CZĘŚĆ III

Trzynasty

— O, obudził się pan. — Ktoś odezwał się do mnie, ledwo otworzyłem oczy. — Proszę nie próbować mówić. Jest pan zanurzony w specjalnym roztworze. Ma pan w szyi rurę, przez którą pan oddycha. I nie ma pan dolnej szczęki.

Rozejrzałem się dookoła. Unosiłem się zanurzony w wannie pełnej półprzeźroczystego, ciepłego, gęstego płynu; spostrzegłem znajdujące się obok wanny przedmioty, ale na żadnym z nich nie mogłem skupić wzroku. Tak, jak powieki dziano, ze znajdującego się tuż obok panelu wychodziła sięgająca do mojej szyi rura respiratora; próbowałem przerw śledzić wzrokiem całą jej długość, ale zasięg mojego widzenia ograniczony był przez aparat, który unieruchamiał dolną część mojej głowy. Próbowałem go dotknąć, ale nie mogłem poruszyć rękami. To mnie zmartwiło.

— Proszę się tym nie martwić — powiedział głos. — Wyłączyliśmy pańską zdolność do poruszania się. Kiedy wyjdzie pan z kąpieli, włączymy ją ponownie. Za kilka dni. Tak przy okazji, wciąż ma pan dostęp do swojego MózGościa. Jeśli chce się pan wypowiedzieć, może pan go użyć. My właśnie w ten sposób komunikujemy się w tej chwili z panem.

Gdzie ja kurwa jestem — przesłałem. — I co się ze mną stało.

— Jest pan w Module Medycznym Brennemana, nad Feniksem — powiedział głos. — Mamy tu najlepszą opiekę medyczną w całym wszechświecie. Jest pan na oddziale intensywnej terapii. Ja jestem doktor Fiorina, zajmuję się panem odkąd pana tu dostarczono. Biorąc pod uwagę to, co się panu przydarzyło — no cóż, spójrzmy. Po pierwsze, jest pan teraz w dobrym stanie. Więc proszę się nie martwić. Jednak mimo wszystko stracił pan dolną szczękę, język, większą część prawego policzka i ucho. Pańska prawa noga była najprawdopodobniej odgryziona poniżej połowy długości kości udowej; kości pańskiej lewej nogi połamały się w wielu miejscach, w pańskiej lewej stopie brakowało trzech palców i pięty — podejrzewamy, że stracił je pan w wyniku nadgryzienia. A teraz dobra wiadomość — pański rdzeń kręgowy został przerwany na wysokości klatki piersiowej, więc najprawdopodobniej nie czuł pan zbyt wiele, kiedy pana, hm… kosztowano. Jeśli już mowa o klatce piersiowej, to doznał pan złamań sześciu żeber, z których jedno przedziurawiło pański pęcherzyk żółciowy. Miał pan też rozległy krwotok wewnętrzny. Nie wspominając o posocznicy i całej hordzie innych ogólnych i miejscowych infekcji, których nabawił się pan pozostając przez tak długi czas z otwartymi ranami.

Myślałem, że umarłem — przesłałem. — A w każdym razie, że umieram.

— Ponieważ teraz nie grozi już panu śmierć, to powiem panu prawdę — powinien pan już nie żyć — powiedział doktor Fiorina. — Gdyby był pan niezmodyfikowanym człowiekiem, na sto procent byłby pan już martwy. Żyje pan dzięki swojej SprytnejKrwi, która zaczęła krzepnąć zanim się pan wykrwawił, a potem przez cały czas trzymała infekcje pod kontrolą. Jednak było bardzo blisko. Gdyby nie został pan odnaleziony, wkrótce prawdopodobnie już by pan nie żył. Na „Krogulcu” wepchnęli pana do komory hipostatycznej, w której przywieziono pana tutaj. Na pokładzie okrętu nie mogli panu pomóc. Potrzebował pan specjalistycznej opieki.

Widziałem moją żonę — przesłałem. — To ona mnie uratowała.

— Czy pańska żona jest żołnierzem?

Nie żyje od wielu lat.

— Och — powiedział doktor Fiorina. — No cóż, odszedł pan dość daleko. W takim stanie halucynacje nie są czymś niezwykłym. Tunel ze światłem na końcu, zmarli krewni i tak dalej. Proszę posłuchać, kapralu, pańskie ciało wciąż wymaga dużego nakładu pracy, a łatwiej będzie nam ją wykonać, kiedy będzie pan spał. Nie ma pan nic innego do roboty, jak tylko unosić się w tym zbiorniku. Za chwilę znowu wprowadzę pana w stan snu. Kiedy się pan obudzi, nie będzie pan już w wannie i odrośnie panu wystarczająco duża część szczęki, żeby umożliwić prawdziwą rozmowę. W porządku?

— Co się stało z moim oddziałem? — przesłałem. — Roztrzaskaliśmy się.

— Proszę teraz zasnąć — powiedział doktor Fiorina. — Porozmawiamy, kiedy wyjdzie pan z wanny.

Próbowałem wydobyć z siebie pełną irytacji odpowiedź, ale uderzyła mnie fala zmęczenia. Zasnąłem, zanim zdążyłem zdać sobie sprawę z tego, jak szybko zasypiam.


* * *

— Hej, patrzcie kto wrócił — powiedział nowy głos. — Człowiek, który jest zbyt głupi, żeby umrzeć.

Tym razem nie pływałem już w kadzi pełnej lepkiej mazi. Rozejrzałem się i udało mi się dostrzec, skąd dochodził głos.

— Harry… — powiedziałem, tak wyraźnie jak tylko mogłem z unieruchomioną szczęką.

— Ten sam — powiedział, lekko się kłaniając.

— Sorry, ale nie mogę wstać — wymamrotałem. — Jestem trochę zrąbany.

— On mówi, że jest trochę zrąbany — powiedział Harry, wywracając oczami. — Chryste na kucyku. Brakowało ci więcej ciała, niż ci zostało, John. Wiem coś o tym. Widziałem jak przywieźli na górę twoje cielsko z Koralu. Kiedy powiedzieli, że wciąż żyjesz, szczęka opadła mi na podłogę.

— Zabawne — powiedziałem.

— Sorry — powiedział Harry. — Niezamierzona gra słów. Ale byłeś prawie nie do poznania, John. Jakieś krwawe kikuty. Nie zrozum mnie źle, ale modliłem się, żebyś umarł. Nie mogłem wyobrazić sobie, że uda im się złożyć cię do kupy, tak jak to zrobili.

— Cieszę się, że cię zawiodłem — powiedziałem.

— Ja też się cieszę, że mnie zawiodłeś — powiedział i wtedy do pokoju wszedł ktoś inny.

— Jesse — powiedziałem.

Jesse obeszła łóżko i pocałowała mnie w policzek.

— Witamy z powrotem w świecie żywych, John — powiedziała i odsunęła się krok do tyłu. — Spójrz na nas, znowu jesteśmy razem. Jak trzej muszkieterowie.

— Raczej dwóch i pół muszkieterów — powiedziałem.

— Będzie dobrze — powiedziała Jesse. — Doktor Fiorina mówi, że w pełni odzyskasz sprawność. Szczęka odrośnie ci w całości już jutro, noga za parę dni. Już niedługo będziesz mógł nawet skakać.

Sięgnąłem ręką w dół i dotknąłem swojej prawej nogi. Była tam w całości, a przynajmniej tak mi się wydawało. Zsunąłem prześcieradło, żeby na nią spojrzeć i rzeczywiście tam była: moja noga. Coś w rodzaju mojej nogi. Tuż pod kolanem, przecinała ją zielona szrama, powyżej której moja noga wyglądała jak moja noga; poniżej szramy wyglądała jak proteza.

Wiedziałem, co to znaczy. Jeden z członków mojego oddziału utracił nogę w czasie bitwy i odtworzono mu ją w ten sam sposób. Przyłączali ci bogatą w substancje odżywcze sztuczną kończynę w miejscu amputacji, a potem wstrzykiwali strumień mikrorobotów w obszar zrostu. Używając twojego własnego DNA za przewodnika, mikroroboty przekształcały substancje odżywcze i surową materię sztucznej kończyny w ciało i kości, łącząc je z już istniejącymi mięśniami, nerwami, naczyniami krwionośnymi i tak dalej. Pierścień mikrorobotów powoli przesuwał się w dół sztucznej kończyny, dopóki nie przekształcił jej całej w żywą tkankę; kiedy mikroroboty kończyły swoją robotę, migrowały układem krwionośnym do wnętrzności, skąd mogłeś je wydalić.

Było to niezbyt subtelne, niemniej dobre rozwiązanie — żadnych zabiegów chirurgicznych, żadnego czekania na stworzenie klonowanych części, żadnych niezgrabnych sztucznych kończyn dołączonych do twojego ciała. Na dodatek odtworzenie kończyny zajmowało jedynie parę tygodni — proces mógł być odpowiednio dłuższy lub krótszy w zależności od zasięgu amputacji. W ten sam sposób odtworzyli moją szczękę i (według wszelkiego prawdopodobieństwa) piętę i palce mojej lewej stopy, które były już tam w całości, gotowe do użycia.

— Od jak dawna tu jestem? — zapytałem.

— W tym pokoju jesteś mniej więcej od doby — powiedziała Jesse. — Przedtem mniej więcej tydzień spędziłeś w tamtej wannie.

— Dotarcie tutaj zajęło nam cztery dni, przez ten czas byłeś w kąpieli hipostatycznej; wiedziałeś w ogóle o tym? — zapytał Harry. Skinąłem głową. — I dopiero po paru dniach znaleźli cię na Koralu. Więc byłeś nieprzytomny mniej więcej przez dwa tygodnie.

Spojrzałem na nich.

— Cieszę się, że widzę was oboje — powiedziałem. — Nie zrozumcie mnie źle. Ale dlaczego tu jesteście? Dlaczego nie jesteście na „Hampton Roads”?

— „Hampton Roads” został zniszczony, John — powiedziała Jesse. — Trafili nas w momencie wychodzenia z przeskoku. Nasz wahadłowiec z ledwością wydostał się z przystani i uszkodził sobie przy tym silniki. Tylko my ocaleliśmy. Dryfowaliśmy prawie półtorej doby, zanim „Krogulec” nas odnalazł. Byliśmy bliscy uduszenia się.

Przypomniałem sobie, jak okręt Rraeyów rozwalił nasz krążownik wychodzący ze skoku; zastanawiałem się, czy tak samo było z „Hampton Roads”.

— Wiecie, co się stało z „Modesto”? — zapytałem.

Jesse i Harry spojrzeli na siebie.

— „Modesto” też został zestrzelony — w końcu powiedział Harry. — Wszyscy zginęli, John. To była masakra.

— Nie mogli zestrzelić wszystkich — powiedziałem. — Mówiliście, że przejął was „Krogulec”. Mnie także znaleźli ludzie z „Krogulca”.

— „Krogulec” przyleciał później, po pierwszej fali okrętów — powiedział Harry. — Wyszedł z przeskoku z dala od planety. Chociaż Rraeyowie namierzyli nasze okręty, to „Krogulec” jakoś uszedł ich uwadze; zauważyli go dopiero wtedy, kiedy zaparkował nad miejscem, w którym wylądowałeś. Ledwo udało im się uniknąć zestrzelenia.

— Jak wielu ludzi ocalało? — zapytałem.

— Ty ocalałeś z „Modesto” jako jedyny — powiedziała Jesse.

— Innym wahadłowcom też udało się opuścić przystań — powiedziałem.

— Zostały zestrzelone — powiedziała Jesse. — Rraeyowie zestrzelili wszystko, co było większe od skrzynki do chleba. Nasz wahadłowiec ocalał tylko dlatego, że nie działały mu silniki. Prawdopodobnie nie chcieli marnować na nas pocisków.

— A ogółem ilu ludzi ocalało? — spytałem. — Przecież nie tylko ja i wasz wahadłowiec.

Jesse i Harry stali milcząc.

— To kurwa niemożliwe! — powiedziałem.

— To była zasadzka, John — powiedział Harry. — Każdy z dokonujących przeskoku okrętów został trafiony w momencie wynurzania się w przestrzeni Koralu. Nie wiemy, jak to zrobili, ale to zrobili. A potem na dodatek zniszczyli wszystkie wahadłowce, które udało im się znaleźć. Dlatego właśnie „Krogulec” ryzykował życie nas wszystkich, żeby cię odnaleźć — ponieważ oprócz nas, ty byłeś jedynym ocalałym. Twój wahadłowiec jako jedyny dotarł do powierzchni planety. Odnaleźli cię, śledząc drogę boi wahadłowca, którą wasz pilot wystrzelił tuż przed katastrofą.

Przypomniałem sobie Fionę. I Alana.

— Jak wielu ludzi zginęło? — zapytałem.

— Sześćdziesiąt dwa krążowniki o sile bojowej batalionu, z pełnymi załogami na pokładach — powiedziała Jesse. — Dziewięćdziesiąt dwa tysiące ludzi. Mniej więcej.

— Jest mi niedobrze — powiedziałem.

— To było to, co nazywa się starym, dobrym rozpiździelem — powiedział Harry. — Nie ma co do tego wątpliwości. Dlatego właśnie wciąż tu jesteśmy. Nie mamy się gdzie podziać.

— No i dlatego, że wciąż nas przesłuchują — powiedziała Jesse.

— Zupełnie, jakbyśmy coś wiedzieli. Byliśmy już w naszym wahadłowcu, kiedy okręt został trafiony.

— Umierają z niecierpliwości, czekając aż dojdziesz do siebie na tyle, żeby mogli z tobą porozmawiać — powiedział do mnie Harry.

— Oficerowie śledczy KSO wkrótce złożą ci wizytę, jak sądzę.

— Jacy oni są? — zapytałem.

— Pozbawieni poczucia humoru — powiedział Harry.


* * *

— Proszę nam wybaczyć, jeśli nie jesteśmy w nastroju do żartów, kapralu Perry — powiedział podpułkownik Newman. — Kiedy straci pan sześćdziesiąt okrętów i sto tysięcy ludzi, pański umysł jest nastrojony raczej poważnie.

Chodziło mu o to, że na jego pytania o moje samopoczucie, odpowiedziałem, że jestem „w kawałkach”. Pomyślałem, że trochę sarkastyczne rozpoznanie mojego stanu fizycznego było całkiem na miejscu. Chyba się myliłem.

— Przepraszam — powiedziałem. — Ale, prawdę mówiąc, wcale nie żartowałem. Jak panowie dobrze wiedzą, dużą część swojego ciała zostawiłem na Koralu.

— A w jaki sposób w ogóle dotarł pan na Koral? — zapytała major Javna, druga z prowadzących przesłuchanie.

— Chyba pamiętam, jak wzięliśmy wahadłowiec — powiedziałem. — Chociaż właściwie lepiej byłoby użyć pierwszej osoby liczby pojedynczej.

Javna spojrzała na Newmana jakby mówiąc: „Znowu zaczyna żartować”.

— Kapralu, w pańskim raporcie przeczytaliśmy, że wydał pan pilotowi wahadłowca pozwolenie na awaryjne otwarcie bramy przystani „Modesto”.

— To prawda — powiedziałem. Napisałem raport poprzedniego wieczora, wkrótce po tym, jak odwiedzili mnie Jesse i Harry.

— Z czyjego upoważnienia wydał pan to polecenie?

— Zrobiłem to na własną odpowiedzialność — powiedziałem. — W tym momencie „Modesto” był uszkodzony przez pociski wroga. Uznałem, że odrobina własnej inicjatywy w tym momencie nie zaszkodzi.

— Czy zdaje sobie pan sprawę z tego, ile wahadłowców opuściło okręty floty nad Koralem?

— Nie — powiedziałem. — Chociaż wydaje mi się, że niezbyt wiele.

— Mniej niż sto, włączając w to siedem wahadłowców z „Modesto” — powiedział Newman.

— A wie pan ile spośród nich dotarło do powierzchni Koralu? — spytała Javna.

— Z tego, co wiem, tylko mój dotarł tak daleko — powiedziałem.

— To prawda — powiedziała Javna.

— A więc? — zapytałem.

— A więc — powiedział Newman. — Wydaje się, że miał pan niezłe szczęście, wydając rozkaz otwarcia bramy we właściwym momencie; tak, że dotarł pan na powierzchnię Koralu żywy.

Uważnie spojrzałem na Newmana.

— Czy pan mnie o coś podejrzewa, sir? — zapytałem.

— Musi pan przyznać, że to interesujący zbieg okoliczności — powiedziała Javna.

— Do diabła, pewnie, że muszę przyznać — powiedziałem. — Wydałem ten rozkaz po tym, jak „Modesto” został trafiony. Mój pilot dysponował odpowiednim wyszkoleniem i wystarczającą trzeźwością umysłu, żeby doprowadzić nas do Koralu, na tyle blisko powierzchni planety, że udało mi się przeżyć. I jeśli państwo sobie przypominają — przeżyłem z ledwością; większa część mojego ciała została rozrzucona na powierzchni o rozmiarach Rhode Island. Miałem to szczęście, że odnaleziono mnie, zanim umarłem. Wszystko poza tym było kwestią sprawności albo inteligencji, mojej lub mojego pilota. Proszę nam wybaczyć, jeśli wyszkolono nas zbyt dobrze, sir.

Javna i Newman spojrzeli na siebie.

— My tylko rozwijamy wszystkie wątki dochodzenia — powiedział Newman pojednawczo.

— Chryste — powiedziałem. — Proszę pomyśleć. Jeśli naprawdę planowałbym zdradzić KSO i przeżyć, to raczej spróbowałbym to zrobić w taki sposób, by nie stracić przy okazji swojej własnej pieprzonej szczęki! — Zakładałem, że w moim stanie może mi ujść na sucho warczenie na starszych stopniem oficerów. Miałem rację.

— Idźmy dalej — powiedział Newman.

— Proszę bardzo — odparłem.

— Podobno widział pan, jak krążownik Rraeyów strzela do krążownika KSO, kiedy ten wskakiwał w przestrzeń Koralu.

— To prawda — powiedziałem.

— To ciekawe, że właśnie panu udało się to zobaczyć — stwierdziła Javna.

Westchnąłem.

— Zamierzacie to robić przez całą naszą rozmowę? — zapytałem. — Pójdzie nam o wiele szybciej, jeśli co chwilę nie będziecie zmuszać mnie do przyznania się, że jestem szpiegiem.

— Atak rakietowy, kapralu — powiedział Newman. — Pamięta pan, czy pociski zostały odpalone przed tym czy po tym jak okręt KSO wskoczył w przestrzeń Koralu?

— Moim zdaniem zostały odpalone tuż przed tym — powiedziałem. — Przynajmniej tak mi się wydawało. Wiedzieli kiedy i w którym miejscu ten okręt wyjdzie z przeskoku.

— Myśli pan, że w jaki sposób udało im się to przewidzieć? — zapytała Javna.

— Nie mam pojęcia — powiedziałem. — Do dnia poprzedzającego atak nie wiedziałem nawet, w jaki sposób działa napęd skokowy. Wiedząc to, co wiem teraz, nie wydaje mi się, żeby można było dowiedzieć się, że pojawi się jakiś okręt, który dokonuje przeskoku.

— Co pan ma myśli mówiąc „wiedząc to, co wiem teraz”? — zapytał Newman.

— Alan, dowódca innego oddziału… — nie chciałem wspominać o tym, że Alan był moim przyjacielem, ponieważ podejrzewałem, że to może im się wydać podejrzane — … powiedział, że napęd skokowy działa przemieszczając okręt do innego wszechświata, który jest prawie taki sam jak ten, który opuściłeś; przy czym zarówno zniknięcie w jednym, jak i pojawienie się w drugim są fenomenologicznie nieprawdopodobne. Jeśli tak jest rzeczywiście, to wydaje się niemożliwe, żeby można było przewidzieć kiedy i gdzie okręt się pojawi. On po prostu się pojawia.

— Więc co się tam stało, jak pan sądzi? — zapytała Javna.

— To znaczy? — zapytałem.

— Mówi pan, że nie można w żaden sposób dowiedzieć się, że okręt dokonuje przeskoku — powiedziała Javna. — Więc możemy wytłumaczyć tę zasadzkę tylko w jeden sposób — ktoś przekazał Rraeyom tajne informacje.

— Znowu to samo — powiedziałem. — Proszę posłuchać, nawet jeśli założymy obecność zdrajcy, to musimy sobie odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób zdradził. Nawet jeśli w jakiś sposób udało mu się zawiadomić Rraeyów o tym, że nadciąga nasza flota, to niemożliwe jest, żeby mógł wiedzieć gdzie dokładnie w przestrzeni Koralu pojawi się każdy z okrętów — proszę pamiętać, że Rraeyowie na nas czekali. Uderzyli, kiedy wychodziliśmy z przeskoku w przestrzeń Koralu.

— Więc spytam jeszcze raz — powiedziała Javna. — Co się tam stało? Jak pan sądzi?

Wzruszyłem ramionami.

— Być może dokonywanie przeskoków nie jest czymś tak nieprawdopodobnym i nieprzewidywalnym jak nam się wydawało — powiedziałem.


* * *

— Nie przejmuj się za bardzo tymi przesłuchaniami — powiedział Harry, wręczając mi kubek soku owocowego, który dostał w kantynie modułu medycznego. — Nam też dali do zrozumienia, że to „trochę podejrzane, że właśnie ty przeżyłeś”.

— Jak na to zareagowałeś? — zapytałem.

— Do diabła! — powiedział. Harry. — Zgodziłem się z nimi. To cholernie podejrzane. Zabawne było to, że ta odpowiedź też nie przypadła im do gustu. Ale ostatecznie trudno im się dziwić. Wszystkim koloniom właśnie wyrwano dywan spod stóp. Jeśli nie dowiemy się, co się stało na Koralu, będziemy mieli kłopoty.

— No cóż, to rzeczywiście ciekawa kwestia — powiedziałem. — A co twoim zdaniem się tam stało?

— Nie wiem — powiedział Harry i wypił łyk swojego soku. — Być może przeskoki nie są tak nieprawdopodobne i nieprzewidywalne jak nam się wydawało.

— To zabawne, powiedziałem im to samo.

— Naprawdę tak myślę — powiedział Harry. — Nie mam takiego teoretycznego zaplecza jakie miał Alan, Panie świeć nad jego duszą, ale cały teoretyczny model, za pomocą którego tłumaczymy sobie przeskoki musi być nieadekwatny. Rraeyowie najwyraźniej znaleźli sposób, żeby z dużą dozą prawdopodobieństwa przewidzieć w jakie miejsce nasze okręty dokonają przeskoku. Ale w jaki sposób to robią?

— Myślę, że nie uda ci się znaleźć odpowiedzi na to pytanie — stwierdziłem.

— Pewnie, że nie. Ale oni jednak to robią. Więc oczywiste jest, że nasz model działania napędu skokowego jest błędny. Teorię należy wyrzucić przez okno, kiedy praktyka jej nie potwierdza. Teraz chodzi o to, żeby znaleźć odpowiedź na pytanie, co tak naprawdę się tam stało.

— Masz jakieś propozycje? — zapytałem.

— Nawet parę, chociaż to nie jest moja działka — powiedział Harry. — Tak naprawdę to nie znam wystarczająco matematyki.

Roześmiałem się i powiedziałem:

— Wiesz co? Całkiem niedawno Alan powiedział do mnie coś bardzo podobnego.

Harry uśmiechnął się i wzniósł kubek do góry.

— Za Alana! — powiedział.

— Za Alana! — powiedziałem. — Za wszystkich naszych nieobecnych przyjaciół.

— Amen — powiedział Harry i napiliśmy się.

— Harry, powiedziałeś, że byłeś przy tym jak wnosili mnie na pokład „Krogulca” — powiedziałem.

— Byłem przy tym — potwierdził. — Wyglądałeś jak kupa gówna, bez obrazy.

— Nie ma sprawy — powiedziałem. — Pamiętasz cokolwiek na temat oddziału, który mnie tam przyniósł?

— Troszeczkę — odparł Harry. — Naprawdę niewiele. Przez większą część podróży trzymali nas w odosobnieniu od reszty okrętu. Widziałem, jak wnieśli cię do szpitala okrętowego. Właśnie nas tam badali.

— Czy w skład tego oddziału wchodziła jakaś kobieta?

— Tak — odpowiedział Harry. — Wysoka. Szatynka. To wszystko, co w tej chwili mogę sobie przypomnieć. Szczerze mówiąc więcej uwagi poświęcałem tobie niż tym, którzy cię wnosili. Ciebie znałem. Ich nie znałem w ogóle. Czemu pytasz?

— Harry, jedną z osób, które mnie uratowały była moja żona. Mogę przysiąc, że to była ona.

— Myślałem, że twoja żona nie żyje — powiedział Harry.

— Moja żona nie żyje — powiedziałem. — Ale to była ona. To nie była taka Kathy, jaką pamiętam. Była żołnierzem KSO, miała zieloną skórę i tak dalej.

Harry spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

— Prawdopodobnie miałeś halucynacje, John — stwierdził po chwili.

— Nawet jeśli miałem halucynacje, to czemu widziałem Kathy jako żołnierza KSO? Czy nie powinienem raczej widzieć jej taką, jaka była dawniej?

— Nie wiem — odparł Harry. — Halucynacje z samej swojej definicji nie są czymś prawdziwym. Nie powstają według jakichś zasad. Nie ma powodu, żebyś nie mógł w halucynacji zobaczyć swojej zmarłej żony jako żołnierza KSO.

— Harry, wiem że to zabrzmi, jakbym zwariował, ale ja widziałem moją żonę — powtórzyłem. — Być może byłem pocięty na kawałki, ale mój mózg działał prawidłowo. Wiem, co widziałem.

Harry przez chwilę siedział w milczeniu, po czym powiedział:

— Mój oddział na „Krogulcu” musiał dusić się we własnym sosie. Upchali nas wszystkich w jednej sali. Nie mieliśmy nic do roboty, nie mogliśmy też stamtąd wychodzić. Nie pozwolili nam nawet korzystać z rozrywkowych serwerów okrętu. Pilnowali nas aż do końca podróży. Więc mieliśmy dużo czasu, żeby porozmawiać sobie o załodze okrętu, i o żołnierzach Sił Specjalnych. Nikt z nas nie słyszał nigdy o żadnym niższym rangą żołnierzu, który kiedykolwiek wstąpiłby do Sił Specjalnych. Może to jednak nic nie znaczyć. Większość z nas jest na służbie dopiero od paru lat. Jednak to interesujące.

— Może najpierw musisz być na służbie odpowiednio długi czas — powiedziałem.

— Może — powiedział Harry. — Ale może chodzi tu o coś innego. W końcu nazywają ich Brygadami Duchów. Wziął kolejny łyk swojego soku i postawił kubek na stojącym przy moim łóżku nocnym stoliku. — Myślę, że trochę w tym pogrzebię. Jeśli nie wrócę, pomścij moją śmierć.

— Zrobię wszystko, co będę mógł, biorąc pod uwagę mój obecny stan — powiedziałem.

— Trzymam cię za słowo — stwierdził Harry, szczerząc się do mnie. — Ty też możesz spróbować się czegoś dowiedzieć. Czeka cię jeszcze co najmniej parę przesłuchań. Możesz je wykorzystać do przeprowadzenia własnego śledztwa.


* * *

— O co chodzi z tym „Krogulcem”? — zapytała major Javna w czasie naszego następnego przesłuchania.

— Chciałbym wysłać na „Krogulca” wiadomość — powiedziałem. — Chcę im podziękować za uratowanie mi życia.

— To nie jest konieczne — powiedział podpułkownik Newman.

— Wiem, ale wypadałoby tak zrobić — powiedziałem. — Kiedy ktoś ratuje cię od zjedzenia kawałek po kawałku przez leśne stworzenia, to możesz przynajmniej przesłać mu krótkie podziękowanie. Chciałbym przesłać je tym ludziom, którzy mnie odnaleźli. Jak mam to zrobić?

— To niemożliwe — powiedziała Javna.

— Dlaczego? — zapytałem niewinnie.

— „Krogulec” jest okrętem Sił Specjalnych — powiedział Newman. — Objęci są ciszą informacyjną. Komunikacja pomiędzy okrętami Sił Specjalnych a resztą floty jest bardzo ograniczona.

— To nie jest w porządku — powiedziałem. — Jestem na służbie już od ponad roku i nigdy nie miałem problemu z wysyłaniem wiadomości do moich przyjaciół na innych okrętach. Proszę pomyśleć, przecież nawet żołnierze Sił Specjalnych chcą utrzymywać kontakt ze swoimi przyjaciółmi ze świata zewnętrznego.

Newman i Javna spojrzeli na siebie znacząco.

— Zbaczamy z tematu — powiedział Newman.

— Ja chcę tylko przesłać wiadomość — powiedziałem.

— Zobaczymy, co da się zrobić — powiedziała Javna tonem, który mówił, że nie zrobią nic.

Westchnąłem i prawdopodobnie po raz dwudziesty powiedziałem im, dlaczego dałem pozwolenie na awaryjne otwarcie bramy przystani wahadłowców na „Modesto”.


* * *

— Jak pańska szczęka? — zapytał doktor Fiorina.

— W pełni sprawna i gotowa, żeby coś przeżuć — powiedziałem. — Nie żebym nie lubił pić zupy przez słomkę, ale po jakimś czasie staje się to dosyć monotonne.

— Zgadzam się — powiedział Fiorina. — Teraz rzućmy okiem na nogę.

Odkryłem nogę i pozwoliłem mu na nią spojrzeć — pierścień był już w połowie długości łydki.

— Świetnie — powiedział. — Chcę, żeby zaczął pan na tym chodzić. Nieprzekształcona część utrzyma pański ciężar a trzeba będzie tę nogę trochę rozćwiczyć. Dam panu laskę, której będzie pan używał przez kilka najbliższych dni. Zauważyłem, że odwiedzają pana przyjaciele. Dlaczego nie zabiorą pana na przykład na lunch?

— Nie trzeba mi tego dwa razy powtarzać — powiedziałem i rozprostowałem trochę nową nogę. — Jak nowa.

— Nawet lepsza — powiedział Fiorina. — Dokonaliśmy paru udoskonaleń w stosunku do struktury ciała nadanej przez KSO w początkowym stadium. Zostały one włączone do wnętrza pańskiej nogi, ale reszta ciała także odczuje zmianę na lepsze.

— Nie zastanawia pana, dlaczego KSO nie poszło tą drogą aż do końca? — zapytałem. — Dlaczego nie zamienili ciała na coś, co byłoby przeznaczone jedynie do walki?

Fiorina spojrzał na mnie znad ekranu swojego notatnika:

— Ma pan zieloną skórę, kocie oczy i komputer we wnętrzu głowy. Chciałby pan być jeszcze mniej ludzki?

— Słuszna uwaga — stwierdziłem.

— To prawda — powiedział Fiorina. — Każę sanitariuszowi przynieść laskę. — Wstukał rozkaz w swój notatnik.

— Doktorze — powiedziałem. — Czy leczył pan kogokolwiek innego, kto zszedł z pokładu „Krogulca”?

— Nie — powiedział. — Pan, kapralu, doprawdy stanowił dla mnie wystarczające wyzwanie.

— Więc nikogo z załogi „Krogulca”?

Fiorina uśmiechnął się krzywo:

— Och, nie. To przecież Siły Specjalne.

— Więc?

— Powiedzmy, że mają specjalne potrzeby — powiedział Fiorina, kiedy wszedł sanitariusz z moją laską w ręku.


* * *

— Wiesz, co można znaleźć na temat Brygad Duchów? Oficjalnie, oczywiście — spytał Harry.

— Domyślam się, że niezbyt wiele — powiedziałem.

— Niezbyt wiele to za dużo powiedziane — powiedział Harry. — Nic nie można znaleźć, dosłownie nic.

Harry, Jesse i ja jedliśmy lunch w jednej z kantyn stacji kosmicznej. Po raz pierwszy wyszedłem na zewnątrz i zasugerowałem, żebyśmy odeszli tak daleko od modułu medycznego, jak to tylko możliwe. Ta kantyna znajdowała się na drugiej stronie stacji. Widok z kantyny nie był może najciekawszy (za oknami widać było małą stocznię remontową), ale znana była na całej stacji ze swoich hamburgerów — ta reputacja miała swoje uzasadnienie; szef kuchni, w poprzednim życiu, prowadził sieć restauracji specjalizujących się właśnie w hamburgerach. Małe wnętrze kantyny było zawsze zatłoczone. Jednak moje i Harry’ego hamburgery stygły na talerzach, ponieważ rozmawialiśmy o Brygadach Duchów.

— Spytałem Javnę i Newmana o to, czy mogę wysłać wiadomość na „Krogulca” i zaczęli wymigiwać się od jednoznacznej odpowiedzi.

— Nie dziwi mnie to — powiedział Harry. — Co prawda oficjalnie „Krogulec” istnieje, ale to wszystko, czego się można na jego temat dowiedzieć. Nie można się dowiedzieć niczego na temat jego załogi, rozmiarów, uzbrojenia i aktualnego położenia. Po prostu nie ma tych informacji w systemie. Poszukiwania na temat Sił Specjalnych czy „Brygad Duchów” w wewnętrznym systemie danych KSO także nie dają żadnych rezultatów.

— Więc niczego, chłopaki, nie znaleźliście — orzekła Jesse.

— Tego nie powiedziałem — powiedział Harry z uśmiechem. — Niczego nie można znaleźć oficjalnie, ale można się dużo dowiedzieć nieoficjalnie.

— A jak ci się udało dotrzeć do tych nieoficjalnych informacji? — zapytała Jesse.

— No wiesz — odparł Harry. — Moja szampańska osobowość czyni cuda.

— Proszę cię — powiedziała Jesse. — Ja tu jem. Czego nie można powiedzieć o was dwóch.

— Więc czego się dowiedziałeś? — zapytałem i ugryzłem pierwszy kęs swojego hamburgera. Był rewelacyjny.

— Pamiętajcie tylko, że to wszystko plotki i insynuacje — ostrzegł Harry.

— Co oznacza, że może to być bliższe prawdy niż wszystko, czego dowiedzielibyśmy się oficjalnie — powiedziałem.

— Może tak być — przyznał Harry. — Najważniejsza wiadomość to ta, że nie bez powodu nazywają ich „Brygadami Duchów”. To nie jest oficjalne określenie. To przydomek. Plotka, którą słyszałem w wielu miejscach głosi, że członkowie Sił Specjalnych to zmarli ludzie.

— Słucham? — powiedziałem. Jesse podniosła głowę znad swojego hamburgera.

— Nie zmarli dosłownie, oczywiście — powiedział Harry. — To nie są zombie. Ale wiele osób zaciągnęło się do służby w KSO i nie dożyło swoich siedemdziesiątych piątych urodzin. Wynika z tego, że w takich wypadkach KSO wcale nie wyrzuca na śmietnik twojego materiału genetycznego. Używają go do stworzenia członków Sił Specjalnych.

Nagle coś mi się przypomniało.

— Jesse, przypominasz sobie jak umarł Leon Deak? Pamiętasz, co powiedział człowiek ze służby medycznej? „W ostatniej chwili załapał się do Brygad Duchów”. Wtedy myślałem, że to jakiś chory żart.

— Jak oni mogą to robić? — zapytała Jesse. — To jest nieetyczne. — Nieetyczne? — powiedział Harry. — Kiedy się zaciągasz, dajesz KSO prawo użycia wszystkich środków koniecznych do podniesienia twojej sprawności bojowej, a nie możesz mieć żadnej sprawności bojowej, jeśli jesteś martwy. Nawet jeśli jest to nieetyczne, to nie jest nielegalne.

— Tak, ale jest różnica między wykorzystaniem mojego DNA do stworzenia nowego ciała, którego ja będę używała, a używaniem mojego nowego ciała, w którym mnie nie będzie — powiedziała Jesse.

— To szczegóły, szczegóły — stwierdził Harry.

— Nie podoba mi się pomysł, żeby moje ciało biegało sobie samopas — powiedziała Jesse. — I nie uważam, żeby KSO miało do tego moralne prawo.

— Oni robią różne rzeczy — powiedział Harry. — Wiecie, że te nasze nowe ciała są mocno zmodyfikowane pod względem genetycznym. Najwyraźniej ciała członków Sił Specjalnych są nawet jeszcze bardziej zmodyfikowane od naszych. Żołnierze Sił Specjalnych są królikami doświadczalnymi dla nowych udoskonaleń i zdolności, które wypróbowuje się na nich, zanim zacznie się je stosować na szerszą skalę. Krążą plotki, że niektóre z tych modyfikacji są naprawdę radykalne — ich ciała są zmodyfikowane do tego stopnia, że nie wyglądają już na ludzkie.

— Mój doktor powiedział coś o tym, że żołnierze Sił Specjalnych mają specjalne potrzeby — powiedziałem. — Ale nawet jeśli miałem halucynacje, to ludzie, którzy mnie uratowali, wyglądali wystarczająco ludzko.

— My na „Krogulcu” też nie widzieliśmy żadnych mutantów ani dziwadeł — powiedziała Jesse.

— Ale nie mieliśmy też wstępu na wszystkie pokłady okrętu — dodał Harry. — Trzymali nas w jednym miejscu i nie pozwalali na kontakty zewnętrzne i spacery. Widzieliśmy tylko szpital okrętowy i to wszystko.

— Ludzie widują Siły Specjalne w akcji i wciąż chodzą po tym świcie — powiedziała Jesse.

— Oczywiście — powiedział Harry. — Ale to nie znaczy, że widują wszystkich ich członków.

— Twoja paranoja znowu się obudziła, kochanie — powiedziała Jesse i wyciągnęła do Harry’ego frytkę.

— Dziękuję, najdroższa — powiedział Harry, przyjmując poczęstunek. — Ale nawet jeśli odrzucimy plotkę o superzmodyfikowanych Siłach Specjalnych, to wciąż nie można wykluczyć tego, że John widział swoją żonę. Chociaż to właściwie nie była Kathy, tylko ktoś, kto używał jej ciała.

— Kto? — zapytałem.

— No cóż, to właśnie jest pytanie, prawda? — powiedział Harry.

— Twoja żona nie żyje, więc nie mogli umieścić w jej ciele jej osobowości. Albo mają jakiś rodzaj wstępnie sformatowanej osobowości, który umieszczają w ciałach żołnierzy Sił Specjalnych…

— … albo ktoś inny przeszedł do jej nowego ciała, zostawiając swoje stare — powiedziałem.

Jesse wzdrygnęła się:

— Przepraszam, John. Ale to trochę przerażające.

— John? Dobrze się czujesz? — zapytał Harry.

— Co? Aa, tak, nic mi nie jest — powiedziałem. — Po prostu za dużo tego wszystkiego naraz. Pomysł, że moja żona mogłaby żyć — ale nie do końca — że ktoś inny, kto nie jest nią, mógłby chodzić w jej skórze. Lepiej się czułem, kiedy byłem przekonany, że widziałem ją w czasie halucynacji.

Spojrzałem na Harry’ego i na Jesse. Oboje nagle znieruchomieli i zaczęli wpatrywać się w jeden punkt.

— Co z wami? — zapytałem.

— O wilku mowa — powiedział Harry.

— Co? — zapytałem.

— John — powiedziała Jesse. — Ona stoi w kolejce po hamburgera.

Odwróciłem się do tyłu, przy okazji zrzucając swoją tacę na podłogę. A potem poczułem, jakbym wpadł do przerębli.

— O cholera! — powiedziałem.

To była ona. Nie miałem co do tego żadnych wątpliwości.

Czternasty

Chciałem wstać od stołu. Harry powstrzymał mnie, chwytając za rękę.

— Co chcesz zrobić? — zapytał.

— Chcę z nią porozmawiać — powiedziałem.

— Jesteś pewien, że tego właśnie chcesz? — zapytał.

— O co ci chodzi? — zapytałem. — Oczywiście, że chcę.

— Może lepiej byłoby, gdyby najpierw porozmawiała z nią Jesse albo ja — powiedział Harry. — Żeby zobaczyć, czy ona w ogóle chce się z tobą spotkać.

— Jezu, Harry — powiedziałem. — To nie jest pieprzona szósta klasa. To jest moja żona.

— To nie jest twoja żona, John — powiedział Harry. — To ktoś zupełnie inny. Nie wiesz, czy ona w ogóle będzie chciała z tobą rozmawiać.

— John, nawet jeśli ona będzie z tobą rozmawiać, to i tak będziecie dla siebie parą zupełnie obcych sobie ludzi — powiedziała Jesse. — Jeśli czegoś oczekujesz po tym spotkaniu, to wiedz, że na pewno tego nie dostaniesz.

— Niczego nie oczekuję — powiedziałem.

— My po prostu nie chcemy, żeby stała ci się krzywda — powiedziała Jesse.

— Nic mi nie będzie — powiedziałem i spojrzałem na nich oboje. — Proszę was. Puść mnie, Harry. Nic mi nie będzie.

Harry i Jesse spojrzeli na siebie. Harry puścił moją rękę.

— Dziękuję — powiedziałem.

— Co zamierzasz jej powiedzieć? — chciał wiedzieć Harry. — Zamierzam jej podziękować za uratowanie mi życia — powiedziałem i wstałem od stołu.

W tym czasie kobieta i jej dwaj towarzysze odebrali już swoje zamówienia i doszli do małego stolika, stojącego pod tylną ścianą kantyny. Ruszyłem w tamtą stronę. Cała trójka była zajęta rozmową, która urwała się, kiedy się do nich zbliżyłem. W tym momencie odwrócona była do mnie tyłem, zwróciła się w moją stronę, kiedy jej towarzysze zaczęli się na mnie gapić. Zatrzymałem się dopiero wtedy, kiedy mogłem zobaczyć jej twarz.

Oczywiście, była zupełnie inna. Rzecz jasna miała inną skórę i oczy, była też znacznie młodsza od Kathy — miała jej twarz sprzed pół wieku. Różniła się także pod innymi względami; była szczuplejsza, niż Kathy w którymkolwiek momencie jej życia, zgodnie z generalnie zainstalowaną przez KSO predyspozycją do szczupłości. Włosy Kathy zawsze układały się w trudną do opanowania grzywę, nawet kiedy się postarzała i inne kobiety w jej wieku nosiły bardziej dostojne fryzury; kobieta przede mną miała włosy przylizane do głowy i płasko opadające na kołnierz.

Właśnie jej włosy zrobiły na mnie najbardziej uderzające wrażenie. Od dawna nie widziałem kogoś, kto nie miałby zielonej skóry, więc nie zwracałem już na to uwagi. To właśnie jej włosy i jej fryzura nie zgadzały się z moimi wspomnieniami.

— To niezbyt miło tak się komuś przypatrywać — powiedziała kobieta, używając głosu Kathy. — Zanim zapytasz, musisz wiedzieć, że nie jesteś w moim typie.

Ależ jestem, powiedziała jakaś część mojego mózgu.

— Przepraszam, nie chciałbym przeszkadzać — powiedziałem. — Po prostu zastanawiałem się, czy mnie rozpoznasz.

Zmierzyła mnie spojrzeniem od stóp do głów:

— Nie rozpoznaję cię. I na pewno nie byliśmy razem na szkoleniu podstawowym.

— Uratowałaś mnie — powiedziałem. — Na Koralu.

Odzyskała animusz:

— Bez jaj. Nic dziwnego, że cię nie poznałam. Kiedy widziałam cię ostatnim razem, brakowało ci dolnej połowy głowy. Bez obrazy. Dziwi mnie, że jednak przeżyłeś; o to też się nie obrażaj. Nie obstawiałabym na ciebie zakładów.

— Miałem powód, żeby żyć — powiedziałem.

— Najwyraźniej — powiedziała.

— Jestem John Perry — powiedziałem i wyciągnąłem do niej rękę. — Obawiam się, że nie znam twojego imienia.

— Jestem Jane Sagan — przedstawiła się, ściskając moją dłoń. Trzymałem jej rękę w swojej dłoni trochę dłużej niż powinienem. Kiedy w końcu ją puściłem, wyglądała na trochę zakłopotaną i zaintrygowaną jednocześnie.

— Kapralu Perry — zaczął jeden z jej współtowarzyszy; najwyraźniej zdążył za pomocą swojego MózGościa zasięgnąć informacji na mój temat. — Trochę się spieszymy i chcielibyśmy szybko zjeść; za pół godziny musimy być z powrotem na naszym statku, więc jeśli nie miałby pan nic przeciwko temu…

— A może rozpoznajesz mnie skądinąd? — zapytałem Jane, przerywając tamtemu.

— Nie — chłodno odrzekła. — Dzięki za pamięć, ale teraz naprawdę chciałabym zjeść.

— Pozwól, że ci coś prześlę — powiedziałem. — Jedno zdjęcie. Na twojego MózGościa.

— To naprawdę nie jest konieczne — powiedziała Jane.

— Tylko jedno zdjęcie — powiedziałem. — Potem sobie pójdę. Proszę.

— No dobrze — odparła. — Tylko szybko.

Wśród paru rzeczy, które wziąłem ze sobą, kiedy opuszczałem ziemię, był cyfrowy album rodzinny. Kiedy po raz pierwszy aktywowałem swojego MózGościa, wgrałem do jego pamięci wszystkie zdjęcia — co okazało się sprytnym posunięciem, ponieważ album wraz z wszystkimi innymi pamiątkami z Ziemi przepadł razem z „Modesto”. Wybrałem jedno zdjęcie i przesłałem jej. Patrzyłem, jak wchodzi do swojego MózGościa i znowu odwraca się w moją stronę.

— Teraz mnie poznajesz? — spytałem.

Poruszała się szybko, szybciej niż przeciętny żołnierz KSO. Chwyciła mnie i rąbnęła mną w najbliższą ściankę działową.

Byłem całkiem pewien, że złamała mi jedno ze świeżo zrośniętych żeber. Z drugiej strony kantyny w naszą stronę rzucili się Harry i Jesse; towarzysze Jane ustawili się na ich drodze. Ja starałem się oddychać.

— Kim ty kurwa jesteś? — Jane syknęła mi w twarz. — I w co starasz się mnie wrobić?

— Jestem John Perry — wyrzęziłem. — I nie chcę cię w nic wrobić.

— Gówno prawda. Skąd masz to zdjęcie? — powiedziała prawie szeptem, przybliżając twarz do mojej. — Kto je dla ciebie zrobił?

— Nikt go dla mnie nie zrobił — powiedziałem równie cichym głosem. — Zrobiono mi to zdjęcie na weselu. To… moje ślubne zdjęcie — prawie powiedziałem nasze ślubne zdjęcie, ale w porę ugryzłem się w język. — Kobieta na tym zdjęciu to moja żona, Kathy. Umarła, zanim wstąpiła do służby. Wzięli jej DNA i użyli go do stworzenia ciebie. Po części jesteś nią. Część ciebie jest na tym zdjęciu. Część tego, czym jesteś dała mi to. — Wyciągnąłem swoją lewą rękę i pokazałem jej moją obrączkę — jedyną rzecz, jaka została mi z Ziemi.

Jane warknęła, podniosła mnie i cisnęła mną przez całe pomieszczenie. Zahaczyłem o parę stołów, strącając na podłogę hamburgery, koszyki z przyprawami i serwetki, a w końcu sam wylądowałem na ziemi. Po drodze uderzyłem głową w metalowy róg stołu; z mojej skroni natychmiast zaczął wypływać strumyczek Sprytnej Krwi. Harry i Jesse przerwali swój ostrożny taniec z towarzyszami Jane i skierowali się w moją stronę. Jane zrobiła to samo, ale w połowie drogi została zatrzymana przez jednego ze swoich przyjaciół.

— Posłuchaj mnie, Perry — powiedziała. — Od tej pory trzymaj się, kurwa, ode mnie z daleka. Następnym razem, kiedy cię zobaczę, będziesz żałował, że nie zostawiłam cię tam, żebyś umarł. — odwróciła się i odeszła.

Jeden z jej towarzyszy ruszył za nią; drugi, ten, który mówił do mnie wcześniej, podszedł do nas. Jesse i Harry stanęli mu na drodze, ale mężczyzna wyciągnął dłoń w pojednawczym geście.

— Perry — powiedział. — O co wam w ogóle poszło? Co jej przesłałeś?

— Sam jej zapytaj, koleś — powiedziałem.

— Dla was jestem porucznik Tagore, kapralu — Tagore spojrzał na Harry’ego i Jesse. — Znam was dwoje — powiedział. — Byliście na „Hampton Roads”.

— Tak jest, sir — powiedział Harry.

— Posłuchajcie mnie, wszyscy — powiedział. — Nie mam pojęcia o co wam poszło, ale powiem to bardzo wyraźnie. Cokolwiek to było, my nie byliśmy częścią tego. Możecie opowiadać na ten temat co chcecie, ale jeśli w tych opowieściach pojawią się słowa „Siły Specjalne”, to sam osobiście zadbam o to, żeby wasze dalsze wojskowe kariery były krótkie i bolesne. Ja nie żartuję. Wyjebię wasze czaszki. Czy to jasne?

— Tak jest, sir — powiedziała Jesse. Harry jej przytaknął. Ja zarzęziłem.

— Zajmijcie się swoim przyjacielem. Wygląda, jakby wykopano mu gówno z dupy — powiedział i odszedł.

— Chryste, John — powiedziała Jesse, wycierając mi serwetką ranę na skroni. — Co ty zrobiłeś?

— Przesłałem jej ślubne zdjęcie — powiedziałem.

— Niezwykle subtelne posunięcie — powiedział Harry i zaczął rozglądać się po kantynie. — Gdzie jest twoja laska?

— Myślę, że pod tą ścianą, na którą mnie rzuciła — odparłem. Harry poszedł szukać laski.

— Dobrze się czujesz? — zapytała mnie Jesse.

— Myślę, że mam co najmniej obite żebro — powiedziałem.

— Nie o to mi chodziło — powiedziała.

— Wiem, o co ci chodziło — powiedziałem. — I myślę, że w tym momencie jeszcze ktoś inny jest obity.

Jesse pogłaskała mnie po twarzy. Harry wrócił z moją laską. Pokuśtykaliśmy z powrotem do szpitala. Doktor Fiorina był ze mnie bardzo niezadowolony.


* * *

Ktoś obudził mnie szturchnięciem. Kiedy zobaczyłem kto to, chciałem coś powiedzieć. Przykryła mi usta dłonią.

— Cicho — powiedziała Jane. — Nie powinno mnie tutaj być.

Skinąłem głową. Odsłoniła mi usta.

— Mów po cichu — powiedziała.

— Moglibyśmy używać MózGościów — powiedziałem.

— Nie, chcę słyszeć twój głos. Tylko mów po cichu.

— Okay.

— Przepraszam za to dzisiaj — powiedziała. — To było po prostu nieoczekiwane. Nie wiem, jak na coś takiego reagować.

— Nie ma sprawy — powiedziałem. — Nie powinienem przekazywać ci tego w taki sposób.

— Zrobiłam ci krzywdę? — zapytała.

— Mam pęknięte żebro.

— Przepraszam — powiedziała.

— Już się zrosło — odparłem.

Przyglądała się mojej twarzy, jej oczy błądziły po niej w tę i z powrotem.

— Posłuchaj, nie jestem twoją żoną — powiedziała nagle. — Nie wiem, za kogo czy za co mnie uważasz, ale ja nigdy nie byłam twoją żoną. Nie wiedziałam nawet o jej istnieniu, dopóki dzisiaj nie pokazałeś mi tego zdjęcia.

— Musiałaś przecież wiedzieć, skąd się wzięłaś — powiedziałem.

— Czemu tak sądzisz? — zapytała ze złością. — Wiemy, że zostaliśmy stworzeni za pomocą czyichś genów, ale nie powiedziano nam czyich. Zresztą po co mieliby to robić? Tamte osoby to nie my. Nie jesteśmy nawet ich klonami — część mojego DNA nawet nie pochodzi z Ziemi. Jesteśmy królikami doświadczalnymi KSO, nie słyszałeś o tym?

— Słyszałem — powiedziałem.

— Więc nie jestem twoją żoną. Przyszłam, żeby ci to powiedzieć. Przykro mi, ale nią nie jestem.

— W porządku — powiedziałem.

— Okay — powiedziała ona. — No dobrze. Pójdę już. Jeszcze raz przepraszam za to, że cisnęłam tobą przez całą kantynę.

— Ile masz lat? — spytałem.

— Co? Czemu pytasz? — zapytała.

— Jestem po prostu ciekawy — odparłem. — I nie chcę, żebyś już sobie poszła.

— Nie wiem, jakie znaczenie może mieć dla ciebie mój wiek — powiedziała.

— Kathy nie żyje od dziewięciu lat — powiedziałem. — Chcę się dowiedzieć, jak długo czekali, zanim za pomocą jej genów stworzyli ciebie.

— Mam sześć lat — powiedziała.

— Mam nadzieję, że nie obrazisz się, kiedy powiem, że nie wyglądasz jak większość sześciolatek, które wcześniej spotkałem — powiedziałem.

— Jestem wyjątkowo rozwinięta, jak na swój wiek — powiedziała, a po chwili dodała — To był żart.

— Wiem — powiedziałem.

— Ludzie czasem go nie rozumieją — powiedziała. — Być może dlatego, że większość ludzi, których znam jest mniej więcej w tym samym wieku co ja.

— Jak to działa? — powiedziałem. — Chodzi mi o to, jak to jest? Mieć sześć lat, nie mając żadnej przeszłości.

Jane wzruszyła ramionami:

— Obudziłam się pewnego dnia i nie wiedziałam, gdzie jestem, ani co się ze mną dzieje. Ale byłam już w tym ciele i dużo rzeczy jednak już wiedziałam. Jak mówić, jak się poruszać. Jak myśleć i jak walczyć. Powiedziano mi, że jestem w Siłach Specjalnych i że właśnie jest pora na rozpoczęcie szkolenia. Powiedziano mi też, że nazywam się Jane Sagan.

— Ładne nazwisko — stwierdziłem.

— Zostało wybrane losowo — powiedziała. — Mamy zwykłe, często używane imiona, ale nasze nazwiska to w większości nazwiska naukowców i filozofów. W moim oddziale jest Ted Einstein i Julia Pasteur. Najpierw się tego nie wie, oczywiście. O nazwiskach. Później uczysz się trochę o tym, jak cię stworzono. Potem pozwalają ci nabrać poczucia siebie samego i tego kim jesteś. Nikt spośród nas nie ma wielu wspomnień. Dopóki nie spotkasz nikogo naprawdę urodzonego, nie wiesz, że czymkolwiek różnisz się od innych. A my nie spotykamy ich zbyt często. Nie mieszamy się z nimi.

— Naprawdę urodzonego? — zapytał.

— W ten sposób nazywamy całą resztę żołnierzy KSO — powiedziała.

— Jeśli nie mieszacie się z nami, to co robiliście tam w kantynie? — spytałem.

— Miałam ochotę na hamburgera — powiedziała. — Nie chodzi o to, że nie możemy tego robić. Po prostu tego nie robimy.

— Zastanawiałaś się kiedyś nad tym, z kogo zostałaś zrobiona? — spytałem.

— Czasami — powiedziała Jane. — Ale nie możemy tego wiedzieć. Nie mówią nam nic na temat naszych programów — ludzi, z których nas zrobiono. Niektórzy z nas zrobieni są z materiału pochodzącego od dwóch lub więcej osób. W każdym razie wszystkie te osoby nie żyją. Musi tak być — w innym wypadku, nie użyto by ich do stworzenia nas. A my nawet nie wiemy, kto ich znał, a nawet jeśli ludzie, którzy ich znali, wstępują na służbę, to zwykle nas nie odnajdują. Na dodatek wy, naprawdę urodzeni, cholernie szybko tutaj wymieracie. Nie znam nikogo innego, kto kiedykolwiek spotkałby krewnego swojego programu. Albo męża.

— Pokazałaś swojemu porucznikowi to zdjęcie? — spytałem.

— Nie — odparła. — Spytał mnie o nie. Powiedziałam, że przesłałeś mi swoje zdjęcie i że je usunęłam. Rzeczywiście tak zrobiłam, na wypadek, gdyby chciał to sprawdzić. Nikomu nie mówiłam, o czym rozmawialiśmy. Mogę dostać je znowu? To zdjęcie?

— Oczywiście — powiedziałem. — Jeśli chcesz, mam też inne. Mogę ci też opowiedzieć o Kathy, jeśli masz na to ochotę.

W przyciemnionym pokoju Jane wpatrywała się we mnie; w słabym świetle bardziej niż przedtem przypominała Kathy. Patrzenie na nią sprawiało mi lekki ból.

— Sama nie wiem — odezwała się w końcu. — Nie wiem, co chcę wiedzieć. Pozwól, że się zastanowię. A teraz daj mi tamto zdjęcie. Proszę.

— Już ci je przesyłam — powiedziałem.

— Muszę już iść — powiedziała. — Posłuchaj, w ogóle mnie tutaj nie było. A jeśli zobaczysz mnie gdziekolwiek indziej, nie daj po sobie poznać, że się już spotkaliśmy.

— Dlaczego? — zapytałem.

— To teraz bardzo ważne — odpowiedziała wymijająco.

— Dobrze — powiedziałem.

— Pokaż mi swoją obrączkę — poprosiła Jane.

— Proszę — powiedziałem, zsunąłem ją z palca i dałem jej do obejrzenia. Trzymała ją ostrożnie w palcach, uważnie się przyglądając.

— Tu jest coś napisane — powiedziała po chwili.

— „Moja Miłość jest Wieczna — Kathy” — powiedziałem. — Kazała to wygrawerować, zanim mi ją dała.

— Jak długo byliście małżeństwem? — zapytała.

— Czterdzieści dwa lata — odpowiedziałem.

— Jak bardzo ją kochałeś? — spytała Jane. — Twoją żonę, Kathy. Kiedy ludzie są małżeństwem przez długi czas, mogą być ze sobą z przyzwyczajenia.

— Czasem tak jest — przyznałem. — Ale ja ją bardzo kochałem. Przez cały czas, kiedy byliśmy małżeństwem. Kocham ją teraz.

Jane wstała, spojrzała na mnie jeszcze raz, oddała mi obrączkę i wyszła bez pożegnania.


* * *

— Tachyony — powiedział Harry, podchodząc do stołu, przy którym jadłem z Jesse śniadanie.

— Bądź błogosławiony — powiedziała Jesse.

— Bardzo zabawne — powiedział, siadając. — Być może to dzięki tachyonom Rraeyowie wiedzieli, że się pojawimy.

— Świetnie — powiedziałem. — Gdybyśmy tylko wiedzieli, czym są tachyony, bylibyśmy tym bardziej poruszeni.

— Są niezwykłymi, subatomowymi cząstkami — powiedział Harry. — Podróżują wstecz czasu z prędkością większą od prędkości światła. Jak dotąd istniały tylko w teorii, ponieważ trudno jest namierzyć coś, co jest zarówno szybsze od światła i jednocześnie porusza się wstecz strumienia czasu. Jednak teorie fizyczne napędu skokowego dopuszczają obecność tachyonów w czasie dokonywania każdego przeskoku — kiedy twoja materia i energia są przekładane na inny wszechświat, tachyony z docelowego wszechświata przemieszczają się z powrotem do wszechświata początkowego. W czasie dokonywania przekładu, napęd skokowy tworzy określony wzór tachyonów. Jeśli możesz namierzyć tachyony formujące ten wzór, wtedy możesz się dowiedzieć, że pojawi się okręt z napędem skokowym — możesz też przewidzieć kiedy to się stanie.

— Gdzie o tym usłyszałeś? — spytałem.

— W przeciwieństwie do was, nie obijam się tu całymi dniami — powiedział Harry. — W interesujących miejscach poznaję nowych przyjaciół.

— Jeśli wiedzieliśmy o tym wzorze tachyonów, to dlaczego wcześniej z tym nic nie zrobiliśmy? — spytała Jesse. — Z tego, co mówisz, wynika, że przez cały czas byliśmy zagrożeni atakiem, tylko do tej pory mieliśmy szczęście.

— No cóż, przypomnijcie sobie, co powiedziałem o tachyonach do tej pory istniejących tylko w teorii — powiedział Harry. — To taki rodzaj niedomówienia. One są mniej niż prawdziwe — są co najwyżej matematyczną abstrakcją. Nie mają związku z prawdziwymi wszechświatami, w których żyjemy i przemieszczamy się. Żadna znana nam inteligentna rasa nigdy się nimi w żaden sposób nie posługiwała. Nie mają praktycznego zastosowania.

— Albo tylko tak dotąd myśleliśmy — powiedziałem.

Harry zrobił ręką potwierdzający gest:

— Jeśli to prawda, to Rraeyowie mają technologię znacznie doskonalszą od naszej. W rozwoju technologicznym jesteśmy daleko za nimi.

— Więc jak możemy ich dogonić? — zapytała Jesse.

Harry uśmiechnął się:

— A kto tu mówi o doganianiu? Pamiętacie, co mówiłem o rozwiniętej technologii kolonii, kiedy pierwszy raz spotkaliśmy się na pędzie fasoli? Pamiętacie, jak mówiłem skąd ją mają?

— W wyniku spotkań z obcymi — odparła Jesse.

— Właśnie — powiedział Harry. — Zdobywamy je w walce lub na drodze wymiany. Jeśli naprawdę jest sposób, żeby namierzyć przemieszczające się z jednego wszechświata do drugiego tachyony, to prawdopodobnie udałoby się nam samym opracować umożliwiającą to technologię. Ale w tym celu musielibyśmy poświęcić czas i zasoby, których nie mamy. O wiele bardziej praktycznie będzie wziąć ją po prostu od Rraeyów.

— Mówisz, że KSO planuje wrócić na Koral? — spytałem.

— Oczywiście — odparł Harry. — Ale teraz celem nie będzie samo odzyskanie planety. To nawet nie będzie głównym powodem ataku. Teraz naszym głównym celem jest przechwycić ich technologię wykrywania tachyonów i w jakiś sposób ją unicestwić, lub obrócić przeciwko Rraeyom.

— Za ostatnim razem na Koralu nieźle dostaliśmy po dupie — powiedziała Jesse.

— Chyba nie mamy wyboru, Jesse — łagodnie powiedział Harry.

— Musimy zdobyć tę technologię. Jeśli ona się rozprzestrzeni, wszystkie obce rasy będą w stanie nas namierzyć. Będą wiedzieć, że przybywamy, zanim się tam pojawimy.

— To znowu skończy się masakrą — powiedziała Jesse.

— Podejrzewam, że tym razem zaatakujemy przy pomocy większej ilości Sił Specjalnych — powiedział Harry.

— Skoro już o nich mówimy — zacząłem, po czym opowiedziałem Harry’emu o moim spotkaniu z Jane poprzedniej nocy. Opowiadałem o tym, aż do chwili, kiedy Jesse i Harry wstali od stołu.

— Wygląda na to, że przynajmniej nie zamierza cię zabić — stwierdził Harry, kiedy skończyłem.

— Musiało ci się dziwnie z nią rozmawiać — powiedziała Jesse. — Chociaż wiesz, że tak naprawdę nie jest twoją żoną.

— Nie wspominając o tym, że ma tylko sześć lat. Człowieku, to jest dopiero dziwne — powiedział Harry.

— To zresztą po niej widać — powiedziałem. — To, że jest sześciolatką. Nie ma w sobie emocjonalnej dorosłości. Nie wie, co robić z emocjami, kiedy już je odczuwa. Rzuciła mną przez całą kantynę, ponieważ nie wiedziała, co innego mogłaby zrobić z tym, co wtedy poczuła.

— No cóż, ona wie tylko jak walczyć i zabijać — powiedział Harry. — My mamy za sobą całe życie wspomnień i doświadczeń, które mogą nas ustabilizować. Nawet młodsi żołnierze w zwykłych armiach mają dwadzieścia lat życiowych doświadczeń. W gruncie rzeczy ci żołnierze Sił Specjalnych to dziecięcy wojownicy. Etycznie rzecz biorąc jest to dość wątpliwe.

— Nie chciałabym rozdrapywać żadnych starych ran — powiedziała Jesse. — Ale czy widzisz w niej coś z Kathy?

Przez chwilę zastanawiałem się nad odpowiedzią.

— Oczywiście wygląda jak Kathy — powiedziałem. — Myślę, że zobaczyłem w niej odrobinę poczucia humoru Kathy, i trochę jej temperamentu. Kathy bywała bardzo impulsywna.

— Czy zdarzało jej się rzucać tobą po pokoju? — z uśmiechem zapytał Harry.

Też się do niego wyszczerzyłem i powiedziałem:

— Na pewno parę razy zrobiłaby to, gdyby mogła.

— Jeden zero dla genetyków — stwierdził Harry.

Nagle aktywował się mój Dupek. Dostałem wiadomość: Kapralu Perry, proszę stawić się na odprawę z generałem Keeganem o 10:00 w Głównej Kwaterze Operacyjnej w Module Eisenhowera Stacji Feniks. Proszę przybyć punktualnie. Potwierdziłem odbiór wiadomości i powiedziałem o wezwaniu Harry’emu i Jesse.

— Myślałem, że to ja mam przyjaciół w interesujących miejscach — powiedział Harry. — A ty pozwalałeś nam ściskać swoją dłoń.

— Nie mam pojęcia o co chodzi — powiedziałem. — Nigdy nie spotkałem Keegana osobiście.

— To tylko głównodowodzący Drugą Armią KSO — powiedział Harry. — Na pewno nie chodzi o nic ważnego.

— Bardzo śmieszne — powiedziałem.

— Jest już 09:15, John — powiedziała Jesse. — Musisz już iść. Chcesz, żebyśmy poszli z tobą?

— Nie, skończcie jeść śniadanie — powiedziałem. — Dobrze mi zrobi, jak się trochę przejdę. Moduł Eisenhowera jest tylko parę kilometrów stąd; wystarczy iść dookoła stacji. Bez trudu zdążę na czas. — Wstałem, chwyciłem pączek na drogę, dałem Jesse przyjacielskiego całusa w policzek i ruszyłem w drogę.

Prawdę mówiąc Moduł Eisenhowera był w większej odległości od naszej mesy, niż myślałem, ale moja noga w końcu odrosła i chciałem ją rozćwiczyć. Doktor Fiorina miał rację — nowa noga była lepsza od starej. Na dodatek czułem się, jakby przybyło mi energii. Co prawda mogło to wynikać z tego, że jeszcze niedawno byłem w bardzo ciężkim stanie — tak ciężkim, że cudem z niego wyszedłem. Po czymś takim każdy odczułby przypływ świeżej energii.

— Nie odwracaj się. — Prosto do mojego ucha powiedziała Jane, stojąc tuż za mną. Prawie udławiłem się kawałkiem pączka.

— Wolałbym, żebyś się tak do mnie nie podkradała — powiedziałem po chwili, nie odwracając się w jej stronę.

— Przepraszam — powiedziała. — Nie chciałam cię przestraszyć. Ale muszę z tobą porozmawiać. Chodzi mi o tę odprawę, na którą właśnie idziesz.

— Jak się o niej dowiedziałaś? — zapytałem.

— To nieważne. Ważne jest, żebyś zgodził się na to, o co cię poproszą. Zrób to. Dzięki temu będziesz bezpieczny, kiedy to się stanie. Na tyle bezpieczny, na ile to możliwe.

— Kiedy co się stanie? — zapytałem.

— Wkrótce sam się dowiesz — odpowiedziała.

— Co z moimi przyjaciółmi — zapytałem. — Co z Harrym i Jesse? Czy oni też będą mieli kłopoty?

— Wszyscy będziemy mieli kłopoty — powiedziała Jane. — Nie mogę nic dla nich zrobić. Mogę tylko prosić cię, żebyś się zgodził. Zgódź się. To ważne. — Lekko dotknęła dłonią mojego ramienia i po chwili już jej za mną nie było.


* * *

— Spocznij, kapralu Perry — powiedział generał Keegan, salutując mi w odpowiedzi.

Zostałem wprowadzony do sali konferencyjnej, w której znajdowało się więcej wyższych stopniem oficerów niż na osiemnastowiecznym szkunerze. Byłem z pewnością najniższym stopniem żołnierzem w pomieszczeniu; następny w kolejności najniższy stopień miał podpułkownik Newman, mój szanowny interlokutor. Poczułem się trochę niewyraźnie.

— Wyglądasz na trochę zagubionego, synu. — Zwrócił się do mnie generał Keegan. Wyglądał, jak wszyscy w Sali konferencyjnej, jak wszyscy żołnierze KSO, na dwudziestokilkulatka.

— Rzeczywiście, czuję się trochę zagubiony, sir — przyznałem.

— Cóż, to zrozumiałe — powiedział Keegan. — Usiądź, proszę. — Wskazał na stojące przy stole puste krzesło, na którym posłusznie usiadłem. — Wiele o tobie słyszałem, Perry.

— Tak jest, sir — powiedziałem, starając się nie patrzeć na Newmana.

— Za bardzo to was nie poruszyło, kapralu — powiedział.

— Nie staram się niczym wyróżniać, sir — powiedziałem. — Po prostu staram się robić swoje.

— Ale tak się złożyło, że zostałeś zauważony — powiedział Keegan. — Nad Koralem swoje przystanie opuściło sto wahadłowców, ale tylko twój dotarł do powierzchni planety, w dużej mierze dzięki twojemu rozkazowi awaryjnego otwarcia bramy przystani, który pozwolił wam się stamtąd zmyć na czas. — Wskazał kciukiem Newmana. — Newman mi wszystko opowiedział. Uważa, że powinniśmy ci za to dać medal.

Gdyby Keegan powiedział: Newman uważa, że powinieneś wystąpić w głównej roli w corocznym wojskowym przedstawieniu „Jeziora Łabędziego”, mniej by mnie to zdziwiło. Keegan zauważył wyraz mojej twarzy i wyszczerzył się do mnie:

— Wiem, o czym myślisz. Newman ma najbardziej poważną i nieprzyjemną twarz w całej armii, dlatego właśnie robi to, co robi. Więc jak, kapralu? Waszym zdaniem zasługujecie na ten medal?

— Z całym szacunkiem nie zasługuję, sir — powiedziałem. — Rozbiliśmy się i nie ocalał nikt oprócz mnie. To niezbyt chwalebne osiągnięcie. Poza tym, wszystkie pochwały za dotarcie na powierzchnię Koralu należą się mojemu pilotowi, Fionie Eaton.

— Fiona Eaton została już pośmiertnie odznaczona — powiedział generał Keegan. — To dla niej niewielkie pocieszenie, ponieważ już nie żyje, ale dla KSO ważne jest, żeby w ogóle takie akcje doceniać. I pomimo waszej skromności, kapralu, wy także zostaniecie odznaczeni. Bitwę o Koral przeżyli także inni żołnierze, ale wyłącznie przez szczęśliwy przypadek. Wy wzięliście inicjatywę w swoje ręce i okazaliście zdolności przywódcze w niesprzyjających okolicznościach. Przedtem także wykazywaliście zdolność do samodzielnego myślenia. Tamto znalezienie sposobu prowadzenia ognia w czasie bitwy z Consu. Wasze skuteczne dowodzenie plutonem szkoleniowym. Starszy sierżant Ruiz złożył osobny raport na temat waszego sposobu wykorzystania MózGościa w czasie kończącej szkolenie gry wojennej. Służyłem z tym sukinsynem, kapralu. Ruiz nie pochwaliłby swojej własnej matki za to, że wydała go na świat, jeśli wiecie o co mi chodzi.

— Myślę, że wiem, sir — powiedziałem.

— Tak właśnie myślałem. Więc Brązowa Gwiazda dla ciebie, synu. Gratulacje.

— Tak jest, sir — powiedziałem. — Dziękuję, sir.

— Ale nie kazałem ci tu przyjść tylko z tego powodu — powiedział generał Keegan i wskazał na jednego z mężczyzn siedzących przy stole. — Nie sądzę, żebyś znał generała Szilarda, który dowodzi naszymi Siłami Specjalnymi. Spocznij, nie ma potrzeby salutować.

— Sir — powiedziałem, skinąwszy jedynie głową w jego stronę.

— Kapralu — powiedział Szilard. — Proszę mi powiedzieć, co słyszeliście o sytuacji na Koralu?

— Niezbyt dużo, sir — powiedziałem. — Po prostu parę razy rozmawiałem o tym z przyjaciółmi.

— Doprawdy? — oschle zapytał Szilard. — Wydawało mi się, że wasz przyjaciel, szeregowy Wilson, do tej pory zdążył już wyczerpująco przedstawić wam sytuację na planecie.

Zdałem sobie sprawę z tego, że moja pokerowa twarz tego dnia sprawdza się jeszcze gorzej niż zwykle.

— Tak, oczywiście wiemy o szeregowym Wilsonie — powiedział Szilard. — Możecie mu powtórzyć, że jego węszenie nie było tak subtelne, jak mu się wydawało.

— Harry będzie zdziwiony, kiedy to usłyszy — powiedziałem.

— Nie wątpię — odparł Szilard. — Nie wątpię też, że zdążył objaśnić wam naturę żołnierzy Sił Specjalnych. Zresztą, instytucjonalnie rzecz biorąc, to nie jest tajemnicą, chociaż informacji na temat Sił Specjalnych nie ma w ogólnej bazie danych. Większość naszego czasu spędzamy na misjach, które wymagają zachowania ścisłej tajemnicy. Bardzo rzadko mamy możliwość spędzenia większej ilości czasu z pozostałymi żołnierzami KSO. Zresztą za bardzo nas to nie pociąga.

— Generał Szilard i Siły Specjalne przejmują dowodzenie nad naszym kontratakiem przeciwko Rraeyom na Koralu — powiedział generał Keegan. — Co prawda chcemy odebrać im planetę, ale naszym głównym celem jest przejęcie ich aparatu wykrywającego tachyony, w miarę możliwości odłączenie go bez dokonania zniszczeń, a w razie konieczności zniszczenie go. Pułkownik Golden… — Keegan wskazał na ponuro wyglądającego mężczyznę, siedzącego obok Newmana — … sądzi, że wie, gdzie ten aparat się znajduje. Pułkowniku…

— Będę mówił bardzo skrótowo, kapralu — powiedział Golden. — Przed pierwszym atakiem na Koral nasze służby wywiadowcze doniosły, że Rraeyowie rozmieszczają szeregi małych satelitów na orbitach dookoła Koralu. Najpierw myśleliśmy, że są to satelity szpiegowskie, które mają pomóc Rraeyom zidentyfikować nasze siły i kontrolować ilość żołnierzy sprowadzanych na planetę. Teraz jednak myślimy, że te satelity służą namierzaniu wzorów tachyonów. Sądzimy, że stacja namierzająca, która zbiera i przetwarza dane z satelitów, znajduje się na powierzchni planety i wylądowała tam w czasie pierwszej fali ataku.

— Uważamy, że stacja znajduje się na planecie, ponieważ Rraeyowie sądzą, że tam będzie najbezpieczniejsza — powiedział generał Szilard. — Gdyby znajdowała się na pokładzie okrętu, atakująca go jednostka KSO mogłaby w nią trafić, nawet przez przypadek. A jak wiecie, żaden okręt oprócz waszego wahadłowca nie dotarł w pobliże powierzchni Koralu. Więc prawie na pewno właśnie tam ją umieścili.

— Mogę o coś spytać, sir? — zwróciłem się do Keegana.

— Proszę bardzo — odpowiedział Keegan.

— Dlaczego panowie mi o tym mówicie? — spytałem. — Jestem kapralem, który nie ma własnego oddziału, plutonu ani batalionu. Nie widzę powodu, dlaczego miałbym to wszystko wiedzieć.

— Powinieneś to wiedzieć, ponieważ jako jeden z nielicznych przeżyłeś bitwę o Koral, a jako jedyny przeżyłeś dzięki czemuś więcej niż zwykły przypadek — powiedział Keegan. — Generał Szilard i jego ludzie uważają, z czym się zgadzam, że ich kontratak będzie miał większe szanse powodzenia, jeśli obserwował go będzie i doradzał im ktoś, kto przeżył pierwszy atak; to znaczy ty, synu.

— Z całym należnym szacunkiem, sir — powiedziałem. — Mój udział w tym ataku był minimalny i katastrofalny w skutkach.

— Mniej katastrofalny niż udział większości pozostałych — powiedział Keegan. — Kapralu, nie będę was okłamywał, sam wolałbym zobaczyć w tej roli kogoś innego. Jednak, w obecnych warunkach, nikogo innego nie mamy. I chociaż długość waszej służby, a co za tym idzie wasza wiedza, są minimalne, to jest to jednak lepsze niż nic. Poza tym, wykazaliście zdolność do improwizacji i szybkiego działania w sytuacjach bojowych. Teraz będziecie mogli te zdolności wykorzystać.

— Co miałbym robić? — zapytałem. Keegan spojrzał na Szilarda.

— Będziecie stacjonować na „Krogulcu” — powiedział Szilard. — Na którym stacjonują Siły Specjalne z największym doświadczeniem w tej sytuacji bojowej. Waszym zadaniem będzie doradzać starszym stopniem oficerom „Krogulca”, korzystając z waszego doświadczenia zebranego na Koralu. Będziecie też musieli obserwować rozwój sytuacji i działać jako łącznik pomiędzy regularnymi siłami KSO a Siłami Specjalnymi.

— Czy będę uczestniczył w walce? — spytałem.

— Będziecie żołnierzem nadliczbowym — odparł Szilard. — Najprawdopodobniej nie będziecie uczestniczyć w działaniach wojennych.

— Rozumiesz chyba, synu, że jest to niezwykle wyjątkowy przydział — powiedział Keegan. — W praktyce, z powodu różnych celów misji i rodzajów żołnierzy, siły regularne KSO prawie nigdy nie działają razem z Siłami Specjalnymi. Nawet w czasie bitew, w których udział biorą obie te formacje, zarówno jedni, jak i drudzy starają się działać osobno, wykonując zadania o odmiennym charakterze.

— Rozumiem — powiedziałem. Rozumiałem więcej niż mogli wiedzieć. Jane stacjonowała na „Krogulcu”.

Jak gdyby śledząc ciąg moich myśli, Szilard powiedział:

— Kapralu, wiem, że doszło do jakiegoś incydentu z jednym z moich ludzi — z kobietą, która stacjonuje na „Krogulcu”. Muszę mieć pewność, że więcej do takich incydentów nie dojdzie.

— Tak jest, sir — powiedziałem. — Ten incydent był wynikiem zwykłego nieporozumienia. Przypadek niewłaściwie rozpoznanej tożsamości. To się więcej nie powtórzy.

Szilard skinął głową w stronę Keegana.

— Bardzo dobrze — powiedział Keegan. — Kapralu, biorąc pod uwagę wasze nowe zadanie, myślę, że wasza obecna ranga jest niewystarczająca. Niniejszym, z efektem natychmiastowym, otrzymuje pan stopień porucznika. O 15:00 stawi się pan przed majorem Crickiem, głównodowodzącym „Krogulcem”. Powinno panu wystarczyć czasu na uporządkowanie swoich spraw i pożegnania. Jakieś pytania?

— Nie, sir — powiedziałem. — Ale mam jedną prośbę.

— To niezwykła prośba — powiedział Keegan po tym, jak mu ją przedstawiłem. — W innych warunkach, odmówiłbym w obu przypadkach.

— Rozumiem, sir — powiedziałem.

— Niemniej, da się to zrobić. Być może wyniknie z tego coś dobrego. Bardzo dobrze, poruczniku. Jest pan wolny.


* * *

Przesłałem wiadomość Harry’emu i Jesse, i spotkałem się z nimi tak szybko, jak to było możliwe. Powiedziałem im o swoim nowym przydziale i promocji na stopień porucznika.

— Myślisz, że Jane to wszystko zaaranżowała? — spytał Harry.

— Wiem, że to zrobiła — powiedziałem. — Zresztą sama mi o tym powiedziała. Wynika z tego, że mogę im być do czegoś potrzebny. Ale jestem pewien, że musiała umieścić komuś pluskwę w uchu. Mam się tam przenieść za parę godzin.

— Znowu nas rozłączą — powiedziała Jesse. — To, co zostało z naszego plutonu też zamierzają rozdzielić. Nasi koledzy dostają przydziały na inne okręty. My wciąż czekamy na nasze przydziały.

— Kto wie, John — powiedział Harry. — Być może wrócimy z tobą na Koral.

— Nie, nie wrócicie — powiedziałem. — Poprosiłem generała Keegana, żeby zwolnił was ze służby w piechocie, a on się zgodził. Wasz pierwszy okres służby się skończył. Oboje dostaliście nowe przydziały.

— O czym ty mówisz? — zapytał Harry.

— Oboje dostaliście przydziały do Działu Badań Wojskowych KSO — powiedziałem. — Harry, oni wiedzą o tym, że dużo węszyłeś na stacji. Przekonałem ich, że w ten sposób wyrządzisz mniej szkody sobie i innym. Będziesz pracował nad tym, co przywieziemy z Koralu.

— Nie poradzę sobie — powiedział Harry. — Nie znam wystarczająco matematyki.

— Jestem pewien, że to cię nie powstrzyma — powiedziałem. — Jesse, ty także dostałaś przydział do DBW; z tym, że do służb pomocniczych. Tylko tyle mogłem ci w tym momencie załatwić. To nie będzie zbyt interesujące, ale kiedy już tam będziesz, możesz się nauczyć czegoś nowego. I oboje będziecie poza linią ognia.

— To nie w porządku, John — powiedziała Jesse. — Nie odsłużyliśmy wymaganego czasu. Nasi koledzy z plutonu wrócą do walki, podczas gdy my będziemy siedzieć tutaj dzięki czemuś, czego nie zrobiliśmy. Ty sam tam wracasz. To mi się nie podoba. Powinnam odsłużyć swoje — powiedziała, a Harry jej przytaknął.

— Jesse, Harry, proszę — powiedziałem. — Posłuchajcie. Alan nie żyje. Susan i Thomas nie żyją. Maggie nie żyje. Wszyscy z mojego oddziału i plutonu też zginęli. Wszyscy ważni dla mnie tutaj ludzie, oprócz was dwojga, nie żyją. Dostałem szansę zachowania was przy życiu i skorzystałem z niej. Nie mogłem zrobić niczego więcej dla nikogo innego. Mogłem zrobić coś dla was. Chcę, żebyście żyli. Tutaj mam tylko was.

— Masz też Jane — powiedziała Jesse.

— Sam jeszcze nie wiem, czym Jane jest dla mnie — powiedziałem. — Ale wiem, czym wy dla mnie jesteście. Teraz jesteście moją rodziną. Jesse, Harry. Jesteście moją rodziną. Nie bądźcie na mnie źli, ja po prostu chciałem wam zapewnić bezpieczeństwo. Nic wam się nie może stać. Zróbcie to dla mnie. Proszę.

Piętnasty

„Krogulec” był cichym okrętem. Przeciętny okręt jest pełen odgłosów ludzi, którzy rozmawiają, śmieją się, wrzeszczą i wydają wszystkie te dźwięki, które wydają zwykli, żywi ludzie. Żołnierze Sił Specjalnych nie robili żadnej z tych bzdur.

Głównodowodzący „Krogulca” wyjaśnił mi to, kiedy wszedłem na pokład.

— Proszę nie oczekiwać, że ludzie będą się do pana odzywać — powiedział major Crick, kiedy mu się przedstawiłem.

— Sir? — zapytałem.

— Żołnierze Sił Specjalnych — powiedział. — To nic osobistego, my po prostu za dużo nie mówimy. Między sobą komunikujemy się prawie wyłącznie za pomocą MózGościów. To jest szybsze i przez to nie mamy skłonności do mówienia, jaką ma pan. Urodziliśmy się z MózGościami. Od początku mówiono do nas za ich pomocą. Więc przez większość czasu rozmawiamy ze sobą właśnie w ten sposób. Proszę więc nie czuć się urażonym. W każdym razie rozkazałem żołnierzom, żeby mówili do pana, kiedy będą musieli panu coś przekazać.

— To nie jest konieczne, sir — powiedziałem. — Mogę korzystać ze swojego MózGościa.

— Nie mógłby pan za nami nadążyć — powiedział major Crick. — Pański mózg komunikuje się z pewną prędkością, nasz z inną. Mówienie do naprawdę urodzonego jest jak mówienie o połowę wolniej. Gdyby porozmawiał pan z jednym z nas przez dłuższy czas, być może uznałby go pan za pochopnego i szorstkiego w obejściu. To uboczny efekt odczucia, jakby mówił pan do opóźnionego w rozwoju dziecka. Bez obrazy.

— Nie obraża mnie to, sir — powiedziałem. — Z panem rozmawia mi się normalnie.

— No cóż, jako głównodowodzący spędzam dużo czasu z ludźmi spoza Sił Specjalnych — powiedział Crick. — Poza tym jestem dużo starszy niż większość spośród moich żołnierzy. Zdążyłem nabrać trochę dobrych manier.

— Ile ma pan lat? — zapytałem.

— W przyszłym tygodniu skończę czternaście — odpowiedział.

— A teraz do rzeczy, jutro o 6:00 odbędzie się u mnie spotkanie z moimi ludźmi, do tej pory proszę się wygodnie rozgościć, załatwić sobie jakieś żarcie i trochę odpocząć. Porozmawiamy jutro rano. — Zasalutował i zostałem odprawiony.

Jane czekała na mnie w mojej kabinie.

— To znowu ty — powiedziałem z uśmiechem.

— Znowu ja — powiedziała po prostu. — Chciałam się dowiedzieć, jak sobie dajesz radę.

— Radzę sobie nieźle — odparłem. — Biorąc pod uwagę fakt, że jestem na okręcie od piętnastu minut.

— Wszyscy o tobie rozmawiamy — powiedziała Jane.

— Tak, cały okręt aż kipi od rozmów — powiedziałem. Jane otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale uniosłem rękę do góry. — To był żart — powiedziałem. — Major Crick powiedział mi o tym, że używacie MózGościów.

— Właśnie dlatego lubię z tobą rozmawiać w ten sposób — powiedziała Jane. — Nie rozmawiam tak z nikim innym.

— O ile pamiętam, kiedy mnie ratowaliście, chyba mówiliście do siebie? — zapytałem.

— Wtedy nie chcieliśmy, żeby nas namierzyli — odparła Jane.

— Mówienie było bezpieczniejsze. Mówimy też na głos, kiedy jesteśmy w miejscach publicznych. Nie lubimy bez potrzeby zwracać na siebie uwagi.

— Dlaczego to zaaranżowałaś? — zapytałem. — Przeniesienie mnie na „Krogulca”.

— Bo możesz się nam przydać — powiedziała Jane. — Masz doświadczenie, które może okazać się pomocne; zarówno to z Koralu, jak i z innych miejsc, w których służyłeś.

— To znaczy? — spytałem.

— Major Crick będzie o tym mówił na jutrzejszej odprawie — powiedziała Jane. — Ja też tam będę. Dowodzę plutonem i wykonuję robotę wywiadowczą.

— Czy to jedyny powód? — zapytałem. — To, że jestem użyteczny?

— Nie — odpowiedziała. — Nie, ale to właśnie z tego powodu stacjonujesz na „Krogulcu”. Posłuchaj, nie będę z tobą spędzać dużo czasu. Czeka mnie zbyt dużo przygotowań w związku z naszą misją. Ale chcę się o niej dowiedzieć jak najwięcej. O Kathy. Kim była. Jaka była. Chcę, żebyś mi to powiedział.

— Opowiem ci o niej — powiedziałem. — Pod jednym warunkiem.

— Jakim? — spytała Jane.

— Będziesz musiała opowiedzieć mi o sobie — powiedziałem.

— Dlaczego?

— Ponieważ przez dziewięć lat żyłem ze świadomością, że moja żona nie żyje, a teraz ty jesteś tutaj i to miesza mi w głowie — powiedziałem. — Im więcej dowiem się o tobie, tym bardziej przywyknę do myśli, że nie jesteś nią.

— Nie jestem aż tak interesująca — powiedziała. — Mam tylko sześć lat. Nie miałam zbyt dużo czasu, żeby czegoś dokonać.

— Ja dokonałem więcej w ciągu ostatniego roku, niż w ciągu wszystkich lat, które go poprzedzały — powiedziałem. — Zaufaj mi. Sześć lat to wystarczająco dużo.


* * *

— Nie będzie panu przeszkadzać towarzystwo, sir? — spytał miły, młody (prawdopodobnie czteroletni) żołnierz Sił Specjalnych. Podobnie jak jego czterej koledzy stał na baczność, z tacą pełną jedzenia w rękach.

— Przy tym stole jest dużo wolnych miejsc — powiedziałem.

— Niektórzy ludzie wolą jeść w samotności — powiedział żołnierz.

— Nie jestem jednym z nich — odrzekłem. — Siadajcie, proszę.

— Dziękuję, sir — powiedział żołnierz, stawiając tacę na stole. — Jestem kapral Sam Mendel. To są szeregowi George Linnaeus, Will Hegel, Jim Bohr i Jan Fermi.

— Porucznik John Perry.

— Więc co pan sądzi o „Krogulcu”, sir? — zapytał Mendel.

— To miły i cichy okręt — odpowiedziałem.

— Rzeczywiście taki jest, sir — powiedział Mendel. — Właśnie mówiłem Linnaeusowi, że od miesiąca nie wypowiedziałem chyba więcej niż dziesięć słów.

— Więc przed chwilą chyba pobiłeś swój rekord — stwierdziłem.

— Czy mógłby rozstrzygnąć pan nasz zakład, sir? — spytał Mendel.

— Czy będzie to ode mnie wymagało dużego wysiłku? — spytałem.

— Nie, sir — odpowiedział Mendel. — Po prostu chcemy wiedzieć ile ma pan lat. Widzi pan, Hegel założył się, że przeżył pan więcej lat, niż podwójna suma lat składających się na wiek każdego z członków naszego oddziału.

— A ile wy razem macie lat? — zapytałem.

— Oddział razem ze mną liczy dziesięciu żołnierzy — powiedział Mendel. — Ja jestem najstarszy — mam pięć i pół roku. Pozostali mają od dwóch do pięciu lat. Łącznie mamy trzydzieści siedem lat i mniej więcej dwa miesiące.

— Ja mam siedemdziesiąt sześć lat — powiedziałem. — Więc miał rację. Chociaż każdy z rekrutów KSO pozwoliłby mu wygrać ten zakład. Zaczynamy służbę w wieku siedemdziesięciu pięciu lat. Ale muszę wam powiedzieć, że jest coś głęboko niepokojącego w fakcie, że jestem dwa razy starszy niż wszyscy członkowie waszego oddziału razem wzięci.

— Tak jest, sir — przyznał Mendel. — Ale z drugiej strony, my wszyscy żyjemy tym życiem co najmniej dwa razy dłużej niż pan. Więc ostatecznie wychodzi mniej więcej na to samo.

— Mniej więcej — powiedziałem.

— To musi być bardzo interesujące, sir — powiedział siedzący z drugiej strony stołu Bohr. — Ma pan za sobą doświadczenie całego życia, innego od tego tutaj. Jakie ono było?

— Co chcesz wiedzieć? Jakie było moje życie, czy jak to jest doświadczyć całego życia przed tym tutaj? — zapytałem.

— I to i to — odpowiedział Bohr.

Nagle zdałem sobie sprawę z tego, że żaden z pięciu siedzących przy stole młodych żołnierzy jeszcze ani razu nie podniósł widelca do ust. W całej mesie, w której jeszcze przed chwilą słychać było przypominający chóralny alfabet Morse’a odgłos uderzających o talerze sztućców, panowała zupełna cisza. Przypomniałem sobie słowa Jane o tym, że wszyscy na „Krogulcu” są zainteresowani moją osobą. Najwyraźniej miała rację.

— Lubiłem swoje życie — powiedziałem po chwili. — Nie wiem, czy byłoby ekscytujące, czy choćby interesujące dla kogoś, kto by go nie przeżywał. Ale dla mnie było to dobre życie. A jeśli chodzi o to, że miałem inne życie przed tym, to za bardzo nie zaprzątam sobie tym głowy. Podobnie zresztą, zanim zacząłem żyć obecnym życiem, nie zadawałem sobie zbyt często pytania, jakie ono będzie.

— Dlaczego więc pan je wybrał? — zapytał Bohr. — Musiał mieć pan przecież jakieś pojęcie o tym, jakie ono będzie?

— Nie miałem zielonego pojęcia — powiedziałem. — Myślę, że żadne z nas nie miało. Większość z nas nigdy przedtem nie była ani na wojnie, ani w wojsku. Nikt spośród nas nie wiedział, że umieszczą nas w nowych ciałach, które tylko po części są tym, czym byliśmy przedtem.

— To brzmi trochę głupio, sir — powiedział Bohr, co przypomniało mi, że mając dwa czy trzy lata nie jest się zbytnio taktownym. — Dlaczego ktoś miałby decydować się, nie mając najmniejszego pojęcia w co się ładuje?

— No cóż — odparłem. — Nie byłeś nigdy stary. Niezmodyfikowana siedemdziesięciopięcioletnia osoba dużo chętniej niż ty dokona takiego skoku w nieznane.

— Czy to aż tak duża różnica? — zapytał Bohr.

— Nie wiem jak to wytłumaczyć dwulatkowi, który się nigdy nie zestarzeje — odparłem.

— Ja mam trzy lata — powiedział Bohr, jakby się broniąc.

Podniosłem do góry rękę i powiedziałem:

— Posłuchajcie, na chwilę odwróćmy sytuację. Ja mam siedemdziesiąt sześć lat i dokonałem skoku w nieznane, kiedy zaciągnąłem się do KSO. Z drugiej jednak strony zrobiłem to z własnego wyboru. Nie musiałem. Jeśli wam jest trudno wyobrazić sobie jakie to było dla mnie trudne, pomyślcie przez chwilę o tym wszystkim z mojej perspektywy. — Wskazałem na Mendela — Kiedy miałem pięć lat ledwo umiałem zawiązać sobie buty. Jeśli nie możecie sobie wyobrazić, jak to jest w moim wieku zaciągnąć się do wojska, wyobraźcie sobie, jak trudno mi jest wyobrazić sobie bycie dorosłym pięciolatkiem, który wie tylko jedną rzecz — czym jest wojna. Nawet, jeśli nie mam nic innego, to mam przynajmniej pojęcie o tym, czym jest życie poza KSO. A czym ono jest dla was?

Mendel spojrzał na swoich kolegów, którzy spojrzeli na niego.

— Zwykle nie myślimy o tym zbyt dużo, sir — powiedział Mendel. — Przede wszystkim nie uważamy, żeby było w nim coś niezwykłego. Wszyscy, których znamy, „urodzili się” w ten sam sposób. Z naszej perspektywy to pan jest kimś niezwykłym. Miał pan dzieciństwo i przeżył pan całe życie, zanim zaczął pan żyć tym życiem. Prawdę mówiąc wydaje się to niezbyt efektywne.

— Czy zastanawialiście się kiedykolwiek nad tym, jakby to było, gdybyście nie byli w Siłach Specjalnych? — zapytałem.

— Nie umiem sobie tego wyobrazić — powiedział Bohr, a pozostali mu przytaknęli. — Wszyscy jesteśmy żołnierzami. To właśnie robimy. Właśnie tym jesteśmy.

— Dlatego pan jest dla nas taki interesujący — powiedział Mendel. — Podobnie jak myśl, że to życie mogłoby być wyborem. Sam pomysł, że można by żyć inaczej. To dla nas nowe i obce.

— Czym pan się zajmował, sir? — spytał Bohr. — W swoim poprzednim życiu?

— Byłem pisarzem — odpowiedziałem. Wszyscy spojrzeli po sobie. — Co? — zapytałem.

— Dziwny sposób na życie, sir — stwierdził Mendel. — Dostawać pieniądze za zestawianie ciągów słów.

— Bywały na świecie gorsze zawody — powiedziałem.

— Nie chcieliśmy pana obrazić, sir — powiedział Bohr.

— Wcale mnie nie obraziliście — powiedziałem. — Po prostu patrzycie na wszystko z innej perspektywy. Ale zastanawia mnie, dlaczego to robicie.

— Dlaczego co robimy? — spytał Bohr.

— Dlaczego walczycie — odpowiedziałem. — No wiecie, w olbrzymiej większości ludzie w KSO są tacy, jak ja. A większość ludzi w koloniach jeszcze bardziej różni się od was niż ja. Dlaczego mielibyście za nich walczyć? Na dodatek przy naszym boku?

— Jesteśmy ludźmi, sir — powiedział Mendel. — Nie mniej niż pan.

— Biorąc pod uwagę obecny stan mojego DNA, to nie znaczy zbyt wiele — powiedziałem.

— Pan wie, że jest pan człowiekiem — powiedział Mendel. — Podobnie jak my. Jesteśmy sobie bliżsi niż się panu wydaje. Wiemy, w jaki sposób KSO wybiera sobie rekrutów. Walczy pan za kolonistów, których nigdy pan nie spotkał — za kolonistów, którzy w pewnym momencie byli wrogami pańskiego kraju. Dlaczego więc pan za nich walczy?

— Ponieważ są ludźmi i dlatego, że obiecałem to robić — odparłem. — Przynajmniej z tych powodów walczyłem na początku. Teraz nie walczę już za kolonistów. To znaczy nie tylko — teraz walczę za ludzi z mojego oddziału i plutonu. Ja chronię ich, oni chronią mnie. Walczę, ponieważ gdybym tego nie robił, zawiódłbym ich.

Mendel pokiwał głową.

— My walczymy z tego samego powodu, sir — powiedział. — To właśnie trzyma wszystkich nas, ludzi, razem. Dobrze to wiedzieć.

— To prawda — powiedziałem.

Mendel wyszczerzył się i podniósł widelec do ust. Po chwili w mesie rozległ się zwykły dźwięk stukających o talerze sztućców. Rozejrzałem się i napotkałem spojrzenie siedzącej w odległym kącie mesy Jane.


* * *

Na porannej odprawie major Crick od razu przeszedł do rzeczy:

— Służby wywiadowcze KSO uważają, że Rraeyowie są oszustami. Pierwszą częścią naszej misji będzie przekonanie się, czy tak jest naprawdę. W tym celu złożymy małą wizytę Consu.

To natychmiast mnie rozbudziło. Najwyraźniej nie tylko mnie.

— Co do diabła Consu mają z tym wspólnego? — spytał siedzący po mojej lewej stronie porucznik Tagore.

Crick skinął w stronę siedzącej obok niego Jane.

— Na prośbę majora Cricka i innych, przebadałam dokumentację dotychczasowych spotkań KSO z Rraeyami, żeby sprawdzić, czy wcześniej wykazywali jakieś oznaki technologicznej ewolucji — powiedziała Jane. — W ciągu ostatniego stulecia mieliśmy z Rraeyami dwanaście znacznych konfliktów militarnych i kilkadziesiąt potyczek — przy czym w ciągu ostatnich pięciu lat jeden główny konflikt i sześć potyczek. Przez cały ten czas Rraeyowie pod względem technologicznym pozostawali za nami daleko w tyle. Składa się na to wiele czynników, w tym immanentna dla ich kultury niechęć do systematycznego rozwoju technologicznego i fakt, że najczęściej wchodzili w konflikty z rasami bardziej zaawansowanymi pod względem technologicznym.

— Innymi słowy, są zacofani i bigoteryjni — powiedział major Crick.

— Ich zacofanie było szczególnie widoczne w przypadku napędu skokowego — powiedziała Jane. — Do czasu bitwy o Koral rraeyska technologia skokowa pozostawała daleko w tyle za naszą — w gruncie rzeczy, w dziedzinie fizyki przeskoku mieli pojęcie odpowiadające naszej wiedzy sprzed ponad stu lat, kiedy to KSO, w czasie przerwanej misji handlowej na ich planecie, przekazało im informacje na ten temat.

— Dlaczego przerwano tę misję? — zapytał siedzący przy drugim końcu stołu kapitan Jung.

— Rraeyowie zjedli około trzydziestu naszych przedstawicieli handlowych — odpowiedziała Jane.

— Nieźle! — powiedział kapitan Jung.

— Chodzi o to, że biorąc pod uwagę sam charakter Rraeyów, jak również poziom rozwoju ich techniki, wydaje się niemożliwe, żeby tak znacząco prześcignęli nas jednym zaledwie skokiem — powiedział major Crick. — Z czego wynika, że musieli dostać technologię przewidywania użycia napędu skokowego od jakiejś innej rasy. Znamy te same rasy, które znają Rraeyowie. Naszym zdaniem spośród nich wszystkich tylko jedna kultura ma potencjalną technologiczną zdolność osiągnięcia czegoś takiego.

— Consu — powiedział Tagore.

— Tak jest, Consu — zgodził się Crick. — Ci dranie mają białego karła zaprzęgniętego do kołowrotu. Więc właściwie niby czemu nie mieliby skonstruować urządzenia przewidującego użycie napędu skokowego.

— Ale dlaczego w ogóle mieliby w jakikolwiek sposób współpracować z Rraeyami? — zapytał siedzący przy samym końcu stołu porucznik Dalton. — Z nami wchodzili w interakcję jedynie wtedy, kiedy mieli ochotę trochę sobie poćwiczyć, a przecież pod względem technologicznym jesteśmy dużo bardziej zaawansowani od Rraeyów.

— Być może Consu wcale nie motywują się względami natury technologicznej, tak jak my — powiedziała Jane. — Dla nich nasze najnowsze osiągnięcia techniczne są bezwartościowe, podobnie jak dla nas pozbawione wartości byłyby tajemnice konstrukcji silnika parowego. Uważamy, że motywują ich inne czynniki.

— Religia — powiedziałem. Oczy wszystkich siedzących przy stole zwróciły się w moją stronę i poczułem się nagle jak chłopiec z kościelnego chóru, który pierdnął w czasie niedzielnej mszy.

— Kiedy mój pluton walczył z Consu, nasi przeciwnicy zmówili najpierw modlitwę, która uświęciła całą bitwę. Powiedziałem wtedy do przyjaciela, że moim zdaniem Consu w pewien sposób chrzczą planetę za pomocą bitwy. — Wszyscy dalej na mnie patrzyli — Oczywiście, mogłem się mylić.

— Nie mylił się pan — powiedział Crick. — Przez długi czas debatowaliśmy w dowództwie KSO nad tym, dlaczego Consu w ogóle walczą, skoro dzięki swojej technologii mogliby w jednej chwili zniszczyć każdą z odbywających podróże kosmiczne ras w regionie. W czasie tych debat przeważyło przekonanie, że robią to dla rozrywki; że uprawiają wojnę, tak jak my uprawiamy piłkę nożną czy baseball.

— My nigdy nie gramy w piłkę nożną czy baseball — powiedział Tagore.

— Grają w nie inni ludzie, durniu — powiedział Crick z krzywym uśmiechem, po czym znowu spoważniał. — Jednak mniejszość, z tym, że znacząca mniejszość członków kierownictwa służb wywiadowczych KSO uważa, że bitwy mają dla nich znaczenie rytualne, zgodnie z sugestią porucznika Perry’ego. Rraeyowie nie mogą prowadzić z Consu równorzędnej wymiany technologicznej, być może jednak dysponują czymś, na czym Consu bardzo zależy. Mogą im oddać swoje dusze.

— Ale Rraeyowie sami są fanatykami — powiedział Dalton. — Przede wszystkim właśnie z tego powodu zaatakowali Koral.

— Mają parę kolonii, niektóre z nich są dla nich mniej cenne od innych — powiedziała Jane. — Niezależnie od tego, czy są fanatykami, czy nie, mogli uznać, że opłaca im się przehandlować jedną ze swoich drugorzędnych kolonii za Koral.

— Co nie będzie się opłacało tylko Rraeyom z tej przehandlowanej kolonii — powiedział Dalton.

— Naprawdę, raczej nie obchodzi mnie ich los — stwierdził Crick.

— Consu dali Rraeyom technologię, która pozwala im znacznie wyprzedzić wszystkie pozostałe kultury w tej części kosmosu — powiedział Jung. — Zaburzenie równowagi sił w całym regionie może mieć swoje reperkusje nawet dla potężnych Consu.

— Chyba, że Consu wydali Rraeyom za mało reszty — powiedziałem.

— Co ma pan na myśli? — zapytał Jung.

— Zakładamy, że Consu przekazali Rraeyom dokumentację technologiczną, która pozwoliła im stworzyć system detekcji napędu skokowego — powiedziałem. — Ale być może dali im tylko jedną maszynę z instrukcją obsługi. W ten sposób dostali to, co chcieli — czyli sposób, w jaki będą mogli obronić Koral przed nasza inwazją, podczas gdy Consu uniknęli poważnego naruszenia równowagi sił w regionie.

— Dopóki Rraeyowie nie wykryją, w jaki sposób to cholerstwo działa — powiedział Jung.

— Biorąc pod uwagę poziom ich obecnego rozwoju technologicznego, to może zająć im lata — powiedziałem. — Zanim to nastąpi zdążymy skopać im tyłki i odebrać im tę technologię. Jeśli Consu w ogóle im tę technologię przekazali. Jeśli Consu dali im tylko pojedynczą maszynę. Jeśli Consu w ogóle przejmują się zachowaniem równowagi sił w regionie. Dużo tych „jeśli”.

— Zamierzamy odwiedzić Consu właśnie po to, by znaleźć odpowiedzi na te wszystkie „jeśli” — powiedział Crick. — Wysłaliśmy już bezzałogowy statek skokowy, żeby powiadomić ich o naszych zamiarach. Zobaczymy, co uda nam się z nich wydobyć.

— Którą kolonię zaoferujemy im w zamian? — zapytał Dalton. Trudno było powiedzieć, czy żartuje.

— Nie zaoferujemy im żadnych kolonii — powiedział Crick. — Mamy jednak coś, co może pomóc skłonić ich do udzielenia nam audiencji.

— Co takiego mamy? — zapytał Dalton.

— Mamy jego — powiedział Crick, wskazując na mnie.

— Jego? — spytał Dalton.

— Mnie? — spytałem.

— Ciebie — odpowiedziała Jane.

— Jestem zupełnie zmieszany i wstrząśnięty — przyznałem.

— Pański dwustrzałowy sposób prowadzenia ognia w jednej chwili pozwolił siłom KSO zabić tysiące Consu — powiedziała Jane. — W przeszłości Consu bywali szczególnie przychylni wobec ambasad kolonii, na których służyli żołnierze KSO, którzy w czasie bitew zabili dużą ilość przedstawicieli ich rasy. Ponieważ to właśnie wykryty przez pana sposób prowadzenia ognia pozwolił szybko wykończyć dużą ilość wojowników Consu, więc ich śmierć jest pańską zasługą.

— Ma pan na rękach krew ośmiu tysięcy czterystu trzydziestu trzech Consu — powiedział Crick.

— Świetnie — powiedziałem.

— Świetnie, to prawda — przyznał Craig. — Pańska obecność otworzy nam do nich drzwi.

— A co się stanie ze mną, kiedy wejdziemy przez te drzwi? — zapytałem. — Proszę sobie wyobrazić, co my byśmy zrobili z Consu, który zabiłby osiem tysięcy naszych żołnierzy.

— Oni nie traktują tego tak jak my — powiedziała Jane. — Raczej nic panu nie zrobią.

— Raczej — powtórzyłem.

— Jedyną alternatywą jest to, że zestrzelą nas od razu, kiedy tylko pojawimy się w przestrzeni Consu — powiedział Crick.

— Rozumiem — powiedziałem. — Po prostu wolałbym mieć trochę więcej czasu, żeby przywyknąć do tej myśli.

— Sytuacja rozwijała się nagle i w nieoczekiwanym kierunku. — nonszalancko powiedziała Jane. Nagle dostałem wiadomość na MózGościa. Składała się zaledwie z dwóch słów — Zaufaj mi. Spojrzałem na Jane, która odpowiedziała mi łagodnym i spokojnym spojrzeniem. Skinąłem głową, potwierdzając odbiór wiadomości, a gdzieś głęboko we wnętrzu potwierdzając jeszcze odbiór czegoś innego.

— Co zrobimy, po tym jak skończą już podziwiać porucznika Perry’ego? — zapytał Tagore.

— Jeśli wszystko odbędzie się podobnie do poprzednich tego typu spotkań, będziemy mieli możliwość zadania Consu do pięciu pytań — powiedziała Jane. Ostateczna liczba pytań uzależniona będzie od wyników pojedynków stoczonych między pięcioma naszymi żołnierzami i pięcioma wojownikami Consu. Będą to walki jeden na jeden. Consu walczą nieuzbrojeni, ale nasi żołnierze będą mogli używać noży, żeby zrekompensować brak odnóży tnących. Musimy pamiętać o tym, że kiedy wcześniej odprawialiśmy ten rytuał, Consu, z którymi walczyliśmy byli popadłymi w niełaskę wojownikami lub kryminalistami i pojedynek ten był dla nich drogą do odzyskania honoru. Nie muszę więc wspominać o tym, że byli bardzo zdeterminowani. Będziemy mogli zadać tyle pytań, ile pojedynków uda nam się zwyciężyć.

— W jaki sposób wygrywa się te pojedynki? — zapytał Tagore.

— Zabijasz Consu, albo on zabija ciebie — powiedziała Jane.

— To fascynujące — wyznał Tagore.

— Jest jeszcze jeden ważny szczegół — powiedziała Jane. — Spośród tych, których przywozimy ze sobą, Consu wybierają czynnych żołnierzy, więc protokół wymaga, byśmy mieli ze sobą przynajmniej piętnastu czynnych żołnierzy. Wyborowi nie podlega jedynie przewodniczący naszej delegacji, który, dzięki uprzejmości Consu, nie może zniżać się do walki z nieudacznikami i kryminalistami.

— Perry, pan będzie przewodniczącym delegacji — powiedział Crick. — Ponieważ to pan zabił osiem tysięcy tych robali, to w ich oczach będzie pan oczywistym przywódcą. Będzie pan również jedynym żołnierzem spoza Sił Specjalnych, więc nie dysponuje pan szybkością i modyfikacjami wydolnościowymi, jakimi dysponujemy my wszyscy. Jeśli zostałby pan wybrany, mógłby pan zostać zabity.

— Wzrusza mnie pańska troskliwość — powiedziałem.

— To nie jest troskliwość — powiedział Crick. — Gdyby gwiazda naszego programu została zabita przez jakiegoś kryminalistę, mogłoby to spowodować, że Consu nie zechcieliby z nami dalej współpracować.

— Aha — odpowiedziałem. — Po raz drugi mylnie wydawało mi się, że zaczął pan łagodnieć.

— Na to nie ma szans — stwierdził Crick. — Idźmy dalej. Za czterdzieści trzy godziny znajdziemy się na pozycji skokowej. Delegacja składać się będzie z czterdziestu osób, wliczając w to wszystkich dowódców oddziałów i plutonów. Resztę wybiorę osobiście. Znaczy to, że do chwili wykonania przeskoku będziecie ćwiczyć ze swoimi ludźmi techniki walki wręcz. Perry, przesłałem panu protokoły delegacji; proszę je dokładnie przestudiować i nie zawieść nas wszystkich. Po dokonaniu przeskoku przekażę panu pytania, które będziemy chcieli im zadać, w kolejności, w której będziemy je zadawać. Jeśli nam się powiedzie, będziemy mieli prawo do zadania pięciu pytań, ale musimy przygotować się na to, że będziemy mogli ich zadać mniej. No to do roboty. Jesteście wolni.


* * *

W ciągu tych czterdziestu trzech godzin, Jane chciała dowiedzieć się o Kathy wszystkiego. Dopadała mnie w różnych miejscach, w których akurat byłem, zadawała pytania, wysłuchiwała odpowiedzi i znikała, żeby zająć się swoimi obowiązkami. Był to dziwny sposób prowadzenia wspólnego życia.

— Opowiedz mi o niej — poprosiła, kiedy studiowałem informacje protokolarne w przednim hallu okrętu.

— Poznałem ją, kiedy była w pierwszej klasie — powiedziałem, a potem musiałem wytłumaczyć jej, co to jest pierwsza klasa szkoły podstawowej. Potem opowiedziałem jej swoje pierwsze związane z Kathy wspomnienie — w pierwszej i drugiej klasie razem chodziliśmy na lekcje plastyki, na którejś z nich dzieliliśmy się klejem, za pomocą którego mieliśmy pozlepiać jakieś papierowe konstrukcje. Opowiedziałem jej o tym, jak Kathy przyłapała mnie wtedy na jedzeniu kleju i powiedziała, że jestem brzydki. O tym, że uderzyłem ją za to, a ona w odpowiedzi walnęła mnie w oko. Została zawieszona na cały dzień. O tym, że potem nie odzywaliśmy się do siebie aż do pierwszej klasy szkoły średniej.

— Ile ma się lat w pierwszej klasie? — zapytała.

— Sześć — odpowiedziałem. — Tyle, ile ty masz teraz.

— Opowiedz mi o niej — poprosiła znowu, parę godzin później, już w innym miejscu.

— Kiedyś Kathy o mało co się ze mną nie rozwiodła — powiedziałem. — Byliśmy małżeństwem od dziesięciu lat i miałem romans z inną kobietą. Kiedy Kathy się o tym dowiedziała, wpadła w furię.

— Dlaczego w ogóle przejmowała się tym, że spałeś z kimś innym? — zapytała Jane.

— Tak naprawdę nie chodziło jej o seks — odparłem. — Tylko o to, że ją w związku z tym okłamałem. Dla niej seks z kimś innym był tylko oznaką hormonalnej słabości. Kłamstwo było oznaką braku szacunku, a nie chciała być żoną kogoś, kto jej nie szanował.

— Dlaczego się nie rozwiedliście? — zapytała Jane.

— Ponieważ mimo tego romansu wciąż się kochaliśmy — odpowiedziałem. — Jakoś to przepracowaliśmy, ponieważ chcieliśmy być ze sobą. Zresztą parę lat później ona też miała romans, więc można powiedzieć, że osiągnęliśmy remis. Zresztą po tych przejściach układało nam się nawet lepiej niż przedtem.

— Opowiedz mi o niej — poprosiła jeszcze innym razem.

— Kathy piekła niewiarygodnie dobre ciasta — powiedziałem. — Jej truskawkowo-rabarbarowy placek mógł zwalić z nóg każdego. Kiedyś wystawiła swój placek w konkursie organizowanym z okazji stanowego jarmarku; sędzią był gubernator stanu Ohio. Pierwszą nagrodą była nowa kuchenka od Searsa.

— Wygrała ten konkurs? — spytała Jane.

— Nie, zajęła drugie miejsce, za które dostała kupon do sklepu z wyposażeniem wnętrz na sto dolarów. Ale mniej więcej w tydzień później zadzwonili do niej z biura gubernatora. Jego asystent wytłumaczył Kathy, że z przyczyn politycznych gubernator dał pierwszą nagrodę żonie najbliższego przyjaciela swojego najważniejszego sponsora, ale odkąd zjadł kawałek jej placka, nie może przestać mówić o tym, jak świetne to było ciasto. Więc jeśliby nie sprawiło jej to kłopotu, to czy mogłaby upiec mu jeszcze jeden placek, żeby w końcu przestał o nim mówić?

— Opowiedz mi o niej — poprosiła.

— Zakochałem się w niej, kiedy była w pierwszej klasie szkoły średniej — powiedziałem. — W wystawianym w naszej szkole przedstawieniu „Romea i Julii” Kathy dostała rolę Julii. Byłem asystentem reżysera sztuki, co sprowadzało się do tego, że pomagałem w budowaniu dekoracji i przynosiłem kawę profesor Amos, nauczycielce, która to przedstawienie reżyserowała. Kiedy Kathy zaczęła mieć kłopoty z zapamiętywaniem kwestii, pani Amos przydzieliła jej do pomocy mnie. Przez dwa tygodnie, codziennie po próbach, chodziliśmy do niej i pracowaliśmy nad jej rolą; właściwie to tylko mieliśmy tak robić, bo większość czasu rozmawialiśmy na różne tematy, jak zwykła para nastolatków. Wszystko to było bardzo niewinne. W czasie próby kostiumowej usłyszałem, jak Kathy mówi swoje kwestie do Jaffa Greene’a, który grał Romea. Poczułem, że jestem zazdrosny. Ona przecież powinna mówić te słowa do mnie.

— Co zrobiłeś? — spytała Jane.

— Unikając Kathy jak ognia włóczyłem się bez celu przez cały czas trwania sztuki, którą wystawiono cztery razy między piątkiem wieczór a niedzielnym popołudniem. Na imprezie kółka teatralnego w niedzielny wieczór znalazła mnie Judy Jones, która grała służącą Julii, i powiedziała mi, że Kathy siedzi płacząc samotnie na rampie podjazdowej stołówki. Myślała, że ją znienawidziłem, ponieważ przez ostatnie dni zupełnie ją ignorowałem, a ona nie miała pojęcia dlaczego. Judy potem powiedziała mi, że gdybym nie poszedł tam i nie powiedział Kathy, że ją kocham, to na pewno znalazłaby jakąś łopatę i mnie nią zatłukła.

— Skąd wiedziała, że byliście w sobie zakochani? — spytała Jane.

— Kiedy jesteś zakochanym nastolatkiem, wiedzą o tym wszyscy oprócz ciebie i osoby, w której jesteś zakochany — powiedziałem. — Nie pytaj mnie, dlaczego tak jest. Po prostu tak to już jest. Więc wyszedłem na tamtą rampę, i zobaczyłem, że Kathy siedzi tam sama, na krawędzi, bujając w powietrzu spuszczonymi stopami. Była pełnia i na jej twarz padało światło księżyca, chyba nigdy przedtem, ani nigdy potem nie wydała mi się tak piękna jak wtedy. Serce biło mi jak szalone, bo wiedziałem, naprawdę wiedziałem, że kocham ją tak mocno, że nigdy nie zdołam jej powiedzieć, jak bardzo jej pragnę.

— Co zrobiłeś? — spytała Jane.

— Dopuściłem się małego szachrajstwa — przyznałem. — Wykorzystałem to, że akurat znałem na pamięć duże fragmenty „Romea i Julii”. Podszedłem do niej, tam na tej betonowej rampie, i powiedziałem do niej dużą część drugiej sceny drugiego aktu: „Lecz cicho! Co za blask strzelił tam z okna? Ono jest wschodem, a Julia jest słońcem! Wnijdź, cudne słońce…” i tak dalej. Już wcześniej znałem te słowa, w tym momencie po prostu mówiłem je szczerze. Kiedy skończyłem podszedłem do niej i po raz pierwszy ją pocałowałem. Ona miała piętnaście lat, ja szesnaście, a mimo to wiedziałem że się z nią ożenię i spędzę resztę życia przy jej boku.

— Opowiedz mi o tym, jak umarła — poprosiła Jane, tuż przed przeskokiem do przestrzeni Consu.

— Przygotowywała gofry na niedzielę rano, i dostała wylewu, kiedy szukała wanilii — powiedziałem. — W tym momencie byłem w dużym pokoju. Pamiętam, że na głos spytała samą siebie, gdzie położyła wanilię, a w sekundę później usłyszałem jakiś stukot i odgłos upadku. Pobiegłem do kuchni. Leżała na podłodze trzęsąc się, jej głowa krwawiła w miejscu, którym uderzyła o szafkę. Wezwałem pogotowie i objąłem ją. Starałem się powstrzymać krwawienie i mówiłem, że ją kocham. Powtarzałem to, dopóki sanitariusze nie odciągnęli mnie od niej. Potem pozwolili mi trzymać ją za rękę przez całą drogę do szpitala. Trzymałem ją za rękę, kiedy umarła w tej karetce. Zobaczyłem, że światło gaśnie w jej oczach, ale powtarzałem jej jak bardzo ją kocham aż do chwili, kiedy w końcu nas rozdzielili.

— Dlaczego to robiłeś? — zapytała Jane.

— Chciałem mieć pewność, że ostatnią rzeczą jaką usłyszała, byłem ja mówiący jak bardzo ją kocham — odpowiedziałem.

— Jak to jest stracić kogoś, kogo kochasz? — zapytała Jane.

— Umierasz razem z tą osobą — powiedziałem. — A potem czekasz, aż twoje ciało do ciebie dołączy.

— Czy to właśnie teraz robisz? — spytała Jane. — Czekasz, aż twoje ciało do ciebie dołączy?

— Nie, już nie — powiedziałem. — W końcu wraca się do życia. Po prostu zaczynasz żyć innym życiem, to wszystko.

— Więc teraz żyjesz już swoim trzecim życiem — powiedziała Jane.

— Chyba tak — odparłem.

— I jak ci się ono podoba? — zapytała Jane.

— Podoba mi się — odpowiedziałem. — Podobają mi się ludzie, których spotykam.

Za oknem pojawiły się nowe gwiazdy. Byliśmy w przestrzeni Consu. Przez dłuższą chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Na całym okręcie także panowała cisza.

Szesnasty

— Możecie nazywać mnie Ambasadorem, niegodny chociaż jestem tego tytułu — powiedział Consu. — Jestem kryminalistą, okryłem się niesławą w bitwie na Pahnshu, i dlatego też zrobiony jestem, żeby mówić do was językiem waszych ust. Przez te hańbę łaknę śmierci i długiej sprawiedliwej kary zanim dane mi będzie się odrodzić. To moja nadzieja, że w wyniku tego postępowania będę widziany jako mniej niegodny, a zatem zostanę uwolniony do śmierci. Dlatego kalam się rozmową z wami.

— Mi również miło jest cię poznać — odpowiedziałem.

Staliśmy pośrodku przykrytego kopułą gmachu wielkości boiska do piłki nożnej, który Consu zbudowali niecałą godzinę temu. My, ludzie, oczywiście nie mogliśmy dotknąć stopami ziemi Consu, czy też znaleźć się w jakimkolwiek miejscu, po którym potem Consu mogliby stąpać. Z okazji naszego przybycia w pełni zautomatyzowane maszyny Consu wybudowały ten gmach w od dawna podlegającym kwarantannie rejonie ich przestrzeni kosmicznej, w którym zwykle przyjmowali niemile widzianych gości, takich jak my. Po zakończeniu negocjacji gmach miał ulec implozji, a jego resztki miały zniknąć we wnętrzu najbliższej czarnej dziury, tak żeby ani jeden z jego atomów nie zanieczyszczał tego zakątka wszechświata. Moim zdaniem ostatnia część tego planu trąciła lekką przesadą.

— Rozumiemy, że macie pytania, które chcielibyście zadać dotyczące rasy Rraey — powiedział ambasador. — I że chcielibyście odwołać się do naszych rytuałów, żeby zaskarbić sobie honor wymówienia tych pytań do nas. — To wszystko prawda — powiedziałem. Piętnaście metrów za mną stało na baczność trzydziestu dziewięciu żołnierzy Sił Specjalnych w kostiumach bojowych. Z informacji, którymi dysponowaliśmy wynikało, że Consu nie uważają, żeby było to spotkanie równych sobie przeciwników, więc nie było potrzeby silenia się na dyplomatyczne karesy; poza tym każdy z naszych ludzi mógł zostać wybrany do walki, więc wszyscy musieli być gotowi do bitwy. Ja również miałem na sobie część stroju bojowego, chociaż założyłem go z własnego wyboru; jeśli miałem udawać przywódcę tej małej delegacji, to przynajmniej zamierzałem wyglądać tak, jakbym był jej częścią.

W odpowiedniej odległości za ambasadorem stało pięciu innych Consu, każdy z nich trzymał dwa długie, przerażająco wyglądające noże. Nie musiałem pytać, jaka będzie ich rola.

— Mój wielki lud potwierdza, że właściwie poprosiliście o nasze rytuały i że przedstawiliście się zgodnie z naszymi wymaganiami — powiedział ambasador. — Jednak byśmy odprawili wasze prośby jako niegodne, gdybyście nie przynieśli ze sobą tego jednego, który tak honorowo odprawił naszych wojowników do cyklu ponownych narodzin. Czy ten jeden to ty?

— Jestem nim — powiedziałem.

Consu na chwilę zamilkł i zdawał się mnie oceniać.

— Dziwne że taki wielki wojownik może wyglądać tak — powiedział w końcu.

— Też mnie to dziwi — odparłem. Z naszych informacji wynikało, że jeśli Consu raz zgodzą się na naszą prośbę, to dotrzymają warunków umowy niezależnie od tego, w jaki sposób będziemy prowadzić negocjacje — bylebyśmy walczyli w odpowiedni sposób. Więc pozwoliłem sobie na ten mały żarcik. Zresztą po zastanowieniu się stwierdziłem, że Consu nawet wolą, gdy tak się zachowujemy, ponieważ to ich utwierdza w poczuciu własnej, rasowej wyższości. W każdym razie nic się nie stało.

— Pięciu kryminalistów zostało wybranych, żeby zmierzyć się z waszymi żołnierzami — powiedział ambasador. — Ponieważ ludziom brak fizycznych atrybutów Consu, zapewniliśmy noże dla waszych żołnierzy, jeśli tak oni wybiorą. Nasi uczestnicy je mają, i przez dostarczenie ich jednemu z waszych żołnierzy wybiorą tych, z którymi będą walczyć.

— Rozumiem — powiedziałem.

— Wasz żołnierz przeżyje, to może zatrzymać noże jako dowód zwycięstwa — powiedział ambasador.

— Dzięki — powiedziałem.

— Nie będziemy życzyć sobie mieć je z powrotem. One będą nieczyste — powiedział ambasador.

— Zrozumiałem — powiedziałem.

— Odpowiemy na pytania na które zasłużycie po zawodach — powiedział ambasador. — Wybierzemy przeciwników teraz.

Ambasador wydał z siebie wrzask, którym można by ogolić nawierzchnię autostrady. Pięciu Consu za nim wystąpiło do przodu, minęło nas obu i podeszło do naszych żołnierzy, trzymając noże przed sobą.

Consu nie marnowali czasu na dokonywanie wyboru. Szli po prostych liniach i wręczali noże tym, którzy stali dokładnie naprzeciwko. Dla nich my wszyscy byliśmy tacy sami. Noże zostały wręczone kapralowi Mendelowi, z którym jadłem lunch, szeregowym Joe’mu Goodallowi i Jennifer Aquinas, sierżantowi Fredowi Hawkingowi i porucznik Jane Sagan. Wszyscy przyjęli noże bez słowa. Consu wycofali się za ambasadora, podczas gdy reszta naszych żołnierzy odsunęła się o parę metrów do tyłu za tych, którzy zostali wybrani.

— Ty będziesz zaczynał każde zawody — powiedział ambasador i wycofał się za swoich wojowników. Zostałem sam z dwoma szeregami przeciwników stojącymi po obu moich stronach w odległości piętnastu metrów ode mnie, cierpliwie czekającymi, żeby móc się pozabijać. Odsunąłem się na bok, wciąż pozostając pomiędzy szeregami i wskazałem na żołnierza i wojownika Consu, którzy stali najbliżej mnie.

— Zaczynajcie — powiedziałem.

Consu rozłożył swoje ramiona tnące, ukazując płaskie, ostre jak brzytwa ostrza swojego zmodyfikowanego odwłoku, uwalniając jednocześnie drugą parę przypominających ludzkie ręce kończyn. Wypełnił kopułę zgrzytliwym dźwiękiem swojego wrzasku i ruszył do przodu. Kapral Mendel upuścił jeden z noży, drugi chwycił lewą dłonią i ruszył w stronę Consu. Kiedy znaleźli się w odległości trzech metrów od siebie, wszystko zamieniło się w jedną wielką zamazaną plamę. Po dziesięciu sekundach kapral Mendel miał głębokie do kości cięcie biegnące wzdłuż całej długości prawej strony klatki piersiowej, natomiast Consu miał nóż wbity głęboko w miękkie ciało w miejscu, w którym głowa łączyła mu się z tułowiem. Mendel został zraniony kiedy wtulał się w objęcia Consu, żeby dostać się do jego najsłabszego punktu. Consu drgnął, kiedy Mendel obrócił ostrze, przerywając przewód rdzeniowy stworzenia jednym pociągnięciem, odłączając wtórny kłąb nerwów w głowie od znajdującego się we wnętrzu tułowia mózgu, przy okazji przecinając również kilka głównych naczyń krwionośnych. Consu przewrócił się i znieruchomiał. Mendel wyjął z ciała nóż i wrócił do tylnego szeregu żołnierzy Sił Specjalnych, trzymając prawe ramię przy boku.

Dałem znak Goodallowi i kolejnemu Consu. Goodall wyszczerzył się i tanecznym krokiem opuścił szereg, trzymając oba noże w dole, zwrócone ostrzami do tyłu. Consu wrzasnął i zaatakował, z wyciągniętymi do przodu ramionami tnącymi. Goodall także zaczął szarżować, z tym że w ostatniej chwili wszedł w ślizg, jak napastnik usiłujący wbić piłkę między nogami bramkarza. Kiedy był w dole Consu odciął mu lewe ucho i spory kawałek skóry twarzy. Goodall chwycił jedną z chitynowych nóg Consu i szarpnął — kończyna z cichym trzaskiem złamała się jak szczypce homara i odchyliła się prostopadle do toru ruchu Goodalla. Consu przechylił się i upadł.

Goodall obrócił się na tyłku, podrzucił noże do góry i wykonawszy przewrót do tyłu stanął na nogach w odpowiednim momencie, żeby złapać spadające noże. Lewa strona jego głowy była jednym wielkim, szarym strupem, ale Goodall wciąż się uśmiechał, kiedy wystartował w stronę swojego Consu, który desperacko próbował odzyskać równowagę. Był jednak zbyt powolny i Goodall bez problemu przebił się przez jego obronę. Wykonał piruet i wbił jeden z noży w grzbietową część odwłoku, następnie wykonał podobny manewr i równie łatwo wbił drugi z noży w piersiową część odwłoku. Obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i znalazł się przodem do Consu, chwycił za uchwyty obu noży i z całą siłą wprawił je w ruch obrotowy. Consu drgnął, kiedy pocięte kawałki jego ciała wypadały przez oba otwory w jego odwłoku a potem upadł po raz ostatni. Goodall nie przestając się uśmiechać wrócił do szeregu tańcząc jiga. Najwyraźniej dobrze się bawił.

Szeregowa Aquinas nie tańczyła, i nie wyglądało na to, żeby dobrze się bawiła. Ona i jej Consu ostrożnie krążyli wokół siebie przez dobre dwadzieścia sekund zanim Consu w końcu zaatakował, wystawiając do góry jedno ze swoich tnących ramion, jakby chciał wbić je Aquinas w brzuch. Aquinas odchyliła się do tyłu i straciła równowagę. Consu podskoczył do niej, unieruchomił jej lewe ramię ściskając je między kością promieniową i kością łokciową swojego lewego ramienia tnącego, jednocześnie przystawiając jej do szyi drugie ze swoich tnących ramion. Po czym poruszył tylnymi nogami, ustawiając się we właściwej pozycji do zadania odcinającego głowę cięcia i przesunął swoje prawe ramię tnące odrobinę w lewo, żeby nabrać rozmachu.

Kiedy Consu zaczął wykonywać cięcie, mające odciąć głowę jego przeciwniczki, Aquinas wydała potężne stęknięcie i przechyliła swoje ciało w kierunku ruchu tnącego ramienia przeciwnika, rozrywając pod wpływem siły nacisku tkanki miękkie i ścięgna swojej lewej ręki. Consu w końcu również się przechylił, kiedy dodała całą siłę przechyłu swojego ciała do siły rozmachu jego ramienia tnącego. Wciąż pozostając w jego objęciach, Aquinas odwróciła się w jego stronę i zaczęła dźgać w piersiową część jego odwłoku trzymanym w prawej ręce nożem. Consu próbował ją od siebie odepchnąć, więc owinęła wokół niego swoje nogi i dźgała dalej. Consu przed śmiercią także zdążył parę razy dźgnąć Aquinas w plecy, ale w tak bliskim zwarciu jego ramiona tnące nie mogły zadać jej śmiertelnych ran. W końcu Aquinas zwlekła się z martwego ciała przeciwnika. Zanim upadła, udało jej się o własnych siłach przejść połowę dzielącego ją od szeregu dystansu. Paru żołnierzy zaniosło ją na jej poprzednie miejsce.

Zrozumiałem, dlaczego nie mogłem wziąć udziału w walce. Nie tylko dlatego, że żołnierze Sił Specjalnych przewyższali mnie pod względem siły i szybkości reakcji. Oni stosowali strategie, które wynikały z innego rozumienia pojęcia dopuszczalnej straty. Zwykły żołnierz nie poświęciłby kończyny, tak, jak zrobiła to Aquinas; siedemdziesiąt lat przekonania, że strata kończyny jest nieodwracalna i może nawet doprowadzić do śmierci robiło swoje. Żołnierze Sił Specjalnych nie mieli tego problemu — nigdy nie mieli kończyn, które nie mogłyby odrosnąć. Zdawali sobie sprawę z tego, że ich ciała mogą tolerować poważne uszkodzenia — przeciętny żołnierz nie miał tej świadomości. Nie jest tak, żeby żołnierze Sił Specjalnych nie odczuwali strachu. Odczuwają strach tak jak wszyscy, z tym, że dopada ich później.

Dałem znak do rozpoczęcia walki sierżantowi Hawkingowi i jego Consu. Dla odmiany ten Consu nie rozłożył swoich ramion tnących; najzwyczajniej w świecie wyszedł na środek areny i czekał na swojego przeciwnika. Hawking zbliżał się do niego pochylony do przodu, ostrożnie stawiał krok za krokiem, czekając na właściwy moment do rozpoczęcia ataku. W czasie, kiedy stawiał jeden z tych czujnych, powolnych kroków Consu wystrzelił w jego stronę jak olbrzymi pasikonik, momentalnie nadział go na ostrza obu ramion tnących i podniósł ciało Hawkinga do góry. Obracał go w powietrzu, tnąc i szlachtując od wewnątrz ciało bezbronnego już sierżanta; po chwili odciął mu głowę i przeciął tułów na wysokości bioder. Korpus z rękami i nogi poleciały w różne strony, głowa upadła naprzeciwko Consu. Wojownik przez chwilę trwał w bezruchu, po czym nadział odciętą głowę na ostrze jednego z ramion tnących i rzucił ją w kierunku ludzi. Z okropnym mlaśnięciem odbiła się od ziemi i przeleciała im nad głowami, ochlapując ich mózgiem i SprytnąKrwią.

W czasie wszystkich dotychczas odbytych pojedynków Jane niecierpliwie stała w szeregu, podrzucając swoje noże jakby w nerwowym odruchu. Teraz wystąpiła krok do przodu gotowa zacząć walkę, podobnie zrobił jej przeciwnik, ostatni z pięciu Consu. Dałem im sygnał rozpoczęcia walki. Consu wykonał jeszcze jeden agresywny krok do przodu, rozłożył szeroko swoje ramiona tnące i wydał z siebie bitewny krzyk, który brzmiał tak przeraźliwie, jakby za chwilę miał rozsadzić czaszę kopuły i posłać nas wszystkich w przestrzeń kosmiczną. Kiedy tak wrzeszczał, otworzył szeroko swoje wielkie szczękoczułki. Jane zmrużyła oczy i z odległości trzydziestu metrów z całą siłą cisnęła w jego stronę jeden ze swoich noży. Ostrze wbiło się między otwarte owadzie szczęki z taką siłą, że jego końcówka przebiła na wylot głowę krzyczącego wojownika; rękojeść noża zatrzymała się dopiero na skraju pokrywy czaszkowej tłustego robala. Wstrząsający kopułą wrzask zmienił się nagle w odgłos krztuszenia się własną krwią i sporym, metalowym szpikulcem. Consu sięgnął, żeby wyjąć wbity w paszczę rożen, ale zamarł w pół ruchu, przechylił się do przodu i upadł na ziemię z nieprzyjemnym chrzęstem.

Podszedłem do Jane.

— Nie sadzę, żeby można było używać noży w ten sposób — powiedziałem.

— Nikt przecież nie powiedział, że nie można ich tak używać — odpowiedziała.

Ambasador zbliżył się w do mnie, obchodząc dookoła ciało powalonego Consu.

— Wygraliście prawo czterech pytań — powiedział. — Możesz zadać je teraz.

Cztery pytania to więcej, niż się spodziewaliśmy. Mieliśmy nadzieję zadać trzy, a prawdę mówiąc planowaliśmy zadać dwa pytania. Wydawało nam się, że Consu okażą się trudniejszymi przeciwnikami. Jeden poległy żołnierz i parę brakujących części ciała nie były co prawda oznakami jakiegoś wielkiego zwycięstwa. Jednak bierze się to, co się dostaje. Cztery pytania powinny nam w zupełności wystarczyć.

— Czy Consu zaopatrzyli Rraeyów w technologię pozwalającą wykrywać użycie napędu skokowego? — zapytałem.

— Tak — odparł ambasador, nie dodając nic więcej. To wystarczyło; nie oczekiwaliśmy, że Consu powiedzą nam coś więcej, niż to, do czego byli zobowiązani. Ale udzielona przez ambasadora odpowiedź wyjaśniała też wiele innych kwestii. Ponieważ Rraeyowie otrzymali technologię od Consu, to raczej na pewno nie wiedzieli jak działa na podstawowym poziomie; nie musieliśmy martwić się o to, że zaczną ją rozpowszechniać czy sprzedawać innym rasom.

— Jak dużo urządzeń wykrywających napęd skokowy jest w posiadaniu Rraeyów? — Pierwotnie chcieliśmy zapytać o to, jak dużo tych urządzeń Consu dostarczyli Rraeyom, ale postanowiliśmy, że lepiej będzie zadawać ogólniej sformułowane pytania.

— Jedno — powiedział ambasador.

— Jak wiele innych ras oprócz rasy ludzkiej wie o możliwości wykrywania napędu skokowego? — To było trzecie z naszych głównych pytań. Zakładaliśmy, że Consu znają inne rasy, o których my nie mieliśmy pojęcia, więc bardziej ogólne pytanie o to, ile ras dysponuje tą technologią nie miałoby sensu; podobnie jak pytanie o to, komu innemu jeszcze przekazali tę technologię, ponieważ jakaś rasa mogła opracować tę technologię na własną rękę. We wszechświecie nie wszystkie nowe technologie otrzymuje się w prezencie od bardziej rozwiniętych gatunków istot inteligentnych. Czasami wymyśla się nowe rzeczy bez pomocy z zewnątrz.

— Ani jedna — odpowiedział ambasador. Kolejny punkt dla nas. Wiadomo było, że mamy dość czasu, żeby poradzić sobie z bieżącymi kłopotami.

— Możesz zadać jeszcze jedno pytanie — powiedziała Jane i wskazała w stronę ambasadora, który stał i czekał, aż zadam ostatnie pytanie. A niech tam, pomyślałem sobie.

— Consu mogą bez trudu zlikwidować większość ras w tej części wszechświata — powiedziałem. — Dlaczego tego nie zrobicie?

— Ponieważ was kochamy — odparł ambasador.

— Słucham? — powiedziałem. Technicznie rzecz biorąc, moje ostatnie słowo mogło zostać uznane za piąte pytanie, na które Consu nie musiałby udzielać odpowiedzi. Mimo to odpowiedział na nie.

— Miłujemy każde życie, które ma potencjał na Ungkat… — to ostanie słowo brzmiało, jakby błotnik szorował o ceglany mur — … który jest udziałem w wielkim cyklu ponownych narodzin — powiedział ambasador. — Pielęgnujemy was, pielęgnujemy wszystkie wasze pomniejsze rasy, uświęcając wasze planety, by wszyscy, co na nich przebywają mogli odrodzić się w cyklu. Czujemy, że naszą służbą jest uczestniczyć w waszym wzroście. Rraeyowie sądzą, że dostarczyliśmy im technologii o którą pytacie ponieważ zaoferowali nam jedną ze swoich planet, ale nie jest tak. Zobaczyliśmy szansę, żeby przemieścić obie wasze rasy dalej na drodze do doskonałości, i radośnie to nam się udało.

Ambasador rozłożył swoje tnące ramiona, i zobaczyliśmy jego drugą parę rąk, z otwartymi jakby w błagalnym geście dłońmi.

— Czas, w którym wasz lud będzie godzien przyłączyć się do nas będzie o tyle dzisiaj bliższy. Dzisiaj jesteście nieczyści i trzeba wam urągać, chociaż jesteście przez nas kochani. Ale cieszcie się z wiedzy, że pewnego dnia wyzwolenie będzie na wyciągnięcie rąk. Ja idę teraz do mojej śmierci, nieczysty przez to, że mówiłem do was językiem waszych ust, ale mam znowu zapewnione miejsce w cyklu, ponieważ przemieściłem wasz lud w stronę jego miejsca w wielkim obrocie. Gardzę wami i was kocham, bo naraz jesteście moim przekleństwem i zbawieniem. Odejdźcie teraz, tak byśmy zniszczyć mogli to miejsce, i świętować wasz postęp. Idźcie.


* * *

— To mi się nie podoba — powiedział porucznik Tagore na naszej kolejnej odprawie, kiedy zdaliśmy relację z naszego spotkania z Consu. — To mi się w ogóle nie podoba. Consu dali Rraeyom tę technologię specjalnie po to, żeby mogli sobie z nami pogrywać. Ten cholerny robal przecież sam to powiedział. Tańczymy jak nam zagrają. Być może teraz mówią Rraeyom, że niedługo mogą się nas spodziewać.

— To byłoby zbyteczne — stwierdził kapitan Jung. — Biorąc pod uwagę sprzęt do wykrywania napędu skokowego.

— Wie pan, o co mi chodzi — odparł Tagore. — Consu nie zamierzają w żaden sposób nam pomagać, ponieważ najwyraźniej chcą żebyśmy walczyli z Rraeyami w celu „przemieszczenia” się na kolejny poziom kosmicznego rozwoju, cokolwiek to, kurwa, miałoby znaczyć.

— Consu i tak nie zamierzali nam w żaden sposób pomagać, więc dość już o nich — uciął major Crick. — Być może rzeczywiście działamy zgodnie z ich planami; ale pamiętajcie o tym, że do pewnego momentu ich plany są zgodne z naszymi. I nie sądzę, żeby Consu w ogóle przejmowali się tym, kto wygra — my czy Rraeyowie. Więc skoncentrujmy się na tym, co robimy, zamiast koncentrować się na tym, co robią Consu.

Mój MózGość kliknął; Crick przesłał nam obraz Koralu i macierzystej planety Rraeyów.

— Fakt, że Rraeyowie używają pożyczonej technologii oznacza, że możemy działać. Uderzymy szybko i mocno, zarówno w Koral, jak i w ich rodzinną planetę — powiedział. — Kiedy gawędziliśmy sobie z Consu, KSO przemieszczało okręty na dogodną odległość skokową. Mamy sześćset okrętów — to prawie jedna trzecia całej naszej floty — ustawionych w gotowości skokowej. Kiedy damy znak, KSO zacznie odliczać czas do symultanicznego ataku na Koral i rodzinną planetę Rraeyów. W ten sposób zarówno odzyskamy Koral, jak i przyszpilimy potencjalne rraeyskie siły wsparcia. Uderzenie na ich planetę zatrzyma tam ich flotę i zmusi znajdujące się gdzie indziej okręty do dokonania wyboru między powrotem do domu a wsparciem obrońców Koralu.

— Powodzenie obu ataków jest uzależnione od tego, czy uda nam się spowodować, żeby nie wiedzieli, że nadciągamy. Oznacza to, że musimy przejąć ich stację namierzającą i wyłączyć ją — ale nie możemy jej zniszczyć. KSO będzie mogło skorzystać z wykorzystywanej w tej stacji technologii. Być może Rraeyowie nie mogli jej rozgryźć, ale nam powinno się to udać. Zniszczymy stację tylko w wypadku, kiedy nie będzie innej możliwości jej wyłączenia. Ale na razie plan jest taki — przejmujemy stację i utrzymujemy ją w swoich rękach do czasu, kiedy nasze siły wsparcia dotrą na powierzchnię planety.

— Jak długo to może potrwać? — zapytał Jung.

— Oba ataki symultaniczne zaczną się w cztery godziny po tym, jak wejdziemy w przestrzeń Koralu — powiedział Crick. — W zależności od tego, jak intensywne będą walki naszych okrętów z flotą wroga, możemy się spodziewać pierwszych oddziałów KSO najwcześniej po paru godzinach.

— Ataki zaczną się w cztery godziny po tym, jak wejdziemy w przestrzeń Koralu? — zapytał Jung. — Nie po tym, jak zdobędziemy stację namierzającą?

— Dokładnie — potwierdził Crick. — Więc lepiej, żebyśmy zdobyli tę cholerną stację.

— Proszę mi wybaczyć — powiedziałem. — Ale martwi mnie jeden szczegół tego planu.

— Tak, poruczniku Perry — powiedział Crick.

— Powodzenie całej ofensywy jest uzależnione od tego, czy zdobędziemy stację namierzającą, która wykrywa nasze okręty wchodzące przeskokiem w ich przestrzeń — powiedziałem.

— Racja — potwierdził Crick.

— Więc ta właśnie stacja namierzy nas, kiedy będziemy wychodzić z przeskoku w przestrzeń Koralu — powiedziałem.

— Racja — powtórzył Crick.

— Jeśli sobie panowie przypominają, byłem na okręcie, który został namierzony w chwili wejścia w przestrzeń Koralu — powiedziałem. — Okręt został wypatroszony i poza mną wszystkie znajdujące się na jego pokładzie osoby zginęły. Dlaczego więc to samo nie miałoby się przydarzyć temu okrętowi?

— Już raz przekradliśmy się do przestrzeni Koralu niezauważeni — powiedział Tagore.

— Zdaję sobie z tego sprawę, bo to przecież właśnie „Krogulec” mnie uratował — powiedziałem. — I wierzcie mi, jestem za to wdzięczny. Ale taki trik może się udać tylko raz. Nawet jeśli wskoczymy w przestrzeń Koralu na tyle daleko od planety, żeby uniknąć namierzenia, to dotarcie do Koralu zajmie nam parę dobrych godzin. A wtedy będziemy mieli za mało czasu, żeby zdążyć wykonać nasze zadanie. Jeśli to wszystko ma zadziałać, to „Krogulec” musi wyjść z przeskoku w bezpośrednim sąsiedztwie planety. Chcę więc wiedzieć, w jaki sposób to zrobimy, nie narażając jednocześnie okrętu na zniszczenie.

— Rozwiązanie tego problemu jest naprawdę bardzo proste — powiedział major Crick. — My będziemy narażać nasz okręt. Spodziewamy się, że zostanie natychmiast zestrzelony. Prawdę mówiąc, właśnie na to liczymy.

— Słucham? — spytałem. Rozejrzałem się po siedzących przy stole, spodziewając się, że wszyscy będą równie zdezorientowani jak ja. Zamiast tego zobaczyłem same poważnie zamyślone twarze. To wszystko było naprawdę niepokojące.

— A więc wstawka z wysokiej orbity? — zapytał porucznik Dalton.

— Tak jest — odparł Crick. — Oczywiście zmodyfikowana.

— Robiliście to już przedtem? — spytałem, gapiąc się na nich wszystkich jak dureń.

— Robiliśmy już podobne rzeczy, poruczniku Perry — powiedziała Jane, zwracając moją uwagę na siebie. — Zdarzało nam się dokonywać zrzutu desantu bezpośrednio z pokładu statku kosmicznego; zwykle w sytuacjach takich jak ta, kiedy nie wchodziło w grę użycie wahadłowców. Dysponujemy specjalnymi kostiumami zrzutowymi, które izolują nas od gorąca powstającego w czasie wchodzenia w atmosferę; poza tym wygląda to jak zwykły desant z powietrza.

— Poza tym, że twój okręt zostaje zestrzelony spod twoich stóp — powiedziałem.

— I to jest właśnie mała zagwozdka — przyznała Jane.

— Wszyscy jesteście zupełnie szaleni — stwierdziłem.

— To doskonałe posunięcie taktyczne — oznajmił major Crick. — Kiedy nad planetą zostaje zestrzelony jakiś okręt, to ciała są oczywistym składnikiem deszczu jego szczątków. KSO właśnie przesłała nam bezzałogowy statek skokowy z najświeższym uściśleniem miejsca położenia stacji namierzającej, więc bez trudu możemy wyskoczyć nad powierzchnią planety w dogodnym miejscu do dokonania zrzutu naszych ludzi. Rraeyowie będą myśleć, że udaremnili nasz atak, zanim tak naprawdę zaatakujemy. Nie będą nawet wiedzieli, że tam jesteśmy, dopóki w nich nie uderzymy. A wtedy będzie już za późno.

— Oczywiście przy założeniu, że ktokolwiek przeżyje ich pierwsze uderzenie — stwierdziłem.

Crick spojrzał na Jane i lekko skinął głową.

— KSO zafundowało nam trochę dodatkowego czasu — powiedziała Jane. — Zaczęli montować napęd skokowy na opancerzonych wiązkach pocisków i wrzucać je do przestrzeni Koralu. Kiedy coś trafi w ich pancerze, wystrzeliwują pociski, które same w sobie są bardzo trudne do zestrzelenia. W ten sposób w ciągu ostatnich dwóch dni pozbyliśmy się kilku rraeyskich okrętów — teraz odczekują parę sekund przed oddaniem strzału, żeby upewnić się, że uda im się trafić we wszystko, co wystrzeli z przeskoku w ich stronę. Powinno nam to dać od dziesięciu do czterdziestu sekund zapasu, zanim „Krogulec” zostanie trafiony. Dla okrętu, który nie spodziewa się ataku to stanowczo za mało, ale my w tym czasie spokojnie zdążymy opuścić „Krogulca”. Być może załoga mostka zdąży również przeprowadzić odwracający uwagę przeciwnika atak rakietowy.

— Załoga mostka będzie w tym czasie na swoich stanowiskach? — zapytałem.

— Tak jak pozostali ubrani w kostiumy zrzutowe będziemy operować okrętem za pomocą naszych MózGościów — powiedział major Crick. — Z tym, że będziemy musieli pozostać na pokładzie okrętu co najmniej do chwili, kiedy zostanie odpalona pierwsza salwa naszych pocisków. Po opuszczeniu okrętu nie chcemy używać MózGościów przynajmniej do czasu, kiedy wejdziemy głęboko do wnętrza atmosfery Koralu; ponieważ mogłoby to zdradzić monitorującym nas Rraeyom, że wciąż żyjemy. To prawda, jest w tym pewien element ryzyka, ale pamiętajmy, że zagrożeni będą wszyscy znajdujący się na pokładzie tego okrętu. Co, nawiasem mówiąc, prowadzi nas do pana, poruczniku Perry.

— Do mnie? — zapytałem.

— To oczywiste, że nie chce pan być na pokładzie tego okrętu, kiedy zostanie zestrzelony — powiedział Crick. — A z drugiej strony, nie przeszedł pan szkolenia przewidującego tego typu akcje. Na dodatek obiecaliśmy, że będzie pan tu w charakterze obserwatora i doradcy. Nie możemy w dobrej woli prosić pana, by wziął pan w tym udział. Po tej odprawie zostanie panu przydzielony wahadłowiec, natychmiast wyślemy też na Feniksa bezzałogowy statek skokowy z koordynatami pańskiego wahadłowca i prośbą o odszukanie go. Feniks trzyma statki ratownicze w ciągłej gotowości skokowej; powinni pana przejąć najpóźniej po kilkunastu godzinach. Jednak na wszelki wypadek zaopatrzymy pana w zapasy wystarczające na miesięczną podróż. Na dodatek w razie potrzeby będzie pan mógł skorzystać z bezzałogowych statków skokowych, w które wahadłowiec jest wyposażony.

— A więc chcecie się mnie pozbyć — stwierdziłem.

— Proszę tego nie brać do siebie — powiedział Crick. — Generał Keegan na pewno będzie chciał usłyszeć z ust bezpośredniego świadka sprawozdanie z naszych negocjacji z Consu i ogólny opis naszej sytuacji. Jako nasz łącznik z konwencjonalnymi siłami KSO jest pan najlepszą osobą do wykonania tego zadania.

— Sir, chciałbym zostać, za pańskim pozwoleniem — powiedziałem.

— Naprawdę nie ma tu dla pana miejsca, poruczniku — powiedział Crick. — Znacznie lepiej może się nam pan przysłużyć na Feniksie.

— Sir, z całym należnym szacunkiem, jest u was przynajmniej jedno wolne miejsce — powiedziałem. — W czasie naszych negocjacji z Consu zginął sierżant Hawking, a szeregowa Aquinas straciła pół lewej ręki. Do chwili rozpoczęcia misji nie uda wam się tych braków uzupełnić. Co prawda nie jestem członkiem Sił Specjalnych, ale jestem doświadczonym żołnierzem; weteranem, można powiedzieć. To chyba lepsze niż nic.

— Przypominam panu, że nazwał nas pan wszystkich kompletnymi wariatami. — Zwrócił się do mnie kapitan Jung.

— To prawda, wszyscy jesteście zupełnie szaleni — powtórzyłem. — Więc jeśli chcecie wykonać ten swój szalony plan, to będziecie potrzebowali każdej możliwej pomocy. Proszę także nie zapominać, sir — zwróciłem się do Cricka — że straciłem na Koralu wszystkich swoich ludzi. Więc nie czułbym się dobrze nie mogąc uczestniczyć w tej walce.

Crick spojrzał na Daltona.

— W jakim stanie jest Aquinas? — spytał.

Dalton wzruszył ramionami.

— Jest poddawana leczeniu w trybie przyspieszonym — powiedział. — To boli jak cholera, kiedy ramię tak szybko odrasta, ale w chwili przeskoku będzie już gotowa. Nie potrzebuję go.

Crick zwrócił się w stronę Jane, która patrzyła na mnie.

— Decyzja należy do ciebie, Sagan — powiedział. — Hawking był twoim podoficerem. Jeśli chcesz, możesz go sobie wziąć.

— Ja go nie chcę — powiedziała Jane, patrząc mi prosto w oczy. — Ale on ma rację. Brakuje mi jednego człowieka.

— Dobrze — orzekł Crick. — Więc przyspiesz go trochę — powiedział i zwrócił się do mnie — Jeśli porucznik Sagan uzna, że nie da pan sobie rady, zostanie pan zapakowany do wahadłowca i odesłany na Feniksa. Jasne?

— Jak najbardziej, majorze — odparłem i znów spojrzałem na Jane.

— No dobra — powiedział Crick. — Witam w Siłach Specjalnych, Perry. Z tego co wiem, jest pan pierwszym naprawdę urodzonym, który wstępuje do naszych szeregów. Tylko proszę nie nawalić. Jeśli pan spieprzy sprawę, to obiecuję, że Rraeyowie będą najmniejszym z pańskich zmartwień.


* * *

Jane weszła do mojej kabiny nie pytając o pozwolenie; mogła to teraz zrobić, ponieważ była moim oficerem przełożonym.

— Co ty sobie kurwa wyobrażasz? — rzuciła jeszcze w drzwiach.

— Brakuje wam jednego człowieka — powiedziałem. — Ja jestem tym człowiekiem. Oblicz to sobie sama.

— Sprowadziłam cię na ten okręt, ponieważ wiedziałam, że wsadzą cię na wahadłowiec — powiedziała Jane. — Gdybyś wrócił do piechoty, byłbyś prawdopodobnie na jednym z tych okrętów, które będą dokonywały symultanicznego ataku. Wiesz, co się stanie z tymi okrętami i z wszystkimi ludźmi na ich pokładach, jeśli nie uda nam się zdobyć stacji namierzającej. To był, moim zdaniem, jedyny sposób, w jaki mogłam ci zapewnić bezpieczeństwo, a ty to sobie po prostu ot tak odrzuciłeś.

— Mogłaś powiedzieć Crickowi, że nie chcesz mnie w swoim oddziale — powiedziałem. — Słyszałaś, co mówił. Z radością władowałby mnie do wahadłowca i zostawił dryfującego w przestrzeni kosmicznej Consu, dopóki ktoś nie pojawiłby się, by uratować mój tyłek. Nie zrobiłaś tego, ponieważ wiesz, jak bardzo szalony jest ten wasz plan. Wiesz, że będziesz potrzebowała wszelkiej możliwej pomocy. Nie wiedziałem przecież, że będę służył pod twoimi rozkazami, Jane. Gdyby Aquinas miała nie być jeszcze gotowa, równie dobrze w czasie tej misji mógłbym służyć w plutonie Daltona. Nie wiedziałem nawet, że Hawking był twoim podoficerem, dopóki Crick nie powiedział czegoś na ten temat. Wiem tylko, że jeśli to wszystko ma zadziałać, przyda wam się każdy dodatkowy człowiek.

— Co cię to obchodzi? — zapytała Jane. — To nie jest twoja misja. Nie jesteś jednym z nas.

— Teraz jestem już jednym z was, prawda? — powiedziałem. — Jestem na tym okręcie. Jestem tutaj dzięki tobie. Zresztą nie miałbym gdzie indziej się podziać. Nie ma już mojej kompanii, a większość z moich przyjaciół nie żyje. Poza tym, jak powiedział jeden z was, wszyscy jesteśmy ludźmi. Cholera, ja przecież dokładnie tak samo jak ty zostałem wyhodowany w laboratorium. A przynajmniej moje ciało. Równie dobrze mógłbym być jednym z was. Więc teraz jestem.

Jane zezłościła się.

— Nie masz pojęcia jak to jest być jednym z nas — powiedziała. — Powiedziałeś, że chcesz mnie poznać. Jaką część mnie chcesz poznać? Chcesz wiedzieć jak to jest obudzić się pewnego dnia, z całą biblioteką informacji w głowie — od tego, jak zarzynać świnię do tego, jak prowadzić statek kosmiczny — ale nie znać swojego imienia? Ani nawet nie wiedzieć, że się w ogóle ma jakieś imię? Chcesz wiedzieć, jak to jest nigdy nie być dzieckiem i nawet nie widzieć żadnego dziecka, aż do chwili, kiedy wśród zgliszcz jakiejś spalonej kolonii, nie zobaczysz przed sobą martwego? A może chciałbyś posłuchać o tym, jak to jest, że kiedyś któreś z nas musi po raz pierwszy rozmawiać z naprawdę urodzonym, musi się powstrzymywać, żeby go nie uderzyć, bo mówicie tak wolno, powoli się poruszacie i tak kurwa powoli myślicie, że właściwie nie mamy pojęcia, dlaczego w ogóle przyjęli was do wojska?

— A może chciałbyś się dowiedzieć o tym, że każdy z żołnierzy Sił Specjalnych wymyśla sobie swoją przeszłość. Zdajemy sobie sprawę z tego, że jesteśmy monstrami doktora Frankensteina. Wiemy, że zostaliśmy złożeni w całość z części i fragmentów zmarłych. Patrzymy w lustro i wiemy, że widzimy kogoś innego, że istniejemy tylko z tego powodu, że oni już nie istnieją — i że straciliśmy ich na zawsze. Więc wszyscy wymyślamy sobie osobę, którą oni mogli być. Wyobrażamy sobie ich życie, ich dzieci, ich mężów i żony. I wiemy, że żadna z tych rzeczy nigdy nie będzie nasza.

Jane podeszła bliżej i zbliżyła twarz do mojej twarzy.

— A może chcesz wiedzieć, jak to jest spotkać męża kobiety, którą kiedyś byłaś? Zobaczyć w jego oczach błysk rozpoznania, ale samej w ogóle tego nie odczuć, bez względu na to, jak bardzo byś chciała? Wiedzieć, że on tak desperacko chce nazwać cię imieniem, które nie jest twoje? Wiedzieć, że kiedy patrzy na ciebie, widzi całe dziesięciolecia wspólnego życia — a ty nie pamiętasz z tego ani jednej chwili. Wiedzieć, że był z tobą, był w tobie, trzymał cię za rękę, kiedy umierałaś, mówiąc ci, jak bardzo cię kocha. Wiedzieć, że nie może sprawić, byś stała się naprawdę urodzoną, ale może zapewnić ci jakąś kontynuację, jakąś historię, pojęcie o tym, kim byłaś, które pomoże ci zrozumieć kim jesteś. Czy możesz sobie w ogóle wyobrazić jak to jest chcieć tego dla siebie? Chcieć zapewnić temu bezpieczeństwo za wszelką cenę?

Jeszcze bliżej. Jej usta prawie dotykające moich, ale bez cienia zachęty do pocałunku.

— Żyłeś ze mną dziesięć razy dłużej, niż ja żyłam z samą sobą — powiedziała Jane. — Jesteś moim stróżem. Nie możesz sobie wyobrazić czym to wszystko jest dla mnie. Ponieważ nie jesteś jednym z nas — odsunęła się ode mnie.

— Nie jesteś nią — powiedziałem, patrząc jak się oddala. — Sama mi to powiedziałaś.

— Chryste — żachnęła się Jane. — Kłamałam. Jestem nią i dobrze o tym wiesz. Jeśli ona by żyła, wstąpiłaby do KSO i z pomocą tego samego cholernego DNA stworzyliby jej nowe ciało, tak samo jak stworzyli moje. Moje geny są wzmocnione jakimiś pochodzącymi od obcych dodatkami, ale ty też już w pełni nie jesteś człowiekiem, ona także by nie była. Ludzka część mnie jest taka sama, jaka byłaby w niej. Brakuje mi tylko pamięci. Brakuje mi tylko całego poprzedniego życia.

Jane znowu zbliżyła się do mnie i dotknęła dłonią mojej twarzy.

— Jestem Jane Sagan, dobrze o tym wiem — powiedziała. — Te ostatnie sześć lat jest moje i wszystkie te lata były prawdziwe. To jest moje życie. Ale jestem też Katherine Perry. Chcę dostać tamto życie z powrotem, a jest to możliwe tylko poprzez ciebie. Musisz pozostać przy życiu, John. Bez ciebie znowu stracę samą siebie.

Chwyciłem ją za rękę.

— Pomóż mi pozostać przy życiu — powiedziałem. — Powiedz mi wszystko, co muszę wiedzieć, żeby dobrze wykonać to zadanie. Pokaż mi wszystko, czego potrzebuję, żeby pomóc twojemu plutonowi wykonać tę robotę. Pozwól mi pomóc sobie, Jane. Masz rację; nie wiem, jak to jest być tobą, być jednym z was. Ale wiem, że nie chcę dryfować w jakimś cholernym wahadłowcu, podczas gdy do was będą strzelać. Ja też chcę, żebyś została przy życiu. W porządku?

— W porządku — odrzekła. Podniosłem do ust jej rękę i pocałowałem ją.

Siedemnasty

— To najłatwiejsza część ze wszystkich — przesłała do mnie Jane. — Po prostu się temu poddaj.

Brama przystani została wysadzona awaryjnie, co przypomniało mi moje poprzednie przybycie do przestrzeni Koralu. Zamierzałem w przyszłości przybyć tutaj, nie zostając wyrzuconym przez bramę przystani towarowej. Tym razem przynajmniej przez bramę nie wylatywały niebezpieczne, oderwane od podłoża przedmioty; we wnętrzu „Krogulca” znajdowała się tylko jego załoga i żołnierze, opakowani w szczelne, obszerne kombinezony zrzutowe. Nasze stopy były przytwierdzone do podłogi za pomocą elektromagnesów, ale kiedy tylko brama została otwarta, elektromagnesy miały się wyłączyć i pozwolić polecieć nam w stronę prześwitu bramy, na fali uciekającego powietrza — we wnętrzu przystani wytworzono nadciśnienie, żeby zapewnić odpowiednią siłę ciągu.

I tak się stało. Elektromagnetyczne zaczepy puściły i poczułem, jakby jakiś olbrzym cisnął mną w otwór gigantycznej mysiej dziury. Zgodnie z sugestią Jane po prostu się temu poddałem i nagle wyleciałem w przestrzeń kosmiczną. Właśnie tak miało to wyglądać, ponieważ chcieliśmy stworzyć wrażenie nagłego, nieoczekiwanego wystrzelenia w pustkę przestrzeni kosmicznej — na wypadek, gdyby Rraeyowie nas obserwowali. Wraz z innymi żołnierzami Sił Specjalnych zostałem wyrzucony przez bramę przystani, doznałem mdlącego zawrotu głowy, kiedy przestrzeń za bramą okazała się przestrzenią nad planetą — dwieście kilometrów nad ciemnym ogromem Koralu. Na wschód od miejsca, do którego zmierzaliśmy, łuk planety podświetlony był światłem świtu.

Wciąż bezładnie koziołkowałem w przestrzeni. W czasie jednego z obrotów udało mi się dostrzec, jak „Krogulec” eksploduje w czterech miejscach, kule ognia narastały na przeciwległej części okrętu i obrysowywały jego kontur płomieniami. Nie dochodził do mnie żaden dźwięk, dzięki próżni znajdującej się pomiędzy mną a okrętem nie czułem też gorąca, ale ohydne, pomarańczowe i żółte kule ognia nadrobiły wizualnie brak innych doznań zmysłowych. Kiedy obróciłem się jeszcze raz, zobaczyłem, że „Krogulec” odpala salwę pocisków, wymierzoną w stronę wroga, którego nie mogłem dostrzec. Ktoś wciąż był na pokładzie okrętu, który został trafiony. Obróciłem się jeszcze raz, w samą porę, żeby zobaczyć, jak „Krogulec” przełamuje się na pół po uderzeniu następnej salwy pocisków. Ktokolwiek został na pokładzie okrętu, zginął razem z nim. Mogłem mieć tylko nadzieję, że wystrzelone przez niego pociski trafiły w swój cel.

Samotnie spadałem w stronę Koralu. Gdzieś w pobliżu mogli być inni żołnierze, ale nie można było tego stwierdzić; nasze kombinezony nie odbijały światła i mieliśmy zakaz używania MózGościów, dopóki nie przejdziemy przez górną warstwę atmosfery Koralu. Gdyby ktoś nie zasłonił mi na chwilę widoku gwiazd, nie mógłbym być pewien, że nie spadam samotnie. Opłaca się pozostać niezauważonym, kiedy planuje się zaatakować planetę, szczególnie kiedy ktoś nad tobą wciąż może próbować cię namierzyć. Spadałem jeszcze przez chwilę i obserwowałem, jak planeta powoli zjada gwiazdy swoim równomiernie rozszerzającym się okrągłym skrajem.

Mój MózGość wydał sygnał dźwiękowy; nadszedł czas, by włączyć ekranowanie. Wyraziłem zgodę i z umieszczonego na moich plecach pakunku wypłynął strumień mikrorobotów, które utkały wokół mnie elektromagnetyczną sieć, zamykając mnie w czarnej matowej kuli, która nie przepuszczała światła. Teraz spadałem w zupełnej ciemności. Dziękowałem bogu, że nie urodziłem się z klaustrofobią; gdyby tak było, w tym momencie oszalałbym ze strachu.

Ekranowanie umożliwiało zrzut z wysokiej orbity. Na dwa sposoby chroniło umieszczone wewnątrz ciało żołnierza od zwęglenia przez gorąco wytworzone w chwili wchodzenia w atmosferę. Po pierwsze, kula ekranowania tworzona była w chwili, kiedy żołnierz wciąż znajdował się w przestrzeni kosmicznej, co ograniczało przepływ gorąca, chyba że żołnierz w jakiś sposób dotknął powierzchni ekranu, który miał bezpośredni kontakt z atmosferą. Żeby tego uniknąć, ten sam elektromagnetyczny stelaż, za pomocą którego mikroroboty stworzyły kulę osłony, utrzymywał żołnierza w samym środku kuli, ograniczając jego ruchy. To nie było zbyt wygodne, ale niewygodne byłoby też całospalenie, gdyby cząsteczki powietrza przeorały z ogromną prędkością twoje ciało.

Mikroroboty przejmowały gorąco, przekształcając jego część w energię do podtrzymywania elektromagnetycznej sieci, chroniącej żołnierza; pozostałą część energii uwalniały. Czasem ulegały spaleniu, w takim wypadku ich miejsce w sieci zastępowały kolejne. Zaopatrzono nas w ilość mikrorobotów wystarczającą na pokonanie atmosfery Koralu, na wszelki wypadek dodając niewielki zapas. Ale i tak nie można było się nie denerwować.

Poczułem wibracje. Kula mojej osłony zaczęła przeorywać górną warstwę atmosfery Koralu; Dupek zawiadomił mnie, że zaraz zacznę odczuwać turbulencje. Zaczęło mną trząść w mojej małej kuli, pole izolujące trzymało mnie w miejscu nie tak mocno, jakbym chciał. Kiedy powierzchnia kuli może przesłać gorąco o temperaturze paru tysięcy stopni wprost do wnętrza twojego ciała, każdy ruch w jej stronę, nieważne jak nieznaczny, jest powodem do obaw.

Gdyby ktoś w tej chwili spojrzał w górę z powierzchni Koralu, zobaczyłby setki meteorytów nagle przecinających nocne niebo; wszystkie podejrzenia co do zawartości tych meteorytów, złagodzone byłyby wiedzą, że były to najprawdopodobniej szczątki ludzkiego statku kosmicznego, zestrzelonego właśnie przez okręty Rraeyów. Z odległości wielu kilometrów spadający z nieba żołnierz wygląda tak samo, jak kawałek kadłuba okrętu.

Opór gęstniejącej atmosfery zrobił swoje i spowolnił upadek mojej kuli; w parę sekund po tym, jak przestała jarzyć się od gorąca, nagle rozpadła się i wyskoczyłem z niej jak pisklę wystrzelone procą ze skorupki jajka. Zamiast czarnej ściany zbudowanej z mikrorobotów widziałem teraz przed sobą ciemny przestwór wciąż pogrążonej w mroku planety, rozświetlony gdzieniegdzie przez emitujące światło algi, odznaczające mdłe kontury raf koralowych, a później przez bardziej jaskrawe światła rraeyskich obozowisk i dawnych ludzkich siedzib. Zmierzaliśmy w stronę tych jaśniejszych świateł.

— Dyscyplinowanie szyku za pomocą MózGościów przesłał major Crick; zdziwiłem się, że nie zginął na pokładzie „Krogulca”.

— Zidentyfikować dowódców plutonów; żołnierze formują szyk wokół dowódców plutonów.

Mniej więcej w odległości kilometra na wschód ode mnie, kilkaset metrów wyżej, nagle rozświetliła się sylwetka Jane. W rzeczywistości oczywiście nie pomalowała całego ciała fluoroscencyjnymi farbami, co byłoby wręcz prośbą o zestrzelenie do znajdujących się na powierzchni planety żołnierzy. W ten sposób mój MózGość pokazywał mi po prostu jej aktualną pozycję. Naokoło, w bliższej i dalszej odległości, zaczęły jarzyć się w ciemności sylwetki innych żołnierzy; to pozostali członkowie mojego nowego plutonu pokazywali, gdzie się w tym momencie znajdują. Obróciliśmy się w powietrzu i zaczęliśmy dryfować w swoją stronę. Kiedy się przemieszczaliśmy, na powierzchnię Koralu nałożyła się topograficzna sieć współrzędnych, na której jarzyło się parę świetlnych punktów, zebranych w jednej okolicy; stacja namierzająca i jej bezpośrednie otoczenie.

Jane zaczęła przesyłać swoim żołnierzom niezbędne informacje — całe morze niezbędnych informacji. Kiedy stałem się pełnoprawnym członkiem jej plutonu, żołnierze Sił Specjalnych przestali wyświadczać mi grzeczność, odzywając się do mnie na głos i wrócili do codziennego sposobu komunikowania się za pomocą MózGościów. Widać doszli do wniosku, że skoro mam walczyć u ich boku, to będę to robił na ich warunkach. Przez ostatnie trzy dni nie rozumiałem zbyt wiele z tego, co się wokół mnie działo — potwierdzało to słowa Jane, że naprawdę urodzeni komunikują się ze znacznie mniejszą prędkością. Żołnierze Sił Specjalnych przesyłali między sobą wiadomości w zawrotnym tempie. Całe konwersacje i debaty zajmowały im mniej czasu, niż mi wysłanie jednej wiadomości. Najbardziej dezorientujące było to, że nie ograniczali się jedynie do wiadomości tekstowych czy głosowych. Wykorzystywali także zdolność MózGościów do transmitowania przekazów natury emocjonalnej, przesyłając za ich pomocą wiązki emotywne; używali ich w sposób podobny do tego, w jaki pisarze używają akcentowania lub punktacji. Ktoś mógł opowiedzieć dowcip i wszyscy, którzy go usłyszeli, śmiali się swoimi MózGościami; odczuwało się to jak uderzenie gradu drobnych igiełek rozbawienia, wiercących sobie tunele w twoim mózgu. Mnie przyprawiało to o ból głowy.

Ale był to naprawdę bardziej skuteczny i wydajny sposób „mówienia”. Jane zarysowała naszemu plutonowi cały plan zadania, jego cele i strategię w ciągu jednej dziesiątej czasu, którego na to samo potrzebowałby dowódca konwencjonalnej jednostki KSO. To naprawdę korzystne, jeśli musisz przeprowadzić odprawę w czasie, kiedy wraz ze swoimi żołnierzami z zawrotną prędkością spadasz w kierunku powierzchni planety. O dziwo, prawie udało mi się za Jane nadążyć. Odkryłem, że cała tajemnica polega na tym, żeby przestać z tym walczyć i próbować organizować informacje w sposób, do jakiego przywykłem — po prostu trzeba przestać układać informacje w oddzielone od siebie cząstki wypowiedzeń. Musisz pogodzić się z tym, że pijesz ze strażackiego węża i szeroko otworzyć gardło. Prawdopodobnie pomagało również to, że ja sam za bardzo się nie odzywałem.

Stacja namierzająca znajdowała się na górzystym terenie, w pobliżu okupowanej przez Rraeyów jednej z pomniejszych ludzkich osad, u nasady niewielkiej, zamkniętej od strony stacji doliny. Teren, na którym stała, jeszcze niedawno mieścił centrum dowodzenia osady i przylegające do niego budynki; Rraeyowie zajęli to miejsce, żeby móc korzystać z trakcji elektrycznych, komputerowego systemu centrum dowodzenia i innych udogodnień. Rraeyowie stworzyli na terenie centrum dowodzenia (i wokół niego) całą sieć pozycji obronnych, ale bezpośrednie przedstawienie miejsca akcji (dostarczone przez jednego z członków zespołu Cricka, który po prostu umieścił małego satelitę szpiegowskiego na środku swojej klatki piersiowej) pokazywało, że pozycje te były niezbyt dobrze uzbrojone i niezbyt licznie obsadzone. Rraeyowie za bardzo wierzyli w to, że pożyczona technologia i ich statki kosmiczne zneutralizują każde zagrożenie.

Inne plutony miały zająć centrum dowodzenia, zlokalizować i zabezpieczyć urządzenia, które analizowały sygnały namierzające z umieszczonych na orbicie satelitów i przygotowywały je do przesłania na rozmieszczone wokół planety okręty Rraeyów. Nasz pluton miał zająć wieżę transmisyjną, za pomocą której przesyłano sygnały rraeyskim okrętom. Jeśli oporządzenie komputerowe wieży miało okazać się wytworem zaawansowanej technologicznie rasy Consu, mieliśmy jedynie przerwać transmisję sygnałów i bronić wieży przed nieuchronnym rraeyskim kontratakiem; jeśli będą to zwykłe staromodne rraeyskie urządzenia, mieliśmy po prostu wysadzić je w powietrze.

W obu przypadkach stacja namierzająca przestanie działać i rraeyskie okręty zaczną poruszać się na ślepo, nie mogąc namierzyć tego kiedy i gdzie nasze jednostki wyjdą z przeskoku w przestrzeń Koralu. Wieża stała w dość dużej odległości od głównego centrum dowodzenia, wobec czego w porównaniu z resztą terenu była chroniona przez stosunkowo duże siły — my jednak zamierzaliśmy przerzedzić stado wroga jeszcze przed postawieniem pierwszego kroku na powierzchni planety.

— Wybrać cele — przesłała Jane, i nasze MózGoście wyświetliły nałożoną na widniejący w dole krajobraz siatkę, na którą naniesione były cele naszego wstępnego ataku. Rraeyscy żołnierze i używane przez nich urządzenia jarzyły się w podczerwieni; nie czując poważnego zagrożenia, nie przestrzegali cieplnej dyscypliny bojowej. Cele były rozdzielone pomiędzy poszczególne oddziały i drużyny, a na koniec przyporządkowane poszczególnym żołnierzom. W miarę możliwości mieliśmy trafiać w Rraeyów, a nie w ich sprzęt, który mógł nam się później przydać. To nie karabiny zabijają ludzi, robią to obcy, którzy pociągają za spust. Mając już przydzielone indywidualne cele, oddaliliśmy się od siebie na pewną odległość; teraz pozostało tylko czekać, aż znajdziemy się na wysokości jednego kilometra.

Na wysokości tysiąca metrów od powierzchni planety wszystkie niewykorzystane jeszcze mikroroboty rozwinęły się w przypominające spadochrony do parasailingu parasole, którymi można było manewrować. Czasze spadochronów wyhamowały nasz upadek z gwałtownym, wywracającym wnętrzności wstrząsem.

Po chwili jednak mogliśmy już, kołysząc się i podskakując, zacząć sterować naszym lotem na tyle, by nie powpadać jeden na drugiego. Nasze skrzydła, podobnie jak nasz strój bojowy wyposażone były w kamuflaż optyczny i cieplny. Nie można było nas dostrzec, jeśli się nas nie spodziewano.

— Zdjąć cele — przesłał major Crick, i ciszę naszego spadania przerwał potężny terkot zmasowanej salwy naszych Wuzetów. Na powierzchni Koralu rraeyscy żołnierze i członkowie cywilnego personelu stacji nagle tracili głowy i kończyny, odrywane naszymi pociskami od reszty ich ciał; ich towarzysze mieli tylko ułamki sekund na zorientowanie się w sytuacji — zanim zdążyli to zrobić, ich także spotykał ten sam los. Moimi celami było trzech Rraeyów stacjonujących w pobliżu wieży transmisyjnej; pierwszych dwóch umarło nie zdążywszy nawet pisnąć; trzeci skierował broń gdzieś w ciemność i przygotował się do oddania strzału. Sądził, że jestem raczej gdzieś na jego wysokości, nie nad nim. Zlikwidowałem go zanim zdążył zmienić zdanie. Po mniej więcej pięciu sekundach wszyscy znajdujący się na otwartej przestrzeni, albo w jakiś sposób widoczni Rraeyowie zostali zabici. W tym momencie byliśmy jeszcze kilkaset metrów nad powierzchnią planety.

Ktoś włączył reflektory, które natychmiast zostały zniszczone. Do wnętrza wszystkich okopów i stanowisk strzelniczych posłaliśmy rakiety, które porozrywały znajdujących się tam Rraeyów. Rraeyscy żołnierze wybiegający z centrum dowodzenia i innych budynków obozu namierzyli tory wystrzeliwanych przez nas rakiet i otworzyli ogień; w międzyczasie nasi żołnierze spokojnie zdążyli zmienić pozycje i zdejmowali teraz Rraeyów, którzy sami im się wystawili.

Namierzyłem sobie miejsce do lądowania tuż obok wieży transmisyjnej i poinstruowałem Dupka, żeby doprowadził mnie do niego jak najbardziej zawiłym torem. Kiedy byłem już bardzo blisko, z drzwi stojącego obok wieży baraku wyskoczyli dwaj Rraeyowie i zaczęli strzelać mniej więcej w moim kierunku, nie przerywając biegu w stronę centrum dowodzenia. Jednego z nich postrzeliłem w nogę; upadł skrzecząc. Drugi przestał strzelać i biegł dalej, używając swoich muskularnych nóg przypominających trochę nogi strusia do zwiększenia dystansu. Dałem Dupkowi sygnał uwolnienia spadochronu; który rozpuścił się w powietrzu, kiedy puściły podtrzymujące elektrostatyczne wiązania i mikroroboty rozproszyły się w postaci nieważkiego pyłu. Przeleciałem kilka pozostałych, dzielących mnie od ziemi metrów, zrobiłem przewrót do przodu, wstałem i spojrzałem na szybko oddalającego się przeciwnika. Zamiast kluczenia i nagłych przeskoków, które mogłyby utrudnić mi celowanie, wybrał najszybszą drogę ucieczki po prostej. Powaliłem go jednym strzałem w sam środek tułowia. Za mną wciąż skrzeczał drugi z Rraeyów, nagle irytujące dźwięki urwały się odgłosem wystrzału. Obejrzałem się i zobaczyłem, że za moimi plecami stoi Jane ze swoim Wuzetem wciąż skierowanym w stronę rraeyskich zwłok.

— Chodź ze mną — przesłała i wskazała na barak. Kiedy szliśmy w tamtą stronę dwóch kolejnych Rraeyów wybiegło sprintem z drzwi baraku; trzeci osłaniał ich, strzelając ze środka. Jane padła na ziemię i odpowiedziała ogniem, ja pobiegłem za uciekającymi w panice Rraeyami. Ci dwaj biegli klucząc; trafiłem jednego, ale drugi mi uciekł, ześlizgując się na pośladkach z pobliskiego nasypu. W tym czasie Jane, znudzona bezowocną wymianą ognia, wstrzeliła do wnętrza baraku granat; dobiegł stamtąd zgłuszony skrzek, a potem głośny odgłos wybuchu, po którym przez drzwi wypadły na zewnątrz spore kawałki ciała rraeyskiego żołnierza.

Zbliżyliśmy się do baraku i weszliśmy do jego wnętrza, w którym znajdował się skład rraeyskich urządzeń elektronicznych — wszystkie pokryte były rozbryzgami porozrywanego na strzępy ciała. Skanowanie MózGościem potwierdziło, że cały znajdujący się tam sprzęt komunikacyjny został wyprodukowany przez Rraeyów; było to centrum operacyjne wieży transmisyjnej. Oddaliliśmy się z Jane na bezpieczną odległość i zniszczyliśmy barak rakietami i granatami. Wybuch był bardzo efektowny; wieża nie mogła już przesyłać sygnałów, chociaż na jej szczycie wciąż znajdował się właściwy sprzęt transmisyjny, z którym musieliśmy jeszcze zrobić porządek.

Jane odebrała raporty sytuacyjne od swoich dowódców oddziałów; wieża wraz z otaczającym ją terenem była w naszych rękach. Los Rraeyów był przesądzony po naszym pierwszym ostrzale z powietrza. Ponieśliśmy niewielkie straty; nie zginął ani jeden z żołnierzy plutonu. Działania w innych miejscach także przebiegały bez przeszkód. Najcięższa walka wybuchła w centrum dowodzenia, we wnętrzu którego nasi żołnierze, przechodząc z jednego pomieszczenia do drugiego, stopniowo likwidowali znajdujących się tam Rraeyów. Jane wysłała tam do pomocy dwa oddziały, dwa kolejne miały okrążyć teren i zająć pozycje obronne, piąty oddział miał się zająć przeszukiwaniem ciał poległych Rraeyów i pozostawionego przez nich sprzętu.

A ty — powiedziała, zwracając się do mnie i wskazując na wieżę. — Wejdź do góry i powiedz mi, co tam jest.

Spojrzałem w górę. Była to typowa radiowa wieża: miała około 150 metrów wysokości, aż do samego szczytu zbudowana była z krzyżujących się metalowych belek. Jak do tej pory było to najbardziej imponujące technicznie osiągnięcie Rraeyów. Nie było jej tutaj przed ich inwazją, więc musieli ją zbudować natychmiast po przybyciu, właściwie w jednej chwili. To była zwykła wieża radiowa, ale z drugiej strony, postaraj się zbudować zwykłą wieżę radiową w jeden dzień i zobaczymy, co ci z tego wyjdzie. Konstrukcja zaopatrzona była w szpikulce, tworzące drabinę wiodącą aż na sam jej szczyt; Rraeyowie mieli wzrost i fizjologię na tyle zbliżone do ludzkich, że mogłem po niej się wspinać. Ruszyłem w górę.

Na szczycie zastałem wiatr wiejący z niebezpieczną prędkością, a także wiązkę anten i instrumentów wielkości sporego samochodu. Zeskanowałem urządzenia transmisyjne przy pomocy Dupka, który porównał przesłany mu obraz ze swoją biblioteką poświęconą technologii Rraeyów. Tutaj wszystko także było ich dziełem. W takim razie dane przesyłane przez satelity musiały być przetwarzane w centrum dowodzenia. Pozostawało mieć tylko nadzieję, że naszym udało się je zdobyć, nie niszcząc przy tym cennego sprzętu.

Przekazałem te informacje Jane. Ona poinformowała mnie o tym, że im szybciej zejdę na dół, tym łatwiej uniknę zmiażdżenia przez szczątki konstrukcji. Nie potrzebowałem lepszej zachęty. Kiedy stanąłem na ziemi odpalono rakiety, które przeleciały mi nad głową i uderzyły w znajdujące się na szczycie wieży urządzenia. Siła wybuchu zerwała liny stabilizujące konstrukcję, które pękły z metalicznym brzękiem, obiecującym ścięcie każdemu, kto znalazłby się w ich zasięgu. Wieża zachwiała się. Jane rozkazała uderzyć w jej podstawę; rakiety rozpruły metalowe dźwigary. Wieża przechyliła się i przewróciła, wydając w czasie upadku potężny, zgrzytliwy jęk.

Z centrum dowodzenia nie dobiegały już odgłosy walki, co było pocieszające — wszyscy Rraeyowie którzy tam się schronili, zostali zlikwidowani. Kazałem Dupkowi pokazać odczyt mojego wewnętrznego czasomierza. Minęło niecałe dziewiętnaście minut od chwili, kiedy wypadliśmy z wnętrza przystani „Krogulca”.

— Nie mieli zielonego pojęcia, że się do nich zbliżamy — powiedziałem do Jane i zadziwiło mnie brzmienie mojego własnego głosu.

Jane spojrzała na mnie, skinęła głową, a potem popatrzyła na wieżę.

— Nie mieli. To dobra wiadomość. Złe wiadomości są takie, że teraz wiedzą już, że tu jesteśmy. Mamy za sobą łatwiejszą część zadania. Przed nami jego trudniejsza część — powiedziała.

Odwróciła się i zaczęła wydawać rozkazy żołnierzom swojego plutonu. Spodziewaliśmy się kontrataku. Zmasowanego kontrataku.


* * *

— Chciałbyś znowu być człowiekiem? — zapytała mnie Jane ostatniego wieczoru przed naszym atakiem na Koral. Byliśmy właśnie w mesie i przeglądaliśmy dania na kolację.

— Znowu? — zapytałem z uśmiechem.

— Wiesz, o co mi chodzi — powiedziała. — Znowu mieć prawdziwe ludzkie ciało. Bez żadnych sztucznych dodatków.

— Pewnie — powiedziałem. — Mam do odsłużenia jeszcze tylko osiem lat z hakiem. Zakładając, że pozostanę przy życiu, przejdę na emeryturę i zostanę kolonistą.

— To znaczy, że znowu będziesz słaby i powolny. — Z właściwym żołnierzom Sił Specjalnych taktem stwierdziła Jane.

— To nie jest takie złe — powiedziałem. — Zresztą inne rzeczy ci to kompensują. Na przykład dzieci. Albo możliwość spotykania się z innymi, bez konieczności natychmiastowego uśmiercenia ich, ponieważ są obcymi zagrażającymi koloniom.

— A potem zestarzejesz się i umrzesz — powiedziała Jane.

— Pewnie tak właśnie będzie — przyznałem. — Ludzie zwykle tak robią. To normalne. To… — wyciągnąłem przed siebie zieloną rękę — … nie jest normalne. I jeśli mam umrzeć w darowanym mi przez KSO następnym życiu, to wolę umrzeć jako kolonista. Naprawdę chciałbym odejść z tego świata jako niezmodyfikowany genetycznie kolonista.

— Ale póki co, jeszcze nie umarłeś — stwierdziła Jane.

— Bo niektórzy ludzie troszczą się o moje bezpieczeństwo — odparłem. — A co z tobą? Chciałabyś przejść na emeryturę i zostać kolonistką?

— Żołnierze Sił Specjalnych nie przechodzą na emeryturę — powiedziała Jane.

— Nie wolno wam? — zapytałem.

— Wolno — odpowiedziała Jane. — Mamy do odsłużenia obowiązkowe dziesięć lat, tak samo jak wy, chociaż w naszym wypadku służba nie może trwać krócej. Rzecz w tym, że my po prostu nie przechodzimy na emeryturę.

— Dlaczego? — zapytałem.

— Nie mamy żadnego doświadczenia w byciu kimś innym — odpowiedziała Jane. — Rodzimy się i walczymy, tym właśnie jesteśmy. I jesteśmy w tym dobrzy.

— Nie chcecie nigdy przestać walczyć? — zapytałem.

— Dlaczego mielibyśmy przestać? — Jane odpowiedziała pytaniem.

— Po pierwsze dlatego, że to dramatycznie zmniejszyłoby szansę na waszą gwałtowną śmierć — powiedziałem. — Po drugie, dałoby to wam możliwość życia, o którym, jak powiedziałaś, marzycie. No wiesz, kiedy mówiłaś o wymyślaniu sobie przeszłości. My, zwykli żołnierze KSO przeżywamy to życie przed służbą, wy moglibyście przeżywać je po niej.

— Nie wiedziałabym, co ze sobą zrobić — powiedziała Jane.

— Witaj wśród ludzi — powiedziałem. — Mówisz więc, że wy z Sił Specjalnych nie odchodzicie ze służby? Nigdy?

— Znałam jednego czy dwóch, którzy to zrobili — stwierdziła Jane. — To się zdarza naprawdę rzadko.

— I co się z nimi stało? — zapytałem. — Co zrobili po odejściu?

— Nie wiem dokładnie — wymijająco odpowiedziała Jane i zmieniła temat — Jutro masz się trzymać blisko mnie.

— Rozumiem — powiedziałem.

— Wciąż jesteś zbyt wolny — powiedziała. — Nie chcę, żebyś przeszkadzał moim ludziom.

— Dzięki — powiedziałem.

— Przepraszam — powiedziała. — Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, że to nie było zbyt taktowne. Ale sam przecież miałeś żołnierzy pod swoimi rozkazami. Wiesz, o co mi chodzi. Ja biorę pod uwagę ryzyko, które wynika z twojej obecności wśród nas. Moi żołnierze mogą tego nie robić.

— Wiem — powiedziałem. — Nie czuję się urażony. Nie martw się, poradzę sobie. Wiesz przecież, że planuję przejść na emeryturę. Żeby to zrobić, muszę jeszcze trochę pożyć.

— Dobrze, że masz motywację — powiedziała Jane.

— To prawda — przyznałem. — Ty też powinnaś pomyśleć o emeryturze. Sama przecież powiedziałaś, że dobrze jest mieć motywację, żeby pozostać przy życiu.

— Ja nie chcę umrzeć — powiedziała Jane. — To jest wystarczająca motywacja.

— No cóż — westchnąłem. — Jeśli kiedykolwiek zmienisz zdanie, to prześlę ci pocztówkę z miejsca, w którym będę spędzał czas na emeryturze i będziesz mogła do mnie dołączyć. Możemy zamieszkać na farmie. Hodować kurczaki i zbierać kukurydzę.

— Chyba nie mówisz poważnie! — prychnęła Jane.

— Mówię poważnie — powiedziałem, i zdałem sobie sprawę z tego, że to prawda.

Jane milczała przez chwilę, a potem powiedziała:

— Nie chciałabym prowadzić gospodarstwa.

— Skąd wiesz? — zapytałem. — Robiłaś to kiedyś?

— Czy Kathy lubiła uprawiać ziemię? — pytaniem odpowiedziała Jane.

— Ani trochę — powiedziałem. — Ledwo wystarczało jej cierpliwości, żeby nie zapuścić zupełnie naszego ogrodu.

— Sam widzisz — powiedziała. — Precedens działa na moją niekorzyść.

— W każdym razie zastanów się nad tym — powiedziałem.

— Zobaczymy, może się nad tym zastanowię — powiedziała Jane.


* * *

— Gdzie do cholery położyłam amunicję — przesłała Jane, i wtedy uderzyły rakiety. Rzuciłem się na ziemię i obsypał mnie grad odłamków skały, za którą ukryła się Jane. Spojrzałem w tamtą stronę i zobaczyłem tylko jej drgającą dłoń. Zacząłem pełznąć w jej stronę, ale natychmiast zasypał mnie deszcz pocisków. Wycofałem się i ukryłem za swoją skałą.

Spojrzałem w dół na Rraeyów, którzy przed chwilą nas zaatakowali; dwóch spośród nich powoli wspinało się na wzgórze kierując się w naszą stronę, trzeci szykował się do odpalenia kolejnej rakiety. Nie miałem wątpliwości, gdzie zostanie wycelowana. Wystrzeliłem granat w stronę dwóch zbliżających się Rraeyów i usłyszałem, że rozbiegają się w poszukiwaniu schronienia. Kiedy granat wybuchł zignorowałem tych dwóch i strzeliłem do tego z rakietą. Upadł z głuchym łomotem i ostatnim wysiłkiem woli odpalił rakietę, która oślepiła jego towarzysza — strzeliłem mu w głowę, kiedy biegł wrzeszcząc i zasłaniając oczy. Rakieta wystrzeliła do góry ostrym łukiem. Nawet nie czekałem, żeby zobaczyć, gdzie uderzy.

Tamci dwaj Rraeyowie, którzy wcześniej zaczęli zbliżać się do mnie, znów podjęli swoją wspinaczkę; żeby ich czymś zająć wystrzeliłem w ich kierunku kolejny granat i ruszyłem w stronę Jane. Granat wylądował pod stopami jednego z Rraeyów i oderwał mu je od reszty ciała; drugi Rraey przypadł do ziemi. Wystrzeliłem w jego stronę jeszcze jeden granat. Tym razem nie udało mu się w porę znaleźć schronienia.

Uklęknąłem nad Jane. Wciąż wstrząsały nią drgawki. Zobaczyłem, że kamienny odłamek wbił jej się w bok głowy. SprytnaKrew szybko krzepła, jednak po bokach strupa wciąż wyciekały drobne strumyki. Powiedziałem coś do niej, ale nie odpowiedziała. Wszedłem do jej MózGościa, który nadawał tylko chaotyczne emotywne błyski szoku i bólu. Wywracała oczami nic nie widząc. Widać było, że zaraz umrze. Chwyciłem ją za rękę i usiłowałem powstrzymać mdlącą falę zawrotów głowy i deja vu.

Kontratak zaczął się o świcie, wkrótce po tym, jak zajęliśmy stację namierzającą. Był nie tylko zmasowany — był również straszliwie zażarty. Rraeyowie, zdali sobie sprawę z tego, że odebraliśmy im możliwość ochrony i uderzyli z dzikim pragnieniem odzyskania stacji. Zaatakowali chaotycznie, najwyraźniej nie mając czasu na przygotowanie szczegółowego planu, ale walczyli nieustępliwie i skutecznie. Co chwilę nadlatywały kolejne transportowce, z których wysiadały kolejne oddziały Rraeyów.

Żołnierze Sił Specjalnych przywitali pierwsze rraeyskie transportowce w charakterystyczny dla siebie sposób — mieszaniną przemyślanej taktyki i szaleństwa. Paroosobowe oddziały dobiegały do okrętów w chwili lądowania i wstrzeliwały rakiety i granaty w otwory otwierających się pokryw włazów. W końcu Rraeyowie użyli wsparcia powietrznego i ich żołnierze zaczęli bezpiecznie lądować na powierzchni planety. Podczas gdy główna część naszych sił zajęła się obroną centrum dowodzenia i ukrytej w jego wnętrzu bezcennej aparatury Consu, nasz pluton miał, operując na obrzeżach terenu walk, nękać Rraeyów atakami, które miały utrudnić im posuwanie się naprzód. Dlatego właśnie ukryliśmy się z Jane za tamtymi skałami, w odległości kilkuset metrów od centrum dowodzenia.

Dokładnie na wysokości naszego stanowiska kolejny oddział Rraeyów zaczął wspinać się w naszą stronę. Nadszedł czas, żeby opuścić to miejsce. Wystrzeliłem w stronę Rraeyów dwie rakiety, potem pochyliłem się i umieściłem Jane w moim nosidle strażaka. Zajęczała, kiedy ją podnosiłem, ale teraz nie mogłem się tym przejmować. Odnalazłem wzrokiem głaz, za którym kryliśmy się idąc w tę stronę i zacząłem ile sił w nogach biec w jego kierunku. Za mną Rraeyowie wycelowali swoją broń. Pociski trafiły obok; kawałek odłupanej skały rozciął mi twarz. Dobiegłem do głazu, posadziłem Jane na ziemi i wystrzeliłem granat w stronę ścigających mnie żołnierzy. Po jego wybuchu wybiegłem zza głazu i rzuciłem się w ich stronę, pokonując większą część dzielącej nas odległości dwoma ogromnymi susami. Rraeyowie zaczęli coś do siebie skrzeczeć; najwyraźniej nie wiedzieli, co zrobić z wybiegającym im naprzeciw człowiekiem. Przełączyłem mój Wuzet na tryb automatyczny i rozwaliłem ich jedną serią z bliskiej odległości, zanim zdążyli się naradzić. Wróciłem szybko do Jane i wszedłem do jej MózGościa. Wciąż tam była. Wciąż żyła.

Następny odcinek drogi był trudniejszy do przejścia; między mną a niewielkim budynkiem warsztatu, do którego chciałem dotrzeć, rozciągało się sto metrów otwartej przestrzeni. Tuż obok znajdowały się tereny zajęte już przez Rraeyów, na dodatek w kierunku warsztatu powoli nadlatywał polujący na ludzi ich statek powietrzny. Wszedłem do MózGościa w poszukiwaniu innych ludzi z plutonu Jane i zlokalizowałem trzech spośród nich w pobliżu mnie; dwóch znajdowało się w odległości zaledwie trzydziestu metrów, trzeci z drugiej strony pola. Rozkazałem im położyć osłonę ogniową, chwyciłem Jane i biegiem ruszyłem w stronę baraku.

Powietrze wypełniło się hukiem karabinowych wystrzałów. Kawałki murawy podskakiwały za mną, kiedy kule wbijały się w ziemię w miejscach, w których przed chwilą znajdowały się moje stopy. Rykoszet trafił mnie w lewy staw biodrowy; pod wpływem uderzenia dolna część mojego ciała obróciła się w prawo i poczułem w lewym boku potężny wybuch bólu. Pomyślałem, że zostanie mi po tym niezły siniak. Udało mi się nie zgubić rytmu kroków i biegłem dalej. Za sobą usłyszałem głuche wybuchy rakiet trafiających w pozycje Rraeyów. Kawaleria przybyła na odsiecz.

Statek powietrzny Rraeyów obrócił się, żeby móc do mnie strzelić, po chwili musiał jednak gwałtownie skręcić, żeby uniknąć trafienia rakietą wystrzeloną przez jednego z naszych żołnierzy. Udało mu się tego dokonać, ale nie miał na tyle szczęścia, żeby uniknąć kolejnych dwóch rakiet wystrzelonych w jego stronę z innego miejsca. Pierwsza trafiła w jego silnik; druga w przednią szybę kokpitu. Przechylił się na bok, ale na tyle nieznacznie, że doczekał się pożegnalnego pocałunku trzeciej rakiety, której udało się przebić szybę kokpitu i eksplodować w jego wnętrzu. W końcu zwalił się na ziemię z przerażającym łoskotem, a ja dobiegłem do baraku warsztatu. W międzyczasie Rraeyowie, którzy przedtem celowali do mnie zwrócili swoją uwagę na ludzi Jane, którzy wyrządzali im więcej szkód niż ja. Otworzyłem kopnięciem drzwi baraku i wślizgnąłem się razem z Jane do wnętrza kanału naprawczego.

Zachowując względny spokój jeszcze raz przyjrzałem się jej obrażeniom. Rana na jej głowie była już w całości pokryta zakrzepłą SprytnąKrwią; nie można było powiedzieć nic o jej obrażeniach wewnętrznych ani o tym, na ile głęboko do wnętrza jej mózgu wbiły się odłamki skały. Puls miała mocny, ale oddychała płytko i nierówno. To właśnie w takich sytuacjach przydaje się zwiększona zdolność przenoszenia tlenu przez SprytnąKrew. Nie byłem już pewien, że musi umrzeć, ale nie wiedziałem co mógłbym zrobić, żeby zachować ją przy życiu nie korzystając z niczyjej pomocy.

Wszedłem do MózGościa w poszukiwaniu możliwych opcji, i dostałem jedną odpowiedź: w centrum dowodzenia znajdowało się niewielkie ambulatorium medyczne. Było skromnie wyposażone, ale znajdowała się tam przenośna komora hipostatyczna. To pozwoli utrzymać Jane w stabilnym stanie do czasu, kiedy będzie można ją odesłać na któryś z okrętów. Przypomniałem sobie, jak w czasie mojej pierwszej wyprawy na Koral Jane, razem z innymi ludźmi z „Krogulca”, umieściła mnie w komorze hipostatycznej. Teraz mogłem się za to odwdzięczyć.

Seria pocisków wpadła do wnętrza warsztatu przez znajdujące się nade mną okno; ktoś wciąż pamiętał, że tu jestem. Trzeba było ruszyć dalej. Zaplanowałem trasę kolejnego odcinka biegu; tym razem zmierzałem do wybudowanego przez Rraeyów okopu, obecnie zajętego przez naszych ludzi. Zawiadomiłem ich o tym, że do nich zmierzam; byli na tyle uprzejmi, że położyli ogień osłonowy, kiedy kulejąc biegłem w ich stronę. Po chwili byłem z powrotem na obszarze kontrolowanym przez Siły Specjalne. Pozostała część drogi do centrum dowodzenia przebiegła bez większych problemów.

Dotarłem tam w chwili, kiedy Rraeyowie zaczęli ostrzeliwać centrum dowodzenia bronią ciężkiego kalibru. Nie byli już zainteresowani odbiciem swojej stacji namierzającej; teraz chcieli ją po prostu zniszczyć. Spojrzałem w niebo. Nawet w jaskrawym świetle poranka widać było na tle błękitu iskierki jasnego ognia. Przybyła flota Kolonialnych.

Zniszczenie centrum dowodzenia, wraz ze znajdującym się w jego wnętrzu urządzeniem Consu, nie powinno zająć Rraeyom zbyt dużo czasu. Musiałem się pospieszyć. Zanurkowałem do wnętrza budynku i pobiegłem do ambulatorium. Wszyscy, których mijałem, biegli w przeciwną stronę.


* * *

W ambulatorium medycznym centrum dowodzenia znajdowało się coś dużego i skomplikowanego. To był system namierzający Consu. Bóg jeden wie, dlaczego Rraeyowie zdecydowali się umieścić go w tym miejscu. Jednak tak zrobili. Dlatego właśnie ambulatorium było jedynym pomieszczeniem w całym centrum dowodzenia, w którym w czasie szturmu nie oddano ani jednego strzału; Siły Specjalne miały rozkaz przejąć system namierzający nie uszkadzając go. Nasi chłopcy i dziewczęta zaatakowali znajdujących się tam Rraeyów za pomocą noży i granatów błyskowych. Ciała Rraeyów wciąż tam były; leżały na podłodze, całe w ranach ciętych.

System namierzający wydawał równomierny i uspokajający dźwięk, przypominający buczenie. Płaski i nijaki z wyglądu, stał pod jedną ze ścian ambulatorium. Można było rozpoznać, że jest to urządzenie, które może przetwarzać dane jedynie po małym monitorze i napędzie dostępu do rraeyskiego modułu pamięci, który leżał na blacie stojącego obok szpitalnego stolika nocnego. System namierzający nie miał pojęcia o tym, że za parę minut zostanie z niego kupa złomu. Całe nasza praca, mająca na celu zabezpieczenie tego cholerstwa, miała pójść na marne.

Centrum dowodzenia zadrżało. Przestałem myśleć o systemie namierzającym i ostrożnie położyłem Jane na szpitalnym łóżku, rozglądając się za komorą hipostatyczną. W końcu znalazłem ją w przylegającym do ambulatorium magazynie; wyglądała jak inwalidzki wózek zamknięty w plastikowej, cylindrycznej czaszy. Na jednej z półek znalazłem dwa przenośne akumulatory; podłączyłem pierwszy z nich do komory i spojrzałem na odczyt panelu diagnostycznego. Wystarczy na dwie godziny. Chwyciłem drugi akumulator. Lepiej się zabezpieczyć niż potem żałować.

Podprowadziłem komorę hipostatyczną do Jane, kiedy uderzyła następna salwa. Centrum dowodzenia zadrżało jeszcze mocniej niż poprzednio, a zaraz potem wysiadło zasilanie. Impet wybuchu cisnął mną na bok, poślizgnąłem się na ciele jednego z Rraeyów i uderzyłem głową w ścianę. Światło rozbłysło mi przed oczami i poczułem przejmujący ból. Przeklinając odsunąłem się od ściany i poczułem, że z rany na czole wypływa mi niewielka strużka Sprytnej Krwi.

Przez kilka sekund światła zapalały się i gasły, po którymś z tych rozbłysków Jane przesłała mi tak intensywną wiązkę informacji emotywnej, że musiałem się oprzeć o ścianę. Jane była przytomna; w ciągu tych paru sekund zobaczyłem to, co jej się przywidziało. W pokoju oprócz niej był jeszcze ktoś inny — kobieta wyglądająca dokładnie tak samo jak ona chwyciła obiema dłońmi twarz Jane i uśmiechnęła się do niej. Błysk, błysk, i wyglądała tak, jak wyglądała wtedy, kiedy widziałem ją po raz ostami. Światła rozbłysły jeszcze jeden raz, a potem zapaliły się na dobre i halucynacja się skończyła.

Jane wciąż drżała. Zbliżyłem się do niej; szeroko otwartymi oczami patrzyła prosto na mnie. Wszedłem do jej MózGościa; wciąż była przytomna, choć bliska omdlenia.

— Hej — powiedziałem łagodnie i chwyciłem ją za rękę. — Zostałaś trafiona, Jane. Teraz już nic ci nie grozi, ale muszę cię umieścić w tej komorze hipostatycznej do czasu, aż zajmą się tobą lekarze. Raz uratowałaś mi życie, pamiętasz? Tak samo będzie tym razem. Tylko się trzymaj, dobrze?

Jane ścisnęła moją dłoń, słabiutko, jakby chcąc zwrócić na coś moją uwagę.

— Widziałam ją — wyszeptała. — Widziałam Kathy. Ona mówiła do mnie.

— Co powiedziała? — zapytałem.

— Powiedziała — wyszeptała Jane i odpłynęła na chwilę; potem znów udało jej się skupić. — Powiedziała, że powinnam zamieszkać z tobą na farmie.

— Co jej odpowiedziałaś? — spytałem.

— Powiedziałam okay — powiedziała Jane.

— Okay — powiedziałem.

— Okay — powtórzyła Jane i znowu straciła przytomność. Dane jej MózGościa wykazywały nierówną i chaotyczną pracę mózgu. Podniosłem ją tak delikatnie, jak to tylko było możliwe i umieściłem we wnętrzu komory hipostatycznej. Pocałowałem ją i uruchomiłem urządzenie. Komora zamknęła się szczelnie i zaczęła wydawać z siebie niskie brzęczenie; neurologiczne i fizjologiczne funkcje ciała Jane momentalnie zwolniły. Można było z nią jechać dalej. Spojrzałem pod koła wózka, żeby ominąć ciało martwego Rraeya, na którym poślizgnąłem się kilka minut wcześniej i zauważyłem, że z sakiewki na brzuchu wystaje mu moduł pamięci.

Centrum dowodzenia znowu zatrzęsło się, trafione pociskami. Trochę wbrew sobie sięgnąłem w dół, chwyciłem moduł pamięci, podszedłem do napędu dostępu i umieściłem moduł w jego wnętrzu. Monitor ożył i pokazała się na nim lista dokumentów zapisanych pismem Rraeyów. Otworzyłem jeden z dokumentów i okazało się, że zawiera jakiś schemat. Otworzyłem następny, tam też były jakieś schematy. Wróciłem do głównej listy dokumentów i spojrzałem na graficzny interfejs, żeby sprawdzić, czy nie ma tam dostępu na górny poziom kategorii. Znalazłem dostęp, wszedłem w niego i kazałem Dupkowi przetłumaczyć to, co tam znalazłem.

To, co tam znalazłem był instrukcją obsługi użytkownika systemu namierzającego Consu. Były tam schematy, instrukcje operacyjne, ustawienia techniczne, sposoby rozwiązywania pojawiających się usterek itp. Było tam wszystko, co trzeba. Miałem w rękach najcenniejszą rzecz, jaką można było stąd wynieść (oprócz samego systemu).

Następna salwa pocisków artyleryjskich jeszcze mocniej uszkodziła centrum dowodzenia. Siła wybuchu cisnęła mną na podłogę, przez ambulatorium z rozdzierającym świstem przeleciały szrapnele. Jeden z nich wybił dziurę w ekranie, na który przed chwilą patrzyłem; drugi przebił na wylot sam system namierzający. Urządzenie przestało spokojnie buczeć i zaczęło wydawać dźwięki przypominające odgłosy, jakie wydaje krztuszący się czymś człowiek. Wyjąłem moduł pamięci z napędu, chwyciłem za uchwyty wózka komory hipostatycznej i zacząłem biec. Kiedy ostatnia salwa przeorała centrum dowodzenia, doszczętnie burząc budynek, znajdowaliśmy się wciąż na tyle blisko wybuchu, żeby poczuć jego gorący podmuch.

Przed nami Rraeyowie wycofywali się w popłochu; stacja namierzająca była teraz ich najmniejszym zmartwieniem. Na niebie widać było dziesiątki ciemnych punktów — to lądowały wahadłowce, pełne żołnierzy KSO mających wielką ochotę odebrać Koral Rraeyom. Mogli go sobie wziąć. Ja chciałem jak najszybciej z tego miejsca odlecieć.

W pobliżu major Crick konferował nad czymś ze swoimi ludźmi; przywołał mnie ruchem ręki. Podjechałem do niego z Jane. Spojrzał na nią, a potem na mnie.

— Podobno przebiegł pan sprintem ponad pięćset metrów z Sagan na plecach, a potem wbiegł do centrum dowodzenia, kiedy Rraeyowie zaczęli ostrzał artyleryjski — powiedział. — A o ile sobie przypominam to nas nazwał pan szalonymi.

— Nie jestem szalony, sir — powiedziałem. — Mam doskonale skalibrowane poczucie dopuszczalnego ryzyka.

— Co z nią? — spytał Crick, wskazując na Jane.

— Jej stan jest stabilny — powiedziałem. — Ale ma całkiem poważną ranę głowy. Musimy jak najszybciej dostarczyć ją do szpitala okrętowego.

Crick skinął głową w stronę lądującego wahadłowca.

— To pierwszy transport — powiedział. — Polecicie nim oboje.

— Dziękuję, sir — powiedziałem.

— Dziękuję, Perry — powiedział Crick. — Sagan jest jednym z moich najlepszych oficerów. Jestem panu naprawdę wdzięczny za uratowanie jej. Gdyby tylko udało wam się również uratować ten system namierzający, to moja wdzięczność nie miałaby granic. Cała nasza praca mająca na celu obronę tej cholernej stacji namierzającej poszła na marne.

— Jeśli chodzi o to, sir — powiedziałem i podniosłem do góry moduł pamięci. — To mam chyba coś, co mogłoby pana zainteresować.

Crick przez chwilę wpatrywał się w moduł pamięci, a potem spojrzał na mnie gniewnie i powiedział:

— Nikt nie lubi tych, którzy osiągają wyniki lepsze od oczekiwanych, kapitanie.

— Rzeczywiście, zwykle nie są zbyt lubiani — powiedziałem. — Aczkolwiek mam stopień porucznika.

— Zobaczymy, co da się z tym zrobić — powiedział Crick.

Jane odleciała pierwszym wahadłowcem. Ja zostałem tam jeszcze trochę.

Osiemnasty

Zostałem mianowany kapitanem. Nigdy więcej nie zobaczyłem Jane.

Bardziej dramatyczną z tych dwóch rzeczy było to pierwsze. Niesienie Jane na własnych plecach przez kilkaset metrów otwartego pola bitwy, a potem umieszczenie jej (pod artyleryjskim ostrzałem) w komorze hipostatycznej wystarczyłoby na całkiem przyzwoitą wzmiankę w oficjalnym raporcie z przebiegu bitwy. Uratowanie schematów technicznych systemu namierzania Consu, jak zauważył major Crick, zakrawało już na lekką przesadę. Ale nic nie mogłem na to poradzić. Dostałem parę medali za Drugą Bitwę o Koral, i awans na dodatek. Jeśli nawet ktokolwiek zwrócił uwagę na to, że w ciągu miesiąca awansowałem z kaprala na kapitana, to nie dzielono się tym spostrzeżeniem z innymi. Zresztą podobnie jak ja. W każdym razie przez kilka kolejnych miesięcy wszyscy stawiali mi drinki. Oczywiście, kiedy jesteś w KSO, masz wszystkie drinki za darmo. Ale to drobiazg, tak naprawdę najważniejsze są intencje.

Instrukcja obsługi systemu Consu została natychmiast przesłana do Działu Badań Wojskowych. Harry powiedział mi później, że czytanie tego przypominało przeglądanie pełnego gryzmołów notatnika Boga. Rraeyowie wiedzieli jak używać systemu namierzającego, ale nie mieli pojęcia o tym, na jakiej zasadzie on działa — można podejrzewać, że nawet gdyby dysponowali pełną dokumentacją, to i tak nie udałoby im się tego złożyć w całość. Ich przemysł nie miał zdolności wytwórczych, które pozwalałyby im to zrobić. Byliśmy tego pewni, ponieważ nasz przemysł nie miał zdolności wytwórczych, które pozwalałyby nam to zrobić. Sama stojąca za maszynerią teoria stwarzała zupełnie nowe poddziały fizyki, i kazała koloniom ponownie rozważyć swoje stanowisko w kwestii napędu skokowego.

Harry został członkiem zespołu, który miał za zadanie wycisnąć z tej teorii możliwości jej praktycznego zastosowania. Był zachwycony swoją pozycją; Jesse narzekała, że staje się przez to jeszcze bardziej nieznośny. Narzekania Harry’ego na to, że nie zna matematyki w wystarczającym stopniu, zupełnie straciły swoje znaczenie, skoro wobec tych problemów nikt nie znał matematyki w wystarczającym stopniu. Wszystko to wzmacniało tylko nasze wcześniejsze przekonanie, że Consu są rasą, z którą nie powinniśmy zadzierać.

W parę miesięcy po drugiej bitwie o Koral rozeszła się pogłoska, że Rraeyowie znów pojawili się w przestrzeni Consu, prosząc ich o ponowne wsparcie technologiczne. Consu odpowiedzieli im powodując implozję rraeyskiego okrętu i wrzucając jego resztki do najbliższej czarnej dziury. Co wydaje mi się lekką przesadą. Ale to tylko pogłoska.

Po Koralu KSO przydzieliło mi całą serię cieplutkich jak bambosze zadań, zaczynając od obowiązkowego tournee po koloniach w charakterze ostatniego bohatera KSO, pokazującego kolonistom jak Kolonialne Siły Obrony Walczą Za CIEBIE! Musiałem obejrzeć wiele parad i sędziować w czasie wielu konkursów kulinarnych. Po paru miesiącach byłem gotowy, żeby zacząć robić coś innego — chociaż właściwie dość miło było odwiedzić parę planet, nie musząc zabijać tych, którzy na nich mieszkali.

Po wykorzystaniu mnie do poprawy stosunków z opinią publiczną KSO kazało mi pilnować stad na okrętach przewożących świeżych rekrutów. Byłem tym gościem, który staje przed tysiącem starych ludzi w nowych ciałach i mówi im, żeby się dobrze bawili, a po tygodniu mówi im, że za dziesięć lat nie będzie żyć trzy czwarte spośród nich. Służba na tych okrętach była dla mnie nieznośnie słodko-gorzka. Wchodziłem do mesy transportowca i widziałem poznające się i scalające grupy nowych przyjaciół — tak samo poznałem się kiedyś z Harrym i Jesse, Alanem i Maggie, Tomem i Susan. Zastanawiałem się, ilu z nich uda się przeżyć. Chciałem mieć nadzieję, że przeżyją wszyscy. Ale w głębi duszy wiedziałem, że większość z nich nie przeżyje. Po paru miesiącach poprosiłem o nowy przydział. Nikt tego w żaden sposób nie skomentował. Nikt zbyt długo nie chciał służyć na tych transportowcach.

W końcu poprosiłem, żeby znów posłali mnie do walki. Nie chodzi o to, że lubię walczyć, chociaż jestem w tym zadziwiająco dobry. Chodzi po prostu o to, że w tym życiu jestem żołnierzem. Zgodziłem się być żołnierzem i walczyć. Kiedyś zamierzam dać sobie z tym spokój, ale do tej pory chciałbym służyć na pierwszej linii. Dano pod moje rozkazy kompanię i przydzielono mnie na „Taos”. Właśnie na jego pokładzie teraz jestem. To dobry okręt. Mam pod swoimi rozkazami dobrych żołnierzy. W tym życiu nie możesz prosić o więcej.

To, że nie widziałem Jane już nigdy więcej, raczej nie jest czymś aż tak dramatycznym. W końcu oznacza to tylko, że się kogoś od pewnego momentu nie widziało. Jane poleciała pierwszym wahadłowcem na „Amarillo”; lekarz okrętowy rzucił na nią okiem, zobaczył, że jest żołnierzem Sił Specjalnych i zawiózł ją do kąta szpitala okrętowego, żeby pozostała w komorze hipostatycznej do czasu, kiedy nie wrócą na Feniksa — dopiero tam mieli się nią zająć technicy medyczni Sił Specjalnych. Ja w końcu wróciłem na Feniksa na pokładzie „Bakersfield”. W tym momencie Jane była już gdzieś głęboko we wnętrznościach skrzydła medycznego Sił Specjalnych, niedostępna dla zwykłego śmiertelnika, takiego jak ja — nie pomogło nawet to, że dopiero co zostałem obwołany bohaterem.

Wkrótce potem dostałem awans, medale i wysłano mnie w tournee po wszystkich stodołach i remizach kolonii. W końcu major Crick zawiadomił mnie, że Jane wróciła do zdrowia i dostała nowy przydział — razem z większością żołnierzy ocalałych z „Krogulca” służyła teraz na nowym okręcie, który nazywał się „Latawiec”. Pomimo to, za bardzo nie próbowałem przesłać Jane żadnej wiadomości. Siły Specjalne były Siłami Specjalnymi. To były przecież Brygady Duchów. Nie powinieneś wiedzieć dokąd się udają, ani co robią. Nie powinieneś wiedzieć nawet tego, że właśnie stoją tuż przed tobą.

Ja jednak zawsze to wiem. Kiedy tylko żołnierze Sił Specjalnych widzą mnie, przesyłają mi za pomocą swoich MózGościów krótkie wiązki informacji emotywnych, oznaczające szacunek. Jestem jedynym naprawdę urodzonym, który służył w Siłach Specjalnych — krótko bo krótko, ale zawsze; uratowałem jedną z nich i wyrwałem powodzenie misji z uścisku szczęk częściowego niepowodzenia misji. Zwykle odpowiadam im taką samą wiązką emocji, jakbym salutował w odpowiedzi, ale nie mówię nic i na zewnątrz nie daję po sobie poznać, że ich rozpoznałem. Siły Specjalne wolą witać się ze mną w ten sposób. Potem nie widziałem Jane ani na Feniksie, ani nigdzie indziej.

Ale nie znaczy to, że nie miałem z nią kontaktu. Wkrótce po tym, jak zaokrętowałem się na „Taos”, Dupek zawiadomił mnie, że mam wiadomość od anonimowego nadawcy. To było coś nowego; nigdy przedtem nie dostałem na MózGościa wiadomości od anonimowego nadawcy. Otworzyłem ją. Zobaczyłem zdjęcie, na którym widać było pole zboża, wiejski dom widoczny w oddali i wschodzące słońce. Być może słońce właśnie zachodziło, ale nie tak to czułem. Dopiero po chwili zorientowałem się, że to zdjęcie miało być pocztówką. A potem usłyszałem jej głos, należący do dwóch różnych kobiet głos, który znałem przez całe swoje życie.

— Kiedyś spytałeś mnie o to, dokąd się udają żołnierze Sił Specjalnych, kiedy przechodzą na emeryturę, i odpowiedziałam ci, że nie wiem — przesłała. — Ale teraz już wiem. Jest takie miejsce, do którego możemy iść, jeśli chcemy, żeby po raz pierwszy nauczyć się jak być ludźmi. Myślę, że pójdę tam, kiedy przyjdzie na to czas. Myślę też, że chcę, żebyś poszedł tam ze mną. Nie musisz mi towarzyszyć. Ale możesz, jeśli chcesz. No wiesz, jesteś przecież jednym z nas.

Zatrzymałem wiadomość na chwilę, i włączyłem ją znowu, kiedy byłem już gotowy.

Część mnie była kiedyś kimś, kogo kochałeś — przesłała. — Myślę, że ta część mnie chce być przez ciebie znowu kochana, i chce, żebym ja też cię kochała. Nie mogę być nią. Mogę po prostu być sobą. Ale myślę, że mógłbyś mnie pokochać, gdybyś chciał. Ja chcę, żebyś chciał. Przyjedź do mnie, kiedy będziesz mógł. Ja tam będę.

To było wszystko.

Wróciłem myślami do dnia, w którym stanąłem nad grobem mojej żony po raz ostatni, i odwróciłem się od niego bez żalu, ponieważ wiedziałem, że to, czym była nie zawierało się w tej dziurze w ziemi. Wszedłem w nowe życie i odnalazłem ją jeszcze raz, w kobiecie, która była całkowicie odrębną osobą. Kiedy to życie się skończy, tak samo odwrócę się od niego bez żalu, ponieważ wiem, że ona na mnie czeka, w tym kolejnym, innym życiu.

Nie widziałem jej nigdy więcej, ale wiem, że ją zobaczę. Już niedługo. Naprawdę niedługo.

Загрузка...