Jałowe, sprażone słońcem pustkowie. Spokój. W cieniu baraków siedzą rzędem ludzie. Jedynie złożone w kostki białe kombinezony z maskami nie pasują do sceny. Na pobliskim płaskowyżu stoją, tnąc kratownicami niebo, wieże szybów wiertniczych. Słońce. W przeżarte skwarem powietrze wdziera się jęk sześciocylindrowych silników i chrzęst ciężko pracujących opon. Dwa wozy transportowe w asyście łazików pożerają metr za metrem piaszczystą drogę. Ludzie flegmatycznie ustawiają się w szereg. Na spotkanie przybyłych wyszedł niski człowiek w okularach. Po nagiej skórze głowy spływają mu systematycznie kropelki potu. Zanim wyciągnie rękę, jeszcze co najmniej trzykrotnie przetrze czoło wierzchem dłoni.
– Stoken, inżynier Stoken – przedstawia się.
– Sierżant Molent – mówi wysoki blondyn.
– Przywieźliśmy ładunki.
Z uwagą obejrzał podaną kartę identyfikacyjną. Przeszli na tył transportera. Wojskowy niby przypadkiem, zasłonił sobą zamek szyfrowy umieszczony na drzwiach. Po chwili stanęły otworem. Stoken łapczywie zerknął do środka. W mroku, zablokowany amortyzatorami leżał długi, srebrzyście lśniący walec.
– Dziesięć kiloton – szepnął do siebie. Sierżant kiwnął głową.
– W drugim jest to samo, ale wybaczy pan
– dodał, zamykając wóz – musimy poczekać na pułkownika.
Stoken był zbyt zmęczony upałem, aby zaprotestować.
– Wicedyrektor Colins prosił, aby przekazać panu, iż przybędzie razem z pułkownikiem
Patonem. Mają przylecieć – zerknął na zegarek -… za około godzinę.
– Tak – mruknął Stoken zgryźliwie. – My musimy smażyć się na słońcu, a oni pewnie jeszcze do tej pory siedzą przy pełnej klimatyzacji.
Sierżant zrobił krok do tyłu, jakby szukał pewniejszego oparcia dla nóg.
– Pan Colins z pułkownikiem Patonem znają się już od ponad trzydziestu lat. Stoken wzruszył ramionami.
– Czy wszystko jest przygotowane? – Sierżant nie dał zapomnieć o sobie.
– Od trzech dni – ostatnie słowo zaakcentował bynajmniej nie przypadkiem. – Może byśmy zaczęli?
Sierżant pokręcił głową.
– Niestety. Nie mam uprawnień. Miałem się tylko upewnić, że wszystko jest w porządku.
– Jasne! – Stoken przygarbił się i pomaszerował w stronę baraków.
Bał się, że któryś z robotników dobierze się do jego lodówki, jedynego pocieszenia w tym skwarze. Sierżant z tyłu krótkimi komendami instruował żołnierzy.
Trzy helikoptery wyskoczyły znad wydm wzbijając tumany piasku. Gdy zamarły silniki, dało się zauważyć dwóch mężczyzn, szczególnie darzonych szacunkiem przez resztę.
– Jak tam panie Stoken, doczekał się pan swojej bomby? – powiedział Colins, gdy już zbliżyli się do baraków.
– Dzięki Bogu, bo w tej prowizorce ledwie można mieszkać.
Colins roześmiał się.
– Sam pan wie, że pieniądze rzecz święta. Nie można było tu postawić całego zaplecza, bo w końcu podziemny wybuch jądrowy to nie przelewki. Jak rąbnie, to niejednemu jaja może urwać.
Stoken machnął ręką.
– Zdążymy dzisiaj odpalić?
– Musimy! Mam wieczorem mile spotkanie – Colins uśmiechnął się obleśnie. – Mówię ci kochany, życie jest piękne!
Zawyły transportery. W samą porę dla Stokena, który miał fatalną dla siebie w skutkach odpowiedź już na końcu języka. Zbliżył się pułkownik.
– Wysłałem chłopców, aby zakładali ładunki i muszę pana pochwalić panie Stoken. Szyby odwiercone są na medal. Będzie miał pan tyle ropy, że aż sam pan się zdziwi.
– Mam nadzieję – odparł ostrożnie, maskując rozdrażnienie. – Ta cholerna skała jest tak mało przepuszczalna.
– Niech pan się nie martwi. Wybuch skruszy ją w całej okolicy. Detonujemy na kilometrze, jak było uzgodnione.
– Jasne, moi panowie – Colins poklepał ich po plecach. – Nie możemy pozwolić, aby całowanie rączek panom z rządu poszło na marne. Chodźmy do helikoptera. Zupełnie przypadkiem mam tam całą butelkę „Martini”.
Chyba obydwaj spodziewali się tego, gdyż bez słowa ruszyli za Colinsem.
– Panie pułkowniku wszystko gotowe.
Szeregowiec najwyraźniej był przejęty całą operacją, kiedy meldował z przepisowo wyciągniętymi rękami wzdłuż szwów.
– Dobrze – pułkownik spojrzał na zegarek.
– Za piętnaście minut uzbroimy ładunki. Sygnał – czerwona flaga. Pięć minut później odpalamy. Sprawdźcie tylko zaczopowanie szybów.
Szeregowiec krzyknął, że rozumie i wskoczył do łazika.
Siedzieli w okopie za wysokim murem, mającym zmienić kierunek ewentualnego podmuchu. Jak sądził Stoken, było to grubą przesada. Przy sprawnie przeprowadzonym wybuchu podziemnym ani gram gazu radioaktywnego nie ma prawa wydostać się na powierzchnię. W kącie lekko wstawiony siedział Colins i coś klarował nie wiadomo przez kogo zostawionej łopacie. Ledwo pozwolił wciągnąć na siebie płaszcz ochronny.
– Jesteśmy dwa kilometry od epicentrum? – spytał pułkownik, szeleszcząc peleryna przy każdym ruchu.
– Tak jak pan kazał – Stoken spojrzał z ukosa.
Pułkownik uśmiechnął się przepraszająco.
– Sam nie wiem dlaczego pytam. Może rutyna?
Zapiszczał sygnał.
– Słucham? – rzucił do radiotelefonu.
Chyba ten sam żołnierz co poprzednio skrzeczał przez głośnik. Znudzony czekaniem Stoken wdrapał się metr nad ziemię i wyjrzał ponad mur. Nikogo nie było widać. Po bokach, w bliźniaczo podobnych okopach, siedzieli robotnicy i reszta żołnierzy. Na szczęście, za sprawą wiatru idącego od oceanu, zrobiło się chłodniej. Zerknął w bok, na słońce. O ile się nie mylił, najpóźniej za dwie godziny zapadnie zmrok. Trochę żałował wieży stojącej najbliżej miejsca eksplozji. Nie sądził, aby miała wytrzymać wstrząs. Jej to zawdzięczał wiedzę o nafcie schowanej pod tym przeklętym pancerzem litej skały. Ktoś pociągnął za skraj peleryny. Był to pułkownik.
– Proszę zejść. Uzbrajamy ładunki.
Zeskoczył w tym samym momencie, gdy ciśnięto w górę pęk kolorowych świateł. Odruchowo wciągnął głowę w ramiona. Od tej chwili nikt nie miał prawa wyjść poza zabezpieczenia. Colins na szczęście usnął. Z pewnością obudzi się, gdy będzie po wszystkim. Wciągnęli mu maskę na twarz, o sobie też nie zapominając. W powietrze poleciała kolejna raca. Ta detonowała z głośnym hukiem. Miała obwieścić, że każdy powinien teraz przyjąć jak najbezpieczniejszą dla siebie pozycję, gdyż pod ziemią rozpocznie się piekło.
To było piekło! Energia wybuchu spowodowała momentalne wyparowanie ładunków, Jak i przylegającej do nich skały. Fantastyczne ilości gazu topiły, rozkruszały i odparowywały otaczający ośrodek, powodując serię fal sejsmicznych o gwałtowności zdolnej zniszczyć każde umocnienie. Tony ziemi poczęły się unosić ku górze i to o wiele wyżej niż założyli technicy. Piekło stanęło otworem.
Stoken zrozumiał, iż jest niedobrze, w chwili gdy usłyszał dobiegający z ziemi głuchy łoskot i z niedowierzaniem spostrzegł, że leży na dnie okopu. Krztusząc się pluł piaskiem, czując jak gruntem wstrząsają epileptyczne drgawki. Gdzieś u góry z hałasem waliły się ściany baraków. Trzaskało szkło. Z tyłu ktoś zawył. Dojrzał kątem oka Colinsa, który w obłędnym przerażeniu wspinał się na zbocze. Może by mu się to udało, gdyby nie głęboka rysa, która oddzieliła pół muru i zwaliła go w dół. Pułkownik szarpnął Stokena za ramię ratując od przysypania. Potoczyli się, turlani kolejną serią podrygów. Ziemia wrzała. Z rozwierających się szczelin tryskał piasek ponaglany duszącym, żółtym dymem.
Pułkownik wrzeszczał pokazując na mały przyrząd. Wskazówka opierała się o końcowy sztyft. Powietrzem leciały arkusze blachy; pewnie z baraków.
– Zdechniemy! – usłyszał. – Tu jest diabelne promieniowanie.
Pobiegli w stronę łazika. Dwóch żołnierzy szamotało się na ziemi. Minęli ich, nie starając się nawet usłyszeć krzyków. Wzajemnie się podtrzymując stanęli na górze. Coś się zmieniało w krajobrazie. Pominąwszy brak konstrukcji, deformował się sam płaskowyż.
– Zapada się – pułkownik wskazał ręką, – Może być zewnętrzna detonacja. Nie rozumiem skąd taka moc.
Ostatnie słowa zagłuszyła eksplozja stojącego w pobliżu łazika. Fiknął koziołka i wyrżnął w resztkę muru. Mieli jeszcze jedną możliwość. Wywracani co krok, pobiegli dalej. Do helikoptera pierwszy wskoczył pułkownik i wciągnął za sobą Stokena. Lewa płoza była złamana i groziła wywrotką. Ryknął silnik. Poszli w górę. W dole szalały coraz gęstsze kłęby zamieci piaskowej podrzucanej milionami wstrząsów.
Byli na pięciu metrach, gdy w kabinie zajaśniało upiornie. Spojrzeli za siebie.
– Nie, Boże nie! – jęknął Stoken, lecz powstający bąbel gazu i lawy przebił powierzchnię ziemi i trysnął strzępami materii. Obrócili się na plecy, a potem raz jeszcze. Urwane łopatki poleciały w bok, potem ogon i wirując przez chwilę spadli w sam środek płynącego potoku lawy…
Dom był cichy i niesamowity. Wydawało się, że tykanie zegara niesie ze sobą coś bardzo ważnego. Leżałem na łóżku z gazetą na twarzy i zastanawiałem się, dlaczego nic mi się nie chce. Maria miała przyjść zaraz, jak tylko załatwi sprawę z Morissonem. Mały, nieciekawy człowieczek, w wiecznie brudnej koszuli. Niestety, był właścicielem sali, gdzie chciała zrobić wystawę swoich prac. Miało to być jej pierwsze wyjście do publiczności. Swoją drogą sądziłem, iż poniesie fiasko, lecz nie widziałem potrzeby, aby to mówić. Jej obrazy interesowały mnie tyle samo co i ona. Akceptowałem je bardziej na zasadzie nawyku niż uczucia. Nie, stanowczo z nią się nie ożenię. Na dole trzasnęły drzwi.
– Jesteś tam? – pytała tylko dlatego, iż znała odpowiedź.
Wiedziała, że bez stojących koło drzwi butów nie wyszedłbym na ulicę.
– Tak – wrzasnąłem, a potem zdjąłem gazetę i ryknąłem ponownie. – Leżę sobie!
– Chodź! Coś ci pokażę.
Zsunąłem nogi na podłogę i chwyciłem leżący na krześle szlafrok. Miał wyszytego na plecach chińskiego smoka i czułem się w nim jak mandaryn.
Na stole w jadalni stała wysoka, chyba na pół metra rzeźba nagiej kobiety. Ciemne drewno obrabiane zdecydowanymi, żeby nie powiedzieć brutalnymi uderzeniami dłuta, nosiło w sobie znamiona artyzmu. Na twarzy zawisł dziewczynie uśmiech. Taki niby niewinny, ale mimo to wiele obiecujący.
– Od Morissona? Kiwnęła głową.
– To chyba Jakaś aluzja, nie sądzisz? – głos miała lekko ochrypły.
Drewno chłodziło palce wypolerowaną powierzchnią.
– Skąd on to ma?
– Mówił, że sam zrobił.
Jeśli byłoby to prawdą, musiałbym zmienić zdanie o tym człowieku.
– Jutro pójdziemy razem do niego – mówiła. – Gdy będziemy ustawiać obrazy, masz się na mnie rzucić i co najmniej raz namiętnie pocałować. Niech wie baran jacy mężczyźni mi się podobają.
Kiedyś może wydałoby mi się to zabawne. Dzisiaj już nie. Kiedyś fascynowało mnie umawianie się z nią na randki w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach, krótkie spacery, nagminne karmienie łabędzi na stawie w parku i długie duszne noce. Teraz mogłem się co najwyżej uśmiechnąć.
– Przecież on ma sześćdziesiąt lat.
– Mężczyzna zawsze jest mężczyzną, mój drogi.
Zadzwonił telefon.
– To ty Filip?
Jedyny w swoim rodzaju głos profesora Rischa spowodował, iż dałem Marii znak, że czeka mnie dłuższa rozmowa.
– Masz czas?
– Zawsze znajdę chwilę.
– Mało! Potrzebny jesteś na dwa, trzy dni.
– O! A to dlaczego? Risch sapnął.
– Jest tu u mnie dwóch panów z wojska. Proszą mnie o konsultacje w pewnej sprawie. Z tego, co mówią wydaje mi się, że byłbyś najlepszym ekspertem.
– A tak dokładniej?
– Dopóki się nie zgodzisz, nic nie mogę powiedzieć.
– To aż tak poważne?
– Powiem ci tylko, iż w pewnym instytucie zaczęła się panoszyć paskudna choroba wirusowa. Trzeba ją opisać i, o ile się da, znaleźć analogie.
– Gdzie jest ten ośrodek?
– To nie ma znaczenia. Przelot i wszelkie formalności ci panowie zobowiązują sią załatwić sami.
Ramiona drewnianej dziewczyny lśniły obiecująco, gdzieś w tle hałasowała garnkami Maria.
– Zależy ci, abym się zgodził?
– Tak!
– To w porządku.
– Przepraszam, że się wtrącam.
Głos mężczyzny włączył się na linię z taką pewnością siebie, iż nawet nie przyszło mi do głowy, że jest to bezczelność.
– Słucham.
– Dziękuję, że pan się zgodził. Proponuję, aby za równe dwie godziny, to jest o ósmej, czekał pan na podwórzu szkoły, mieszczącej się dwieście metrów od pańskiego domu. Wie pan, gdzie to jest?
– Tak, ale skąd ten pośpiech.
– To jest konieczne, proszę mi wierzyć. Niech pan nie bierze bagażu. Na miejscu będzie wszystko. Przyleci po pana helikopter, a to podwórze świetnie się nadaje.
– Zaskakuje mnie pan.
– Jeszcze raz przepraszam. Mogę tylko zapewnić, że zapłacimy według najwyższych stawek.
Trzasnęło na linii.
– Sam widzisz – przypomniał się Risch. – Chciałeś być wybitnym wirusologiem, to cierp.
– Dobrze, dobrze. To ty mnie wrobiłeś.
– Nie gniewaj się.
– W porządku pogadamy za parę dni.
Coś pomamrotał jeszcze, ale pożegnał się szybko. Chyba też się śpieszył, stary drań. Wiedziałem, że to jego kumanie z instytutami wojskowymi źle się kiedyś skończy.
Maria rozpogodziła się dopiero w chwili, gdy obiecałem, iż na pewno zdążę wrócić na otwarcie wernisażu. Przyrzekłem, z dwoma palcami w górze, że bez względu na wszystko, łącznie z końcem świata, zjawię się w domu w sobotę. Przy pożegnaniu usiłowała mnie sprowokować robiąc jakieś głupie uwagi na temat Morissona i chyba była trochę zła, że się na nią nie rzuciłem, aby przekonać o swoim uczuciu.
Z rękami w kieszeniach kurtki stałem jak głupi pośrodku boiska do piłki nożnej i kląłem, że nie wziąłem pod uwagę chłodnego wiatru. Brak szalika był dotkliwy. Poza tym zrobiłem z siebie idiotę przechodząc przez plot, gdyż woźny albo spał, albo umarł, a w każdym razie mimo głośnego łomotu do drzwi szkoły nie dawał znaku życia. Na szczęście nikt chyba mnie przy tym nie widział. Niebo ujawniało jedną po drugiej gwiazdy. W rozhuśtanym świetle oszczędzonej przez łobuziaków latarni miałem okazję dojrzeć, że jest pięć minut po terminie. Coraz bardziej zaczynałem żałować, iż nie wykręciłem się nawałem pracy. Mogłem chociażby powiedzieć, że jeszcze nie opracowałem artykułu do biuletynu medycznego. Pokręciłem głową. Maria też zdaje się miała dzisiaj ochotę na szaleństwa.
Skuliłem się bardziej, gdyż powiał szczególnie nieprzyjemny wiatr. Drzewa metalicznie zaszumiały. Uniosłem głowę. Pięć metrów ode mnie, błyskając światłem pozycyjnym lądował niewielki helikopter. Poczekałem, aż wirnik się uspokoi i podszedłem do kabiny. Pilot odsunął okienko.
– Kapral Wolitz – przedstawił się. – Proszę o pańskie dokumenty.
Wziął je, oświetlił małą lampką i najbezczelniej w świecie schował do kieszeni.
– Takie mam polecenie – powiedział i uśmiechnął się rozbrajająco.
Z kwaśną miną obszedłem maszynę i wsiadając uderzyłem naturalnie głową o sufit. Po zatrzaśnięciu drzwiczek spostrzegłem, iż położono mi na kolanach parę kartek papieru.
– Musi pan to podpisać, jeśli chce się pan dostać na teren ośrodka.
Symulując beztroskę, złożyłem parę podpisów nie chcąc nawet wiedzieć, co mi wolno i o czym mam później zapomnieć.
Kapral był fachowcem w swojej specjalności, gdyż gładko jak po sznurku unieśliśmy się w powietrze, przelecieliśmy rzekę, potem stadion miejski i już widać było lasy otaczające z tej strony miasto. Tutaj tylko przyrządy świeciły swym blaskiem, w dole było po prostu ciemno.
– Dokąd lecimy?
Nawet nie odwrócił głowy i tylko do ust przyłożył palec na znak milczenia.
– Z tyłu fotela znajdzie pan papierosy i coś do picia. Mamy cztery godziny lotu.
Chciał być życzliwy, ale zirytował mnie tylko. Czy naprawdę każda instytucja musi się otaczać nimbem tajemniczości?
– A jak zechce mi się siusiać, to co? – spytałem zgryźliwie. Zachichotał.
– Ja to robię w locie. Wystarczy drzwiczki uchylić.
Musiał skurczybyk zauważyć, że się trochę boję wysokości.
– Tak – mruknąłem. – To chyba lepiej się prześpię.
– Zbudzę pana przed lądowaniem.
Wyciągnąłem na ile się dało nogi i z głową na oparciu usiłowałem zasnąć. Za plastykiem osłony przelatywały ciemne, nierozróżnialne szczegóły terenu.
Tajne laboratorium wirusologiczne, pierwszego stopnia czujności, znajdowało się we wzgórzach Maclera, leżących ponad sto kilometrów od najbliższego miasta. Cała okolica leży na wielkiej płycie powstałej jeszcze w trzeciorzędzie. Jej monotonię urozmaicają gdzieniegdzie pagórki i głębokie rozcięcia terenu. One to, sięgając do stu metrów w granitowe podłoże, czynią ziemię nieurodzajną, odbierając każdą ilość wilgoci. Gdy byli tu jeszcze tubylcy, nazywali to miejsce „złą ziemią”. Tutaj to, ukryty i zamaskowany przed okiem ludzkim, leżał jeden z najlepiej w świecie wyposażonych ośrodków badawczych. Jego sale mieściły się w wydrążonych w skale jaskiniach, oddzielonych od świata zewnętrznego nieprzenikalnym granitem i pancerzem ołowiu i betonu. Dodatkowe zabezpieczenie stanowiły czujniki, które w razie konieczności przywoływały na pomoc parudziesięciu żołnierzy, stacjonujących w pobliskiej bazie nr 21. Jak wykazały próbne alarmy zjawiali się nie później niż pięć minut po wezwaniu. Było to aż za szybko. Hermetycznego jak termos laboratorium nikt nie był w stanie naruszyć w tak krótkim czasie. Posiadało ono poza tym jeszcze jedno specyficzne zabezpieczenie, o którego skuteczności miałem się wkrótce przekonać.
Wylądowaliśmy na paskudnym, zupełnie nie oznakowanym kawałku płaskiej skały. Gdyby nie ów nieznany świecący na zielono ekranik, w który z taką ufnością wpatrywał się kapral, to chyba ze strachu wyskoczyłbym jeszcze w locie.
– Niech pan poczeka aż odlecę. Wtedy proszę się udać w tamtą stronę – pokazał palcem. – Wejdzie pan w otwór jaskini. Będzie widać małe światełko. Dobrze?
Kiwnąłem głową, że jest mi wszystko jedno.
– A moje dokumenty? – spytałem z ręką na klamce.
– O ile wiem, będę pana za parę dni odwozić z powrotem. Mam rozkaz zatrzymania ich do tego czasu.
– Nie wydaje się to panu irytujące? Musiał być zawodowym żołnierzem, gdyż ze wzruszenia położył ręce na sterach.
– Tam czekają. Proszę się pośpieszyć.
Wyskoczyłem na żwir podłoża i przykucnąłem parę metrów dalej. Spokojnie, z cichym terkotem helikopter odleciał w noc.
– Nieźle – pomyślałem. – W ładną kabałę się wpakowałem, nie ma co.
Było ciemno jak…, zresztą łatwo się domyślić. Czarne niebo i podobne skały, może tylko trochę bardziej połyskujące. Wyglądało, że kamień można tu zauważyć tylko wtedy, gdy już się o niego uderzy. Ruszyłem w zapamiętanym kierunku. Po trzecim potknięciu zacząłem się zastanawiać, czy twórcy lądowiska nie przesadzili z maskowaniem. Mogli chociaż z grubsza uprzątnąć teren.
Coś zajaśniało przede mną. Właściwie należałoby powiedzieć, zrobiło się mniej ciemno niż wokół. Nad głową przeleciało skrzydlate stworzenie. Dziw aż, czym to się żywi. Wyprostowałem się i szybkim krokiem dotarłem do małego, na pozór normalnego wejścia do jaskini. Tu już ktoś wylał beton na podłoże.
– Pan Stawic, prawda? Drgnąłem słysząc pytanie.
– Tak.
– Miło mi. Proszę wejść do środka, gdyż muszę zamknąć wejście.
Uczyniłem to. Coś ciężkiego zsunęło się za mną na otwór. Zabłysły światła. Stałem w owalnym, wyłożonym gumopodobną wykładziną pomieszczeniu. Nad drzwiami jakby wind mrugał rząd świateł. Przed nimi stał człowiek o jasnych, ufnych oczach.
– Docent Pallison – przedstawił się,
– Miło mi pana poznać – byłem szczerze uradowany. – Z przyjemnością czytuję pańskie artykuły.
Każdy jest trochę próżny. I on nie był inny.
– Cieszę się. Chociaż nie sądzę, aby mógł pan znać wszystkie – zaśmiał się do własnych myśli.
– Może pan mi powie co tu się dzieje, tak dokładniej?
– Z chęcią, ale wejdźmy do windy. Polecieliśmy w dół, aby po chwili skręcić w bok.
– Dwa tygodnie temu zaszczepiliśmy trzy szympansy wirusem Elfemii. Po paru dniach dokonaliśmy tego samego zabiegu na jeszcze trzech osobnikach. Robiliśmy to na klasycznym wyciągu z żółtka kurzego.
– Moment. Dlaczego stosujecie małpy? Przecież podłoża są o wiele lepsze.
– Niezupełnie. Nawet na hodowlach probówkowych wirus Elfemii nie chce się rozwijać. Dokładnie mówiąc, rozwija się, ale traci większość interesujących nas cech; przede wszystkim zjadliwość.
Był zniecierpliwiony moim pytaniem, ale nie mogłem się powstrzymać.
– Jeszcze jedno Elfemia jest chorobą paskudną, ale ze względu na klimat, o bardzo ograniczonym działaniu. Dlaczego was interesuje?
Oczy Pallisona zmatowiały.
– Badamy wiele chorób, nie tylko Elfemię. Mogę powiedzieć jedno. Jest to laboratorium wojskowe i musi pan o tym pamiętać. Sądzę, że lepiej będzie, jeśli ograniczy pan swoje zainteresowania do samej konsultacji i niczego więcej.
Zrobiło mi się nieswojo.
– Myślę, że zrozumiałem. Kiwnął głową.
– Dwa dni temu. kiedy osiągnęliśmy trzy czwarte cyklu inkubacyjnego, zaczęliśmy testy hamuiące.
Dałem znak oczyma, że rozumiem. Chodziło o znalezienie antymetabolitu, mającego zahamować proces rozmnażania.
– Po trzech seriach A B i amonowej, jeden z asystentów. Helgstrom począł testować jady. Swojego czasu miał w tym niezłe osiągnięcia. Pozwolił sobie, za naszą milczącą zgodą, zaserwować inną substancję niestosowaną popularnie. Był to jakiś związek organiczny, który sam wyodrębnił i przyniósł do laboratorium. Mówię jakiś, bo nie znamy jego pochodzenia.
– A laborant? – spytałem odruchowo.
– Nie żyje Był na terenie wiwarium, kiedy małpy dostały szału.
Winda zatrzymała się.
– Zaraz dokończę Niech pan zdejmie ubranie i zostawi tutaj. Musimy przejść do komory radiacyjnej.
Za drzwiami windy znajdował się ponury korytarz. Jasne pasy luminoforów starały się zabrać przykre wrażenie, iż człowiek znajduje się kilkadziesiąt metrów pod ziemią otoczony zewsząd masywnościa skał.
Przeszedłem na drugą stronę. Drzwi, podobne do tamtych, otworzyły przede mną widok na pomieszczenie podobne do smukłego, metalowego Jaja.
– Tam jest ubranie – wskazał szafkę. – Ale ubieżemy się dopiero za paręnaście minut.
Drzwi rozsuneły się bezgłośnie, jak w każdej porządnej instytucji. Byłem oszołomiony szybkością biegu wypadków.
– Opowiadam dalej. Nie znamy dokładnie kolejności zdarzeń. Ale najprawdopodobniej chłopak nie rozumiał grozy sytuacji, nawet w chwili gdy jedna z małp przegryzła mu kombinezon. Przyznaję, iż zawsze sądziłem, że jest to niemożliwe.
Staliśmy do siebie plecami, mimo okularów krępując się naszą nagością.
– Nie zawiadomił o tym centrali: chciał, jak widać, sam opanować sytuację; a może stracił głowę? Faktem jest, że w czasie co dwudziestominutowej kontroli znaleziono go prawie nieprzytomnego w części manipulacyjnej wiwarium. Na nieszczęście nie zacisnął kołnierza hermetycznego. Skaził i to pomieszczenie. Naturalnie wszystko pokazały nam kamery. Nikt na teren wiwarium nie wchodził. On zanim dostał drgawek zdążył wydusić co ostatnio testował, ale szczegółów nie powiedział. Zmarł dziesięć minut później.
– Niesamowita szybkość.
– Można by rzec – fantastyczna. Objawy u niego, poza atakiem szału w końcowej fazie, były identyczne jak u małp. Paraliż, trudności w oddychaniu, wręcz monstrualne powiększenie węzłów chłonnych i – co ciekawe – mały tylko wzrost temperatury. Ale trzeba pamiętać, iż mierzyliśmy ją za pomocą czujnika fotoelektrycznego.
– Nie staraliście się go wynieść stamtąd? Pallison westchnął głęboko.
– Jeśli zakażeniu ulega część manipulacyjna, to aby się tam dostać musimy izolować cały poziom. Zabiera to około 15 minut Kiedy dotarły do niego wózki automatyczne, był już martwy. Dla pewności wpuściliśmy do środka gaz ksylonowy. Wie pan co to jest?
Wiedziałem. Nie ma istoty wyższej, która by to przeżyła.
– Później zrobiliśmy sekcję, próby białkowe i to wszystko, co pan, jak sądzę, również by zrobił. Proszę uważać. Nie znaleźliśmy w tkankach wirusa Elfemii. Także u części małp nie było specyficznych uszkodzeń, jakie on zostawia. Mam na myśli ciałka Boriewa. Wyglądało, jakby zwierzęta nigdy nie były zarażone. Co równie ciekawe – nie znaleźliśmy w komórkach innych wirusów.
– Próba na pasaż?
– Ze wszech miar pozytywna. Wyciąg z płynu mózgowego mimo filtrowania i odwirowania, zakaża ze stuprocentową gwarancją inne osobniki. Nie żyją dłużej niż godzinę.
– Bardzo wysoka wirusowość.
W kabinie zaczęło mrugać na zielono i zgodnie z poleceniem Pallisona zacząłem się ubierać w białe płócienne spodnie i koszulę.
– Podkreślam. Żadne metody morfologiczne ani biologiczne nie wytropiły dotąd źródła choroby.
– A co z ciałem asystenta?
– Podobnie. Również histologia choroby jest dla nas bezprecedensowa. Tutaj liczymy najbardziej na pana. Jest pan, jak sądzę, najlepszym histopatologiem co najmniej w naszym kraju.
Jajowate pomieszczenie, w którym staliśmy, gdzieś się przemieszczało.
– Jeszcze jedna formalność – zatrzymał mnie Pallison, gdy stanęliśmy – musimy wypić litr płynu filtracyjnego. Jak dotąd – nie wymyślono nic, aby polepszyć jego smak.
Miał rację. Płyn był tak obrzydliwy, że tylko zaciśnięte gardło uratowało mnie przed kompromitacją.
– Powinien mnie pan lubić – powiedział Pallison z szelmowskim uśmieszkiem, gdy wycierał usta w gazę.
– Piję to tylko dlatego, że zachciało mi się wyjechać po pana na powierzchnię.
Pokiwałem głową, że bardzo to sobie cenię.
Za drzwiami był już normalny korytarz, biegnący lekkim łukiem i chyba tylko brak okien mógł przywołać myśl o niecodzienności tego miejsca.
– Przywiozłem profesora Stawica – mówił Pallison do telefonu na ścianie.
Mijały nas długonogie dziewczyny i samo się rozumie, że wolałem uśmiechać się do nich niż słuchać wywodów docenta. Dziewczyny były jakoś tak paskudnie poważne, że nawet nie zauważyły moich wysiłków. Facet pchający za nimi wózek miał również nieszczęśliwą minę, z tą różnicą, że był nieapetyczny na gębie. Przypominał ofiarę nieudanego, lecz sadystycznego eksperymentu.
– Jest poważniej niż sądziłem – mówił szybko docent, gdy skończył rozmowę.
– Wszystko wskazuje, iż sąsiednia sekcja też uległa zakażeniu. Badaliśmy tam ospę. Idę to sprawdzić. Pan poczeka u mnie w gabinecie.
Przeszliśmy parę metrów na wprost. Potem zakręt i znów kilkanaście metrów. Mijali nas zdenerwowani ludzie. Widać to było na pierwszy rzut oka.
Pallison nie przepuścił mnie pierwszego do gabinetu. Najwyraźniej się spieszył.
– Tu są zdjęcia i wykresy, a na monitorze może pan odtworzyć sobie ostatnie dziesięć minut przed zgonem Helgstroma. Może się coś panu skojarzy. Jak wrócę, to będziemy przeglądać razem. Wyjaśnię to, czego dotąd nie powiedziałem i radzę z nikim na razie nie dyskutować. Nie ma z kim – dodał.
Usiadłem w fotelu. Po prawej stronie miałem klawisze magnetowidu.
– Co będzie, jeśli wirus zainfekuje inne sekcje? Moje pytanie zatrzymało go w drzwiach. Spojrzał nieobecnym wzrokiem.
– Na zewnątrz nie wyjdzie. Jest to niemożliwe.
Zostawił mnie samego. Chcąc nie chcąc musiałem zacząć się przyglądać agonii zupełnie nieznanego mi człowieka.
Jestem wirusologiem od dziesięciu lat, od piętnastu lat miałem okazję oglądać najróżniejsze przypadki, ale tym razem przeczucie mówiło mi, że stanąłem twarzą w twarz z czymś nowym i nieznanym. Jeszcze zerkałem na papiery, jeszcze robiłem notatki, lecz zdawałem sobie sprawę, że jest to przypadek niespotykany i wszelkie analogie są bezsilne.
Wysoki blondyn z plikiem fotokopii w garści otworzył gwałtownie drzwi. Speszył go mój widok.
– Docenta Pallisona nie ma?
– Mówił, że idzie sprawdzić sekcję przylegającą do wiwarium.
Człowiek zmarszczył brwi, jakby zapomniał o co mnie pytał.
– Aha – ocknął się – dziękuję. Wyszedł. Przewinąłem taśmę i człowiek na szklanym monitorze zaczął umierać po raz wtóry.
Pallison ciągle nie wracał. Dzwoniła tylko jakaś dziewczyna przedstawiając się jako sekretarka nieznanego mi profesora Holya. Prosiła w imieniu docenta i profesora, żebym się nie niepokoił i dodała, że konsylium przewidziano za dwie godziny. Na pytanie o sytuację, bąknęła coś niezobowiązującego i przepraszając rozłączyła się.
Miałem na kartce wypisane tylko dwie pozycje. Przypuszczenia, same przypuszczenia. Na dole było jeszcze jedno zdanie, podkreślone czerwonym flamastrem: Zbadać substancję dawkowaną przez Helgstroma.
Liczyłem jeszcze na własną, nie opublikowaną przeze mnie metody rozpoznawania wirusów, a
dokładniej ich cech rodzinnych. Opierało to się na pewnych odczynnikach krystalicznych. Niecierpliwiłem się. Nikogo tutaj nie znałem, a wychodząc sam na poszukiwanie Pallisona mogłem się zgubić w potężnym, jak dało się zauważyć, kompleksie laboratorium. Z roztargnieniem zacząłem się przyglądać fotografii niemłodej już kobiety, postawionej dyskretnie w kącie biurka.
– Chyba skądś ją znam – pomyślałem.
Ale już wiedziałem. Miała tak samo ufne oczy jak Pallison.
Drzwi otworzyły się gwałtownie. Pallison zamknął je za sobą i dysząc oparł się o nie. Wstałem z fotela.
– Idziemy na konsultację?
– Tak i to szybko.
Wyszedłem zza biurka. Rzadko kiedy można widzieć tak zdenerwowanego człowieka. Po prostu wypchnął mnie za drzwi.
– Zostawiłem dokumentację! – zdążyłem krzyknąć.
– Szybko, to nie ma znaczenia.
Szedł takim tempem, że aby mu dorównać musiałem biec. Korytarz był pusty. Białe aseptyczne ściany i dyszący oddech Pallisona. Zza uchylonych drzwi dobiegały odgłosy intensywnej kłótni. Nawet się nie zatrzymaliśmy. Boczny korytarz.
– Dostanę zawału albo klaustrofobi – przeszło mi przez głowę.
W ścianie tkwiły duże drzwi.
– Masz szczęście, że ja też czytuję twoje artykuły – powiedział trochę bez sensu, przekręcając koło dociskowe.
Nawet nie zauważyłem, że przeszedł na „ty". W środku szerokiej sali stały rzędy stołów laboratoryjnych, pudeł i części manipulacyjnych.
– Tu mamy się konsultować? – zdobyłem się na ironię, lecz jego odpowiedź odebrała mi chęć do żartów.
– Zgłupiałeś? Żadnej konsultacji nie będzie. Laboratorium jest załatwione. Poszło pięć następnych sekcji, dziesięć osób kona tam teraz.
Wrosłem w podłogę.
– Można chyba izolować hermetycznie cały poziom?
– Nic z tego – mruknął i nie wiadomo po co zaczął odsuwać na bok pudła spod jednej ściany.
– Pomóż mi – sapnął.
Ruchy rąk i przenoszenie ciężarów nie pozwalały na zebranie myśli Odezwał się pierwszy.
– Kiedy zorientowaliśmy się o niesamowitej wirusencji, odcięliśmy cały poziom, łącznie z sekcjami, gdzie badaliśmy ospę. To było w tym czasie, kiedy wyjechałem po ciebie. Przegrody między poszczególnymi sekcjami teoretycznie nie są idealne, dlatego też zakażenie sąsiedniej sekcji nie było tragedią. Jednak godzinę temu stwierdziliśmy identyczne objawy na wyższym poziomie. Docent Pasos wyczuł, że coś z nim niedobrze i zameldował nam. Ale było za późno.
Pallison odsunął jak widać co chciał i spojrzał na zegarek.
– Szlag by to trafił! – krzyknął. – Zapomniałem.
Podbiegł do jednego z pudeł. Na pozór było fatalnie zakurzone. W środku znajdowały się aparaty tlenowe zamkniętego obiegu.
– Wkładaj! – rzucił mi jeden. – Szybko, bo ja już głupieję.
– Po co to?
– Wkładaj, chyba nie chcesz, aby cię diabli wzięli.
Włożyłem.
– Co ty w takim razie robisz? Trzeba im pomóc.
Chwycił mnie za materiał na torsie.
– Jeśli powiesz teraz choć słowo na temat człowieczeństwa, to ci rozwalę łeb – mówił z ryjem maski przed moją twarzą.
Ledwie rozumiałem słowa.
– Posłuchaj! Jest to laboratorium pierwszego stopnia i bada się tutaj tak kurewskie świństwa, że nie mają one prawa dostać się na zewnątrz. Dlatego też ma ono specjalne zabezpieczenie, o którym nikt poza mną tutaj nie wie.
Potrząsał mną całym. Szybkę maski pokryła mu para.
– Tym zabezpieczeniem jest cały system podsłuchu wizualnego i fonicznego. Jest tu od cholery kamer i mikrofonów. Po ich drugiej stronie siedzi w bazie paru facetów, którzy w przypadku epidemii mają rozkaz nas załatwić, a laboratorium zalać ciekłym azotem.
– To niemożliwe – wybełkotałem. – Nikt tego nie uczyni z zimną krwią.
– Gówno prawda. Ich jest kilku, a tylko jeden ma prawdziwy podgląd na nasze laboratorium, inni mają podstawione nagrania i zawsze ten decydujący może mieć uczucie, że to próbny alarm. Zresztą oni takich alarmów mają kilka na tydzień i już dawno przestali kojarzyć nas z prawdziwymi ludźmi. W końcu zabijali na niby tyle razy…
– Jak zabijali?!
– Najpierw puszcza się gaz obezwładniający, potem ksylonowy, do każdego pomieszczenia. Nie masz pojęcia jak sprytnie jest skonstruowany nasz ośrodek. Następnie sprężarki wciągają do zbiorników powietrze podając na jego miejsce azot. Po godzinie laboratorium ma temperaturę niemalże próżni kosmicznej. Nie przypadkiem powiedziałem w windzie, że jest zbudowane jak termos.
Spojrzał raz jeszcze na zegarek.
– Sądzę, że zaczęli wpuszczać gaz.
– Skąd ty do jasnej cholery wiesz o wszystkim?!
– Mój bystry i genialny przyjacielu. Gdybyś miał za kochankę panienkę obsługującą jednocześnie faceta, który projektuje takie zabawne pomieszczenia jak to, wiedziałbyś to samo.
Przełknąłem wiadomość.
– Chcesz uciekać?
– Naturalnie. Jak nam się poszczęści, obydwaj zwiejemy. Tu, za ścianą powinna być pochylnia, którą za kilka dni wjadą automaty, aby pogrzebać w naszych trupach i dowiedzieć się co tak naprawdę nas wykończyło. Tym na górze główka pracuje. Ani pół wirusa nie wydostanie się na powierzchnię z tej prostej przyczyny, że nic stąd już się nigdy nie wydostanie.
Przesuwał palcami po ścianie, najwyraźniej czegoś szukając.
– Nie martw się. My tędy wyjdziemy – dodał.
Schylił się i zaczął obmacywać listwę przy podłodze.
– Niech to diabli, kiedyś sprawdziłem, że po drugiej stronie jest pochylnia, ale nie oznaczyłem wichajstrern. O, jest! – zawołał radośnie.
Rozglądając się wokół skojarzyłem pewne fakty.
– Tutaj nie ma kamer? Zaśmiał się.
– Były. Zanim przyszedłem po ciebie, zdążyłem je nieco uszkodzić. To samo zrobiłem w dwóch sąsiednich pomieszczeniach. Pomyślą, że zasilanie wysiadło.
Szarpnął listwę do góry. Zwinęła się ze ścianą jak żaluzja. Dalej były szerokie metalowe drzwi.
– Wyjdź na korytarz. Upewnij się, czy już ich załatwili. Gdyby ktoś się jeszcze ruszał, to nie wchodź mu w drogę i uważaj na maskę.
Zawahałem się. Zrozumiał mnie, gdyż życzliwie klepnął po ramieniu.
– Nie bój się. Nie pójdę bez ciebie. Chcę tylko wiedzieć ile mamy jeszcze czasu.
Jego uwagi były nieaktualne. Na korytarzu nikt się nie ruszał. Dotarłem aż do drzwi, gdzie przedtem słychać było kłótnię. Rozglądając się czujnie pchnąłem je do środka. Coś przeszkadzało. Był to młody mężczyzna z rozerwaną na piersi koszulą. Jego nogi zagradzały przejście. W głębi na podłodze leżały dwie kobiety, a z głową opartą o blat biurka siedział ten sam facet, który pytał się przedtem o Pallisona. Nie żyli! Zwiększyłem dopływ mieszanki i zataczając się pobiegłem z powrotem,
– Tylu ludzi wykończyli – jęczałem – tylu ludzi.
Ściana, przy której grzebał Pallison w czasie mojej nieobecności, uległa kolejnej metamorfozie. Ziała na niej paszcza szerokiego wejścia, za którym ciągnęła się stromo pod górę pochylnia. Zdałem krótką relację. Pokiwał głową.
– Za parę minut zaczną podawać azot. Idziemy. Mamy sto metrów pod górę. Chwyciłem go za ramię.
– A wirusy nie dostaną się przez pancerz do gruntu, nawet po zalaniu azotem?
– Jeśli będą aktywne, to pancerz ich nie przepuści. Ten chociaż jest idealnie szczelny. Chyba że to świństwo potrafi przejść przez lity metal.
Wyszczerzył zęby.
– Sądzisz, że to mutacja?
Skinął głową i szybkim krokiem ruszył w górę. Gdy zanurzałem się za nim, wydawało mi się, że z kątów magazynu poczęły się unosić, znikające na razie szybko, obłoczki białej pary.
Szło się ciężko i chyba trochę za późno wyszliśmy. Za nami biegło chłodne powietrze. Jeśli w ogóle było to powietrze. Pallison coś mamrotał, że nie potrafił zamknąć od środka wejścia na pochylnię. Idąc prawie na czworakach, ledwie dysząc w tej przeklętej masce, starałem się podążać za jego ciemną sylwetką. Biegnące w nieskończoność smugi luminoforów kończyły się w dole coraz mniejszą plamką wejścia. U góry wydawały się nie mieć końca. Pomyślałem o swojej twarzy. Musiała być sina z obrzękniętymi oczyma i astmatycznie sapiącymi ustami. Już nie mogłem iść tak szybko. Pallison starszy ode mnie rwał do przodu tempem, o jakie nigdy bym go nie podejrzewał. Nie miałem siły, aby zawołać. Luminofory były coraz słabiej widoczne. Chociaż… tak, to był azot. Myśl sprawiła, iż uczułem mróz, jaki nas otaczał. Obróciłem głowę. Pochylnią pełzła w górę mleczna mgła. Była kilkanaście metrów z tyłu, gęsta jak śmietana. Nasze szczęście polegało na tym, że tu gdzie stałem, u góry korytarza zgromadziło się cieplejsze powietrze. Tam, na dole, już by człowiek nie żył, nawet z aparatem tlenowym. Zamarzłby! W takiej temperaturze to kwestia paru minut. Na uginających się nogach szedłem dalej.
Pallison stanął. Uniosłem wzrok. Zwarte wargi ciężkich drzwi były nie więcej niż dziesięć metrów przed nami. Mimo mrozu ścinającego skórę twarzy, uśmiechnąłem się. Pallison też się uśmiechnął, ale kiedy ruszał dalej, nie wiem jakim sposobem pośliznął się i uderzając głową o ścianę upadł jak długi. Jednak nie był tak świeży jak sądziłem. Podbiegłem do niego, lecz poderwał się błyskawicznie na nogi. Zatrzymałem się niepewnie i patrzyłem jak szamocze się chwilę z aparatem tlenowym. Z wściekłością zrzucił go na ziemię. Butle potoczyły się w dół. Ze zmąconym wzrokiem spojrzał na mnie. Twarz sczerwieniała mu od zatrzymanego tchu. W ostatniej chwili zrozumiałem, że teraz mamy tylko jeden sprawny aparat. Uchyliłem się przed ciosem pięści i z desperacją chwyciłem go za nogi. Upadł w tył. Musiał nabrać oddechu, nic nie mógł poradzić. Jeszcze próbował wstać, ale torsje rzuciły go z powrotem na kolana. Uskoczyłem! Wstrząsany drgawkami, coś charcząc toczył się w dół pochylni. Dopiero teraz skojarzyłem, że przecież mogliśmy oddychać na zmianę, po jednym wdechu, ale on już zniknął we mgle.
Jęcząc ze strachu pobiegłem do góry. Z sercem w gardle uderzyłem zgrabiałymi pięściami w metal drzwi. Rozejrzałem się rozpaczliwie czując, że zamarza mi oddech na masce. Z boku była tylko jedna rękojeść. Napisu nie miałem czasu czytać. Szarpnąłem z całej siły. Chwila wyczekiwania i gdy już miałem zacząć wrzeszczeć, wejście rozsunęło się na boki. Skoczyłem do środka w ostatniej chwili, gdyż nie wiadomo dlaczego moment po otwarciu płyty metalu znów naszły na siebie. Pewnie ten napis wytłumaczyłby mi to. Rozejrzałem się gdzie jestem. Pomieszczenie przypominało tamto, w którym spotkałem po raz pierwszy Pallisona. Było tylko znacznie większe. Woląc się nie upewniać, czy jest tu powietrze zdatne do oddychania, zacząłem iść wzdłuż ściany.
W przeciwległym rogu sali wiły się spiralnie ku górze metalowe schodki. Kierunek mi odpowiadał, więc rozprostowując palce, zacząłem się wspinać na podest pod sufitem. Znów jakby śluza. Na ścianie wisi skrzynka z rękojeścią i tabliczką pod spodem.
– Otwarcie ręczne. Nie używać bez zgody nadzoru.
Szarpnąłem. Ukazała się mała śluza. Wskoczyłem nauczony doświadczeniem. I słusznie. Zdążyłem tylko dostrzec jak z tyłu w sali gaśnie światło. Obejrzałem się i zamarłem. Następne drzwi nie posiadały niczego, czym można by je otworzyć. Te za mną również. Załkałem. Nerwy zaczynały odmawiać posłuszeństwa i kiedy kabinę począł wypełniać jadowicie fioletowy dym, miałem dwa wyjścia. Albo zwariować, albo przyjąć, że to normalna procedura dezynfekcyjna. Drżąc oparłem się o ścianę. Myśli rozbiegły się wokół każdej z przypominanych scen, jakie przeżyłem w ciągu ostatnich godzin. Chyba kończył się tlen, gdyż coraz ciężej było z oddychaniem. Właśnie doliczyłem do pięciuset, gdy drzwi otworzyły się Nie bacząc na nic przeskoczyłem próg. Metal zasuwając się otarł moje plecy.
Tu było inaczej. Nie zapaliło się żadne światło. Miałem wrażenie, że krótki korytarz, w którym stoję, kończy się dużą ciemną salą. Zdezorientowany ruszyłem tam. Krok, jeszcze jeden. Dopiero zgrzyt żwiru pod stopami uświadomił mi gdzie jestem. Przyklęknąłem na jedno kolano i zdarłem maskę, wystawiając twarz do wiatru. W górze świeciły gwiazdy. Płacząc schowałem twarz w dłoniach.
Biegłem już bardzo długo. Chociaż słowo „biegłem" jest lekką przesadą w odniesieniu do tego co robiłem. W głowie tłukło się przysłowie o żołnierzu, który maszeruje najpierw tyle ile może, a potem tyle ile musi. Ja musiałem!
Od chwili, gdy tam, przy wyjściu, usłyszałem warkot silników, gnały mnie już tylko dwie myśli. Jeśli zabili tyle osób, to bez wahania, dla czystej dezynfekcji, unicestwią i mnie. Po drugie, zbyt długo byłem wirusologiem, aby wątpić w perfidię chorób zakaźnych. Nie miałem żadnej gwarancji, że nie jestem zarażony. Chociaż, gdyby tak miało być, to powinienem już nie żyć, a ja wciąż biegłem.
Głęboki parów, do którego zsunąłem się nocą, ciągnął się w nieskończoność. Kiedy patrzyłem teraz na jego ściany, włos jeżył mi się na głowie. Nigdy nie zgodziłbym się na ponowne zejście. Słońce szło coraz raźniej w górę i powietrze nagrzewało się z minuty na minutę. Bieg, ciągły bieg.
Myśl, że brakuje mi sił nadeszła na moment przed tym nim upadłem na kamieniste dno suchego teraz jak popiół strumienia. Uniosłem się na rękach. W tańczących plamach czerwieni dostrzegłem, że kilkadziesiąt metrów dalej wąwóz pnie się ku górze dość ostrym podejściem. Prędzej bym umarł niż wdrapał się tam teraz. Obróciłem z wysiłkiem głowę. Niedaleko, zaraz za kępą suchych traw, wrzynał się w ścianę mały jar. Podciągnąłem się w jego stronę. Długie, tnące jak brzytwy trawy wydawały się nie do przebycia. Podszedłem metr w górę i tam, trzymając się skały, ominąłem ten jedyny ślad życia na pustkowiu. Jar skończył się rychło czymś na kształt skalnego okapu. Rosły tu małe krzaczki. Niestety, nic jadalnego na nich nie dostrzegłem. Były za to dość miękkie. Kładąc się, czułem wszystkie mięśnie.
Obudził mnie lekki ból głowy, pragnienie i upał. Odruchowo podczołgaiem się do okapu. Twardy piasek był przyjemnie chłodny. Przewróciłem się na plecy i z uwagą zacząłem obserwować skały nad sobą. Z boku lekko dmuchał wiatr, przynosząc ziarenka piasku. Ale było to lepsze niż duszne stojące powietrze. Zamknąłem oczy. Musiałem wytrzymać do nocy. Jeśli nie pojawią się oznaki choroby, znaczyć to będzie, że mogę szukać ludzi. Naturalnie ostrożnie, abym zdążył im wytłumaczyć, że jestem bezpieczny dla nich.
Wyliczałem w myślach wszystko, co wiem na temat choroby, ale szło mi to ciężko. Podpierając się na łokciu ściągnąłem koszulę i podłożyłem pod głowę. Trochę lepiej.
Odpowiedzią na nurtujące mnie pytania było jedno słowo: mutacja. Niestety, aby się całkowicie upewnić należałoby dokonać kompleksowych badań. Parę zdjęć, które dał mi Pallison nie rozstrzygało sprawy. Metody dyfuzyjne i polaryzacyjne dają lepszą gwarancję. Są jeszcze moje kryształy. Tak myśląc, zasnąłem po raz drugi i śniło mi się dużo wody, chłodnej, takiej do picia…
Tym razem zbudził mnie chłód. Fizycznie może i byłem mniej zmęczony, ale przy pierwszej próbie wydostania się spod skały stęknąłem z podziwu. Mięśnie miałem wręcz zmumifikowane. Zesztywniałe od leżenia plecy poczułem dopiero, gdy grzmotnąłem nimi o sklepienie. Jak automat z przetrąconą stabilizacją wygramoliłem się z mojej kryjówki. Igła rozpalonego pragnienia przy-
pomniała mi, że od piętnastu godzin nic nie piłem. Aż się zatoczyłem. Dla odzyskania równowagi zrobiłem parę przysiadów. Wyglądało na to, że wykpiłem się tylko lekkim osłabieniem. Podrapałem język, ale nic ciekawego na nim nie znalazłem. Węzły chłonne były w normie.
– Chyba jestem zdrowy – pomyślałem.
Słaby, zagubiony nie wiadomo w jakiej części kraju, ale z pewnością zdrowy. Przypomniałem sobie stary indiański sposób. Oderwałem guzik od koszuli i począłem go żuć. Podobno wzmaga to wydzielanie śliny i pozornie łagodzi pragnienie. Chociaż Indianie używali do tego z pewnością kawałków skóry, a nie plastykowych guzików.
Zapadła ciemność. Wyszedłem na otwartą przestrzeń i spojrzałem w niebo. Wąski pasek Księżyca tkwił nad wzgórzami. W ciągu dnia, gdy drzemałem, nadsłuchiwałem helikopterów wojskowych. Nikt mnie jednak nie szukał. Możliwe było, że jeszcze nie weszli na teren laboratorium albo przeoczyli brak mojej osoby. Z każdym metrem proporcjonalnie do liczby siniaków, poprawiał mi się wzrok. Teraz droga pięła się pod górę. Przyznaję, że się bałem, ale tylko ktoś bez wyobraźni nie odczuwałby lęku będąc sam w takiej scenerii. Zimno, ciemno i tylko wyznaczona bryłą czerni krawędź wąwozu. Niech jeszcze spadnie temperatura, a gorączka murowana. Obrazy z pamięci podsycały niepokój. Co chwilę wydawało mi się, że to już, już. Ale nie, droga uporczywie wyłaniała swoje nowe szczegóły. Ile kilometrów od laboratorium mogę być? Dziesięć, dwadzieścia, gdzieś w tych granicach.
Wreszcie stanąłem na górze. Płaskowyż. Ruszyłem do przodu. Godzina, półtorej, ciągle twardy piasek i rzadka trawa pod stopami. Czasami schodziłem w dół, czasem pod górę. Łagodne wzgórki ciągnęły się jak okiem sięgnąć. Chwilami zatrzymywałem się dla złapania oddechu, aby zapomnieć o dręczącym pragnieniu. Znajdowałem większy kamień i patrzyłem w niebo. Liczyłem spadające gwiazdy i przez moment byłem szczęśliwy. Szczęśliwy, że nie muszę iść, że nic mi nie grozi. Byłem sam, odcięty nocą od wszystkich ludzi. Myślałem. Myślałem tej nocy o rzeczach dawno nie wymawianych. Tych, które schowałem w pamięci bądź uznawałem za oczywiste. Całe moje życie. Może stąd pochodzi powiedzenie, że przed śmiercią człowiek widzi wszystkie zdarzenia, jakie przeżył. Nie, nie miałem zamiaru umierać. Po prostu byłem sam; zagrożony, ale jeszcze nie przytłoczony możliwością przegranej. Potem szedłem dalej.
To, że schodzę z płaskowyżu zrozumiałem po piętnastu minutach ciągłego marszu w dół. Wydawało mi się, że niżej dostrzegam długą, powykręcaną smugę o jednolitym zabarwieniu. Jeszcze paręset metrów i już byłem pewien – to szosa; nawet asfaltowa, pominąwszy bezlik zdobiących ją dziur. Nie pozostało mi nic innego jak podążyć nią dalej.
Było już bardzo zimno. Suche powietrze zachłannie zabierało ziemi ciepło. Szczękałem zębami, rozumiejąc, że chłód przenikający mnie nie tylko z powietrza pochodzi. Zgęstniała krew wolno sączyła się w żyłach. Starałem się nie myśleć o obrzydliwym smaku, jaki mam w ustach. Po wieczornym przypływie sił, przychodził gwałtowny ich spadek.
Warkot! Nie dowierzając uszom, odwróciłem głowę. Jeszcze chciałem uciec, schować się, lecz ciało protestowało bezruchem. Światła zbliżały się coraz bardziej. Zmrużyłem oczy od blasku. Chyba machnąłem ręką. To tylko jeden wóz; zwykły, cywilny.
– Co się dzieje? – grubas wyszedł na zewnątrz i z ręką na dachu przyglądał mi się z zaciekawieniem.
– Proszę mnie zabrać – wyszeptałem tak cicho, że musiałem zaraz powtórzyć. – Miałem wypadek. Już od kilkunastu godzin staram się stąd wydostać.
Nie dziwiłem się, iż mi nie dowierza. Moje białe laboratoryjne spodnie i koszula prędzej wyglądały na strój penitencjarny niż normalne, ubranie. W natchnieniu dodałem.
– Sprawiłem sobie niedawno helikopter. Za daleko poleciałem i wysiadł mi.
Widziałem, że to był gotów już kupić. Jeszcze chwilę gapił się na mnie. Potem spojrzał w ciemność. Nie wiem czy wiele dostrzegł, ale najwyraźniej zadowolił się tym.
– W porządku. Wsiadaj.
Odblokował drzwi. Bez pytania owinąłem się w leżący na tylnym siedzeniu koc. Nic nie powiedział, tylko podał termos. Oczy wyszły mu na wierzch, kiedy ujrzał, z jakim tempem go opróżniam.
– Masz chłopie szczęście, że mnie spotkałeś. Szczękając zębami przytaknąłem. Ruszyliśmy.
– Jeszcze trochę, a byłbyś pierwszą ofiarą tych okolic od czasów kolonizacji – zarechotał, wyraźnie oswajając się z moją obecnością.
– Niech pan będzie taki uprzejmy i odstawi mnie do najbliższego miasta – powiedziałem. – Dalej już sobie poradzę.
– Dobra, dobra. Nie martw się, za sześć godzin będziemy w Malison – zawahał się moment.
– A jeśli to, co cię tak urządziło nie było helikopterem, to też się nie martw. Jak ktoś jest w porządku, ja się do jego spraw nie mieszam.
Gestem ręki uciął moje wyjaśnienia.
– Mówię ci, masz szczęście. Tą drogą mało kto jeździ, chociaż jest niezłym skrótem; ponad sto kilometrów się oszczędza. Tylko diabli wiedzą dlaczego nie jest oznaczona na mapach. Słyszysz? – spytał.
Ale ja już nie słyszałem.
– Lubię takich facetów Jak ty – powiedział Mazzoni, gdy pożerałem trzecią porcję parówek.
Nie wiedziałem dokładnie o co mu chodzi, ale na wszelki wypadek uśmiechnąłem się porozumiewawczo. Od godziny jechaliśmy bardziej uczęszczaną drogą, mijając coraz więcej drzew i zieleni. Opuszczałem krainę „złych ziem". Byłem z tego zadowolony. Jedynym kłopotem był fakt, że Mazzoni, wzorowy rolnik, dobry ojciec rodziny, jechał do domu i za nic nie dawał się uprosić o to, aby odwieźć mnie do miasta z lotniskiem, albo chociaż większym dworcem. Śpieszyło mu się i chyba trochę złośliwie pocieszał mnie, że raz na dwa dni z jego miasteczka odjeżdża autobus. Najwyraźniej uważał, że należy mu się towarzystwo do końca podróży.
W knajpie najwięcej ludzi stało przy barze, większość w drelichowych spodniach i identycznie skrojonych bluzach. Jedyna w tym gronie kobieta sprawiała wrażenie zawstydzonej. Dopiero później zrozumiałem, że jej wypieki pochodzą z ginu, którego szklaneczkę dzierżyła w dłoni. Właściciel stał spokojnie za ciżbą klientów i z nostalgią przecierał szkło. Wytarłem usta i odsunąłem talerz. Mazzoni zarechotał. Wyglądał na człowieka ceniącego dobre jedzenie. Wyszliśmy na zewnątrz. Byłem syty, w zasadzie wyspany, a letni wiatr rozpogodził mnie do reszty. Staliśmy pośrodku placu otoczonego paroma domami z czerwonej cegły. Były odrapane i aż prosiły o remont. Między nimi stał masywny budynek z wieżyczką, gdzie duży zegar miał albo kilkugodzinne opóźnienie, albo był zepsuty.
– Ty się spieszysz? – spytał niespodziewanie Mazzoni.
– Tak – odparłem z radosną nadzieją w głosie.
– Więc masz pecha – odparł i zaśmiał się, aż jego wielki brzuch zaczął podskakiwać na wszystkie strony.
Zauważyłem, że ma przepoconą koszulę nad sprzączką paska od spodni.
– Mam tutaj jedną sprawę do załatwienia – wyjaśnił, macając się po kieszeniach. – Zrób mi przysługę za przysługę i poczekaj na mnie. Dobrze?
Podeszliśmy do wozu. Otworzył drzwiczki.
– Włącz sobie radio i posłuchaj muzyki. Za godzinę powinienem wrócić – uśmiechnął się podejrzanie i zarechotał.
– O Boże! – pomyślałem.
Gdybym miał taki śmiech, to do końca życia chodziłbym ponury…
Włączyłem na pełny regulator pierwszą lepszą stację i z uwagą obserwowałem jego kroki. Szedł zdecydowanie ku sobie wiadomemu celowi. Czekałem z pozornym rozluźnieniem do chwili, gdy nie skręcił za jeden z murowanych domów. Wyskoczyłem z auta i pobiegłem za nim, opatrzności zostawiając pilnowanie dobytku. Z myślą, iż ostatnio często mam okazję do biegów dopadłem ściany budynku. Spokojnie, aby nie zwrócić uwagi przechodniów, wychyliłem się zza rogu. Mazzoni wchodził właśnie do drzwi małego domku o białych ścianach i nic nie wskazywało, aby był to posterunek policji. Drzwi momentalnie zamknęły się, Stałem ważąc decyzję. Gdy Mazzoni wchodził do środka dostrzegłem jedną rzecz, co do której chciałem się upewnić. Zrobiłem krok, potem następny.
– Witaj kotku – powiedziała korpulentna pani, gdy zapukałem dwukrotnie do drzwi.
Nawiasem mówiąc, nie mam pojęcia dlaczego do drzwi tych instytucji puka się zawsze w ten sam sposób.
– Można? – spytałem z rozbrajającym uśmiechem.
– Naturalnie – odparła, lustrując mnie z góry do dołu. – Nie chcę być nachalną, ale sądzę, że kąpiel by ci się przydała.
Rozwiała moje ostatnie wątpliwości.
– Wedle pani uznania.
Roześmiała się i pociągnęła za policzek.
– Pierwszy raz u nas jesteś?
Kiwnąłem głową i westchnąłem z ulgą. W hallu, do którego weszliśmy nie było Mazzoniego, tylko dwie przeciętne dziewczyny. Zmrużyły oczy na mój widok. Posłałem im perlisty uśmiech.
– Tam są łazienki – pokazała ręką. – Odśwież się, a potem zapoznam cię z dziewczynami.
Goniony szmerem chichotów zamknąłem drzwi. Po prawej stronie były kabiny i momentalnie wiedziałem, w której znalazłbym Mazzoniego. Podśpiewywał i rechotał w sobie tylko właściwy sposób. Na palcach podszedłem do okna. Było starannie zamknięte, lecz nie okratowane. Kilka ruchów, podskok. i już byłem na zewnątrz. Zostawiłem je uchylone i po paru minutach byłem już w samochodzie. Z ręką na schowku przemyślałem parę faktów. Wyszło mi, iż Mazzoni nie wyjdzie stamtąd zbyt szybko i jest to dla mnie jedyna szansa na rychły powrót do stolicy. Wyciągnąłem kable, postękałem, zadrapałem dłoń, ale już druty miałem spięte na krótko. Wytoczyłem wóz na drogę. Teraz już wiedziałem, że mam przed sobą kilkanaście godzin jazdy. Z boku, na siedzeniu, rozłożyłem mapę. Przyznaję, że uśmiechnąłem się od ucha do ucha, gdy uzmysłowiłem sobie, iż to Mazzoni będzie musiał korzystać z tego, kursującego co dwa dni autobusu. Jedyne w czym czułem się nie w porządku to świadomość, że on już chyba nigdy nie weźmie autostopowicza. Westchnąłem na tyle głośno, żebym usłyszał, iż mam wyrzuty. Opony z sykiem pożerały taśmę asfaltu.
Dwukrotnie po drodze musiałem nabierać benzyny, ale najwyraźniej posługiwanie się cudzą kartą kredytową miałem we krwi.
Wreszcie stolica. Nie miałem zamiaru jechać do domu, wydawało mi się to zbyteczne. Zaparkowałem z tyłu uniwersytetu, tak aby samochód z odległą rejestracją nikomu nie rzucał sią w oczy. Tylnym wejściem, po schodach przeciwpożarowych wszedłem do środka. Był wczesny ranek i spodziewałem się zastać Rischa już u siebie w gabinecie. Zawsze przychodził najwcześniej z nas wszystkich. Zapukałem do sekretariatu i wszedłem. Panienka miała refleks, gdyż zdążyła wrzucić do szuflady książkę zanim ukazałem się jej oczom.
– Jest profesor? – spytałem. Na twarzy dziewczyny mieszało się zdziwienie z uspokojeniem.
– A to pan? Nie, nie ma go.
– Jeszcze nie przyszedł.
– Dzisiaj go w ogóle nie będzie. Prosił, żeby zostawić mu wiadomość, jak będzie coś pilnego.
Odezwało się we mnie przeczucie tak natrętne, że nie mogłem go powstrzymać.
– Pewnie ma pracę dla wojska? Panna Ruff kiwnęła odruchowo glową i aż się zaczerwieniła.
– Panie profesorze, on prosił, abym nikomu o tym nie mówiła.
Posłałem uśmiech, jakim podrywam dziewczyny.
– Sam mi o tym mówił parę dni temu, tylko wyleciało mi to z głowy. Zrobiłem świadomie pauzę.
– Więc kiedy wiem co on robi, niech pani powie, gdzie mogę go teraz znaleźć. Bardzo mi na tym zależy.
Pokręciła główką.
– Ale powie mu pan, że wyjątkowo dałam adres?
– Oczywiście, przecież tak właśnie było.
– Departament Zdrowia, ulica Długa 5.
– Dziękuję – cmoknąłem ją w policzek i wyskoczyłem na korytarz.
Panna Ruff coś tam jeszcze szczebiotała.
Departament Zdrowia mieścił się w dzielnicy banków i przedstawicielstw handlowych. Ciągły hałas, spaliny i ruch przez okrągłą dobę stanowiły humorystyczne miejsce na umieszczenie tego typu instytucji, ale nie to miałem teraz w głowie.
Przez główne wejście bez trudu dostałem się do środka. Dopiero, gdy minąłem okienko z napisem „Informacja" i ruszyłem ku schodom, zaczął się mały rozgardiasz. Zza biurka sprytnie schowanego za palmami wyszedł smutny mężczyzna. Głowę bym dał, że poza nim ożywiło się w okolicy jeszcze parę osób.
– Proszę o przepustkę!
– Przepustkę? – jęknąłem w duchu – ja nawet dowodu nie mam.
– Przepraszam – udawałem głupiego. – Chcę się widzieć z profesorem Rischem z Uniwersytetu.
– Przykro mi, ale taki pan u nas nie pracuje.
– Ja wiem, że on tu nie pracuje, ale sądzę, że znajduje się teraz na terenie gmachu. Pokręcił przecząco głową.
– To niemożliwe, musiałbym o tym wiedzieć.
Zerknąłem na schody. Myśl, aby umknąć dyżurnemu i samemu poszukać Rischa wydała mi się niedorzeczną. Przyszło mi do głowy, że mam jednak pewien atut.
– Proszę mnie wysłuchać – zaryzykowałem. – Niech pan sprawdzi, czy przypadkiem nie poszukujecie człowieka o nazwisku Filip Stawic. Ja nim właśnie jestem.
Musiał sobie coś przypomnieć, bo tylko na pozór powolnym krokiem wrócił do biurka. Nachy-
lił się nad małym monitorem i pogmerał przy klawiszach. Nawet specjalnie długo nie wpatrywał się w wydruk.
– Więc twierdzi pan, że jest pan profesorem Stawicem – spytał z miną świadczącą, iż nie jest zbyt dobrym psychologiem.
Kiwnąłem radośnie głową.
– Niech pan słucha… – zaczął, ale jak się okazało, było to czyste pro forma.
Dwóch nie wiadomo kiedy zmaterializowanych mężczyzn chwyciło mnie pod ramiona i zrobiło coś takiego z rękoma, że chcąc nie chcąc musiałem prawie dotknąć czołem podłogi.
– Zaprowadzić do izolatki – usłyszałem z góry głos dyżurnego.
Ze świadomością, że zaraz połamią mi ręce, byłem niesiony do windy, potem prowadzony korytarzem, a następnie już chyba z nadgorliwości wepchnięty kopniakiem do małego pokoiku. Trzasnął zamek. Z twarzą na gumowym obiciu zacząłem odgadywać, gdzie mam ręce i nogi.
Pozwolono mi czekać nie więcej jak dziesięć minut. Jeślibym nawet wątpił czy to głos Rischa, to pierwsze słowa, jakie usłyszałem rozwiały wszelkie wątpliwości.
– Filip czy ty wiesz na jakie niebezpieczeństwo nas narażasz?
Stary, poczciwy Risch. Nie dziwi się, że żyję. Nie cieszy, iż nie zalano mnie azotem, a za to w imię obrony ogółu karci mnie za inicjatywę.
– Słyszysz mnie?
Poszukałem wzrokiem oczka kamery, ale obite ściany były tak jednolite, że już miałem im pogratulować dobrej roboty.
– Słyszę. Posłuchaj mnie lepiej. Opowiem wszystko, co dotyczy ostatnich dni. Później, jeśli uznacie, że jestem chory, to możecie napuścić gazu i rozwiązać definitywnie sprawę.
Risch coś zabulgotał, ale ostro mu przerwałem.
– Proszę mnie posłuchać, to wam się przyda.
Opowiedziałem wszystko o laboratorium, o ucieczce z Pallisonem, ukrywaniu się na wzgórzach i tak dalej. Kiedy skończyłem poproszono, abym poczekał. Czas ciągnął się jak guma. Starałem się myśleć o czymś innym.
Siedziałem tyłem do drzwi i nawet nie zauważyłem, kiedy je otworzono. Ujrzałem, iż umieszczono za nimi plastykową śluzę z wpustami manipulacyjnymi.
– Podejdź do drzwi. Musimy pobrać krew. Podałem rękę anonimowym rękawicom. Podciśnieniowa strzykawka bezboleśnie wyssała mi parę centymetrów krwi. Poproszono, abym wrócił na miejsce i drzwi zamknięto z powrotem.
Przyszli po godzinie. Głośny hałas świadczył, iż tym razem obeszli się ze śluzą bez ceregieli. Pierwszy wszedł profesor, za nim dwóch wojskowych ze zmieszanymi minami. Żeby nie było wątpliwości, Risch miał na sobie mundur w randze majora. Stałem niepewny, aż objął mnie ramionami i mocno uścisnął.
– Jesteś zdrów! Wybacz, że to tak długo trwało, lecz musieliśmy się upewnić.
– Znaleźliście go? To był mutant? Risch uśmiechnął się do dwóch facetów. Odpowiedzieli mu blado.
– Nie mówiłem, że to zdolny chłopak? – Pchnął mnie ku wyjściu. – Właśnie wczoraj uzyskaliśmy ostateczną pewność. Ta diabelska Elfemia przyjęła trudną do wykrycia formę, prawie niewykrywalną w cytoplazmie, ale mamy ją.
– Wiecie już co wywołało mutację? Zaprzeczył ruchem głowy.
– Jeszcze nie. Właśnie nad tym pracujemy. Zwrócił się do jednego z mężczyzn.
– Proszę o formalne dołączenie profesora Stawica do naszej grupy w charakterze eksperta. Wojskowy przymknął potakująco oczy.
– Dobrze, wyrażam zgodę. Byłem znów sobą.
Jeden z trzech osobników zapukał do mieszkania zajmującego pół piętra, co w tej dzielnicy świadczy o dużych możliwościach finansowych właściciela. Otworzył im chudzielec około trzydziestki. Ubrany był w wytarte levisy, nie dopiętą koszulę dżinsową i śnieżnobiałe adidasy. Chyba żałował, że nie zdążył ich jeszcze wybrudzić. Jeden z przybyłych podsunął mu pod nos rękę z otwartą legitymacją. – Można? – spytał popychając drzwi.
Właściciel spokojnie przytrzymał je, z uwagą skonfrontował zdjęcie z twarzą i dopiero wtedy zdjął łańcuch. Weszli do pokoju.
– Proszę wybaczyć, ale wyjeżdżam z kraju na parę miesięcy i muszę skończyć pakowanie.
Spojrzeli na siebie, porozumiewawczo błyskając oczyma.
– Nie zajmiemy panu dużo czasu. Chcemy tylko dostać jedną informację.
Rzeczywiście wyjeżdżał. Otwarte szafy, meble zakryte pokrowcami i parę spakowanych walizek
było wystarczającym alibi. Gdy rozmawiał, do ostatniej torby pakował starannie owinięte w plastyk koszule i bieliznę.
– Jestem do panów dyspozycji.
– Pan zna Jorga Helgstroma?
– Tak, od kilku lat
– Czy pan wie czym on się zajmuje?
– Jest bakteriologiem, czy coś koło tego. Nigdy tym się dokładnie nie interesowałem. Czy coś mu się stało?
Ten z legitymacją zrobił nieokreślony ruch ręką.
– Miał wypadek i przez najbliższych parę dni będzie nieprzytomny. Niestety, posiada on bardzo ważną dla nauki informację. Mianowicie dostarczył swojemu laboratorium interesujący środek chemiczny, który, jak nas poinformowano, może być świetnym lekiem na zaburzenia układu krążenia. Wypadek spowodował, iż instytut dysponuje tylko minimalną ilością tego środka, co naturalnie przerywa tok badań. Z zapisków dowiedzieliśmy się, że od pana dostał on ów specyfik. Czy mógłby pan udzielić informacji na ten temat?
Tamten już od paru zdań słuchał z większą uwagą.
– Domyślam się o co może chodzić – odezwał się po chwili i wyszedł do drugiego pokoju.
Najwyższy z przybyłych zrobił parę kroków do przodu, tak aby móc zerknąć przez uchylone drzwi.
– To będzie ta sprawa – powiedział człowiek wchodząc z kartką w ręku.
– Kiedyś zajmowałem się hodowlą kwiatów, teraz od kilku lat nie pozwalają mi na to obowiązki, ale jeszcze od czasu do czasu dostaję przesyłki z tej dziedziny.
Podał kartkę.
– Przesyłkę dostałem od nieznanego mi hodowcy z okolic Karlbone. Z listu wynikało, iż na bazie jakiegoś endemitu wyhodował Heliozę: kwiat o niecodziennym zapachu. W celu rozreklamowania wysyłał po kraju próbki nektaru. Prawdą jest, że miał on niesamowity zapach. Kto wie, gdyby nie mój wyjazd, może poprosiłbym o bliższe szczegóły.
– Czy ten nektar dostał od pana Helgstrom?
– Tak, wziął prawie wszystko. Zaraz, moment! – zamachał rękoma i rzucił się ku stoliczkowi nocnemu.
Z szuflady wyjął plastykowe pudełko z brązową, już pomarszczoną kulką substancji na dnie.
– Zostawiłem sobie trochę.
Otworzyli i z wyraźną obawą powąchali.
– Przecież to w ogóle nie ma zapachu. Człowiek roześmiał się.
– Zgadza się. Hodowca zaznaczał, że nektar po kilku tygodniach traci swoje właściwości; jest już do niczego. Dlatego chciał tym zainteresować kogoś z większą gotówką. Rozumiał, iż musi mieć dużą plantację, jeśli chce na to zwrócić uwagę przemysłu kosmetycznego.
Mężczyzna stojący dotąd z tyłu chrząknął.
– Rozumiemy. To chyba będzie wszystko, jako że adres hodowcy, jeśli się nie mylę, jest na firmówce listu.
Ten z legitymacją potaknął.
– W takim razie dziękujemy za informację i przepraszamy, że zwróciliśmy się w tak urzędowej formie. Ale pracownicy służby zdrowia bali się, że tylko policji powierzy pan tajemnicę.
Roześmiali się wszyscy, łącznie ze znajomym Helgstroma.
– Przekażcie panowie Jorgowi pozdrowienia ode mnie, jeśli będziecie mieli okazję.
Przytaknęli. W drzwiach minęli się z dwoma bagażowymi z napisem „Linco" na czapkach. Była to nazwa portu lotniczego, skąd odlatywały odrzutowce transkontynentalne.
Na jednym wolnym od wykresów i zdjęć kawałku biurka kończyłem pisać sprawozdanie, gdy do pokoju wszedł Risch. Gestem ręki poprosiłem, aby mi nie przerywał. Parę uwag i wątpliwości, które należy wyjaśnić i już mogłem pod spodem złożyć podpis.
– Gotowe – powiedziałem na głos, zadowolony z efektu kilkugodzinnej pracy. Wziął papiery w rękę.
– Nie da się odwołać wybuchu? – spytałem, ale on zajęty czytaniem, tylko pokręcił głową.
Trzy osoby miały decydujący glos w całej sprawie. Risch, jako inspektor Departamentu Zdrowia, nieznany mi szef sztabu na Okręg Północny Kowers i znany mi z telewizji sekretarz Departamentu Bezpieczeństwa Narodowego Steve Keler. Oni to podjęli decyzję, że po zebraniu wszystkich danych przez automaty, cały ośrodek ma zostać unicestwiony ładunkiem nuklearnym. Motywowano to nieodwracalnym skażeniem laboratorium i chęcią posiadania całkowitej pewności, że przez jakiś głupi przypadek wirusy nie wydostaną się na zewnątrz. Niestety testy wykazały, że po ogrzaniu odzyskają normalne cechy.
– Dobrze – powiedział Risch, odkładając na stół sprawozdanie. – Widzę, że doszliśmy do identycznych wniosków.
Uśmiechnąłem się pod nosem.
– Ten cholerny mutant ma tak niecodzienną budowę, że nic dziwnego, iż Pallison i jego współpracownicy nie mogli wpaść na ślad. Zresztą mieli na to za mało czasu.
– I nie mieli aparatu autodyfuzyjnego – dodał Risch – powinniśmy dziękować Japończykom, że bez wahania przysłali nam swój prototyp.
– Nie zapominaj, że obiecałem opisać im za to moją metodę krystaliczną.
Roześmialiśmy się, wiedząc, że w interesach nie ma uczuć.
– Mimo to sytuacja jest niejasna. Ciągle nie wiemy, co było przyczyną mutacji.
– Ludzie z departamentu szukają źródła, skąd pochodziła owa Helioza.
– W porządku, ale czy ona była przyczyną?
– Widziałeś zdjęcia dziennika Helgstroma. Ostatni zapis mówi, że zaczyna dawkowanie roztworu z Heliozy. Dalej kartki są puste.
– To wszystko prawda, ale wciąż wydaje mi się, że zapomnieliśmy o jednej rzeczy.
Zamilkłem i wstając zza biurka zacząłem się przechadzać po gabinecie tami i z powrotem.
– Powiedz mi, czy to możliwe, aby rzadki, lecz w zasadzie dawno poznany wirus mógł w zastraszającym tempie przeistoczyć się w coś aż tak odmiennego. Mam przeczucie, że grał tu rolę jeszcze jakiś czynnik, który przeoczyliśmy.
Risch był zmęczony i akceptował moje wywody, nie mając zamiaru wtrącać swoich trzech groszy. Swoją drogą, jakież walki wewnętrzne musiałem toczyć, aby się przekonać do tego człowieka. Na studiach, kiedy był jeszcze docentem, nazywaliśmy go Kalafior i przyznam szczerze, nie pamiętam dlaczego. Ludzie, gdy się przyzwyczają do złośliwości, nie mogą z niej zrezygnować, chociażby powód konfliktu dawno był nieaktualny.
– Moment! – krzyknąłem tak głośno, że aż Risch wzdrygnął słę w fotelu.
– Chyba wiem, co mi się nie podoba. Trzeba to sprawdzić.
Stanąłem przy drzwiach.
– Chodźmy. Muszę przejrzeć zapisy.
Risch poddał się memu zapałowi z chęcią wskazującą, iż sam potrzebuje czegoś nowego.
Nigdy bym nie przypuszczał, że baza wojskowa może być tak wygodna. Tego typu obiekty zawsze kojarzyły mi się z surowymi bunkrami, wysokim, posypanym tłuczonym szkłem murem i każdym pomieszczeniem wypełnionym pod sufit bronią. Tej ostatniej, jak mi powiedziano, rzeczywiście nie brakuje, lecz to nie powód, aby nie panowały tutaj znośne warunki. W końcu mieszkali tu ludzie. Kilka gabinetów, urządzone ze smakiem sypialnie, na korytarzach normalne dywany, i gdyby nie mundury, w których chodzono, nigdy bym nie pomyślał, że jestem w ośrodku wojskowym.
Kiedy schodziliśmy po schodach, ktoś zawołał za nami. Obróciłem się.
– Przepraszam, czy pan jest tym Stawicem, któremu udało się uciec z laboratorium?
Zerknąłem na Rischa, ale ten tylko wzruszył ramionami. Mężczyzna, który zadał to pytanie, był średniego wzrostu, silnej budowy, gruby w karku, o poczciwej twarzy. Nie znałem go.
– Tak, a dlaczego pan pyta? Pociągnął nosem.
– Ma pan niesamowite szczęście – odparł.
– Ja zaś za to, że nie dość czujnie sprawdzałem kontrolki, dostałem naganę.
– Przykro mi.
– Ależ nie! Dlaczego ma być panu przykro?!
– zawołał. – Analiza pańskiej ucieczki pozwoli na uniknięcie takich przypadków w przyszłości. Podrapał się w głowę.
– Ma pan szczęście – dodał i bez słowa oddalił się korytarzem.
– Słyszałeś? – zwróciłem się do Rischa, ale ten nie podjął tematu.
Weszliśmy do sali kontroli. Stąd kierowano automatami, które zjechały do laboratorium. Miały tam zostać na zawsze, gdyż śluzy zalano zaraz po tym betonem i plastykiem. Rząd siedzących wzdłuż ściany ludzi patrzył ze skupieniem w monitory śledząc ruchy robotów. Na najbliższym ekranie widać było fragment korytarza z leżącą na jego dnie cienką warstwą azotu. Był błękitny jak niebo i tylko leżący w nim powykręcany człowiek psuł cały efekt. Operator za pośrednictwem wysięgników automatu, sprawnie dobrał się do puszki mózgowej i wycinał właśnie kawałki tkanki do analizy. Nauczyłem się, że w bazie o całej historii w laboratorium mówi się jak o nieszczęśliwym wypadku. Martwy człowiek, ofiara nieszczęśliwego wypadku, polegającego na tym, iż inni ludzie z obawy o własną skórę, otruli go, a potem zamrozili, stał się z podmiotu zwykłym przedmiotem.
– Ciekawi, czy w przypadku zdrady tajemnicy, cały personel bazy też się rozstrzeliwuje? – pomyślałem w duchu i na tym poprzestałem. Wszedłem do kabiny razem z Rischem. Dzięki temu żądany materiał dostałem po minucie. Po raz czwarty miałem oglądać zgon Helgstroma. To obrzydliwe, ale nawet teraz nie wydawał mi się bliższym człowiekiem. Mimo kopiowania, taśma odtwarzała wszelkie szczegóły tak samo dobrze jak w pokoju Pallisona,
– … obróciłem się i to już się stało… – Helgstrom charczał wyraźnie tracąc oddech. – Zauważyłem, że Margaritt, Melza i Metody zataczają się jak pijane… – powietrze, ze świstem przechodziło mu między zębami. – Myślałem, że to jakaś reakcja powstrząsowa…
Kamera nie obejmowała całej twarzy. Zasłaniał ją blat stołu.
– Inne małpy chowały się po katach… potem nagle się zaczęło… – w tle nagrania słychać było odgłosy szamotaniny i zwierzęce wrzaski.
Wyłączyłem taśmę. Wiedziałem co znajdę dalej. Pytanie Pallisona, coraz bezładniejsze odpowiedzi, majaczenia i tak aż do końca. Zapaliłem światło w kabinie i wyjąłem zabrany z góry odpis.
– Posłuchaj, coś ci przeczytam – zwróciłem się do Rischa. – Jest to opis dotyczący przyczyn zgonu małp w wiwarium.
Risch milczał. Widać było, że jeszcze nie rozumie o co mi chodzi.
– Zauważ, iż raport posługuje się imionami małp. Było to możliwe, gdyż posiadają one tabliczki na szyi. Czytałem: w wiwarium znajdowało się sześć osobników… tak… trzy z nich: Margaritt, Metody i Melza zdechły w wyniku ekspansji wirusa, u trzech następnych: Olgi, Olstera i Ora zgon był kwestią minut, ale został przyspieszony przez użycie gazu kselonowego, świadczą o tym ślady w płucach, wybroczyny… i tak dalej. Rozumiesz?
Risch myślał jak diabli.
– Może nie wiesz, lecz w laboratoriach jest taki zwyczaj, że małpy z kolejnych transportów nazywa się imionami na tę samą literę alfabetu. Ułatwia to potem orientację. Ze słów Helgstroma i raportu wynika, że tylko u małp na literę „M" nastąpiła mutacja. Małpy na literę „O" uległy już wtórnemu zakażeniu. One to przecież miały w komórkach Ciałka Boriewa.
Mówiłem szybko, jakbym się bał, że mogę zapomnieć.
– Pallison mi mówił, że małpy były szczepione w dwóch grupach, w odstępie trzydniowym. Wniosek jest jeden. W ciągu tych trzech dni laboratorium, bądź sama sekcja zostały poddane jakiemuś wpływowi, który uczynił wirus Elfemii gotowym na mutację. Szturchnąłem go palcem.
– Rozumiesz! Ten cholerny środek mógł być tylko katalizatorem, mutacja mogła nastąpić wcześniej.
Risch nigdy nie wydawał mi się tak rześki jak wtedy, po moich słowach. Zerwał się z fotela.
– Poczekaj tu. Muszę sprawdzić jedna rzecz – powiedział i wyszedł.
Zagłębiłem się w fotel i jeszcze raz prześledziłem moje rozumowanie.
Risch wrócił wściekły jak diabli.
– Miałeś rację. Ci głupcy nic mi nie powiedzieli – klapnął na fotel. – Wyobraź sobie, że spytałem oficera z nadzoru, jakie były warunki fizyczne w dniach 12-15 kwietnia, bo jak sprawdziłem, te dni miałeś na myśli.
Potwierdziłem.
– Ten dureń zaczął coś oględnie mówić, że wszystko było w normie, ale wyczułem, że kręci i jak wsiadłem na niego z mordą, to skierował mnie do Kowersa. Ten niechętnie wyjaśnił o co chodzi. Wyobraź sobie, że ni mniej ni więcej, ale około stu pięćdziesięciu kilometrów stąd, dwunastego kwietnia miał miejsce nieudany podziemny wybuch jądrowy. Żeby było beznadziejniej, sama sprawa nie była zbyt czysta. Ktoś tam komuś podpłacił i w efekcie niejaki koncern „Oilex" dostał zgodę na detonowanie dwóch ładunków. Chcieli w ten sposób zwiększyć filtrowność skał.
Uderzył pięścią w otwartą dłoń.
– Wybuch okazał się dwudziestokrotnie silniejszy niż oczekiwano. Kowers twierdzi, że trudno ustalić przyczynę z powodu olbrzymich zniszczeń, podobno wszyscy tam zginęli. Najprawdopodobniej pod ziemią znajdowały się złoża pierwiastków naduranowych i bomba atomowa zadziałała jak zapalnik; ale to zmartwienie dla geologów.
– Jak można zatuszowywać taką sprawę?! – nie wytrzymałem.
– Zgadza się. Kowers chyba jest idiotą, bo powiedział mi, iż nie sądził, aby wzmożone promieniowanie jonizujące, jakiemu było poddane laboratorium kilka tygodni wcześniej, miało znaczenie. Przecież to było ponad pięć jednostek Galia.
– Rany boskie, aż dziw, że personel się nie rozchorował, ani ci żołnierze.
– Łamigłówka rozwiązana – Risch aż kipiał. – Należą ci się wielkie brawa, że nie dałeś się zamętlić.
Puściłem to mimo uszu.
– Więc tak, dwunastego szczepiona jest seria na „M", tego samego dnia, pod wpływem promieniowania wirus ulega mutacji i najprawdopodobniej przechodzi do postaci utajonej, druga seria małp szczepiona piętnastego ma zwyczajną Elfemię. Potem Helgstrom dawkuje środek, pobudza on zmutowany wirus i lawina toczy się.
Zamilkłem, gdyż przyszła mi do głowy pewna myśl. Sprawiła, iż poczułem się tak jakby ktoś mi położył na karku lodowatą dłoń.
– Trzeba się dowiedzieć, jaki zasięg miało promieniowanie i czy przypadkiem nie objęło jeszcze kogoś chorego na Elfemię.
Risch zrozumiał. Ujrzałem to w jego oczach.
– O zasięg się pytałem, nie wyszedł poza nasz kraj. Chyba nie wyobrażasz sobie, że w naszym klimacie ktokolwiek mógłby chorować na klasyczną dla tropików chorobę.
Mówił za dużo. Znaczyło to, że próbuje przekonać samego siebie.
– Przecież nigdzie indziej nie prowadzi się badań nad Elfemią, sprawdzałem to.
– A sprawdziłeś w raportach medycznych, czy przypadkiem nie przywlókł ktoś tej choroby z zagranicy?
– Nie, ale przecież od tylu lat…
Nie dokończył. Wiedziałem, że tak zrobi. Może tylko sądziłem, że wyjdzie normalnie, ale on po prostu wybiegł. Przyjrzałem się odbiciu w szkle monitora i zacząłem obgryzać paznokcie.
Po ponad pół godzinie czekania poszedłem na górę. Znalazłem go siedzącego w swoim gabinecie ze świeżym teleksem w ręku. Uczynił ruch jakby chciał mi go podać, ale ręka opadła na blat…
– Miałeś rację – powiedział cicho. – Zanotowano jeden przypadek Elfemii. Jedenastego kwietnia, na campingu w Nel Grando. Po tygodniowej kwarantannie, kiedy objawy ustąpiły, uznano orzeczenie za pomyłkę i zwolniono wszystkich do domu. Na tym campingu było sto piętnaście osób.
Usiadłem w fotelu.
Kiedy Risch odłożył raport, Kowers, szef sztabu na okręg północny, jeden z trzech wiceministrów broni, chyba po raz pierwszy w swojej karierze był blady.
– Panie generale – zwrócił się do niego Keler – domyśla się pan co prezydent powiedział po zapoznaniu się z tym raportem.
Kowers opuścił głowę.
– To mój zastępca, generał Sleyton podpisał zgodę na detonowanie ładunków.
– Pana były zastępca – odparł oschle Keler. Kowers najwyraźniej potrzebował kogoś, kogo mógłby trzasnąć w gębę.
– Tak – wydusił. – Po otrzymaniu telefonu z kancelarii prezydenckiej, udzieliłem mu natychmiastowej dymisji. Wiem, że będzie miał o to pretensje cały sztab.
– To mnie nie interesuje. Prezydent pamiętał, że oddał pan dla kraju nieocenione usługi i tylko dlatego zgodził się nie zauważyć, iż faktycznie akceptował pan nieobliczalne posunięcia generała Sleytona.
Kowers milczał.
– Ładunki nuklearne to nie marchewka, którą można handlować. Jak poza tym można było nie przeprowadzić dokładnych badań geologicznych, opierając się na tendencyjnych raportach koncernu „Oilex"? Prezydent życzy sobie również, aby pan osobiście wyjaśnił metody, jakimi generał Sleyton starał się ukryć całą sprawę – spojrzał wyczekująco.
– Zapewnię pana prezydenta, iż sprawę wyjaśnię do końca.
– Mam nadzieję – odwrócił głowę. – Proszę panie profesora o przedstawienie sytuacji w Nel Grando. Risch objął wzrokiem pozostałych mężczyzn.
– W dniu jedenastego kwietnia na campingu w Nel Grando zachorował człowiek o nazwisku Roland Cobb, będący pracownikiem centrali handlu zagranicznego. Tuż przed chorobą wrócił on z jednego z państw środkowoafrykańskich, gdzie został wysłany w misji handlowej. Zaraz po powrocie wziął miesięczny urlop i przyjechał bezpośrednio do Nel Grando. Lekarz, który go badał, stwierdził jako przyczynę choroby wirusowe zakażenie Elfemią. Temu człowiekowi, jego zdecydowaniu, możemy dziękować, że nie doszło do większej tragedii. Przekonał on komendanta tamtejszej policji o konieczności zamknięcia campingu i niewypuszczania nikogo do czasu przyjazdu komisji lekarskiej. Na czwarty dzień przybyła ona z Maxo i stwierdziła, że żadna z osób nie przejawia objawów Elfemii. Chorobę Rolanda Cobba uznano za nietypową grypę. Nasz lekarz musiał nasłuchać się z pewnością wielu nieprzyjemnych słów. Naturalnie kwarantanna została zniesiona.
Odłożył kartkę i wziął do ręki zapiski.
– Teraz pozwolą panowie, że przedstawię interpretację zgodnie z obecnym stanem naszej wiedzy. Jedenastego kwietnia u Rolanda Cobba wystąpiły pierwsze objawy Elfemii. Jako że okres zakaźny dla tej choroby zaczyna się również w tym czasie, możemy być pewni, że jedynymi osobami, które Cobb mógł zakazić, byli ludzie z campingu i służba lekarska w Nel Grando. Następnego dnia w wyniku promieniowania wirus uległ najprawdopodobniej mutacji i wszyscy zakażeni, łącznie z Cobbem, przestali odczuwać jego skutki. Mutant przeszedł w stan ukryty. Zaznaczam, nie mamy pewności, że to się stało, ale wiele na to wskazuje.
Steve Keler, sekretarz Departamentu Bezpieczeństwa Narodowego, zawsze z krystaliczną precyzją zadawał najkonkretniejsze pytania.
– Przyjmijmy to. Co i w jaki sposób może spowodować aktywizację choroby?
– Z tego co wiemy, zaszczepienie roztworu Heliozy daje stuprocentową pewność. Ale jest możliwe, że wystarczy sam kontakt węchowy.
– Czyli powąchanie tego kwiatu może wywołać reakcję?
– Nie możemy tego wykluczyć,
– Rozumiem – chwilę milczał. – Mogę teraz panom przekazać resztę informacji. Niestety, są one złe.
Ciężkie powieki Kowersa uniosły się w górę. Już obydwaj z Rischem czekali na słowa tego człowieka.
– Jak mi doniesiono przed samą konferencją, w domu ogrodnika, który wyhodował Heliozę miała miejsce kradzież. Według zeznań właściciela, jakie złożył wtedy policji, ukradziono mu dwie paczki po sto sztuk nasion każda. Dzisiaj w nocy próbowano kradzieży po raz drugi, tym razem sprawca został ujęty
Chwila ciszy, gdy oswajali się z tą wiadomością.
– Panie sekretarzu, to niemożliwe, aby sprawca wiedział jakie potencjalne niebezpieczeństwo kryje w sobie ta roślina. Albo jest to przypadek, albo ingerencja konkurencji.
– Zgadzam się z panem, profesorze. Dlatego poleciłem majorowi Zoltke, jednemu z najinteligentniejszych ludzi mego departamentu, aby za wszelką cenę wyjaśnił wszystkie okoliczności. Rekapitulując, w całej sprawie są dwa nurty. Pierwszy to ludzie z campingu, którzy w tej chwili mogą nosić uśpioną chorobę, a drugi to Helioza. Za wszelką cenę nie możemy dopuścić do ich połączenia się. Gdy tak się stanie, nie opanujemy sytuacji.
Risch uśmiechnął się blado.
– My będziemy robić wszystko, aby znaleźć antidotum.
Chyba każdemu zabrakło pewności w jego słowach.
Pokój był czarno-biały. Gdyby miano tu kręcić film kolorowy, byłoby to czystym marnotrawstwem taśmy. Teraz moża by było z równym powodzeniem ograniczyć się do filmu niemego. Siedzący po jednej stronie biurka major Zoltke sennie palił papierosa. Na krześle po drugiej stronie tkwił mały przykurcz o twarzy recydywisty i uśmiechał się z wyższością. Pilnujący drzwi dwaj policjanci byli kamiennie obojętni. Zoltke zgasił papierosa, tak aby aresztant widział, że została ponad połowa. Przełknięcie śliny było jedynym dowodem na to, że lubi palić.
– Więc twierdzisz, że włamałeś się do szklarni Froma po raz pierwszy tej nocy?
– Nie włamałem, ale wszedłem. Chciałem przenocować.
– Jasne! Masz tak rozwinięty instynkt, że przeszedłeś przez płot dokładnie w tym samym miejscu co włamywacz sprzed tygodnia, tak samo jak on zarzuciłeś na mur koc, aby się nie pociąć i dokładnie wiedziałeś, które kraty są podpiłowane.
Facet wzruszył ramionami i ze spokojem patrzył, jak Zoltke rusza ku niemu.
– Ty głupi, śmierdzący knocie, jeśli myślisz, że mi zależy na tym, abyś siedział, to się mylisz – mówił jakby od niechcenia. – Chcę tylko się upewnić czy to ty przed tygodniem ukradłeś nasiona ze szklarni, a jeśli tak, to dla kogo?
– Powiesz mi to, rozumiesz?! – syknął Zoltke facetowi w samą twarz. – Powiesz mi kto cię przysłał. Ja to po prostu muszę wiedzieć.
Tamten zaczynał się bać, ale szedł na zaparte.
– Proszę tu podejść – zwrócił się Zoltke do siedzących przy drzwiach. Podeszli.
– Podwińcie mu lewy rękaw i mocno trzymajcie.
Zrobili co kazał i ze zdumieniem patrzyli na jego czynności. Prowincjonalny posterunek w
Karlbone nie był przyzwyczajony do takich metod. Facet zresztą też. Zaczął się już denerwować, gdy Zoltke wyjął z torby strzykawkę i parę ampułek.
– Mam prawo do adwokata – coś sobie przypomniał.
– Nie żartuj – odparł major i ostentacyjnie powoli napełnił strzykawkę.
– Mam nadzieję, że nie dostaniesz zakażenia – dodał wbijając igłę w przedramię. Mimo iż facet wygiął się w uścisku policjantów, trafiła go prosto w żyłę.
– Będziesz za to siedzieć – czkał facet. – I tak wam nic nie powiem.
– Chłoptysiu – Zoltke ujął go pod brodę. – Jeśli myślisz, że był to środek na mówienie prawdy, to grubo się mylisz,
Ręką odesłał policjantów na miejsce. Facet siedział sztywno jakby połknął kij i z niepokojem wsłuchiwał się w organizm.
– Jest to pewien specyfik, który sprawi, że za chwilę dostaniesz zawału serca. Naturalnie nie prawdziwego, ale zapewniam cię, że będziesz się czuł, jakbyś miał ich dwanaście naraz. Czyżby? – spytał dobrodusznie, gdyż tamten ze skurczem bólu na twarzy chwycił się za serce.
– Będzie cię to boleć tak długo, jak ja zechcę. A jeśli uważasz, że przetrzymasz każdy ból, to zapewniam cię, że po paru godzinach tak sobie rozpierdolisz serce, że długo nie pociągniesz. Rozumiesz?
Facet krzyknął przeraźliwie i spadł na podłogę. Cierpiał,, gdyż nogi rytmicznie waliły o biurko. Zoltke spokojnie napełniał w tym czasie strzykawkę zawartością drugiej ampułki. Jeden z policjantów, chyba bardziej nerwowy, wyszedł z pokoju. Zoltke nachylił się nad leżącym.
– Słyszysz mnie, prawda?
Naprężona szyja nieomal że tryskała krwią, a palce jakby chciały wyrwać źródło bólu z piersi. Charczał i skomlał jednocześnie.
– Jeśli mi powiesz teraz wszystko, to dam ci środek – podsunął mu strzykawkę przed oczy. – Zaraz ci przejdzie.
Głowa faceta podskakiwała nierytmicznie, jakby podrzucana na niewidocznych wybojach.
– Zrozum – Zoltke zbliżył usta do ucha leżącego. – Ja muszę się tego dowiedzieć. Jeśli mi nie powiesz, to będziesz kaleką do końca życia. Będziesz już do niczego. No… powiedz czy to ty włamałeś się tydzień temu?
Ślina tocząca się z ust przeszkadzała tamtemu w mówieniu.
– Tak… – powiedział wraz z wielkim bąblem plwociny.
– Dobrze – łagodnie odpowiedział Zoltke. – A teraz gadaj kto cię wysłał. Zaraz ci wstrzyknę odtrutkę.
– Firma „Kipso", wicedyrektor Zayfel, chcieli sami hodować ten kwiat – dyszał. – Oni siedzą w kosmetykach.
Zoltke skinął głową.
– Po co włamałeś się po raz drugi? Twarz miał idealnie siną i grubymi na palec żyłami.
– Chcieli więcej nasion… miałem przywieźć im dwie paczki… jedną zgubiłem na lotnisku.
– Zgubiłeś? Na pewno?
– Jezu! Przecież bym nie kłamał, wszystko ci mówię. Daj zastrzyk ty pieprzony kapusiu! – wyglądało na to, że traci oddech.
Po zastrzyku prawie momentalnie jego ciało rozluźniło się i opadło na podłogę. Dało się wyczuć w powietrzu ostry zapach potu. Zoltke stał przy oknie, kiedy do pokoju wrócił policjant z komendantem posterunku.
– Panie majorze! Niech pan nie stosuje takich metod u mnie. Tak nie wolno.
Patrzył to na Zoltkego, to na leżącego człowieka.
– Jakie metody panie komendancie? Już po wszystkim. Przesłuchanie skończone. Można go zabrać do celi. Pana zmartwieniem niech będzie pilnowanie, a nie ocena mojej działalności. Dobrze?
Leżący ciężko oddychał przez usta. Komendant spojrzał na niego, na leżącą na stole strzykawkę i pokiwał głową.
– Rozumiem. Niech pan się nie martwi, będziemy go pilnować.
Przed wyjściem majora podali sobie ręce.
Wyspa Ormoz znajduje się dwanaście kilometrów od lądu stałego i już na pierwszy rzut oka nie można się spodziewać po niej zbyt wiele. Wysokie grzywacze biją tu zaciekle o skały prawie przez cały rok, a czarny i skalisty brzeg nie pokryty żadną roślinnością, powinien zniechęcić każdego nowo przybyłego. Tylko ktoś o dobrym wzroku i wyjątkowym szczęściu do pogody, może dojrzeć stąd ląd, jeśli wybierze się na brzeg, nie bojąc się wiatru, czy często padających deszczy. Jedyne osłonięte miejsce jest płytką zatoczką, gdzie po bokach na błocie leży zawsze gęsta piana. Wiedzie tutaj umocniony przez beton kilkunastometrowy kanał. W basenie zatoczki mogą się pomieścić dwa, może trzy kutry motorowe. Na samą połać wyspy trzeba się wdrapać ścieżką, biegnącą wydmuchanym przez wiatr żlebem, wciętym w stromy brzeg wyspy. Tam zaś znajdują się budynki postawione prawie sto lat temu przez nie istniejący już zakon Molezów, który jak się okazało, bardziej interesował się przemytem niż medytacjami. Wszystkie ich dobra, jak i samą wyspę przejął przed kilkunastu laty Departament Bezpieczeństwa Narodowego i używał w wiadomym tylko sobie celu. Główny gmach zakończony był wysokim na parę metrów masztem telewizyjnym, oplecionym pajęczyną dodatkowych anten.
Taki mniej więcej widok ukazał się moim oczom, kiedy przywieziono mnie tutaj helikopterem, abym mógł zgodnie z życzeniem Rischa zająć się ludźmi podejrzanymi o chorobę, których postanowiono ściągnąć z całego kraju. W pierwszej chwili wahałem się nad decyzją, ale wieść, że wernisaż Marii był wielką plajtą i świadomość, że szuka ona teraz pocieszenia, stanowiły dla mnie ostateczny argument. Zdobyłem się tylko na jedną rozmowę telefoniczną i sądzę, że stanowić ona będzie dla niej wystarczający pretekst, aby znaleźć sobie nowego adoratora.
Osobą, która rządziła na wyspie był komendant Fligerty, człowiek wyraźnie lubujący się w porządku i mający tendencję do zamordyzmu. Podejrzewałem go o to, że śpi z regulaminem pod poduszką. Już pierwszego dnia po przylocie przyszło mi przeprowadzić pierwszą z nim rozmowę.
– Panie Fligerty, proszę powiedzieć, ile osób może pomieścić ten budynek, przy zapewnieniu znośnych warunków?
Komendant myślał dobre kilkanaście sekund zanim się odezwał.
– Z pewnością trzysta osób tu się zmieści.
– Pańska załoga i personel medyczny liczą w sumie nie więcej niż czterdzieści osób. Skinął głową.
– Pan inspektor Risch przekazał mi listę osób, które mają być przywiezione tutaj na kwarantannę. Jest ich sto osiemnaście. Do tej pory przybyło osiemdziesiąt sześć. Prawda?
Mówiłem tak ładnie, że nie sądziłem, iż wyczerpię jego cierpliwość. Był jednak człowiekiem konkretnym.
– W porządku. Sądzę, że wiem o co chodzi. Chce się pan spytać, dlaczego w jednym z pawilonów trzymamy ponad dwadzieścia osób, nie pozwalając wychodzić im na zewnątrz.
– Zgadza się.
– Niech pan posłucha. Moim osobistym przełożonym jest sekretarz Keler i jego decyzje muszę wykonywać. Osoby, o których mówimy, przy próbie dostarczenia ich tutaj, stawiały opór i nie chciały zgodzić się na izolację. Nie znam szczegółów, ale wiem, że ich obecność u nas jest konieczna. Mam rację?
Potaknąłem, czując niesmak do całej tej sprawy.
– Dlatego kazano mi trzymać ich w zamknięciu. Poza tym opiekują się nimi lekarze.
– Opiekują?! – wydąłem wargi. – Przecież oni trzymają ich na środkach oszałamiających. Równie dobrze mogliby ich związać.
Fligerty głośno wytarł nos i uśmiechając się do siebie, schował chusteczkę.
– Panie profesorze, powiedzmy sobie szczerze, przysłano pana tutaj nie do opieki nad pacjentami, ale do robienia jakichś tam badań. Niech pan to robi, a resztę zostawi nam, bo my jesteśmy odpowiedzialni za tych ludzi.
Pożegnałem się oschle i wyszedłem na korytarz. Nowo przybyłych łatwo dawało się rozróżnić po niepewnych minach i zagubionym spojrzeniu. Oficjalnie powiedziano im, że choroba, na którą zapadł Cobb na campingu przed dwoma miesiącami, była rzadko spotykaną odmianą, tu wymieniano łacińsko brzmiącą nazwę, i ze względu na to, że okres inkubacyjny może przeciągnąć się do pół roku, taki czas muszą zostać pod opieką lekarską. Żadne wizyty ani kontakty telefoniczne nie wchodziły w rachubę. Zgodzono się jedynie na listy. Zapewniono ich, że nie będą mieli najmniejszych kłopotów z pracą, gdyż opiekę nad nimi miał przejąć minister tego resortu. Również przydzielono człowieka, który miał dbać o ich interesy bankowe i urzędowe. Tego, że wszystkie pisma i listy były starannie cenzurowane, nie mówiąc o tych, które przychodziły z zewnątrz, już nikt nie musiał wiedzieć. Co bardziej ciekawskich straszono przepisami zdrowia, mamiono obficie zaopatrzonym barem, biblioteką bądź salą gier. Tych najbardziej zadziornych i dociekliwych odizolowywano od ogółu i umieszczano w bocznym pawilonie, gdzie całymi dniami leżeli naszpikowani środkami psychotropowymi. Ale nie zdarzało to się zbyt często. Chociażby dlatego, że wszystkich ludzi już zawczasu podzielono na cztery grupy nie mające praktycznie kontaktu z sobą.
Ja mogłem się poruszać po całym terenie, ale sugerowano mi niedwuznacznie, że moje miejsce jest w pracowni. Tam też i większość czasu spędzałem. Mając do pomocy asystenta i dwóch analityków, sporządzałem zestawy i próbowałem jeszcze coś wyssać z materiałów zebranych w laboratorium. Ono samo już nie istniało. Podobno poza niewielkim uszkodzeniem pobliskiej bazy, wybuch przebiegł bez zarzutu. Niestety, wszelkie analizy porównawcze, dodatkowe odczyty nie przynosiły nic nowego. Naturalnie, wiedziałem coraz więcej o budowie mutanta, o zmianach chorobowych, ale nie mogłem wpaść na trop jakiegokolwiek przeciwśrodka. Swoją drogą, od momentu, kiedy uznano, że nie będzie się przeprowadzać doświadczeń na aktywnym wirusie domyślałem się bezowocności dalszych działań. Ale sam przyznawałem, że ryzyko było zbyt wielkie.
Zostały mi jeszcze badania pacjentów. Pobierałem im krew i wycinki tkanki, ale zgodnie z oczekiwaniami wirus nie ujawnił się. Nie było to rzeczą zaskakującą, jako że miał się znajdować w stanie latacyjnym.
Najbardziej byłem ciekaw wyników u Rolanda Cobba, który z całą pewnością był zarażony i wedle wszelkich znaków na niebie i Ziemi powinien być nosicielem mutanta. Przez trzy dni męczyłem go na wszelkie możliwe sposoby i nic. Gdybym nie znał sytuacji, mógłbym mu przypiąć tabliczkę z napisem „okaz zdrowia". Ale trzeba przyznać, że ten człowiek zainteresował mnie również z innych powodów.
Krępy, lekko siwiejący na skroniach, nosił grube okulary. W chwilach zdenerwowania jego twarz przypuszczalnie nabierała żywych kolorów. Mówię przypuszczalnie, gdyż nigdy nie zdarzyło mi się go widzieć zdenerwowanym. Zawsze spokojny, sumiennie zgadzał się na wszystko, co z nim wyrabiałem. Ostatniego dnia badań, kiedy wiedziałem już, że jego osoba nie przyniesie nic nowego medycynie, popatrzył na mnie znad opuszczonych okularów i najspokojniej w świecie powiedział:
– Jestem pewien, że nie powiedzieliście nam wszystkiego o całej sprawie.
Gdyby był w tej chwili w pokoju ktoś poza nami, musiałbym wystąpić z całą serią okrzyków oburzenia i zdziwienia, ale w tej sytuacji mogłem milczeć. Patrzył na mnie, a potem pokiwał głową.
– Rozumiem, dyskrecja przede wszystkim. Pan jest w porządku, ale ludzie Fligerty'ego nie podobają mi się.
– To są lekarze służb wewnętrznych, mają wysokie kwalifikacje.
– Medyczne może, nie znam się na tym, ale moralności w nich nie ma za grosz.
– Dlaczego pan tak sądzi?
– Przecież to się rzuca w oczy. Ich największym zmartwieniem jest to, aby nikt stąd nie uciekł. Poza tym, domyślam się na czym polega ten rozstrój psychiczny, któremu tak nagle ulega część z nas.
– Na Boga – pomyślałem. – On mówi o tych z pawilonu.
– Dlatego też siedzę cicho i nawet nie chcę wiedzieć, co tu jest grane. Nie chcę wiedzieć w każdym razie do chwili, gdy nie wymyślę jak stąd można uciec. Gdy już będę wiedzieć, wtedy się zastanowię. To mi polepszy punkt widzenia.
– Dlaczego pan mi to wszystko mówi?
– Dlaczego? – rozszerzyły mu się oczy. – Jedziemy na tym samym wózku. Pan przecież pracuje na uniwersytecie.
Skinąłem głową.
– Tacy ludzie nie mieszają się do podobnych spraw, chyba że przypadek ich zmusi. Wstał, widząc moje zaskoczenie.
– Umiem dużo wypić, a gadane też mam, dlatego ochrona pozwala mi na trochę więcej niż innym. Może wymyślę jak można opuścić ten uroczy zakątek.
Był już u drzwi, kiedy zawołałem za nim.
– Proszę się nie martwić!
– O co?
– To, co pan mówił wstanie między nami.
– Sądzi pan, że gdybym tego nie wiedział, mówiłbym cokolwiek?
Zostawił mnie z chaosem w głowie. Przypomniał mi też, że od czasu, gdy przestałem widywać Rischa straciłem rozeznanie, co się dzieje na zewnątrz. Jak to Risch powiedział?
– Pamiętaj, tutaj pilnujemy tylko jednej sprawy. Jest jeszcze druga, z tą może być o wiele gorzej.
Przez kratownicę pól, w stronę jedynej ocalałej kępy drzew, jechały transportery wojskowe i gazik. W nim to na rozkraczonych nogach, trzymając się rękoma ramy, jechał generał Kowers. Wręcz czuł w ustach smak goryczy, tej, którą były zaprawione jego myśli.
– Dlaczego akurat mnie musiało to spotkać? – przeżuwał z wściekłością. – Zawsze takie sprawy załatwiało się po cichu, a tu taki cholerny zbieg okoliczności.
Wiedział, że musi teraz uważać na każdy swój krok, gdyż nawet najmniejsze potknięcie może definitywnie pogrzebać jego dalszą karierę. Poczucie bezradności utrwalało się z każdym przejechanym metrem. Bezmyślnie patrzył na mur otaczający posiadłość Eskina Froma, człowieka, który wyhodował Heliozę. Przez niskie zarośla można było dostrzec błyski dachów szklarni ustawionych równymi rzędami, prostopadle do drogi. Jeszcze parędziesiąt metrów i zatrzymali się przed zamkniętą bramą. Chłopcy najwyraźniej wzięli sobie do serca jego słowa o zdecydowanym zachowaniu, gdyż już dwóch przeskoczyło bramę. Dwa cięcia i droga stała otworem. Niszcząc gazon przed wejściem, zatrzymali się przy ścianie niewielkiego, ale pamiętającego z pewnością ubiegły wiek dworku. Przez duże drzwi wyszedł na ganek Eskin From.
Był chudym i drobnym człowieczkiem, około pięćdziesiątki, zadbanym, eleganckim i obrzydliwie cynicznym. Wystarczyło raz zobaczyć jego twarz, aby zrozumieć, że poglądy i czyny tego człowieka zależą wyłącznie od ich opłacalności. Wąskie, bezkrwiste wargi potrafiły się uśmiechać do wszystkiego, co mogło przynieść pieniądze. Teraz ich jeszcze nie czuł i dlatego, mimo wczesnej pory, stał na stopniach z gładko ulizanymi na tył włosami i naciągniętym na twarz grymasem oburzenia.
– Czy mogę wiedzieć, jakim prawem wjechali panowie na mój teren i zniszczyli mi kwiaty?
Z gazika stojącego akurat pośrodku połamanych tulipanów, wysiadł Kowers, Jego leniwe i pozornie nieruchome oczy wycelowały w twarz Froma.
– Pan jest właścicielem? – spytał, jakby mogły być co do tego wątpliwości.
– A… – From aż się jąkał – pan myślał, że kim?
Kowers sapnął.
– Wolę nie mówić, gdyż nie chcę mieć sprawy o zniesławienie.
From wybałuszył oczy.
– Jak pan powiedział? Kowers machnął ręką.
– Uspokój się pan, dobrze?
Wyskakujący z wozów żołnierze w biegu otoczyli półkolem rozmawiających mężczyzn. Trzeba przyznać, że From dostrzegł to i już nie powiedział paru wyrazów, które przyszły mu na myśl.
– Jestem generał Kowers, wiceminister broni – przedstawił się jego antagonista. – Powiem krótko, bo nie mamy czasu. Dzisiaj nad ranem przelatujący nad tą posiadłością samolot, w wyniku awarii komory zrzutowej, zgubił kilka pojemników, z – nazwijmy to – czynnymi biologicznie substancjami. Jest sprawą najwyższej konieczności, aby nastąpiło ich jak najszybsze unieszkodliwienie. W każdej chwili może nastąpić skażenie gleby i powietrza. Skutki będą nieobliczalne.
From zawinął poły szlafroka i usiadł na stopniu.
– Ale ja mam pecha – jęczał. – Najpierw włamania, teraz wy. Szybko znajdźcie te pojemniki, żeby mi tylko terenu nie zniszczyły.
– My musimy je natychmiast zniszczyć, panie From.
– A kto zapłaci za szkody?
– Pan mnie nie zrozumiał. My nie mamy czasu na ich szukanie. Dla pewności spalimy całą pańską posiadłość, łącznie z domem i to w ciągu najbliższych godzin.
From uniósł głowę ku górze tak powoli, jakby miał tam kilkukilogramowy odważnik.
– Czy pan zwariował?! Cały mój dobytek, ja tu mieszkam od trzydziestu lat… cały mój dobytek – głos rwał mu się z przejęcia.
Twarz Kowersa nie wyrażała ani zdumienia, ani przestrachu z tej prostej przyczyny, że nie wyrażała żadnych uczuć.
– Ma pan piętnaście minut na zebranie dokumentów, pieniędzy, biżuterii, czy diabli wiedzą czego jeszcze. Naturalnie to wszystko będzie poddane profilaktycznemu odkażeniu. Ile osób znajduje się w tym domu poza panem?
Hodowca był tak oszołomiony, że zanim zaczął ponownie wrzeszczeć, odpowiedział:
– Moja narzeczona, pomocnik i trzy osoby służby. Czyście…
Kowers po prostu zamknął mu usta dłonią. From coś bulgotał, lecz wielka mięsista łapa dusiła słowa.
– Niech pan wysłucha do końca. Sprawdziliśmy wartość całej pańskiej nieruchomości i urząd podatkowy podał wartość sześciuset tysięcy. Zakładając, że jak każdy uczciwy podatnik, zaniżył pan oszacowanie, czynniki odpowiedzialne za zgubienie pojemników zgodziły się wypłacić odszkodowanie na półtora miliona.
Uwolnił usta Froma.
– Jakie mam gwarancje?
– Moje słowo – warknął Kowers – A także świadomość, że dyskutuję z tobą, kiedy w każdej chwili może nas szlag trafić.
Odwrócił głowę.
– Niech pan, kapitanie, weźmie sześciu ludzi i pomoże temu człowiekowi zabrać rzeczy, tak samo zróbcie z resztą domowników.
– Wyście oszaleli, albo to ja zwariowałem – stękał From – człapiąc pod górę i tylko sprawne ucho wychwyciłoby subtelną zmianę w jego głosie, jaka nastąpiła od chwili, gdy padła suma półtora miliona.
Pół godziny później sześć osób w asyście żołnierzy odjechało wozem sanitarnym do punktu, gdzie miano się przekonać, czy przypadkiem w zabranych rzeczach nie znajdują się jakieś nasiona. Setka żołnierzy przeszukiwała teren posiadłości. Kowers nie chciał mieć na sumieniu czyjegoś życia.
Dwie godziny później pięć Kobr, przystosowanych do zrzucania ładunków powietrznych, przyleciało znad pól. Ułożyły się w koło i zawisły wysoko nad posiadłością Froma. Kiedy oddalony od nich o parę kilometrów Kowers uznał, że nadeszła pora, wysłał rozkaz rozpoczęcia akcji. Od helikopterów momentalnie oddzieliły się duże, podobne do cystern pojemniki. Z furkotem otworzyły się nad nimi czasze spadochronów. W miarę jak helikoptery na pełnej prędkości uciekały za widnokrąg, z pojemników począł się wydobywać gęsty aerozol zawiesiny. Tryskając pod dużym ciśnieniem pokrywała całą przestrzeń nad parkiem, opadając na drzewa, dom, szklarnie. Z daleka wyglądało to jakby ktoś zrzucił wielką górę waty cukrowej. Kiedy pojemniki opadły na wysokość kilkunastu metrów, rozpoczął się ostatni akord całego przedsięwzięcia. Z ustawionego w bezpiecznej odległości wozu pancernego trysnął cienką smugą promień lasera i pomknął ku chmurze zawiesiny. Igła energii wbiła się w mgłę, która w mgnieniu oka, bez żadnych płomieni, czy kłębów dymu, przybrała barwę przerażającej bieli.
W ogniu, dorównującym temperaturze żaru atomowego wyparowywały drzewa, dom, metal, ziemia i szkło. Gdyby ktoś spojrzał w stronę tego piekła, mógłby nieodwracalnie uszkodzić wzrok. Z rykiem dobiegającego gromu snop bieli podniósł się w górę i zalewając blaskiem całą okolicę znikł w chmurach. Fala podmuchu przygniotła ich do ziemi. Kiedy podnieśli głowy, z chmur zaczynał opadać ciężkimi i tłustymi kroplami deszcz. Spadał na wielki szklisty placek, parując i z sykiem uciekając z powrotem ku niebu. Deszcz wiedział co robi. Był tu bezużyteczny. Na tym obszarze, stopionym na wiele centymetrów w głąb gruntu, już nic nie miało rosnąć. Plantacja Eskina Froma przestała istnieć.
Jeśli wyjedzie się ze stolicy szosą oceaniczną, to około dwóch kilometrów za ostatnimi budynkami można zauważyć wysoki biały parkan, otaczający kompleks parterowych budynków. Gdyby komuś przyszło do głowy zatrzymać się przy nich, to niewątpliwie zwróciłby jego uwagę dziwny zapach snujący się po okolicy. Kiedy wciągnie się go do nosa, człowieka ogarnia zaskoczenie gdyż zbyt wiele źródeł mu się z nim kojarzy. Tutaj to właśnie ma swoją wytwórnię firma „Kipso", mająca apetyt na zajęcie czołowego miejsca wśród wytwórców kosmetyków i perfum Aby tego dopiąć, utrzymuje ona sześć plantacji dostarczających całkiem pokaźną ilość materiału do przeróbki. Dwie z nich były efektem udanej fuzji z mniejszym, ale szczycącym się paroma rewelacjami zakładem. Naturalnie – słowo udana – odnosi się tylko do firmy „Kipso". Jasne jest, że każda progresywna instytucja musi dysponować reprezentacyjnym lokalem mieszczącym biura i salony, gdzie można olśnić klienta i przeprowadzić z nim rozmowę w miłym otoczeniu. Warunki te spełnia czteropiętrowy budynek, leżący w luksusowej dzielnicy miasta stołecznego. Cały biały, ze świecącym nocami dyskretnym neonem, korzystnie prezentuje się na tle otaczających go banków.
Pewnego letniego dnia szklane drzwi przekroczył mężczyzna z czarną teczką i zwiniętym rulonem gazety giełdowej w ręce. Dziewczyna z informacji uśmiechnęła się serdeczniej niż to było jej obowiązkiem. Pracowała tu już od paru miesięcy, a poza mechanikiem z garażu jeszcze nikt nie zainteresował się nią poważniej. Ten zaś mężczyzna pasowałby w sam raz.
– Chciałbym znaleźć wicedyrektora Zayfela.
– Musi pan wjechać na drugie piętro – poprawiła pozornie niedbałym gestem włosy. – To będzie pokój 213.
– Dziękuję bardzo – odparł i odwrócił się ku windzie.
Dziewczyna kwaśno uśmiechnęła się do jego pleców.
Mężczyzna szybko odnalazł odpowiedni pokój i zapukał.
– Proszę – odpowiedział kobiecy głos.
W środku, przy biurku, za pokaźnych rozmiarów maszyną do pisania, siedziała młoda i ładna kobieta.
– Czy zastałem pana Zayfela? Załamała ręce w rozpaczy.
– Och… niestety pan dyrektor jest bardzo zajęty i obecnie nie dysponuje czasem. Proszę podać swoje nazwisko…
– Momencik – przerwał jej mężczyzna. – Jestem major Zoltke z Departamentu Bezpieczeństwa Narodowego. Proszę zanieść panu Zayfelowi tę kopertę. Sądzę, że to go przekona.
Już przy słowie „departament" dziewczyna zerwała się na równe nogi. Na stojąco była jeszcze piękniejsza, wysoka, proporcjonalnie zbudowana. Bez słowa popatrzyła na Zoltkego i uruchomiła interkom.
– Panie dyrektorze – zawołała głośno. – Musi pan natychmiast przyjąć jedną osobę.
W głośniku coś szemrało, słychać było kobiecy chichot i szuranie.
– Kto to jest? – warknęło.
– Major Zoltke z Departamentu Bezpieczeństwa.
– Aha – powiedział Zayfel i umilkł.
Minęło parę minut, w ciągu których Zoltke zdążył zapoznać się dokładnie z wystrojem sekretariatu. Przez uchylone drzwi wyszła z gabinetu chuda jak śledź wywłoka. zrobiła do niego oko i ignorując sekretarkę wyszła na korytarz. Zdążył jeszcze raz się przyjrzeć obrazom na ścianie, gdy sekretarka poprosiła go do środka.
Dyrektor Zayfel, gruby jak hipopotam, siedział rozlany w fotelu i miętosił papiery wyjęte z koperty. Oddychał przez usta, przewracając przy tym przekrwionymi oczyma. Policzki pulchne jak zjełczały bekon miały mniej więcej taką samą co i on barwę.
– Nie rozumiem, dlaczego ten człowiek oskarża mnie w swoich zeznaniach – wydusił. – Sądzę, że ktoś chce mnie skompromitować.
Zoltke pogardliwie wyszczerzył zęby i zapalił Camela. Z papierosem w ustach studiował twarz Zayfela.
– Pracuję nad firmą od kilkunastu lat i nigdy nie zhańbiłem się jakąkolwiek nieprawością. Chyba sam pan nie wierzy, abym mógł się parać szpiegostwem przemysłowym, jak wy to nazywacie. Zapewniam pana, że nigdy nie widziałem tego człowieka na oczy i nie pozwolę, aby czyjaś prowokacja zrujnowała mi firmę. Zbyt wiele pracy w nią włożyłem.
– Tym więcej pan straci, jeśli nie powie pan prawdy.
Zayfel gwałtownie wstrzymany w swej elokwencji, nie mógł wydusić ani słowa i ciężko dyszał. Zoltke zgasił na wpół wypalonego papierosa w popielniczce i powiedział:
– Mamy zeznania tego człowieka – co było prawdą – i posiadamy świadka, który zaręczy, że widział was razem – co już nie było prawdą.
Zayfel milczał.
– Niech pan zauważy, że jestem z departamentu, a nie policji. Zapewniam pana, że zrobię wszystko, aby odzyskać całą partię nasion dostarczonych tutaj. Jeżeli pan mi je odda, gotowi jesteśmy zapomnieć o całej sprawie.
Przechylił się do przodu.
– W przeciwnym razie zgnoimy całą tę firmę, a pana postawimy w stan oskarżenia o zdradę stanu. Ekipa specjalna tylko czeka na mój sygnał, aby przeszukać ten budynek, fabrykę, pański dom i parę innych miejsc. Przypadkiem o całej aferze dowiedzą się dziennikarze i z pewnością zepsują wam opinię, na którą pan tak ciężko pracował.
Zayfel nie był pewien czy zrozumiał.
– Panu chodzi tylko o te nasiona?
– Tak – potwierdził Zoltke tonem zmęczonej cierpliwości – z powodów, których nie muszę ujawniać, są one dla nas niezbędne – uniósł palec w górę. – Wszystkie. Wiemy ile było w jednym pudełku.
– Ależ – hipopotam rozpływał się. – To przecież nie jest dla nas tak ważne. Uniósł się i podszedł do okna.
– Powiedzmy, że rzeczywiście dostały się w moje ręce – bełkotał odsuwając kotary.
Zabawne było to, że zamiast okna, stała tam duża szafa pancerna. Zayfel niemal rozpłaszczył się na niej, aby zasłonić wykręcany kod. Zoltke już po chwili trzymał w ręku tekturowe pudełko. Wyjął z teczki kuwetę i małą szufelkę. Nie zwracając większej uwagi na Zayfela, począł przeliczać nasiona. Były wielkości słonecznikowych pestek o brązowej i spękanej powierzchni.
– Zgadza się – powiedział Zoltke, gdy skończył. – To jest połowa, proszę mi teraz dać drugie pudełko.
Zayfel zamachał rękoma.
– To nieprawda! To jest wszystko.
– Nieprawda? Przecież w zeznaniach jest wyraźnie napisane, że za pierwszym razem dostarczono panu dwie paczki nasion.
– Ależ to kłamstwo! – skomlał z czerwonymi plamami na twarzy. – Ten człowiek miał przywieźć dwie paczki, ale jedną zgubił na lotnisku. Kretyn, dla ostrożności, jak sam to nazwał, trzymał jeden pakunek w kieszeni marynarki, a drugi w plastykowej torbie. Poszedł się napić do baru i zapomniał ją zabrać. Gdy wrócił po paru minutach, torby nie było na półce.
– Ja mam w to wierzyć? – Zoltke spytał sceptycznie.
– Ależ tak było. Gdybym wiedział jakiemu patałachowi płacę, to nigdy bym go nie zatrudniał. Przecież dlatego kazałem mu iść tam po raz drugi. Myśli pan, że trzymałbym nasiona w szafie, gdyby ich ilość była wystarczająca?
Zoltke ostrożnie uniósł telefon z biurka i położył go sobie na kolanach.
– Ja w ogóle mało myślę panie Zayfel – odparł unosząc słuchawkę. – Wolę działać, gdyż widzę, że z panem dogadać się nie można.
Zayfel krzyknął i potykając się dopadł jego ręki.
– Niech pan nie robi rewizji! To nie ma sensu – krzyczał opryskując śliną Zoltkego. – Ja naprawdę nie kłamię, proszę mi wierzyć.
Major strząsnął go z ręki i chustką przetarł twarz.
– W porządku, chciałem się tylko upewnić. Hipopotam sapnął i z ręką na sercu doczłapał do fotela.
– Panie majorze – stękał – proszę mi wierzyć.
Zoltke starannie zebrał rozrzucone fotokopie i położył na trzęsącym się brzuchu Zayfela.
Gdy przechodził przez sekretariat odwrócić głowę ku dziewczynie.
– Niech pani da mu coś na serce, chyba się zdenerwował.
Sekretarka odprowadziła go spojrzeniem do drzwi.
Z każdym dniem pobytu na wyspie moja samotność pogłębiała się, wyżerając wszelkie chęci i siły do pracy. Brak jakiejkolwiek informacji od Marii świadczył, iż próba rozstania się z nią udała się i to aż za dobrze. Kto wie, może gdyby było inaczej, poprosiłbym Rischa o zwolnienie z tutejszych zajęć. Już od dawna wiedziałem, że osiągnąłem maksymalny pułap wiedzy przy, dostępnyrn mi materiale. Jedynie wybuch epidemii mógł zmienić stan rzeczy. Swoiste było to, iż już dawno przestałem się obawiać tej możliwości. Nie wiedząc co począć, byłem bliski stanu, kiedy człowiek jest przekonany, że to wszystko co robi i co go otacza, jest bez sensu. Zmiana w mojej degrengoladzie moralnej nastąpiła w parę dni po ściągnięciu na wyspę wszystkich osób, które przebywały na campingu w Nel Grando.
Wyszedłem po południu na spacer poza obręb budynków i mimo zacinającego deszczu wytrzymałem tam ponad godzinę. Ogłuszony szumem fal, zmarznięty, w przemoczonym ubraniu wróciłem do środka z zamiarem wykonania natychmiastowej kąpieli w gorącej wodzie z dodatkiem szklaneczki whisky. Dlatego w pierwszej chwili nie zrozumiałem sceny, jaka rozegrała się na korytarzu przed jednym z pokoi. Dwóch sanitariuszy próbowało wejść do środka, czemu uporczywie przeszkadzał człowiek za drzwiami.
– Przyślijcie komendanta! – krzyczał. – Powiedzcie mu, że muszę wrócić do mojej żony. Won chamy!
Wokół szamoczących się mężczyzn zdążył zgromadzić się mały tłum. Stali i patrzyli, nie mówiąc ani słowa. Tylko jedna z kobiet zaczęła cicho płakać. Gruchnęły wyłamane zawiasy i dwaj sanitariusze wpadając do środka pochwycili umykającego mężczyznę.
– Zbrodniarze! Zabijecie moją żonę! – wrzeszczał, ale słowa przestały być zrozumiałe, gdy pociągnięto go w głąb pokoju.
Tłum nie poruszył się i chyba stałby tak długo, gdyby nie posiłki ludzi z ochrony. Stanowczo, nie starając się specjalnie zachować pozorów, rozproszono pacjentów po korytarzu. Na mnie, dzięki znaczkowi w klapie, nikt nie zwracał uwagi. Po kilku minutach już tylko nieliczne osoby mogły dostrzec nosze niesione przez sanitariuszy w kierunku pawilonu. Obsługa naprawiała drzwi i porządkowała pokój.
Ktoś położył mi rękę na ramieniu, był to Cobb.
– Widziałeś? Pokiwałem głową.
– Wczoraj z nim rozmawiałem – opowiadał nie przejmując się moim milczeniem. – Pojechał z żoną do Paryża. Jest tam klinika onkologiczna. Mówił, że tylko tam potrafią operować raka piersi, a w każdym razie dają nadzieję. To kosztuje, dużo. Zadłużył się, spekulował, ale osiągnął swój cel. Ludzie z departamentu wywlekli go z hotelu i w tajemnicy przed policją francuską przywieźli do kraju. Prosił ich, aby zaczekali choć parę dni, gdyż żona jego właśnie miała tego dnia operację. Chciał być przy niej. Mówił, że będzie go potrzebować, lecz nic z tego. Przywieźli go tutaj i chyba dzisiaj nie wytrzymał.
Patrzyliśmy z Cobbem na siebie w milczeniu. Lekko drgał mu lewy policzek. Znów położył rękę na moim ramieniu.
– Jesteś przemoczony, idź odpocznij. Wpadnę do ciebie po kolacji i z kimś zapoznam – pchnął mnie dłonią.
Otumaniony obróciłem się w nadanym mi kierunku.
– Filip! – zawołał jeszcze. Gdy odwróciłem głowę, uśmiechnął się satanicznie i teatralnym szeptem powiedział:
– Wiem już, jak stąd można uciec. Zapamiętaj to – przymrużył oko i poszedł w głąb korytarza.
Dopiero w pokoju przypomniałem sobie,. że jestem przemoczony.
Zgodnie z obietnicą przyszedł koło ósmej. Miał na sobie koszulę nie pierwszej świeżości, o zbyt małych guzikach najrozmaitszych kolorów. Niewiele mówiąc, poprowadził mnie korytarzem, a potem schodami na niższe piętro. Zanim zapukał do drzwi, powiedział parę słów szeptem:
– Nie pozuj! Bądź sobą, to cię polubi.
Pewności nie mam, ale jestem święcie przekonany, że już wtedy zdawał sobie sprawę czym możemy się stać dla siebie, ja z Jolą. Gdy ujrzałem ją pierwszy raz, siedziała sama w pokoju, robiła na drutach, zerkając od czasu do czasu na telewizor. Miała ciemnoniebieskie, wpadające w zieleń oczy, figurę, którą wyraźnie uwydatniał obcisły fason wełnianej sukni, giętką i pełną. Drobne stopy i nogi o łydkach rasowej klaczy. Spodobała mi się, mało, zachwyciła od pierwszego spojrzenia. Nie pamiętam już gdzie Cobb ją poznał i jak mnie przedstawił. Wiem tylko, że świadomie wyszedł po niecałej godzinie, zostawiając nas samych sobie. Mówiliśmy o wszystkim, badając i rozgryzając się nawzajem. Ona, w przeciwieństwie do mnie, nie unikała tematu naszego pobytu na wyspie. Wiedziała sporo, a domyślała się jeszcze więcej. Nie powiedziałem jej wszystkiego, nie wtedy. Śmiała się w cudowny sposób, spontanicznie, wkładając całą duszę w swoją radość. Potrafiła momentalnie przejść z nastroju na pozór ponurego do gwałtownej, szczerej wesołości.
Kilkakrotnie złapałem się na tym, że staram się położyć dłoń na jej ręce czy ramieniu, ale za każdym razem trafiałem na pustkę bądź oparcie kanapy. Figlarne ogniki w oczach świadczyły, że nie był to przypadek.
Była inteligentna, nie w sensie zarozumiałej, komputerowej maszynki, wprost przeciwnie. Wielu rzeczy, o których opowiadałem nie znała i z cichym zachwytem słuchała nowości. Ale wystarczył moment, abym przybrał trochę zarozumiały, bądź pewny siebie ton, a już jednym celnym zdaniem obalała mnie na ziemię Później nazwałem to mądrością życiową i zabójczą intuicją. Miała ją.
Dlatego też tego pierwszego wieczoru wyrzuciła mnie od siebie właśnie w chwili, gdy zaczęło mi się wydawać, iż jestem w jej typie. Na pożegnanie zburzyła moje włosy i śmiejąc się zamknęła drzwi.
Oszołomiony i rozpierany dawno zapomnianą radością, wróciłem do pokoju. Leżałem długo w nocy nie mogąc zasnąć. Zapomniałem, że mogą istnieć takie dziewczyny. Otrzaskany przelotnością uczuć, powszedniością gestów zrozumiałem, że napotkałem fenomen, coś jedynego w swym rodzaju; w każdym razie dla mnie.
Następnego dnia do południa praca, mimo bezcelowości, szła jak po maśle. W czasie obiadu nastąpił przełom. Wyszedłem wcześniej od innych i zacząłem przechadzać się po budynku, mając nadzieję, że napotkam ją wcześniej, czy później. Do jej pokoju nie odważyłem się pójść. Niestety, mimo wydeptania kilku kilometrów podłogi, nie napotkałem szukanej twarzy. Cobb też gdzieś zniknął. Podejrzewałem go, iż wykorzystując znajomości u ochrony wyszedł na zewnątrz. Przez okno widać było, iż deszcz pada bez przerwy cały dzień. Parszywy klimat.
Po kolacji czując się tak, jakbym połknął garść błota, poszedłem do baru. Wszyscy pili tu na umór. Nic dziwnego, przy tak niskich cenach, aż się o to prosiło. Kilku najbardziej ponurych facetów wyglądało na rekonwalescentów z pawilonu. Alkohol robił równie dobrą robotę jak brom, widać to było na pierwszy rzut oka. Najstraszniejsza była cisza, w jakiej wszyscy doprowadzali się do stanu nieprzytomności. Żadnych rozmów, śmiechów, bądź przekomarzeń, tylko twarde i tępe zdecydowanie aby się urżnąć. Nic dziwnego, że z biblioteki nikt tu nie korzystał.
Nie pijąc ani kropli wyszedłem na korytarz i po chwili dotarłem do pokoju na parterze. Radość, z jaką mnie powitała nasuwała przypuszczenie, że nie była całkowcie pewna wizyty. Skórę na delikatnych kościach policzkowych pokrył blady rumieniec. Otwarta książka świadczyła, że czytała. Znów siedliśmy naprzeciwko siebie i mówiliśmy. Mogło mi się zdawać, ale dzisiaj w jej oczach, w głosie było coś innego, bardziej osobistego. Coś, co z reguły trzyma się głęboko schowane w zakamarkach duszy i tylko czasami okazuje komuś, jednemu. Zdawała się nie dostrzegać, iż już od paru minut trzymam rękę na jej dłoni. Nie ruszałem palcami. Wydawało mi się to zbędne, burzące przyjemność, jaką czerpałem z ciepła ręki.
Tego wieczoru Jola mówiła o sobie, wylewając olbrzymi zapas słów nagromadzony w czasie tygodni odosobnienia. Nie starałem się być partnerem w dyskusji, wolałem słuchać i uśmiechać się od czasu do czasu. Mój Boże! Nigdy bym nie przypuszczał, że pewne rzeczy mogą mnie jeszcze bawić. Było już dobrze po północy, kiedy to się stało. Ostatnim błyskiem intelektu pojąłem, że przestaję rozumieć co do mnie mówi. Krew dudniła w uszach.
– Jola – powiedziałem – nie masz pojęcia, jak się cieszę, że się spotkaliśmy – zachichotałem. – Temu draniowi Rolandowi powinienem postawić dużą wódkę.
– Tylko uważaj, on ma wszelkie cechy na przyszłego alkoholika – odparła, patrząc z uwagą na moje manewry.
Aby być bliżej przyklęknąłem na jedno kolano.
– Lubisz mnie trochę?
– Tak, tylko nie chcę, abyś mówił przez zęby.
Na moment powstrzymałem moje wędrujące ręce.
– Wcale nie mówię przez zęby – powiedziałem z takim skurczeni szczęk, że aż się obydwoje roześmieliśmy.
Ręce drżały mi jak nowicjuszowi.
– Podobam ci się? – spytałem, czując przez sweter sprężystość jej ciała.
– Tak – chwyciła moje dłonie – ale nie psuj wszystkiego.
Poczułem zapach, jej zapach. Nie używała perfum, nie musiała.
– Kocham cię – szepnąłem i zanurzyłem się głową tam, gdzie sweter krył unoszące się w rytm oddechu pełne piersi.
Moje dłonie szukały, pieściły i obejmowały w zafascynowaniu nowością. Szarpnięcie i dostałem w twarz dwa razy. Mocno.
– Wyjdź natychmiast! – krzyknęła zrywając się z kanapy.
Stałem nic nie rozumiejąc. Wypchnęła mnie za drzwi i głośno trzasnęła zasuwką.
Po pół godzinie siedzenia na ławce w korytarzu poszedłem do baru i kupiłem pół litra. Siedząc u siebie w pokoju, patrząc na własne nogi, ze świadomą premedytacją urżnąłem się w sztok.
Następny dzień przesiedziałem w pracowni. Mój pogląd na świat ulegał tak kolosalnym zmianom, że zapomniałem o wyspie, chorobie i całym tym cholernym bałaganie.
Wieczorem, na korytarzu, ona zaczepiła mnie pierwsza. Ani słowem nie wspomniaia o tym, co się zdarzyło. Ponownie znalazłem się u niej w pokoju i tak jak pierwszego dnia wyleciałem w chwili, gdy zaczynało mi się coś tam wydawać. Tym razem przy pożegnaniu zapięła mi guzik przy koszuli.
Kilka następnych dni minęło podobnie. Mniej więcej po tygodniu, kiedy zaczynałem się przyzwyczajać do sytuacji, zaraz po przyjściu pchnęła mnie na fotel i demonstracyjnie zamknęła zasuwkę. Następnie opierając ręce na moich ramionach powiedziała parę rzeczy na mój temat. Potem zgasiła światło i tej właśnie nocy zrozumiałem, iż spotkałem dziewczynę życia.
Keler, Kowen i Risch siedzieli razem od paru godzin. Sekretarz był szczególnie zrównoważony. Risch przez ostatnie dni miał okazję pojąć, że nie przypadkiem ten człowiek piastuje swoją funkcję.
– Podsumowując – mówił powoli, dobitnie akcentując poszczególne słowa – przesłuchania i rekonstrukcja wypadków jednoznacznie ustaliły, że sto nasion Heliozy rzeczywiście zostało zgubionych na lotnisku „Betley'a". Mimo ogłoszeń i innych form kontaktów z przypadkowym znalazcą, ten się nie zgłosił. Racje stanu nie pozwalają na otwarte ogłoszenie całej sprawy, przede wszystkim dlatego, iż nie ma pewności, że odniesie to skutek. Groziłoby to nieobliczalną paniką. Tak więc, mimo znalezienia i odosobnienia wszystkich potencjalnych chorych, celu nie udało się osiągnąć. Mówiąc alegoriami, jeden z naszych potoków umknął nam z rąk. W takiej sytuacji nie wolno podejmować ryzyka.
Umilkł, gdyż Kowers przechylił się do przodu, jakby chciał coś powiedzieć. Ale on sięgał tylko po butelkę wody mineralnej.
– Właśnie – Keler jak zahipnotyzowany patrzył na pijącego. – Pan, profesorze Risch, czytał nam przed chwilą prognozę biegu wypadków, jakie by nastąpiły, gdyby chociaż jedna osoba uległa chorobie. Liczba czterech milionów zgonów w pierwszym tygodniu, z dalszym ich wzrostem w dniach następnych jest możliwością, jakiej za wszelką cenę musimy uniknąć. Powtarzam, za wszelką cenę!
Risch był blady i wyglądało na to, że zaraz zwymiotuje.
– Powtarzam raz jeszcze. Prezydent zrzucił ciężar podjęcia decyzji na nasze głowy. Mówił dużo na temat wszechstronnego przeanalizowania sytuacji, ale wiadome jest, że zaakcentuje każdą decyzję. Więc jaka ona będzie?
Kowers westchnął.
– Jestem za unieszkodliwieniem tych ludzi.
– To będzie morderstwo – powiedział cicho Risch.
– Pan, lekarz, specjalista tak mówi? – Keler chciał mieć jednomyślną decyzję, albo posługiwał się maksymą: zbiorowa odpowiedzialność to żadna odpowiedzialność.
– Dobrze – Risch schował twarz w dłoniach – zgadzam się. Niech tak będzie.
– A więc zadecydowaliśmy – odparł Keler ocierając czoło. – Ja zajmę się opinią publiczną, rodzinami. To trzeba delikatnie rozegrać. Niestety, będzie to nas trochę kosztować.
Nikt się nie odezwał.
– Czy pan, panie Risch zajmie się szczegółami?
Risch rozpaczliwie ruszał powiekami, zanim zrozumiał co Keler ma na myśli. Skinął głową.
– Sądzę, że należy zakończyć tę przykrą sprawę w ciągu pięciu dni, dla dobra ogółu – dodał sekretarz, nie mogąc się nie podeprzeć czynnikiem nadrzędnym.
Wydawało się, że padną jeszcze jakieś słowa, ale na szczęście był to już w zasadzie koniec narady.
Wróciliśmy z Jolą ze spaceru, gdzie znaleźliśmy cudowne miejsce. Osłonięte od wiatru, z falami walącymi w skały pod stopami, akurat pasowało do naszych nastrojów. Owinięci płaszczem opowiadaliśmy tam tylko dla siebie stworzone historie, czekając na decyzje co do naszego przyszłego losu. Byliśmy optymistami i było to normalne, gdyż zakochani zawsze są tacy.
Rischa zastałem w pokoju. By! tak przejęty, że nawet nic pozwolił mi zdjąć płaszcza.
– Pojutrze wieczorem likwidujemy wyspę – zaczął. – Taka zapadła decyzja.
– To znaczy, że wracamy do domu?! – było to zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe. Risch spojrzał na mnie błagalnie.
– Nie, Filipie – pokręcił głową. – Uznano, że należy ich wszystkich… zabić – głos mu drżał.
Usiadłem, mając idiotyczne przeświadczenie, że taką scenę już kiedyś w życiu widziałem.
– Zwariowaliście?!
Patrzył na mnie swoimi oczami krótkowidza i wyglądał jakby się miał za chwilę rozpłakać.
– Zaginęła część nasion Heliozy. Nie można pozwolić na najmniejsze ryzyko, że ktokolwiek z tych ludzi zetknie się z nimi. A trzymać ich tutaj w nieskończoność nie można. Lepiej zrobić to wcześniej.
Chyba tylko instynkt podszepnął mi, że należy siedzieć spokojnie. Ależ z jaką rozkoszą chwyciłbym go wtedy za gardło, zrzucił na podłogę i walił tą żałosną mordą o ścianę, aż by cały obryzgał się krwią i mózgiem. Robiło mi się niedobrze. Nie słyszałem nawet co mówi.
– Słyszysz Filip? Leć ze mną. Nie ma powodu abyś asystował przy tym do końca, a to już jest koniec, rozumiesz?
Potrząsnąłem głową.
– Nigdzie nie jadę. Zostaję tutaj.
– Na co ci to. Obydwaj wiemy, że starałeś się, ale badania, które robiłeś niczego nie wniosły. Przez te parę dni nic się nie zmieni.
Zarzuciłem płaszcz i z całym spokojem stanąłem przy drzwiach.
– Zostaję. Zobaczymy się po wszystkim. Wzruszył ramionami.
– Może masz rację. Nie wiem.
Gdy wychodził, zadałem jedno pytanie.
– Kiedy to będzie i jak?
– Pojutrze wieczorem. Do kolacji domiesza się pewien środek – westchnął. – Przynajmniej będzie bezbolesne.
Zamknąłem starannie drzwi i stanąłem przy oknie. Dojrzałem jego sylwetkę, gdy wsiadał do helikoptera. Milknący łoskot był świadectwem, iż pozbyłem się go na jakiś czas.
Siedzieliśmy w trójkę: ja, Jola i Cobb. Do zmierzchu brakowało niewielu minut. Obecnie wiedzieli już tyle samo co ja.
– Nie ma sensu ujawnianie przed ludźmi ich sytuacji – mówiłem. – Po pierwsze jest nas za
mało, a obsługa zbyt mocna. Po drugie nie są oni zdolni do żadnej zorganizowanej akcji, a tylko taka może przynieść skutek. Pamiętajmy, że pilnują nas pracownicy departamentu. Kwestią minut byłoby przybycie posiłków. Cobb chrząknął.
– Nie mamy technicznej możliwości dostarczenia ich na brzeg. Przy tej pogodzie dla większości byłaby to pewna śmierć.
Silny wiatr wiejący od rana zapowiadał zmianę pogody.
– Trzeba uciec tak, aby możliwie najpóźniej to spostrzegli. – Jola zawsze była konkretna.- Trzeba się dostać do którejś z redakcji stołecznych gazet.
Zgodziliśmy się z nią.
– A więc uciekamy w trójkę – skwitowałem. – Tylko w jaki sposób? Cobb uważnie przecierał szkła okularów.
– Mówiłem wam, że trochę zaznajomiłem się z ochroną – mówił. – Oni lubią wypić. Szczególnie ci, co pilnują przystani. Wiem, że dzisiaj jeden z nich ma imieniny i jestem pewien, że będzie moment, w którym bez kłopotu da się zejść do przystani.
– Ale tam też pilnują.
– Tej nocy nie będą, ręczę wam. Popatrzcie na niebo, zbliża się sztorm.
Miał rację. Było za ciemno Jak na tę porę dnia. Pierwsze bicze deszczu chlasnęły w okno.
– Alkohol i sztorm to za dużo, aby chciało im się uważać.
– Sądzisz, że uda się nam dopłynąć? Głos Joli był troszkę za spokojny.
– Sądzę.
Trzęsącymi się dłońmi wygładziłem serwetę na stole.
– Czym będziemy uciekać, chyba nie ścigaczem?
– Nie. Dzisiaj jest wtorek, a we wtorki, nie wiem czy wiecie, przypływa tutaj kuter rybacki dowożący zaopatrzenie. Wraca zawsze w środy. Jest to solidne bydlątko, swojego czasu zdążyłem mu się przyjrzeć.
– Poradzisz sobie z nim? Kiwnął głową.
– Musimy się spieszyć – dodał. – Przygotujcie się do drogi i nie zabierajcie niczego, poza tym, co można włożyć na siebie. Rzeczy ubierzcie ciepłe, ale nie krępujące ruchów. Idę do nich i gdy stwierdzę, że są gotowi, przyjdę tutaj, do pokoju.
Kiedy wyszedł, Jola spojrzała na mnie takim wzrokiem, że bez słowa przytuliłem ją do siebie. Rozpłakała mi się w ramionach.
Wiatr wył jak wariat. Żelazny uścisk jego porywów dusił za gardło i tamował oddech. Tnący zakosami deszcz oślepiał, odbierając ciepło. Cobb zbliżył się do nas aby lepiej go było słychać.
– Dziesięć minut temu siedzieli wszyscy w środku. Idę się upewnić. Czekajcie.
Oddalił się w ciemność ku jasnym plamom domku strażniczego. Obok niego przebiegała ścieżka, jedyna droga, którą przy tej pogodzie można zejść do przystani. Oślizgłe kamienie zbocza były gwarantowanym samobójstwem dla każdego kto chciałby wybrać inną trasę. Jola drżała w moich ramionach.
– To nie ze strachu – szeptała – tak mi jest lepiej.
Mnie też było lepiej. Deszcz ustał na moment, kiedy Cobb szarpnął mnie za rękaw. Jak duch wynurzył się z ciemności.
– Szybko – powiedział.
Starając się nie poślizgnąć zbiegaliśmy w dół. Mijając domek słyszeliśmy odgłosy pijackiej awantury, chyba się tłukli. Miałem nadzieję, że nie za mocno i że nie ściągną na nas uwagi. Podziwiałem Cobba. Był już po czterdziestce, na pozór dystyngowany pracownik handlu, a ruchy miał jak komandos, bądź traper. Sądziłem, że wiele ciekawych rzeczy znalazłbym w życiorysie tego człowieka.
Wreszcie przystań. Tu wiatr prawie nie dochodził. W słabym świetle jedynej latarni dostrzegłem fale na wodzie. Wyglądała jak misa z gęstą oliwą niesiona w drżących rękach olbrzyma.
Łódź była nieduża, ze sporym pokładem i kabiną na końcu rufy. Poza trójką ludzi i kołem sterowym praktycznie nic więcej nie mogło się tam pomieścić. Na pokładzie stało parę skrzynek. Wyglądały na nie rozładowaną część transportu. Nie przywiązaliśmy do nich większej uwagi. Kuter nie był w ogóle zabezpieczony, tak że po zrzuceniu dwóch cum byliśmy wolni. Kabina po zamknięciu była nawet przytulna. Cobb trzymał rękę na rozruszniku, kiedy go powstrzymałem pokazując na domek strażniczy. Pokręcił głową.
– Nie usłyszą. Wiatr.
Zrozumiałem jak wiele będę zawdzięczał temu człowiekowi. Motor zaskoczył za pierwszym
razem. Wpłynęliśmy między dwie boje znaczące początek kanału. Lekki zakręt Pełna szybkość i myślałem, że zemdleję widząc to, co ujrzałem.
W blasku rozpalającej niebo błyskawicy zobaczyłem obsypane pianą wodne góry sunące ku nam z zadziwiającym impetem. Nigdy nie sądziłem, że morze jest czarne jak smoła. Wbiliśmy się w wodę, która zalała nas całych. Skrzynki stojące na pokładzie zdmuchnęło jak piórka. Jedna tylko o centymetry minęła kabinę. Palce Joli z zapałem robiły mi siniaki na ramionach. Kazałem jej usiąść na podłodze. Cobb, aby utrzymać równowagę, oparł się o ścianę, kurczowo trzymając koło sterowe.
Kolejna błyskawica i dalsze miażdżące ciosy wiatru. Rufa raz po raz tonęła w pianie, a dziób wyskakiwał ku niebu jak oszalały. Potem następował huk i kuter, nieomal rozłażąc się w szwach, zapadał się w kolejny odstęp między górami wodnymi.
Cobb coś wrzeszczał, chyba dokładnie nie wiedział, z której strony jest ląd. Nic dziwnego. Kuter tańczył na falach schodząc z kursu w najmniej spodziewanych momentach. Pod nami wciąż charczał, dławił się bijąc chwilami śrubą w powietrze silnik. Domyślałem się, że tylko jego praca utrzymuje nas jeszcze przy życia Chciałem pomóc Cobbowi, ale pokręcił przecząco głową. Woda bez przerwy tłukła w okna i już nie wiedziałem czy to fale, czy deszcz.
Potem niebotyczny wał wodny rozbił wszystkie szyby. Nie czując bólu osłaniałem Jolę. Ciężkie, bijące z kilku stron fale z uporem dobijały kuter, ale nie Cobba. Odwrócił się ku mnie i błysnął zębami. Z rozcięcia na czole skapywała krew, zmywana kolejnymi potokami wody. Jeśli tak nie wygląda koniec świata, to znaczy, że nie mam wyobraźni. Fale stawały się jakby mniejsze i bardziej kąśliwe. Rozpaczliwie, co chwilę wywracając się szukałem w kabinie jałdejkolwiek kamizelki ratunkowej. Niestety.
Kolejna błyskawica uświadomiła nam źródło zmian, jakie zachodziły w wyglądzie morza. Brzeg. Ogromna, gęsta masa ciemności z wąską piaszczystą plażą. Fala odrzucała nas z powrotem. Cobb przechylił się na kole starając się dojrzeć obecność skał. Coś krzyczał. Jednak nie dojrzał. Ostry koniec wyskoczył przed samym dziobem, nie dając nam żadnych szans. Jeden trzask i kadłub pękł jak skorupa orzecha. Wyleciałem do przodu, łamiąc swym ciężarem resztki ramy okiennej. Upadku już nie czułem.
– Odzyskuje przytomność – usłyszałem i otworzyłem oczy.
Byłem rozebrany do kąpielówek i owinięty w suchy, ciepły koc. Leżałem na tylnym siedzeniu jakiegoś samochodu wsparty o Jolę. Jechaliśmy szosą między drzewami. Prowadził Cobb. Poznałem go po głosie.
– Jak się czujesz?
Chciałem powiedzieć, że nieźle, gdy poczułem ból nogi. Dopiero teraz zrozumiałem, że mam ją owiniętą i usztywnioną. Jola wstrzymała moją rękę.
– Masz złamaną nogę i trochę się potłukłeś – wyjaśniła.
– Aha – odparłem. – Boli.
– To normalne – powiedział z przodu człowiek o chyba nieograniczonych możliwościach.
– Która godzina? – spytałem.
– Niedługo będzie świtać – odparł. – Opowiedz mu Jolka, jak tu się znalazł, bo pewnie umiera z ciekawości.
Pogładziła mnie po głowie.
– To on nas wyciągnął, kiedy morze wyrzuciło kuter na skały – mówiła cichym głosem. – Kiedy wciągnęliśmy cię na górę, okazało się, że po drugiej stronie cypla leży mała wioska. Poszedł tam i po godzinie wrócił z samochodem. Nie masz pojęcia jak się bałam. Było tak ciemno, a ty się nie ruszałeś.
– Ukradł samochód?! – spytałem z podziwem.
Z przodu dobiegł tylko cichy śmiech.
– Potem zdjął z ciebie mokre ubranie i założył łupki. W bagażniku były koce i swetry. Właściciel tego wozu chyba prowadzi sklep.
– Gdzie jedziemy?
Tym razem Cobb pośpieszył z odpowiedzią.
– Według mapy za parę kilometrów będzie miasteczko, przez które biegnie linia kolejowa do portu Dawind. Możliwe, że się rozdzielimy.
– Dlaczego?
– Może jeszcze nie wiedzą o naszym zniknięciu, ale to kwestia najbliższych godzin. Będą szukać dwóch mężczyzn i kobiety. Jeśli będziemy podróżować osobno, utrudnimy im zadanie. Poza tym łatwiej będzie się przedrzeć przez obławę.
– Nie pomyślałem o tym. Jechaliśmy w milczeniu.
– Sądzisz, że znajdą resztki kutra?
– Z pewnością. Wystarczy, że się rozjaśni.
Mają przecież ciężkie helikoptery transportowe na każdą pogodę.
Po bokach wyskoczyły domy miasteczka. Puste ściany z zasuniętymi żaluzjami sklepów. W takich mieścinach bez kłopotu znajduje się dworzec kolejowy. Już po paru minutach zatrzymaliśmy się na opustoszałym parkingu.
Zostałem sam w wozie, a oni poszli sprawdzić rozkład. Starając się nie urazić nogi wyjrzałem przez szybę. Był już świt. Właśnie gaszono neon nad wejściem. Obok muru szedł ktoś w mundurze. Wcisnąłem się głębiej w siedzenie, ale człowiek stanął na tle nieba i dojrzałem, że to kolejarz. Odetchnąłem z ulgą.
– Jola ma pociąg za godzinę – powiedział Cobb, wracając sam z dworca.
– To ona jedzie?
– Tak będzie najlepiej. Prosiłem ją, aby została już na dworcu.
– Coś ty, Roland?! Uspokoił mnie gestem ręki.
– Uwierz mi, tak będzie lepiej. Ty nie możesz jechać, a ona sama nie poradziłaby z tobą. Miał rację.
– Powiedziałem jej, aby starała się dostać do redakcji „Obserwatora". Jeśli tam departament ma wtyki, to ma je wszędzie.
Ruszyliśmy…
Piętnaście kilometrów za miasteczkiem skręciliśmy w boczną drogę. Cobb twierdził na podstawie mapy, że odległość jest taka sama, a mniej będziemy się rzucać w oczy z naszym kradzionym wozem. Po dziesięciu kilometrach samochód zakrztusił się, przejechał rozpędem paręnaście metrów i stanął.
– Gówno – powiedział Cobb, gdy uniósł się znad maski. – Ten grat ma do niczego paliwomierz. Bak jest suchy jak pieprz.
Znów musiałem włożyć zimne i ciężkie teraz jak ołów spodnie. Deszcz już nie padał, ale trawa, na której Cobb mnie posadził była wciąż mokra. Sapiąc wepchnął samochód w gęstsze zarośla. Odszedł parę metrów i najwyraźniej zadowolony z dzieła chwycił mnie za ramię.
– Widać dym – pokazywał na odległe o paręset metrów drzewa. – Chyba ktoś tam mieszka.
– Hopla, mój intelektualisto! – zawołał unosząc mnie w górę.
Trzymając się jego szyi pomyślałem, że głupio wygląda facet niosący drugiego na rękach.
W niewielkim domu o brudnych ścianach zastaliśmy chudego, o szczurowatej twarzy człowieka i jego żonę, korpulentną blondynkę.
– Dzień dobry – przywitał ich grzecznie Cobb, sadzając mnie na ławce. – Mieliśmy wypadek kilka kilometrów wcześniej. Za szybko jechaliśmy, czy jest u państwa telefon?
Człowiek pokręcił głową i chyba tylko ja dostrzegłem przelotny wyraz zadowolenia na twarzy Cobba.
– Po południu mój mąż wybiera się do miasta. Mógłby tam panów odwieźć – kobieta uśmiechnęła się odsłaniając żółte zęby.
Cobb zawahał się i spojrzał na mnie.
– Dobrze, z chęcią odpoczniemy u państwa.
Zaprowadzili nas do pokoiku na strychu. Panował tu, o dziwo, przyjemny zapach siarego domu. Niewyspany, z bolącą nogą aż jęknąłem widząc wygodne łóżko. Poza nim w pokoju stały tylko rzędy jakichś doniczek i jedno krzesło. Na nim to usiadł Cobb.
– Spij – powiedział. – Ja tu będę siedział.
Kiedy potrząsnął mnie za ramię wydawało mi się, że nawet nie usnąłem. Myliłem się.
– Mają nas – szepnął mi do ucha. – Usnąłem na krześle.
Za oknem słychać było syrenę policyjną.
– Niech to diabli. Miałem przeczucie, że te sukinsyny mają telefon. Kłamali.
Za oknem ktoś zaczął krzyczeć przez megafon. Podobno w chwilach zagrożenia, niektórzy ludzie histeryzują, inni wpadają w apatię, a jeszcze inni wykazują zadziwiającą odwagę. Ja wykazałem w tym momencie straszliwą spostrzegawczość.
– Roland – spytałem – jak się czujesz? Popatrzył zdumiony.
– Normalnie, ale uciec nie zdołamy.
– Nie o to chodzi – odparłem skręcając w bok głowę.
Spojrzał w to samo miejsce.
– Ty tego możesz nie wiedzieć, lecz ja wiem – kiwnąłem na doniczki z kwiatami. – Zgadnij, co to za roślina?
Oczy rozszerzyły mu się.
– To jest Helioza – odparłem. – Ta cholerna Helioza, która nie wiadomo jakim cudem trafiła do tego domu.
Policjant za oknem wrzeszczał jak opętany.
Nasze pozycje nie zmieniły się od paru minut. Ja wciąż leżałem, a on stał. Jedynie nasze spojrzenia ogniskowały się w tym samym miejscu.
– Jesteś pewny?
W moim wzroku było coś takiego, że już nie ponowił pytania. – Przecież jestem zdrów, a chyba z godzinę temu wąchałem te kwiaty. Zaraz jak tylko tu weszliśmy.
Przy megafonie policjanta zastąpiła kobieta. Była to gruba żona właściciela.
– Panowie, miejcie litość – łkała – oni grożą, że spalą cały dom, jeśli nie wyjdziecie. Było mi to całkowicie obojętne.
– No i co powiesz? – spytałem Cobba, lecz zdumienie zamknęło mi usta.
Nie wiem skąd on wziął ten nóż. Był to długi, oprawiony w czarny plastyk sprężynowiec.
– Sam mówiłeś kiedyś, że aktywizacja nie musi następować drogą oddechową – wyjaśnił jakby od niechcenia. – Muszę się upewnić.
Podszedł do kwiatów i wybrał najbardziej rozwinięty, wręcz ociekający nektarem. Przeciął kielich tak, aby na nożu zostało wystarczająco dużo lepkiej substancji
– Raz kozie śmierć – powiedział i wbił o-strze w ramię.
Zatrzymało się na centymetr w ciele. Krew zaczęła kapać między palcami, nóż spadł na podłogę.
– Uciekaj natychmiast – powiedział.
Nie musiał mi tłumaczyć. Na szczęście już wcześniej zauważyłem stojącą w kącie szczotkę. Opierając się o nią zszedłem na parter. Cobb zatarasowywał drzwi czymś ciężkim. Mogło to być tylko łóżko.
Nie zważając na rozpaczliwie wycelowaną we mnie broń, kuśtykałem w kierunku dowodzącego akcją. Można go było rozpoznać po mikrofonie w ręku. Nie takiego obrotu sprawy się spodziewał, gdyż ze zbaraniałą miną patrzył na moje wysiłki. Jeszcze próbował ratować twarz.
– Unieść ręce do jasnej cholery! – wrzasnął bez sensu zważywszy na stan mojej nogi
– Gdzie jest drugi?!
– Proszę mnie natychmiast połączyć z wyższym dowódcą. Nie możecie nas stąd zabrać.
Stojący za nim szczurowaty właściciel robił do mnie żałosne miny.
– Spróbujcie tylko stawiać opór!
– Mój kolega jest przypuszczalnie zakaźnie chory – jeżeli ktoś go ruszy, to gwarantuję, że za godzinę skona we własnych rzygowinach.
Policjant najwyraźniej nie lubił naturalistycznych opisów, gdyż skrzywił się z niesmakiem.
– Mam rozkaz dostarczyć was na wyspę Ormoz – prawie się tłumaczył.
– Ci, co wydali ten rozkaz nie wiedzieli tego, co ja wiem w tej chwili. Zapewniam pana, że jeśli nie dostanę połączenia, to w niedalekiej przyszłości zostanie pan zdegradowany. Zapewniam, że nie są to pogróżki, tylko stwierdzenie faktu. Wahał się.
– Przecież nie ucieknę panu, ani tym bardziej on.
Obrócił się do wozu i nachylił nad radiostacją, ja w tym czasie usilnie starałem się dojrzeć, co dzieje się w pokoju. Ale z tej odległości mogłem równie dobrze oglądać znaczki. Za szybą pokoju nic się nie ruszało.
Risch musiał odczuwać wyrzuty sumienia, gdyż to jego głos powitał mnie w sztabie akcji.
– Czy to ty Filipie? Na litość…
– Zamknij się!
Powiedziałem mu to po raz pierwszy w życiu i przyznaję, że było mi to potrzebne.
– Zamknij się i słuchaj!
Słuchał. Gdy skończyłem długa cisza świadczyła, że ma się z kim podzielić rewelacjami. Niemniej, kiedy wywołał mnie po chwili, sam przyznałem, że ma pecha.
– Zamknij się – powiedziałem mu ponownie i odłożyłem mikrofon.
Miałem ku temu powody. Z tego małego, odrapanego, cholernego domku wyszedł Cobb. Zdrów i cały. Taki sam, jakiego opuściłem przed godziną. Tylko czerwoną plamę na koszuli miał trochę większą.
– Może by mi wreszcie ktoś opatrzył rękę – powiedział stając przed nami.
Patrzyły na mnie zawadiackie i kpiące oczy. Przycisnąłem go do siebie i parę razy mocno walnąłem po plecach. Zasyczeliśmy z bólu obydwaj. Policjant trzymający radiotelefon, z którego wciąż wydzierał się Risch, miał minę świadczącą o zastraszająco niskim poziomie inteligencji.
Tego dnia morze było spokojne. Jedynie mgła wisiała w powietrzu zakrywając przed naszym wzrokiem niedaleki ląd. Staliśmy z Rischem w tym samym miejscu, które odkryliśmy z Jolą. W dole sine fale z cierpliwością Syzyfa wpełzały na skały.
– Po wszystkim – westchnął Risch, kończąc kilkuminutowe milczenie. – Wiesz? Prezydent dziękował nam za to, że obyło się bez ofiar. Mówił, iż ciągle wierzył, że nie dojdzie do ostateczności.
Nic nie mówiłem. Kłęby mgły ponaglane wiatrem przelewały się przez szczyt skarpy.
– Mówiłem ci, że dostałeś trzydzieści tysięcy?
– Milczenie kosztuje. – odparłem.
– Gdzie tam! – oburzył się. – Przecież pracowałeś dla nas.
Mleko uniosło się w górę odsłaniając szeroki tunel przestrzeni nad morzem. Tam dalej fale były większe, ale brzegu nie udało mi się dostrzec.
– Dlaczego nie chcesz wrócić na uniwersytet?
– Przecież wziąłem tylko urlop.
– Po trzyletnim urlopie mało kto wraca do pracy.
Wzruszyłem ramionami i spytałem:
– Nie masz wyrzutów sumienia? Tym razem on zamilkł. Chyba zrobiło się zimniej, gdyż dreszcz przeszedł mi po całym ciele.
– Przepraszam!
– Nie szkodzi – odparł. – Masz prawo. Odwróciliśmy się ku budynkom. Czas było wracać. Podał ramię.
– Chyba nigdy się nie dowiemy jak to było naprawdę. Musimy zadowolić się tym, że Cobb nie uległ Heliozie – odczuwał potrzebę mówienia. – Może rzeczywiście miał on tylko nietypową grypę, a może organizm sam zwalczył wirusa. Mogliśmy też popełnić gdzieś błąd w rozumowaniu. Sam nie wiem.
Zauważyłem, że ostatnio on w ogóle mało wie.
– Wiesz czego się nauczyłem? – spytałem, gdy weszliśmy na plac między budynkami.
– Ludzie, ich rozwój, przekroczył próg, do którego wolno popełniać pomyłki. Kiedyś taki błąd mógł kosztować życie jednego, może paru ludzi. A teraz? Wrzucamy kamień do stawu, a fala nie rozpływa się na wodzie, ale wprost przeciwnie. Toczy się i przelewa niszcząc wszystko do końca, rozumiesz? Możemy stawać na głowie, ale błędu nie naprawimy.
– Chyba że pomoże nam przypadek lub szczęście.
– Tak, ale przypadki nie powtarzają się, bo przestałyby być przypadkami.
Na płycie lądowiska, przed nami stał duży helikopter.
– Wiesz z czego się najbardziej cieszę? – spytałem. – Co uważam w tym wszystkim za najważniejsze?
Pokręcił przecząco głową. Uniosłem rękę z wyciągniętym palcem. W kabinie już gotowa i spakowana, siedziała Jola. Przez zamglone szyby widać było jak ze śmiechem opowiada Cobbowi swoją historię. Pewnie opisuje chwilę strachu i rozgoryczenia, kiedy zatrzymali ją w redakcji. Ale to minęło. Przywitani śmiechem wsiedliśmy do środka. Rotor helikoptera zakręcił się szybko, coraz szybciej. I polecieliśmy, bogatsi o parę spraw, z których nie wszystkie zostały przemyślane do końca.
Wyspa została sama. Targany wiatrem kawałek skały z zamkniętym w czworobok kompleksem budynków.
Chmurzyło się, a słony wiatr od morza rozwiewał trawę. Nic ale zakłócało już rytmicznego oddechu przygody.