygnał dochodził z małej i płaskiej doliny, zamkniętej z północy kraterem o rozmytym brzegu: inne, mniejsze, zaścielały prawie całą nieckę z wyjątkiem zbocz, które szarymi tarasami spadały ku zagłębieniu. Pośrodku widzieli jaśniejszą plamę gruntu, której odgałęzienia, jak macki rozchodziły się na boki.
Karl ujął stery bardziej ufając sobie niż automatowi. Poza tym, nie miał zamiaru siadać na nadajniku, co niewątpliwie uczyniłby autopilot. Tam gdzie lądowali wstawał właśnie dzień. Nisko wiszące słońce wywoływało długie i gęste cienie, lekko, wręcz niedostrzegalnie rozmyte rzadką atmosferą. Schodzili do lądowania i horyzont, jak zawsze na małych obiektach, błyskawicznie skoczył w górę. Kompensator był bez zarzutu, gdyż delikatnie osiedli w pyle.
– Tom. Wszystko przebiega planowo – mówił Karl, połączony z radiem kablem skafandra. – Jesteśmy około dwustu metrów od nadajnika.
– Dobrze – zachrypiało w głośniku. – Niech jeden zostanie, a drugi się rozejrzy. Co widzicie?
– Jest tam coś, co wygląda na obelisk albo blok skalny o regularnym kształcie. Więcej nie widać, bo słońce świeci z jego strony.
– Rozumiem – odparł Tom. – Te paskudne zakłócenia wywoływane są przez planetę. Ma dużą radiację. Skończyłem.
Karl wyjął łącze z nadajnika i wstał tak szybko, że Jan zrozumiał, że to nie jemu przypadnie rekonesans. Aby to sobie odbić, zrobił oko do Karla.
– Uważaj aby cię tam nic nie obmacywało – powiedział ze zgryźliwym uśmiechem.
Karl, który już otworzył właz, zatrzymał się i obrócił matową szybkę hełmu w jego stronę. Jan zobaczył odbicie własnej sylwetki.
– Ja naprawdę poczułem dotknięcie – usłyszał jego głos.
Zanim pozbierał myśli, Karl odszedł już kilkanaście metrów. Sunął pewnym krokiem, podnosząc leciutko mgiełkę pyłu. Grunt był w zasadzie ziarnisty, ze smolistymi smugami cieni rzucanymi przez maleńkie niby-wydmy. Przyspieszył kroku, nie przyznając się, że robi to ze zwykłego strachu. Kartka, na której nabazgrał idiotyczną wróżbę, jak i późniejsze zdarzenia upewniały go, że coś jest nie w porządku. Krajobraz pogłębiał wrażenie swoją jednostajnością. Był czymś pośrednim między monotonią gładkich wydm Marsa a drapieżnością skał i kraterów Księżyca.
Już po kilkudziesięciu metrach miał pewność, że w rozmowie radiowej nie popełnił omyłki. Kształt, który dostrzegł z grawilotu faktycznie był skalnym obeliskiem w kształcie prostopadłościennej kolumny. Miała około dziesięciu metrów wysokości i widniał na niej jakiś napis.
– Jan słyszysz mnie?! – powiedział do mikrofonu, lecz radio odpowiedziało jedynie trzaskami.
– Jan, odbiór – powtórzył próbę, spoglądając za siebie na dobrze widoczną żółtą plamę grawilotu.
Niestety, zakłócenia, o których mówił Tom, były tak silne, że wygaszały fale. Oczywiście Karl nie mógł wiedzieć, że Jan słyszy jego głos i nie mogąc nawiązać kontaktu, siedzi w napięciu.
Ruszył dalej. Cień kolumny przesłonił słońce. Karl zmniejszył zabarwienie szybki hełmu, aby lepiej przyjrzeć się płycie. Litery były złote, wyryte w kamieniu i wypełnione świecącą farbą. Przeczytał, przełknął ślinę i przeczytał po raz drugi, starannie i z uwagą.
– „Niebezpieczeństwo" – głosił napis w języku angielskim.
Zrobiło mu się gorąco i musiał obniżyć temperaturę w skafandrze. Postanowił obejść obelisk z tyłu w nadziei, że natrafi na coś jeszcze. Bryła skalna była tak obca temu otoczeniu, że czuł mrówki zimna biegające po plecach. Powierzchnia kamienia po drugiej stronie była czysta i już miał zawrócić, gdy dostrzegł czerwony kształt leżący kilka metrów dalej, w poprzek małego krateru. Był to bez wątpienia człowiek. Kierowany impulsem podbiegł do leżącej postaci i uklęknął zaglądając w szybkę hełmu. Twarz mężczyzny była nieruchoma, nie znał jej. Na rękawie widniał emblemat Stowarzyszenia. Raptem mężczyzna ruszył ręką i zaskoczony tym Karl spojrzał mu w twarz. Tamten oczy miał otwarte: chłodne i śliskie. Zaintrygowany pochylił głowę, aby lepiej się przyjrzeć i ujrzał, jak ów odchyla zęby w obrzydliwym, złym uśmiechu. Zmroziło to Karla i chciał cofnąć głowę, ale nie zdążył. Tamten jedną ręką odbezpieczył zamknięcie hełmu, a drugą zerwał mu go z głowy. Uwolnione powietrze trysnęło pióropuszem błyskawicznie zamarzającej pary. Karl krzyknął, ale strumień bluzgającej z ust purpury zdusił słowa. Pękające naczynia krwionośne zalały cały skafander i w chrzęście zamarzającej krwi upadł na to, co było jego twarzą. Nogi wierzgnęły tylko raz i znieruchomiały, a rozrzucone ręce wyglądały jakby obejmował coś wielkiego i niewidocznego. Do jego zaciśniętej pięści począł mozolnie pełzać cień kolumny.
W grawilocie układ ochrony biologicznej począł cienko zawodzić. Informował o uszkodzeniu skafandra. Jan zgłupiał. Chciał zawiadomić Toma i biec na ratunek, a w efekcie miotał się zdezorientowany. Trzaski w radiu zerwały łączność, ale minęła dobra minuta zanim to zrozumiał, zaciekle wywołując statek. Potem chwycił namiot powietrzny i butle. Nie zamykając włazu, pobiegł przed siebie ku kolumnie.
Ciężko się biegnie w słabej grawitacji z ciężarem, czując, jak co chwilę stopa grzęźnie w żwirze podłoża. Patrzył pod nogi przez kołujące kręgi omamów i tłukło mu się po głowie jedno, a może dwa słowa.
– Wróżba. Przeklęta wróżba!
Zobaczył Karla i upuścił zbędny teraz bagaż.
– Boże! Dlaczego on to zrobił? – myślał, patrząc na zamarzniętą krew, która leżała mniejszymi i większymi plamami wokół głowy Karla.
W największej kałuży tkwił on sam.
– Dlaczego zdjął hełm? Dlaczego?! Wydawało mu się, że zaczyna rozumieć.
– Chciał popełnić samobójstwo. Karta, którą napisał…
Lecz zaraz się zreflektował.
– Kto! On miałby to zrobić?!
Zaśmiał się chrapliwie. Klęcząc obok kolumny opierał się o kamień całym ciężarem i walił kułakiem w ziemię. Sprowokowany jakąś myślą uniósł oczy, chcąc spojrzeć na zwłoki. Gdy to uczynił, poczuł jak włos jeży mu się na głowie. Na piasku obok porzuconego hehnu, gdzie niczego przedtem nie było, tkwił odciśnięty ślad stopy. Ale najgorsze było to, że drugi identyczny odcisnął się na jego oczach. Potem jeszcze jeden i następny. Ktoś, bądź coś niewidzialnego stąpało w jego stronę. Trzymając się kolumny, Jan uniósł się na nogach. Slady były coraz bliżej, mimo iż z uporem starał się dostrzec nad nimi czyjąkolwiek sylwetkę. Gdy podeszły na dwa metry, nie wytrzymał i bełkocząc rzucił się do ucieczki. W panice zawadził o kant kolumny, runął w piach, ale wstał i nieledwie na czworakach pognał przed siebie. O mało nie oszalał, kiedy po kilkudziesięciu metrach stwierdził, że ślady biegną trop w trop za nim. Dusił się w biegu, zapominając zwiększyć dopływ tlenu. To coś za nim było coraz bliżej.
Wręcz po omacku wskoczył do grawilotu, zatrzasnął klapę i przywarł do niej plecami, chcąc się bronić za wszelką cenę. Oszalałe serce dopominało się o swoje prawa. Na monitorze ukazującym bezpośrednie otoczenie pojazdu ujrzał, że ślady zatrzymały się przy włazie. Były zaraz za nim! Dzieliła go od nich tylko warstwa metalu. Na myśl o tym rzucił się do pulpitu i wystrzelił w górę startem alarmowym. Tym razem przeciążenie cisnęło nim w fotel i najwyższym wysiłkiem, pokonując ciężar ciała, włączył autopilota.
Był dziesięć kilometrów od satelity i to było dla niego najważniejsze. Uciekał, cały czas uciekał.
Wywoływać „Noc" zaczął dopiero po kilku minutach. Zawsze trudniej jest wciskać klawisze w rękawiczkach, ale bał się je zdjąć, aby nie rozhermetyzować skafandra. Pocił się i nawet nawiew z hauby nie mógł ochłodzić czoła
– Tom, słyszysz mnie?! – krzyczał, wciskając na oślep łącze.
– Tom, Tom odbiór!
Czuł, że coś mu pęknie w środku, jeśli nie usłyszy odpowiedzi. Ale usłyszał.
– Jan, słyszę cię. Co się stało?
Jan wykrzyczał do mikrofonu swoją historię.
– Ja się boję, rozumiesz?! Boję się. Jeśli to są istoty rozumne, to przewyższają nas o niebo i nienawidzą nas, rozumiesz?… – wołał.
Tom starał się przerwać lawinę słów, ale dopiero po dobrej chwili mu się to udało.
– Uspokój się do jasnej cholery! Weź się w garść.
Twarde słowa przywracały rzeczywistość. Ściskając udami dłonie powoli się uspokajał, a w każdym razie odzyskiwał zdolność myślenia. Kanciasta bryła „Nocy" zapełniła ekran. Za minutę będzie mógł cumować. Już widział oświetlony otwór, skąd wyleciał godzinę temu.
– Janku? Czy już doszedłeś do siebie? – usłyszał głos Toma.
Opanował skurcz szczęki.
– Tak… sądzę, że tak.
– To dobrze! Chcę ci zadać jedno pytanie. Głos Toma był spokojny, za spokojny.
– Słuchaj, czy jesteś pewien, że to, co cię ścigało, a nie wątpię, że tak było czy to, nie dostało się do grawilotu?
Jan poczuł jak krew uderza do głowy nową falą ukropu. Pochylając się do przodu złapał się na tym, że nie ma odwagi popatrzeć za siebie.
Dopiero spojrzenie w zgaszony ekran monitora, gdzie odbijały się znajome kształty, dodało mu otuchy. Kabina grawilotu była tak mała, że z łatwością mógł całą objąć wzrokiem. Wszystko było jak zwykle.
– Janku? Co z tobą? – ponaglił Tom.
– W porządku, wszystko w porządku – mówił, omiatając wzrokiem ściany. – Wszystko w porządku – powtórzył bezwiednie.
Tom znów go wywołał.
– Wchodź do śluzy. Wysłałem Rogera, aby ci pomógł dojść do siebie.
– Dobrze, dziękuję – odparł. – Wchodzę do śluzy.
Wleciał w otwór. Kalkulator był bezbłędny, gdyż cumy zaskoczyły za pierwszym razem. Przełączył automatykę na bieg jałowy i przeszedł do drzwi ostrożnie stawiając stopy, aby przypadkiem czegoś nie potrącić. Stanął przed srebrną taflą rozsuwanego wyjścia Po dotknięciu klawisza umknęło na boki To, co zobaczył sprawiło, że całym ciałem przywarł do framugi. Po drugiej stronie przedsionka, nie większego niż kabina grawilotu, stał wciśnięty w kąt Roger. W jego wytrzeszczonych oczach majaczył strach, jakiego Jan nigdy nie widział. Nie zważając na kapiącą z ust ślinę, bezskutecznie wciskał klawisz uruchamiający zamknięte drzwi od korytarza. Nie otwierały się, chociaż powinny. Między nim a Janem tkwiła zwiewna i bezkształtna plama świetlna, przyprawiająca ich obydwu o szaleńcze przerażenie. Wiało od niej czymś chłodnym i obcym. Gdy stała, wydawało się, że dotyka głową sufitu. Głową, gdyż swym kształtem najbardziej przypominała ludzką sylwetkę. Jan uniósł wzrok i odniósł wrażenie, że z góry spogląda na niego para oczu. Wydawało mu się, że widzi je zupełnie dokładnie, ale już po chwili nic nie dostrzegał. Jedynie ręce i nogi miał zdrętwiałe nie mogąc uczynić ani kroku.
Nagle kształt skurczył się i dosłownie runął na Rogera. Ten zaskowyczał, zasłaniając się rękami. Zaraz potem Jan usłyszał nieludzki wrzask do szpiku kości świdrujący ciało. Wydał go Roger, z którego buchnęły żółte płomienie. Jego ciało paliło się tak jakby było przesączone czystym spirytusem. Czarne kłęby dymu uniosły się pod sufit. Sylwetka Rogera złamała się i upadła w kąt, już po chwili przestając przypominać człowieka. Zaskwierczało i płomień zniknął. Z czarnego tłumoka unosił się mdlący swąd i na tle okopconej ściany ponownie zawisł świetlisty kształt. Jan poczuł, że odzyskał władzę w rękach. Chwycił wiszący na ścianie miotacz i wyginając zaczepy, zerwał go ze ściany. Nie celując rąbnął cały ładunek w zjawę. Miotacze tego typu służą do awaryjnego przebijania drzwi i nic dziwnego, że od wystrzału zatrząsł się przedsionek, a w ścianie pojawiła duża wyrwa z zastygającymi bąblami metalu. Widmo nawet nie zmieniło położenia. Potem poczęło się zmniejszać do wymiarów małej kulki, która zniknęła w uszkodzonej ścianie. Miotacz Jana stuknął o podłogę, a on sam zataczając się podszedł do dziury i delikatnie wysunął głowę na korytarz. Zjawy nie było.
Przez jasno oświetloną przestrzeń biegł w jego stronę Tom. Zanim dotarł do Jana ten zdążył prześlizgnąć się na korytarz. Tam, sunąc rękoma po ścianie przylgnął do framugi. Tom tylko zajrzał do przedsionka, a potem z pobladłą twarzą oparł się o ścianę i zwymiotował, krztusząc się śliną i powietrzem. Potem włócząc nogami poszedł w stronę sterówki. Jan odpiął hełm i podążył za nim. Wydawało mu się, że na ścianie zostawił ściekającą plamę krwi. Szarpnął głową, lecz biały plastyk był czysty. Przeszorował skronie grubymi rękawicami, aż do bólu.
Dopiero po kilku następnych krokach zrozumiał, że Tom idzie do zbrojowni. Swoją nazwę zawdzięczało pomieszczenie ręcznym miotaczom, mikroanihilatorom i innym urządzeniom przechowywanym dla prac geologicznych, bądź metalurgicznych. Było wiadomo, mimo iż oficjalnie o tym nie mówiono, że mogą one pełnić rolę uzbrojenia w wypadku czyjegoś ataku.
Tom rozsunął drzwi i zdjął ze ściany dwa anihilatory. Jan chwycił podaną mu kolbę i zamocował w uchwycie na torsie. Zerwał bezpiecznik mocy, przesuwając suwak na maksimum. Wyszli. Tom niósł dużą, plastykową płachtę. Szeleściła, drażniąc ich uszy. Wentylacja, która usunęła odór, pozwoliła na wejście do przedsionka. Dopiero tam spostrzegli, że nie wzięli żadnej szufli, bądź zgarniarki, a Jan za nic nie wziąłby tych strzępów do rąk. W końcu napinając płachtę podsunęli ją pod zwłoki. Tom wyszedł pierwszy, dźwigając zadziwiająco lekkie resztki Rogera. Szli do komory ciśnień. Było to pomieszczenie mające kształt sześcianu o dwumetrowych ścianach, obitych spawanymi elektrycznie płytami. Wejście zamykały pancerne drzwi z dużym kołem blokującym. Wślizgnęli się tam i złożyli tłumok w kącie. Jan odwrócił się i wyszedł pierwszy. Momentalnie z głuchym łoskotem zatrzasnęło się za nim wejście. Zdrętwiał.
Jeszcze nie wierząc w to co się stało, oparł dłonie na kole i pociągnął do siebie. Z równym powodzeniem mógł ciągnąć zabetonowany kołek, ani drgnęły. Przyłożył ucho do metalu. Tom musiał walić z całej siły, gdyż słyszał głuche uderzenia. Zlustrował drzwi upewniając się, że wszystkie zamknięcia są odblokowane. Przywarł plecami do ściany i rozglądając się po korytarzu uruchomił końcówkę komputera.
– Komputer. Odblokuj drzwi komory ciśnień.
Mówiąc, wodził talerzem anihilatora po korytarzu.
– Polecenie alogiczne. Drzwi są odblokowane. Zagryzł wargi.
– Komputer. Sprawdź to jeszcze raz. Odpowiedź przyszła momentalnie.
– Drzwi są odblokowane.
– By cię szlag trafił!
Wyłączył końcówkę i począł nadsłuchiwać. Tom najwidoczniej zrozumiał jego intencje i odszedł od drzwi. W przeciwnym razie Jan nie mógłby użyć anihilatora, gdyż razem z drzwiami unicestwiłby dowódcę. Broń miała kilkucentymetrowy rozrzut. Stanął kilka metrów z tyłu i wycelował talerz w koło blokujące. Wcisnął spust i nic się nie stało. Zdążył jedynie stwierdzić ten fakt, gdyż moment później wrzasnął. Jego broń poczęła się topić w rękach, wręcz ściekając po rękawicach. Odrzucił ją w kąt, lecz wrzące krople metalu poczęły wyżerać materiał. W panice zerwał dymiący skafander.
Światło korytarza było Jasne i monotonne. Wyodrębniało każdy szczegół. Gładki metal zamkniętych drzwi, roztopioną kałużę anihilatora i jego rozrzucony skafander; trzy szczegóły na tle normalności statku.
Jan szarpnął drzwi jeszcze raz, ale nie ustąpiły. Odwrócił się i wrócił niebawem z miotaczem. Nie zostawiając sobie czasu do namysłu podniósł broń i wystrzelił. Tym razem miotacz został cały, lecz nie odpalił. Zdezorientowany Jan zajrzał do lufy i chyba tylko absurdalność tego gestu sprawiła, że wyczuł niebezpieczeństwo. W ostatniej chwili szarpnął lufę na bok. Ładunek z wizgotem przeleciał koło twarzy i wyrżnął w drzwi od sterówki, demolując je doszczętnie. Fala nadciśnienia przycisnęła go do ściany. Słony smak krwi upewnił, że ma rozbite wargi.
Zrozpaczony kucnął na podłodze i zacisnął pięści aż do bólu. Pomieszczenie miało osiem metrów sześciennych i tyle samo mieściło powietrza. Nie ruszając się i nie ulegając panice, Tom mógł tam wytrzymać co najwyżej godzinę. To coś, co było na statku i w niepojęty sposób miało władzę nad przedmiotami, skutecznie niweczyło wszystkie próby ratunku.
Jan jeszcze długo próbował uwolnić dowódcę. Niestety, każda z prób kończyła się tak jak poprzednio. To, że nie zginął zawdzięcza własnemu szczęściu i faktowi, że owo coś tylko bawiło się z nim, nie mając na razie zamiaru zabijać. Po dwóch godzinach ze świadomością, że został sam, podszedł do drzwi komory. Już chyba tylko z przyzwyczajenia pociągnął je do siebie. Bryła metalu poddała się jego woli. Nie spodziewając się tego, przytrzymał ją odruchowo. Cisza. Szczelina była niewielka, około dwóch centymetrów. Czuł na dłoni, jak wydobywa się przez nią ciepłe i zużyte powietrze. Nie myślał o niczym i dlatego dopiero po chwili poczuł, że ktoś napiera po drugiej stronie. Zimny pot przyszedł razem z myślą, że tym kimś nie może być Tom, a już z pewnością, nie Tom żywy. Nacisk rósł. – Tom! Słyszysz mnie?
Odpowiedzi nie było, tylko drzwi odchyliły się jeszcze o centymetr. Jan zaparł się nogami i pchnął je raz, a gdy strach dopełzł do gardła, jeszcze raz z całej siły. Nie wystarczyło, gdyż pozostały uchylone. Spocone dłonie ślizgały się po metalu. Widząc, że przegrywa, zebrał siły i wrzeszcząc na całe gardło zetknął złącza. Przytrzymując drzwi plecami dokręcił koło. Potem wypuścił je z rąk i wodząc dłonią po ścianie osunął się na podłogę. Metal przyjemnie chłodził spocone plecy. W korytarzu było cicho. Spojrzał w górę spod wpółprzymkniętych powiek, szukając miejsca bądź rzeczy, skąd mogło przyjść niebezpieczeństwo. Dopiero później zjawiła się myśl, że powinien prezentować się godniej; godniej jako człowiek. Oparł dłonie o podłogę i wstał na drżących nogach. Nawet nie oglądając się za siebie poszedł do sali łączności.
Procedura startu była przygotowana. Mógł to sprawdzić z odczytów komputera. Z trudem uwierzył, że przebywa tu dopiero od dziewięciu godzin. Do momentu skoku brakowało jeszcze równej godziny. Usiadł w fotelu, nie starając się nawet zastawić rozbitego wejścia. Było mu to obojętne. Gdy to coś będzie chciało go zabić, nie będzie w stanie się przeciwstawić. Był bezbronny..
Dopiero teraz odczuwał, jak bardzo drażniący jest kolor ścian. Jednak człowiek, który go projektował nie mógł przewidzieć tego, co się stanie. Nikt nie mógł tego przewidzieć. Jan wręcz
fizycznie czuł bezwładność swego myślenia. Ból głowy ćmił, męcząc, lecz nie pobudzając do działania.
Uniósł powieki i potoczył wzrokiem po sali. Zbyt długo trwający spokój zwiastował niebezpieczeństwo. Żaden dźwięk, bądź ruch nie odchodziły od normy, a mimo to Jan się nie uspokajał. Rozejrzał się raz jeszcze i stwierdził, że siedzi obok schowka z elementami pomocniczymi. Przeczytał napisy i wysunął najniższą szufladę. Było tam kilkaset płytek chryzotowych i kilkanaście dyktafonów. Każda z tych rzeczy bez trudu mieściła się w jego dłoni. Odchylił się w fotelu i przystąpił do notowania. Miało mu to zająć około pół godziny. Wykazał w tym czasie olbrzymią wytrzymałość psychiczną, gdyż mimo potężnego obciążenia potrafił prowadzić sprawną, zwartą relację. Tylko z zabarwienia głosu można było odebrać jego napięcie. Gdy skończył, milczał parę minut, jakby analizując sytuację. Potem westchnął spoglądając tęsknie na zegar i pochylił się, aby odłożyć dyktafon na pulpit. Nie zrobił jednak tego, gdyż uderzył boleśnie ręką w coś niewidocznego. Zaskoczony wyciągnął ją raz jeszcze i przejechał delikatnie palcami po niewidzialnej przeszkodzie. Była idealnie gładka. Gdy wstał, przekonał się, że zagradza cały pulpit wraz z czytnikami. Wyciągnął rękę w górę i podskoczył, jak mógł najwyżej, lecz tafla pola sięgała do samego sufitu. Tknięty przeczuciem przeszedł w kierunku drzwi, z rękami przed sobą. Dwa metry od przeciwległej ściany plasnęły o przeszkodę.
Zbierał myśli. Wszystko wskazywało na to, że jest uwięziony w klatce, skutecznie, odgradzającej od wszystkich instrumentów i pomieszczeń. Na myśl o tym. serce poczęło bić mocniej.
Poczuł wielkie zmęczenie i oparł się plecami o przeszkodę. Apatycznym wzrokiem patrzył na pusty monitor, poprzez pozornie nie zmienioną salę. Wokół leżała cisza, okonturowana biciem Jego serca. Wzrok osunął się na leżący obok fotela dyktafon. Gdy mu się przyglądał, musiał zrobić krok do przodu, gdyż wydawało się, że owa ściana ciśnie na jego plecy. Ułamek sekundy później zrozumiał, że to nie jest bynajmniej złudzenie. Wyprostował się i chyba tylko dzięki temu, że wciąż obserwował dyktafon, rzucił się w jego stronę. Nie pomylił się. Tamta ściana również była ruchoma i wystawał z niej tylko rożek aparatu, nic więcej. Najdelikatniej jak tylko mógł, wpił się paznokciami w jego powierzchnię i z wyszczerzonymi zębami przeciągnął aparat do siebie. Pieczołowicie ściskając go w dłoni odszedł na środek pomieszczenia i włączył zapis. Od tej pory już wszystkie dźwięki miały się zarejestrować.
Później chciał sprawdzić z jaką prędkością posuwają się ściany, ale okazało się to niemożliwe. Poruszały się nierytnaicznie, raz przyspieszając, raz zwalniając, jakby świadomie drocząc się z człowiekiem. Ale ruch był na tyle szybki, że groził Janowi zmiażdżeniem jeszcze przed wejściem w skok, do którego brakowało prawie piętnastu minut Zegar pracowicie ukazywał kolejne sekundy, dając mu cień nadziei.
Uczono go kiedyś, że w sytuacji krańcowo stresowej należy za wszelką cenę uspokoić własne nerwy, najlepiej przez głęboką koncentrację. Dlatego też położył się na podłodze z rozkrzyżowanymi rękami i zamknął oczy. Jego nogi, a z przeciwnej strony głowa miały go poinformować, jak wiele zostało miejsca. Mimo iż starał się o niczym nie myśleć, ciągle miętosił te same myśli.
– Czy zdążę? Przecież tak mało mi brakuje.
Aby stworzyć pozorne wrażenie czyjejś obecności zaczął mówić do dyktafonu. Mówił o sprawach obojętnych, aby nie powiedzieć banalnych, znajdując w tym swoisty kurek bezpieczeństwa dla rozedrganego umysłu. Nieświadom tego, momentami wręcz krzyczał, mówiąc ciągle o czymś zwykłym i codziennym. Jedno było pewne. Człowiek doprowadzony do takiego rozbicia nerwowego, już nigdy nie będzie takim, jakim był kiedyś i dlatego Jan już nigdy nie będzie kosmonautą. Ale dla niego nie miało to teraz żadnego znaczenia, gdyż zawsze gdy człowiek przekroczy pewien próg odporności. stara się najpierw za wszelką cenę opanować sytuację, nie zważając na nic innego.
Spodziewał się, że dotknięcie barier będzie zrazu lekkie, wręcz niezauważalne, przechodzące później w mocny nacisk. Zawiódł się. Uderzenie było tak silne, że wyglądało na celowe. Zamroczony i przerażony zerwał się na równe nogi świadom, że tak szybki ruch jest wyrokiem Mimo iż zaklinał się, że tego nie zrobi, spojrzał na zegar. Brakowało pięciu minut. Wystarczyłoby trzysta razy powiedzieć „tik, tak" w odpowiednim tempie i byłby wolny. Obiegł swoją klatkę wokół, waląc kułakami w zakrzepłe powietrze. Jak dzikie zwierzę począł się miotać pośrodku sali, której wszystkie przedmioty zaczęły mu się wydawać obce i niezrozumiałe, gdyż były wolne. Pozostał metr kwadratowy i dwie minuty. Przeczucie, które obiecywało uwolnienie po wejściu w skok i koniec koszmarów, wyzwalało w nim resztki energii. Bez tego dawno by zrezygnował, poddając się losowi. Już nie mógł się obrócić. Lampy sufitu świeciły normalnym, jasnym światłem. Wyjąc z bezsilności odpychał bezskutecznie niewidzialną prasę, która zbliżając się również po bokach, poczęła krępować ramiona. Zaczął się dusić, bardziej z napięcia niż braku tlenu. Tkwiąc zaklinowany pomiędzy szybami powietrza, sięgnął na tors i wyjął z wiszącego dyktafonu płytkę chryzotową. Wierząc, że uchroni ją w swoim żołądku przed zniszczeniem, połknął zapis na trzydzieści sekund przed wejściem w skok. Później już tylko krzyczał.
W trzy doby po powrocie „Nocy", Jan Stasiak zmarł nie odzyskawszy przytomności. Po przeszło dwumiesięcznych przygotowaniach wysłano do mgławicy NGC 6992 wyprawę złożoną z trzech statków, każdy po dziesięć osób załogi Pomimo kilkutygodniowych poszukiwań, nie znaleziono śladów czyjejkolwiek obecności. Wspominany w relacji satelita okazał się być idealnie martwym. Nigdzie nie znaleziono opisywanej kolumny, bądź zwłok Karla Homesa. Po powrocie wyprawy sprawę odłożono do archiwum. Najbliższa wyprawa w ten obszar jest planowana za dwadzieścia lat.