CZĘŚĆ I

Pierwszy

W dzień swoich siedemdziesiątych piątych urodzin zrobiłem dwie rzeczy. Odwiedziłem grób mojej żony, a potem wstąpiłem do armii.

Mniej dramatyczną z tych dwóch rzeczy była wizyta na grobie Kathy. Jest pochowana na Cmentarzu Harris Creek, nie dalej niż milę od miejsca gdzie mieszkam i gdzie stworzyliśmy naszą rodzinę. Wyprawienie jej na cmentarz było prawdopodobnie trudniejsze niż być powinno; żadne z nas nie przewidywało potrzeby pogrzebu, więc żadne z nas nie poczyniło koniecznych przygotowań. Jest coś zawstydzającego — to chyba właściwe słowo — w kłóceniu się z zarządcą cmentarza na temat tego, że twoja żona nie zarezerwowała sobie pochówku. W końcu, mój syn — a tak się składa, że Charlie jest burmistrzem — wydał parę służbowych poleceń i rozwiązał sprawę. Bycie ojcem burmistrza ma swoje dobre strony.

A więc, grób. Prosty i niewyróżniający się, z jednym z tych małych kamieni nagrobnych zamiast dużego nagrobka. Dla kontrastu, Kathy leży obok Sandry Cain, której raczej przerośnięty nagrobek wykonany jest z polerowanego czarnego granitu ze zdjęciem Sandy ze studenckich czasów i jakimś ckliwym cytatem z Keatsa o śmierci młodości i piękna, wyrytym na przedniej ścianie. To cała Sandy. Kathy uśmiałaby się, gdyby wiedziała, że Sandra zaparkowała tuż obok niej, ze swoim wielkim, dramatycznym nagrobkiem; przez całe życie rywalizowały ze sobą w zabawny, pasywno-agresywny sposób. Gdyby Kathy mogła przynieść na lokalną wyprzedaż ciasto, a Sandy przyniosłaby trzy, to zupełnie nie potrafiłaby opanować złości, gdyby ciasto Kathy zostało sprzedane wcześniej. Kathy natomiast próbowałaby rozwiązać problem, jako pierwsza kupując jedno z jej ciast. Trudno powiedzieć, czy to posunięcie pogorszyłoby czy polepszyło sytuację z punktu widzenia Sandy.

Podejrzewam, że nagrobek Sandy można uznać za jej ostatnie słowo w całej tej sprawie. Za ostateczną wypowiedź, na którą nie mogła dostać riposty, ponieważ Kathy już nie żyła.

Z drugiej strony, nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek odwiedzał Sandy. W trzy miesiące po jej śmierci, Steve Cain sprzedał dom i przeniósł się do Arizony, z przylepionym do twarzy uśmiechem szerokim jak międzystanowa autostrada numer 10. W jakiś czas potem przesłał mi pocztówkę; żył tam na kocią łapę z kobietą, która pięćdziesiąt lat temu była gwiazdą porno. Jeszcze w tydzień po otrzymaniu tej wiadomości czułem się w jakiś sposób nieczysty. Dzieci i wnuki Sandy mieszkały w pobliskim mieście, ale, biorąc pod uwagę częstotliwość ich wizyt, równie dobrze mogły mieszkać w Arizonie. Wybrany przez Sandy cytat z Keatsa prawdopodobnie od chwili jej pogrzebu nie był czytany przez nikogo innego oprócz mnie. Na kamieniu nagrobnym Kathy umieszczone zostało jej nazwisko (Katherine Rebecca Perry), daty urodzin i śmierci, i słowa: UKOCHANA ŻONA I MATKA. Czytałem te słowa za każdym razem, kiedy odwiedzałem jej grób. Nic nie mogłem na to poradzić, ponieważ te cztery słowa tak niewystarczająco, i jednocześnie w tak doskonały sposób podsumowywały jej życie. To wyrażenie nic o niej nie mówi; o tym jak zaczynała każdy dzień albo jak pracowała, jakie miała zainteresowania albo dokąd lubiła podróżować. Te słowa nie mówią jaki był jej ulubiony kolor, jak upinała włosy, jak głosowała, ani jakie miała poczucie humoru. Te słowa nie mówią o niej nic, oprócz tego, że była kochana. I była. Ona uznałaby, że to wystarczy.

Nie znoszę tu przychodzić. Nienawidzę faktu, że czterdzieści dwa lata mojego życia są martwe. Tego, że w jednej minucie któregoś z sobotnich poranków była w kuchni, mieszając w misce krem do gofrów i opowiadała mi o gorączkowej dyskusji, jaka odbyła się na posiedzeniu zarządu biblioteki poprzedniego wieczoru, a w następnej minucie leżała już na podłodze, a jej ciało drgało od udaru, który przedarł się przez jej mózg. Nienawidzę tego, że jej ostatnie słowa brzmiały: „Gdzie do cholery położyłam wanilię”.

Nienawidzę tego, że stałem się jednym z tych starych mężczyzn, którzy odwiedzają cmentarz, żeby być ze swoją zmarłą żoną. Kiedy byłem znacznie młodszy, często pytałem Kathy, co to miałoby za sens. Kupa kości i gnijącego mięsa, która była kiedyś osobą, nie jest już osobą; jest po prostu kupą kości i gnijącego mięsa. Osoba odeszła — do nieba, do piekła, gdzieś tam albo donikąd. Równie dobrze mógłbyś odwiedzać połeć wołowiny. Kiedy się starzejesz, zdajesz sobie sprawę z tego, że to jednak może mieć sens. Reszta cię już nie obchodzi. Po prostu to jedyne, co masz. W równym stopniu nienawidzę tego cmentarza, co jestem wdzięczny za jego istnienie. Tęsknię za moją żoną. Łatwiej jest tęsknić za nią na cmentarzu, gdzie nigdy nie była nikim innym, niż zmarłą, niż tęsknić za nią we wszystkich tych miejscach, w których żyła.

Nie zostałem tam długo; nigdy nie zostaję. Jednak na tyle długo, żeby poczuć kłujący ból, wciąż świeży po prawie ośmiu latach, który pozwala mi także przypomnieć sobie, że mam inne rzeczy do roboty niż stać na cmentarzu jak stary, przeklęty głupiec. Kiedy go poczułem, odwróciłem się i odszedłem, nawet nie oglądając się za siebie. To był ostatni raz, kiedy mogłem odwiedzić cmentarz i grób mojej żony, ale nie chciałem zbytnio wysilać się, żeby to zapamiętać. Tak jak powiedziałem, to jest miejsce, w którym nigdy nie była niczym innym, niż zmarłą. Zapamiętywanie tego nie jest wiele warte.


* * *

Jeśli dobrze się nad tym zastanowić, wstąpienie do armii także nie odbyło się w zbyt dramatyczny sposób.

Moje miasto było za małe, żeby mieć swój własny punkt poboru. Dlatego, żeby się zaciągnąć, musiałem pojechać do Greenville, siedziby hrabstwa. Biuro rekrutacyjne znajdowało się w przedniej części małego sklepu w jednym z centrów handlowych; po jego jednej stronie znajdował się autoryzowany przez stan sklep z alkoholami, po drugiej salon tatuażu. W zależności od tego, którędy wszedłeś do środka, następnego ranka mogłeś obudzić się z takim lub innym poważnym problemem.

Wnętrze biura było jeszcze mniej pociągające, jeśli to w ogóle możliwe. Znajdowało się tam biurko z komputerem i drukarką, za biurkiem siedział człowiek, naprzeciw biurka stały dwa krzesła, a pod ścianą ciągnął się rząd sześciu krzeseł. Na małym, stojącym naprzeciwko nich stole leżały ulotki rekrutacyjne i trochę starych numerów Time’a i Newsweeka. Byłem tu z Kathy przed dziesięciu laty, oczywiście; podejrzewam, że nic nie zmieniono w umeblowaniu i wyposażeniu, włączając w to archiwalne czasopisma. Zmienił się tylko człowiek za biurkiem. Przynajmniej nie przypominam sobie urzędnika rekrutacyjnego z taką ilością włosów. I z takimi piersiami.

Urzędniczka zajęta była pisaniem na komputerze i nie raczyła nawet spojrzeć na mnie, kiedy wszedłem.

— Proszę chwilę poczekać — mruknęła, reagując odruchem Pawłowa na odgłos otwieranych drzwi.

— Proszę się nie spieszyć — powiedziałem. — Wiem, że macie tu niezły ruch.

Ta próba sarkastycznego humoru została niezauważona i niedoceniona, podobnie działo się w przeciągu ostatnich kilku lat; dobrze było się przekonać, że nie straciłem formy. Usiadłem naprzeciw biurka i czekałem, aż urzędniczka skończy robić to, co robiła, cokolwiek to było.

— Do wpisu czy do zaciągu? — zapytała, wciąż właściwie na mnie nie patrząc.

— Słucham? — powiedziałem.

— Do wpisu czy do zaciągu? — powtórzyła. — Chce się pan wpisać na listę przyszłego zaciągu, czy zaciągnąć się na służbę?

— Do zaciągu, poproszę.

Wtedy w końcu spojrzała na mnie zza pary grubych szkieł.

— Pan jest John Perry — powiedziała.

— Tak, to ja. Jak pani zgadła?

Spojrzała znów na ekran komputera.

— Większość spośród ludzi, którzy chcą się zaciągnąć, przychodzi tu w dzień swoich urodzin, nawet jeśli do dnia zaciągu mają formalnie trzydzieści dni. Dzisiaj wypadają urodziny tylko trzech osób. Mary Valory już zadzwoniła, żeby powiedzieć, że się nie zaciąga. A nie wygląda na to, żeby był pan Cynthią Smith.

— Miło mi to słyszeć — powiedziałem.

— I jeśli nie przychodzi pan zapisać się na listę — kontynuowała, ignorując kolejny gejzer mojego dowcipu — To z tego wynika, że jest pan Johnem Perry.

— Mógłbym być po prostu samotnym, starym człowiekiem, wałęsającym się w okolicy w poszukiwaniu rozmówców — powiedziałem.

— Nie przychodzi tu wielu takich — powiedziała. — Odstraszają ich te dzieciaki obok ze swoimi tatuażami demonów.

W końcu odsunęła od siebie klawiaturę i poświęciła mi całą swoją uwagę:

— No dobrze. Niech mi pan pokaże jakiś dokument tożsamości.

— Przecież pani już wie, kim ja jestem — przypomniałem jej.

— Upewnijmy się — powiedziała bez najmniejszego cienia uśmiechu na twarzy. Codzienne zadawanie się z gadatliwymi starymi pierdzielami, najwyraźniej zebrało swoje żniwo.

Podałem jej moje prawo jazdy, akt urodzenia i dowód tożsamości. Wzięła dokumenty, sięgnęła do szuflady biurka po czytnik dłoni, podłączyła go do komputera i przesunęła w moją stronę. Umieściłem dłoń na ekranie i czekałem, aż urządzenie skończy skanowanie. Spojrzała na czytnik i porównała odczyt z danymi z mojego dowodu.

— Pan jest Johnem Perry — powiedziała w końcu.

— No i znów jesteśmy w punkcie wyjścia — powiedziałem.

Znowu mnie zignorowała.

— Dziesięć lat temu, w czasie sesji przygotowawczej do przyszłego zaciągu, dostarczono panu informacje dotyczące Kolonialnych Sił Obrony, a także zobowiązań i obowiązków, które zostaną na pana nałożone w momencie wstąpienia do KSO — powiedziała, tonem głosu wskazującym na to, że mówi to przynajmniej raz dziennie, przez większość swojego zawodowego życia. — Dodatkowo, w czasie okresu przejściowego, otrzymywał pan uaktualniające materiały, które miały przypomnieć panu o zobowiązaniach i obowiązkach, którym będzie pan podlegał. W tym momencie muszę spytać, czy potrzebuje pan dodatkowych informacji lub odświeżającej prezentacji materiałów, czy też oświadcza pan, że w pełni zrozumiał zobowiązania, którym będzie pan podlegał? Zaznaczam, że nie przewidziano żadnej kary za próbę odświeżenia materiałów, jak również za decyzję o nie zaciągnięciu się do KSO tym razem.

Przypomniałem sobie wstępną sesję informacyjną. W czasie jej pierwszej części, grupa starszych obywateli miasta siedziała na składanych krzesłach w Domu Kultury Greenville, pijąc kawę, jedząc pączki i słuchając aparatczyka KSO, brzęczącego monotonnie o historii ziemskich kolonii. Po wykładzie mówca rozdał broszurki na temat służby w KSO, która przedstawiona w nich była podobnie jak każda inna wojskowa służba. Kiedy zaczął odpowiadać na pytania zebranych, zorientowaliśmy się, że wcale nie należał do KSO; został po prostu wynajęty, żeby prowadzić prezentacje w obrębie doliny Miami.

Drugą częścią wstępnej sesji informacyjnej było pobieżne badanie medyczne. Doktor pobrał krew, wywacikował mi wnętrze policzków, żeby pobrać komórki do badań i zrobił tomografię mózgu. Najwyraźniej przeszedłem badanie pomyślnie. Od tej pory, co roku przesyłano mi pocztą broszurki, podobne do tych, które rozdano nam na sesji informacyjnej. Po dwóch latach zacząłem je wyrzucać do śmieci. Od tej pory nie przeczytałem ani jednej.

— Rozumiem — powiedziałem.

Pokiwała głową, wyjęła z szuflady biurka kartkę papieru, długopis i podała mi. Na kartce widniało kilka paragrafów, każdy z miejscem na podpis. Poznałem ten dokument; podpisałem podobny dziesięć lat temu, żeby potwierdzić, że rozumiem w co się wpakuję dekadę później.

— Przeczytam panu każdy z następujących paragrafów — powiedziała. — Na końcu każdego z nich, jeśli zrozumie pan i zaakceptuje to, co panu przeczytałam, proszę podpisać się i napisać dzisiejszą datę. Jeśli będzie pan miał pytania, proszę zadawać je po zakończeniu czytania poszczególnych paragrafów. Jeśli później nie zrozumie pan lub nie zaakceptuje tego, co zostało panu przeczytane i wytłumaczone, proszę się nie podpisywać. Czy mnie pan zrozumiał?

— Zrozumiałem — powiedziałem.

— Bardzo dobrze — powiedziała. — Paragraf pierwszy: Ja, niżej podpisany, potwierdzam i rozumiem, że z własnej nieprzymuszonej woli i bez zewnętrznych nacisków zaciągam się do Kolonialnych Sił Obrony na okres służby nie krótszy niż dwa lata. Dodatkowo przyjmuję do wiadomości i rozumiem, że okres służby może zostać jednostronnie wydłużony przez Kolonialne Siły Obrony maksymalnie o osiem dodatkowych lat, w czasie wojny i pod przymusem okoliczności.

Klauzula tych „dziesięciu lat służby” nie była dla mnie niczym nowym — czytałem przecież przysyłane mi broszurki, raz czy dwa razy. Zastanawiałem się jak wielu ludzi tylko prześlizgnęło się po nich wzrokiem; pomyślałem też o innych — jak wielu na serio myślało, że spędzą na służbie dziesięć lat. W moim pojęciu KSO nie prosiłoby o dziesięć lat, gdyby nie zdawało sobie sprawy z tego, że mogą być potrzebne. Dzięki PRAWOM KWARANTANNY nie dochodzi do nas zbyt wiele wieści o wojnach kolonialnych. Ale to, co słyszymy wystarczy, żeby wiedzieć, że tam w kosmosie nie ma teraz pokoju.

Złożyłem podpis.

— Paragraf drugi: Rozumiem, że dobrowolnie zaciągając się do Kolonialnych Sił Obrony, zgadzam się nosić broń i używać jej przeciw wrogom Unii Kolonialnej, którymi mogą okazać się także członkowie rasy ludzkiej. W czasie trwania służby nie mogę odmówić noszenia i używania broni zgodnie z rozkazami, ani występować ze sprzeciwami religijnej bądź moralnej natury dla takich akcji, w celu uniknięcia walki.

Ilu ludzi z własnej woli zaciągając się do jakiejś armii, przyjmuje potem rolę obrońcy moralności? Podpisałem.

— Paragraf trzeci: Rozumiem i zgadzam się na to, że z pełnym zaufaniem i tak szybko, jak to będzie możliwe, będę wykonywał rozkazy i polecenia wydawane przez zwierzchnich oficerów, zgodnie z Ujednoliconym Kodeksem Postępowania Kolonialnych Sił Obrony.

Podpisałem.

— Paragraf czwarty: Rozumiem, że wstępując w szeregi Kolonialnych Sił Obrony, zgadzam się na wszelkie medyczne, chirurgiczne, czy terapeutyczne zabiegi i procedury, jakie Kolonialne Siły Obrony uznają za konieczne dla podniesienia sprawności bojowej.

I o to chodziło: dlatego właśnie ja, i niezliczone rzesze innych siedemdziesięciopięciolatków, każdego roku zaciągały się do służby w KSO.

Powiedziałem kiedyś mojemu dziadkowi, że kiedy będę w jego wieku, wynaleziony już będzie sposób znacznego przedłużenia ludzkiego życia. Zaśmiał się wtedy i powiedział, że sam również spodziewał się takiego obrotu sprawy, i oto był tym, kim był — starym człowiekiem. A teraz i ja jestem tym samym. Kłopot ze starzeniem się polega na tym, że nie objawia się ono jako szereg występujących po sobie cholernych problemów — ma się je wszystkie naraz, i to przez cały czas.

Nie można zatrzymać procesu starzenia. Walczy się z nim za pomocą terapii genetycznych, wymiany organów i chirurgii plastycznej. Ale starość w końcu i tak cię dopada. Dostaniesz nowe płuco, a serce przestanie dobrze pompować krew. Dostaniesz nowe serce, a wątroba napuchnie ci do rozmiarów dmuchanego dziecięcego basenu. Wymienisz sobie wątrobę, i wtedy walnie cię wylew. Oto zawsze wygrywająca karta starości; lekarze wciąż nie umieją wymienić mózgu.

Oczekiwana długość życia niezbyt dawno temu wspięła się do granicy dziewięćdziesięciu lat — i od tej pory już tam pozostała. Na przestrzeni dziejów udało nam się ją przedłużyć ponad trzykrotnie, ale wtedy Bóg spuścił z nieba swoją stopę w ciężkim bucie. Ludzie mogą żyć dłużej, i żyją dłużej — ale i tak przeżywają swoje schyłkowe lata jako osoby stare. Pod tym względem zmieniło się niezbyt wiele.

Zresztą pomyślcie sami. Kiedy masz dwadzieścia pięć, trzydzieści pięć, czterdzieści pięć, a nawet pięćdziesiąt pięć lat, wciąż możesz mieć nadzieję, że poradzisz sobie z całym światem. Ale kiedy masz sześćdziesiąt pięć lat, i twoje ciało coraz wyraźniejszym głosem cudownie mnożących się dolegliwości zapowiada nadchodzącą ruinę, te tajemnicze „medyczne, chirurgiczne czy terapeutyczne zabiegi i procedury” zaczynają brzmieć coraz bardziej pociągająco. Potem masz siedemdziesiąt pięć lat; twoi przyjaciele nie żyją i wymieniono ci co najmniej jeden z ważniejszych organów. Każdej nocy musisz po cztery razy wstawać, żeby się wysikać; nie możesz bez lekkiej zadyszki wejść na prowadzące do samolotu schody — i jeszcze ci mówią, że jak na swój wiek, jesteś w całkiem dobrej formie.

Przehandlowanie tego za dekadę świeżego życia w strefie walki zaczyna wyglądać na diabelnie dobry interes. Szczególnie, kiedy weźmie się pod uwagę fakt, że za dziesięć lat będziesz miał osiemdziesiąt pięć lat — i jedyna różnica między tobą a rodzynkiem będzie taka, że, choć obaj będziecie pomarszczeni i bez prostaty, to rodzynek, w przeciwieństwie do ciebie, nie będzie odczuwał braku tego gruczołu.

W jaki sposób KSO udaje się odwrócić proces starzenia się organizmu? Nikt tutaj tego nie wie. Ziemscy naukowcy nie potrafią tego wyjaśnić, ani powtórzyć — nie, żeby nie próbowali tego zrobić. Ale KSO nie prowadzi działań na Ziemi, więc nie można spytać o to weterana wojen kolonialnych. KSO prowadzi na Ziemi tylko rekrutację, więc koloniści także tego nie wiedzą — pomijając fakt, że nie ma sposobu, by ich o to zapytać. Jakkolwiek wyglądają terapie odmładzające KSO, przeprowadzane są z dala od ojczystej planety, w strefach ich wyłącznych wpływów, poza zasięgiem wszelkich ziemskich władz. Więc ani Wujek Sam, ani nikt inny nic tu nie może pomóc.

Co pewien czas jakaś administracja, któryś z prezydentów czy dyktatorów, zakazuje KSO prowadzenia rekrutacji, dopóki nie wyjawią swoich sekretów. KSO nigdy się nie spiera — pakują swoje manatki i wynoszą się. A potem wszyscy siedemdziesięciopięciolatkowie wyjeżdżają z tego kraju na długie zagraniczne wakacje, z których już nigdy nie wrócą. KSO tego w żaden sposób nie tłumaczy, nie uzasadnia i nie daje żadnych wskazówek. Jeśli chcesz wiedzieć, w jaki sposób przywracają ludziom młodość, musisz się zaciągnąć.

Podpisałem.

— Paragraf piąty: Rozumiem, że poprzez wstąpienie do Kolonialnych Sił Obrony, zrzekam się obywatelstwa swojego kraju, w tym wypadku Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej; jak również Rezydenckiej Franszyzy, która pozwala mi przebywać na planecie Ziemia. Rozumiem, że zostaje mi niniejszym przyznane obywatelstwo Unii Kolonialnej w ogólności; w szczególności moja osoba przypisana zostaje pod jurysdykcję Kolonialnych Sił Obrony. Rozumiem i przyjmuję do wiadomości fakt, że po zrzeczeniu się przeze mnie obywatelstwa swojego kraju i planetarnej Rezydenckiej Franszyzy, nie będę mógł powrócić na Ziemię, a po zakończeniu mojej służby w Kolonialnych Siłach Obrony osiedlę się na którejkolwiek z kolonii wyznaczonych mi przez Unię Kolonialną i/lub Kolonialne Siły Obrony.

Czyli mówiąc po prostu: Nie wrócisz już do domu. Wynika to z Praw Kwarantanny, które zostały wymuszone przez Unię Kolonialną i KSO, żeby — tak przynajmniej brzmi oficjalna wersja uzasadnienia — chronić Ziemię przed zagrożeniami biologicznymi obcego pochodzenia, takimi jak Fałda. Dawniej wszyscy na Ziemi byli za wprowadzeniem tych praw. To zabawne, jak zaściankowa i krótkowzroczna staje się planeta, kiedy w przeciągu roku jedna trzecia jej męskiej populacji nieodwracalnie traci zdolności rozrodcze. Teraz ludzie są znacznie mniej entuzjastycznie nastawieni do tych praw — zdążyli się już znudzić Ziemią i całkiem zapomnieli kim był bezdzietny Wielki Wujek Walt. Ale tylko UK i KSO dysponują statkami kosmicznymi z napędem skokowym, który umożliwia podróże międzygwiezdne. I tak to właśnie wygląda.

(W świetle tego twoja zgoda, by osiedlać się na wybranych przez UK planetach, nieco traci na znaczeniu — jeśli tylko oni mają statki międzygwiezdne, to i tak polecisz tam, dokąd cię zabiorą. Przecież chyba nie pozwolą ci samemu siąść za sterami gwiazdolotu.)

Ubocznym efektem Praw Kwarantanny i monopolu na statki o napędzie skokowym jest to, że komunikacja między Ziemią a koloniami (a także pomiędzy poszczególnymi koloniami), jest w praktyce właściwie niemożliwa. Jedynym sposobem, by po jakimś czasie dostać odpowiedź z kolonii, jest umieścić wiadomość na statku skokowym — a KSO bardzo niechętnie przewożą wiadomości i dane pomiędzy poszczególnymi planetami. Innego sposobu nie ma. Teoretycznie można by łapać i wysyłać sygnały radiowe pomiędzy Ziemią a koloniami; jednak najbliższa Ziemi kolonia Alfa znajduje się w odległości osiemdziesięciu trzech lat świetlnych. To sprawia, że ożywiona pogawędka międzyplanetarna okazuje się czymś trudnym do zrealizowania.

Nigdy z nikim o tym nie rozmawiałem, ale wydaje mi się, że właśnie ten paragraf najbardziej ludzi odstraszał. To, że chcesz być znowu młody, to jedna sprawa; ale czymś zupełnie innym jest odwrócenie się plecami do wszystkiego, co kiedykolwiek znałeś, do wszystkich znajomych i ukochanych ludzi, do całego doświadczenia i wszystkich wspomnień zebranych w ciągu siedemdziesięciopięcioletniego życia. To diabelnie trudna rzecz — powiedzieć żegnaj całemu swojemu życiu.

Podpisałem.

— Paragraf szósty, ostatni — powiedziała urzędniczka rekrutacyjna. — Rozumiem i przyjmuję do wiadomości fakt, że w siedemdziesiąt dwie godziny od złożenia przeze mnie ostatecznego podpisu pod tym dokumentem, lub w chwili wywiezienia mnie z Ziemi przez transport Kolonialnych Sił Obrony — co może nastąpić przed upływem w.w. czasu, zostanę uznany za zmarłego w świetle prawa wszystkich zainteresowanych jednostek politycznych i administracyjnych, w tym wypadku Stanu Ohio i Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Cały mój majątek osobisty zostanie rozdany zgodnie z przepisami obowiązującego prawa cywilnego. Wszystkie prawne zobowiązania i odpowiedzialność karna i cywilna, zgodnie z prawem w chwili śmierci, ulegną niniejszym unieważnieniu. Wszystkie dokumenty i archiwalne zapisy na mój temat, czy to chwalebne, czy też niepochlebne, bądź obciążające, także zostaną unieważnione, wszystkie moje długi zostaną zgodnie z prawem spłacone. Rozumiem i przyjmuję do wiadomości fakt, że jeśli do tej pory nie zorganizowałem dystrybucji mojego majątku osobistego, Kolonialne Siły Obrony mogą na moją prośbę zapewnić mi doradcę prawnego i finansowego, który zajmie się redystrybucją moich ruchomości, nieruchomości i lokat w ciągu najbliższych siedemdziesięciu dwóch godzin.

Złożyłem podpis. Zostało mi siedemdziesiąt dwie godziny, żeby żyć. A także, żeby mówić.

— Co się stanie, jeśli nie opuszczę planety w ciągu najbliższych siedemdziesięciu dwóch godzin? — zapytałem oddając urzędniczce papiery.

— Nic — odpowiedziała, przyjmując dokument. — Poza tym, że w świetle prawa będzie pan od tej pory martwy, cały pana majątek zostanie zgodnie z pańską wolą rozdany, pańskie archiwa zdrowotne zostaną zamknięte, zawartość wszystkich kont i lokat unieważniona bądź przekazana spadkobiercom, i nie będzie miał pan prawa do ochrony przed żadnym wymierzonym przeciwko panu aktem, poczynając od zniesławienia, a na morderstwie kończąc.

— Więc ktoś może po prostu podejść do mnie i mnie zabić, i nie będzie za to w ogóle pociągnięty do odpowiedzialności karnej?

— No cóż, niezupełnie — odpowiedziała. — Jeśli ktoś spróbowałby pana zabić, kiedy byłby pan w świetle prawa martwy, to zdaje się tutaj, w Ohio, mógłby zostać oskarżony o „zbezczeszczenie zwłok”.

— To fascynujące — powiedziałem.

— W każdym razie — kontynuowała, swoim jeszcze bardziej rozpaczliwym „wróćmy do rzeczy” tonem. — Zwykle nic takiego się nie przydarza. W każdej chwili z nadchodzących siedemdziesięciu dwóch godzin może pan po prostu zmienić zdanie na temat zaciągnięcia się. Wtedy wystarczy zadzwonić do mnie. Jeśli mnie nie będzie, automatyczna sekretarka zarejestruje pańskie dane. Kiedy tylko potwierdzimy, że rzeczywiście rezygnuje pan z zaciągnięcia się, zostanie pan zwolniony z dalszych zobowiązań. Proszę jednak pamiętać, że taka rezygnacja oznacza ostateczne skreślenie pana z listy. Nie będzie już następnej szansy.

— Rozumiem — powiedziałem. — Teraz musi mnie pani zaprzysiąc?

— Nie — odparła. — Muszę wprowadzić ten formularz i dać panu pański bilet.

Pochyliła się nad klawiaturą, pisała coś na niej przez parę minut a potem nacisnęła przycisk ENTER.

— Teraz komputer generuje pański bilet — powiedziała. — To zajmie najwyżej minutę.

— Okay — powiedziałem. — Mogę panią o coś spytać?

— Jestem zamężna — powiedziała.

— Nie o to chciałem zapytać — odpowiedziałem. — Czy ludzie naprawdę składają tu pani takie propozycje?

— Bardzo często — odparła. — To naprawdę irytujące.

— Przykro mi — powiedziałem. Pokiwała głową. — Chciałem panią spytać o to, czy spotkała pani kiedykolwiek kogoś z KSO.

— Chodzi panu o kogoś poza zaciągającymi się do wojska? — Pokiwałem głową. — Nie, nigdy. KSO ma tutaj korporację zajmującą się rekrutacją, ale żaden z nas nie służy w KSO. Wszystkie informacje i materiały dostajemy z ambasady Unii Kolonialnej, a nie bezpośrednio z KSO — zresztą sądzę, że pracownicy ambasady są także spoza KSO. Myślę, że oni sami w ogóle nie odwiedzają Ziemi.

— Czy nie przeszkadza pani to, że pracuje pani dla organizacji, której członka nigdy pani w życiu nie spotkała?

— Nie — odpowiedziała. — Praca jest niezła, a wynagrodzenie zadziwiająco wysokie; biorąc pod uwagę, jak nędzne grosze wydali na urządzenie i dekorację tego biura. A pan przecież sam wstępuje do organizacji, której członka nigdy pan w życiu nie spotkał. Nie przeszkadza to panu?

— Nie — przyznałem. — Jestem stary, moja żona nie żyje i nie mam żadnych szczególnych powodów, żeby tu dłużej zostawać. A pani? Zamierza się pani zaciągnąć, kiedy nadejdzie właściwy czas?

Wzruszyła ramionami.

— Nie mam nic przeciwko starzeniu się.

— Też nie miałem nic przeciwko starzeniu się, kiedy byłem młody — odpowiedziałem.

Drukarka jej komputera wydała z siebie jazgotliwe chrząknięcie i wysunął się z niej przypominający wizytówkę przedmiot. Wyjęła go i wręczyła mi.

— Oto pański bilet — powiedziała. — Jest pan na nim opisany jako John Perry, rekrut KSO. Proszę go nie zgubić. Odjeżdża pan spod tego biura na lotnisko w Dayton dokładnie za trzy dni. Odjazd o 8:30 rano; radziłabym przyjść wcześniej. Może pan mieć ze sobą tylko jedną torbę, więc proszę dokładnie wybrać rzeczy, które chce pan ze sobą wziąć.

— Z Dayton o jedenastej poleci pan do Chicago, stamtąd o czternastej do Nairobi. W Nairobi jest o mniej więcej dziewięć godzin później, więc przyleci pan na miejsce około północy czasu lokalnego. Spotka się pan tam z przedstawicielem KSO. Będzie pan miał do wyboru — albo dostać się na Stację Kolonialną za pomocą „pędu fasoli” już o drugiej w nocy, albo zażyć trochę odpoczynku i wyruszyć o dziewiątej rano. Od tego momentu będzie pan w rękach KSO.

Wziąłem bilet.

— Co mam zrobić, jeśli któryś z tych lotów będzie opóźniony albo przełożony?

— Żaden z tych lotów nie był ani trochę opóźniony w ciągu całych pięciu lat mojej pracy tutaj — odpowiedziała.

— Nieźle — powiedziałem. — Założę się, że pociągi KSO także chodzą jak szwajcarski zegarek.

Spojrzała na mnie bez wyrazu.

— Wie pani co — powiedziałem. — Starałem się być dowcipny odkąd tu wszedłem.

— Wiem — odpowiedziała. — Przykro mi. Poczucie humoru usunięto mi chirurgicznie, kiedy byłam dzieckiem.

— Aha… — odrzekłem.

— To był żart — powiedziała, wstając i wyciągając w moją stronę prawą dłoń.

— Aha… — wstałem i podałem jej swoją.

— Gratulacje, rekrucie — powiedziała. — Życzę panu powodzenia tam na górze, między gwiazdami, szczerze życzę wszystkiego najlepszego.

— Dziękuję — powiedziałem. — Naprawdę to doceniam.

Pokiwała głową, usiadła i z powrotem zwróciła spojrzenie na ekran komputera. Zostałem odprawiony.

Kiedy wychodziłem zobaczyłem starszą kobietę idącą przez park w stronę biura rekrutacyjnego. Podszedłem do niej.

— Cyntia Smith? — zwróciłem się do niej.

— Tak — odpowiedziała. — Skąd pan mnie zna?

— Chciałem po prostu życzyć pani wszystkiego najlepszego w dniu urodzin — powiedziałem i wskazałem palcem w niebo. — I powiedzieć, że być może spotkamy się tam — w górze.

Uśmiechnęła się, kiedy zrozumiała moje słowa. W końcu udało mi się tego dnia wywołać na czyjejś twarzy uśmiech. Rzeczy miały się ku lepszemu.

Drugi

Nairobi wystrzeliło spod naszych stóp i zaczęło się gwałtownie zmniejszać; podeszliśmy do ściany wyglądającej jak w szybkiej windzie (bo właśnie tym w istocie jest „pęd fasoli”) i patrzyliśmy na oddalającą się Ziemię.

— Z góry wyglądają jak mrówki! — zagdakał stojący obok mnie Leon Deak. — Jak czarne mrówki!

Odczułem silną pokusę otwarcia okna i wyrzucenia przez nie Leona. Niestety, nie było okna, które mógłbym otworzyć; „okna” pędu fasoli zbudowane były z tych samych zawierających diament kompozytów, co reszta przezroczystej platformy — przez jej ściany i sufit widać było również to, co zostawało w dole. Platforma była hermetyczna, co mogło się przydać za parę minut, kiedy znajdziemy się na takiej wysokości, że otwarcie okna spowodowałoby wybuchową dekompresję, czyli nagłe niedotlenienie tkanek i śmierć.

Tak więc Leonowi nie był pisany nagły i zupełnie nieoczekiwany powrót w objęcia Matki Ziemi. Tym gorzej. Leon przyczepił się do mnie w Chicago jak gruby, opity piwskiem i bachorami kleszcz; zdziwiło mnie, że ktoś, kogo krew w połowie składa się ze świńskiego tłuszczu, mógł dożyć wieku siedemdziesięciu pięciu lat. Połowę lotu do Nairobi spędziłem słuchając jego pierdnięć i mrocznych teorii na temat rasowej struktury kolonii. Pierdnięcia były najprzyjemniejszą częścią tego monologu; nigdy dotąd tak bardzo nie zależało mi na kupieniu uprzyjemniających lot słuchawek.

Miałem nadzieję pozbyć się go, wybierając pierwszą łodygę z Nairobi. Wyglądał mi na gościa tego typu, który będzie potrzebował odpoczynku po ciężkim, całodniowym wydalaniu gazów. Nie miałem tego szczęścia. Perspektywa spędzenia następnych sześciu godzin w towarzystwie Leona i jego pierdów była ponad moje siły; gdyby platforma pędu fasoli miała okna, mógłbym przez nie wyrzucić Leona, albo wyskoczyć samemu. Zamiast tego pozbyłem się jego obecności mówiąc mu jedyną rzecz, którą mógł pojąć — powiedziałem mu, że muszę sobie ulżyć. Leon wyraził zgodę. Oddaliłem się, idąc teoretycznie w stronę toalet i rozglądając się za miejscem, w którym Leon nie mógłby mnie znaleźć.

Zadanie nie było łatwe. Platforma łodygi miała kształt obwarzanka o średnicy trzydziestu paru metrów. „Dziura” w obwarzanku, którą platforma wślizgiwała się po łodydze, miała średnicę około sześciu metrów. Lina przewodu musiała być niewiele cieńsza — mogła mieć jakieś pięć i pół metra średnicy — jak się zastanowić to niezbyt dużo jak na kabel przewożący konsolę pełną ludzi na odległość dobrych kilku tysięcy kilometrów. Pozostała część platformy zapełniona była wygodnymi lożami, w których można było siedzieć i gawędzić; były tam także małe przestrzenie, w których podróżni mogli oglądać filmy, grać w gry i jeść. Były też oczywiście specjalne miejsca przy wielu oknach, przez które widać było Ziemię, inne łodygi po bokach i Stację Kolonialną w górze.

W całości platforma przypominała hall niezłej klasy hotelu, niespodziewanie wystrzelony z wielką prędkością w stronę orbity geostacjonarnej Ziemi. To otwarcie wnętrza ze wszystkich stron stanowiło jednak pewien problem — trudno było się tu ukryć. Na pierwsze wystrzelenie nie było zbyt wielu chętnych — ludzi było za mało, żeby można było się między nimi ukryć. W końcu zdecydowałem się na kupno czegoś do picia w kiosku położonym blisko środka platformy, dokładnie z przeciwnej strony miejsca, w którym zostawiłem Leona. Nie mógł mnie widzieć, to było najlepsze miejsce, bym i ja mógł go nie widzieć przez jak najdłuższy czas.

Opuszczenie Ziemi było dla mnie irytujące pod względem fizycznym — dzięki zdolności Leona do bycia obrzydliwym i odstręczającym; ale pod względem emocjonalnym opuszczenie ojczystej planety okazało się zadziwiająco łatwe. Rok przed odjazdem zdecydowałem, że zaciągnę się do KSO; od tej pory trzeba się było po prostu zająć przygotowaniami i pożegnaniami. Kiedy dziesięć lat wcześniej razem z Kathy zdecydowaliśmy, że zaciągniemy się oboje, przepisaliśmy nasz dom na naszego syna Charlie’go, tak, żeby mógł go przejąć bez urzędowego zatwierdzenia testamentu. Poza tym Kathy i ja nie posiadaliśmy nic drogocennego, po prostu kupę drobiazgów i rupieci, jakie zbiera się przez całe życie. Większość ładnych rzeczy została rozdana rodzinie i przyjaciołom w ciągu ostatniego roku; resztą później miał zająć się Charlie.

Zostawienie ludzi nie było o wiele cięższe. Zwykle reagowali na wiadomość o wyjeździe różnymi tonacjami zdziwienia i smutku; ponieważ każdy wie, że po zaciągnięciu do Kolonialnych Sił Obrony nigdy już nie wrócisz. Ale nie jest to równoznaczne ze śmiercią. Ludzie wiedzą, że gdzieś tam wciąż żyjesz; psiakrew, być może nawet po jakimś czasie dołączą tam do ciebie. To trochę tak, myślę sobie, jak setki lat temu, kiedy ktoś, kogo ludzie znali, zatrzymywał wóz i ruszał na zachód. Ludzie trochę płakali, tęsknili za nim, i wracali do swoich codziennych zajęć.

W każdym razie powiedziałem wszystkim o tym, że opuszczam Ziemię na rok przed wyjazdem. To dużo czasu, żeby powiedzieć to, co ma się do powiedzenia, żeby załatwić różne sprawy i zawrzeć z niektórymi ludźmi pokój. W ciągu roku miałem kilka posiedzeń ze starymi przyjaciółmi i rodziną, w czasie których rozgrzebywaliśmy stare rany i popioły dawnych bitew; w większości przypadków wszystko skończyło się dobrze. Parę razy prosiłem o wybaczenie za rzeczy, które nie wywoływały we mnie poczucia winy; raz znalazłem się w łóżku z kimś, z kim w innej sytuacji bym się tam nie znalazł. Ale żeby dać ludziom właściwe zakończenie, robisz to, co musisz robić; dzięki temu oni czują się lepiej, a ciebie nie kosztuje to zbyt wiele. Wolę raczej przeprosić za coś, co nie miało dla mnie znaczenia, i zostawić na Ziemi kogoś, kto mi dobrze życzy, niż pozostać upartym i zostawić tego kogoś z nadzieją, że jakiś obcy wyssie mój mózg. Możecie to nazwać karmiczną asekuracją.

Najbardziej obchodził mnie Charlie. Jak wielu ojców i synów, mieliśmy swoje słabsze momenty; ja nie byłem najuważniejszym ojcem, on nie był najbardziej samodzielnym i zdecydowanym życiowo z wszystkich synów świata — po trzydziestce wciąż błąkał się po świecie bez wyraźnego celu. Kiedy dowiedział się, że Kathy i ja chcemy się zaciągnąć, prawie wpadł w szał i zaczął na nas krzyczeć. Przypomniał nam, że protestowaliśmy przeciwko Wojnie Subkontynentalnej. Przypomniał nam nasze własne nauki, że przemoc nie jest właściwym rozwiązaniem żadnego problemu. Przypomniał nam, że kiedyś daliśmy mu szlaban na cały miesiąc za to, że zabawiał się strzelaniem do celu z Billem Youngiem — oboje zresztą uznaliśmy, że to trochę dziwne, kiedy trzydziestopięciolatek wyciąga takie rzeczy z przeszłości.

Śmierć Kathy zakończyła większość z naszych walk; po prostu dlatego, że obaj — on i ja — uznaliśmy, że rzeczy, o które się kłóciliśmy, nie miały żadnego znaczenia. Ja byłem wdowcem, on kawalerem, i przez jakiś czas mieliśmy tylko siebie. Niedługo potem poznał i poślubił Lisę; w jakiś rok później został ojcem i ponownie wybrano go na burmistrza — wszystko w czasie jednej, zwariowanej nocy. Charlie dość późno rozwinął skrzydła, ale kiedy już to zrobił, okazało się, że naprawdę nieźle szybuje. Odbyliśmy we dwóch posiedzenie, w czasie którego (szczerze) przeprosiłem go za różne swoje niedociągnięcia i pomyłki, i równie szczerze powiedziałem mu, jak dumny jestem z mężczyzny, którym się stał. Potem usiedliśmy z piwem na werandzie i oglądając, jak mój wnuk Adam bawi się na trawniku tenisową piłką, dość długo rozmawialiśmy o różnych niezbyt ważnych sprawach. Rozstawaliśmy się w dobrym nastroju i z miłością, tak jak powinni żegnać się ojciec z synem.

Stałem przy kiosku, ściskając w ręku kolę, myśląc o Charliem i jego rodzinie, kiedy usłyszałem zrzędliwy głos Leona, któremu odpowiadał inny — niski, ostry i kobiecy. Wbrew sobie wyjrzałem zza kiosku, Leonowi najwyraźniej udało się dopaść jakąś bogu ducha winną kobietę. Na pewno dzielił się z nią teraz jakąś idiotyczną teorią, którą akurat w tym momencie chciał obwieścić światu jego świński móżdżek. Moja rycerskość przeważyła nad chęcią ukrycia się; chciałem interweniować.

— Po prostu chodzi mi o to — mówił Leon. — Że to nie fair. Pani, ja i każdy inny Amerykanin, żeby polecieć w kosmos musimy czekać, aż będziemy starsi od gówna, podczas gdy wszyscy ci mali Hindole dostają bilet do nowych światów jak tylko nauczą się rozmnażać. To znaczy cholernie szybko. To po prostu nie fair. Pani się to wydaje fair?

— Nie, właściwie to nie jest w porządku — odpowiedziała kobieta. — Ale podejrzewam, że dla nich nie jest w porządku to, że starliśmy Nowe Delhi i Bombaj z powierzchni ziemi.

— I o to mi właśnie chodzi! — triumfalnie zaryczał Leon. — Stuknęliśmy kurdupli atomówkami! Wygraliśmy tę wojnę! Zwycięzcy powinni coś dostać za wygraną. A proszę spojrzeć, co się stało. Przegrali, ale to oni zaczęli kolonizować kosmos, a my możemy tam się wybrać tylko pod warunkiem, że zaciągniemy się, żeby ich chronić! Przepraszam, że tak mówię, ale czy nie jest powiedziane w Biblii: „Pokorni, cisi posiądą Ziemię?” Moim zdaniem to raczej przegranie cholernej wojny czyni cię pokornym i cichym.

— Nie sądzę, żeby to wyrażenie znaczyło to, co ty przez nie rozumiesz, Leon — powiedziałem, podchodząc do nich.

— John! Oto człowiek, który wie, o czym mówię — powiedział Leon, szczerząc się na mój widok.

Kobieta obróciła się do mnie.

— Zna pan tego dżentelmena? — spytała tonem, który mówił, że jeśli znam, to znaczy, że ze mną jest coś nie tak.

— Spotkaliśmy się w drodze do Nairobi — odpowiedziałem lekko unosząc brew żeby zaznaczyć, że nie był moim towarzyszem podróży z wyboru. — Jestem John Perry.

— Jesse Gonzales — przedstawiła się.

— Miło mi — odpowiedziałem, i zwróciłem się do Leona. — Leon, coś ci się pomyliło. Te słowa pochodzą z Kazania na Górze i brzmią: „Błogosławieni niech będą pokorni i cisi, albowiem to oni posiądą ziemię”. To, że posiądą, to miała być nagroda, a nie kara.

Leon zamrugał, potem prychnął.

— Nawet jeśli tak, to jednak my ich pobiliśmy. Skopaliśmy ich małe brązowe dupy. To my powinniśmy kolonizować wszechświat, nie oni.

Otworzyłem usta, żeby odpowiedzieć, ale Jesse mnie ubiegła.

— Błogosławieni niech będą ci, którzy znoszą prześladowania, albowiem ich jest królestwo niebieskie — powiedziała do Leona, patrząc jednak na mnie.

Leon gapił się na nas przez dobrą minutę, a potem powiedział:

— Nie mówicie poważnie. W Biblii nie ma nic na ten temat, że my powinniśmy ugrzęznąć na Ziemi, podczas gdy banda brązowych, którzy nawet nie wierzą w Jezusa, dziękuję bardzo, zapełni galaktykę. I na pewno nie jest tam powiedziane, że powinniśmy tych gnojków w tym czasie chronić. Chryste, mój syn był na tej wojnie. Jakiś mały hindol odstrzelił mu jedno jądro! Jedno z jego jaj! Zasłużyli sobie na to, co dostali, sukinsyny jedne! I nie mówcie, żebym był teraz zadowolony z tego, że będę ratował ich marne dupy gdzieś tam w koloniach.

Jesse mrugnęła do mnie.

— Chciałbyś teraz zręcznie na to odpowiedzieć? — zapytała.

— Jeśli nie masz nic przeciwko temu — powiedziałem.

— Skąd, proszę bardzo — odparła.

— „Zaprawdę powiadam wam, kochajcie swoich nieprzyjaciół” — zacząłem cytować. — „Błogosławcie tym, którzy was przeklinają, czyńcie dobro tym, którzy was nienawidzą, i módlcie się za tych, którzy was mściwie prześladują; Wtedy będziecie dziatkami Ojca swego, który jest w niebiesiech: Bo to przez niego słońce wschodzi nad dobrym i nad złym, on zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych.”

Leon poczerwieniał jak homar.

— Wam obojgu pomieszało się w pieprzonych dyniach — powiedział, i odstąpił od nas na tyle szybko, na ile pozwoliły mu zwały tłuszczu.

— Dzięki, Jezu — powiedziałem. — Tym razem dosłownie mam to na myśli.

— Jesteś całkiem niezły w cytowaniu Biblii — powiedziała Jesse.

— W poprzednim życiu byłeś ministrantem?

— Nie — odpowiedziałem. — Ale mieszkałem w mieście, w którym było dwa tysiące mieszkańców i piętnaście kościołów. Życie było łatwiejsze, jeśli umiało się mówić tym językiem. A poza tym nie trzeba być człowiekiem religijnym, żeby doceniać Kazanie na Górze. A jak ty się wytłumaczysz?

— Lekcje religii w katolickiej szkole — powiedziała. — W dziesiątej klasie dostałam nagrodę za uczenie się tekstów biblijnych na pamięć. To zadziwiające, co twój mózg może przechowywać w magazynie przez sześćdziesiąt lat, z drugiej strony ostatnio, kiedy wychodzę ze sklepu, często nie pamiętam gdzie zaparkowałam.

— Cóż, w każdym razie pozwól mi przeprosić za Leona — powiedziałem. — Ledwo go znam — jednak na tyle, żeby wiedzieć, że jest idiotą.

— „Nie sądźcie, żebyście nie byli osądzeni” — powiedziała Jesse i wzruszyła ramionami. — On zresztą tylko wypowiada na głos to, w co wielu ludzi głęboko wierzy. Myślę, że jest głupi, i nie ma racji, ale to nie znaczy, że go nie rozumiem. Chciałabym, żeby była dla mnie inna droga do kolonii niż czekanie przez całe życie i na koniec zaciągnięcie się do wojska. Gdybym mogła zostać kolonistką, kiedy byłam młodsza, na pewno bym nią została.

— A więc nie zaciągnęłaś się, żeby przeżyć żołnierską przygodę — powiedziałem.

— Oczywiście, że nie — trochę pogardliwie odpowiedziała Jesse.

— Czy ty zaciągnąłeś się dlatego, ponieważ bardzo chcesz walczyć na jakiejś wojnie?

— Nie — odpowiedziałem.

Pokiwała głową.

— Ani ja. Podobnie jak większość z nas. Twój przyjaciel Leon na pewno nie zaciągnął się dla uroków służby — on nie znosi ludzi, których będziemy chronić. Ludzie zaciągają się, ponieważ nie są gotowi na śmierć i nie chcą być starzy. Zaciągają się, ponieważ w pewnym wieku życie na Ziemi przestaje być ciekawe. Niektórzy zaciągają się, żeby przed śmiercią zobaczyć jakieś nowe miejsce. Ja sama właśnie dlatego się zaciągnęłam. Nie po to, żeby walczyć, chcę znowu być młoda. I chcę po prostu zobaczyć, jak to jest być gdzie indziej. — Odwróciła się i wyjrzała przez okno — Oczywiście, w moich ustach to musi brzmieć zabawnie. Wiesz, że do wczoraj przez całe swoje życie nie opuściłam stanu Teksas?

— Nie musi ci być z tego powodu przykro — stwierdziłem. — Teksas to duży stan.

Uśmiechnęła się.

— Dziękuję. Tak naprawdę nie jest mi przykro z tego powodu. To jest po prostu zabawne. Kiedy byłam dzieckiem, czytałam wszystkie powieści z serii „Młodego Kolonisty”, oglądałam programy na ten temat i marzyłam o założeniu hodowli arkturiańskiego bydła i bojach ze zjadliwymi ziemnymi robakami na kolonii Gamma Jeden. Potem dorosłam i zorientowałam się, że koloniści pochodzą z Indii, Kazachstanu i Norwegii — z krajów, w których nie da się wyżywić całej ludności. Zrozumiałam, że nie pojadę tam, ponieważ urodziłam się w Ameryce. I że tak naprawdę arkturiańskie bydło ani robaki ziemne nie istnieją! Byłam bardzo rozczarowana, kiedy się o tym dowiedziałam w wieku lat dwunastu. — Znowu wzruszyła ramionami. — Wychowałam się w San Antonio, do college’u chodziłam na Uniwersytecie Stanu Teksas, potem wróciłam do San Antonio i zaczęłam pracę. W końcu wyszłam za mąż, wakacje spędziliśmy w Teksasie. Na trzynastą rocznicę ślubu planowałam z mężem pojechać do Włoch, ale w rezultacie nigdy tam nie pojechaliśmy.

— Co się stało?

Zaśmiała się.

— Stała się jego sekretarka. W końcu to oni pojechali do Włoch na swój miesiąc miodowy. Ja zostałam w domu. Z drugiej strony może to i dobrze, bo w końcu oboje zatruli się jakimiś skorupiakami w Wenecji. Ale po tej historii podróżowanie zbytnio mnie już nie interesowało. Przez cały czas wiedziałam, że zaciągnę się, kiedy tylko będę mogła. I oto tu jestem. Chociaż teraz trochę żałuję, że więcej nie podróżowałam. Z Dallas do Nairobi leciałam Deltą. To był niezły ubaw. Chciałabym w życiu zrobić to więcej razy, niż tylko ten jeden. Nie mówiąc o tymmachnęła ręką przy oknie, wskazując przewody pędu fasoli — Nigdy nie myślałam, że kiedykolwiek będę chciała czymś takim pojechać. Co właściwie trzyma te przewody w górze?

— Wiara — odpowiedziałem. — Wierzysz, że nie upadną i one nie upadają. Postaraj się nie myśleć o tym zbyt wiele, bo inaczej czekają nas poważne kłopoty.

— Wierzę w to, że chcę dostać coś do jedzenia. Może zjesz coś ze mną? — zapytała.


* * *

— Wiara — zaśmiał się Harry Wilson. — No cóż, być może to rzeczywiście wiara utrzymuje ten kabel w górze. Bo na pewno nie dzieje się to zgodnie z prawami fizyki.

Harry Wilson dołączył do mnie i do Jesse w loży, w której jedliśmy.

— Wy dwoje wyglądacie, jakbyście się znali, to was wyróżnia z tłumu — powiedział, kiedy do nas podszedł. Zaprosiliśmy go do naszego stolika, a on z chęcią to zaproszenie przyjął. Powiedział, że przez dwadzieścia lat nauczał fizyki w wyższej uczelni w Bloomington, w Indianie, i pęd fasoli zaintrygował go od samego początku podróży.

— Dlaczego powiedziałeś, że nie dzieje się to zgodnie z prawami fizyki? — zapytała Jesse. — Uwierz mi, nie to chciałabym w tym momencie usłyszeć.

— Sorry, powiem to inaczej — Harry się uśmiechnął. — Fizyka na pewno ma swój udział w utrzymaniu tej łodygi fasoli w górze. Ale prawa fizyki to nie wszystko. Dzieje się tu wiele rzeczy, które na pozór nie mają sensu.

— Czuję, że czeka nas wykład z fizyki — powiedziałem.

— Przez lata wykładałem fizykę nastolatkom — powiedział Harry, wyjmując pióro i mały notes. — Zaufajcie mi, obejdzie się bez bólu. Popatrzcie na to. — Narysował na dole strony okrąg. — To jest Ziemia. A to — narysował mniejszy okrąg w połowie wysokości strony — jest Stacja Kolonialna. Umieszczono ją na orbicie geosynchronicznej, co oznacza, że pozostaje w odpowiedniej pozycji do obracającej się Ziemi. Zawsze „wisi” nad Nairobi. Nadążacie za mną?

Przytaknęliśmy.

— Okay. Idea stojąca za pędem fasoli to połączenie Ziemi ze Stacją Kolonialną za pomocą wiązki kabli (takich, jak te za oknami), i osadzonych na nich platform, które mogą poruszać się w górę i w dół. — Harry narysował linię, symbolizującą przewód windy i mały kwadracik, przedstawiający platformę. — Chodzi o to, żeby windy na tych przewodach nie osiągnęły prędkości ucieczkowej i nie opuściły orbity Ziemi; tak, jak zrobiłaby to część właściwa rakiety. To dla nas bardzo korzystne, bo przecież żadne z nas nie chciałoby dotrzeć na miejsce z odczuciem, że słoń stoi mu na piersiach.

— Rzecz w tym, że pęd fasoli nie spełnia podstawowych wymagań fizyki dotyczących podobnych połączeń Ziemia-Kosmos. Po pierwsze — Harry narysował dodatkową linię, sięgającą od Stacji Kolonialnej aż do góry strony — Stacja Kolonialna nie powinna się znajdować na końcu łodygi. Z prawa zachowania równowagi masy i z dynamiki orbitalnej wynika, że powinien być tu jeszcze dodatkowy przewód, sięgający dziesiątki tysięcy mil od Stacji Kolonialnej w głąb przestrzeni kosmicznej. Bez tej przeciwwagi każdy z pędów fasoli powinien być właściwie niestabilny i niebezpieczny.

— Ale uważasz, że ten taki nie jest? — zapytałem.

— Ten jest nie tylko stabilny; to prawdopodobnie najbezpieczniejszy z wynalezionych sposobów opuszczania Ziemi — powiedział Harry. — Pęd fasoli działa bez chwili przerwy od ponad stu lat. To jedyna droga, którą ludzie udają się do kolonii. Nie zanotowano ani jednego wypadku, którego przyczyną byłaby niestabilność przewodu albo wada czy zużycie materiału konstrukcyjnego, co mogłoby mieć związek z niestabilnością. Czterdzieści lat temu przydarzyło się to słynne bombardowanie pędu fasoli, ale to był sabotaż, nie mający nic wspólnego z wadami jego fizycznej struktury. Same przewody wind są zadziwiająco stabilne; od chwili swojego powstania aż do dzisiaj. Ale nie powinny takie być, według obowiązujących praw fizyki.

— Więc co trzyma je w górze? — zapytała Jesse.

Harry znowu się uśmiechnął.

— Cóż, to jest właśnie interesujące pytanie.

— Więc nie znasz odpowiedzi? — spytała Jesse.

— Nie znam — przyznał Harry. — Ale nie bójcie się, jestem — a właściwie byłem — zaledwie nauczycielem fizyki w jednej z wyższych szkół. Jednak, o ile wiem, nikt inny nie wie dokładnie, jak to działa. Na Ziemi, oczywiście. Najwyraźniej Unia Kolonialna wie.

— Jak to możliwe? — zapytałem. — To jest tutaj już od stulecia, na miłość boską! Nikt nie podjął się trudu ustalenia, jak to właściwie działa?

— Tego nie powiedziałem — odrzekł Harry. — Oczywiście, że próbowano. Przez wszystkie te lata nie było to żadną tajemnicą. Kiedy zbudowano pęd fasoli, rządy większości krajów i wszystkie media świata zażądały wytłumaczenia zasad działania tego urządzenia. Unia Kolonialna od razu odpowiedziała: „Ustalcie to sami”, i tyle. Od tej pory wielu fizyków usiłowało rozwiązać ten problem; nazwano go „Problemem Pędu Fasoli”.

— Niezbyt oryginalna nazwa — powiedziałem.

— No cóż, fizycy używają swojej wyobraźni w innych dziedzinach niż nazewnictwo. — Harry zakaszlał. — Rzecz w tym, że problem ten pozostał nierozwiązany, przede wszystkim z dwóch powodów. Po pierwsze przez swoje niezwykłe skomplikowanie; mówiłem już o prawie zachowania masy, ale w grę wchodzą także inne czynniki, takie jak wytrzymałość przewodu, ruchy oscylacyjne łodygi spowodowane przez burze i inne zjawiska atmosferyczne. A nawet to, czy w ogóle, a jeśli tak, to w jaki sposób, łodyga zwęża się ku końcowi. Każdy z tych czynników z osobna jest niezwykle trudny do rozwiązania w realnym świecie; rozwiązanie wszystkich naraz wydaje się niemożliwe.

— Jaki jest drugi z powodów? — zapytała Jesse.

— Drugim z powodów jest to, że nie byłoby z tego odkrycia pożytku. Nawet, jeśli ustalilibyśmy jak to jest zrobione, to i tak nie stać by nas było na budowę tego. — Harry usiadł wygodniej w fotelu. — Zanim zostałem nauczycielem, pracowałem w dziale inżynierii cywilnej General Electric. Pracowaliśmy nad transatlantycką koleją podmorską, moim zadaniem było między innymi przeglądanie starych projektów i propozycji w poszukiwaniu czegoś użytecznego; jakiejś technologii czy rozwiązań konstrukcyjnych, które mogłyby się przydać w budowie trakcji kolejowej na dnie Atlantyku. Takie różańcowe w formie próby zorientowania się, czy moglibyśmy jeszcze zrobić cokolwiek, co pozwoliłoby nam obniżyć koszty.

— General Electric zbankrutowało właśnie w tym czasie, prawda? — zapytałem.

— No to już wiesz, dlaczego chcieli maksymalnie obniżyć koszty — powiedział Harry. — I dlaczego zostałem nauczycielem. Po tej historii General Electric nie stać było na opłacanie mnie, podobnie jak wielu, wielu innych. W każdym razie w czasie swoich poszukiwań dotarłem do tajnego raportu na temat pędu fasoli. Rząd USA zlecił General Electric — jako jednej z trzech głównych firm — zbadanie wykonalności budowy pędu fasoli na Półkuli zachodniej; chcieli oczyścić w amazońskiej dżungli obszar wielkości stanu Delaware, ze środkiem w okolicy równika.

— General Electric uznała projekt za zupełnie niewykonalny. Nawet biorąc pod uwagę technologiczne przełomy (które w większości nie nastąpiły — a te, które miały miejsce nie zbliżyły się nawet do technologii użytej przy budowie pędu fasoli), budżet budowy łodygi wynosiłby trzykrotność rocznego dochodu narodowego USA. Przy założeniu, że w czasie realizacji projektu nie przekroczono by budżetu — co było nierealne. To było dwadzieścia lat temu, a raport, o którym mówię już wtedy miał dobre dziesięć lat. Ale nie sądzę, żeby od tej pory koszty tak jakoś drastycznie się obniżyły. Więc nie będzie nowych pędów fasoli. Są tańsze sposoby wynoszenia ludzi i urządzeń na orbitę. Znacznie tańsze. — Harry znowu oparł się wygodniej. — Co prowadzi do dwóch oczywistych pytań: W jaki sposób udało się Unii Kolonialnej stworzyć tego technologicznego dziwoląga i dlaczego w ogóle wybrali taką drogę?

— No cóż, najwyraźniej Unia Kolonialna jest daleko bardziej technicznie zaawansowana niż my tutaj na Ziemi — powiedziała Jesse.

— Najwyraźniej — potwierdził Harry. — Ale dlaczego? Koloniści to mimo wszystko ludzie. A od momentu, kiedy do kolonii zaczęto wysyłać ochotników z biedniejszych, przeludnionych krajów, koloniści są raczej niezbyt wykształceni. Odkąd dostali swoje nowe domy, zajmują się przeżyciem i raczej podstawowymi, codziennymi potrzebami i obowiązkami, niż opracowywaniem teoretycznych założeń budowy pędu fasoli. A podstawowa technologia, która umożliwiła podróże międzygwiezdne i kolonizacje planet innych układów — napęd skokowy — została wynaleziona tu, na Ziemi; i przez ponad sto lat nie była w znaczący sposób udoskonalana. Więc pozornie nie ma powodu, żeby koloniści byli bardziej technicznie zaawansowani od nas.

Coś nagle zaskoczyło w mojej głowie.

— Chyba, że nas oszukują — powiedziałem.

— Właśnie. Myślę dokładnie to samo. — Harry wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Jesse spojrzała najpierw na mnie, potem na Harry’ego.

— Nie nadążam za wami oboma — powiedziała.

— Oszukują nas. Nie mówią nam całej prawdy — powiedziałem. — Na Ziemi jesteśmy skazani na siebie samych. Uczymy się jedynie na własnych błędach. Dokonujemy odkryć, przez cały czas udoskonalamy technologie, ale idzie nam to powoli, ponieważ sami wykonujemy całą pracę. Ale tam, w górze…

— Tam ludzie poznają inne inteligentne gatunki istot żywych — powiedział Harry. — Niektórzy z nich na pewno wyprzedzają nas w rozwoju technologicznym. Albo otrzymamy te technologie na drodze wymiany, albo dzięki inżynieryjnej dekonstrukcji sami zorientujemy się, jak działają. Dużo łatwiej jest dojść do jakichś rezultatów kiedy ma się materiał wyjściowy, niż od podstaw tworzyć wszystko samemu.

— Dlatego nazywamy to oszustwem — powiedziałem. — UK odczytuje nuty zapisane przez kogoś innego.

— Ale dlaczego właściwie Unia Kolonialna nie chce się podzielić tymi odkryciami z nami? — zapytała Jesse. — Dlaczego chcą zachować to dla siebie?

— Może myślą, że znając je, moglibyśmy sobie zaszkodzić — powiedziałem.

— A może chodzi o coś zupełnie innego — powiedział Harry, i wskazał na przesuwające się za oknem łodygi przewodów. — Te pędy fasoli nie zostały tu zbudowane dlatego, że są najłatwiejszym sposobem przetransportowania ludzi na Stację Kolonialną. Powstały, ponieważ są jednym z najtrudniejszych sposobów; najdroższym, najbardziej skomplikowanym technicznie i najbardziej politycznie zastraszającym. Obecność tych urządzeń ma przypominać, że UK wyprzedza ludzkość w rozwoju o całe lata świetlne.

— Nigdy nie odbierałam tego jako próby zastraszenia — powiedziała Jesse. — Właściwie nigdy w ogóle zbyt wiele o tym nie myślałam.

— Ten przekaz nie był wymierzony w ciebie — powiedział Harry. — Jeśli jednak byłabyś prezydentem USA, myślałabyś o tym w zupełnie inny sposób. Koniec końców to UK trzyma nas na Ziemi. Nie można podróżować w kosmos inaczej, niż jako kolonista albo żołnierz KSO. Przywódcy polityczni wciąż są pod presją — ludzie chcą, żeby przycisnęli UK i posłali ich między gwiazdy. Ale pędy fasoli są stałym przypomnieniem, które mówi: „Dopóki nie stworzycie czegoś takiego, jak my, nie myślcie nawet o rzucaniu nam wyzwań”. A te łodygi to jedyne urządzenie, jakie UK zdecydowała się nam pokazać. Pomyślcie o tym, o czym wciąż nie wiemy. Zapewniam was, że prezydent USA na pewno dużo o tym rozmyśla. Podobnie jak inni przywódcy państw na tej planecie.

— To wszystko nie nastraja mnie przyjaźnie w stosunku do Unii Kolonialnej — powiedziała Jesse.

— To wcale nie musi mieć złowrogiego wydźwięku — powiedział Harry. — Być może UK próbuje chronić Ziemię. Wszechświat jest olbrzymi. Może nie mieszkamy w najlepszej okolicy.

— Harry, zawsze byłeś tak paranoiczny? — zapytałem. — Czy dopadło cię to dopiero wtedy, kiedy się zestarzałeś?

— A myślisz że dzięki czemu dożyłem tak sędziwego wieku? — odparł Harry, szczerząc się w uśmiechu. — W każdym razie fakt, że UK jest na wyższym technicznie etapie rozwoju niż my, nie stanowi dla mnie problemu. To nawet działa na moją korzyść. — Podniósł rękę do góry. — Spójrzcie na nią — powiedział. — Jest sflaczała, stara i niezbyt sprawna. A Kolonialne Siły Obrony zamierzają, w jakiś sposób wziąć tę rękę — i resztę mnie — i nadać mi sprawność bojową. A wiecie w jaki sposób to zrobią?

— Nie — odpowiedziałem, a Jesse pokręciła głową.

— Ani ja — powiedział Harry i opuścił rękę, która miękko klapnęła na stół. — Nie mam zielonego pojęcia, w jaki sposób przywrócą mojemu ciału sprawność. Co więcej, nie potrafię sobie nawet wyobrazić tego, jak to zrobią. Biorąc pod uwagę fakt, że UK trzyma nas w stanie technologicznej niedojrzałości, próba wytłumaczenia mi tego przypominałaby próbę wytłumaczenia zasady działania pędu fasoli komuś, kto nie zna bardziej skomplikowanego sposobu przewożenia ludzi niż koń i wóz. A jednak to musi działać. Bo inaczej czemu mieliby dokonywać poboru wśród siedemdziesięciopięciolatków? Kosmos nie zostanie przecież podbity przez legiony geriatryczne. Bez obrazy — dodał szybko.

— Nie ma sprawy — powiedziała Jesse z uśmiechem.

— Panie i panowie — powiedział Harry, patrząc na nas oboje. — Może nam się wydawać, że wiemy w co się pakujemy, ale prawdę mówiąc myślę, że nie mamy o tym zielonego pojęcia. Pęd fasoli istnieje po to, by nam to przekazać. Jest większy i dziwniejszy od wszystkiego, co moglibyśmy sobie wyobrazić — a jest zaledwie pierwszą częścią, początkiem tej podróży. Jej dalszy ciąg będzie jeszcze dziwniejszy i jeszcze większy. Przygotujcie się na to najlepiej, jak potraficie.

— To takie dramatyczne — chłodno powiedziała Jesse. — Nie wiem jak miałabym się przygotować po takim oświadczeniu.

— Ja wiem — powiedziałem, i wstałem, żeby wyjść z loży. — Muszę iść się wysikać. Jeśli wszechświat jest jeszcze większy i jeszcze dziwniejszy niż mogę sobie wyobrazić, to lepiej będzie stawić mu czoła z pustym pęcherzem.

— Powiedziane jak na skauta przystało — powiedział Harry.

— Skaut nie musiałby sikać tak często jak ja — odrzekłem.

— Musiałby — powiedział Harry. — Daj mu tylko sześćdziesiąt lat.

Trzeci

— Nie wiem jak wy dwaj. — Jesse mówiła do mnie i do Harry’ego. — Ale ja nie tak wyobrażałam sobie życie w wojsku.

— Nie jest aż tak źle — powiedziałem. — Masz, zjedz jeszcze pączka.

— Nie chcę jeść następnego pączka — powiedziała, biorąc jednak następnego. — Chcę się trochę przespać.

Dokładnie wiedziałem, co miała na myśli. Minęło ponad osiemnaście godzin odkąd wyjechałem z domu i większość z tego czasu byłem w drodze. Marzyłem o drzemce. Zamiast tego siedziałem w olbrzymiej mesie międzygwiezdnego krążownika, popijając kawą pączki i wraz z około tysiącem innych rekrutów, czekając na kogoś, kto powie nam, co mamy dalej robić. Ja właśnie w ten sposób wyobrażałem sobie wojsko.


* * *

Połączone z oczekiwaniem zamieszanie zaczęło się w chwili naszego przybycia. Kiedy tylko wysiedliśmy z platformy pędu fasoli, przywitało nas dwoje aparatczyków Unii Kolonialnej. Poinformowali nas o tym, że jesteśmy ostatnią grupą rekrutów, która zaokrętowana zostanie na niedługo odlatujący statek międzygwiezdny, więc najlepiej będzie, jeśli od razu prędko podążymy za nimi, żeby trzymać się ustalonego porządku. Kobieta ruszyła przodem, mężczyzna poczekał, aż rekruci go wyprzedzą i w ten sposób — efektywnie i trochę obraźliwie — przegnali stado kilkudziesięciu starszych obywateli poprzez całą stację do naszego okrętu, OKSO „Henry Hudson”. Wszyscy troje byliśmy rozczarowani pośpiechem, w jakim nas prowadzono. Stacja Kolonialna była olbrzymia — miała ponad milę średnicy (dokładnie 1800 metrów — po siedemdziesięciu pięciu latach życia zacząłem przyzwyczajać się do systemu metrycznego) — i służyła za jedyny port, z którego wyprawiano zarówno kolonistów, jak i rekrutów. Przepędzono nas przez całą stację bez możliwości zatrzymania się i przyjrzenia się jej, jakbyśmy byli pięciolatkami w bożonarodzeniowym sklepie z zabawkami, popędzanymi przez spieszących się dokądś rodziców. Miałem ochotę pacnąć plackiem na podłogę w napadzie złego humoru i nie ruszyć się stamtąd, dopóki rzeczy nie ułożą się po mojemu. Niestety, byłem na to zbyt stary (albo jeszcze nie dość stary), żeby móc sobie pozwolić na takie zachowanie.

W czasie tej naszej pospiesznej wędrówki otrzymałem jedynie zaostrzającą głód wrażeń przystawkę. Kiedy aparatczycy poganiali nas niemalże kuksańcami do przodu, minęliśmy olbrzymią przestrzeń wypełnioną po brzegi ludźmi, którzy wyglądali na Pakistańczyków albo wyznających islam Hindusów. Większość z nich cierpliwie czekała na wahadłowiec, który miał przewieźć ich na pokład wielkiego statku do transportu kolonistów, widocznego w oddali za oknami. Niektórzy, posługując się łamaną angielszczyzną, spierali się z urzędnikami UK o to i owo, inni zabawiali najwyraźniej znudzone dzieci, albo przetrząsali swoje bagaże w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Z boku grupa mężczyzn modliła się klęcząc na pokrytym dywanami pokładzie stacji. Zadałem sobie w myślach pytanie, w jaki sposób określili położenie Mekki z wysokości dwudziestu trzech tysięcy mil; po chwili zostaliśmy znów popchnięci do przodu i straciłem ich z oczu.

Jesse pociągnęła mnie za rękaw i wskazała na prawo. Przed oczami mignęła mi stojąca w głębi małej mesy niebieska, wyposażona w macki postać trzymająca kieliszek Martini. Powiedziałem o tym Harry’emu; tak go to zaintrygowało, że — pomimo konsternacji prowadzącej nas kobiety — zawrócił, żeby się lepiej przyjrzeć. Po chwili to ona zawróciła go i z surowym wyrazem twarzy zagnała na poprzednie miejsce w stadzie. Harry uśmiechał się jak głupek.

— To był Gehaar — powiedział. — Kiedy tam zajrzałem, właśnie jadł skrzydełko kurczaka. To było obrzydliwe — zachichotał.

Gehaarowie byli jedną z pierwszych obcych ras napotkanych przez ludzi; stało się to jeszcze zanim Unia Kolonialna zmonopolizowała podróże kosmiczne. Byli dość mili, ale jedli nasączając pożywienie kwasem za pomocą cienkich głowowych macek, potem głośno siorbiąc wsysali powstałą bulgocącą papkę we właściwy otwór. Było to trochę niechlujne.

Harry w ogóle się tym nie przejmował. Właśnie po raz pierwszy w życiu zobaczył na żywo obcego.

Nasza wędrówka przez stację zakończyła się w hali odpraw z dużym napisem „Henry Hudson\Rekruci KSO” wyświetlonym na tablicy odlotów. Członkowie naszej grupy z przyjemnością usiedli, podczas gdy para aparatczyków podeszła porozmawiać z urzędnikami kolonialnymi przy głównej bramie wahadłowca. Ciekaw wszystkiego Harry poszedł szukać okna, z którego mógłby spojrzeć na nasz statek. Jesse i ja, pomimo zmęczenia, wstaliśmy i poszliśmy za nim. Mały monitor informacyjny pomógł nam je znaleźć.

„Henry Hudson” oczywiście nie dokował tuż przy bramie; trudno jest stworzyć zgodny tandem z międzygwiezdnego statku o nośności setek tysięcy ton i obracającej się wokół własnej osi stacji kosmicznej. Podobnie jak transportowce kolonistów okręt pozostawał w odpowiedniej odległości, podczas gdy zwinniejsze wahadłowce i barki przewoziły w obie strony zaopatrzenie, pasażerów i załogi. „Hudson” znajdował się parę mil na ukos w górę nad stacją. Nie przypominał masywnych, funkcjonalnych, wyglądających jak koła poprzetykane szprychami statków transportujących kolonistów. Smuklejszy i bardziej płaski, nie miał przede wszystkim kształtu koła ani cylindra. Wspomniałem o tym Harry’emu, który pokiwał głową.

— W pełni sztucznie wytworzona grawitacja — powiedział. — Na dodatek stabilna na dużej powierzchni. Bardzo imponujące.

— Myślałam, że używaliśmy sztucznej grawitacji w czasie drogi z Ziemi — powiedziała Jesse.

— Bo używaliśmy — powiedział Harry. — Generatory grawitacyjne platformy zwiększały moc w miarę naszego wznoszenia się.

— Więc dlaczego tak cię dziwi wytwarzanie sztucznej grawitacji przez statek kosmiczny? — zapytała Jesse.

— W tym wypadku jest to o wiele trudniejsze — powiedział Harry. — Wytworzenie pola grawitacyjnego wymaga olbrzymich ilości energii, a ilość potrzebnej do tego energii wzrasta wraz ze wzrostem zasięgu pola. Prawdopodobnie użyli wybiegu i stworzyli wiele mniejszych pól zamiast jednego większego. Ale nawet dokonane w ten sposób wytworzenie pól na naszej platformie zużyło prawdopodobnie tyle samo energii, ile potrzeba do oświetlenia twojego rodzinnego miasta przez miesiąc.

— No nie wiem — powiedziała Jesse. — Jestem z San Antonio.

— Więc do oświetlenia jego miasta — powiedział Harry, wyciągając kciuk w moją stronę. — Chodzi mi o to, że to niebywałe marnotrawstwo energii. W większości wypadków, w których potrzebna jest sztuczna grawitacja, o wiele prościej i taniej jest stworzyć koło, zakręcić nim i poumieszczać ludzi i przedmioty po wewnętrznej krawędzi jego obręczy. Kiedy już je rozkręcisz, potrzeba będzie przyłożenia niewielkich ilości dodatkowej energii — tylko tyle, żeby skompensować tarcie. W przeciwieństwie do stworzenia sztucznego pola grawitacyjnego, które potrzebuje ciągłych, znaczących dostaw energii.

— Spójrzcie — wskazał na „Henry’ego Hudsona”. — Obok „Hudsona” widać wahadłowiec. Używając go jako jednostki skali zgaduję, że „Hudson” ma długość dwustu pięćdziesięciu metrów, szerokość trzystu metrów i wysokość pięćdziesięciu. Wytworzenie jednego sztucznego pola grawitacyjnego wokół tej dziecinki na sto procent wygasiłoby światła San Antonio. Nawet wiązka mniejszych pól pożerałaby ogromne ilości energii. Więc albo mają źródło mocy, które może utrzymać aktywną grawitację i jeszcze na dodatek zaopatrywać inne systemy statku, takie jak napęd i system podtrzymywania życia, albo udało im się wynaleźć nowy, oszczędzający energię sposób wytworzenia ciążenia.

— To prawdopodobnie i tak nie jest tanie — powiedziałem, wskazując na dokujący na prawo od „Hudsona” transportowiec. — Spójrzcie na statek do przewozu kolonistów. Ma kształt koła. Sama Stacja Kolonialna także wiruje.

— Kolonie zachowują swoje najlepsze technologie na potrzeby wojska — powiedziała Jesse. — A ten okręt ma przewozić nowych rekrutów. Myślę, że masz rację, Harry. Nie mamy pojęcia w co się pakujemy.

Harry wyszczerzył zęby w uśmiechu, odwrócił się powoli w ich stronę, w miarę obrotu stacji przesuwającego się za oknem „Henry’ego Hudsona”, i powiedział:

— Uwielbiam, kiedy ludzie zaczynają podzielać mój sposób myślenia.


* * *

Nasi aparatczycy znowu zebrali nas w jedno stado i ustawili w kolejce do zaokrętowania na wahadłowiec. Przedstawiliśmy nasze karty identyfikacyjne stojącemu przy bramie urzędnikowi UK, który wpisywał nas na listę; w tym samym czasie drugi wręczał każdemu osobisty komputer podręczny.

— Dzięki za przebywanie na Ziemi, oto wspaniały pożegnalny dar — powiedziałem do niego, ale chyba nie załapał.

Wahadłowce nie zostały wyposażone w sztuczną grawitację. Nasi aparatczycy przypięli nas pasami i ostrzegli, żeby w żadnym wypadku ich nie rozpinać; zresztą dla pewności, że co bardziej klaustrofobiczni spośród nas tego nie zrobią, na czas lotu zapięcia zatrzasnęły się automatycznie i nie mieliśmy nad nimi kontroli. To rozwiązało problem. Aparatczycy rozdali też plastikowe siatki na włosy wszystkim długowłosym — w czasie swobodnego opadania włosy zachowują się jak węże Meduzy.

Powiedzieli nam też, że w razie, gdyby komuś zrobiło się niedobrze, powinien użyć specjalnych worków umieszczonych w bocznych kieszeniach naszych siedzeń. Podkreślili, że ważne jest, by nie czekać z użyciem worka aż do ostatniej chwili. W stanie nieważkości wymiociny mogą szybować po całym wnętrzu i niepotrzebnie irytować innych pasażerów; sprawiając, że wymiotujący poza worek rekrut może stać się niezbyt lubiany przez resztę lotu, a być może nawet aż do końca całej swojej wojskowej kariery. Po tym ostrzeżeniu parę osób zaczęło czynić przygotowania, niemiłosiernie szeleszcząc torbami. Kobieta siedząca obok mnie kurczowo chwyciła swoją torbę obiema rękami. W myślach przygotowywałem się na najgorsze.

Na szczęście nikt nie wymiotował. Przelot na „Henry’ego Hudsona” przebiegł bezstresowo, poza okrzykiem — kurwa, spadam — jaki wydał mój mózg, kiedy zniknęła grawitacja. W gruncie rzeczy podróż ta przypominała długą, dość łagodną przejażdżkę kolejką górską w wesołym miasteczku. Do okrętu dotarliśmy mniej więcej w pięć minut; dokowanie trwało minutę czy dwie — potem śluza drzwi otworzyła się na chwilę, przyjmując wahadłowiec, i zamknęła się znowu. Wpompowywanie powietrza z powrotem do podjazdu wahadłowca trwało kilka kolejnych minut. Potem poczułem lekkie mrowienie i sztuczna grawitacja zaczęła działać.

Drzwi śluzy wahadłowca otworzyły się i pojawiła się w nich nasza nowa opiekunka. — Witam na pokładzie OKSO „Henry Hudson” — powiedziała. — Proszę rozpiąć pasy, wziąć swoje bagaże i podążać wzdłuż podświetlonej linii. Dokładnie za siedem minut powietrze ze śluzy zostanie wypompowane, żeby odprawić ten wahadłowiec i przygotować stanowisko do następnego dokowania. Radzę więc się pospieszyć.

Cała grupa opuściła wahadłowiec i śluzę doku zadziwiająco szybko.

Stamtąd zaprowadzono nas do obszernej mesy „Henry’ego Hudsona”, gdzie mieliśmy się odprężyć przy kawie i pączkach. Zapowiedziano, że wkrótce pojawi się urzędnik, który nam wszystko wyjaśni. Kiedy czekaliśmy, mesa zaczęła zapełniać się rekrutami, którzy prawdopodobnie zaokrętowali się przed nami; po godzinie w pomieszczeniu mesy znajdowało się parę setek ludzi. Nigdy nie widziałem tak wielu starych ludzi zebranych w jednym miejscu. Podobnie zresztą jak Harry.

— To jak niedzielny poranek w największej na świecie kawiarni — powiedział, i dolał sobie kawy.

Właśnie wtedy, kiedy mój pęcherz zaczął dawać mi znaki, że przesadziłem z ilością kawy, do mesy wszedł dystyngowanie wyglądający dżentelmen w błękitnym kolonialnym uniformie dyplomatycznym i ruszył w stronę przedniej części pomieszczenia. Gwar rozmów zaczął cichnąć; wszyscy pewnie poczuli ulgę, że w końcu pojawił się ktoś, kto powie im, co tu się do diabła dzieje.

Mężczyzna przez parę minut stał na środku, dopóki w mesie nie zapanowała zupełna cisza.

— Witam państwa — powiedział, i wszyscy podskoczyliśmy. Musiał mieć na sobie mikrofon; jego głos dobywał się z umieszczonych na ścianach głośników. — Jestem Sam Campbell, pracownik pomocniczy Unii Kolonialnej do spraw Kolonialnych Sił Obrony. Chociaż technicznie rzecz biorąc nie jestem członkiem Kolonialnych Sił Obrony, zostałem przez KSO upoważniony do udzielenia państwu wszelkich informacji na ich temat; tak więc przez parę najbliższych dni możecie mnie uważać za waszego oficera zwierzchniego. Wiem, że część z was właśnie przybyła na pokładzie ostatniego wahadłowca, i z niecierpliwością czeka na chwilę odpoczynku; pozostali zaś są tu już od jakiegoś czasu, i równie niecierpliwie czekają, by dowiedzieć się, co nastąpi dalej. Będę się więc streszczał, by zadowolić obie grupy.

— Mniej więcej za godzinę OKSO „Henry Hudson” opuści orbitę Ziemi, po czym odbędzie pierwszy przeskok do systemu Feniksa, gdzie zrobimy krótki postój w celu uzupełnienia zaopatrzenia, po czym skierujemy się do Beta Pyxis III, gdzie rozpoczniecie wasze szkolenie. Proszę się nie martwić; nie oczekuję, żeby w tym momencie to, co mówię, cokolwiek dla was znaczyło. Powinniście tylko wiedzieć, że dotarcie do miejsca przeznaczenia pierwszego przeskoku zajmie nam niewiele ponad dwa dni, i w tym czasie moi ludzie poddadzą was fizjologicznym i psychologicznym badaniom. Wasz harmonogram jest właśnie przekazywany do waszych Osobistych Komputerów Podręcznych. Przejrzyjcie go przy najbliższej okazji. Wasz OKP może także skierować was do dowolnego miejsca, więc nie musicie się obawiać, że zabłądzicie. Ci, którzy przed chwilą przybyli, znajdą także na swoich OKP przydzielone im kabiny.

— Poza odnalezieniem drogi do waszych kabin, niczego już dzisiaj nie musicie robić. Wielu z was spędziło w podróży dość dużo czasu, a chcemy, żebyście zdążyli wypocząć przed jutrzejszym oszacowaniem. Skoro już o tym mowa, to dobry moment, żebyście przestawili się na czas okrętowy, który jest zarazem Standardowym Uniwersalnym Czasem Kolonialnym. Teraz jest — spojrzał na zegarek — 21:38 Czasu Kolonialnego. Wasze OKP są ustawione na czas okrętowy. Wasz jutrzejszy dzień zacznie się śniadaniem w mesie między 06:00 a 07:00, po czym zostaniecie poddani badaniom i zabiegom wzmacniającym. Śniadanie w mesie nie jest obowiązkowe — jeszcze nie obowiązuje was regulamin wojskowy. Ale jutro czeka was długi dzień, więc nalegam, żebyście przyszli coś zjeść. — Jeśli będziecie mieli jakieś pytania, wasze OKP mogą wchodzić do systemu informacyjnego „Henry’ego Hudsona” i używać interfejsów SI według waszego uznania; możecie napisać pytanie na ekranie za pomocą załączonego pisaka, albo po prostu zadać je ustnie do mikrofonu OKP. Poza tym na każdym z pokładów bez trudu znajdziecie członków personelu Unii Kolonialnej; proszę nie wahajcie się prosić ich o pomoc. Nasz personel medyczny, opierając się na dostarczonych przez was informacjach, orientuje się w waszych potrzebach i być może zostały już zadysponowane na dziś wieczór wizyty w waszych kabinach. Sprawdźcie to na swoich OKP. Możecie też, jeśli czujecie taką potrzebę, odwiedzić szpital okrętowy. Mesa będzie dzisiaj otwarta przez całą noc, od rana będziemy działać zgodnie ze zwykłym planem dnia. Jeszcze raz sprawdźcie na waszych OKP czas i listę zadań. Począwszy od jutra rana wszyscy powinniście nosić sprzęt rekruta KSO; w tym momencie odpowiedni ludzie dostarczają go do waszych kabin.

Campbell przerwał na chwilę, posłał nam coś, co uważał za znaczące spojrzenie i zaczął mówić dalej:

— W imieniu Unii Kolonialnej i Kolonialnych Sił Obrony, witam was jako nowych obywateli i naszych nowych obrońców. Niech Bóg wam błogosławi i chroni was w czasie, który nadejdzie… Nawiasem mówiąc, jeśli będziecie chcieli obejrzeć, jak opuszczamy orbitę, obraz zostanie wyświetlony na ekranach w kinoteatrze na pokładzie obserwacyjnym. Sala jest całkiem spora i swobodnie pomieści wszystkich rekrutów, więc nie musicie martwić się o miejsca siedzące. „Henry Hudson” porusza się naprawdę szybko, więc jutro w porze śniadania Ziemia będzie już tylko bardzo małym krążkiem, a w porze obiadu zaledwie jasnym punktem na niebie. To będzie prawdopodobnie ostatnia okazja, żebyście mogli zobaczyć planetę, na której mieszkaliście. Jeśli to cokolwiek dla was znaczy wpadnijcie, żeby rzucić okiem.


* * *

— I co, jak twój nowy współlokator? — spytał Harry, siadając obok mnie na widowni kinoteatru.

— Naprawdę nie chcę rozmawiać na ten temat — powiedziałem. Z pomocą OKP trafiłem do swojej kabiny, gdzie zastałem swojego współlokatora, który właśnie się rozpakowywał. To był Leon Deak. Spojrzał na mnie i powiedział:

— O, spójrzcie no, to ten dziwak od Biblii.

I od tej pory zupełnie mnie ignorował, co wymagało pewnego wysiłku w pomieszczeniu trzy metry na trzy. Leon zajął już dolną koję (która, dla siedemdziesięciopięcioletnich kolan jest tą „o niebo lepszą koją”); rzuciłem swoje rzeczy na górną, wziąłem swój OKP i poszedłem po Jesse, która miała kabinę na tym samym pokładzie. Jej współlokatorka, miła pani o imieniu Maggie, zrezygnowała z oglądania pokazu opuszczenia orbity. Powiedziałem Jesse, kto jest moim współlokatorem; trochę ją to ubawiło.

Śmiała się również wtedy, kiedy opowiadała tę historię Harry’emu, który współczująco poklepał mnie po ramieniu i powiedział:

— Nie martw się. Będziesz z nim mieszkał tylko do czasu, aż dotrzemy na Beta Pyxis.

— Gdziekolwiek to jest — powiedziałem. — A jak twój współlokator?

— Trudno powiedzieć — odparł Harry. — Kiedy tam dotarłem, już spał. Też zajął dolną koję, drań jeden.

— Moja współlokatorka okazała się bardzo miła — powiedziała Jesse. — Na przywitanie poczęstowała mnie domowymi ciasteczkami. Powiedziała, że to prezent pożegnalny od wnuczki.

— Mnie nie poczęstowała ciasteczkiem — powiedziałem.

— No wiesz, przecież to nie z tobą będzie mieszkać.

— Smakowały ci te ciasteczka? — zapytał Harry.

— Jak odłamki owsianej skały — stwierdziła Jesse. — Ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że mam najlepszą współlokatorkę z nas wszystkich. To mnie wyróżnia. Spójrzcie, to Ziemia. — Wskazała na olbrzymi ekran, który właśnie się rozświetlił. Pośrodku ekranu zawisła zadziwiająco dokładnie widoczna kula Ziemi; konstruktor tego ekranu wykonał kawał dobrej roboty.

— Chciałbym mieć ten ekran w swoim dużym pokoju — rozmarzył się Harry — Odbywałyby się u mnie najsłynniejsze imprezy połączone z oglądaniem meczów w całej dzielnicy.

— Spójrzcie na to — powiedziałem. — Spędziliśmy tam całe życie. Wszyscy, których znaliśmy i kochaliśmy byli tam z nami. A teraz to zostawiamy. Czujecie coś z tego powodu?

— Jestem podekscytowana — powiedziała Jesse. — I smutna, ale niezbyt smutna.

— Nie ma powodu się smucić — powiedział Harry. — Tam można już było tylko zestarzeć się i umrzeć.

— No wiesz, teraz też będziesz mógł umrzeć — powiedziałem. — Wstępujesz przecież do wojska.

— No tak, ale nie będę stary, kiedy umrę — odparł Harry. — Będę miał drugą szansę, żeby umrzeć młodo i zostawić po sobie piękne zwłoki. To będzie mogło zrekompensować mi straconą za pierwszym razem okazję.

— Kiedy tak mówisz, widzę, że jesteś romantykiem — powiedziała Jesse, udając powagę.

— Żebyś wiedziała — odpowiedział Harry.

— Słuchajcie — przerwałem im. — Zaczynamy się oddalać.

W głośnikach kinoteatru słychać było wymianę zdań pomiędzy mostkiem „Henry’ego Hudsona” a Stacją Kolonialną, na temat odlotu tego pierwszego. Potem coś zadudniło i pokład okrętu zaczął wibrować tak leciutko, że z ledwością mogliśmy poczuć to w swoich siedzeniach.

— Silniki — powiedział Harry. Jesse i ja potakująco pokiwaliśmy głowami.

Po chwili Ziemia zaczęła powoli maleć na ekranie. Wciąż masywna, wciąż krystalicznie błękitno-biała, niezauważalnie oddalając się zajmowała coraz mniej miejsca na ekranie. W zupełnej ciszy, tych paruset rekrutów, którzy przyszli do kinoteatru oglądało, jak kurczy się i maleje. Spojrzałem na Harry’ego; jego wcześniejsze zawadiactwo zniknęło bez śladu, był teraz cichy i zamyślony. Po policzku Jesse płynęła łza.

— Hej — powiedziałem, i chwyciłem ją za rękę. — Smutna, ale niezbyt smutna. Pamiętasz?

Uśmiechnęła się do mnie i uścisnęła moją dłoń.

— Nie — odezwała się niskim, chrapliwym głosem. — Niezbyt smutna. Ale jednak smutna.

Siedzieliśmy tam jeszcze jakiś czas patrząc, jak wszystko, co do tej pory znaliśmy maleje na ekranie.


* * *

Mój OKP miał budzenie ustawione na 06:00; z jego głośniczków zaczęła dobywać się cicha, trochę piskliwa melodia, której głośność narastała, dopóki się nie obudziłem. Wyłączyłem muzykę, po cichu zsunąłem się z górnej koi, włączyłem małą, umieszczoną w szafie lampkę i w jej świetle zacząłem szukać ręcznika. W szafie wisiały moje i Leona rekruckie stroje: dwa zestawy jasnobłękitnych kolonialnych dresowych bluz i spodni, dwa jasno — błękitne T-shirty, dwie pary grubo tkanych błękitnych bokserek, dwie pary białych skarpet, dwa proste podkoszulki i błękitne slipki. Najwyraźniej aż do Beta Pyxis nie będą nam potrzebne bardziej oficjalne stroje. Ubrałem spodnie i T-shirt, zarzuciłem na ramię jeden z ręczników i wyszedłem do łazienki, która znajdowała się w korytarzu.

Kiedy wróciłem w kabinie paliło się duże światło, ale Leon wciąż leżał na swojej koi — światło musiało zapalić się automatycznie. Na T-shirt założyłem bluzę, dodałem do zestawu slipki i skarpetki; tak ubrany, byłem gotowy do rannej przebieżki — albo, w gruncie rzeczy, byłem gotowy na to, co czekało mnie tego dnia. W tym momencie byłem gotowy na śniadanie. Wychodząc, szturchnąłem Leona lekko w ramię. Był nieprzyjemnym durniem, ale nawet durnie nie powinni przesypiać śniadania. Spytałem go, czy nie chce iść czegoś zjeść.

— Co? — burknął. — Nie. Daj mi spokój.

— Jesteś pewien, Leon? — zapytałem. — Wiesz, co mówią o śniadaniu. To najważniejszy posiłek dnia, i tak dalej. Wstawaj. Przyda ci się trochę energii.

W odpowiedzi Leon zaczął po prostu warczeć:

— Moja matka nie żyje od trzydziestu lat, i z tego co wiem, nie inkarnowała się w twoim ciele. Więc idź do diabła i daj mi spać.

Miło było słyszeć, że Leon nie zaczął być względem mnie przesadnie delikatny.

— Jak chcesz — powiedziałem. — Wrócę po śniadaniu.

Chrząknął tylko i obrócił się na drugi bok. Poszedłem na śniadanie.

Śniadanie było zadziwiająco dobre; gdyby Gandhi ożenił się z kobietą, która potrafiłaby przyrządzać takie śniadania, na pewno przestałby pościć. Dostałem dwa chrupiące, belgijskie gofry, posypane cukrem pudrem i syropem, który smakował jak klonowy syrop z Vermont (jeśli nie pamiętasz, kiedy ostatnio jadłeś klonowy syrop z Vermont, to znaczy, że go nie jadłeś nigdy), okraszone łyżką kremowego masła, które w mistrzowski sposób roztapiało się, wypełniając głębokie otwory gofrów. Do tego jajka na miękko, ugotowane rzeczywiście na miękko, przysmażony na jasny brąz wędzony bekon, pomarańczowy sok wyciśnięty z owoców, które nie zdały sobie sprawy, że są wyciskane, i duży kubek świeżutkiej, aromatycznej kawy.

Pomyślałem, że umarłem i trafiłem do nieba. Ponieważ na Ziemi oficjalnie byłem uznany za nieżyjącego i właśnie leciałem przez układ słoneczny na pokładzie statku kosmicznego, nie mijałem się za bardzo z prawdą.

— No nie — powiedział siedzący obok koleś, kiedy postawiłem na stole swoją zapełnioną po brzegi tacę. — Proszę spojrzeć na te wszystkie tłuszcze. Sam się pan prosi o koronarografię. Wiem co mówię, jestem lekarzem.

— O ho, ho — odpowiedziałem i wskazałem na jego tacę. — To, nad czym pan pracuje, wygląda jak omlet z czterech jaj. Do tego po pół kilo szynki i cheddara.

— „Róbcie, co mówię; nie róbcie tego, co robię”. Jako praktykujący lekarz miałem takie właśnie kredo — powiedział. — Jeśli więcej pacjentów słuchałoby moich zaleceń, zamiast podążać za moim pożałowania godnym przykładem, to mogliby żyć do tej pory. To lekcja dla nas wszystkich. A tak przy okazji, jestem Thomas Jane.

— John Perry — powiedziałem, ściskając jego dłoń.

— Miło cię poznać — powiedział. — Chociaż jest mi też smutno, bo jeśli to wszystko zjesz, w ciągu godziny umrzesz na atak serca.

— Nie słuchaj go, John — powiedziała siedząca naprzeciw nas kobieta, której talerz wysmarowany był resztami naleśników i kiełbasek. — Tom po prostu próbuje skłonić cię do oddania mu części twojej porcji; chodzi mu tylko o to, żeby nie musiał stawać w kolejce po dokładkę. W ten sposób straciłam połowę swoich frankfurterek.

— To oskarżenie jest w tym samym stopniu prawdziwe, co niestosowne — powiedział Thomas pełnym oburzenia tonem. — Przyznaję, że pożądam jego belgijskiego gofra, tak, nie będę się zapierał. Ale poświęcenie moich własnych arterii przedłuży mu życie, więc zrobię to jako dobry lekarz. Możecie uznać to za kulinarny odpowiednik rzucenia się własnym ciałem na granat, dla dobra mojego towarzysza walki.

— Większość granatów nie ocieka syropem — stwierdziła kobieta.

— A może powinny ociekać syropem — powiedział Thomas. — Można by wtedy zobaczyć więcej aktów samopoświęcenia.

— Proszę bardzo — powiedziałem, odkrawając połowę gofra. — Rzuć się własnym ciałem na to.

— Najpierw rzucę się na to twarzą — obiecał Thomas.

— Wszystkim nam przykro jest to słyszeć — orzekłem.

— Co sądzisz o naszej małej kosmicznej przygodzie, przynajmniej do tej pory? — zapytała mnie kobieta z drugiej strony stołu, która przedstawiła się jako Susan Reardon, jak dotąd z Bellevue w stanie Waszyngton.

— Gdybym wiedział, że tu tak dobrze gotują, znalazłbym jakiś sposób, żeby się zaciągnąć już wiele lat temu — powiedziałem. — Kto by pomyślał, że wojskowe jedzenie może tak wyglądać i smakować.

— Myślę, że jeszcze tak naprawdę nie jesteśmy w wojsku — powiedział Thomas z ustami pełnymi gofra. — Myślę, że jesteśmy w czymś w rodzaju poczekalni Kolonialnych Sił Obrony; jeśli wiecie, co mam na myśli. Prawdziwe wojskowe jedzenie będzie o wiele skromniejsze. Nie wspominając o tym, że nie będziemy sobie brykać w luźnych dresach, tak jak teraz.

— Myślisz, że chcą nam jak najbardziej uprzyjemnić początki tego, co nastąpi potem? — zapytałem.

— Tak myślę — odparł Thomas. — Spójrzcie, na tym statku jest tysiąc zupełnie obcych sobie ludzi, i nikt z nich nie ma rodziny, domu ani zawodu. To może człowieka wprawić w stan niezłego szoku. Mogą więc przynajmniej podać nam wyśmienity posiłek, żebyśmy mogli się nim zająć i nie myśleć przez chwilę o tym wszystkim.

— John! — wypatrzył mnie stojący w kolejce Harry. Machnąłem do niego ręką. Podszedł z jakimś drugim mężczyzną, obaj z pełnymi tacami.

— To mój współlokator, Alan Rosenthal — powiedział.

— Do tej pory znany jako Śpiąca Królewna — powiedziałem.

— Przynajmniej połowa z tego opisu jest wiarygodna — powiedział Alan. — Rzeczywiście jestem królewsko i przerażająco piękny.

Przedstawiłem Harry’ego i Alana Susan i Thomasowi.

— No, no… — powiedział Thomas, przeglądając zawartość ich tac. — Zaraz nastąpią dwa kolejne ataki próchnicy.

— Lepiej rzuć Tomowi parę kawałków bekonu, Harry — powiedziałem. — Inaczej nigdy nie skończy mówić na temat szkód, jakie sobie wyrządzisz jedząc swoje śniadanie.

— Chyba nie sugerujesz, że można mnie przekupić jedzeniem — powiedział Thomas.

— On nic nie sugeruje — wtrąciła Susan. — Po prostu stwierdza fakt.

— Cóż, wiem, że na loterii współlokatorów wyciągnąłeś najgorszy los — Harry zwrócił się do mnie, jednocześnie podając dwa plasterki bekonu Thomasowi, który uroczyście je przyjął. — Dla mnie los był łaskawszy. Alan jest fizykiem teoretycznym, do tego bystrym jak diabli.

— I przerażająco pięknym — wtrąciła Susan.

— Dzięki, że pamiętałaś o tym drobiazgu — powiedział Alan.

— Wygląda na to, że przy tym stole siedzą sami całkiem inteligentni dorośli ludzie — powiedział Harry. — Więc jak myślicie, co nas dzisiaj czeka?

— Na 08:00 jestem umówiony do lekarza — powiedziałem. — Podobnie jak my wszyscy, prawda?

— Prawda — powiedział Harry. — Ale pytam was, co to waszym zdaniem znaczy. Myślicie, że już dzisiaj zaczniemy nasze odmładzające terapie? Czy już dzisiaj zaczniemy przestawać być starzy?

— Nie wiemy, czy przestaniemy być starzy — powiedział Thomas. — Założyliśmy, że tak będzie, ponieważ żołnierze zwykle są młodzi. Nikt z nas nie widział nigdy kolonialnego żołnierza. Założyliśmy że nas odmłodzą, ale nasze założenia mogą mijać się z prawdą.

— Jaki może być pożytek ze starego żołnierza? — zapytał Alan. — Jeśli zamierzają wysłać mnie na pole walki w tej formie, w jakiej teraz jestem, to nie mam pojęcia w jaki sposób mógłbym tam być użyteczny. Mam chory kręgosłup. Wczorajsze przejście z platformy pędu fasoli do rampy wahadłowca zupełnie mnie wykończyło. Nie wyobrażam sobie przejścia dwudziestu mil z plecakiem i bronią.

— Myślę, że na pewno czekają nas jakieś naprawy — powiedział Thomas. — Ale to nie to samo, co uczynienie cię znowu „młodym”. Jestem lekarzem, i trochę się na tym znam. Możesz usprawnić działanie ludzkiego ciała i poszczególnych jego funkcji w każdym wieku, ale każdy wiek ma swoją linię zerową, granicę możliwości takich przekształceń. W samej nie podlegającej przemianom istocie siedemdziesięciopięcioletniego ciała leży to, że jest powolniejsze, mniej giętkie i trudniejsze do naprawy niż młodsze ciała. Wciąż może zrobić parę zadziwiających rzeczy, oczywiście. Nie chcę się przechwalać, ale muszę wam powiedzieć, że na Ziemi regularnie biegałem na dziesięć kilometrów. W ostatnim biegu wziąłem udział niecały miesiąc temu. I teraz miałem lepszy czas niż miałbym dwadzieścia lat temu.

— Jaki więc byłeś, kiedy miałeś pięćdziesiąt pięć lat? — zapytałem.

— I właśnie o to chodzi — powiedział Thomas. — W wieku lat pięćdziesięciu pięciu byłem grubą, gnuśną beką tłuszczu. Musieli mi przeszczepić serce, żebym zaczął o siebie dbać. Chodzi mi o to, że aktywny siedemdziesięciopięciolatek może naprawdę wiele, i nie musi stawać się młody; wystarczy, że będzie utrzymywał świetną kondycję. Być może tylko tego wymagają w tej armii. Może inne gatunki inteligentnych istot we wszechświecie idą na łatwiznę. Jeśli tak jest, to ma to pewien sens, ponieważ młodzi ludzie są bardziej użyteczni w społecznościach, w których żyją. Mają przed sobą całe życie, a my jesteśmy zupełnie niepotrzebni.

— Więc może wciąż będziemy starzy; tyle że bardzo, bardzo zdrowi — powiedział Harry.

— To właśnie mam na myśli — potwierdził Thomas.

— Nie mów tak. To mnie przygnębia — powiedział Harry.

— Zamknę się, jeśli dasz mi swoją miseczkę owoców — zaproponował Thomas.

— Nawet jeśli przemienią nas w świetnie funkcjonujących siedemdziesięciopięciolatków — powiedziała Susan. — To wciąż będziemy się starzeć i za pięć lat będziemy już tylko świetnie funkcjonującymi osiemdziesięciopięciolatkami. To górna granica naszej przydatności jako żołnierzy.

— Minimalna długość czasu naszej służby to dwa lata — Thomas wzruszył ramionami. — Może będą potrzebowali naszej sprawności tylko w tym czasie. Różnica między wiekiem lat siedemdziesięciu pięciu a siedemdziesięciu siedmiu nie jest tak wielka, jak między wiekiem siedemdziesięciu pięciu a osiemdziesięciu. A nawet siedemdziesięciu siedmiu a osiemdziesięciu. Setki tysięcy zaciągają się każdego roku. Być może po prostu po dwóch latach wymienią nas na „świeżych” rekrutów.

— Okres naszej służby może się wydłużyć aż do dziesięciu lat — powiedziałem. — To jest dodane drobnym druczkiem. Z tego wynika, że dysponują technologią, która pozwoli nam utrzymać sprawność przez ten czas.

— Mają w aktach próbki naszego DNA — powiedział Harry. — Mogą klonować części zamienne, czy coś w tym rodzaju.

— To prawda — przyznał Thomas. — Ale nawet jeśli użyją sklonowanych ciał, to transplantacja każdego organu, każdej kości, mięśnia i nerwu wymaga bardzo dużego nakładu pracy. A na dodatek musieliby uporać się z naszymi mózgami, których nie można przeszczepić. — Thomas rozejrzał się i w końcu zdał sobie sprawę z tego, że wprawia w depresję wszystkich siedzących przy stole. — Nie twierdzę, że nie będziemy znowu młodzi — powiedział po chwili. — Po prostu wszystko, co widziałem na tym okręcie przekonuje mnie, że Unia Kolonialna ma znacznie lepsze technologie od naszych ziemskich. Ale jako staremu lekarzowi trudno będzie mi patrzeć na to, jak odwrócą proces starzenia się w tak dramatyczny sposób, jak tego się wszyscy spodziewamy.

— Entropia to wredna suka — powiedział Alan. — Mamy teorie, które zakładają możliwość takiego odwrócenia.

— Jest jeden dowód, jedna rzecz, która sugeruje, że na sto procent nas usprawnią — powiedziałem.

— No mów, dalej — powiedział Harry. — Teoria Toma o galaktycznych armiach starych ludzi odbiera mi apetyt.

— Rzecz w tym — powiedziałem. — Że jeśli nie mogliby naprawić naszych ciał, to nie dawaliby nam jedzenia z taką zawartością tłuszczu, która w ciągu miesiąca może większość z nas wpędzić do grobu.

— To święta prawda — powiedziała Susan. — Dobrze, że to powiedziałeś, John. Od razu czuję się lepiej.

— To dobrze — powiedziałem. — Opierając się na tym dowodzie, mam taką wiarę w to, że Kolonialne Siły Obrony wyleczą wszystkie moje dolegliwości, że idę po dokładkę.

— Przynieś mi trochę naleśników, skoro już wstałeś — powiedział Thomas.


* * *

— Hej, Leon — powiedziałem, szturchając jego obwisłe cielsko. — Wstawaj. Dość już spania na dziś. O ósmej masz wizytę u lekarza.

Leon dalej leżał nieruchomo na swoim łóżku. Wywróciłem oczami, westchnąłem i szturchnąłem go mocniej. Wtedy zauważyłem, że ma sine usta.

O kurwa, pomyślałem, i mocno nim potrząsnąłem. Chwyciłem go wpół i ściągnąłem z koi na podłogę. Jakbym przemieszczał jakiś nieożywiony ciężar.

Chwyciłem mój OKP i wezwałem pomoc medyczną. Potem uklęknąłem i próbowałem robić mu sztuczne oddychanie i masaż serca, dopóki para kolonialnych pielęgniarzy nie odciągnęła mnie od niego.

W międzyczasie przy otwartych drzwiach zdążył zebrać się spory tłumek; zobaczyłem Jesse i wciągnąłem ją do środka. Zobaczyła Leona leżącego na podłodze i zasłoniła usta dłonią. Przytuliłem ją.

— Co z nim? — zapytałem jednego z Kolonialnych, który konsultował się ze swoim OKP.

— Nie żyje — odpowiedział. — Nie żyje już od jakiejś godziny. To wygląda na atak serca. — Schował OKP i wyprostował się, patrząc w dół na Leona — Biedny drań. Dotarł aż tutaj, i właśnie teraz pompa mu wysiadła.

— W ostatniej chwili załapał się do Brygad Duchów — powiedział drugi z Kolonialnych.

Posłałem mu twarde, niechętne spojrzenie. Poczułem, że żartowanie w tym momencie jest w złym tonie.

Czwarty

— Okay, co my tu mamy — powiedział lekarz, wpatrując się w swój raczej duży OKP, kiedy wszedłem do jego gabinetu. — Pan jest John Perry, prawda?

— Tak, to ja — potwierdziłem.

— Jestem doktor Russell — powiedział, i przyjrzał mi się uważnie. — Wygląda pan, jakby panu właśnie umarł pies.

— Właściwie — powiedziałem. — To umarł mój współlokator.

— Ach tak — powiedział, znowu wpatrując się w ekran OKP. — Leon Deak. Miałem nim się zająć tuż po panu. Wybrał zły moment. No cóż, trzeba go więc skreślić z listy. — Przez kilka sekund, z bladym uśmiechem na twarzy, stukał w ekran OKP. Czegoś mi brakowało w jego podejściu do ludzi.

— A teraz — powiedział, kiedy skończył. — Przyjrzymy się pańskiemu przypadkowi.

W gabinecie znajdował się doktor Russell, ja, fotel doktora, mały stół i dwa, przypominające toporne posągi, urządzenia. Posągi, trochę golemicznie wyglądające, miały wewnątrz obrys ludzkiego ciała i odchylane do boku przeźroczyste pokrywy. U szczytu każdego z nich znajdował się umocowany na ramieniu aparat, z przypominającą filiżankę końcówką. Ta „filiżanka” wyglądała na dość dużą, by zmieścić w sobie ludzką głowę. To sprawiło, mówiąc szczerze, że trochę zacząłem się denerwować.

— Proszę wejść tutaj, wygodnie się ustawić i rozluźnić, zaraz zaczynamy — powiedział doktor Russell, otwierając szeroko pokrywę bliższego z posągów.

— Czy mam się rozebrać? — zapytałem.

— Nie — odpowiedział. — Ale jeśli dzięki temu poczuje się pan lepiej, to proszę bardzo.

— Czy ludzie rozbierają się, jeśli nie muszą tego robić? — spytałem.

— Prawdę mówiąc, tak — odparł. — Jeśli przez długi czas mówi się komuś, że ma coś robić w pewien określony sposób, to potem trudno mu się pozbyć wyuczonego nawyku.

Nie zdjąłem ubrania. Położyłem mój OKP na stole, podszedłem do posągu, odwróciłem się i wsunąłem do środka. Doktor Russell zamknął pokrywę i zrobił krok do tyłu.

— Proszę chwilę poczekać, muszę dostroić urządzenie — powiedział, i zaczął stukać w ekran swojego OKP. Poczułem, że człekokształtne wgłębienie we wnętrzu posągu zaczyna się poruszać, a potem dostosowuje się do wymiarów mojego ciała.

— To było trochę przerażające — powiedziałem, a doktor Russell tylko się uśmiechnął.

— Teraz poczuje pan wokół siebie wibracje — powiedział, i mówił prawdę.

— Proszę mi powiedzieć — odezwałem się z drżącego wnętrza posągu. — Co się stało z tymi, którzy siedzieli ze mną w poczekalni i weszli przede mną? Którędy stąd wyszli?

— Przez te drzwi — machnął ręką za siebie, nie odrywając wzroku od ekranu OKP. — Przeszli do strefy regeneracji.

— Do strefy regeneracji?

— Proszę się nie obawiać — powiedział. — Przedstawiłem badanie gorzej, niż rzeczywiście wygląda. I właśnie zakończyliśmy skanowanie pańskiego ciała. — Dotknął ekranu swojego OKP i wibracje ustały.

— Co mam teraz robić? — spytałem.

— Proszę pozostać w tej pozycji — odparł doktor Russell. — Mamy jeszcze coś do zrobienia, a przedtem musimy przejrzeć wyniki pańskiego badania.

— A więc badanie jest już zakończone? — zapytałem.

— Współczesna medycyna jest cudowna, prawda? — powiedział i pokazał mi ekran swojego OKP. Komputer właśnie pobierał dane mojego skanowania. — Nie musi pan nawet mówić „Aaaaaa”.

— No tak, ale na ile takie badanie może być szczegółowe?

— Wystarczająco — odpowiedział. — Panie Perry, kiedy po raz ostatni poddał się pan ogólnemu badaniu lekarskiemu?

— Mniej więcej pół roku temu — odparłem.

— Co panu powiedział pański lekarz?

— Powiedział, że nic mi nie dolega, tylko ciśnienie tętnicze miałem trochę wyższe niż zwykle. Dlaczego pan pyta?

— W zasadzie miał rację — powiedział doktor Russell. — Pomijając fakt, że przeoczył raka jąder.

— Słucham? — powiedziałem głośno.

Doktor Russell znowu obrócił w moją stronę ekran swojego OKP; tym razem było widać na nim sztucznie podkolorowane przedstawienie moich genitaliów. Po raz pierwszy w życiu miałem przed oczami swój własny, zwisający zestaw.

— W tym miejscu — wskazał ciemny punkt na moim lewym jądrze. — Widać guzek. I to całkiem spory. To rak.

— Doktorze Russell — powiedziałem, patrząc mu prosto w oczy. — Większość lekarzy znalazłaby bardziej taktowny sposób, by przekazać pacjentowi takie nowiny.

— Przepraszam, panie Perry — powiedział doktor Russell. — Nie chcę, żeby pomyślał pan, że mnie to nie obchodzi. Ale to naprawdę żaden problem. Nawet na Ziemi nowotwór jąder jest łatwy do wyleczenia, szczególnie w początkowym stadium, a tu właśnie mamy taki przypadek. W najgorszym razie mógłby pan stracić jądra, ale to nie jest znaczący dla zdrowia ubytek.

— Chyba, że przez przypadek ma pan jądra — warknąłem.

— To bardziej kwestia natury psychologicznej — powiedział doktor Russel. — W każdym razie tutaj i teraz nie powinien się pan tym w ogóle przejmować. Za parę dni przejdzie pan kompleksową odnowę fizjologiczną, i wtedy zajmiemy się także pańskimi jądrami. Do tego czasu nie powinno być żadnych problemów. Nowotwór ma zasięg wciąż ograniczony jedynie do jąder. Nie ma przerzutów do płuc, ani do gruczołów limfatycznych. Nic panu nie będzie.

— Czy będę mógł dalej strzelać gole? — zapytałem.

— Na razie na pewno może pan strzelać do bramki — z uśmiechem odpowiedział doktor Russell. — Jeśli kiedyś jednak będzie pan musiał przestać, to zapewniam pana, że nie będzie to najpoważniejsze z pana zmartwień. Pomijając nowotwór, który jak powiedziałem nie stanowi poważnego problemu, jak na mężczyznę w swoim wieku jest pan w dobrej formie. To dobre wiadomości; w tym zakresie nie musimy już pana poddawać żadnym zabiegom ani badaniom.

— Panie doktorze, co by pan zrobił, gdyby znalazł pan coś naprawdę poważnego? — zapytałem. — Na przykład gdyby nowotwór był śmiertelny?

— Określenie „śmiertelny” jest odrobinę nieprecyzyjne, panie Perry — odparł doktor Russell. — Na dłuższą metę wszyscy jesteśmy przecież śmiertelni. Jeśli chodzi o cele tej konsultacji, ma ona po prostu ustabilizować stan tych spośród rekrutów, którzy znajdują się w sytuacji bezpośredniego zagrożenia; tak, byśmy mogli mieć pewność, że przetrwają parę najbliższych dni. Przypadek pańskiego nieszczęsnego współlokatora nie był wcale odosobniony. Wielu spośród rekrutów umiera tuż przed oszacowaniem stanu ich zdrowia. To niekorzystne dla obu stron. — Doktor Russell sprawdził coś na swoim OKP.

— W przypadku pana Deaka, który zmarł na atak serca, prawdopodobnie usunęlibyśmy zatory nagromadzone w jego arteriach i za pomocą odpowiednich stentów wzmocnilibyśmy ich ścianki, żeby zapobiec uszkodzeniom naczyń. To najczęstszy z wykonywanych przez nas zabiegów. Większość siedemdziesięciopięcioletnich arterii potrzebuje takiej operacji. W pana przypadku, gdyby miał pan zawansowane stadium raka, zredukowalibyśmy przerzuty do momentu, w którym nowotwór nie stanowiłby bezpośredniego zagrożenia dla funkcji życiowych pańskiego organizmu; dodatkowo zapewnilibyśmy wsparcie zaatakowanym przez chorobę częściom pańskiego organizmu, by móc mieć pewność, że w ciągu najbliższych kilku dni nie będzie pan miał żadnych problemów.

— Dlaczego byście tego nie wyleczyli? — zapytałem. — Jeśli możecie „wesprzeć” zaatakowane przez chorobę części organizmu, to prawdopodobnie, jeśli tylko byście chcieli, możecie również zupełnie je wyleczyć.

— Moglibyśmy to zrobić, ale nie byłoby to konieczne — powiedział doktor Russell. — Za parę dni przejdzie pan całościową odnowę organizmu. Wystarczy, by doczekał pan do tej chwili.

— Co dokładnie oznacza wyrażenie „całościowa odnowa”? — zapytałem.

— Oznacza ona dokładnie to, że będzie się pan dziwił, dlaczego kiedykolwiek martwił się pan zaczątkowym śladem nowotworu na pańskim jądrze — powiedział. — Mogę panu obiecać, że tak będzie. A teraz mamy jeszcze jedną rzecz do zrobienia. Proszę wychylić głowę do przodu.

Zrobiłem, o co mnie proszono. Doktor Russell opuścił umieszczoną na końcu ramienia „filiżankę”, której się tak obawiałem, i umieścił ją na mojej głowie.

— W ciągu kilku najbliższych dni ważne jest dla nas, byśmy mieli dokładny obraz aktywności pańskiego mózgu — powiedział, odsuwając się. — Żeby to zrobić, muszę, na drodze implantacji, umieścić wewnątrz pańskiej czaszki szeregowy zestaw czujników — powiedział, i zaczął pisać coś na ekranie swojego OKP (a zdążyłem się już nauczyć, że nie musi to oznaczać czegoś najprzyjemniejszego na świecie).

Wnętrze „filiżanki” dopasowało się do kształtu mojej głowy z przypominającym odgłos zasysania dźwiękiem.

— W jaki sposób się to odbędzie? — spytałem.

— No cóż, w tej chwili może pan poczuć drobne ukłucia na powierzchni głowy i na karku — powiedział doktor Russell i rzeczywiście tak się stało. — To iniektory ustawiają się w odpowiednich pozycjach. Mają postać małych podskórnych igieł, które umieszczą czujniki na swoich miejscach. Same czujniki są bardzo małe, ale jest ich mnóstwo. Około dwudziestu tysięcy, mniej więcej. Proszę się nie obawiać, są samosterylizujące się.

— Czy to będzie boleć? — zapytałem.

— Nie tak bardzo — odpowiedział, i stuknął parę razy w ekran swojego OKP. Dwadzieścia tysięcy mikrosensorów wtargnęło do wnętrza mojej czaszki; jakby naraz uderzono mnie wściekle w głowę obuchami czterech ciężkich siekier.

— Cholera jasna! — chwyciłem się za głowę, uderzając rękami o pokrywę posągu. — Ty skurwysynu! — wrzasnąłem na doktora Russella. — Powiedziałeś, że to nie będzie bolało!

— Powiedziałem, że nie tak bardzo — odpowiedział doktor Russell.

— Nie tak bardzo jak co? Nadepnął ci kiedyś słoń na głowę?

— Nie tak bardzo jak wtedy, kiedy czujniki będą się ze sobą łączyć — powiedział doktor Russell. — Mam też dobrą wiadomość: kiedy się ze sobą połączą, ból ustanie. Proszę się nie ruszać, to potrwa tylko minutę.

Znowu zaczął pisać na swoim OKP. We wnętrzu mojej czaszki we wszystkie strony rozprzestrzeniało się osiemdziesiąt tysięcy drobniutkich igiełek.

Jeszcze nigdy w życiu nie miałem tak wielkiej ochoty pobić lekarza.


* * *

— Sam nie wiem. Myślę, że to wygląda interesująco — mówił Harry, pocierając głowę; która, jak głowy nas wszystkich, usiana była drobniutkimi, szarymi cętkami w miejscach, w których znajdowały się mierzące aktywność mózgu czujniki.

Ekipa ze śniadania zebrała się znów w porze lunchu, tym razem dołączyły do niej jeszcze Jesse i jej współlokatorka Maggie. Harry ogłosił, że niniejszym utworzyliśmy oficjalny klub o nazwie „Stare Pierdziele” i zażądał, żebyśmy rozpoczęli z sąsiednim stołem walkę na jedzenie. Został przegłosowany; na wynik głosowania nie miał wpływu postulat Thomasa, żebyśmy nie rzucali niczym, czego nie będziemy mieli zamiaru zjeść. Lunch był nawet lepszy od śniadania, jeśli to w ogóle możliwe.

— To jest cholernie dobre — stwierdził Thomas. — Po tej małej porannej iniekcji mózgu byłem niemal tak wkurzony, że nie chciało mi się jeść.

— Trudno mi w to uwierzyć — powiedziała Susan.

— Zauważ, że powiedziałem niemal — powiedział Thomas. — Ale muszę wam powiedzieć, że chciałbym mieć jeden z tych stojących sarkofagów w domu. To by zredukowało mi godziny przyjmowania pacjentów o osiemdziesiąt procent. Miałbym więcej czasu na grę w golfa.

— Granice twojego poświęcenia dla pacjentów są bliskie bohaterstwu — powiedziała Jesse.

— Ba… — odparł Thomas. — Z większością moich pacjentów grałem w golfa. Oni też to lubili. I muszę z bólem przyznać, że to urządzenie pozwoliło wykonać temu lekarzowi znacznie doskonalsze badanie, niż ja kiedykolwiek byłem w stanie zrobić. To marzenie diagnostyków! Wykryło mikroskopijnej wielkości guzek na mojej trzustce. Na Ziemi za nic bym tego nie wykrył, dopóki nie urosłoby jak bania, a pacjent nie zacząłby okazywać symptomów choroby. U was też znaleźli coś zaskakującego?

— Raka płuc — powiedział Harry. — Początkowe stadium.

— Torbiele jajnikowe — powiedziała Jesse.

Maggie miała to samo.

— Początkowe reumatoidalne zapalenie stawów — powiedział Alan.

— Raka jąder — powiedziałem.

Wszyscy siedzący przy stole mężczyźni skrzywili się boleśnie.

— Auć — powiedział Thomas.

— Powiedzieli mi, że będę żył — powiedziałem.

— Po prostu będziesz chodził przekrzywiony — stwierdziła Susan.

— Dość tego! — powiedziałem.

— Nie rozumiem jednego: dlaczego od razu się tym nie zajęli? — powiedziała Jesse. — Mój lekarz pokazał mi torbiel wielkości piłeczki pingpongowej i powiedział, żebym się tym nie przejmowała. Nie wiem, czy uda mi się nie martwić kiedy wiem, że mam w środku coś takiego.

— Thomas, podobno jesteś lekarzem — powiedziała Susan i postukała się w cieniowaną szarymi cętkami skroń. — O co chodzi z tymi małymi świństwami? Dlaczego po prostu nie przeskanowali nam mózgów?

— Jeśli miałbym zgadywać, a muszę to zrobić, bo nie mam pojęcia — powiedział Thomas — to powiedziałbym, że chcą dokładnie przyjrzeć się działaniu naszych mózgów w czasie, kiedy będą nas szkolić. A ponieważ wtedy nie będą mogli podłączyć nas do żadnych urządzeń, więc zamiast tego poumieszczali urządzenia wewnątrz nas.

— Dzięki za przekonujące wytłumaczenie tego, do czego sama doszłam już wcześniej — powiedziała Susan. — Pytałam o to, czemu ten pomiar ma służyć?

— Nie wiem — odpowiedział Thomas. — Może biorą z nas miarę, żeby jednak sprawić nam nowe mózgi. A może mają sposób na dodanie nowej materii mózgowej i muszą wiedzieć, które części naszych mózgów potrzebują wzmocnienia. Mam tylko nadzieję, że nie będą nam już więcej wkładać do głów następnych zestawów tych przeklętych sensorów. Przy zakładaniu pierwszego zestawu prawie umarłem z bólu.

— Skoro o tym mowa — powiedział Alan, obracając się w moją stronę. — Słyszałem, że dziś rano umarł twój współlokator. Jak się czujesz?

— W porządku — powiedziałem. — Jestem tylko trochę przygnębiony. Mój lekarz powiedział, że jeśli udałoby mu się doczekać do porannego badania, to prawdopodobnie bez trudu uratowaliby mu życie. Usunęliby mu złogi w arteriach i tak dalej. Czuję, że powinienem zmusić go rano, żeby wstał na śniadanie. Wtedy może dotrwałby na własnych nogach aż do porannego badania.

— Nie zadręczaj się tym — powiedział Thomas. — Przecież wtedy nie mogłeś o tym wiedzieć. Ludzie po prostu umierają.

— Pewnie, ale nie zawsze na parę dni przed „całościową odnową organizmu”, jak to nazwał mój lekarz.

— Nie chcę, żebyście pomyśleli, że jestem bezdennie głupi… — wciął się Harry.

— Wiesz tylko to, że będzie źle — powiedziała Susan.

— … ale kiedy chodziłem do college’u — kontynuował Harry, rzucając w Susan kawałkami chleba. — To kiedy umarł twój współlokator, mogłeś odpuścić sobie egzaminy w tym semestrze. Z powodu traumy.

— Dziwne, że twój współlokator też je musiał sobie odpuścić — powiedziała Susan. — Z tego samego dokładnie powodu.

— Nigdy o tym w ten sposób nie myślałem — przyznał Harry. — W każdym razie myślisz, że pozwoliliby ci nie wziąć udziału w dzisiejszym oszacowaniu?

— Wątpię — powiedziałem. — A nawet jeśli, to ja bym nie skorzystał z tej oferty. Co miałbym robić, siedzieć przez cały dzień w mojej kabinie? A jeśli już mówimy o przygnębiających rzeczach, to ktoś właśnie dziś rano w mojej kabinie umarł.

— Zawsze możesz się przenieść — powiedziała Jesse. — Może komuś innemu też umarł współlokator.

— To ponura myśl — powiedziałem. — Zresztą nie chcę się przenosić. Przykro mi z powodu śmierci Leona, oczywiście. Ale teraz mam całą kabinę dla siebie.

— Wygląda na to, że zaczął zdrowieć — powiedział Alan.

— Chcę po prostu zapomnieć o bólu — powiedziałem.

— Nie mówisz zbyt dużo, prawda? — Susan, dość niespodziewanie, zwróciła się do Maggie.

— Nie — odpowiedziała Maggie.

— Hej, jaki macie następny punkt w waszych harmonogramach? — zapytała Jesse.

Wszyscy sięgnęli po swoje OKP, potem wpół gestu znieruchomieli z poczuciem winy.

— Czuję się zupełnie, jakbym była na studiach — powiedziała Susan.

— No dobra — powiedział Harry i wyciągnął jednak swój OKP. — Założyliśmy przecież klub jadalniany. Więc zachowujmy się jak jego członkowie.


* * *

Okazało się, że pierwszą sesję szacunkową będę miał razem z Harrym. Skierowano nas do sali konferencyjnej, w której rozstawione były małe biurka z krzesłami.

— Jasny gwint — powiedział Harry, kiedy usiedliśmy na miejscach. — Rzeczywiście jesteśmy z powrotem w college’u.

To wrażenie pogłębiło się, kiedy kolonialna urzędniczka weszła do sali i powiedziała:

— Teraz zostaną sprawdzone wasze podstawowe zdolności językowe i matematyczne — powiedziała. — Pierwszy z testów został właśnie przekazany na wasze OKP. Polega na wyborze właściwej odpowiedzi spośród wielu podanych. Proszę odpowiedzieć na możliwie największą ilość pytań w czasie trzydziestu minut. Jeśli skończycie wcześniej, proszę siedzieć cicho albo przeglądać swoje odpowiedzi. Proszę nie współpracować z innymi kursantami. Możecie zaczynać.

Spojrzałem na swój OKP. Było na nim pytanie z zakresu analogii wyrazów.

— Chyba sobie z nas żartujecie — powiedziałem. Pozostali „studenci” też podśmiewali się pod nosem. Harry podniósł rękę do góry.

— Pszepani? — powiedział. — Ile trzeba mieć punktów, żeby dostać się do Harvardu?

— Słyszałam to już wcześniej — powiedziała Kolonialna. — A teraz niech wszyscy się uspokoją i zajmą swoimi testami.

— Czekałem sześćdziesiąt lat, żeby poprawić swoją ocenę z matematyki — powiedział Harry. — Ciekawe, czy mi się uda.


* * *

Drugi z egzaminów szacunkowych był nawet jeszcze gorszy.

— Proszę podążać wzrokiem za białym kwadratem. Używajcie tylko oczu, nie ruszajcie głową.

Kolonialna przyciemniła światło. Sześćdziesiąt par oczu wpatrywało się w widniejący na ścianie biały kwadrat. Powoli, bardzo powoli, zaczął się poruszać.

— Nie mogę uwierzyć, że po to poleciałem w kosmos… — powiedział Harry.

— Może potem będzie lepiej — powiedziałem. — Jeśli nam się poszczęści, wyświetlą nam jeszcze jeden biały kwadrat. I będziemy mogli sobie na niego popatrzeć.

Na ścianie pojawił się drugi biały kwadrat.

— Byłeś tu już wcześniej, prawda? — zapytał Harry.


* * *

Później rozdzieliłem się z Harrym i sam udałem się na kolejne sesje szacunkowe.

W pierwszym z pomieszczeń zastałem Kolonialnego i stos klocków.

— Proszę ułożyć z tego dom — powiedział Kolonialny.

— Ułożę, jeśli dostanę najnowszego transformera — powiedziałem.

— Zobaczę, co da się zrobić — obiecał Kolonialny. Ułożyłem z klocków dom i przeszedłem do następnego pomieszczenia, w którym kolejny Kolonialny podał mi kartkę papieru i pióro.

— Proszę spróbować, zaczynając od środka labiryntu, doprowadzić ciągłą linię do jego zewnętrznej krawędzi.

— Chryste — powiedziałem. — Nawet otumaniony narkotykami szczur potrafiłby to zrobić.

— Być może — powiedział Kolonialny. — Ale musimy zobaczyć, jak pan to robi.

Zrobiłem to. W następnym pomieszczeniu Kolonialny chciał, żebym wykrzykiwał na głos liczby i litery. Przestałem się już czemukolwiek dziwić i robiłem, co mi kazali.


* * *

Było już późne popołudnie, kiedy naprawdę się wkurzyłem.

— Czytałem pańskie akta — powiedział Kolonialny. Był młodym mężczyzną, bardzo drobnym i chudym. Wydawało się, że mocniejszy powiew wiatru mógłby go porwać w górę jak latawiec.

— Okay — powiedziałem.

— Tam jest napisane, że był pan żonaty.

— Byłem.

— Podobało się panu bycie żonatym mężczyzną?

— Pewnie. To lepsze od pozostałych możliwości.

— Więc co się stało? — uśmiechnął się złośliwie. — Rozwiódł się pan? Pieprzył się pan z kimś innym o ten jeden raz za dużo?

Jeśli ten koleś miał kiedykolwiek jakąś wstrętną zdolność do rozśmieszania ludzi, to ona dawno już zanikła.

— Moja żona umarła — powiedziałem.

— Tak? A w jaki sposób?

— Miała udar.

— Trzeba kochać udary — powiedział. — Bum, i twój mózg zamienia się w budyń podany w misce z czaszki. Dobrze, że nie przeżyła. Zamieniła by się w taką grubą, przykutą do łóżka rzepę, no wie pan. Trzeba by ją karmić przez słomkę, albo przez rurkę. O tak… — wydał dźwięk przypominający siorbanie.

Nic nie powiedziałem. Część mojego mózgu pracowała nad tym, jak szybko mogę się ruszyć, żeby złamać mu kark. Jednak większa część mnie po prostu siedziała tam, zszokowana i pełna wściekłości. Po prostu nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem.

Gdzieś w głębi mnie jakiś głos powiedział mi, że muszę zacząć znowu oddychać, bo inaczej tam po prostu umrę.

Nagle OKP Kolonialnego wydał krótki, brzęczący dźwięk.

— Okay — powiedział, i szybko wstał zza stołu. — Skończyliśmy. — Panie Perry, proszę mi wybaczyć komentarze jakie poczyniłem na temat śmierci pańskiej żony. Moja praca tutaj polega na wzbudzeniu w rekrucie jak największego gniewu w jak najkrótszym czasie. Nasze modele psychologiczne wskazały, że najbardziej negatywnie będzie pan reagował właśnie na takie komentarze, jakie wygłaszałem. Proszę zrozumieć, że prywatnie nigdy bym nie wygłosił takich komentarzy na temat pańskiej zmarłej żony.

Przez kilka sekund jak idiota stałem przed tym człowiekiem i mrugałem oczami. Potem się na niego wydarłem:

— Co to za chory, zupełnie popieprzony test?!

— Zgadzam się z panem, że to wyjątkowo nieprzyjemny test i jeszcze raz pana przepraszam. Po prostu wykonuję swoją pracę i słucham poleceń, nic więcej.

— Boże Święty! — powiedziałem. — Czy zdaje sobie pan sprawę z tego, jak bliski byłem skręcenia pańskiego pieprzonego karku?

— Zdaję sobie z tego sprawę — odparł chłodnym, pełnym samokontroli tonem, który sugerował, że rzeczywiście wie, o czym mówię. — Mój OKP, który śledził stan pańskiego umysłu, dał mi znać tuż przed momentem, w którym prawdopodobnie by pan wybuchnął. Ale nawet gdybym nie usłyszał sygnału dźwiękowego, i tak wiedziałbym, kiedy to nastąpi. Zajmuję się tym od dłuższego czasu i wiem, czego mogę się spodziewać.

Wciąż starałem się opanować gniew.

— Robi to pan z każdym rekrutem? — zapytałem. — I jeszcze nikt pana nie zabił?

— Rozumiem, że pan o to pyta — odpowiedział. — Zostałem wybrany do prowadzenia tego badania z powodu drobnej budowy ciała; dzięki niej rekruci odnoszą wrażenie, że bez trudu mnie pokonają. Bardzo dobrze odgrywam rolę „małego złośliwego idioty”. W rzeczywistości bez trudu mogę powstrzymać rekruta, jeśli zajdzie taka potrzeba. Zwykle nie zachodzi. Tak jak powiedziałem, mam spore doświadczenie.

— To niezbyt miła praca — powiedziałem. W końcu udało mi się opanować i zacząć myśleć rozsądnie.

— To brudna robota, ale ktoś musi ją wykonać — powiedział drobny mężczyzna. — Moim zdaniem interesujące w niej jest to, że każdego rekruta doprowadza się do wybuchu w inny sposób. Ale ma pan rację. To bardzo stresujące zajęcie. Nie dla każdego.

— Założę się, że nie jest pan zbyt lubiany w knajpach — powiedziałem.

— Ludzie mówią, że jestem całkiem czarujący. Jeśli nie nastawiam się świadomie na wkurzanie ludzi, oczywiście. Panie Perry, my już skończyliśmy. Zapraszam do pokoju na prawo, tam odbędzie się pańska następna sesja szacunkowa.

— Mam nadzieję, że nie będą mnie tam próbowali znowu wkurzyć?

— Może się pan wkurzyć — powiedział drobny człowieczek. — Ale jeśli pan to zrobi, to na własną odpowiedzialność. Ten test przeprowadzamy tylko jeden raz.

Skierowałem się w stronę drzwi, ale zatrzymałem się w pół drogi.

— Wiem, że wykonywał pan swoją pracę — powiedziałem. — Ale jednak chcę, żeby pan to wiedział. Moja żona była cudowną osobą. Nie zasłużyła sobie na to, żeby w ten sposób posługiwać się pamięcią o niej.

— Wiem, że sobie na to nie zasłużyła, panie Perry — powiedział. — Wiem o tym.

Wyszedłem. W następnym pomieszczeniu bardzo miła młoda dama, na dodatek zupełnie naga młoda dama, chciała żebym opowiedział jej wszystko o imprezie, jaką rodzice wyprawili mi w dniu moich siódmych urodzin.


* * *

— Nie mogę uwierzyć, że pokazali nam ten film tuż przed kolacją — powiedziała Jesse.

— Nie przed kolacją — powiedział Thomas. — Kreskówka z Królikiem Bugsem była po kolacji. W każdym razie nie była taka zła.

— Chyba że zupełnie cię nie brzydzą filmy o chirurgii jamy brzusznej, panie doktorze. Ale resztę z nas trochę to zniesmaczyło — powiedziała Jesse.

— Czy to znaczy, że nie chcesz jeść swoich żeberek? — spytał Thomas, wskazując na jej talerz.

— Czy was też naga kobieta wypytywała na temat waszego dzieciństwa? — zapytałem.

— Mnie wypytywał mężczyzna — powiedziała Susan.

— Mnie kobieta — powiedział Harry.

— Mnie mężczyzna — powiedziała Jesse.

— Mnie kobieta — powiedział Thomas.

— Mnie mężczyzna — powiedział Alan.

Wszyscy naraz na niego spojrzeliśmy.

— Co? — powiedział Alan. — Jestem gejem.

— Jak myślicie, o co w tym chodziło? — zapytałem. — Mówię o nagiej osobie, nie o tym, że Alan jest gejem.

— Dzięki — oschle powiedział Alan.

— Próbują w ten sposób sprowokować konkretne reakcje, to wszystko — powiedział Harry. — Wszystkie dzisiejsze testy dotyczyły całkiem podstawowych intelektualnych i emocjonalnych sposobów reagowania, które są fundamentem większości kompleksów, wyższych uczuć i zdolności intelektualnych. Chcą się po prostu dowiedzieć jak reagujemy i myślimy na podstawowym, behawioralnym poziomie. Naga osoba miała oczywiście pobudzić naszą seksualność.

— Miałem na myśli to, jaki sens miało to całe wypytywanie nas o wspomnienia z dzieciństwa? — zapytałem. Harry wzruszył na to ramionami i powiedział:

— Czym byłby seks bez odrobiny poczucia winy?

— Ale tak naprawdę wkurzyło mnie to badanie, w czasie którego chcieli mnie wkurzyć — powiedział Thomas. — Przysięgam, że zamierzałem obić gębę temu gościowi. Powiedział, że Cubsi powinni zostać przeniesieni do drugiej ligi za to, że od dwóch stuleci ani razu nie zdobyli mistrzostwa.

— Moim zdaniem to brzmi całkiem rozsądnie — powiedziała Susan.

— Nawet nie zaczynaj — powiedział Thomas. — Bo zrobię wielkie bum-bum. Mówię wam, z Cubsami lepiej nie zadzierać.


* * *

Jeśli pierwszego dnia w badaniach ogólnie chodziło o poniżenie naszych zdolności intelektualnych, to drugiego dnia zajmowano się poniżaniem naszej sprawności, a właściwie braku naszej sprawności fizycznej.

— To jest piłka — powiedział jeden z Kolonialnych. — Proszę ją odbić.

Zrobiłem to i kazano mi przejść dalej. Obszedłem dookoła niewielką lekkoatletyczną bieżnię. Kazano mi przebiec krótki odcinek. Wykonałem parę prostych ćwiczeń z zakresu rytmiki. Grałem w grę wideo. Kazano mi strzelać z pistoletu świetlnego do pojawiającego się na ścianie celu. Pływałem (to mi się podobało; zawsze lubiłem pływać — dopóki moja głowa wystawała nad powierzchnię wody). Przez dwie godziny siedziałem z paroma innymi osobami w czymś w rodzaju pokoju relaksacyjnego, gdzie mogliśmy robić to, na co mieliśmy ochotę. Grałem trochę w bilard i rozegrałem jeden mecz ping-ponga. Boże dopomóż, grałem też w shuffleboard!

I ani razu się nawet nie spociłem.

— Co to do diabła ma być za armia? — spytałem Starych Pierdzieli w czasie lunchu.

— To ma pewien sens — powiedział Harry. — Wczoraj badali podstawy emocji i intelektu. Dzisiaj badają nasze podstawowe fizyczne uwarunkowania. Cały czas interesują ich fundamenty wyższych aktywności.

— Nie wydaje mi się, żeby ping-pong miał związek z wyższymi funkcjami fizycznej aktywności — powiedziałem.

— Koordynacja oczu i ręki — powiedział Harry. — Wyczucie czasu, precyzja ruchów.

— I nigdy nie wiesz, kiedy odbijesz paletką granat — wtrącił się Alan.

— Właśnie — powiedział Harry. — A co? Chciałbyś, żeby kazali nam biegać maraton? Wszyscy byśmy odpadli po pierwszym kilometrze.

— Mów za siebie, mięczaku — powiedział Thomas.

— Poprawię się — powiedział Harry. — Nasz przyjaciel Thomas dobiegłby do dziesiątego kilometra, a potem nastąpiłaby implozja jego serca. Jeśli wcześniej oczywiście nie dostałby kolki z przejedzenia.

— Nie bądź niemądry — powiedział Thomas. — Przecież każdy głupi wie, że przed biegiem trzeba się wzmocnić węglowodanami. Dlatego właśnie teraz pójdę po dokładkę fettuccine.

— Nie bierzesz dzisiaj udziału w maratonie, Thomas — powiedziała Susan.

— Dzień jest jeszcze młody — stwierdził Thomas.

— Słuchajcie — powiedziała Jesse. — Na dzisiaj nie mam już nic w harmonogramie, całą resztę dnia mam wolną. A jutro mam tylko jedną rzecz: „Ostateczne Fizyczne Udoskonalenie” od 06:00 do 12:00 i ogólne zebranie rekrutów o 20:00, po kolacji.

— Mój harmonogram też nie przewiduje dla mnie żadnych zajęć aż do jutra rana — powiedziałem. Szybkie spojrzenie na siedzących przy stole upewniło mnie, że oni też już na dzisiaj nic nie mają. — Więc co będziemy robić? — zapytałem. — W jaki sposób się zabawimy?

— Zawsze można przecież pograć w shuffleboard… — powiedziała Susan.

— Mam lepszy pomysł — powiedział Harry. — Ma ktoś jakieś plany na godzinę piętnastą?

Wszyscy przecząco pokręciliśmy głowami.

— Klawo — powiedział Harry. — Spotkamy się tutaj. Zaplanowałem dla Starych Pierdzieli zbiorową wycieczkę.


* * *

— Czy w ogóle mamy prawo tu być? — zapytała Jesse.

— Pewnie — powiedział Harry. — Czemu nie? A nawet jeśli nie mamy prawa, to co nam mogą zrobić? Tak naprawdę nie jesteśmy jeszcze żołnierzami. Nie mogą oficjalnie postawić nas przed sądem wojennym.

— Ale prawdopodobnie mogą nas wyrzucić przez śluzę powietrzną — powiedziała Jesse.

— Nie bądź niemądra — powiedział Harry. — To byłaby niepotrzebna strata świeżego powietrza.

Harry zaprowadził nas na pokład obserwacyjny w kolonialnej części statku. Nam, rekrutom, nigdy nie powiedziano wprawdzie wprost, że nie powinniśmy przebywać na pokładach kolonialnych, jednak nie powiedziano nam także, że możemy (albo powinniśmy) tam chodzić. Kiedy staliśmy tam w siedmioro, na opustoszałym pokładzie, czuliśmy się jak grupa uczniów na wagarach w sex-shopie z kabinami.

I w pewnym sensie tym właśnie byliśmy.

— W czasie naszych dzisiejszych zajęć gimnastycznych odbyłem małą pogawędkę z jednym z Kolonialnych — powiedział Harry. — I ten gość w trakcie rozmowy wspomniał, że „Henry Hudson” wykona swój skok dzisiaj o 15:35. Uznałem, że żadne z nas jeszcze nigdy nie widziało na własne oczy, jak taki skok wygląda, więc zapytałem go, skąd najlepiej będzie to widać. Powiedział, że stąd. Dlatego właśnie tu jesteśmy, zostały jeszcze… — Harry rzucił okiem na swój OKP — cztery minuty.

— Przepraszam, że to powiem — zaczął Thomas. — Zresztą będę się streszczał, bo nie chcę marnować waszego cennego czasu. Fettuccine było naprawdę świetne, ale moje jelita są innego zdania.

— W przyszłości nie musisz się dzielić z nami takimi informacjami, Thomas — powiedziała Susan. — Nie znamy się jeszcze na tyle dobrze.

— Wobec tego w jaki sposób zamierzacie mnie lepiej poznać? — zapytał Thomas. Nikomu nie chciało się odpowiadać na to pytanie.

— Czy ktoś wie, gdzie teraz jesteśmy? W jakim miejscu przestrzeni kosmicznej? — spytałem po dłuższej chwili ciszy.

— Wciąż w obrębie naszego układu słonecznego — odpowiedział Alan i wskazał na widok za oknem. — Można to stwierdzić, bo wciąż widać „nasze” konstelacje. Patrzcie, tam jest Orion. Jeśli oddalilibyśmy się na znaczną odległość, gwiazdy relatywnie zmieniłyby swoje położenie na niebie. Konstelacje rozciągnęłyby się i w końcu mogłyby się stać zupełnie nierozpoznawalne.

— A dokąd mamy przeskoczyć? — zapytała Jesse.

— Do systemu Feniksa — odpowiedział Alan. — Ale to nic wam nie powie, ponieważ „Feniks” to nazwa planety, nie gwiazdy. Gwiazdozbiór Feniksa widać tam. — Wskazał jedną z konstelacji. — Ale planeta o tej nazwie nie krąży wokół żadnej z gwiazd tego gwiazdozbioru. Jeśli dobrze pamiętam, Feniks znajduje się w gwiazdozbiorze Wilka, który znajduje się dalej na północ. — Wskazał inną, ledwo widoczną grupę gwiazd. — Ale i tak z tej odległości nie możemy zobaczyć tej gwiazdy.

— Dobrze znasz mapę nieba. — Z podziwem powiedziała Jesse.

— Dzięki — odpowiedział Alan. — Kiedy byłem młodszy, chciałem zostać astronomem. Ale astronomowie zarabiają marne grosze. Zostałem więc fizykiem teoretycznym.

— Dużo pieniędzy dostaje się za wymyślanie nowych cząstek subatomowych? — zapytał Thomas.

— Za to nie — odparł Alan. — Ale stworzyłem teorię, która pozwoliła firmie, w której pracowałem, stworzyć nowy sposób ograniczania zużycia energii okrętów wojennych. Według umowy dostałem jeden procent od zysków firmy: było to więcej, niż mogłem wydać. A możecie mi wierzyć, starałem się jak mogłem.

— Chyba przyjemnie jest być bogatym — stwierdziła Susan.

— Nie było tak źle — przyznał Alan. — Teraz, oczywiście, nie jestem już bogaty. Rezygnujesz z tego wszystkiego, kiedy się zaciągasz. Traci się też różne inne rzeczy. Na przykład już za minutę wszystkie moje wysiłki, żeby zapamiętać konstelacje południowej i północnej półkuli, okażą się straconym czasem. Tam, dokąd się udajemy nie będzie Oriona, Małej Niedźwiedzicy ani Kasjopei. Może to zabrzmieć głupio, ale całkiem możliwe jest, że bardziej będę tęsknił za gwiazdozbiorami, niż za pieniędzmi. Pieniądze zawsze można zarobić. Ale my już tutaj nie wrócimy. W tej chwili po raz ostatni widzę swoich starych przyjaciół.

Susan podeszła do Alana i objęła go jedną ręką. Harry spojrzał na swój OKP.

— Już pora — powiedział, i zaczął odliczanie. Kiedy wymówił słowo „jeden”, wszyscy spojrzeliśmy za okna.

Przeskok nie odbył się w jakiś szczególnie dramatyczny sposób. W jednej sekundzie patrzyliśmy na jeden, pełen gwiazd nieboskłon. W następnej patrzyliśmy już na inny. Gdybyś w tym momencie mrugnął, mógłbyś to przeoczyć. Na pierwszy rzut oka widać było, że to zupełnie obce niebo. Nie wszyscy z naszej siódemki mieli astronomiczną wiedzę Alana, ale większość spośród nas umiała na niebie odnaleźć Oriona i Wielką Niedźwiedzicę. Teraz nigdzie nie było ich widać; ich nieobecność, choć z pozoru tak subtelnej natury, miała w sobie jednak coś ostatecznego i bardzo znaczącego. Spojrzałem na Alana. Stał jak słup, trzymając Susan za rękę.

— Skręcamy — powiedział Thomas. Patrzyliśmy, jak „Henry Hudson” zmienia kurs, podczas gdy gwiazdy przesuwają się w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Nagle zawisł nad nami olbrzymi, błękitny łuk planety Feniks. A nad nim (albo pod nim, z naszego punktu widzenia) widać było stację kosmiczną. Była tak olbrzymia, tak masywna, i tak zatłoczona, że przez chwilę mogliśmy tylko gapić się na nią w milczeniu.

W końcu ktoś się odezwał. Ku zaskoczeniu wszystkich, była to Maggie.

— Spójrzcie tylko na to — powiedziała.

Wszyscy obróciliśmy się i spojrzeliśmy na nią. Wyglądała na zirytowaną.

— Nie jestem niemową — dodała. — Po prostu nie mówię zbyt wiele. To zasługuje na jakiś komentarz.

— No coś ty — powiedział Thomas, z powrotem odwracając się do okna. — Po takim komentarzu Stacja Kolonialna zaczyna przypominać stosik wymiocin.

— Ile statków widzisz? — Jesse zwróciła się do mnie.

— Nie wiem — odpowiedziałem. — Bardzo dużo. Może nawet setki. Nie wiedziałem, że w ogóle istnieje tyle statków kosmicznych.

— Gdyby ktokolwiek z nas wciąż uważał, że Ziemia stanowi centrum ludzkiego wszechświata — powiedział Harry. — To teraz miałby doskonałą okazję, żeby zmienić zdanie.

Staliśmy tak wszyscy i długo patrzyliśmy na widoczny za oknami nowy świat.


* * *

Mój OKP obudził mnie o 05:45, chociaż sam nastawiłem budzenie na 06:00. Ekran był podświetlony; widać było na nim ikonkę wiadomości z napisem PILNE. Kliknąłem na nią.


ZAWIADOMIENIE:

Między 06:00 a 12:00 wszyscy rekruci zostaną poddani procedurze ostatecznego fizycznego udoskonalenia. W celu zapewnienia porządku wszyscy rekruci są zobowiązani pozostać w swoich kabinach do czasu przybycia przedstawicieli UK, którzy będą eskortować ich na miejsce przeprowadzania procedury. Żeby zapewnić płynność tego procesu, drzwi poszczególnych kabin będą strzeżone począwszy od godziny 06:00. Pozostały czas proszę wykorzystać na załatwienie swoich osobistych spraw, takich jak korzystanie z toalet czy innych przestrzeni poza kabiną. Jeśli po godzinie 06:00 zajdzie potrzeba użycia toalety, proszę skontaktować się z pełniącym dyżur na pokładzie urzędnikiem UK za pomocą OKP.

Każdy zostanie zawiadomiony o dokładnej porze odbycia procedury z piętnastominutowym wyprzedzeniem; w oznaczonym czasie należy być ubranym i gotowym do wyjścia. Śniadanie nie zostanie dzisiaj podane; pozostałe posiłki zostaną podane o zwykłych porach.


W moim wieku nie trzeba mi dwa razy powtarzać, żebym się wysikał. Poszedłem do toalety, żeby to załatwić. Miałem nadzieję, że wezwą mnie raczej wcześniej niż później; żebym tylko nie musiał prosić o pozwolenie na ponowne wysikanie się.

Mój czas nadszedł ani nie za późno, ani nie za wcześnie. O 09:00 mój OKP zawiadomił mnie o tym fakcie, o 09:15 ktoś mocno zastukał w drzwi i męski głos wywołał mnie po nazwisku. Za drzwiami czekało na mnie dwóch Kolonialnych, dostałem pozwolenie na krótką wizytę w toalecie i poszedłem za nimi do znajomej poczekalni. Czekałem krótką chwilkę i poproszono mnie do gabinetu doktora Russella.

— Dobrze pana znów widzieć, panie Perry — powiedział, wyciągając rękę. Kolonialni, którzy mi towarzyszyli, wyszli przez któreś z drzwi.

— Proszę wejść do wnętrza urządzenia — zaordynował doktor Russell.

— Kiedy ostatnio to zrobiłem, wbił mi pan młotem do głowy tysiące kawałków metalu — powiedziałem — Chyba rozumie pan, że nie jestem specjalnie entuzjastycznie nastawiony do tego, żeby znowu wejść tam do środka.

— To zrozumiałe — powiedział doktor Russell. — Jednak dzisiaj wszystko odbędzie się bez bólu. Czas nas trochę nagli, więc, jeśli by pan mógł… — Wskazał na golemiczny posąg z pokrywą. Niechętnie wszedłem do środka.

— Jeśli poczuję choćby ukłucie, zamierzam pana uderzyć — ostrzegłem.

— Niech tak będzie — zgodził się i zamknął pokrywę urządzenia. Zauważyłem, że tym razem przykręcił ją do korpusu; w czasie pierwszej sesji tego nie zrobił. Może wziął na poważnie moje groźby?

— Panie Perry, proszę mi powiedzieć — spytał, kiedy już skończył przykręcać wieko. — Co pan myśli na temat tych paru ostatnich dni?

— To wszystko było niejasne i irytujące — powiedziałem. — Gdybym wiedział, że będzie się mnie tu traktować jak przedszkolaka, to prawdopodobnie wcale bym się nie zaciągnął.

— Bardzo wielu rekrutów tak mówi — powiedział doktor Russell. — Więc, jeśli pan pozwoli, mniej więcej wyjaśnię panu co chcieliśmy w ten sposób osiągnąć. Użyliśmy szeregu czujników z dwóch powodów. Po pierwsze, jak pan pewnie sam odgadł, monitorowaliśmy dzięki nim pracę pańskiego mózgu, podczas gdy posługiwał się pan jego podstawowymi funkcjami i doświadczał pewnych elementarnych emocji. Każdy ludzki mózg przetwarza informacje i doświadczenie mniej więcej w ten sam sposób, ale jednocześnie każda osoba używa w tym celu unikalnych, właściwych tylko jej ścieżek neuronowych; więc mózg działa w jej tylko właściwy sposób. Podobnie każda zdrowa ludzka dłoń ma pięć palców, ale każdy człowiek z osobna ma tylko sobie właściwe odciski palców. Można powiedzieć, że próbowaliśmy uzyskać właśnie coś w rodzaju „odcisków palców” pańskiego umysłu. Rozumie pan?

Przytaknąłem.

— To dobrze. Więc rozumie pan też, dlaczego przez ostatnie dwa dni kazaliśmy panu robić wszystkie te śmieszne i głupie rzeczy.

— Na przykład rozmawiać z nagą kobietą na temat mojego siódmego przyjęcia urodzinowego — powiedziałem.

— Dzięki tej rozmowie uzyskaliśmy wiele naprawdę użytecznych informacji — powiedział doktor Russell.

— Nie bardzo wyobrażam sobie jakich — powiedziałem.

— Informacji natury ściśle technicznej — zapewnił mnie doktor Russell. — W każdym razie ostatnie dwa dni pozwoliły nam dowiedzieć się, jakimi szlakami pański mózg przesyła bodźce nerwowe i przetwarza wszystko, co go stymuluje. I tę wiedzę będziemy mogli wykorzystać jako matrycę.

Nie zdążyłem zapytać, o jakiej matrycy mówił, bo doktor Russell kontynuował:

— Po drugie, szereg czujników nie tylko rejestrował pracę pańskiego mózgu. Jest on również w stanie na bieżąco transmitować przedstawienia aktywności w pańskim mózgu. Można także ująć to w inny sposób; ten szereg czujników może na pewną odległość przesłać pańską świadomość. To ważne, ponieważ w przeciwieństwie do innych procesów psychicznych, świadomość nie może zostać zarejestrowana. Musi się odbyć coś, co można nazwać przekazem na żywo.

— Przekazem? — zapytałem.

— Przekazem albo transferem — powiedział doktor Russell.

— Pozwoli pan, że spytam: o czym pan do diabła mówi? — powiedziałem ostrzej. Doktor Russell tylko się uśmiechnął.

— Panie Perry — powiedział. — Kiedy zaciągał się pan do armii, myślał pan, że znów uczynimy pana młodym, prawda?

— To prawda — odpowiedziałem. — Wszyscy tak myślą. Nie można prowadzić wojny z wojskiem złożonym ze starych ludzi, a jednak wy pozwalacie im się zaciągać. Musicie więc mieć jakiś sposób, żeby przywrócić im młodość.

— W jaki sposób pana zdaniem to robimy? — zapytał doktor Russell.

— Nie wiem — odpowiedziałem. — Terapia genowa. Klonowane części zamienne. Wyrzucacie w jakiś sposób stare części i wsadzacie nowe.

— Ma pan w połowie rację — powiedział doktor Russell. — Rzeczywiście stosujemy terapię genową i klonowane wymienniki. Z tym, że nie wyrzucamy nic, oprócz pana.

— Nie rozumiem — powiedziałem. Zrobiło mi się bardzo zimno. Poczułem, że rzeczywistość wymyka mi się spod stóp.

— Pańskie ciało jest bardzo stare, panie Perry. Jest stare i nie będzie działać już zbyt długo. Nie ma sensu próba ocalenia go lub usprawnienia. To się po prostu nie opłaca, ciało i tak się starzeje, nawet części zamienne nie spowodują, że zacznie działać jak nowe. Nie da się powstrzymać procesu starzenia się ludzkiego ciała. Więc pozbywamy się go. Pozbywamy się całego ciała. Zostawiamy tylko tę jedyną część pana, która nie zaczęła się rozpadać — pański umysł, pańską świadomość, pańskie poczucie samego siebie.

Doktor Russell podszedł do drzwi, za którymi wcześniej zniknęli Kolonialni, i mocno w nie zastukał. Potem znów odwrócił się do mnie.

— Proszę się dobrze przyjrzeć swojemu ciału, panie Perry — powiedział. — Ponieważ zaraz się pan z nim pożegna. Przenosi się pan w inne miejsce.

— Dokąd się przenoszę, doktorze Russell? — zapytałem, z trudem wymawiając słowa z powodu suchości w ustach.

— Przenosi się pan tutaj — powiedział, i otworzył drzwi.

Do gabinetu znowu weszli tamci dwaj Kolonialni. Jeden z nich prowadził przed sobą wózek inwalidzki, na którym ktoś siedział. Obróciłem głowę, żeby lepiej widzieć. I zacząłem się trząść.

To byłem ja.

Pięćdziesiąt lat temu.

Piąty

— A teraz niech się pan rozluźni i uspokoi — powiedział doktor Russell.

Kolonialni dowieźli młodszego mnie do drugiego z urządzeń i zaczęli umieszczać jego ciało w środku. To ciało, on, ja — czymkolwiek to było — nie stawiało oporu; równie dobrze mogliby umieszczać we wnętrzu posągu człowieka pogrążonego w śpiączce. Albo trupa. Byłem zafascynowany tym widokiem. I przerażony. Cichy głosik w mojej głowie powiedział, że gdybym przed wejściem tutaj nie poszedł do toalety, to teraz na pewno miałbym już mokre spodnie.

— Jak… — zacząłem, i zamilkłem. Miałem zbyt sucho w ustach, żeby mówić. Doktor Russell powiedział coś do jednego z Kolonialnych, który wyszedł i po chwili wrócił z małym kubkiem wody. Doktor Russell trzymał kubek, kiedy piłem; to dobrze, bo chyba nie byłbym w stanie go utrzymać. Kiedy piłem, mówił do mnie:

— Słowo „jak” zwykle rozpoczyna dwa oczywiste w tym momencie pytania. Po pierwsze: Jak stworzyliście młodszą wersję mnie? Otóż dziesięć lat temu pobraliśmy od pana materiał genetyczny i za jego pomocą stworzyliśmy dla pana nowe ciało. — Odsunął kubek od moich ust.

— Klona — powiedziałem.

— Nie — odpowiedział doktor Russell. — Nie do końca. Pańskie DNA zostało mocno zmodyfikowane. Najbardziej rzucającą się w oczy różnicę może pan zobaczyć na własne oczy; proszę spojrzeć na skórę pańskiego nowego ciała.

Spojrzałem znów na tamtego i zdałem sobie sprawę z tego, że zszokowany ujrzeniem młodszej wersji mnie samego nie dostrzegłem oczywistej, widocznej na pierwszy rzut oka różnicy.

— On jest zielony — powiedziałem.

— Chciał pan chyba powiedzieć, że to pan jest zielony — powiedział doktor Russell. — To znaczy będzie pan za jakieś pięć minut. To była odpowiedź na pierwsze z zaczynających się od słówka „jak” pytań. Drugie pytanie brzmi: Jak zamierzacie mnie tam przenieść? — Wskazał na mojego zielonoskórego doppelgangera. — A odpowiedź na to pytanie już panu po części podałem: dokonamy transferu pańskiej świadomości.

— W jaki sposób? — zapytałem.

— Przechwycimy przedstawienie aktywności pańskiego mózgu, które jest monitorowane przez szereg czujników i prześlemy je — a zarazem pana — tam. Przez ostatnie dwa dni zebraliśmy zespół wzorcowych informacji na temat działania pańskiego mózgu i dzięki temu mogliśmy przygotować dla pańskiej świadomości nowy mózg; więc kiedy pana tam prześlemy, wszystko będzie wyglądać podobnie. Przedstawiam panu uproszczoną wersję tego procesu, w rzeczywistości jest daleko bardziej skomplikowany. Ale w tym momencie nie mamy więcej czasu. Teraz musimy pana podłączyć.

Doktor Russell zaczął manewrować ramieniem, na końcu którego znajdowała się „filiżanka”. Odruchowo zacząłem odsuwać głowę w drugą stronę, więc przestał i powiedział:

— Tym razem nie będziemy w pana nic wkładać, panie Perry. Czasza iniekcyjna została zastąpiona wzmacniaczem sygnału. Nie ma się czego obawiać.

— Przepraszam — powiedziałem, i ustawiłem głowę we właściwej pozycji.

— Nie ma pan za co przepraszać — powiedział doktor Russell i założył czaszę wzmacniacza na moją głowę. — Znosi pan to lepiej, niż większość rekrutów. Facet przed panem kwiczał jak zarzynana świnia, a potem zemdlał. Musieliśmy dokonać transferu w czasie, kiedy był nieprzytomny. Obudzi się młody, zielony i bardzo, bardzo zdezorientowany. Proszę mi wierzyć, jest pan bardzo dzielny.

Uśmiechnąłem się i spojrzałem na ciało, które wkrótce miało być mną.

— A gdzie jego czasza? — zapytałem.

— On tego nie potrzebuje — powiedział doktor Russell i zaczął stukać w swój OKR — Tak jak powiedziałem, to ciało zostało znacznie zmodyfikowane.

— To brzmi złowrogo — powiedziałem.

— Poczuje pan tę różnicę, kiedy będzie pan w środku. — Doktor Russell skończył pisać na swoim OKP i znów odwrócił się do mnie. — Okay, jesteśmy gotowi. Teraz powiem panu, co stanie się dalej, jeśli pan pozwoli.

— Proszę — powiedziałem.

Odwrócił ekran OKP w moją stronę.

— Kiedy nacisnę ten przycisk — wskazał jeden z widocznych na ekranie przycisków. — Szereg czujników zacznie transmitować aktywność pańskiego mózgu do wzmacniacza. Kiedy zostanie stworzona wystarczająco dokładna mapa aktywności pańskiego mózgu, podłączę to urządzenie do wyspecjalizowanego komputerowego banku danych. W tym samym czasie zostanie utworzone takie samo połączenie z pańskim nowym mózgiem. Kiedy połączenia okażą się kompatybilne, prześlemy pańską świadomość tam, do nowego mózgu. Potem zamkniemy połączenie i już — będzie pan w nowym mózgu i nowym ciele. Jakieś pytania?

— Czy ta procedura czasem zawodzi? — zapytałem.

— To jest pytanie, które musiał pan zadać — stwierdził doktor Russell. — A odpowiedź na nie brzmi: tak. Czasem, bardzo, bardzo rzadko, coś może pójść nie tak. Ale zdarza się to naprawdę rzadko. Robię to już od dwudziestu lat, dokonałem tysięcy zabiegów przekazu, i straciłem tylko jedną pacjentkę. Ta kobieta miała rozległy udar mózgu w czasie dokonywania transferu. Jej wzorce mózgowe stały się chaotyczne i świadomość nie została przesłana. Wszyscy inni przeszli przez to z powodzeniem.

— Więc właściwie dopóki nie umrę, będę żył — powiedziałem.

— Ujął pan to w dość interesujący sposób. Ale tak, ma pan rację.

— Po czym można poznać, że transfer świadomości się dokonał?

— My dowiemy się stąd — doktor Russell postukał palcem bok swojego OKR — A także od pana, kiedy nam pan to powie. Proszę mi wierzyć, będzie pan wiedział, kiedy dokona pan transferu.

— Skąd pan może to wiedzieć? — zapytałem. — Robił to pan kiedyś? Poddał się pan transferowi?

— Prawdę mówiąc, tak. — Z uśmiechem odpowiedział doktor Russell. — Robiłem to już dwa razy.

— Ale nie jest pan zielony — stwierdziłem.

— Od chwili wykonania drugiego transferu. Nie musi pan być zielony przez resztę swojego życia — powiedział, prawie smutnym głosem, i znów spojrzał na ekran swojego OKP. — Obawiam się, że musimy skończyć tę miłą pogawędkę, panie Perry, ponieważ po panu muszę dokonać jeszcze transferu paru rekrutów. Czy jest pan gotowy?

— Nie, do diabła, nie jestem gotowy — powiedziałem. — Jestem tak przerażony, że kiszki zaraz wywrócą mi się na lewą stronę.

— Więc spytam inaczej — powiedział doktor Russell. — Czy jest pan mimo wszystko gotowy przez to przejść?

— O Boże, tak — odparłem.

— Więc do dzieła — powiedział doktor Russell i dotknął ekranu swojego OKP.

We wnętrzu posągu coś głucho zabrzęczało, jakby włączył się tam jakiś mechanizm. Spojrzałem pytająco na doktora Russella.

— To wzmacniacz — powiedział. — Ta część zabiegu potrwa mniej więcej minutę.

Chrząknąłem potakująco i spojrzałem na nowego mnie. Spoczywał nieruchomo we wnętrzu swojego posągu; jak woskowa figura, którą ktoś pokolorował na zielono w czasie procesu odlewania. Wyglądał jak ja przed wieloma laty — właściwie wyglądał lepiej od dawnego mnie. Pół wieku temu nie byłem najbardziej wysportowanym młodzieńcem na świecie. Ten nowy ja miał muskulaturę wyczynowego pływaka. I świetne, gęste włosy na głowie.

Nie umiałem sobie wyobrazić tego, że to ciało miałoby być moim ciałem.

— Mamy pełną rozdzielczość — powiedział doktor Russell. — Otwieram połączenie. — Napisał coś na ekranie swojego OKP.

Poczułem lekki wstrząs i nagle w moim mózgu jakby otworzył się przestronny, pełen pogłosu pokój.

— O ho, ho — powiedziałem.

— Zjawisko echokabiny? — zapytał doktor Russell. Przytaknąłem. — To komputerowy bank danych — powiedział. — Pańska świadomość doświadcza drobnego przesunięcia pomiędzy tam i tutaj. Nie ma powodu do obaw. Okay, otwieram połączenie pomiędzy nowym ciałem a komputerowym bankiem danych. — Znów dotknął ekranu OKP.

Po drugiej stronie gabinetu moje nowe ciało otworzyło oczy.

— Ja to zrobiłem — powiedział doktor Russell.

— On ma kocie oczy — powiedziałem.

— Pan ma kocie oczy — stwierdził doktor Russell. — Oba połączenia są czyste i pozbawione zakłóceń. Teraz zacznę dokonywać transferu. Poczuje się pan troszkę zdezorientowany. — Stuknął palcem w ekran OKP — i poczułem, że spadam…

w dóóóóóóóóóóóóóóóół

(miałem wrażenie, jakby przygniótł mnie jakiś wielki, ciężki materac)

i wszystkie moje wspomnienia uderzyły mnie w twarz jak nagle wyrosły przede mną

ceglany mur

krótki przebłysk chwili, w której stoję przed ołtarzem

patrząc na Kathy idącą kościelną nawą

widzę jak przydeptuje skraj swojej ślubnej sukni

co na chwilę zaburza rytm jej kroków

ale po chwili z wdziękiem wraca do właściwego rytmu

i śmieje się do mnie jakby mówiła

tak jakby to miało mnie powstrzymać

*następne mgnienie przeszłości z kathy gdzie do cholery położyłam wanilię a potem

brzęk miski uderzającej o kafle kuchennej podłogi*

(cholera jasna kathy)

A potem znów jestem sobą. Trochę kręci mi się w głowie, kiedy w dwojaki sposób patrzę na gabinet doktora Russella; jednocześnie patrzę na jego twarz i na tył jego głowy. Myślę sobie, cholera, to świetna sztuczka, i mam wrażenie, jakbym pomyślał to w stereo.

I nagle uderza mnie, że jestem w dwóch miejscach naraz.

Uśmiecham się i widzę, jak jednocześnie uśmiech pojawia się na twarzy mojego starego i nowego ciała.

— Właśnie łamię wszystkie prawa fizyki — mówię do doktora Russella używając dwóch par ust.

— Już jest pan w środku — mówi doktor i znów dotyka ekranu swojego cholernego OKP.

I wtedy znów jestem już tylko jednym sobą.

Tym drugim sobą. Wiem to, ponieważ nie wpatruję się już w tego nowego siebie. Patrzę na starego mnie.

A on patrzy na mnie, jakby wiedział, że właśnie stało się coś naprawdę dziwnego.

Jego spojrzenie zdaje się mówić: Nie jestem już dłużej potrzebny.

A potem zamyka oczy.


* * *

— Panie Perry — powiedział doktor Russell, potem powiedział to jeszcze raz i lekko klepnął mnie w policzek.

— Tak — powiedziałem. — Jestem tutaj. Przepraszam.

— Jak brzmi pańskie pełne imię i nazwisko, panie Perry?

Musiałem przez chwilę nad tym pomyśleć, potem odpowiedziałem:

— John Nicholas Perry.

— Kiedy są pańskie urodziny?

— Dziesiątego czerwca.

— Jak się nazywał pański wychowawca w drugiej klasie?

Spojrzałem doktorowi Russellowi prosto w oczy i powiedziałem:

— Chryste, człowieku, przecież nie pamiętałem tego nawet wtedy, kiedy byłem jeszcze w swoim starym ciele.

Doktor Russell uśmiechnął się i powiedział:

— Witam w nowym życiu, panie Perry. Przeszedł pan przez to bez najmniejszych problemów, wręcz śpiewająco. — Odryglował drzwi posągu i na oścież odchylił pokrywę. — Może pan już wyjść.

Położyłem moje dłonie — moje zielone dłonie — na brzegu urządzenia i przechyliłem się do przodu. Postawiłem na ziemi prawą stopę i lekko się zachwiałem. Doktor Russell przysunął się i podtrzymał mnie.

— Musi pan uważać — powiedział. — Przez jakiś czas był pan starym człowiekiem. Trochę czasu będzie się pan przyzwyczajał do posługiwania się młodym ciałem.

— Co pan ma na myśli? — zapytałem.

— No cóż — powiedział. — Przede wszystkim może się pan wyprostować.

Miał rację. Byłem lekko przygarbiony (dzieciaki, pijcie swoje mleko). Wyprostowałem się i zrobiłem kolejny krok do przodu. I jeszcze jeden. To była dobra wiadomość — wciąż pamiętałem, jak się chodzi. Szczerzyłem się jak jakiś uczniak, kiedy tak przemierzałem gabinet.

— Jak się pan czuje? — zapytał doktor Russell.

— Czuję się młodo — odparłem z lekką radością w głosie.

— Nic dziwnego — zauważył doktor Russell. — Biologiczny wiek tego ciała to dwadzieścia lat. W rzeczywistości jest młodsze, ale w ciągu paru dni pomożemy mu podrosnąć.

Dla próby podskoczyłem w miejscu i poczułem się, jakbym przebył połowę drogi dzielącej mnie od Ziemi.

— Jestem za młody nawet na to, żeby móc się upić — powiedziałem.

— W sensie wewnętrznym wciąż ma pan siedemdziesiąt pięć lat — powiedział doktor Russell.

Przestałem podskakiwać i podszedłem do mojego starego ciała, które wciąż spoczywało we wnętrzu posągu. Wyglądało na smutne i wymięte jak stara walizka. Wyciągnąłem dłoń i dotknąłem swojej starej twarzy. Była ciepła, poczułem powiew oddechu. Wzdrygnąłem się.

— Ono wciąż żyje — powiedziałem, odsuwając się od niego.

— Jego mózg jest martwy — szybko powiedział doktor Russell. — Wszystkie pańskie funkcje poznawcze dokonały transferu. Kiedy tak się stało, wyłączyłem jego mózg. Działa teraz na autopilocie; oddycha i pompuje krew, ale to wszystko. I to też jedynie na jakiś czas. Pozostawione samemu sobie, umrze w ciągu paru dni.

Znów zbliżyłem się do swojego starego ciała.

— Co się z nim stanie? — zapytałem.

— Zachowamy je, choć tylko przez krótki czas — odpowiedział doktor Russell. — Panie Perry, nie chcę pana ponaglać, ale pora już, żeby wrócił pan do swojej kabiny, żebym mógł zająć się pozostałymi rekrutami. Czeka nas dzisiaj jeszcze dużo transferów.

— Mam parę pytań na temat tego ciała — powiedziałem.

— Jest na ten temat broszura — powiedział doktor Russell. — Przesłałem ją na pański OKP.

— Ojej, dzięki — powiedziałem.

— Nie ma za co — odparł doktor Russell i skinął w stronę Kolonialnych. — Ci ludzie odprowadzą pana do kabiny. Jeszcze raz gratuluję.

Podszedłem do Kolonialnych i ruszyliśmy do wyjścia. W połowie drogi zatrzymałem się i powiedziałem:

— Proszę chwilę zaczekać, zapomniałem o czymś.

Podszedłem do swojego starego ciała, które wciąż spoczywało we wnętrzu posągu. Spojrzałem na doktora Russella i powiedziałem:

— Muszę to otworzyć.

Skinął głową Otworzyłem pokrywę i wyciągnąłem lewą dłoń swojego starego ciała. Zdjąłem z jej serdecznego palca prostą, złotą obrączkę i wsunąłem ją na serdeczny palec mojej lewej dłoni. Potem ująłem swoją starą twarz w swoje nowe dłonie.

— Dziękuję — powiedziałem. — Dziękuję ci za wszystko.

I wyszedłem z Kolonialnymi.


NOWY TY

Przedstawienie twojego nowego ciała, dla rekrutów Kolonialnych Sił Obrony przygotowane przez pracowników Kolonialnego Instytutu Genetyki Stosowanej.

Dwa wieki doświadczeń w budowie lepszych ciał!


[Tak wyglądała tytułowa strona broszury informacyjnej, która czekała na mnie na moim OKP. Oprócz tego tekstu widniała na niej ilustracja będąca nawiązaniem do słynnego studium ludzkiego ciała autorstwa Leonarda da Vinci, tylko zamiast tamtego długowłosego kolesia pośrodku diagramu znajdował się zielony człowiek. Wyobraźcie to sobie. Ale idźmy dalej.]


Właśnie otrzymałeś od Kolonialnych Sił Obrony swoje nowe ciało. Gratulujemy! Twoje nowe ciało powstało w wyniku wieloletnich udoskonaleń dokonywanych przez naukowców i inżynierów Kolonialnego Instytutu Genetyki Stosowanej; jest optymalnie dopasowane do spełniania wymagań służby w szeregach KSO. Ten dokument ma umożliwić pobieżne wprowadzenie w funkcjonowanie i właściwości twojego nowego ciała, udziela też odpowiedzi na pytania najczęściej zadawane przez rekrutów na temat ich nowych ciał.


TO CIAŁO JEST NIE TYLKO NOWE — JEST TAKŻE LEPSZE

Na pewno zauważyłeś zielony odcień skóry twojego nowego ciała. Nie jest to cecha natury jedynie kosmetycznej. Twoja nowa skóra (ChloroDerm™) zawiera chlorofil, który zaopatruje twoje ciało w dodatkowe źródło energii, a także optymalizuje zużycie przez twój organizm zarówno tlenu, jak i dwutlenku węgla. W wyniku czego będziesz mógł z większą, zawsze odświeżalną energią, dłużej i lepiej wypełniać swoje obowiązki służbowe w szeregach KSO! To tylko pierwsze z udoskonaleń, jakie możesz znaleźć w swoim ciele. Oto parę kolejnych:

□ Tkanka twojej dotychczasowej krwi została zastąpiona przez SprytnąKrew™ — rewolucyjny system, który czterokrotnie zwiększa zdolność przenoszenia tlenu, a jednocześnie chroni twoje ciało przed chorobami zakaźnymi, toksynami i śmiercią z powodu upływu krwi!

□ Opatentowana przez nas technologia OkoKota™ daje ci niezwykłą możność widzenia — żeby w nią uwierzyć, musisz ją zobaczyć na własne oczy! Wzmożone widzenie skotopowe i zwielokrotniona rozdzielczość czopka siatkówki dają ci lepszą rozdzielczość postrzegania, niż jest to możliwe w wypadku wszelkich naturalnie ewoluujących organizmów. Specjalnie zaprojektowane wzmacniacze światła pozwolą ci widzieć w skrajnie niedoświetlonych miejscach.

□ Nasz NiezwykłyZmysł™ — zestaw udoskonaleń postrzegania zmysłowego, pozwoli ci dotykać, czuć, słyszeć i smakować jak nigdy dotąd; podobnie nasze rozszerzenia sieci układu nerwowego i optymalizacja jego połączeń rozszerzą zasięg twojej percepcji w zakresie wszystkich zmysłów. Odczujesz różnicę już pierwszego dnia!

□ Jak bardzo silny chcesz być? Technologia MocnaPięść™, która wzmacnia naturalną siłę mięśni i skraca czas reakcji, umożliwi ci bycie silniejszym i szybszym niż możesz sobie wyobrazić — wzmożenie sity i szybkości reakcji jest tak znaczące, że prawo nie zezwala Kolonialnemu Instytutowi Genetyki Stosowanej na sprzedaż tej technologii instytucjom i podmiotom cywilnym. Dla was, rekruci, to tylko pierwszy krok do rozwoju zdolności!

□ Nigdy nie będziesz już poza zasięgiem! Nigdy nie stracisz swojego komputera o nazwie MózGościu™, ponieważ umieszczono go we wnętrzu twojego mózgu. Nasz zastrzeżony Adaptatywno-Wspomagający Interfejs będzie z tobą współpracował, więc możesz korzystać z twojego MózGościa™ w wybrany przez siebie sposób. Twój MózGościu™ służy także do koordynacji nieorganicznych technologii twojego nowego ciała, takich jak SprytnaKrew™. Ludzie służący w KSO w pełni zawierzają temu technologicznemu arcydziełu — podobnie będzie z tobą.


BUDOWANIE LEPSZEJ WERSJI CIEBIE

Bez wątpienia zadziwi cię, do czego twoje nowe ciało jest zdolne. Ale czy nie zaciekawiło cię, w jaki sposób zostało stworzone? Może zainteresuje cię fakt, że twoje ciało jest ostatnim z serii nowoczesnych, udoskonalonych ciał zaprojektowanych przez Kolonialny Instytut Genetyki Stosowanej. Stosując naszą ściśle zastrzeżoną technologię zaadoptowaliśmy zarówno genetyczną informację pobraną od innych gatunków istot rozumnych, jak i ostatnie osiągnięcia mikrorobotyki — wszystko to, by ulepszyć twoje nowe ciało. To była ciężka praca, ale będziesz zadowolony, że podjęliśmy ten wysiłek!

Od pierwszych udoskonaleń, które wprowadziliśmy w życie prawie dwa wieki temu, stopniowo posuwaliśmy nasze prace do przodu. Pierwsze zmiany i udoskonalenia sprawdzaliśmy na modelach komputerowych, które symulowały skutki wprowadzenia poszczególnych ulepszeń do ludzkiego organizmu. Sprawdzone w ten sposób, testowaliśmy następnie na modelach biologicznych. Dopiero po wyżej opisanym wielokrotnym przetestowaniu włączaliśmy wybrane udoskonalenia do ostatecznego projektu budowy ciała, integrując je z pobieranymi od rekrutów „startowymi” próbkami DNA. Wszystko to pozwala nam mieć pewność, że każde z udoskonaleń ciała jest bezpieczne i sprawdzone; zaprojektowane po to, by stworzyć lepszego ciebie!


NAJCZĘSTSZE PYTANIA DOTYCZĄCE TWOJEGO NOWEGO CIAŁA

1. Czy moje nowe ciało ma swoje własne firmowe imię?

Tak! Twoje nowe ciało jest znane jako XII Seria Obrońcy, model „Herkules”. Technicznie znane jest jako KIGS/KSO Model 12, Korekta 1. 2. 11. To ciało przeznaczone jest jedynie do użytku Kolonialnych Sił Obrony. Dodatkowo, każdy model ciała ma swój własny numer, przeznaczony na potrzeby służb naprawczych. Każdy może go odczytać za pomocą swojego MózGościa™. Bez obaw, na co dzień dalej możecie posługiwać się swoim dotychczasowym imieniem!

2. Czy moje nowe ciało będzie się starzeć?

Ciało z Serii Obrońcy zostało zaprojektowane w ten sposób, by zapewnić KSO optymalną sprawność przez całe operatywne życie. W tym celu na poziomie genetycznym umieszczono w nim nowoczesne techniki regeneracyjne, które mają przeciwdziałać wpisanej w naturę rzeczy entropii. Przy zachowaniu podstawowego rygoru naprawczego, twoje nowe ciało będzie pozostawać w świetnej formie tak długo, jak będziesz się nim posługiwać. Przekonasz się, że wszelkie zranienia i niesprawności zostaną szybko naprawione — w razie czego wrócisz do pełnej formy w mgnieniu oka!

3. Czy mogę przekazać te niezwykłe udoskonalenia swoim dzieciom?

Nie. Twoje ciało i jego biologiczne i technologiczne systemy składowe są patentową własnością Kolonialnego Instytutu Genetyki Stosowanej i nie mogą być przekazywane bez jego pozwolenia. Ponadto, z powodu daleko idących udoskonaleń Serii Obrońcy, DNA tego modelu nie jest już genetycznie kompatybilne z materiałem genetycznym niezmodyfikowanych jednostek ludzkich.

Wykazano również, że krzyżowanie się osobników Serii Obrońcy prowadzi do niekompatybilności groźnych na każdym etapie życia płodu. Dodatkowo KSO ustaliły, że przekazywanie materiału genetycznego jest nieistotne dla służących w ich szeregach ludzi; wobec czego wszystkie modele Obrońcy są wysterylizowane, chociaż naturalnie dostępny im, powiązany z rozmnażaniem aparat funkcjonalny i zmysłowy pozostał nienaruszony.

4. Martwią mnie teologiczne implikacje wynikające z posiadania przeze mnie nowego ciała. Co powinienem zrobić?

Chociaż zarówno Kolonialny Instytut Genetyki Stosowanej, jak i KSO nie zajęły żadnego oficjalnego stanowiska w sprawie teologicznych bądź psychologicznych konsekwencji transferu świadomości z jednego ciała do drugiego, rozumiemy jednak, że dla wielu spośród rekrutów może to stanowić źródło wielu problemów i wątpliwości. W skład każdego z transportów rekrutów wchodzą przedstawiciele duchowieństwa reprezentujący większość spośród głównych ziemskich systemów religijnych, jak również doświadczeni w udzielaniu pomocy psychologicznej terapeuci. Zainteresowanych zachęcamy do odszukania ich i przedyskutowania z nimi interesujących was kwestii.

5. Na jak długo pozostanę w moim nowym ciele?

Ciała Serii Obrońcy zostały zaprojektowane na potrzeby użytkowe KSO; jak długo pozostaniesz w szeregach KSO, tak długo będziesz mógł cieszyć się możliwością korzystania z technologicznych i biologicznych udoskonaleń tego nowego ciała. Kiedy zakończysz służbę w KSO, zostaniesz wyposażony w nowe, niezmienione ludzkie ciało powstałe z twojego własnego DNA.


Cały personel Kolonialnego Instytutu Genetyki Stosowanej składa ci serdeczne gratulacje z okazji otrzymania nowego ciała! Wiemy, że w czasie trwania twojej służby w szeregach Kolonialnych Sił Obrony będzie ci ono dobrze służyć. Dziękujemy za twoją pełną poświęcenia służbę w obronie kolonii — a teraz zacznij cieszyć się… Twoim Nowym Ciałem!


Odłożyłem OKP, podszedłem do umywalki i spojrzałem w lustro na moją nową twarz.

Nie można było nie zauważyć oczu. Moje stare ciało miało brązowe oczy — dokładnie szaro-brązowe, ale z interesującymi złotymi cętkami. Kathy nieraz powtarzała mi, że takie cętki innego koloru na tęczówce były po prostu jedynie fragmentami tkanki tłuszczowej. Miałem więc przetłuszczone oczy.

Ale jeśli tamte były przetłuszczone, to te były wręcz otyłe. Były złote od źrenicy aż do samego brzegu, dopiero za nim ich kolor blednął w stronę szarości. Obrzeże tęczówki było szmaragdowe; w stronę źrenic wyciągały się kolce w tym kolorze. Same źrenice były zwężone, prawdopodobnie dzięki zawieszonej nad lustrem lampce. Wyłączyłem lampkę z nad lustra i główne światło; jedynym źródłem światła w kabinie była teraz świecąca dioda mojego OKP. Moje stare oczy nigdy nie dałyby sobie rady z takim oświetleniem.

Moje nowe oczy przystosowywały się tylko przez chwilę. W pomieszczeniu było prawie zupełnie ciemno, ale mogłem wyraźnie dostrzec każdy ze znajdujących się w nim przedmiotów. Podszedłem z powrotem do lustra i spojrzałem w nie; moje źrenice były rozszerzone jak u kogoś, kto przedawkował atropinę. Włączyłem lampkę nad lustrem i obserwowałem, jak moje źrenice zwężają się w imponującym tempie.

Zdjąłem ubranie i po raz pierwszy tak naprawdę uważnie przyjrzałem się swojemu nowemu ciału. Moje pierwsze, przelotne wrażenie okazało się słuszne; byłem w doskonałej formie, wyglądałem jak po porządnym tunningu. Przesunąłem dłonią po klatce piersiowej i płaskim jak deska brzuchu. Nigdy w życiu nie miałem tak doskonale atletycznej budowy. Nie miałem zielonego pojęcia jak im się udało to osiągnąć. W jaki sposób z flakowatego dwudziestolatka, którym byłem, udało im się stworzyć takie cudo. Potem zastanawiałem się przez chwilę, czy możliwe jest odwrócenie tego procesu i powrót do oryginalnej, flakowatej formy. Miałem nadzieję, że nie. Spodobał mi się ten nowy ja.

Och, i od rzęs aż do stóp byłem zupełnie pozbawiony włosów.

Zupełnie. Nie miałem ani jednego zbędnego włoska. Nie miałem włosów na rękach, plecach (nie po raz pierwszy w życiu, hm), ani w okolicach części intymnych. Dotknąłem skóry na piersiach, żeby sprawdzić, czy nie ma na niej kłującego meszku odrastającego zarostu — była gładka jak pupa niemowlęcia. Albo jak moja pupa, teraz. Spojrzałem w dół na swój zestaw; prawdę mówiąc bez włosów wyglądał trochę… samotnie. Włosy na głowie miałem gęste, miały nieokreślony brązowy kolor. To akurat nie zmieniło się od mojej poprzedniej inkarnacji.

Wyciągnąłem dłoń przed siebie, żeby przyjrzeć się barwie mojej skóry. Miała odcień jasnozielony, ale niezbyt jaskrawy; to dobrze, pomyślałem, nie chciałbym wyglądać jak butelka absyntu. Kolor całego ciała był jednolity, jedynie sutki i czubek mojego penisa były trochę ciemniejsze; zachowano więc rozmieszczenie natężenia barwy przy zmianie tonacji kolorystycznej. Zauważyłem tylko, że moje żyły były stosunkowo lepiej widoczne i na dodatek szarawe. Jakiegokolwiek koloru była SprytnaKrew™, na pewno nie była krwistoczerwona. Ubrałem się.

Mój OKP wydał przenikliwy dźwięk. Wziąłem go do ręki. Czekała tam na mnie wiadomość:

Masz już teraz dostęp do swojego systemu komputerowego MózGościu™. Chciałbyś go teraz aktywować? Na ekranie widać było przyciski podświetlone jako TAK i NIE. Nacisnąłem TAK.

Nagle usłyszałem głęboki, mocny i jednocześnie łagodny głos dochodzący znikąd. Prawie wyskoczyłem ze swojej nowej zielonej skóry.

— Cześć! — powiedział głos. — Właśnie połączyłeś się ze swoim wewnętrznym komputerem MózGościem, z opatentowanym Adaptatywno-Wspomagającym Interfejsem! Nie przejmuj się! Dzięki zaawansowanej integracji MózGościa głos, który teraz słyszysz jest generowany bezpośrednio w odpowiedzialnych za słuch centrach twojego mózgu.

Świetnie, pomyślałem. Teraz mam w głowie jeszcze jeden głos.

— Po krótkiej sesji wprowadzającej będziesz mógł w każdej chwili wyłączyć głos. Zaczniemy od paru opcji, między którymi będziesz mógł wybierać odpowiadając „tak” lub „nie”. W tym momencie twój MózGościu chciałby, żebyś wypowiedział słowa „tak” i „nie” w wybranych momentach; tak, by mógł nauczyć się rozpoznawać te odpowiedzi. Tak więc kiedy będziesz gotowy, wypowiedz słowo „tak”. Możesz je wypowiedzieć w wybranej przez siebie chwili.

Głos zamilkł. Zawahałem się, byłem trochę zdezorientowany.

— Proszę powiedz teraz „tak” — powtórzył głos.

— Tak! — powiedziałem, trochę nerwowo.

— Dziękuję, że powiedziałeś „tak”. Teraz proszę powiedz „nie”.

— Nie — powiedziałem, i przyszło mi do głowy, że MózGościu™ mógłby pomyśleć, że powiedziałem „nie” odmawiając spełnienia jego życzenia, wkurzyć się i za karę usmażyć mi mózg we własnym sosie.

— Dziękuję, że powiedziałeś „nie” — powiedział głos, pozwalając sobie na pewną literalność. — W miarę naszej współpracy nauczysz się, że nie musisz werbalizować tych poleceń, by twój MózGościu mógł na nie odpowiedzieć. Jednak na początku dla komfortu komunikacyjnego prawdopodobnie będziesz chciał je werbalizować. W tym momencie masz możliwość kontynuowania kanałem audio, lub przełączenia się na tekstowy interfejs. Czy wolisz teraz przełączyć komunikator na tekstowy interfejs?

— Boże, tak! — powiedziałem.

Będziemy kontynuować za pomocą interfejsu tekstowego, linijka tekstu o tej treści pojawiła się zawieszona dokładnie pośrodku mojego pola widzenia. Tekst był doskonale skontrastowany z tym, na co akurat patrzyłem. Obróciłem głowę i tekst pozostał dokładnie pośrodku, jedynie kontrast uległ zmianie w celu zachowania doskonałej czytelności. To było niesamowite.

Wskazane jest, byś podczas wstępnej sesji tekstowej pozostał w pozycji siedzącej w celu uniknięcia uszkodzenia ciała — napisał MózGościu. Usiądź proszę. Usiadłem.

W czasie wstępnej sesji z MózGościem™, wygodniej ci będzie komunikować się werbalizując. By pomóc MózGościowi™ w rozumieniu twoich pytań, nauczymy teraz twojego MózGościa™ rozumienia twojego głosu w praktyce. Proszę odczytaj na głos następujące głoski. W polu mojego widzenia wyświetliła się lista głosek. Przeczytałem je zaczynając od prawej strony. Potem MózGościu kazał przeczytać pewną ilość krótkich zdań. Zrobiłem to.

Dziękuję, napisał MózGościu. Twój MózGościu™ będzie teraz w stanie orientować się w brzmieniu twego głosu. Chciałbyś teraz nadać osobisty charakter twojemu MózGościowi™?

— Tak — odpowiedziałem.

Dla wielu użytkowników wygodne jest nadanie ich MózGościowi™ imienia innego niż MózGościu™. Czy chciałbyś teraz nadać swojemu MózGościowi nowe imię?

— Tak — powiedziałem.

Proszę wymów teraz imię jakie chciałbyś nadać swojemu MózGościowi™.

— Dupek — powiedziałem.

Wybrałeś imię „Dupek”, napisał MózGościu, o dziwo bezbłędnie. Musisz jednak być świadomym tego, że wielu spośród rekrutów wybrało to imię dla swojego MózGościa™. Chciałbyś wybrać inne imię?

— Nie — odpowiedziałem. Byłem dumny z tego, że tak wielu spośród moich współtowarzyszy czuło do swoich MózGościów to samo, co ja.

Twój MózGościu™ jest od teraz Dupkiem, napisał MózGościu. Jeśli będziesz chciał, możesz w przyszłości zmienić to imię. Teraz musisz wybrać frazę dostępu, która aktywuje Dupka. Chociaż Dupek jest aktywny przez cały czas, to odpowiada tylko wtedy, kiedy zostanie aktywowany. Wybierz proszę krótką frazę. Dupek sugeruje frazę „Aktywuj Dupka”, ale możesz wybrać inną. Proszę wymów teraz twoją frazę aktywacji.

— Hej, Dupku — powiedziałem.

Wybrałeś frazę „Hej, Dupku.” Proszę powtórz ją dla potwierdzenia. Zrobiłem to. Potem poprosił mnie o wybranie frazy dezaktywacyjnej. Wybrałem (oczywiście) „Spadaj, Dupku.”

Czy chcesz, żeby Dupek odnosił się do siebie w pierwszej osobie?

— Jak najbardziej — powiedziałem.

Jestem Dupek.

— Pewnie, że jesteś.

Czekam na twoje polecenia albo pytania.

— Czy jesteś inteligentny? — zapytałem.

Zostałem wyposażony w naturalny procesor językowy i inne systemy by móc rozumieć pytania, komentarze i udzielać odpowiedzi, co często stwarza pozory występowania inteligencji, szczególnie po podłączeniu się do większych sieci komputerowych. Jednak naturalnie systemy MózGościów™ nie wykazują się samoistną inteligencją. Ta odpowiedź, na przykład, została wygenerowana automatycznie. To jedno z częściej zadawanych pytań.

— W jaki sposób mnie rozumiesz?

W tym momencie rozwoju naszej współpracy odpowiadam na twój głos. Kiedy mówisz monitoruję twój mózg i uczę się tego, jaki rodzaj aktywności mózgu występuje, kiedy chcesz się ze mną połączyć. Za jakiś czas nie będziesz musiał mówić, a ja i tak będę mógł cię zrozumieć. Z czasem możesz się także nauczyć posługiwania się mną bez używania dźwiękowych bądź wizualnych znaków.

— Co umiesz robić? — zapytałem.

Mam szeroki zasięg umiejętności. Chciałbyś zobaczyć sformatowaną listę?

— Poproszę — powiedziałem.

Przed moimi oczami pojawił się długi wykaz. Żeby przejrzeć listę podkategorii, wybierz główną kategorię i powiedz „Rozszerz [kategorię]”. Żeby aktywować kategorię do działania powiedz proszę „Otwórz [kategorię]”.

Przeczytałem całą listę. Najwyraźniej nie było zbyt wielu rzeczy, których ten mały Dupek nie byłby w stanie zrobić. Mógł wysyłać wiadomości do innych rekrutów. Mógł ściągać raporty. Mógł odtwarzać muzykę i wideo. Można było na nim grać w gry. Mógł przywoływać z systemu dowolne dokumenty. Mógł przechowywać niewyobrażalne ilości danych. Mógł dokonywać kompleksowych kalkulacji. Mógł diagnozować fizyczne dolegliwości i zalecać odpowiednie leki. Mógł utworzyć lokalną sieć pomiędzy członkami wybranej grupy użytkowników MózGościów. Mógł dokonywać natychmiastowych tłumaczeń setek ludzkich i pozaziemskich języków. Mógł nawet dostarczyć wizualnej informacji na temat każdego z użytkowników MózGościów. Włączyłem tę ostatnią opcję. Z trudem rozpoznałem siebie samego. Trudno było się spodziewać, że rozpoznam kogokolwiek z pozostałych Starych Pierdzieli. Ogólnie jednak taki siedzący w głowie Dupek mógł się okazać całkiem użyteczny.

Usłyszałem, że ktoś z zewnątrz próbuje otworzyć moje drzwi. Spojrzałem na nie.

— Hej, Dupku — powiedziałem. — Która jest godzina?

Jest teraz 12:00, napisał Dupek. Spędziłem prawie półtorej godziny na pogawędce z mieszkańcem mojej głowy. Dość tego; byłem gotowy na spotkanie z prawdziwymi ludźmi.

— Spadaj, Dupku — powiedziałem.

Do widzenia, napisał Dupek. Tekst zniknął, kiedy tylko go przeczytałem.

Ktoś zapukał do drzwi. Podszedłem, żeby je otworzyć. Myślałem, że to Harry; ciekaw byłem jak teraz wygląda.

Wyglądał jak powalająca brunetka z ciemnozieloną oliwkową skórą i nogami do samej ziemi.

— Ty nie jesteś Harrym — stwierdziłem, bezdennie głupio.

Brunetka zmierzyła mnie uważnym spojrzeniem z dołu do góry.

— John? — odezwała się w końcu.

Przez chwilę patrzyłem na nią jak sroka w gnat, po czym dopasowałem imię do postaci; jeszcze zanim przed oczami mignęła mi jak duch wygenerowana przez Dupka plakietka identyfikatora.

— Jesse — powiedziałem.

Kiwnęła potakująco. Ja wciąż gapiłem się na nią bez słowa. Otworzyłem usta, żeby coś powiedzieć. Chwyciła mnie za głowę i pocałowała tak mocno, że wpadliśmy do wnętrza mojej kabiny. Kiedy osuwaliśmy się na podłogę udało jej się jeszcze celnym kopniakiem zamknąć za nami drzwi. Zrobiło to na mnie wrażenie.

Zdążyłem już zapomnieć jak łatwo i szybko młody człowiek może mieć erekcję.

Szósty

Zdążyłem też zapomnieć ile razy z rzędu młody człowiek może mieć erekcję.


* * *

— Nie zrozum tego źle — powiedziała Jesse, leżąc na mnie po tym, jak skończyliśmy trzeci (!) raz. — Ale nie pociągasz mnie aż tak bardzo.

— Dzięki bogu — powiedziałem. — Gdyby było inaczej, starłabyś mnie do małego, czerwonego węgielka.

— Nie bierz tego do siebie — powiedziała Jesse. — Bardzo cię lubię. Nawet przed… — Poruszyła ręką, próbując znaleźć właściwe określenie odmładzającej transplantacji całego ciała. — … przemianą, byłeś inteligentny, miły i zabawny. Jak dobry przyjaciel.

— Aha — odparłem. — Zwykle mówi się „zostańmy przyjaciółmi” tylko po to, żeby zapobiec seksowi.

— Po prostu nie chciałabym, żebyś miał na temat naszej relacji jakieś złudzenia.

— Mam wrażenie, że chodzi ci o to, jak to jest zostać w magiczny sposób przeniesionym do dwudziestoletniego ciała, i być tym tak podekscytowanym, że uprawianie dzikiego seksu z pierwszą napotkaną osobą staje się czymś w rodzaju imperatywu.

Jesse wpatrywała się we mnie przez chwilę, a potem wybuchła śmiechem.

— Tak! Dokładnie o to mi chodzi. Chociaż w moim wypadku zrobiłam to z drugą napotkaną osobą. No wiesz, mam przecież współlokatorkę.

— No właśnie, jak Maggie po przemianie? — Mój boże! — zakrzyknęła Jesse. — Przy niej wyglądam jak wyrzucony na plażę wieloryb.

Przesunąłem dłońmi po jej bokach i powiedziałem:

— Bardzo urodziwy wyrzucony na plażę wieloryb.

— Wiem o tym! — powiedziała Jesse, nagle poderwała się i usiadła na mnie okrakiem. Podniosła ręce i skrzyżowała je za głową, jeszcze bardziej uwypuklając i tak zadziwiająco duże i jędrne piersi. Poczułem na sobie promieniujące gorąco jej krocza. Poczułem, że chociaż jeszcze nie mam erekcji, to zaraz będę ją mieć.

— No spójrz tylko na mnie — powiedziała, chociaż patrzyłem na nią bez przerwy odkąd usiadła. — Wyglądam fantastycznie. Nie mówię tego z próżności. Po prostu nigdy w życiu nie wyglądałam tak dobrze. Nawet po części.

— Jakoś trudno mi w to uwierzyć — powiedziałem.

Chwyciła swoje piersi i skierowała ich sutki w stronę mojej twarzy.

— Widzisz je? — zapytała, i poruszyła lewą z nich. — W prawdziwym życiu ta była o miseczkę mniejsza od tej, a i tak była za duża. Całe życie bolały mnie plecy, od momentu dojrzewania płciowego do końca. A one były tak jędrne być może przez jeden tydzień mojego życia, kiedy miałam trzynaście lat. Może.

Sięgnęła ręką w dół, chwyciła moje dłonie i położyła je na swoim doskonale płaskim brzuchu.

— Nigdy nie miałam takiego brzucha — powiedziała. — Zawsze miałam tutaj trochę tłuszczyku, nawet przed urodzeniem dzieci. Po urodzeniu drugiego… no cóż, powiedzmy, że gdybym zachciała mieć trzecie, to miałoby tutaj — poklepała się po brzuchu — dwupokojowe mieszkanie.

Przesunąłem dłonie do tyłu, chwyciłem ją za pośladki i spytałem:

— A co z nimi?

— Waga ciężka — powiedziała Jesse i roześmiała się. — Byłam dużą dziewczynką mój przyjacielu.

— Bycie dużą dziewczynką to nie żadna zbrodnia — stwierdziłem. — Kathy też była z tych większych. I zawsze mi się to podobało.

— Wtedy nie stanowiło to dla mnie większego problemu — powiedziała. — Zbytnie przejmowanie się sprawami ciała jest głupie. Ale z drugiej strony, nie oddałabym tego ciała za tamto. — Prowokacyjnie przesunęła dłońmi po całym ciele — Teraz cała jestem sexy! — powiedziała chichocząc i odrzuciła głowę do tyłu. Zaśmiałem się.

Jesse pochyliła się nade mną i zaczęła uważnie mi się przyglądać.

— Te kocie oczy strasznie mnie fascynują — powiedziała. — Ciekawa jestem czy rzeczywiście tworząc je użyli prawdziwego kociego DNA. No wiesz, czy zmieszali nasze DNA z kocim. Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby być po części kotem.

— Myślę, że nie użyli prawdziwego kociego DNA — powiedziałem. — Bo nie wykazujemy innych kocich cech.

Jesse z powrotem usiadła wyprostowana.

— Na przykład jakich? — zapytała.

— No cóż — zacząłem, pozwalając swoim dłoniom błądzić po jej piersiach. — Po pierwsze, samce kotów mają kolce na penisach.

— Spadaj — powiedziała Jesse.

— To święta prawda — powiedziałem. — Te kolce stymulują samice i pobudzają je do owulacji. Sprawdź to sobie, jeśli nie wierzysz. W każdym razie tutaj nie ma żadnych kolców. Myślę, że zauważyłabyś, gdyby były.

— To jeszcze niczego nie dowodzi — powiedziała Jesse, i nagle przesunęła tylną część swojego ciała do tyłu, a przednią do przodu; teraz znowu leżała na mnie. — Może po prostu nie robiliśmy tego na tyle mocno, żeby te kolce mogły się wysunąć — powiedziała szczerząc się złowieszczo.

— Wyczuwam w tym nutkę wyzwania — powiedziałem.

— Ja też coś poczułam — powiedziała, i zaczęła się na mnie wiercić.


* * *

— O czym myślisz? — spytała mnie Jesse, później.

— Myślę o Kathy — powiedziałem. — I o tym, jak często leżałem z nią tak, jak teraz leżę z tobą.

— To znaczy… na dywanie — powiedziała Jesse, uśmiechając się.

Klepnąłem ją lekko w czoło.

— Nie o to mi chodziło. Myślałem o wspólnym leżeniu po seksie, o rozmawianiu ze sobą i cieszeniu się swoim towarzystwem. Robiliśmy to także wtedy, kiedy po raz pierwszy rozmawialiśmy o zaciągnięciu się.

— Dlaczego wtedy zacząłeś o tym rozmawiać? — zapytała Jesse.

— Nie ja zacząłem — powiedziałem. — Kathy zaczęła. To były moje sześćdziesiąte urodziny. Byłem zdołowany tym, że się starzeję. Więc zaproponowała, żebyśmy się oboje zaciągnęli, kiedy nadejdzie nasz czas. Trochę mnie to zaskoczyło. Zawsze byliśmy raczej antymilitarystycznie nastawieni. Protestowaliśmy nawet przeciwko Wojnie Subkontynentalnej, kiedy było to niezbyt dobrze widziane.

— Wielu ludzi protestowało przeciw tej wojnie — stwierdziła Jesse.

— No tak, ale my protestowaliśmy naprawdę. Potem w mieście stało się to prawdę mówiąc tematem wielu żartów.

— Więc w jaki sposób uzasadniła wasze zaciągnięcie się do Kolonialnej Armii?

— Powiedziała, że nie była przeciwna wojsku i wojnie jako takim; była przeciw temu wojsku i tej wojnie. Powiedziała, że ludzie mają prawo się bronić, i że wszechświat jest prawdopodobnie pełen różnych przerażających zagrożeń. A poza tymi szlachetnie brzmiącymi powodami, wymieniła jeszcze jeden, bardziej osobistej natury — powiedziała, że do tego wszystkiego znowu będziemy młodzi.

— Ale i tak nie moglibyście razem się zaciągnąć — powiedziała Jesse. — Chyba, że bylibyście dokładnie w tym samym wieku.

— Była o rok młodsza ode mnie — powiedziałem. — Wspomniałem wtedy o tym; powiedziałem, że jeśli wstąpię do armii, zostanę oficjalnie uznany za zmarłego, nie będziemy już małżeństwem i nie wiadomo, czy kiedykolwiek jeszcze się zobaczymy.

— Co odpowiedziała?

— Powiedziała, że to tylko techniczne szczegóły. Że znowu mnie odnajdzie i zaciągnie do ołtarza, jak już raz to zrobiła. I zrobiłaby to, jestem pewien. W tych sprawach była jak niedźwiedzica.

Jesse oparła głowę na łokciu, spojrzała mi w oczy i powiedziała:

— Przykro mi, że to nie ona jest tutaj z tobą, John.

— W porządku — odpowiedziałem z uśmiechem. — Po prostu od czasu do czasu tęsknię za swoją żoną, to wszystko.

— Doskonale to rozumiem — powiedziała Jesse. — Ja też tęsknię za mężem.

Spojrzałem na nią zdziwiony.

— Myślałem, że zostawił cię dla młodszej kobiety, a potem zatruł się jedzeniem?

— Tak było, zasłużył sobie na to, żeby zwymiotować własne flaki — powiedziała Jesse. — Nie tęsknię za tym konkretnym mężczyzną, tęsknię za mężem jako takim. Miło jest mieć kogoś, z kim się jest i będzie. Miło jest być zamężną.

— Miło jest być żonatym — potwierdziłem.

Jesse przytuliła się do mnie i objęła ramieniem moją pierś.

— To też jest miłe, oczywiście. Od pewnego czasu tego nie robiłam.

— Nie leżałaś na podłodze?

— Nie. — Teraz to ona szturchnęła mnie w głowę. — Chociaż, właściwie też. Nie leżałam tak z kimś po seksie. Ani nie uprawiałam seksu. Nawet nie chcesz wiedzieć od jak dawna tego nie robiłam.

— Pewnie, że chcę.

— Drań. Od ośmiu lat.

— Nic dziwnego, że skoczyłaś na mnie ledwo mnie zobaczyłaś — powiedziałem.

— A żebyś wiedział — odparowała Jesse. — Wszystko przez to, że masz taką wygodną kabinę.

— Najważniejsze jest miejsce, jak mawiała moja matka.

— Miałeś dziwną matkę — powiedziała Jesse. — Ej, suko, która jest teraz godzina?

— Co?! — zapytałem.

— Mówiłam do tego głosu w mojej głowie — wytłumaczyła.

— Niezłe mu nadałaś imię — stwierdziłem.

— A jak nazwałeś swój głos?

— Dupek.

Jesse pokiwała głową.

— Może mu pasować. Suka mówi mi, że właśnie minęła szesnasta. Do kolacji mamy jeszcze dwie godziny. Wiesz, co to znaczy?

— Nie wiem. Myślę, że cztery razy to moja górna granica, nawet kiedy jestem młody i super udoskonalony.

— Uspokój się, chodziło mi o to, że mamy dość czasu na drzemkę.

— Mam przynieść koc?

— Nie bądź głupi. Nie będę spała na dywanie tylko dlatego, że przedtem uprawiałam na nim seks. Masz świetną koję. Zamierzam spać na niej.

— Więc będę musiał się zdrzemnąć sam?

— Wynagrodzę ci to — powiedziała Jesse. — Przypomnij mi o tym, kiedy się obudzę.

Przypomniałem jej. A właściwie to ona mi przypomniała.


* * *

— Cholera jasna — powiedział Thomas siadając do stołu z tacą tak wypełnioną jedzeniem, że cudem udało mu się ją donieść bez wypadku. — Wszyscy wyglądamy zbyt dobrze, by mogły to oddać słowa.

Miał rację. Stare Pierdziele po transferze przeszły zadziwiającą przemianę. Thomas, Harry i Alan wyglądali jak męscy modele; z naszej czwórki ja byłem najbrzydszy, a wyglądałem — no cóż, wyglądałem dobrze. Jeśli chodzi o kobiety, Jesse wyglądała powalająco, Susan nawet bardziej, a Maggie, szczerze mówiąc, wyglądała jak jakaś bogini. Patrzenie na nią aż sprawiało ból.

Patrzenie na nas wszystkich mogło sprawiać ból. W tym dobrym, związanym z miłymi zawrotami głowy i pełnym podniecenia oszołomieniu sensie. Parę dobrych minut spędziliśmy po prostu wpatrując się w siebie nawzajem. Nie tylko my tak robiliśmy. Kiedy rozejrzałem się po mesie, nie dostrzegłem w niej ani jednego brzydkiego człowieka. Było to jednocześnie przyjemne i drażniące.

— To niemożliwe — ni stąd, ni zowąd Harry zwrócił się do mnie. — Też się rozejrzałem i myślę, że za cholerę nie ma takiej możliwości, żeby ci wszyscy ludzie wyglądali tak dobrze, kiedy po raz pierwszy byli w tym wieku.

— Mów za siebie, Harry — powiedział Thomas. — Niezależnie od wszystkiego uważam, że teraz jestem odrobiną mniej atrakcyjny, niż kiedy byłem żółtodziobem.

— Teraz znowu jesteś żółtodziobem, i to na dodatek zielonoskórym — powiedział Harry. — I nawet jeśli pominiemy Thomasa Wątpliwego…

— Codziennie będę płakał przed lustrem — zapowiedział Thomas.

— … to trzeba uznać za prawie niemożliwe to, żebyśmy wszyscy byli kiedyś tacy doskonali. Zapewniam was, że nie wyglądałem tak dobrze w wieku dwudziestu lat. Byłem gruby. Miałem straszny trądzik. I zaczynałem już łysieć.

— Przestań — powiedziała Susan. — Zaczynam się podniecać.

— A ja próbuję jeść — powiedział Thomas.

— Teraz mogę się z tego śmiać, bo teraz wyglądam tak — powiedział Harry, przesuwając dłońmi po ciele, jakby prezentował tegoroczny model. — Ale powiem wam, że ten nowy ja ma niewiele wspólnego z tym poprzednim mną.

— Mówisz o tym tak, jakby cię to martwiło — powiedział Alan.

— Bo trochę mnie to martwi — przyznał Harry. — No wiecie przecież, nie będę się zapierał rękami i nogami. Ale kiedy ktoś daje mi w prezencie konia, to zwykle zaglądam mu w zęby. Dlaczego wszyscy wyglądamy tak dobrze?

— Mamy dobre geny — stwierdził Alan.

— Pewnie — przyznał Harry. — Ale czyje? Nasze? Czy jakiś zlepek genów wytworzony w jakimś laboratorium?

— Po prostu wszyscy jesteśmy teraz w świetnej formie — powiedziała Jesse. — Sama mówiłam przedtem Johnowi, że to ciało wygląda dużo lepiej, niż moje prawdziwe ciało wyglądało kiedykolwiek.

Nagle odezwała się Maggie:

— Też tak uważam. Mówiąc „moje prawdziwe ciało” mam na myśli „moje stare ciało”. Bo czuję się tak, jakby to ciało nie było naprawdę moje.

— Jest twoje, siostro — powiedziała Susan. — Przecież wciąż musisz nim sikać.

— I to mówi kobieta, która krytykowała mnie za zbytnią wylewność — powiedział Thomas.

— Z tą świetną formą chodzi mi o to, że podczas gdy wzmacniali nasze mięśnie i sprawność, poświęcili też trochę czasu na wzmocnienie innych walorów.

— Zgoda — powiedział Harry. — Ale to nie tłumaczy tego, dlaczego to zrobili.

— Żeby nas ze sobą związać — powiedziała Maggie.

Wszyscy spojrzeli na nią, jakby mówili: Patrzcie kto wychodzi ze skorupy!

— Uszczypnij mnie, Susan — powiedziała Maggie a Susan wyszczerzyła zęby w uśmiechu. — Słuchajcie, to jedna z prostszych zasad psychologii człowieka: bardziej skłonni jesteśmy lubić ludzi, których uważamy za atrakcyjnych. Na dodatek wszyscy w tym pomieszczeniu są dla siebie obcymi ludźmi, nawet my. I nie ma zbyt wielu sposobów, żeby nas ze sobą powiązać. Tworząc nas atrakcyjnymi dla siebie nawzajem, chciano nas ze sobą powiązać; już teraz, albo dopiero w czasie szkolenia.

— Nie bardzo widzę, w jaki sposób miałoby to pomóc armii, jeśli będziemy zbyt zajęci ukradkowym posyłaniem sobie miłosnych spojrzeń, by móc walczyć — powiedział Thomas.

— Nie w tym rzecz — stwierdziła Maggie. — Atrakcyjność seksualna ma tu drugorzędne znaczenie. Chodzi raczej o szybkie wytworzenie więzi zaufania i oddania. Ludzie instynktownie ufają i chcą pomóc tym, których uważają za atrakcyjnych; niezależnie od seksualnego pożądania. Dlatego właśnie prezenterzy telewizyjni są zawsze atrakcyjni. Dlatego atrakcyjni ludzie mają zawsze lżej w szkole.

— Ale teraz wszyscy jesteśmy atrakcyjni — powiedziałem. — W kraju zamieszkałym przez niezwykle atrakcyjnych ludzi, ktoś zaledwie dobrze wyglądający mógłby mieć ciężkie życie.

— Zresztą nawet teraz niektórzy z nas wyglądają lepiej od pozostałych — powiedział Thomas. — Za każdym razem kiedy patrzę na Maggie, czuję jakby ktoś wysysał cały tlen z pomieszczenia, w którym się znajdujemy. Bez obrazy, Maggie.

— Nie zamierzam się obrażać — powiedziała Maggie. — Podstawą takiego rozumowania jest założenie, że w przyszłości nie będziemy myśleć o tym, jacy w danej chwili dla siebie jesteśmy, tylko o tym, jacy byliśmy dla siebie wcześniej. Wszystko to przy założeniu, że trzeba nas powiązać ze sobą w krótkim czasie, a właśnie chyba o to w tym wszystkim chodzi.

— Sugerujesz, że nie brakuje ci tlenu kiedy patrzysz na mnie? — Susan zwróciła się do Thomasa.

— To nie miało nikogo obrazić — powiedział Thomas.

— Przypomnę to sobie, kiedy będę cię dusić — powiedziała Susan. — Skoro już mówimy o braku tlenu.

— Hej, wy dwoje, przestańcie ze sobą flirtować — powiedział Alan i zwrócił się do Maggie. — Myślę, że masz rację co do tej atrakcyjności. Ale zapomniałaś o osobie, która dla każdego z nas jest najbardziej atrakcyjna, do której jesteśmy najbardziej przywiązani: o nas samych. Na dobre czy na złe, ciała, w których teraz jesteśmy, dla nas samych pozostają obce. Poza tym, że jestem zielony, i mam w głowie komputer o imieniu „Ciemniak”… — Zamilkł i spojrzał na nas wszystkich. — Chwileczkę, a wy jakie nadaliście imiona swoim MózGościom?

— Dupek — powiedziałem.

— Suka — powiedziała Jesse.

— Chujownia — powiedział Thomas.

— Półmózg — powiedział Harry.

— Szatan — powiedziała Maggie.

— Złotko — powiedziała Susan. — Najwyraźniej tylko ja polubiłam swojego MózGościa.

— Bo prawdopodobnie tylko tobie nie przeszkadzał głos nagle odzywający się w twojej głowie — powiedział Alan. — Ale mówiłem o czym innym. Nagłe odmłodzenie i poważne zmiany fizyczne i mechaniczne, w sposób oczywisty odbijają się na psychice człowieka. Nawet, jeśli jesteśmy zadowoleni z tego, że znowu jesteśmy młodzi — a ja na przykład jestem — wciąż pozostajemy wyobcowani wobec naszych nowych wcieleń. Uczynienie nas atrakcyjnymi dla nas samych jest jednym ze sposobów osadzenia nas w tej nowej sytuacji.

— Mamy do czynienia z naprawdę podstępnymi i perfidnymi ludźmi — stwierdził Harry ze złowrogą nieodwołalnością w głosie.

— Oj, rozchmurz się Harry — powiedziała Jesse i dała mu lekkiego kuksańca. — Jesteś jedyną osobą jaką znam, która chciałaby przemienić bycie młodym i seksownym w jakąś ciemną konspirację.

— A więc uważasz, że jestem seksowny? — zapytał Harry.

— Kochanie, jesteś jak marzenie… — powiedziała Jesse i posłała mu powłóczyste spojrzenie.

— Po raz pierwszy w tym stuleciu ktoś powiedział do mnie coś takiego. Okay, pani mnie kupiła.


* * *

Mężczyzna, który stał pod sceną pełnego rekrutów kinoteatru był sprawdzonym w boju weteranem. Nasze MózGoście poinformowały nas, że służył w Kolonialnych Siłach Obrony przez czternaście lat i brał udział w paru bitwach, których nazwy nic nam teraz nie mówiły, ale bez wątpienia w przyszłości miały się stać nam znajome. Ten człowiek bywał w wielu odległych zakątkach wszechświata, spotykał istoty innych rozumnych ras i natychmiast je zabijał. Wyglądał najwyżej na dwadzieścia trzy lata.

— Dobry wieczór, rekruci — zaczął, kiedy wszyscy zajęli swoje miejsca. — Jestem podpułkownik Bryan Higgee. Do końca tej podróży będę waszym oficerem przełożonym. Praktycznie rzecz biorąc, nie będzie to miało większego znaczenia; ponieważ przez najbliższy tydzień, aż do chwili naszego przybycia na Beta Pyxis III, zostanie wam wydany tylko jeden prawdziwy rozkaz. Jednak pozwoli to wam przypomnieć, że od tej pory podlegacie regulaminom i zasadom stosowanym w Kolonialnych Siłach Obrony. Macie teraz nowe ciała, a wraz z tymi nowymi ciałami idzie w parze nowa odpowiedzialność.

— Pewnie jesteście ciekawi waszych nowych ciał. Tego, jakie mają możliwości, jaki poziom stresu mogą wytrzymać i tego, jak możecie je wykorzystać służąc w Kolonialnych Siłach Obrony. Odpowiedzi na wszystkie z tych pytań poznacie wkrótce, kiedy tylko zaczniecie swoje szkolenie na Beta Pyxis III. W tym momencie jednak, naszą główną troską jest to, żebyście poczuli się komfortowo w waszych nowych ciałach.

— Dlatego też wydaję wam tylko jeden rozkaz, obowiązujący aż do końca podróży: Bawcie się dobrze.

Rozkaz wywołał na widowni szmer prowadzonych półgłosem rozmów i parę urywanych wybuchów śmiechu. Pomysł nakazywania dobrej zabawy był w zabawny sposób sprzeczny ze zdrowym rozsądkiem. Podpułkownik Higgee odpowiedział na to smutnym uśmiechem.

— Rozumiem, że jest to dość niecodzienny rozkaz. Ale różne formy zabawy przy użyciu nowych ciał mogą wam pomóc lepiej poznać wasze nowe zdolności i przyzwyczaić się do nich. Kiedy zaczniecie szkolenie od początku będzie się od was wymagać maksymalnej sprawności. Nie ma mowy o metodzie stopniowego rozwoju — nie ma na to czasu. Wszechświat jest wymagającym i niebezpiecznym miejscem. Wasze szkolenie będzie krótkie i trudne. Nie możemy sobie pozwolić na to, żebyście nie czuli się komfortowo we własnych ciałach.

— Rekruci, najbliższy tydzień możecie uważać za rodzaj mostu łączącego wasze dawne życie z nowym. W tym czasie, który bez wątpienia uznacie za zbyt krótki, możecie używać waszych nowych ciał, przeznaczonych do użytku wojskowego, do rozkoszowania się przyjemnościami, których zażywaliście jako cywile. Przekonacie się, że „Henry Hudson” jest pełen możliwości rekreacji i aktywności, które uwielbialiście na Ziemi. Korzystajcie z nich. Przyzwyczajajcie się do pracy z waszymi nowymi ciałami. Poznajcie ich potencjał i sprawdźcie, czy potraficie poznać granice ich możliwości.

— Panie i panowie, spotkamy się jeszcze na ostatecznej odprawie przed rozpoczęciem przez was szkolenia. Do tej pory — bawcie się jak najlepiej. Bez zbytniej przesady można powiedzieć, że chociaż życie w szeregach Kolonialnych Sił Obrony może wam wynagrodzić wiele trudów, to teraz być może po raz ostatni będziecie mogli zupełnie beztrosko używać waszych nowych ciał. Radzę wam wykorzystać ten czas w mądry sposób. Radzę wam się zabawić. To wszystko; możecie się rozejść.


* * *

Wszyscy zupełnie poszaleliśmy.

Zacznijmy, oczywiście, od seksu. Niezbyt rygorystycznie dbano o dobór partnerów, każdy robił to z każdym, w tak wielu zakamarkach statku, że nie starczyłoby miejsca, żeby je wszystkie wymienić. Po pierwszym dniu, kiedy okazało się, że każde choć trochę osłonięte miejsce może zostać wykorzystane do odbycia entuzjastycznego stosunku seksualnego, w dobrym tonie stało się robienie jak największego hałasu w czasie poruszania się po statku, co miało ostrzec zajętych sobą rekrutów i powiadomić ich o twoim nadejściu. Drugiego dnia rozeszła się po całym statku wieść o tym, że mam kabinę tylko dla siebie; zaczęto mnie zasypywać prośbami o możliwość skorzystania z niej. Wszystkim prośbom odmawiałem. Nigdy nie prowadziłem domu o wątpliwej reputacji, i w żadnym razie nie zamierzałem robić tego teraz. W mojej kabinie mogłem się pieprzyć tylko ja i wybrani przeze mnie goście.

To nie wszystko. Nie robiłem tego z Jesse; robiłem to z Maggie. Okazało się, że miała na mnie chrapkę nawet wtedy, kiedy byłem jeszcze stary i pomarszczony. Po spotkaniu z Higgeem dopadła mnie przy drzwiach mojej kabiny; przyszło mi potem do głowy, że jest to być może standardowa procedura operacyjna używana przez poddane transferowi kobiety. Mimo tego bardzo dobrze się z nią bawiłem, prywatnie okazała się dużo mniej zamknięta w sobie niż w sytuacjach towarzyskich. Na Ziemi była profesorem w College’u Oberlin. Nauczała tam filozofii religii azjatyckich. Napisała na ten temat sześć książek. Czego to człowiek nie dowiaduje się o innych ludziach…

Reszta Starych Pierdzieli też dusiła się uściskami rąk i nóg we własnym, pieprznym sosie. Po naszym krótkotrwałym „romansie” Jesse dobrała się z Harrym, podczas gdy Alan, Tom i Susan stworzyli układ trójkowy z Tomem pośrodku. Dobrze, że Tom lubił dużo jeść — potrzebował dużych ilości energii.

Dzika żarliwość, z jaką rekruci zajmowali się seksem, oglądana z zewnątrz mogła wydać się niestosowna, ale z naszego punktu widzenia (z dołu, z góry, z boku, na stojąco) naprawdę była bardzo uzasadniona i sensowna. Weźcie grupę ludzi, która od jakiegoś czasu raczej nie uprawiała seksu — z powodu braku partnerów, pogarszającego się zdrowia i spadku libido — poupychajcie ich wewnątrz młodych, atrakcyjnych, świetnie funkcjonujących ciał, a potem rzućcie ich gdzieś w międzygwiezdną przestrzeń, z dala od wszystkich, których kochali i od wszystkiego, co kiedykolwiek znali. Kombinacja tych trzech składników była doskonałą recepturą namiętnego seksu. Robiliśmy to, ponieważ mogliśmy to robić; a także dlatego, że samotność jest dręcząca.

Oczywiście robiliśmy też inne rzeczy. Używanie tych cudownych ciał tylko do seksu, byłoby jak nieustanne śpiewanie jednej, jedynej nuty. Nasze ciała przedstawiono nam jako nowe i udoskonalone, a my na własne potrzeby przekonywaliśmy się, że to prawda, robiąc różne proste, czasem zaskakujące rzeczy. Musiałem przerwać rozgrywany z Harrym mecz ping-ponga, kiedy okazało się, że żaden z nas nie może go wygrać — przyczyna tej niemożności nie tkwiła w naszej niekompetencji; wręcz przeciwnie, refleks, jaki obaj wykazywaliśmy i doskonała synchronizacja ręki z okiem praktycznie uniemożliwiała każdemu z nas posłanie piłki poza zasięg przeciwnika. Przez pół godziny bez upuszczenia piłki posyłaliśmy sobie woleje — moglibyśmy robić to dłużej, gdyby jedyna posiadana przez nas piłeczka nie popękała od naszych potężnych, wprawiających ją w naddźwiękową prędkość uderzeń. To było śmieszne i cudowne zarazem.

Inni rekruci odkrywali to samo, ale na inne sposoby. Trzeciego dnia znalazłem się w tłumie widzów oglądających najbardziej poruszający pojedynek z wykorzystaniem elementów różnych sztuk walki jaki kiedykolwiek widziałem. W czasie tego sparingu dwaj uczestniczący w nim mężczyźni wyczyniali ze swoimi ciałami rzeczy normalnie niemożliwe do wykonania, biorąc pod uwagę naturalne granice giętkości ludzkiego ciała i powszechnie obowiązujące prawo ciążenia. W pewnym momencie jeden z mężczyzn kopnął drugiego z siłą, która wystrzeliła go w powietrze na połowę długości sali gimnastycznej; ten kopnięty, zamiast spaść na podłogę w formie kupki połamanych kości (co ja na pewno bym zrobił), wykonał w czasie lotu salto w tył, złapał równowagę, i z powrotem wystrzelił w stronę przeciwnika. Wyglądało to jak jakieś efekty specjalne. I po części właśnie tym było.

Po walce obaj mężczyźni odetchnęli głęboko i ukłonili się sobie nawzajem. Potem padli sobie w ramiona jednocześnie śmiejąc się i łkając histerycznie. Być w czymś tak dobrym, jak zawsze się chciało, może okazać się jednocześnie dziwne, cudowne i problematyczne; a potem jeszcze lepsze.

Oczywiście niektórzy poszli w tym eksperymentowaniu o krok za daleko. Na własne oczy widziałem jedną z rekrutek skaczącą z wysokiego półpiętra; musiała chyba sądzić, że umie latać — albo, że przynajmniej uda jej się wylądować bez szwanku. Z tego, co widziałem, połamała sobie prawą nogę, prawą rękę, szczękę i doznała pęknięć czaszki. Jednak przeżyła ten upadek, co na Ziemi byłoby niemożliwe. Jeszcze większe wrażenie zrobił na mnie fakt, że po dwóch dniach znów wkroczyła do akcji — ale to raczej świadczyło dobrze o zaawansowaniu technologii medycznej Kolonialnych, niż o własnych zdolnościach regeneracyjnych tej głupiej kobiety. Mam nadzieję, że ktoś jej powiedział, żeby w przyszłości nie robiła tak idiotycznych rzeczy.

Kiedy ludzie nie bawili się swoimi ciałami, bawili się swoimi umysłami, albo swoimi MózGościami — co wychodziło prawie na jedno i to samo. Kiedy przechadzałem się po statku, często widziałem rekrutów siedzących z zamkniętymi oczami, często również powoli kiwających głowami. Słuchali muzyki, oglądali filmy albo grali z komputerem, znajdując w ten sposób chwilę samotności. Sam to robiłem; przeszukując system statku, natknąłem się na kompilację starych kreskówek z serii Zwariowane Melodie, zawierających zarówno te z klasycznego okresu Warnera, jak i z późniejszych czasów, kiedy ich bohaterowie stali się własnością publiczną. Którejś nocy spędziłem długie godziny oglądając, jak Kojot zostaje rozbity w kawałki i nadmuchany; przestałem oglądać, kiedy Maggie powiedziała, że muszę wybrać między nią a Strusiem Pędziwiatrem. Wybrałem ją. W końcu zawsze mogłem sobie włączyć Strusia Pędziwiatra. Wszystkie kreskówki ściągnąłem sobie na MózGościa.

Dużo czasu spędzałem ze swoimi przyjaciółmi. Wszyscy Starzy Pierdziele wiedzieli, że nasza grupa była w najlepszym razie tymczasowa; byliśmy po prostu siódemką ludzi wrzuconych przypadkowo w sytuację, która nie miała szans na długotrwałość. Ale mimo to zaprzyjaźniliśmy się — i to blisko, biorąc pod uwagę krótki czas trwania naszej znajomości. Nie będzie w tym przesady, jeśli powiem, że Thomas, Susan, Alan, Harry, Jesse i Maggie stali mi się tak bliscy, jak nie stał się nikt w całej drugiej połowie mojego „normalnego” życia. Stworzyliśmy zgraną bandę, a nawet coś w rodzaju rodziny — mieliśmy przecież swoje sprzeczki o drobiazgi i zdarzało nam się pomieszkiwać razem. Daliśmy sobie nawzajem siebie — kogoś, o kogo moglibyśmy się troszczyć — a tego właśnie było nam trzeba we wszechświecie, który nawet nie wiedział o naszym istnieniu. Nie mówiąc już o trosce.

Związaliśmy się ze sobą. A stało się to nawet jeszcze zanim naukowcy z kolonii umożliwili nam to w sensie cielesnym. Im bardziej „Henry Hudson” zbliżał się do miejsca naszego przeznaczenia, tym wyraźniej czułem, że będę za nimi tęsknić.


* * *

— W tym pomieszczeniu znajduje się w tej chwili 1022 rekrutów — powiedział podpułkownik Higgee. — Za dwa lata nie będzie żyło 400 spośród was.

Higgee znowu stał pod ekranem kinoteatru. Tym razem miał za sobą tło; na ekranie unosił się masywny ogrom Beta Pyxis III, jakby wykuty z marmuru przetykanego błękitnymi, białymi, zielonymi i brązowymi żyłkami. Nikt nie patrzył na ekran, wszyscy wpatrywali się w podpułkownika Higgee. Podawane przez niego dane statystyczne przykuwały uwagę; trzeba też wziąć pod uwagę fakt, że była zaledwie szósta rano i większość spośród nas lekko chwiała się na nogach po ostatniej, jak zakładaliśmy, nocy wolności.

— W ciągu trzeciego roku — kontynuował. — Zginie kolejna setka. Po 150 osób w roku czwartym i piątym. Po dziesięciu latach — tak, rekruci, najprawdopodobniej będziecie zobowiązani do odbycia dziesięcioletniej służby — łącznie 750 spośród was polegnie na polu walki. Trzy czwarte z was zginie. Takie są statystyki; nie tylko z ostatnich dziesięciu czy dwudziestu lat — te liczby nie zmieniają się od ponad dwóch stuleci działania Kolonialnych Sił Obrony.

Na widowni panowała głucha cisza.

— Wiem, co teraz myślicie, bo pamiętam co sam sobie myślałem, kiedy byłem na waszym miejscu — powiedział podpułkownik Higgee. — Myślicie sobie: co ja do diabła tutaj robię? Ten facet mówi mi że umrę w ciągu najbliższych dziesięciu lat! Ale pamiętajcie o tym, że w domu też prawdopodobnie byście umarli w ciągu dziesięciu lat — z tym, że tam, słabowici i starzy, umarlibyście nikomu niepotrzebną śmiercią. Tutaj możecie umrzeć w służbie Kolonialnych Sił Obrony. I prawdopodobnie tak się stanie. Ale wasza śmierć nie będzie niepotrzebną śmiercią. Umrzecie, żeby zachować życie ludzkości we wszechświecie.

Ekran za podpułkownikiem na chwilę opustoszał, a po chwili pojawiła się na nim trójwymiarowa gwiezdna mapa.

— Wytłumaczę wam nasze położenie — powiedział i wskazał kilkadziesiąt świecących jasnozielonym światłem gwiazd, rozrzuconych po całym nieboskłonie. — To są systemy skolonizowane przez ludzi, nasze punkty oparcia w galaktyce. A to są systemy, w których (według naszej dotychczasowej wiedzy) egzystują inne, obce rasy o porównywalnej do naszej technologii i wymogach życiowych. — Tym razem czerwonym światłem rozjarzyły się setki gwiazd. Zielone gwiazdy były dokładnie otoczone przez czerwone. Cała widownia głęboko westchnęła ze zdziwienia.

— Ludzkość ma dwa główne zmartwienia — powiedział podpułkownik Higgee. — Po pierwsze uczestniczy z innymi gatunkami istot myślących w wyścigu kolonizacyjnym. Kolonizacja stanowi warunek przetrwania naszej rasy. To proste. Musimy kolonizować kolejne światy, albo zostaniemy odcięci i wchłonięci przez inne rasy. To zawzięte współzawodnictwo. Wśród innych rozumnych ras istot żywych ludzkość ma paru sprzymierzeńców. Niewiele ras chce zawierać z innymi sojusze. Pod tym względem sytuacja niewiele się zmieniła; tak samo wyglądało to zanim ludzkość wkroczyła między gwiazdy.

— Nawet jeśli uważacie, że na dłuższą metę mogłyby nam pomóc rozwiązania dyplomatyczne, to w obecnych uwarunkowaniach jesteśmy w stanie dzikiej i zaciętej rywalizacji. Nie możemy powściągnąć naszej ekspansji w nadziei, że znajdziemy pokojowe rozwiązanie, które pozwoli na kolonizację wszystkim gwiezdnym rasom. Gdybyśmy tak zrobili, przesądzilibyśmy o przyszłej zagładzie ludzkości. Dlatego prowadzimy wojny kolonizacyjne.

— Naszym drugim problemem jest to, że kiedy odnajdujemy planety nadające się do kolonizacji, to najczęściej są one już zamieszkane przez istoty inteligentne. Kiedy tylko możemy, żyjemy razem z miejscową populacją i staramy się osiągnąć harmonię tego współżycia. Niestety, w większości przypadków, nie jesteśmy tam mile widzianymi gośćmi. To godna pożałowania sytuacja, ale potrzeby ludzkości są, i muszą być, naszym priorytetem. I tak Cywilne Siły Obrony stają się wojskami najeźdźczymi.

Na ekranie znowu pojawiła się Beta Pyxis III.

— W doskonałym wszechświecie nie potrzebowalibyśmy Kolonialnych Sił Obrony. Ale to nie jest doskonały wszechświat. Tak więc przed Kolonialnymi Siłami Obrony stoją trzy zadania. Ich pierwszym zadaniem jest chronić istniejące ludzkie kolonie i bronić ich przed ewentualnym atakiem czy inwazją. Drugim — lokalizować nadające się do kolonizacji nowe planety, i chronić je przed splądrowaniem, kolonizacją bądź najazdem ze strony współzawodniczących z nami ras. Naszym trzecim zadaniem jest przygotowywanie zamieszkałych planet na potrzeby ludzkiej kolonizacji.

— Jako żołnierze Kolonialnych Sił Obrony będziecie zobowiązani wypełniać wszystkie spośród tych trzech zadań. To nie jest łatwa praca, nie jest też prosta, ani czysta. Ale zależy od niej przetrwanie ludzkości — inaczej mówiąc przetrwanie ludzkości zależy od was.

— Trzy czwarte spośród was zginie w przeciągu dziesięciu lat. To stały procent, pomimo postępującego udoskonalania ciał żołnierzy, broni i sprzętu. Ale odchodząc zostawicie wszechświat jako miejsce, w którym wasze dzieci, dzieci waszych dzieci, wszystkie dzieci ludzkości będą mogły żyć i rozwijać się. Koszt jest wysoki, ale gra jest warta świeczki.

— Niektórzy z was pewnie zastanawiają się nad tym, co dostaną za lata ciężkiej służby. Otóż po zakończeniu służby dostaniecie możliwość rozpoczęcia nowego życia. Będziecie mogli zacząć wszystko od początku i skolonizować swój nowy świat. Kolonialne Siły Obrony zapewnią wam wsparcie i zaopatrzenie we wszystkie potrzebne wam sprzęty i artykuły. Nie możemy zapewnić wam powodzenia w waszym nowym życiu — to będzie już zależało od was. Ale zostanie wam zapewniony dobry punkt wyjścia, na dodatek możecie liczyć na wdzięczność waszych współkolonistów za wieloletnią służbę w ich obronie. Albo będziecie mogli również zrobić to, co zrobiłem ja — zaciągnąć się znowu.

Obraz Beta Pyxis III zamigotał i zniknął z ekranu, wszyscy patrzyli teraz na samotnego Higgee’ego.

— Mam nadzieję, że posłuchaliście mojej rady i porządnie się zabawiliście przez ostatni tydzień — powiedział. — Teraz zaczniecie swoją pracę. Za godzinę opuścicie „Henry’ego Hudsona” i udacie się na miejsce swojego szkolenia. Jest tutaj parę baz szkoleniowych; wasze przydziały właśnie są przekazywane do waszych MózGości. Możecie teraz wrócić do kabin i spakować rzeczy osobiste; nie bierzcie ubrań, w bazie zaopatrzą was w nowe. Wasze MózGoście zawiadomią was o miejscu zbiórki.

— Powodzenia, rekruci. Nich Bóg ma was w opiece. Obyście mogli służyć ludzkości godnie i z podniesioną głową.

Potem podpułkownik Higgee zasalutował. Nie wiedziałem, co mam zrobić. Zresztą nikt spośród nas nie wiedział.

— Znacie już swoje rozkazy — powiedział podpułkownik Higgee. — Możecie się rozejść.


* * *

Nasza siódemka stała razem, tłocząc się wokół siedzeń, z których właśnie wstaliśmy.

— Nie zostawili nam zbyt dużo czasu na pożegnania — stwierdziła Jesse.

— Sprawdźcie swoje komputery — powiedział Harry. — Może niektórzy z nas polecą do tych samych baz.

Sprawdziliśmy. Harry i Susan dostali przydział do Bazy Alfa, Jesse do Beta, Maggie i Thomas Gamma, a ja z Alanem Delta.

— Rozdzielają Starych Pierdzieli — powiedział Thomas.

— Nie ściemniaj — powiedziała Susan. — Wiedziałeś, że tak będzie.

— Będę ściemniał kiedy będę chciał — powiedział Thomas. — Nie znam tu nikogo więcej. Będę nawet tęsknił za tobą, ty stara torbo. — Zapomnieliście o czymś — powiedział Harry. — Możemy nie być razem, ale wciąż utrzymywać kontakt. Mamy swoich MózGościów. Musimy tylko stworzyć skrzynki mailowe. Klub „Starych Pierdzieli”.

— To działa tutaj — powiedziała Jesse. — Ale nie wiadomo co będzie, kiedy zaczniemy prawdziwą służbę. Możemy być w dwóch różnych krańcach galaktyki.

— Statki i tak komunikują się między sobą przez Feniksa — powiedział Alan. — Każdy statek ma małe bezzałogowe statki, które pobierają z Feniksa rozkazy i zawiadamiają go o statusie statku. Przewożą też pocztę. Może trochę potrwać, zanim wiadomości do nas dotrą ale zawsze będziemy jakoś osiągalni.

— To jak przesyłanie wiadomości w butelkach — powiedziała Maggie. — W butelkach z niezwykłą siłą ognia.

— Zróbmy tak — powiedział Harry. — Bądźmy dla siebie taką małą rodziną. Dbajmy o siebie i swoje interesy, choćby nie wiem co.

— Teraz ty też zaczynasz ściemniać — stwierdziła Susan.

— Nie martwię się tym, że będę za tobą tęsknił, Susan — powiedział Harry. — Bo biorę cię ze sobą. Będę tęsknił za resztą.

— Zawrzyjmy więc pakt — powiedziałem. — Zostaniemy Starymi Pierdzielami na dobre i na złe. Uważaj, wielki wszechświecie.

Wyciągnąłem rękę przed siebie. Jedno po drugim, wszyscy Starzy Pierdziele położyli swoje dłonie na mojej.

— Chryste — powiedziała Susan, która położyła swoją dłoń jako ostatnia. — Teraz to ja ściemniam.

— To ci minie — powiedział Alan. Susan drugą dłonią sprzedała mu lekkiego kuksańca.

Staliśmy w ten sposób tak długo, jak mogliśmy.

Загрузка...