CZĘŚĆ II

Siódmy

Daleko, nad rozległymi pustkowiami Beta Pyxis III i Beta Pyxis, tutejsze słońce, zaczynało właśnie swoją podróż w górę nieba nad zachodnim horyzontem. Odmienny skład atmosfery nadawał niebu kolor morskiej wody; było zieleńsze od ziemskiego, ale wciąż można było nazwać je błękitnym. Na falistej równinie purpurowe i pomarańczowe trawy kołysały się poruszane powiewem porannego wiatru. Na niebie widać było bawiące się, podobne do ptaków zwierzęta z dwoma parami skrzydeł; ćwiczące lot nurkowy i nagłe, chaotyczne podrywy, wypróbowywały siłę prądów i wirów powietrznych. To był nasz pierwszy poranek na nowym świecie; ani ja, ani żaden z moich byłych współtowarzyszy podróży, nigdy nie byliśmy na żadnej planecie poza Ziemią. Wszystko dookoła było niezwykle piękne. Gdyby na tej planecie nie było dużego, wściekłego starszego sierżanta, wrzeszczącego mi do ucha, byłoby wręcz doskonale.

Niestety, on tam był.

— Jezu Chryste na patyku — stwierdził starszy sierżant Antonio Ruiz, po tym, jak spojrzał na swój pluton rekrutów. W liczbie sześćdziesięciorga staliśmy tam przed nim w postawie (jak nam się wydawało) na baczność, na płycie lądowiska wahadłowców Bazy Delta. — Właśnie przegraliśmy walkę o pieprzony wszechświat. Patrzę na was ludzie i słowa „kompletnie spieprzone” same wyskakują z mojej przeklętej czaszki. Jeśli to wy jesteście tym, co Ziemia ma najlepszego do zaoferowania, to nadszedł czas, żebyśmy pochylili się i wsadzili sobie mackę prosto w dupę.

Te słowa wywołały mimowolny, cichy chichot paru rekrutów. Starszy sierżant Antonio Ruiz mógłby wygrać casting największej wytwórni filmowej. Był dokładnie tym, czego oczekiwałeś od instruktora musztry — był wielki, wściekły i malowniczo obelżywy od pierwszej chwili. Nie zdziwilibyśmy się, gdyby w ciągu następnych paru sekund zbliżył swoją twarz do twarzy któregoś z rozbawionych rekrutów, zasypał go przekleństwami i wydał rozkaz wykonania stu pompek. Po siedemdziesięciu pięciu latach oglądania dramatów wojennych właśnie to zostaje ci w głowie.

— Cha, cha, cha — powiedział starszy sierżant Antonio Ruiz, tym razem zwracając się bezpośrednio do nas. — Nie sądźcie, że nie wiem, co sobie myślicie, durne gnoje. Wiem, że w tym momencie podoba się wam moje przedstawienie. Jest świetne! Jestem dokładnie taki sam jak ci wszyscy instruktorzy musztry, których widzieliście w filmach! A może, kurwa, jest we mnie coś osobliwego?!

Rozbawione chichoty zaczęły cichnąć. Tego ostatniego kawałka nie było w scenariuszu.

— Nie rozumiecie — powiedział starszy sierżant Antonio Ruiz. — Wydaje wam się, że mówię w ten sposób, ponieważ tak powinien mówić instruktor musztry. Wydaje wam się, że po jakimś czasie moja gburowata, choć szczera maska zacznie się zsuwać z mojej twarzy, po paru tygodniach szkolenia zacznę okazywać, że jestem pod wrażeniem wielu z was, a pod koniec szkolenia zasłużycie sobie nawet na mój niechętny szacunek. Wydaje wam się, że będę o was myślał z czułością, podczas, gdy wy będziecie czynić wszechświat bezpiecznym dla ludzkości, chronieni wiedzą, którą wam przekazałem, by zrobić z was lepszych żołnierzy. To, co wam się wydaje, panie i panowie, jest całkowitą i nieodwołalną bzdurą.

Starszy sierżant Antonio Ruiz odsunął się o krok i zaczął iść wzdłuż szeregu.

— To, co wam się wydaje jest bzdurą, ponieważ (w przeciwieństwie do was), ja naprawdę byłem tam, we wszechświecie. Wiem, z czym tam walczymy. Widziałem, znanych mi osobiście, mężczyzn i kobiety zmienionych w pieprzone kawałki mięsa, które wciąż były w stanie krzyczeć. W czasie mojej pierwszej misji, mój oficer dowodzący stał się pieprzonym bufetem przekąskowym dla obcych. Patrzyłem, jak te skurwysyny chwytają go, przyszpilają do ziemi, wycinają jego organy wewnętrzne, rozdają między sobą i pożerają. Zniknęli z powrotem pod ziemią, zanim ktokolwiek z nas zdążył zrobić choć jedną cholerną rzecz.

Gdzieś za mną rozległ się zduszony chichot. Starszy sierżant Antonio Ruiz zatrzymał się i zadarł głowę do góry.

— Acha. Jeden z was myśli, że żartuję. Jedno z was durni pojebańcy zawsze tak myśli. Dlatego mam to na podorędziu. Aktywować teraz — powiedział, i nagle przed każdym z nas pojawił się ekran wideo; minęła pełna dezorientacji sekunda, zanim zdałem sobie sprawę z tego, że Ruiz w jakiś sposób zdołał zdalnie aktywować mojego MózGościa, przestawiając go automatycznie na odbiór sygnału. Przesłany film najwyraźniej nakręcony został małą, umieszczoną na hełmie kamerą. Zobaczyliśmy paru żołnierzy przycupniętych w niskim okopie, omawiających plany na następny dzień. Po chwili jeden z żołnierzy zamilkł i przyłożył dłoń do piachu. Spojrzał w górę i wrzasnął „nadchodzą” sekundę przed tym, zanim powierzchnia ziemi pod nim wybuchła.

To, co zdarzyło się potem działo się tak szybko, że nawet instynktowne, paniczne ruchy właściciela kamery nie zdążyły wszystkiego uchwycić. Ale i tak nie był to przyjemny widok. Po tej stronie ekranu ktoś zaczął wymiotować, w ironiczny sposób dopasowując się do poczynań właściciela kamery. Na szczęście tuż po tej scenie przekaz wideo się skończył.

— Teraz już nie jestem taki zabawny, prawda? — zadrwił starszy sierżant Antonio Ruiz. — Nie jestem już takim szczęśliwym pieprzonym stereotypowym instruktorem musztry, prawda? A wy już nie jesteście na planie wojskowej komedii, mam rację? Witam w pierdolonym wszechświecie! Wszechświat to popieprzone miejsce, moi przyjaciele. I nie mówię do was w ten sposób, bo rutynowo wchodzę w rolę instruktora musztry. Ten człowiek, który na waszych oczach został pocięty na plasterki i pokrojony w kostkę był jednym z najlepszych żołnierzy, jakich kiedykolwiek miałem honor znać. Nikt z was nie może mu dorównać. A jednak widzieliście, co się z nim stało. Pomyślcie, co stanie się z wami. Mówię do was w ten sposób, ponieważ szczerze wierzę w to, że jeśli to wy jesteście wszystkim, co ludzkość może osiągnąć, to mamy przecudownie i totalnie przesrane. Czy wierzycie w to, co mówię?

Niektórzy spośród nas wydobyli z siebie słowa: „Tak jest, sir”; inni mamrotanie, które je przypominało. Pozostali wciąż odtwarzali sobie przed oczami scenę wypatroszenia, tym razem bez udziału MózGościa.

— Sir? Sir? Jestem kurwa starszym sierżantem, gnoje jedne. Ja pracuję, żeby żyć! Będziecie mówić: „Tak jest, starszy sierżancie” kiedy będziecie odpowiadać twierdząco, i „Nie, starszy sierżancie”, kiedy będziecie odpowiadać przecząco. Rozumiecie?

— Tak jest, starszy sierżancie! — odpowiedzieliśmy.

— Stać was na więcej! Powtórzcie to!

— Tak jest, starszy sierżancie! — wrzasnęliśmy. Niektórzy z nas byli bliscy płaczu, ale chęć rozpłakania się znikła wraz z tym wrzaskiem.

— Moim zadaniem będzie zrobić z was żołnierzy w ciągu najbliższych dwunastu tygodni; i, na Boga, zamierzam to zrobić. Zamierzam to zrobić mimo tego, że już teraz wiem, że żaden z was, skurwysyny, nie podoła temu zadaniu. To tyczy też was, moje drogie panie. Chcę, żeby każde z was pomyślało o tym, co wam tutaj mówię. To nie jest staromodne ziemskie wojsko, w którym sierżant od musztry miał rozruszać otyłych, wzmocnić słabych czy edukować głupich. Każde z was przynosi tutaj całe życie doświadczeń i nowe ciało w szczytowej formie fizycznej. Może myślicie, że to ułatwia mi pracę. Otóż N. I. E.

— Każde z was ma za sobą siedemdziesiąt pięć lat złych nawyków i uzasadnionych wewnętrznych odczuć i poglądów, a moim zadaniem jest oczyszczenie was z tego wszystkiego w ciągu trzech przeklętych miesięcy. Każde z was pewnie myśli, że to nowe ciało jest czymś w rodzaju lśniącej nowej zabawki. Tak, wiem co robiliście przez cały ostatni tydzień. Pieprzyliście się jak jakieś wściekłe małpy. Ale wiecie co? Koniec zabawy. Przez następne dwanaście tygodni, jeśli wam się poszczęści, będziecie mieli co najwyżej czas żeby zbrandzlować się pod prysznicem. Wasze nowe lśniące zabawki zaczną teraz pracować, moje śliczności. Ponieważ muszę zrobić z was żołnierzy. A to będzie praca w pełnym wymiarze godzin. — Ruiz wznowił swoją przechadzkę wzdłuż szeregu rekrutów.

— Chcę, żeby jedno było jasne. Nie lubię was, i nigdy żadnego z was nie polubię. Dlaczego? Ponieważ wiem, że mimo dobrej roboty, którą wykonam ja i którą wykonają moi ludzie, nieuchronnie postawicie nas w złym świetle. To mnie boli. Przez to budzę się w środku nocy ze świadomością, że cokolwiek zrobię, to i tak zawiedziecie tych, u boku których będziecie walczyć. Jedyne co mogę zrobić, to upewnić się, że kiedy na was przyjdzie pora, to nie pociągniecie za sobą całego pieprzonego plutonu. Właśnie tak — jeśli pozwolicie zabić tylko siebie, będę mógł to uważać za swój sukces.

— Możecie sobie myśleć, że jest to rodzaj jakiejś zgeneralizowanej nienawiści, którą będę okazywał do wielu spośród was. Zapewniam was, że tak nie jest. Każde z was zawiedzie, ale zawiedzie na swój własny, niepowtarzalny sposób, i dlatego właśnie będę odczuwał do każdego z was niechęć opartą na indywidualnych podstawach. Nawet w tej chwili każde z was objawia cechy, które irytują mnie jak cholera. Wierzycie mi?

— Tak, starszy sierżancie!

— Gówno prawda! Niektórzy z was wciąż myślą sobie, że będę nienawidził akurat kogoś innego niż oni. — Ruiz wyciągnął rękę i wskazał na równinę i wschodzące nad nią słońce. — Użyjcie swoich ślicznych nowych oczu, żeby spojrzeć na tamtą wieżę transmisyjną; ledwo można ją dostrzec. Znajduje się ona w odległości dziesięciu kilometrów. Panie i panowie, na temat każdego z was zamierzam znaleźć coś, co mnie wkurzy, a kiedy to znajdę, pobiegniecie do tej pieprzonej wieży sprintem. I jeśli ktoś nie wróci za godzinę, cały pluton jeszcze raz powtórzy ten bieg jutro rano. Zrozumieliście?

— Tak jest, starszy sierżancie! — Widziałem, że niektórzy dokonują w swoich głowach obliczeń; chciał, żebyśmy przebiegli cały ten dystans w obie strony w tempie kilometra w trzy minuty. Byłem prawie pewien, że następnego ranka będziemy musieli powtórzyć ten bieg.

— Kto był na Ziemi w wojsku, wystąp! — rozkazał Ruiz. Przed szereg wystąpiło siedmiu rekrutów.

— Niech to szlag — powiedział Ruiz. — W całym pieprzonym wszechświecie niczego nienawidzę bardziej niż rekruta-weterana. Trzeba wam, gnoje jedne, poświęcić dodatkowy czas i dodatkową energię, żeby oduczyć was każdej z tych pieprzonych rzeczy, których nauczyliście się na Ziemi. Musieliście walczyć tylko z ludźmi, patałachy! I nawet to wam nie wychodziło za dobrze! O tak, widzieliśmy tą całą waszą Subkontynentalną Wojnę. Kurwa mać! Sześć pieprzonych lat, żeby pokonać wroga, który dysponował dużo mniejszą siłą ognia; a na dodatek musieliście oszukiwać, żeby wygrać. Broń atomowa jest dla głupich pip. Dla pip! Gdyby KSO walczyły tak, jak walczyła amerykańska armia, wiecie gdzie by ludzkość dzisiaj była? Na jakiejś asteroidzie zeskrobywalibyśmy pożywne glony ze ścian pierdolonych tuneli. A którzy z was, wy zielone dupki, byli w Marines?

Przed szereg wystąpiło dwóch rekrutów.

— Wy jesteście najgorszymi ciołkami — Ruiz zbliżył się do nich obu tak bardzo, jak tylko mógł. — Wy, zadowoleni z siebie gówniarze zabiliście więcej żołnierzy KSO niż którykolwiek z obcych gatunków, działając w sposób pieprzonych Marines, a nie w sposób, w jaki powinno się działać. Pewnie gdzieś na swoich starych ciałach mieliście tatuaże z napisem „Semper Fidelis”, prawda? Prawda?!

— Tak jest, starszy sierżancie! — odpowiedzieli obaj byli Marines.

— Macie niewyobrażalne szczęście, że ich już nie macie, bo sam bym was powalił i wykroił je osobiście. A może myślicie, że nie mógłbym tego zrobić? W przeciwieństwie do tego, co dzieje się w tych waszych cennych, pieprzonych Marines, czy w jakimkolwiek innym wojsku na Ziemi, tutaj jest tak, że mógłbym spokojnie zrobić z waszych flaków fasolkę po bretońsku; za karę musiałbym co najwyżej rozkazać któremuś z pozostałych rekrutów wymopować mesę. — Ruiz odsunął się parę kroków do tyłu, żeby spojrzeć na wszystkich rekrutów-weteranów. — To jest prawdziwa armia, panie i panowie. Nie jesteście teraz w piechocie, marynarce, lotnictwie czy Marines. Jesteście jednymi z nas. A za każdym razem, kiedy o tym zapomnicie, wtedy zjawię się ja i stanę każdemu z was na pieprzonej głowie. A teraz zacznijcie biec!

Pobiegli.

— Kto jest homoseksualny? — zapytał Ruiz. Do przodu wystąpiła czwórka rekrutów, w tym Alan, który stał w szeregu obok mnie. Widziałem jego zmarszczone brwi, kiedy dawał krok do przodu.

— Niektórzy z największych żołnierzy w historii ludzkości byli homoseksualistami — powiedział Ruiz. — Aleksander Wielki; Ryszard Lwie Serce; Spartanie mieli specjalny oddział żołnierzy-gejów, bo zakładali, że mężczyzna będzie lepiej walczył w obronie swojego kochanka, niż po prostu w obronie innego żołnierza. Niektórzy z najlepszych żołnierzy, jakich osobiście znałem, byli tak przegiętymi ciotami jak trzy dolarowy banknot. Świetnie walczyli, wszyscy co do jednego.

— Ale muszę powiedzieć, że jest jedna rzecz, która mnie u was wszystkich wkurza: wybieracie najmniej kurwa odpowiednie momenty na wyznania. Trzy razy w ciężkich (w sensie wojskowym) chwilach walczyłem u boku geja, i za każdym razem mój towarzysz wybierał właśnie ten, najgorszy z wszystkich moment, żeby mi powiedzieć, jak bardzo mnie kocha od chwili naszego spotkania. Do cholery jasnej, to jest naprawdę niestosowne. Jakiś obcy właśnie próbuje wyssać mój pieprzony mózg, a mój towarzysz broni chce ze mną rozmawiać o naszej wzajemnej relacji. Jakbym nie był już dostatecznie zajęty. Oddajcie swoim kolegom pieprzoną przysługę. Jeśli jesteście na kogoś napaleni, załatwcie to w czasie przepustki, a nie w momencie, kiedy jakiś stwór próbuje wyrwać wasze przeklęte serca. A teraz biegnijcie! — Czwórka homoseksualistów odbiegła.

— Kto z was należy do mniejszości? — Wystąpiło dziesięciu rekrutów. — Bzdura. Rozejrzyjcie się, dupki. Tutaj wszyscy są zieloni. Tu nie ma żadnych mniejszości. Chcecie być pieprzoną mniejszością? Dobrze. We wszechświecie żyje dwadzieścia miliardów ludzi. Przedstawicieli innych rozumnych ras są cztery tryliony, i wszyscy oni chcą z was sobie zrobić przedobiednią przekąskę. A mówimy teraz tylko o tych, których znamy! Pierwszy z was, zgnile cieniasy, który zacznie tutaj mówić o byciu jakąś mniejszością, ocknie się z moją zieloną latynoską stopą w swojej zrzędliwej dupie! Biegiem marsz! — Przedstawiciele mniejszości ruszyli sprintem w stronę wieży.

I tak dalej. Ruiz miał coś do zarzucenia Chrześcijanom, Żydom, Muzułmanom i ateistom, pracownikom agencji rządowych, lekarzom, prawnikom, nauczycielom, robotnikom, właścicielom zwierząt domowych, posiadaczom broni, adeptom sztuk walki, fanom wrestlingu, a nawet ludziom uprawiającym taniec w chodakach — w tym ostatnim przypadku dziwne było zarówno to, że coś mu w tym tańcu przeszkadzało, jak i to, że w naszym plutonie znalazł się ktoś należący do tej kategorii. Rekruci opuszczali formację w grupach, parach lub pojedynczo, i odbiegali w stronę wieży.

W końcu zdałem sobie sprawę z tego, że Ruiz patrzy prosto na mnie. Stanąłem jeszcze bardziej na baczność.

— Nich mnie diabli — powiedział Ruiz. — Na placu został jeden jedyny patafian!

— Tak jest, starszy sierżancie! — wrzasnąłem tak głośno, jak tylko mogłem.

— Trudno mi uwierzyć, że znalazł się ktoś, kto nie pasuje do żadnej z krytykowanych przeze mnie kategorii! — powiedział Ruiz. — To znaczy, że próbujesz uniknąć przyjemnej porannej przebieżki!

— Nie, starszy sierżancie! — ryknąłem.

— W ogóle nie przyjmuję do wiadomości tego, że nie ma w tobie niczego, czym mógłbym gardzić — oznajmił Ruiz. — Skąd jesteś?

— Z Ohio, starszy sierżancie!

Ruiz skrzywił się. Nie miał się do czego przyczepić. Zupełna nieokreśloność stanu Ohio po raz pierwszy zadziałała na moją korzyść.

— Kim byłeś z zawodu, rekrucie?

— Pracowałem na własny rachunek, starszy sierżancie!

— Jako kto?

— Byłem pisarzem, starszy sierżancie!

Dziki uśmiech znowu zagościł na twarzy Ruiza; najwyraźniej miał również coś do zarzucenia tym, którzy zawodowo posługiwali się słowami.

— Powiedz tylko, że pisałeś beletrystykę, rekrucie — powiedział. — Mam do wyjaśnienia parę rzeczy z powieściopisarzami.

— Nie, starszy sierżancie!

— Chryste, człowieku! Więc co pisałeś?

— Wymyślałem pomysły i tworzyłem scenariusze reklam, starszy sierżancie!

— Reklama! Jakie durne, nikomu niepotrzebne rzeczy reklamowałeś?

— Mój najsłynniejszy projekt dotyczył postaci Willie’ego Wheelie, starszy sierżancie!

Willie Wheelie był maskotką opon firmy Nirwana, która produkowała ogumienie do różnych rodzajów specjalistycznych pojazdów. Byłem autorem samego pomysłu i głównych sloganów promocyjnych; graficy właściwie po prostu szczegółowo obrazowali moje opisy postaci i sytuacji. Pojawienie się Willie’ego Wheelie zbiegło się w czasie z powrotem mody na motocykle; szaleństwo na jednoślady trwało dobrych kilka lat, i Willie zarobił dla Nirwany całą górę pieniędzy — zarówno jako postać z reklamy, jak i jako pluszowa maskotka, naszywka na T-shirty, kalkomania na kubki i kieliszki, i tak dalej. Planowano nawet zorganizowanie wielkiej rewii dla dzieci z Willie’em w roli głównej, ale nic z tego nie wyszło. To była głupiutka rzecz, nie odczuwałem szczególnej dumy z okazji stworzenia tej postaci; ale z drugiej strony wielki sukces Willie’ego sprawił, że nigdy potem nie mogłem narzekać na brak klientów. Pracował dla mnie całkiem dobrze. Aż do tej chwili, jak się zdawało.

Ruiz nagle przysunął się do mnie, bardzo blisko, i wrzasnął:

— Więc to ty jesteś głównym twórcą Willie’ego Wheelie, rekrucie?

— Tak, starszy sierżancie! — Krzyczenie do człowieka, którego twarz znajduje się w odległości kilkunastu milimetrów od twojej, może być źródłem perwersyjnej rozkoszy.

Oblicze Ruiza jak wielki zielony księżyc unosiło się nad moją twarzą przez kilka dobrych sekund. Patrzył na mnie uważnie, najwyraźniej czekał, aż się wzdrygnę. Przez chwilę nawet warczał. Potem odsunął się i zaczął rozpinać koszulę. Pozostałem w postawie na baczność, ale nagle zacząłem się bardzo, bardzo bać. Ściągnął koszulę, obrócił w moją stronę prawe ramię i podstawił mi je pod nos.

— Co widzicie na moim ramieniu, rekrucie?

Spojrzałem w dół, pomyślałem, To kurwa niemożliwe, i powiedziałem:

— To tatuaż przedstawiający Willie’ego Wheelie, starszy sierżancie!

— Masz rację do cholery — warknął Ruiz. — Opowiem ci pewną historię, rekrucie. Na Ziemi miałem za żonę złą, okrutną kobietę. To była prawdziwa żmija. A jednak do tego stopnia byłem od niej uzależniony, że chociaż małżeństwo z nią przypominało powolną śmierć zadawaną krawędziami kartek papieru, to kiedy zażądała rozwodu, miałem myśli samobójcze. W najgorszym momencie stałem akurat na przystanku, kontemplując wturlanie się pod najbliższy nadjeżdżający autobus. W pewnej chwili spojrzałem na stojący po drugiej stronie drogi duży banner reklamowy, na którym widać było postać Willie’ego Wheelie. I wiesz, co tam było napisane?

— „Czasem Po Prostu Musisz Ruszyć z Miejsca”, starszy sierżancie! — napisanie tego sloganu promocyjnego zajęło mi niecałą minutę. Jaki ten świat jest dziwny.

— Dokładnie — powiedział. — I kiedy patrzyłem na tę reklamę, doznałem czegoś, co można by nazwać olśnieniem; właśnie tego było mi trzeba, musiałem po prostu ruszyć z tego pieprzonego miejsca, w którym byłem. Rozwiodłem się z tą wredną ślimaczycą, zaśpiewałem pieśń dziękczynną, spakowałem swoje rzeczy do sakwy i się wyniosłem. Od tego błogosławionego dnia Willie Wheelie został moim awatarem, symbolem mojej potrzeby swobody i wolnej ekspresji. On uratował mi życie, rekrucie, i jestem za to dozgonnie wdzięczny.

— Nie ma za co, starszy sierżancie! — ryknąłem.

— Rekrucie, to dla mnie zaszczyt, że mogę cię poznać. Na dodatek jesteś pierwszym rekrutem w całej mojej karierze, który z miejsca nie wzbudził mojej pogardy. Nawet nie wiesz, jak bardzo mi to przeszkadza i wytrąca z równowagi. Jednak grzeję swoją skłopotaną duszę przy wesołym ogniu przekonania, że wkrótce — prawdopodobnie w ciągu kilku najbliższych godzin — bez wątpienia zrobisz coś, co mnie wkurzy. Żeby ułatwić ci to zadanie, przydzielam ci rolę dowódcy plutonu. Ta niewdzięczna robota nie ma swoich dobrych stron, ponieważ musisz jechać na tych smutno-dupnych rekrutach dwa razy ostrzej niż ja. Za każdą z licznych wpadek, które oni popełnią ty także będziesz ponosił odpowiedzialność. Będą cię nienawidzić, gardzić tobą i knuć spiski, mające odebrać ci władzę — a ja będę na swoim miejscu, żeby dać ci dodatkową porcję gówna, kiedy im się powiedzie. Co o tym myślisz, rekrucie? Mówcie swobodnie!

— Wygląda na to, że mam przesrane, starszy sierżancie! — wrzasnąłem.

— Masz rację, rekrucie — powiedział Ruiz. — Ale miałeś przesrane od chwili, kiedy wylądowałeś w moim plutonie. A teraz biegnij. Dowódca musi przecież biec razem ze swoim plutonem. Jazda!


* * *

— Nie wiem, czy mam ci gratulować, czy zacząć się o ciebie bać — powiedział Alan, kiedy szliśmy do mesy na śniadanie.

— Możesz robić i to, i to — powiedziałem. — Chociaż prawdopodobnie bardziej uzasadniony będzie strach. Ja sam go odczuwam. O, tam stoją — wskazałem na grupę rekrutów stojącą razem przed wejściem do mesy.

Wcześniej tego dnia, kiedy biegłem w stronę wieży komunikacyjnej, MózGość niemal spowodował moją kolizję z drzewem, nagle wyświetlając wiadomość tekstową po środku mojego pola widzenia. Udało mi się wyminąć drzewo ostrym skrętem — ledwo musnąłem pień ramieniem — i powiedziałem Dupkowi, żeby przestawił się na tryb głosowy zanim się zabiję. Dupek potwierdził moją komendę i odczytał wiadomość od początku:

— Przydzielenie Johnowi Perry’emu funkcji dowódcy Sześćdziesiątego Trzeciego Plutonu Szkoleniowego przez starszego sierżanta Antonio Ruiza zostało zatwierdzone. Gratulacje z okazji awansu. Masz teraz dostęp do akt osobowych i pochodzących od MózGościów informacji dotyczących rekrutów Twojego Plutonu Szkoleniowego. Proszę pamiętać, że informacje te mogą posłużyć jedynie do celów urzędowych; użycie ich w pozawojskowych celach będzie przyczyną natychmiastowego zwolnienia z funkcji dowódcy plutonu i postawienia przed sądem wojskowym (według uznania głównodowodzącego bazy).

— Byczo — powiedziałem, przeskakując niewielki rów.

— Do końca przerwy śniadaniowej będziesz musiał przedstawić starszemu sierżantowi Ruizowi wybranych przez siebie dowódców oddziałów. — Dupek mówił dalej. — Czy chciałbyś przejrzeć akta swojego plutonu, żeby ułatwić sobie proces selekcji?

Chciałem. I zrobiłem to. Biegłem dalej a Dupek błyskawicznie przedstawiał mi szczegółowe akta rekrutów. Kiedy dotarłem do wieży transmisyjnej, miałem już listę zredukowaną do dwudziestu kandydatów; kiedy zbliżałem się do bazy, podzieliłem już cały pluton pomiędzy dowódców oddziałów i rozesłałem maile do wszystkich pięciu wybrańców, żeby spotkali się ze mną przed wejściem do mesy. Ten MózGość okazywał się naprawdę przydatnym urządzeniem.

Zauważyłem też, że udało mi się wrócić do bazy po pięćdziesięciu pięciu minutach, a w drodze powrotnej nie minąłem żadnego z pozostałych rekrutów. Skonsultowałem się z Dupkiem i dowiedziałem się, że najwolniejszy z rekrutów (zresztą, o ironio, jeden z byłych Marines) przebiegł ten dystans w ciągu pięćdziesięciu ośmiu minut trzydziestu sekund. A więc nie powinniśmy biec do wieży następnego dnia rano, a przynajmniej nie z tego powodu, że za pierwszym razem biegliśmy zbyt wolno. Nie wątpiłem w to, że sierżant Ruiz bez trudu zdoła znaleźć kolejny pretekst. Miałem po prostu nadzieję, że to nie ja mu go dam.

Piątka rekrutów widząc, że nadchodzę z Alanem, wyprężyła się (mniej lub bardziej) w postawie na baczność. Troje z nich natychmiast zasalutowało, potem, trochę w owczy sposób, zrobiła to pozostała dwójka. Zasalutowałem im w odpowiedzi i uśmiechnąłem się.

— Nie przejmujcie się — powiedziałem do tych, którzy zasalutowali mi jako ostatni. — Dla mnie to też jest nowa sytuacja. Chodźcie, staniemy w kolejce i porozmawiamy przy jedzeniu.

— Chcesz, żebym szybko się zmył? — zapytał mnie Alan, kiedy staliśmy w kolejce. — Pewnie masz z nimi do omówienia dużo ważnych rzeczy.

— Nie — powiedziałem. — Wolałbym, żebyś został. Chcę poznać twoje zdanie na ich temat. Poza tym mam dla ciebie niespodziankę; będziesz zastępcą dowódcy w naszym oddziale. A skoro mam niańczyć cały pluton, to ty prawdę mówiąc będziesz pełnił funkcję dowódcy. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.

— Jakoś sobie poradzę — powiedział Alan z uśmiechem. — A tak w ogóle to dzięki za to, że umieściłeś mnie w swoim oddziale.

— No wiesz — powiedziałem — Jaki sens miałoby dowodzenie, gdyby nie można sobie pozwolić na arbitralne faworyzowanie. Poza tym, kiedy nastąpi mój upadek, ty będziesz tuż pode mną, żeby go zamortyzować.

— To właśnie ja — stwierdził Alan. — Poduszka powietrzna twojej kariery wojskowej.

Mesa była zatłoczona, ale naszej siódemce udało się zarekwirować stół.

— Najpierw prezentacja — powiedziałem. — Poznajmy swoje imiona. Ja jestem John Perry, i przynajmniej w tym momencie jestem dowódcą plutonu. To jest zastępca dowódcy w moim oddziale, Alan Rosenthal.

— Angela Merchant. — Jako pierwsza przedstawiła się siedząca po drugiej stronie stołu kobieta. — Z Trentom, New Jersey.

— Terry Duncan — powiedział siedzący obok niej koleś. — Missolula, Montana.

— Mark Jackson, St. Louis.

— Sarah O’Connell z Bostonu.

— Martin Garabedian. Sunny Fresno, Kalifornia.

— No cóż, przynajmniej pod względem geograficznego pochodzenia czymś się od siebie różnimy — powiedziałem, a moje słowa wywołały chichot, co było czymś dobrym. — Będę się streszczał, bo gdybym zaczął dłużej o tym mówić, wyszłoby na jaw, że nie mam zielonego pojęcia co robię. Wybrałem waszą piątkę, ponieważ w historii każdego z was znalazłem coś, co przekonało mnie, że poradzicie sobie z dowodzeniem oddziałem. Wybrałem Angelę, bo była dyrektorem naczelnym. Terry prowadził własne rancho z hodowlą bydła. Mark był w wojsku pułkownikiem; z całym szacunkiem należnym sierżantowi Ruizowi, ja osobiście uważam to za zaletę.

— Miło mi to słyszeć — powiedział Mark.

— Martin był w radzie miejskiej Fresno. A Sarah przez trzydzieści lat pracowała w przedszkolu, co automatycznie czyni ją najbardziej wykwalifikowaną z nas wszystkich. — Znowu ich rozśmieszyłem. Ba, byłem na fali.

— Powiem szczerze — powiedziałem. — Nie zamierzam być dla was przesadnie twardym szefem. Tą robotę wykonuje już sierżant Ruiz, ja byłbym tylko jego bladym cieniem. Poza tym to nie w moim stylu. Nie wiem, jaki będzie wasz styl dowodzenia, ale chcę, żebyście zrobili to, co będziecie uznawali za stosowne, żeby przeprowadzić rekrutów z waszych oddziałów przez najbliższe trzy miesiące. Naprawdę nie zależy mi na byciu dowódcą plutonu, ale naprawdę bardzo chciałbym mieć pewność, że każdy z rekrutów tego plutonu będzie dysponował umiejętnościami i wyszkoleniem, które pozwolą mu tam przeżyć. Amatorski filmik Ruiza zrobił na mnie duże wrażenie. Mam nadzieję, że na was też.

— Chryste, też pytanie — powiedział Terry. — Oprawili tego biednego drania jak byczka w masarni.

— Szkoda, że nie pokazali nam tego zanim się zaciągnęliśmy — powiedziała Angela. — Pewnie zdecydowałabym się pozostać starą babą.

— To jest wojna — powiedział Mark. — Takie rzeczy się zdarzają.

— Zróbmy po prostu wszystko, co w naszej mocy, żeby nasi rekruci byli w stanie jakoś przeżyć takie sytuacje — powiedziałem. — Do rzeczy. Podzieliłem pluton na sześć dziesięcioosobowych oddziałów. Ja dowodzę oddziałem A; Angela, ty masz oddział B; Terry, C; Mark, D; Sarah, E; i Martin, F. Dałem wam pozwolenie na sprawdzanie akt waszych podwładnych za pomocą waszych MózGościów; wybierzcie sobie zastępców i prześlijcie mi szczegółowe informacje do dzisiejszego lunchu. Wy i wasi zastępcy macie dbać o dyscyplinę i gładki przebieg szkolenia; z mojego punktu widzenia wybrałem was tylko z jednego powodu — ja nie będę miał nic do roboty.

— Poza dowodzeniem własnym oddziałem — powiedział Martin.

— W tym miejscu wchodzę na scenę ja — powiedział Alan.

— Spotykajmy się codziennie na lunchu — powiedziałem. — Pozostałe posiłki możemy jeść ze swoimi oddziałami. Jeśli będziecie mieli coś, co może wymagać mojego zaangażowania, rzecz jasna natychmiast się ze mną skontaktujcie. Ale oczekuję, że będziecie starać się rozwiązywać możliwie jak najwięcej problemów na własną rękę. Jak już powiedziałem, nie planuję przyjmować stylu twardziela, ale tak czy siak jestem dowódcą plutonu, więc ma być tak, jak mówię. Jeśli uznam, że któreś z was się nie sprawdza, od razu je powiadomię, i jeśli nic nie da się zrobić, mianuję na jego miejsce kogoś innego. Nie będzie w tym nic osobistego, po prostu musimy mieć pewność, że wszyscy we właściwy sposób przejdą szkolenie, które pozwoli nam tam przeżyć. Zgadzacie się ze mną? — Wszyscy potakująco pokiwali głowami.

— To świetnie — powiedziałem i podniosłem do góry swój kubek. — Wypijmy więc toast za Sześćdziesiąty Trzeci Pluton Szkoleniowy. Żebyśmy przeszli przez to wszystko w jednym kawałku. — Stuknęliśmy się kubkami. Potem zajęliśmy się jedzeniem i rozmową. Pomyślałem, że wszystko zaczyna się układać coraz lepiej.

Nie musiało minąć dużo czasu, żebym zmienił zdanie.

Ósmy

Doba na Beta Pyxis trwa dwadzieścia dwie godziny trzynaście minut i dwadzieścia cztery sekundy. Z tego czasu pozostawiono nam na sen dwie godziny.

Przekonałem się o tym cudownym fakcie już pierwszej nocy, kiedy Dupek obudził mnie ostrym alarmowym dźwiękiem tak nieoczekiwanie, że z wrażenia aż spadłem z koi; a była to, oczywiście, górna koja. Sprawdziłem, czy nie złamałem sobie nosa, i przeczytałem wiadomość tekstową unoszącą się we wnętrzu mojej czaszki:

Niniejszym informuje się dowódcę plutonu Perryego, że pozostało mu — w tym miejscu tekstu znajdowało się cyfrowe, poddane odliczaniu przedstawienie pozostałego czasu; w momencie, kiedy odczytywałem wiadomość, zostało mi go jeszcze jedna minuta czterdzieści osiem sekund — zanim starszy sierżant Ruiz wraz ze swoimi asystentami wejdzie do waszych baraków. Oczekuje się, że kiedy upłynie oznaczony czas, rekruci waszego plutonu będą w pełni przebudzeni oczekiwać w postawie na baczność. Wszyscy rekruci, którzy nie spełnią tego wymagania zostaną ukarani, co zostanie odnotowane na waszym koncie.

Natychmiast przekazałem tę wiadomość do moich dowódców oddziałów przez grupowy link, który utworzyłem dla nich poprzedniego dnia, przesłałem ogólny sygnał alarmowy do MózGościów wszystkich członków plutonu i zapaliłem światła w naszym baraku. Przez parę zabawnych sekund ludzie wokół mnie budzili się pod wpływem słyszalnego jedynie w ich mózgach elektronicznego ryku. Wielu z nich powypadało ze swoich łóżek na podłogę, wszyscy byli zupełnie nieprzytomni; wraz z dowódcami oddziałów powyrzucaliśmy na podłogę tych, którzy wciąż jeszcze wygodnie leżeli sobie w łóżkach. W ciągu minuty wszyscy, już przebudzeni, stali grzecznie na baczność. Pozostałe kilkanaście sekund poświęciliśmy na przekonywanie kilku wyjątkowo powolnych rekrutów, że teraz nie ma czasu na ubieranie się, oddawanie moczu czy cokolwiek innego poza czekaniem w nadziei, że uda nam się nie wkurzyć Ruiza, kiedy przekroczy próg naszego baraku.

Nadzieja jest matką głupich.

— Do chuja pana! — oznajmił Ruiz wchodząc. — Perry!

— Tak, jest starszy sierżancie!

— Co do diabła robiłeś przez te dwie minuty? Brandzlowałeś się? Twój pluton nie jest gotowy! Nie są ubrani, a czekają ich wkrótce zadania, które wykonuje się w ubraniu! Co masz na swoje wytłumaczenie?

— Starszy sierżancie, wiadomość mówiła, że pluton ma stać na baczność, kiedy przyjdzie pan ze swoimi ludźmi! Nie było w niej ani słowa o potrzebie włożenia ubrań!

— Chryste, Perry! Nie sądzisz, że bycie ubranym stanowi nieodłączną część postawy na baczność?

— Nie ośmielałbym się sądzić, starszy sierżancie!

— Nie ośmielałbyś się sądzić? Chcesz udawać mądralę, Perry?

— Nie, starszy sierżancie!

— Więc możesz ośmielić się wyprowadzić swój pluton na plac apelowy, Perry. Macie czterdzieści pięć sekund. Ruszać się!

— Oddział! — wrzasnąłem, ruszając z miejsca w nadziei, że mój oddział podąża za mną. Kiedy wybiegałem za drzwi, usłyszałem Angelę zwierzęcym rykiem ponaglającą oddział B; dokonałem właściwego wyboru. Dotarliśmy do placu apelowego — mój oddział w równej linii za mną, po mojej prawej stronie Angela ze swoim oddziałem, za nią Terry i pozostali, w kolejności do ustawienia się w szyku. Ostatni człowiek z oddziału E dotarł na miejsce w czterdzieści cztery sekundy po wydaniu rozkazu. To było niezwykłe. Na placu apelowym ustawiały się także inne plutony, w dużej mierze nie do końca ubrane, podobnie jak my. Kamień spadł mi z serca.

Szybkim krokiem nadszedł Ruiz, za nim podążało dwóch asystentów.

— Perry! Która jest godzina?

— Pierwsza zero zero czasu miejscowego, starszy sierżancie! — powiedziałem, zajrzawszy do MózGościa.

— To niezwykłe, Perry. Ty to potrafisz podać człowiekowi godzinę. O której godzinie zgasły światła?

— O dwudziestej drugiej zero zero, starszy sierżancie!

— Znowu masz rację! Niektórzy z was mogą się zastanawiać, dlaczego budzimy was w środku nocy po dwóch godzinach snu. Czy jesteśmy okrutni? Sadystyczni? A może po prostu chcemy was złamać? Tak, tacy właśnie jesteśmy i tego właśnie chcemy. Ale nie dlatego was obudziliśmy. Obudziliśmy was z tego prostego powodu, że wy nie potrzebujecie więcej snu. Dzięki tym waszym ślicznym, nowym ciałom w zupełności wystarczą wam dwie godziny snu. Spaliście po osiem godzin z czystego przyzwyczajenia. Ale koniec z tym, panie i panowie. Cały ten wasz sen marnował mój czas. Potrzebujecie dwóch godzin snu, więc od teraz tyle będziecie spali.

— Idźmy dalej. Kto mi powie, czemu kazałem wam wczoraj przebiec dwadzieścia kilometrów w ciągu godziny?

Jeden z rekrutów podniósł rękę do góry.

— Tak, Thompson? — powiedział Ruiz. Albo nauczył się na pamięć nazwisk wszystkich rekrutów plutonu, albo miał włączonego MózGościa, który dostarczał mu informacji na bieżąco. Nie jestem na tyle hazardzistą, żeby obstawiać którąkolwiek z tych dwóch możliwości.

— Kazał nam pan biec, ponieważ nienawidzi pan każdego z nas z osobistych powodów, starszy sierżancie!

— Doskonała odpowiedź, Thompson. Jednak tylko po części prawidłowa. Kazałem wam przebiec dwadzieścia kilometrów w ciągu godziny ponieważ możecie to zrobić. Nawet najwolniejszy z was dobiegł do mety na dwie minuty przed wyznaczonym czasem. Oznacza to, że nawet bez treningu, bez odrobiny rzeczywistego wysiłku, każdy z was może dotrzymać kroku złotym medalistom olimpijskim na Ziemi, parowy jedne.

— A wiecie dlaczego tak jest? Wiecie? Ponieważ żaden z was nie jest już człowiekiem. Jesteście lepsi od ludzi. Tylko jeszcze o tym nie wiecie. Kurwa, spędziliście tydzień obijając wasze lubieżne tyłki o ściany międzygwiezdnego statku jak nakręcane zabawki, a prawdopodobnie wciąż nie macie pojęcia z czego jesteście zrobieni. Cóż, panie i panowie, to się wkrótce zmieni. Pierwszy tydzień waszego szkolenia ma pomóc wam uwierzyć. I uwierzycie, zapewniam was. Nie będziecie mieli innego wyjścia.


* * *

Dwudziestopięciokilometrowe biegi. Biegi na sto metrów w siedem sekund. Skoki wzwyż na metr osiemdziesiąt. Przeskakiwanie dziesięciometrowych rowów. Wyciskanie dwustukilogramowych ciężarów. Setki, tysiące przysiadów, pompek i podciągnięć na drążku. Ruiz miał rację, samo wykonanie tych ćwiczeń nie sprawiało trudności — trudno było nam tylko uwierzyć, że możemy je wykonać. Rekruci zawodzili, ale zawsze zawodzili z przyczyn nerwowych i charakterologicznych, nie fizjologicznych. Wtedy pojawiali się Ruiz i jego asystenci, i przez zastraszenie zmuszali takiego nieszczęśnika do wykonania ćwiczenia (a potem ja musiałem robić dodatkowe pompki, ponieważ to ja, albo moi dowódcy oddziałów, nie nastraszyliśmy wystarczająco ludzi z naszego plutonu).

Każdy z rekrutów, co do jednego, miał swoje chwile zwątpienia. Moja chwila słabości wypadła czwartego dnia, kiedy nasz pluton ustawił się w szyku wokół głównego basenu pływackiego w bazie. Każde z nas trzymało w ramionach dwudziestopięciokilogramowy worek piachu.

— Jaki jest najsłabszy punkt ludzkiego ciała? — spytał Ruiz, okrążając nasz pluton. — Nie jest nim serce, ani mózg, ani stopy, ani żadna z tych jego części, o których myślicie. Powiem wam, co jest jego najsłabszą stroną — krew. A to niezbyt dobra wiadomość, bo krew znajduje się w całym ludzkim ciele. Służy do przenoszenia tlenu, ale przenosi także choroby. Kiedy zostaniecie zranieni, krew krzepnie, ale często nie dość szybko, żeby zapobiec śmierci przez wykrwawienie. Kiedy jednak do tego dochodzi, człowiek tak naprawdę umiera z braku tlenu, ponieważ niezbędna do jego przenoszenia krew właśnie wytryskuje tworząc pieprzoną kałużę, która w żaden sposób nie może wam pomóc.

Kolonialne Siły Obrony, w swojej boskiej mądrości, wylały ludzką krew z roboty. Została zastąpiona przez SprytnąKrew. SprytnaKrew składa się miliardów mikroskopijnej wielkości robotów, które robią wszystko to, co robiła ludzka krew — z tym, że robią to lepiej. Ponieważ jest substancją nieorganiczną, więc nie podlega zagrożeniom natury biologicznej. Potrafi nakazać waszemu MózGościowi krzepnięcie w czasie milionowych części sekundy, więc możecie stracić pieprzoną nogę i ani trochę się nie wykrwawić. A co najważniejsze dla was w tej chwili, każda z komórek SprytnejKrwi ma czterokrotnie większą zdolność przenoszenia tlenu niż naturalne czerwone ciałka ludzkiej krwi.

Ruiz przystanął.

— Jest to dla was w tej chwili najważniejsze, ponieważ zaraz wskoczycie do basenu z tymi workami piasku w rękach. Opadniecie na dno. I zostaniecie tam nie krócej niż sześć minut. Sześć minut to wystarczająco dużo czasu, żeby zabić każdego przeciętnego człowieka, ale wy możecie nie oddychać przez ten czas i nie stracić ani jednej komórki w waszych mózgach. Żeby zachęcić was do zostania na dole powiem, że pierwszy, który się wynurzy, dostanie służbę w latrynie na cały tydzień. A jeśli ten rekrut wynurzy się na dodatek przed upływem wyznaczonych sześciu minut, no cóż, powiedzmy że każdy z was wejdzie w bliską, osobistą znajomość z jakimś kiblem na terenie tej bazy. Rozumiecie? No to do wody!

Wskoczyliśmy, i, wedle rozkazu, opadliśmy prosto na dno, które znajdowało się trzy metry pod powierzchnią wody. Niemal natychmiast zacząłem panikować. Kiedy byłem dzieckiem, wpadłem do przykrytego folią basenu, i spędziłem pod wodą parę pełnych chaotycznego przerażenia minut, usiłując wydostać się na powierzchnię. Byłem pod wodą na tyle długo, że zaczynałem już się topić, i na tyle długo, że nabawiłem się trwającej do końca życia awersji do zanurzania głowy pod powierzchnię wody. Po około trzydziestu sekundach, poczułem, że bezwzględnie potrzebuję dużego łyku świeżego powietrza. Nie było mowy o tym, żebym wytrzymał całą minutę, nie mówiąc o sześciu.

Poczułem nagłe szarpnięcie. Obróciłem się trochę zbyt nerwowo i zobaczyłem Alana, który zanurkował obok mnie. Przez mętną, ciemną wodę basenu dostrzegłem, że stuka się dłonią w głowę i wskazuje palcem na mnie. W tym momencie mój MózGość zawiadomił mnie, że Alan prosi o połączenie. Bezgłośnie wyraziłem zgodę, po czym usłyszałem w głowie pobawione emocji simulacrum głosu Alana:

Coś nie taki — zapytał Alan.

Fobia — odpowiedziałem nie wydobywając z siebie dźwięku.

Nie panikuj — odpowiedział Alan. — Zapomnij o tym, że jesteś pod wodą.

Nie ma kurwa sposobu — odparłem.

Więc udawaj — odpowiedział Alan. — Sprawdź, czy w pozostałych oddziałach ludzie nie mają takich samych problemów i pomóż im.

Upiornie spokojny, komputerowo symulowany głos Alana pomógł mi się opanować. Połączyłem się ze swoim dowódcami oddziałów, żeby sprawdzić, czy wszystko u nich w porządku, i rozkazałem im zrobić to samo z podległymi im ludźmi. W każdym z oddziałów znalazł się jeden czy dwóch rekrutów na krawędzi paniki. Zaczęli rozmawiać z nimi, próbując rozładować ich lęk. Obok mnie Alan komunikował się z członkami naszego własnego oddziału.

Minęły trzy minuty. Potem cztery. Jeden z rekrutów z oddziału Martina zaczął się poddawać — rzucał swoim ciałem w przód i w tył, a worek piasku w jego rękach działał jak kotwica. Martin zostawił swój własny worek, podpłynął do tamtego, chwycił go mocno za ramiona i zmusił go do spojrzenia mu w oczy. Wszedłem do MózGościa Martina i usłyszałem, jak mówi do swojego rekruta — Spójrz na mnie spójrz mi w oczy. To chyba pomogło, rekrut przestał się rzucać i zaczął się uspokajać.

Po pięciu minutach stało się jasne, że pomimo wzmożonego przepływu tlenu, wszyscy zaczęli czuć w płucach narastające kłucie. Ludzie zaczęli przestępować z jednej nogi na drugą, podskakiwać w miejscu, albo wymachiwać swoimi workami. W kącie basenu zobaczyłem kobietę, która waliła czołem w swój worek z piaskiem. Część mnie zaśmiała się na ten widok; pozostała część chciała zrobić to samo.

Pięć minut czterdzieści trzy sekundy. Jeden z rekrutów oddziału Marka rzucił swój worek i zaczął płynąć ku powierzchni. Mark odrzucił swój balast, rzucił się do góry, złapał rekruta za kostkę i zaczął ściągać go w dół siłą własnego ciężaru. Pomyślałem, że mógłby mu pomóc jego zastępca, ale MózGość poinformował mnie, że to właśnie jego zastępca zaczął się wynurzać.

Minęło sześć minut. Czterdzieścioro rekrutów rzuciło swoje worki i wystrzeliło w górę. Mark puścił kostkę swojego zastępcy i popchnął go jeszcze od dołu — chciał upewnić się, że pierwszy wynurzy się na powierzchnię, i dostanie służbę w kiblu, którą chciał załatwić dla całego plutonu. Właśnie przygotowywałem się do odrzucenia mojego worka, kiedy kątem oka dostrzegłem, że Alan kręci głową.

Dowódca plutonu powinien wytrzymać do końca — stwierdził.

Pocałuj mnie w dupę — odparłem.

Nie jesteś w moim typie — odpowiedział.

Wytrzymałem siedem minut trzydzieści jeden sekund i wynurzyłem się na powierzchnię święcie przekonany o tym, że moje płuca za chwilę wybuchną. Ale udało mi się przejść przez moją chwilę zwątpienia. Uwierzyłem. Byłem czymś więcej, niż tylko człowiekiem.


* * *

W drugim tygodniu szkolenia przedstawiono nam naszą broń.

— To standardowy sprzęt bojowy KSO, karabin piechoty WZ-35 — powiedział Ruiz podnosząc do góry swój karabin; podczas gdy nasze, wciąż owinięte ochronną taśmą, stały u naszych stóp, na piachu placu apelowego bazy Delta. — Litery WZ są skrótem od słowa „wielozadaniowy”. W zależności od naszych potrzeb może wystrzelić sześć różnych wiązek promieni albo pocisków. Strzela pociskami karabinowymi, ładunkami wybuchowymi lub zwykłymi, które mogą być wystrzeliwane półautomatycznie bądź automatycznie, granatami bliskiego zasięgu, zdalnie sterowanymi rakietami bliskiego zasięgu, silnie łatwopalnym płynem pod wysokim ciśnieniem, i wiązkami promieni mikrofalowych. Jest to możliwe dzięki użyciu amunicji mikrorobotycznej o dużej gęstości… — Ruiz podniósł do góry coś, co wyglądało jak duży blok ciemnego metalu o tłustym połysku; taki sam blok znajdował się u moich stóp obok karabinu. — … która dokonuje samomontażu tuż przed wystrzałem. Daje to tej broni maksymalną możliwość dostosowania funkcji bojowych przy minimalnym szkoleniu, który to fakt powinniście docenić, wy smutne bryły białka przywiezione prosto z laboratorium.

— Ci z was, którzy mają za sobą jakieś wojskowe doświadczenie na pewno pamiętają, że kazano wam często rozkładać, czyścić i składać z powrotem waszą broń. Nie będziecie tego robić z WZ-35. WZ-35 jest niezwykle skomplikowanym urządzeniem, a wy moglibyście coś w nim spieprzyć! Ten sprzęt ma zdolność samodiagnozy i autonaprawy. Ma również możliwość powiadomienia waszego MózGościa o pojawiających się problemach; jeśli by takie wystąpiły, a nie wystąpią. Od trzydziestu lat nie zanotowano wypadku wadliwego funkcjonowania karabinu WZ-35. Dzieje się tak dlatego, bo my — w przeciwieństwie do waszych zafajdanych ziemskich naukowców — potrafimy konstruować broń, która działa! Waszym zadaniem jest nie pogrywać z waszą bronią i nie przeszkadzać jej; macie po prostu z niej strzelać. Zaufajcie swojej broni, jest prawie na pewno mądrzejsza od was. Pamiętajcie o tym, to być może uda wam się jeszcze trochę pożyć.

— Możecie momentalnie aktywować wasz WZ-35 przez zerwanie taśmy ochronnej, i utworzenie linku z waszym MózGościem. Kiedy to zrobicie, wasz WZ-35 stanie się naprawdę waszą bronią. Dopóki jesteście na terenie tej bazy, tylko wy będziecie mogli strzelać z waszego WZ-35; i to tylko wtedy, kiedy otrzymacie pozwolenie od dowódcy waszego oddziału albo plutonu, którzy z kolei muszą otrzymać pozwolenie od któregoś z instruktorów. W rzeczywistych warunkach bojowych jedynie wyposażeni w MózGościów żołnierze KSO będą mogli używać waszego WZ-35. Więc dopóki nie wkurzycie swoich współtowarzyszy walki aż do granic możliwości, nie będziecie się musieli obawiać, że ktoś użyje waszej broni przeciw wam.

— Od tej chwili będziecie mieli swoje WZ-35 zawsze przy sobie, dokądkolwiek pójdziecie. Będziecie go brać ze sobą, kiedy będziecie szli się wysrać. Będziecie go brać ze sobą, kiedy będziecie szli wziąć prysznic — nie martwcie się, że się zamoczy, natychmiast wypluje wszystko, co uzna za obcą substancję. Będziecie chodzić z bronią na posiłki. Będziecie z nią spać. Jeśli w jakiś sposób uda wam się wykroić trochę czasu na pieprzenie się, to lepiej miejcie oko na swój karabin.

— Nauczycie się, jak używać tej broni. Ona ocali wam życie. Amerykańscy Marines to pieprzone matoły, ale mieli jedną dobrą rzecz — swoje Kredo Karabinu Marines. To kredo, między innymi, mówi: „To jest mój karabin. Jest wiele takich karabinów, ale ten jest mój. Mój karabin jest moim najlepszym przyjacielem. Jest moim życiem. Muszę nad nim panować, tak jak muszę panować nad swoim życiem. Mój karabin, beze mnie, jest bezużyteczny. Bez mojego karabinu, ja jestem bezużyteczny. Muszę używać mojego karabinu precyzyjnie. Muszę strzelać celniej od mojego wroga, który próbuje mnie zabić. Muszę go zastrzelić, zanim on zastrzeli mnie. I tak też zrobię.”

— Panie i panowie, weźcie sobie to kredo do serca. To jest wasz karabin. Podnieście go i aktywujcie.

Uklęknąłem i odwinąłem z karabinu plastikową taśmę. Pomimo pełnych podziwu słów uznania dla tej broni jakie padły z ust Ruiza, WZ-35 nie sprawiał szczególnego wrażenia. Miał swoją wagę, ale nie był nieporęczny, był dobrze wyważony, a odpowiedni rozmiar ułatwiał manewrowanie nim. Na kolbie karabinu była naklejka z napisem: „ŻEBY UTWORZYĆ LINK Z MOZGOSCIEM; uruchom MózGościa i powiedz: Aktywuj WZ-35, numer seryjny ASD-324-DDD-4E3C1.”

— Hej, Dupku — powiedziałem. — Aktywuj WZ-35, numer seryjny ASD-324-DDD-4E3C1.

WZ-3 ASD-324-DDD-4E3CI został aktywowany dla rekruta KSO Johna Perry, odpowiedział Dupek. Proszę załaduj teraz amunicję. W kącie mojego pola widzenia pojawił się malutki diagram pokazujący, w jaki sposób załadować mój karabin. Sięgnąłem w dół po prostopadłościenny blok, który był moją amunicją — i prawie straciłem równowagę, usiłując go podnieść. Jego ciężar robił wrażenie; kawałki o „dużej gęstości” nie były powiedziane dla żartu. Zgodnie z instrukcją wcisnąłem go w odpowiednie miejsce mojego karabinu. Kiedy to zrobiłem, z mojego pola widzenia znikł diagram pokazujący jak załadować karabin, a zamiast niego pojawił się krótki spis:


Dostępne Opcje Prowadzenia Ognia

Uwaga: Użycie jednego typu nabojów zmniejsza możliwość użycia pozostałych typów

Naboje Karabinowe: 200

Ładunki Wybuchowe: 80

Granaty: 40

Pociski Rakietowe: 35

Miotacz Ognia: 10 Minut

Mikrofale: 10 Minut

Obecnie Wybrane Naboje: Karabinowe


— Wybierz ładunki wybuchowe — powiedziałem.

Wybrano ładunki wybuchowe, odparł Dupek.

— Wybierz pociski rakietowe — powiedziałem.

Wybrano pociski rakietowe, odparł Dupek. Proszę wybrać cel. Nagle wokół każdego z członków plutonu pojawiła się jasnozielona obwódka celownika; dłuższe wpatrywanie się w każdego z nich powodowało migotanie zielonej otoczki. Co u diabła, pomyślałem, i wziąłem na cel rekruta z oddziału Martina o nazwisku Toshima.

Cel wybrany. Możesz strzelać, anulować, albo wybrać drugi cel — oznajmił Dupek.

— Stop — powiedziałem, anulowałem wybór celu i spojrzałem na mój WZ-35. Obróciłem się do Alana, który stał obok mnie.

— Boję się swojej własnej broni — powiedziałem.

— No co ty — odpowiedział Alan. — Ja dwie sekundy temu o mało co nie rozwaliłem cię granatem.

Nie zdążyłem odpowiedzieć na to szokujące wyznanie, bo przy drugim końcu dwuszeregu Ruiz wydarł się jednemu z rekrutów prosto w twarz:

— Co powiedziałeś przed chwilą, rekrucie?

Wszyscy umilkli i odwrócili się w tamtą stronę, żeby zobaczyć kto wzbudził gniew Ruiza.

Tym rekrutem był Sam McCain; przypomniałem sobie, że w czasie jednego z naszych spotkań w czasie lunchu, Sarah O’Connell opisała go jako kogoś, kto więcej mówi, niż myśli. Nic dziwnego, przez większą część życia był sprzedawcą. Nawet w tej chwili, kiedy Ruiz prawie dotykał nosem jego nosa, McCain wyglądał na zadowolonego z siebie; no, może wyglądał na trochę zaskoczonego, zadowolonego z siebie człowieka — ale zawsze. Najwyraźniej nie miał pojęcia, czym tak wkurzył Ruiza — ale cokolwiek to było, zamierzał wyjść z tej sytuacji bez szwanku.

— Po prostu podziwiałem swoją broń, starszy sierżancie — powiedział, unosząc karabin do góry. — I powiedziałem do tego tutaj rekruta Floresa, że prawie mi żal tych biednych drani, z którymi będziemy walczyć…

McCain nie zdążył dokończyć swojej wypowiedzi, ponieważ Ruiz wyjął karabin z jego dłoni i jednym, zaskakująco zrelaksowanym ruchem uderzył McCaina dolną częścią kolby w skroń. McCain upadł na ziemię jak kupa szmat: Ruiz spokojnie wyciągnął nogę i postawił stopę na jego gardle. Potem obrócił karabin kolbą w swoją stronę; teraz przerażony McCain patrzył w lufę swojego własnego karabinu.

— Już nie jesteś taki zadowolony z siebie, prawda, gnojku? — powiedział Ruiz. — Wyobraź sobie, że jestem twoim wrogiem. Czy już prawie jest ci mnie żal? Właśnie rozbroiłem cię w czasie jednego kurwa wdechu. Tam, w górze, ci „biedni dranie” poruszają się szybciej, niż możesz sobie wyobrazić. Rozsmarują sobie twoją pieprzoną wątrobę na krakersach i zjedzą je, zanim zdążysz w ogóle ich dostrzec. Więc niech ci nigdy, przenigdy nie będzie żal tych „biednych drani”. Oni nie potrzebują twojego współczucia. Zapamiętasz to, co powiedziałem, rekrucie?

— Tak, starszy sierżancie! — wykrztusił spod buta McCain. Wyglądało na to, że zaraz zacznie łkać.

— Upewnijmy się — powiedział Ruiz, przyciskając lufę do skóry między oczami McCaina. Pociągnął za spust, i rozległo się suche kliknięcie. Wszyscy członkowie plutonu wzdrygnęli się z przejęcia; McCain się zmoczył.

— Dureń — powiedział Ruiz, kiedy McCain zorientował się, że jednak wciąż żyje. — Nie słuchałeś tego, co mówiłem wcześniej. Na terenie bazy z danego WZ-35 może strzelać tylko jego właściciel. To znaczy ty, dupku! — Wyprostował się, pogardliwie rzucił karabin w stronę McCaina, i spojrzał na resztę plutonu.

— Wy rekruci, jesteście nawet głupsi, niż myślałem — oznajmił Ruiz. — Posłuchajcie tego, co wam teraz powiem. W całej historii ludzkości nie było ani jednej armii, która wyruszałaby na wojnę uzbrojona lepiej, niż to było potrzebne. Wojny są kosztowne. Płaci się za nie pieniędzmi i płaci się za nie ludzkim życiem; a żadna cywilizacja nie ma w nadmiarze obu tych rzeczy. Więc oszczędzajcie w czasie walki. Używajcie tylko tego, czego musicie użyć, niczego więcej. — Spojrzał na nas groźnie. — Czy coś z tego do was dotarło? Czy którekolwiek z was rozumie, co właśnie staram się wam powiedzieć? Nie macie tych lśniących nowych ciał i całkiem nowej broni dlatego, bo my chcemy wam dać nieuczciwe fory. Macie te ciała i tę broń, bo jest to minimum, które pozwoli wam tam walczyć i przetrwać. My nie chcieliśmy wam dać tych ciał, gnojki jedne. Po prostu gdybyśmy wam ich nie dali, ludzka rasa już dawno zostałaby wytępiona.

— Rozumiecie mnie teraz? Czy w końcu zaczynacie mieć pojęcie o tym, z czym przyjdzie się wam zmierzyć?


* * *

Nie wszystkie zajęcia odbywały się na świeżym powietrzu. Nie były to tylko ćwiczenia w zabijaniu dla dobra ludzkości. Czasami miewaliśmy też „zwykłe” lekcje.

— W czasie szkolenia waszej fizyczności, uczyliście się jak przełamywać zahamowania i obalać wcześniej przyjęte założenia, biorąc pod uwagę zdolności waszych nowych ciał. — Porucznik Oglethorpe zwrócił się do plutonów 60, 61, 62 i 63, zebranych w Sali wykładowej bazy Delta. — Teraz zrobimy to samo z waszymi umysłami. Nadeszła pora, żeby uwolnić głęboko w was skrywane z góry przyjęte osądy i uprzedzenia, których po części nawet nie jesteście świadomi.

Porucznik Oglethorpe nacisnął przycisk. Za podium, na którym stał, rozbłysły na ścianie dwa ekrany. Na ekranie z lewej strony pojawił się wcielony koszmar — coś czarnego i węzłowatego, z ząbkowanymi odnóżami, przypominającymi szczypce homara, wetkniętymi pornograficznie w otwór tak przejmująco wilgotny, że prawie można było poczuć wydobywający się z niego smród. Nad bezkształtną bryłę ciała wystawały trzy czułki. Z ich końców wyciekało coś brunatno-żółtego. Na widok tego stworzenia H. P. Lovecraft uciekłby krzycząc z przerażenia.

Stworzenie po prawej stronie w jakiś sposób przypominało jelenia. Miało zwinne, prawie ludzkie dłonie i dziwną, pociągłą twarz, której wyraz, zdawało się, mówił o mądrości i pokojowym nastawieniu tej istoty. Jeśli nie można było się tym stworzeniem zaopiekować, to przynajmniej można było od niego na pewno wiele się dowiedzieć o prawdziwej naturze wszechświata.

Porucznik Oglethorpe skierował wskaźnik w stronę przerażającej istoty:

— Ten koleś jest przedstawicielem rasy Bathunga. Bathunga to lud o wyjątkowo pokojowym nastawieniu; ich kultura liczy sobie setki tysięcy lat, w matematyce osiągnęli poziom, przy którym nasze najnowsze osiągnięcia są czymś prostszym od tabliczki mnożenia. Żyją w oceanach, odżywiają się odfiltrowanym z wody planktonem i z prawdziwym entuzjazmem koegzystują z ludźmi na kilku światach. Są z natury dobrymi, przyjaźnie nastawionymi stworzeniami, a ten koleś tutaj — postukał końcem wskaźnika w ekran — jest wśród nich prawdziwym przystojniakiem.

Wskazał na drugi z ekranów, na którym widać było przyjaźnie wyglądającego człowieka-jelenia:

— A ten skurwysyn to Salong. Nasze pierwsze oficjalne spotkanie z przedstawicielami tej rasy miało miejsce po tym, jak namierzyliśmy samotniczą kolonię ludzką. Ludzie nie powinni dokonywać kolonizacji na własną rękę, choćby z powodów, które zaraz wam przedstawię. Koloniści wylądowali na planecie, która była także kolonizacyjnym celem Salongów; w którymś momencie ci ostatni doszli do wniosku, że ludzie nadają się do jedzenia — zaatakowali więc naszą kolonię i założyli farmę, na której hodowali ludzi na mięso. Wszyscy dorośli mężczyźni poza nieliczną garstką zostali przez nich zabici; ci którzy przeżyli regularnie byli „dojeni” ze swojej spermy, za pomocą której zapładniano nadające się do reprodukcji kobiety. Noworodki umieszczano w zagrodach, gdzie były tuczone i traktowane jak bydło.

— Wszystko to stało się na wiele lat przed tym, zanim tam wylądowaliśmy. Kiedy odkryliśmy, co się tam dzieje, oddziały KSO zrównały z ziemią kolonię Salongów, a ich przywódca został usmażony jak prosię na jarmarku. Nie muszę chyba dodawać, że od tej pory walczymy z tymi pożerającymi dzieci skurwysynami.

— Wiecie już chyba do czego zmierzam — powiedział Oglethorpe. — Jeśli będziecie zakładać, że sami potraficie odróżnić tych dobrych od tych złych, to łatwo możecie przez to zginąć. Nie możecie sobie pozwalać na antropomorficzne uprzedzenia, bo część z tych podobnych do nas obcych chętniej widzi w nas posiłek niż partnerów do rozmowy.

Innym razem Oglethorpe kazał nam zgadywać, jaką przewagę mieli działający na Ziemi żołnierze nad żołnierzami KSO.

— Na pewno nie mieli przewagi po względem uzbrojenia i kondycji fizycznej — mówił — bo z całą pewnością przewyższamy ich w tych dwóch dziedzinach. Nie, żołnierze na Ziemi mają o tyle lepiej, o ile z góry wiedzą, kim będzie ich przeciwnik, a co za tym idzie, w jaki sposób (przynajmniej z grubsza) przebiegać będzie bitwa — jakie formacje wezmą w niej udział, jakiego typu broni będą używać, i jakie będą ich cele. Z tego powodu doświadczenie bojowe zdobyte podczas jednej wojny czy bitwy, może być zastosowane w następnej; nawet, jeśli inne są powody prowadzenia wojny, albo cele danej bitwy.

— KSO nie mają takiej przewagi. Dla przykładu możemy wziąć ostatnią bitwę z Efgami. — Oglethorpe dotknął wskaźnikiem jednego z ekranów, na którym ukazało się podobne do wieloryba stworzenie z masywnymi, wyrastającymi z boków mackami, rozgałęziającymi się w coś na kształt szczątkowych dłoni. — Efgowie dorastają do czterdziestu metrów długości i dysponują technologią, która pozwala na polimeryzację wody. Straciliśmy parę okrętów, ponieważ woda wokół nich zamieniła się w działający jak ruchome piaski szlam. Poszły na dno razem z ludźmi na ich pokładach. W jaki sposób doświadczenie zebrane w czasie prowadzenia walki z tymi kolesiami mielibyśmy zastosować w przypadku, dajmy na to, ludu Finwe. — Na drugim ekranie ukazał się gadopodobny czaruś. — Jeśli Finwe są drobnymi mieszkańcami pustyni, preferującymi długodystansowe ataki bronią biologiczną?

— Nie da się tego zrobić w żaden sposób. A jednak służba żołnierza KSO polega na uczestniczeniu w różnych rodzajach bitew. To jeden z powodów, dla których śmiertelność w KSO jest tak wysoka — każda bitwa jest inna, i każda sytuacja bojowa, przynajmniej w doświadczeniu pojedynczego żołnierza, jest jedyna w swoim rodzaju. Z tych naszych pogawędek możecie wynieść jedną, jedyną naukę, która brzmi: „Wszystkie dotychczasowe poglądy na temat prowadzenia wojny można wyrzucić za okno”. Wasze szkolenie tutaj może was po części przygotować na to, z czym będziecie mieli do czynienia w praktyce bojowej. Ale pamiętajcie — to jest piechota, często to wy będziecie mieli pierwszy kontakt z obcymi, wrogimi rasami o nieznanych (a często nawet niemożliwych do poznania) metodach działania. Musicie myśleć szybko; i nie zakładać, że to, co działało wcześniej, zadziała i teraz. Taki sposób myślenia to najszybsza droga do śmierci.

Na jednym ze spotkań któryś z rekrutów zapytał Oglethorpe’a, dlaczego żołnierze KSO mieliby się w ogóle przejmować losem kolonistów i samych kolonii:

— Ciągle wkłada nam się do głowy, że tak naprawdę nie jesteśmy już ludźmi — powiedział. — A jeśli tak jest, dlaczego mielibyśmy czuć jakiekolwiek przywiązanie do kolonistów? W końcu oni są tylko ludźmi. Dlaczego nie mielibyśmy uznać, że żołnierze KSO to następne ogniwo w ewolucyjnym rozwoju człowieka, i zacząć dbać tylko o siebie?

— Nie myśl, rekrucie, że jako pierwszy zadajesz to pytanie — powiedział Oglethorpe, co wywołało na sali ogólny chichot. — Krótka wersja odpowiedzi brzmi — nie możemy tak zrobić. Całe to majstrowanie w materiale genetycznym spowodowało, że żołnierze KSO nie mogą mieć potomstwa. Zwykły materiał genetyczny, użyty do stworzenia matrycy każdego z was, ma obecnie zbyt wiele groźnych cech recesywnych, by proces rozmnażania mógł zajść dostatecznie daleko. Na dodatek macie w sobie zbyt wiele materiału genetycznego pozaludzkiego pochodzenia, by można było dokonać skrzyżowania ras z normalnymi ludźmi. Żołnierze KSO są niezwykłym osiągnięciem inżynieryjnym, ale jeśli chodzi o rozwój ewolucyjny ludzkości, są jego ślepym zaułkiem. Dlatego właśnie żadne z was nie powinno być zbytnio zadowolone z siebie. Możecie przebiec kilometr w dwie minuty, ale nie możecie zrobić dziecka.

— Ujmując to zagadnienie w szerszym planie, po prostu nie ma takiej potrzeby. Ewolucja na naszych oczach sama wykonuje następny krok. Podobnie jak sama Ziemia, większość z kolonii nie ma ze sobą kontaktu. Niemal wszyscy ludzie urodzeni na danej planecie zostają na niej do końca swojego życia. Ludzie adaptują się w swoich nowych światach; proces ten zaczyna się od aspektu kulturowego. Niektóre z najdłużej istniejących kolonii zaczynają wykazywać językową i kulturową odmienność w stosunku do swojego ziemskiego dziedzictwa. Za dziesięć tysięcy lat pojawi się także odmienność genetyczna. Kiedy minie odpowiednio dużo czasu, będzie tyle samo różnych gatunków człowieka, ile jest skolonizowanych planet. Różnorodność stanowi klucz do przetrwania.

— W sensie metafizycznym, być może powinniście czuć się związani z koloniami, ponieważ poddanie się przez was przemianie, powoduje wzrost potencjału ludzkości do przetrwania we wszechświecie. Mówiąc bardziej wprost, powinniście troszczyć się o kolonie, ponieważ są one przyszłością ludzkiej rasy. A wy, zmienieni, czy nie, wciąż jesteście bliżsi człowieka, niż jakiegokolwiek innego gatunku inteligentnych istot.

— Ostatecznie, powinno was to obchodzić, ponieważ jesteście wystarczająco starzy, żeby wiedzieć, że tak trzeba. KSO wybiera na żołnierzy starych ludzi z jednego powodu — poza tym oczywiście, że na Ziemi, jako emeryci stanowicie zbędne ekonomiczne obciążenie. Dzieje się tak dlatego, ponieważ żyjecie już wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że nie tylko wasze życie jest cenne. Wielu z was miało rodziny, wychowało dzieci i wnuki, i zna wartość robienia rzeczy, które wykraczają poza nasze egoistyczne cele i zachcianki. Nawet jeśli wy sami nigdy nie staniecie się kolonistami, to wciąż przecież możecie zrozumieć, że kolonie są dla ludzkości jako takiej czymś dobrym, i że warto o nie walczyć. Trudno wtłoczyć takie przekonanie do mózgu dziewiętnastoletniego człowieka. Ale wy to wiecie dzięki własnemu doświadczeniu. A w tym wszechświecie doświadczenie popłaca.


* * *

Ćwiczyliśmy musztrę. Strzelaliśmy. Uczyliśmy się. Wciąż byliśmy w ruchu. Nie spaliśmy zbyt dużo.

W szóstym tygodniu szkolenia usunąłem Sarah O’Connell ze stanowiska dowódcy oddziału. Oddział E w czasie ćwiczeń zespołowych wciąż pozostawał w tyle, przez co cały nasz pluton tracił punkty na rzecz innych. Za każdym razem, kiedy jakiś inny pluton odbierał nagrodę, Ruiz szczerząc się, odgrywał się za to na mnie. Sarah przyjęła decyzję z godnością. Powiedziała tylko: „Niestety, to nie to samo, co prowadzenie przedszkola”. Jej miejsce zajął Alan i szybko doprowadził oddział do porządku. W siódmym tygodniu szkolenia sześćdziesiąty trzeci odebrał nagrodę ze strzelania pięćdziesiątemu ósmemu i to właśnie Sarah, o ironio, okazała się najlepszym strzelcem zawodów.

W ósmym tygodniu przestałem mówić do swojego MózGościa. Dupek przyglądał mi się wystarczająco długo, żeby móc odczytywać wzorce działania mojego mózgu i bez słów odgadywać moje potrzeby. Odkryłem to w czasie symulacyjnego ćwiczenia strzeleckiego, kiedy mój WZ-35 przestawił się z naboi karabinowych na zdalnie sterowane pociski rakietowe, namierzył, zestrzelił dwa odległe cele, po czym przestawił się na miotacz ognia w ostatniej chwili, żeby zdążyć usmażyć wstrętnego sześcionożnego robala, który wylazł zza pobliskiej skały. Kiedy zdałem sobie sprawę z tego, że nie wymówiłem na głos ani jednego polecenia, przeszedł mnie zimny dreszcz przerażenia. Po paru dniach odkryłem, że czuję irytację, ilekroć muszę Dupka o coś prosić. Jak szybko coś, co cię najpierw przeraża, staje się najnormalniejszą na świecie rzeczą.

W dziewiątym tygodniu, razem z Alanem i Martinem Garabedianem, przeprowadziliśmy małe dyscyplinujące postępowanie administracyjne w stosunku do jednego z rekrutów Martina, który uznał, że chce przejąć od Martina stanowisko dowódcy oddziału. Żeby to osiągnąć, nie cofał się nawet przed niewielkimi aktami sabotażu. Rekrut ten w swoim poprzednim życiu był dość sławną gwiazdą popu, i przywykł osiągać swoje cele za pomocą wszelkich dostępnych środków. Był na tyle sprytny, że udało mu się wciągnąć do konspiracji paru kolegów z oddziału; ale nie był na tyle sprytny, żeby zdać sobie sprawę z tego, że Martin, jako dowódca oddziału, ma dostęp do wszelkich przesyłanych wewnątrz niego wiadomości. Martin przyszedł do mnie; uznałem, że nie ma powodu, by angażować Ruiza, czy któregoś z pozostałych instruktorów w sprawę, którą bez trudu możemy rozwiązać sami.

Nawet jeśli ktoś tej nocy zauważył nieuzasadnione, szybkie oddalenie się jednego z wahadłowców, to nie powiedziano nam na ten temat ani słowa. Nikt nie mówił też nic o tym, że widział dyndającego pod wahadłowcem jednego z rekrutów, podwieszonego do podwozia za przeguby obu rąk, huśtającego się w locie niebezpiecznie blisko wierzchołków mijanych drzew. Nikt także nie słyszał ani desperackiego krzyku tego rekruta, ani niezbyt pochlebnej recenzji najsłynniejszego albumu byłej gwiazdy pop, wygłoszonej ustami Martina. Starszy sierżant Ruiz zauważył jedynie następnego dnia w czasie śniadania, że jestem jakiś niepozbierany i jakby owiany przez wiatr tego ranka. Odpowiedziałem, że przyczyną tego stanu może być trzydziestokilometrowa przebieżka, którą kazał nam wykonać tuż przed posiłkiem.

W czasie jedenastego tygodnia szkolenia wraz z paroma innymi plutonami, zostaliśmy zrzuceni w górach na północ od bazy. Zadanie, które mieliśmy do wykonania, było bardzo proste; znaleźć i zlikwidować jak największą liczbę członków pozostałych plutonów — po wykonaniu zadania, ci którzy przeżyją, mieli wrócić do bazy; wszystko w ciągu czterech dni. Żeby uatrakcyjnić całą zabawę, każdy z rekrutów wyposażony został w urządzenie, które rejestrowało oddane w jego stronę strzały; w wypadku celnego trafienia, rekrut czuł paraliżujący ból, po którym następowało krańcowe, graniczące z omdleniem osłabienie (w skrajnym wypadku mógł udzielić mu pomocy któryś ze znajdujących się w pobliżu instruktorów). Doskonale wiedziałem jak to działa, ponieważ jeszcze w bazie, na żądanie Ruiza, służyłem za królika doświadczalnego. Potem uporczywie wciskałem do głowy moim podwładnym, że w żadnym razie nie chcą poczuć tego, co wtedy czułem.

Zaatakowano nas gdy zaledwie dotknęliśmy stopami ziemi. Czterech spośród moich rekrutów „poległo” zanim zdążyłem namierzyć strzelców i wskazać ich pozostałym żołnierzom. Załatwiliśmy dwóch; dwóch pozostałych uciekło. Sporadyczne ataki, powtarzające się w ciągu najbliższych godzin, pozwalały się domyślać, że większość z pozostałych plutonów rozdzieliła się na oddziały liczące trzy lub cztery osoby — i tak rozproszone polowały na „wrogie” oddziały.

Przyszedł mi do głowy pewien pomysł. MózGoście pozwalały nam utrzymywać ciągły, bezsłowny kontakt — niezależnie od odległości, jaka nas dzieliła. Pozostałe plutony zdawały się nie dostrzegać wynikających z tego faktu możliwych rozwiązań — tym gorzej dla nich. Poleciłem każdemu członkowi plutonu otworzyć obejmujący cały pluton bezpieczny kanał komunikacyjny MózGościa — przy czym każdy z żołnierzy miał mieć na oku określony kawałek terenu i zawiadamiać pozostałych o zauważonych „wrogich” oddziałach. W ten sposób uzyskaliśmy coś w rodzaju rozległej i szczegółowej mapy terenu z zaznaczonymi na niej pozycjami wroga. Nawet jeśli jeden z naszych rekrutów został „zlikwidowany”, to informacje, które dostarczył, mogły pomóc innym członkom plutonu pomścić jego (albo jej) „śmierć” (albo przynajmniej pozwolić im samym uniknąć natychmiastowej śmierci). Pojedynczy żołnierz mógł, poruszając się szybko i cicho, nękać oddziały innych plutonów, wciąż jednak współpracując ze swoimi kolegami z oddziału, kiedy tylko było to możliwe.

To działało. Moi rekruci strzelali, kiedy tylko mogli, leżeli w ukryciu, przekazywali informację, kiedy mogli ją przekazać i pracowali razem, kiedy nadarzała się okazja. Drugiego dnia, razem z rekrutem o nazwisku Riley namierzyliśmy dwa oddziały wrogich plutonów; byli tak zajęci strzelaniem do siebie, że nawet nie zauważyli, że ja i Riley celujemy do nich z dużej odległości. Riley załatwił dwóch, ja trzeciego, pozostali trzej najwyraźniej wystrzelali się nawzajem. To było całkiem miłe. Kiedy skończyliśmy, nie odezwaliśmy się do siebie ani słowem, po prostu wycofaliśmy się z powrotem do lasu i od nowa zaczęliśmy polowanie.

W końcu pozostałe plutony poznały naszą taktykę i zaczęły postępować w ten sam sposób, ale na tym etapie rozgrywki było ich już za mało w stosunku do nieuszczuplonego liczebnie sześćdziesiątego trzeciego. Załatwiliśmy ich wszystkich, ostatni został zdjęty w południe. Zaraz potem zaczęliśmy nasz bieg do bazy, która znajdowała się w odległości około osiemdziesięciu kilometrów. Ostatni członek plutonu dotarł na miejsce około 18:00. Ostatecznie straciliśmy dziewiętnastu ludzi, wliczając w to tych czterech, którzy zginęli na początku. Byliśmy jednak odpowiedzialni za ponad połowę „zabitych” we wszystkich siedmiu plutonach, tracąc przy tym mniej niż jedną trzecią własnych ludzi. Nawet starszy sierżant Ruiz nie mógł powiedzieć nam złego słowa. Kiedy dowódca bazy odznaczył go nagrodą Gier Wojennych, udało mu się nawet uśmiechnąć. Trudno mi było sobie wyobrazić, jak bardzo musiało go to zaboleć.


* * *

Zawsze będziemy mieli fart — powiedział nowo mianowany szeregowy Alan Rosenthal, podchodząc do mnie na lądowisku wahadłowców. — Dostaliśmy przydział na ten sam okręt.

Tak też było. Na transportowcu „Francis Drake” odbyliśmy krótką przejażdżkę z powrotem do Feniksa, gdzie czekaliśmy na przepustce na przybycie OKSO „Modesto”. Potem przyłączyliśmy się do Drugiego Plutonu, Kompanii D, dwieście trzydziestego trzeciego Batalionu Piechoty KSO. Jeden batalion na jeden okręt — ponad tysiąc żołnierzy. Łatwo było się zgubić w tłumie. Cieszyłem się, że wciąż mam przy sobie Alana.

Przyjrzałem się Alanowi, podziwiając jego czysty, nowy, błękitny mundur KSO — bynajmniej nie dlatego, że miałem na sobie taki sam.

— Do diabła, Alan — powiedziałem. — Wyglądamy cholernie dobrze.

— Zawsze uwielbiałem mężczyzn w mundurach — powiedział Alan. — I teraz sam jestem mężczyzną w mundurze, i uwielbiam się jeszcze bardziej.

— O ho, ho — powiedziałem. — Nadchodzi starszy sierżant Ruiz.

Ruiz dostrzegł mnie w tłumie oczekujących na odlot wahadłowca; kiedy się zbliżał postawiłem na ziemi torbę, w której miałem swój codzienny mundur i parę osobistych drobiazgów i nienagannie zasalutowałem mu na przywitanie.

— Spocznij, szeregowy — powiedział Ruiz, salutując w odpowiedzi. — Dokąd was przydzielono?

— Na „Modesto”, starszy sierżancie — powiedziałem. — Szeregowego Rosenthala i mnie.

— Żarty sobie, kurwa, robicie — oznajmił Ruiz. — Do dwieście trzydziestego trzeciego? Do której kompanii?

— D, starszy sierżancie. Drugi Pluton.

— Dajcie spokój, kurwa, spocznij, szeregowy — powiedział Ruiz.

— Będziecie mieć przyjemność służyć w plutonie porucznika Arthura Keyesa, jeśli ten durny sukinsyn do tej pory nie dał pożreć swojej dupy jakiemuś obcemu. Kiedy go zobaczycie, przekażcie mu ode mnie pozdrowienia, jeśli możecie. Możecie też dodać, że starszy sierżant Antonio Ruiz oświadczył, że nie jesteście takimi ciemniakami, jakimi okazała się większość spośród waszych kolegów.

— Dziękuję, starszy sierżancie.

— Niech wam to nie uderzy do głowy, szeregowy. Wciąż jesteście ciemniakiem. Po prostu nie największym na świecie.

— Oczywiście, starszy sierżancie.

— No dobra. A teraz, wybaczcie. Czasem po prostu musisz ruszyć z miejsca. — Starszy sierżant Ruiz zasalutował. My zrobiliśmy to samo. Ruiz spojrzał na nas obu, bardzo leciutko się uśmiechnął i odszedł, nie oglądając się za siebie.

— Na widok tego człowieka mam ochotę zesrać się ze strachu — powiedział Alan.

— No nie wiem. W jakiś sposób go lubię.

— Oczywiście, że go lubisz. On uważa, że niemal nie jesteś ciemniakiem. W jego świecie to komplement.

— Nie myśl, że tego nie wiem — powiedziałem. — Teraz muszę tylko podciągnąć się do tego poziomu.

— Dasz sobie radę — powiedział Alan. — Przecież w końcu jednak musisz być ciemniakiem.

— To mi ułatwia sprawę — powiedziałem. — Przynajmniej będę miał towarzystwo.

Alan wyszczerzył zęby w uśmiechu. Drzwi wahadłowca otworzyły się, wzięliśmy nasze rzeczy i weszliśmy do środka.

Dziewiąty

— Mógłbym teraz strzelić — powiedział Watson, wyglądając zza swojego głazu. — Pozwólcie mi podziurawić chociaż jedną z tych rzeczy.

— Nie — powiedziała Viveros, nasz kapral. — Wciąż mają podniesioną tarczę. Tylko marnowałbyś amunicję.

— To bez sensu — powiedział Watson. — Jesteśmy tu już od wielu godzin. My siedzimy tutaj, oni siedzą tam. Kiedy opuszczą tarczę, co niby mamy zrobić? Wyjść tam i zacząć się z nimi strzelać? Nie żyjemy kurwa w czternastym wieku. Nie musimy z drugim gościem wyznaczać spotkania, żeby go zabić.

Viveros spojrzała na niego z irytacją.

— Watson, nikt ci nie płaci za myślenie. Więc zamknij gębę i przygotuj się do walki. To już nie potrwa długo. Ich rytuał przewiduje już tylko jeden punkt programu, zanim przejdziemy do rzeczy.

— Taa? A co to będzie? — spytał Watson.

— Oni będą śpiewać — odpowiedziała Viveros.

— Co będą śpiewać? — parsknął Watson. — Piosenki z musicali?

— Nie — odparła Viveros. — Będą opiewać naszą śmierć.

Jakby na umówiony znak masywna, półokrągła tarcza ochronna osłaniająca obozowisko Consu zamigotała u podstawy, w odległości kilkuset metrów od miejsca, w którym się znajdowaliśmy. Dostosowałem parametry swojego widzenia i spojrzałem na przechodzącego przez tarczę pojedynczego Consu. Elektrostatyczne włókna osłony przyczepiły się do masywnego pancerza jego skorupy, po czym jak krople świetlistej gumy arabskiej wróciły do powierzchni tarczy. Był to trzeci z kolei i ostatni Consu, który wychodził poza zasłonę przed rozpoczęciem bitwy. Pierwszy pojawił się mniej więcej dwanaście godzin temu; był to pośledniej rangi żołnierz piechoty, którego wywrzeszczane wyzwanie było formalnym sposobem oznajmienia, że Consu pragną stoczyć bitwę. Niska ranga posłańca miała dać nam do zrozumienia, że Consu zbytnio nie szanują naszych żołnierzy; gdybyśmy byli dla nich ważni, wysłaliby kogoś wyższego rangą. Nikt z naszych nie poczuł się urażony; na posłańców zawsze wybierano niskich rangą żołnierzy, niezależnie od przeciwnika. Poza tym, dla nas wszyscy Consu wyglądają tak samo, i nie sposób ich odróżnić; chyba, że jest się szczególnie wyczulonym na ich feromony.

Drugi Consu wyszedł spoza osłony kilka godzin później, zaryczał jak stado krów wpędzone pod młockarnię, i natychmiast eksplodował. Odbryzgi różowawej krwi, kawałki jego ciała i fragmenty pancerza spadły jak deszcz na powierzchnię tarczy i skwiercząc spłynęły po niej na ziemię. Consu podobno wierzyli w to, że jeśli pojedynczy żołnierz podda się wcześniej odpowiednim rytuałom, to po takim akcie samozniszczenia jego dusza może przez pewien czas przeprowadzać rekonesans na terenie zajętym przez wroga, zanim nie uda się tam, dokąd odchodzą dusze wszystkich Consu. Czy coś w tym rodzaju. To był ogromny zaszczyt, niedostępny wszystkim wojownikom. Dla mnie wyglądało to na dobry sposób szybkiego pozbycia się swoich najlepszych żołnierzy, ale ponieważ byłem ich wrogiem, trudno mi było ich za to krytykować.

Trzeci Consu był członkiem najwyższej kasty, a jego zadaniem było po prostu powiedzenie nam, dlaczego umrzemy, jak również opisanie sposobu, w jaki Consu wyprawią nas na tamten świat. Po tym punkcie programu można przystąpić do zabijania i umierania. Jakakolwiek próba przyspieszenia biegu spraw przez przedwczesne strzelanie do tarczy osłonowej Consu spełzłaby na niczym — poza wrzuceniem do rdzenia supernowej niewiele rzeczy we wszechświecie mogłoby jej zaszkodzić. Zabicie posłańca spowodowałoby jedynie ponowne rozpoczęcie rytuałów otwarcia, jeszcze bardziej odwlekając walkę i zabijanie.

Poza tym, Consu wcale nie ukrywali się za swoją tarczą osłonową. Po prostu mieli do odprawienia tyle przedbitewnych rytuałów, że nie chcieli, żeby przeszkadzały im w tym tak niewygodne zjawiska jak pociski, wiązki jakiś cząstek czy ładunki wybuchowe. Tak naprawdę nic tak nie cieszyło Consu jak stoczenie dobrej walki. Nie mieli nic przeciwko takim pomysłom jak wylądowanie na jakiejś planecie, osiedlenie się tam, i prowokowanie tubylców do walki, mającej na celu wypędzenie Consu.

Tak było i tym razem. Consu w żadnym razie nie byli zainteresowani skolonizowaniem tej planety. Rozwalili w kawałki założoną przez ludzi kolonię tylko po to, żeby dać w ten sposób KSO do zrozumienia coś w rodzaju — jesteśmy w okolicy i szukamy jakiejś akcji. Consu nie można było zignorować, po prostu zabijali kolonistów, dopóki nie pojawił się ktoś, z kim mogliby walczyć w sposób sformalizowany. Nigdy nie wiadomo, kiedy uznają wyzwanie za wystarczające z przyczyn formalnych. Po prostu posyła się partiami coraz więcej żołnierzy aż do momentu, kiedy posłaniec Consu wyjdzie poza tarczę i zapowie bitwę.

Poza ich potężną, nieprzenikalną tarczą osłonową, technika wojenna Consu była na podobnym poziomie, co nasza. Nie było to tak zachęcające, jak możecie sobie pomyśleć. Z wszelkich doniesień o bitwach, które Consu toczyli z przedstawicielami innych ras wynikało, że Consu zawsze dysponowali podobnej klasy uzbrojeniem jak ich przeciwnicy. Prawdopodobnie Consu nie uprawiali wcale sztuki wojennej, tylko rodzaj sportu. Trochę podobnego do gry w piłkę, z tym że zamiast stadionu pełnego widzów, tutaj jedyną widownią były stosy zarżniętych kolonistów.

Nie można było rozpocząć ataku na Consu. Cały zajęty przez nich teren chroniony był tarczą osłonową. Energii dla tej osłony dostarczał towarzyszący macierzystemu słońcu Consu biały karzeł, który został w całości zamknięty w pewnego rodzaju mechanizmie zbierającym energię, dzięki czemu cała energia białego karła generowała pole osłonowe. Realistycznie rzecz ujmując, nie pogrywa się z kimś, kto potrafi zrobić takie rzeczy. Ale kodeks honorowy Consu był dość dziwaczny; jeśli wygra się z nimi bitwę, to opuszczają planetę i nigdy więcej na nią nie wracają. Tak, jakby bitwa była szczepionką, a my lekami przeciwwirusowymi.

Wszystkie te informacje zawierała baza danych naszej misji. Nasz dowódca, porucznik Keyes, przed bitwą kazał nam do niej wejść i poczytać na ten temat. Fakt, że Watson nie wiedział nic o Consu świadczył o tym, że nie przeczytał żadnego z raportów. Nie zaskoczyło mnie to zupełnie, ponieważ od pierwszej chwili sprawił na mnie wrażenie pewnego siebie ignoranta, zarozumiałego sukinsyna, który może doprowadzić do śmierci swojej lub swoich współtowarzyszy z oddziału. Moim problemem było to, że byłem jego współtowarzyszem z oddziału.

Consu rozłożył swoje tnące ramiona — najprawdopodobniej wyspecjalizowane w pewnym momencie ewolucji do rozprawiania się z jakimś niewyobrażalnie przerażającym stworzeniem z ich macierzystej planety — a spod nich wyciągnął ku niebu bardziej przypominające ludzkie ręce przednie kończyny.

— Zaczyna — powiedziała Viveros.

— Mógłbym go teraz bardzo łatwo zdjąć — westchnął Watson.

— Zrób to, a sama cię zastrzelę — powiedziała Viveros.

Przez niebo przetoczył się potężny, przeciągły grzmot, jakby sam Bóg Ojciec wystrzelił ze swojego karabinu; po którym rozległ się dźwięk przywodzący na myśl piłę łańcuchową rozcinającą zrobiony z blachy dach. Consu śpiewał. Za pomocą Dupka przetłumaczyłem jego pieśń od samego początku:

Spójrzcie, przeciwnicy, którzy dostąpiliście honoru

Jesteśmy instrumentami waszej radosnej śmierci.

Na swoje sposoby pobłogosławiliśmy was,

Duch najlepszych spośród nas uświęcił naszą bitwę.

Będziemy was chwalić przechodząc pośród was

I opiewać wasze dusze, zbawione, dla ich nagrody.

Nie jest waszym losem urodzić się pośród Ludu,

Więc nakierujemy was na ścieżkę, która prowadzi do odkupienia.

Bądźcie dzielni i walczcie zaciekle,

Żebyście mogli odrodzić się w naszej owczarni

Błogosławiona bitwa uświęca tę ziemię

I wszyscy którzy tu umierają i rodzą się są od tej pory wybawieni.

— Cholera, ale głośno — powiedział Watson, wciskając do lewego ucha palec i przekręcając go. Raczej wątpliwe było, że chciało mu się włączyć translatora.

— Chryste to nie jest wojna, ani mecz piłki nożnej — powiedziałem do Viveros. — To jest chrzest.

Viveros wzruszyła ramionami.

— KSO myśli inaczej. Oni zaczynają w ten sposób każdą bitwę. Zdaniem KSO to odpowiednik hymnu narodowego. Taki rodzaj rytuału. Patrzcie, wyłączają tarczę osłonową. — Wskazała na tarczę, która właśnie zaczęła migotać na całej swojej długości.

— W samą, kurwa, porę — powiedział Watson. — Właśnie miałem zamiar się zdrzemnąć.

— Posłuchajcie mnie obaj — powiedziała Viveros. — Zachowajcie spokój, nie rozpraszajcie się, i trzymajcie swoje dupy przy ziemi. Mamy tutaj dogodną pozycję. Porucznik chce, żebyśmy stąd wystrzelali tych drani, kiedy będą schodzić w dół. Nic szczególnie błyskotliwego — po prostu trzeba strzelać im w tułów. Tam są ich mózgi. Jeśli uda nam się jak najwięcej ich zlikwidować na początku, tym mniej będziemy mieli zmartwień później. Używamy tylko nabojów karabinowych, żeby starczyło nam amunicji na jak najdłużej. I żadnego gadania, porozumiewamy się tylko za pomocą MózGościów. Wszystko jasne?

— Jasne — powiedziałem.

— Jasne jak kurwa Supernowa — powiedział Watson.

— Świetnie — powiedziała Viveros. Tarcza w końcu została ostatecznie wyłączona. Przestrzeń oddzielająca ludzi i Consu natychmiast zapełniła się dymnymi śladami silników pocisków rakietowych, które od wielu godzin czekały wycelowane w stanie gotowości. Po wstrząsających hukach ich eksplozji natychmiast rozległy się ludzkie krzyki i metaliczne ryki Consu. Przez kilka sekund była tylko cisza i dym; potem ciszę rozdarł długi, wysoki dźwięk, wydany przez Consu, którzy ruszyli w kierunku pozycji zajmowanych przez ludzi. Ludzie z kolei, ze swoich pozycji starali się wystrzelać jak najwięcej Consu, zanim fronty obu wrogich formacji zderzą się ze sobą.

— No to zaczynamy — powiedziała Viveros. Po czym podniosła swój Wuzet, wycelowała go w jednego z widocznych w oddali Consu, i zaczęła strzelać. Za jej przykładem cała reszta oddziału otworzyła ogień.


* * *

Jak przygotować się do bitwy.

Najpierw należy dokonać sprawdzenia systemów swojego karabinu piechoty WZ-35. To najłatwiejsza część przygotowań; WZ-35 ma zdolności dokonywania samodiagnozy i samonaprawy, w razie potrzeby może użyć materiału z bloku amunicyjnego do wykonania koniecznych części zamiennych. Jedynym sposobem zniszczenia WZ-35 jest umieszczenie go w strumieniu wylotowym silników rakietowych manewrującego statku kosmicznego. Zresztą, gdyby w takiej sytuacji było się dołączonym do swojego karabinu, miałoby się na głowie inne problemy niż utrata broni.

Potem trzeba ubrać swój kostium bojowy. Jednoczęściowy, samouszczelniający się kostium bojowy zakrywa całe ciało oprócz twarzy. Został stworzony po to, żebyś na czas trwania bitwy mógł zapomnieć o swoim ciele. Jego stworzona z mikrorobotów „tkanina” przepuszcza światło, by umożliwić skórze fotosyntezę i reguluje bilans cieplny organizmu; na arktycznym lodowcu i na piachach Sahary twoje ciało czuje się tak samo, zmienia się tylko sceneria wokół niego. Jeśli jednak w jakiś sposób uda ci się spocić, twój kostium wchłonie pot, przefiltruje go i przechowa wodę do momentu, kiedy będziesz mógł przelać ją do manierki. W ten sam sposób można postępować z moczem. Defekacja w kostiumie bojowym jest, oględnie rzecz ujmując, niewskazana.

Jeśli kula trafi cię w brzuch (albo gdziekolwiek indziej), w miejscu uderzenia kostium sztywnieje i ściąga energię z całej swojej powierzchni, żeby nie pozwolić kuli wbić się do wnętrza ciała. Jest to bardzo bolesne, ale i tak lepsze niż kula wędrująca przez twoje wnętrzności. Niestety mechanizm ten działa jednak tylko do pewnego momentu, więc unikanie strzałów przeciwnika jest jak najbardziej wskazane.

Na kostium zakłada się pas, który zawiera twój nóż bojowy, wielozadaniowe narzędzie, które jest tym, czym chciałby być nóż szwajcarskiej armii, kiedy dorośnie, składane do zadziwiająco małych rozmiarów jednoosobowe schronienie, manierka, wystarczający na tydzień zapas wysokokalorycznych sucharów, oraz trzy specjalne otwory, w których umieszcza się bloki amunicyjne. Następnie trzeba posmarować twarz stworzonym z mikrorobotów kremem, który wspólnie z kostiumem przetwarza dane pobierane z otoczenia i włączyć swój kamuflaż. Potem można spróbować znaleźć swoje odbicie w lustrze.

Po trzecie, trzeba otworzyć w swoim MózGościu kanał do komunikowania się z pozostałymi członkami twojego oddziału i pozostawić go otwartym, dopóki nie wrócisz na statek, albo nie umrzesz. Zdawało mi się, że w obozie szkoleniowym zrozumiałem na ten temat wszystko, co było do zrozumienia. Później, w ogniu prawdziwej bitwy pojąłem dopiero, że jest to jedna z najświętszych, nieoficjalnych zasad postępowania żołnierzy KSO. Komunikacja za pomocą MózGościów nie pozwala na przesyłanie niejasnych rozkazów czy informacji, nie zdradza również twojego położenia, bo nie musisz w ogóle się odzywać. Jeśli w czasie trwania bitwy słyszy się głos żołnierza KSO znaczy to, że ten żołnierz jest albo głupi, albo właśnie został postrzelony.

Jedyną wadą komunikowania się za pomocą MózGościa jest fakt, że jeśli nie zwraca się na to uwagi, MózGość może przesyłać również informacje natury emocjonalnej. W czasie walki może trochę przeszkadzać przejmujące odczucie, że zaraz posikasz się ze strachu — dopiero po dłuższej chwili orientujesz się, że to nie ty tracisz właśnie władzę nad pęcherzem, tylko ktoś inny z twojego oddziału. Bywa i tak. Notabene, takie rzeczy ciągną się potem za człowiekiem do końca jego służby.

Trzeba być połączonym tylko z pozostałymi członkami swojego oddziału — jeśli w czasie walki otworzy się kanał dla całego plutonu, w twojej głowie nagle sześćdziesięciu ludzi zaczyna przeklinać, walczyć i umierać. Ty tego nie potrzebujesz.

Ostatecznie chodzi w tym wszystkim o to, żeby zapomnieć o wszystkim oprócz bieżących rozkazów, zacząć zabijać wszystko, co nie jest człowiekiem i pozostać przy życiu. KSO bardzo ułatwia takie podejście. Przez pierwsze dwa lata służby każdy jest żołnierzem piechoty — nieważne, czy w swoim poprzednim życiu był stróżem, chirurgiem czy kloszardem. Jeśli jakoś przeżyjesz te dwa lata, wtedy możesz zdobyć specjalizację, dostać stały Kolonialny przydział i znaleźć swoje miejsce w potężnym, różnorodnym organizmie KSO, zamiast pętać się od bitwy do bitwy. Ale zanim miną te dwa lata musisz tylko iść tam, dokąd każą ci iść, stać ze swoim karabinem, zabijać i nie dać się zabić. To proste, ale proste nie znaczy łatwe.

Żeby powalić wojownika Consu potrzeba było dwóch strzałów. To było coś nieoczekiwanego — żaden z zebranych przez służby wywiadowcze raportów nie wspominał nic o tym, żeby każdy Consu miał własne pole osłonowe. Coś jednak pozwalało im bez widocznego uszczerbku przeżyć pierwsze trafienie; co prawda przewracało ono ich na to, co można było uznać za ich dupy, ale w ciągu kilku sekund byli znowu na nogach. A więc dwa strzały; jeden, żeby ich powalić, drugi, żeby zatrzymać ich na ziemi.

Trudno oddać dwa strzały jeden po drugim, w kierunku jednego, poruszającego się celu, który znajduje się w odległości kilkuset metrów na bardzo zatłoczonym i pełnym zamieszania polu bitwy. Kiedy zorientowałem się, że to jest na nich sposób, za pomocą Dupka stworzyłem odpowiedni porządek strzelania, przy czym pierwszy strzał oddawany był pociskiem z pustą końcówką, natomiast drugi z końcówką wypełnioną ładunkiem wybuchowym. Ta specyfikacja przekazywana była mojemu Wuzetowi pomiędzy strzałami; w jednej sekundzie wystrzeliwałem standartowy pocisk karabinowy, a w następnej specjalny pocisk „mordercę Consu”.

Uwielbiałem swój karabin.

Przekazałem specyfikację prowadzenia skutecznego ognia Watsonowi i Viveros, a Viveros podała ją dowódcy plutonu. W ciągu minuty pole bitwy rozbrzmiewało już odgłosami podwójnych wystrzałów, po których rozlegały się odgłosy wybuchających ciał Consu, którym trafienia ładunkami wybuchowymi wyrzucały wnętrzności na wierzch porozrywanych pancerzy. Brzmiało to jak pękający popcorn. Spojrzałem na Viveros. Beznamiętnie przyglądała się wszystkiemu i strzelała. Watson strzelał z uśmiechem dziesięcioletniego chłopca, który wygrał pluszowego misia na strzelnicy w wesołym miasteczku.

O ho, ho — przesłała Viveros. — Namierzyli nas kryjcie się.

— Co? — zapytał na głos Watson i wystawił głowę do góry. Chwyciłem go za pasek i ściągnąłem w dół, a wtedy w głaz, który służył nam za schronienie uderzyły rakiety. Zostaliśmy zasypani nowo powstałym żwirem. Spojrzałem w górę w ostatniej chwili, żeby zdążyć dostrzec odłamek wielkości kuli do gry w kręgle z wściekłą prędkością spadający prosto w stronę mojej czaszki. Bez zastanawiania się odtrąciłem go uderzeniem ręki; rękaw kostiumu stwardniał wzdłuż mojej całej ręki i kamień odleciał w bok jak miękka piłka. Ręka bolała mnie aż do ramienia; w tamtym życiu zdobyłbym tym uderzeniem co najmniej trzy punkty, nie, raczej dorobiłbym się otwartego złamania z przemieszczeniami kości. Nie zamierzałem tego robić nigdy więcej.

— Jasny gwint, mało brakowało — powiedział Watson.

— Zamknij się — powiedziałem, i wysłałem do Viveros pytanie: — Co dalej?

Trzymaj się — odpowiedziała i odczepiła od pasa swoje wielozadaniowe narzędzie. Rozkazała mu zamienić się w lustro i wystawiła je nad krawędź swojego głazu. Sześciu nie siedmiu w drodze do góry.

Nagle w pobliżu rozległy się dwa odgłosy wybuchających w czymś miękkim ładunków wybuchowych. Teraz już pięciu — poprawiła się. — Teraz granaty a potem ruszamy.

Skinąłem głową, Watson wyszczerzył się, i kiedy Viveros przesłała rozkaz — Już — wszyscy przerzuciliśmy granaty ponad głazami. Policzyłem do trzech; po dziewiątej eksplozji odetchnąłem, zmówiłem modlitwę i wyjrzałem nad krawędzią swojego kamienia. Zobaczyłem szczątki jednego Consu, drugi, najwyraźniej oszołomiony odczołgiwał się od naszej pozycji, dwóch pozostałych szamotało się w poszukiwaniu schronienia. Viveros załatwiła rannego, ja i Watson zdjęliśmy po jednym z pozostałych dwóch.

— Jak się bawicie, durne żuki? — ryknął Watson, i w podnieceniu wyskoczył nad swój głaz w odpowiedniej chwili, żeby zdążyć dostać prosto w twarz od piątego Consu, któremu udało się ujść cało granatom — najwyraźniej czekał cicho, kiedy wymiataliśmy jego kolegów. Consu przystawił lufę do nosa Watsona i strzelił; twarz Watsona wcisnęła się do wnętrza jego czaszki, a potem wytrysnęła na Consu w formie deszczu SprytnejKrwi i fragmentów tego, co przedtem było Watsonem. Kostium Watsona, zaprojektowany tak, by twardnieć w miejscu uderzenia pocisku, naprężył się i stwardniał w tylnej części kaptura, gdzie uderzyła kula Consu, przez co wypchnął SprytnąKrew, odłamki czaszki, mózg i MózGościa jedynym dostępnym otworem — przodem.

Watson nie wiedział, co się stało. Ostatnią rzeczą, jaką przesłał jego MózGość była mieszanina emocji, którą można opisać jako pełne dezorientacji zakłopotanie, plus rodzaj dość powściągliwego zdziwienia kogoś, kto widzi coś, czego nie spodziewał się zobaczyć — przy czym jeszcze nie wie, czym to jest. Potem połączenie z nim zostało przerwane, jakby nagle urwała się transmisja danych.

Consu, który zastrzelił Watsona śpiewał, kiedy naciskał spust. Wciąż miałem włączony obieg translatora, więc zobaczyłem śmierć Watsona z dodanymi na dole ekranu napisami. W pieśni wciąż powtarzało się słowo „odkupiony”, podczas gdy resztki głowy Watsona spływały po pancerzu śpiewaka. Krzyknąłem i zacząłem strzelać. Consu został odrzucony do tyłu, po czym jego ciało eksplodowało; posyłałem w jego stronę kulę za kulą, a każda z nich wybuchała pod powierzchnią jego pokrywy piersiowej. W końcu zdałem sobie sprawę z tego, że zmarnowałem trzydzieści ładunków, strzelając do od dawna martwego ciała Consu. Dopiero wtedy przestałem strzelać.

— Perry — powiedziała Viveros; mówiła na głos, żeby wyrwać mnie z dziwnego morderczego transu, w którym byłem pogrążony. — Jest ich tam więcej. Musimy zmienić pozycję. Chodźmy.

— A co z Watsonem? — zapytałem.

— Zostawmy go — odpowiedziała Viveros. — On jest już martwy a ty nie, i nikt tu teraz nie będzie go opłakiwać. Przyjdziemy po ciało później. Chodźmy stąd. My musimy przeżyć.


* * *

Wygraliśmy. Technika podwójnego strzału przerzedziła szeregi Consu zanim zmądrzeli i zaczęli zmieniać taktykę, wracając do ostrzału rakietowego zamiast bezpośredniego starcia w polu. Po paru godzinach Consu wycofali się i podnieśli swoją tarczę osłonową, zostawiając na polu bitwy oddział, który dokonał rytualnego samobójstwa, sygnalizując pogodzenie się Consu z przegraną. Po tym jak zatopili swoje ceremonialne noże w swoich otworach mózgowych, pozostało nam tylko pozbierać z bola bitwy ciała naszych rannych i zabitych.

Tego dnia Drugi Pluton wypadł całkiem dobrze; mieliśmy dwóch zabitych (jednym z nich był Watson), i czterech rannych, w tym tylko jedną ciężko ranną kobietę. Miała ona spędzić następny miesiąc czekając, aż odrośnie jej dolna część układu pokarmowego, podczas gdy pozostała trójka rannych miała stanąć na nogi i wrócić na służbę w ciągu paru dni. Biorąc pod uwagę cały przebieg zdarzeń, mogło być znacznie gorzej. Załadowany materiałami wybuchowymi wahadłowiec Consu przedarł się na pozycje zajmowane przez Czwarty Pluton Kompanii C i detonował, zabijając szesnastu naszych żołnierzy, wśród których znalazł się dowódca plutonu i dwóch dowódców oddziałów i ciężko raniąc wielu innych. Jeśli porucznik dowodzący czwartym plutonem przeżyłby ten atak, to po takim krwawym rozpierdolu nie chciałby już dalej żyć.

Kiedy porucznik Keyes ogłosił koniec zagrożenia i zezwolił na dalsze działania, wróciłem po Watsona. Wokół ciała krzątało się stado ośmionogich padlinożerców; zastrzeliłem jednego, co odstraszyło pozostałe. W tak krótkim czasie wykonały kawał dobrej roboty; ponurym zaskoczeniem dla mnie było to, jak mało waży ciało człowieka, jeśli pozbawi się je głowy i większej części tkanek miękkich. Włożyłem to, co z niego zostało do strażackiego nosidła i ruszyłem do oddalonej o kilka kilometrów tymczasowej kostnicy. Tylko raz musiałem zatrzymać się, żeby zwymiotować.

Po drodze przydybał mnie Alan.

— Pomóc ci? — zapytał, dołączając do mnie.

— Nie trzeba — powiedziałem. — On już nie jest ciężki.

— Kto to?

— Watson.

— A, Watson — powiedział Alan i skrzywił się. — No cóż, jestem pewien, że ktoś gdzieś tam będzie za nim tęsknił.

— Nie musisz strzelać takich płaczliwych tekstów — powiedziałem. — Jak ci dzisiaj poszło?

— Całkiem nieźle — odpowiedział Alan. — Przez większość czasu nie wychylałem się, czasem wystawiałem karabin i parę razy wystrzeliłem; ogólnie raczej w kierunku, w którym znajdował się wróg. Mogłem któregoś trafić. Nie jestem pewien.

— Słuchałeś tej pieśni śmierci przed bitwą?

— Oczywiście — odparł Alan. — To brzmiało jak dwa pociągi towarowe w czasie godów. Nie można było tego nie usłyszeć.

— Nie o to pytam — powiedziałem. — Chodzi mi o to, czy włączyłeś tłumaczenie? Słuchałeś tego o czym śpiewał?

— Tak — odpowiedział Alan. — Nie wiem, czy podoba mi się ich plan nawrócenia mnie na ich religię, biorąc pod uwagę, że muszą nas przy tym zabić i tak dalej.

— KSO uważa, że to tylko rytuał. Tak jak recytowanie modlitw przed bitwą tylko dlatego, bo zawsze się tak robi — powiedziałem.

— A ty co o tym myślisz? — zapytał Alan.

Wskazałem ruchem głowy ciało Watsona.

— Consu, który go zabił ryczał na całe gardło: „Odkupiony, odkupiony!”. Jestem pewien, że robiłby tak samo, gdyby udało mu się wypruć mi flaki. Myślę, że KSO niewłaściwie ocenia to, co się tu dzieje. Myślę, że Consu po przegranej bitwie nie wracają wcale nie dlatego, że ją przegrali. Moim zdaniem tu wcale nie chodzi o przegraną albo wygraną bitwę. W ich pojęciu ta planeta jest teraz uświęcona krwią. Dlatego uważają, że należy do nich.

— To dlaczego jej nie okupują?

— Może jeszcze nie nadszedł na to czas — powiedziałem. — Być może muszą poczekać na coś w rodzaju Armagedonu. Ale chodzi mi o to, że moim zdaniem KSO nie ma pojęcia, czy Consu uważają teraz tę planetę za swoją własność, czy nie. I za jakiś czas KSO może się nieźle zdziwić.

— Okay, to brzmi sensownie — stwierdził Alan. — Każde wojsko o jakim słyszałem miało w swojej historii etap nieuzasadnionego zadowolenia z siebie. Ale co proponowałbyś z tym zrobić?

— Cholera, Alan, nie mam zielonego pojęcia. Wiem tylko tyle, że wtedy zamierzam już od dawna nie żyć.

— Zmieniając temat na mniej przygnębiający — powiedział Alan. — Odwaliłeś kawał dobrej roboty wymyślając ten sposób prowadzenia ognia. Byliśmy nieźle wkurzeni, że ci dranie w chwilę po trafieniu wstają i jak gdyby nigdy nic idą dalej. Przez najbliższych parę tygodni wszyscy będą ci stawiać drinki.

— Przecież nie płacimy za drinki — powiedziałem. — Na naszej wycieczce do piekła wszystko jest z góry opłacone.

— No to gdybyśmy płacili, to ty byś nie musiał — powiedział Alan.

— Chyba nie zrobią z tego jakiejś wielkiej sprawy — powiedziałem i zauważyłem, że Alan zatrzymał się i stanął na baczność. W naszą stronę szła Viveros z porucznikiem Keyesem i jakimś nieznanym mi oficerem.

— Perry — powiedział porucznik Keyes.

— Panie poruczniku — powiedziałem. — Proszę mi wybaczyć, że nie salutuję, ale właśnie niosę ciało do kostnicy.

— Tam właśnie trzeba je zanieść — powiedział Keyes i wskazał na trupa. — Kto to jest?

— Watson, sir.

— A, to on — powiedział Keyes. — Nie zajęło mu to zbyt wiele czasu.

— Trochę zbyt łatwo się ekscytował, sir — powiedziałem.

— Pewnie macie rację — powiedział Keyes. — Mniejsza z tym. Perry, to jest podpułkownik Rybicki, dowódca dwieście trzydziestego trzeciego.

— Sir — powiedziałem. — Przepraszam, że nie salutuję.

— Tak, wiem, martwe ciało — powiedział Rybicki. — Synu, chciałem ci pogratulować opracowania sposobu prowadzenia ognia. Oszczędziłeś nam wiele czasu i uratowałeś niejedno ludzkie życie. Ci dranie Consu ciągle nas zaskakują. Od niedawna używają tych osobistych pól osłonowych i zdążyło nam to już sprawić dużo kłopotów. Przedstawię was do pochwały, szeregowy. Co o tym myślicie?

— Dziękuję, sir — powiedziałem. — Ale jestem pewien, że w końcu ktoś by na to wpadł.

— To prawda, ale to wy wpadliście na to pierwsi, i to się liczy.

— Tak jest, sir.

— Kiedy wrócimy na „Modesto”, pozwolisz chyba, żeby stary żołnierz piechoty postawił ci drinka, synu.

— Z przyjemnością, sir — powiedziałem, i zobaczyłem, że stojący za oficerami Alan ironicznie się uśmiecha.

— A więc dobrze. Jeszcze raz gratuluję — Rybicki wskazał na ciało Watsona. — Przykro mi z powodu waszego przyjaciela.

— Dziękuję, sir — Alan zasalutował za nas obu. Rybicki także zasalutował i oddalił się, Keyes poszedł za nim. Viveros odprowadziła ich wzrokiem i odwróciła się w naszą stronę.

— Wyglądasz na rozbawionego — Viveros zwróciła się do mnie.

— Właśnie pomyślałem, że ostatni raz ktoś nazwał mnie synem pięćdziesiąt lat temu — powiedziałem.

Viveros uśmiechnęła się i wskazała na Watsona.

— Wiesz, dokąd go zabrać? — zapytała.

— Kostnica jest za tym wzgórzem — powiedziałem. — Chcę zanieść tam Watsona i załapać się na pierwszy wahadłowiec odlatujący na „Modesto”, jeśli to będzie okay.

— Kurwa, Perry — powiedziała Viveros. — Jesteś bohaterem dnia. Możesz robić to, na co masz ochotę. — Odwróciła się i odeszła.

— Hej, Viveros! — powiedziałem. — Czy to zawsze tak wygląda?

Odwróciła się ponownie.

— Jakie to?

— No to — powiedziałem. — Wojna. Walka. Bitwy.

— Co? — zapytała, a potem wzruszyła ramionami. — No co ty, Perry. Dzisiaj to była bułka z masłem. Za każdym razem jest inaczej — stwierdziła i odeszła, najwyraźniej rozbawiona.

Tak wyglądała moja pierwsza bitwa. Zaczęła się dla mnie era wojny.

Dziesiąty

Spośród wszystkich Starych Pierdzieli jako pierwsza umarła Maggie.

Zginęła w górnej warstwie atmosfery kolonii o nazwie Umiar. Nazwa ta miała wydźwięk ironiczny, ponieważ, podobnie jak wiele koloni i utrzymujących się z górnictwa, planeta Umiar była pełna barów i burdeli. Kolonia ta, ze względu na swoje bogactwa naturalne (głównie rudy metali ciężkich) była trudna do zdobycia i utrzymania — KSO utrzymywały tam trzy razy więcej ludzi, niż na zwykłych koloniach — a i tak wciąż trzeba było dosyłać kolejne oddziały wsparcia. „Dayton”, okręt Maggie, właśnie wiózł jeden z takich transportów, kiedy siły Ohu wtargnęły do wnętrza przestrzeni terytorialnej Umiaru i wystrzeliły w stronę powierzchni planety armię robotów bojowych.

Pluton Maggie miał uczestniczyć w odbiciu z rąk Ohu kopalni aluminium znajdującej się w odległości około stu kilometrów od Murphy, głównego portu Umiaru. Nie dotarli nawet na powierzchnię planety. Pocisk rakietowy Ohu rozerwał kadłub ich transportowca w czasie podchodzenia do lądowania. Przez wyrwę w kadłubie paru żołnierzy zostało wyssanych na zewnątrz okrętu, Maggie była wśród nich. Większość natychmiast zginęła — zabił ich wybuch głowicy pocisku bądź ostre krawędzie rozerwanego kadłuba, które porozrywały ich ciała.

Maggie jeszcze żyła. Została wyssana w przestrzeń kosmiczną nad Umiarem w pełni świadoma, jej kostium bojowy automatycznie zakrył jej twarz, zapobiegając zwymiotowaniu powietrza z płuc. Maggie natychmiast zawiadomiła dowódców swojego oddziału i plutonu. To, co zostało z dowódcy jej oddziału unosiło się obok niej, wciąż zapięte w uprzęży. Dowódca jej plutonu także nie mógł jej pomóc, ale nie było w tym jego winy. Transportowiec nie był wyposażony w sprzęt ratowniczy. Na dodatek w tym momencie, wciąż pod ostrzałem wroga, z uszkodzonym kadłubem kierował się w stronę najbliższego okrętu KSO, żeby uratować choć tych spośród pasażerów, którzy przeżyli atak rakietowy.

Zawiadomienie samego „Dayton” także okazało się daremne — okręt nie mógł w tym momencie rozpocząć akcji ratowniczej, ponieważ przez cały czas prowadzono z jego pokładu wymianę ognia z paroma okrętami Ohu. Nie mógł jej również pomóc żaden z pozostałych okrętów. W normalnej sytuacji także byłoby trudno jakkolwiek jej pomóc — znajdowała się pod zbyt słabym wpływem siły ciążenia Umiaru, a jednocześnie zbyt blisko atmosfery planety — tylko jakaś wyjątkowo brawurowa akcja ratownicza mogłaby ją ocalić. W czasie, kiedy wokół trwała zażarta walka, była skazana na śmierć.

Tak więc Maggie, w chwili, kiedy jej SprytnaKrew zaczęła tracić zdolność przenoszenia resztek tlenu, w chwili, w której jej ciało bez wątpienia zaczęło boleśnie błagać o tlen, chwyciła swój Wuzet, wycelowała w najbliższy z okrętów Ohu i odpaliła w jego stronę serię rakiet. Odrzut każdego z wystrzałów odpychał ją jeszcze dalej w nocne niebo planety Umiar. Sprawdzone później dane bitewne wykazały, że wystrzelone przez nią rakiety osiągnęły swój cel i wyrządziły na jego pokładzie pomniejsze szkody.

Potem Maggie obróciła się twarzą do powierzchni planety, która miała ją zabić i, jako prawdziwa znawczyni religii Dalekiego Wschodu, którą była przedtem, skomponowała jisei, wiersz śmierci w formie haiku:

Nie płaczcie nade mną, przyjaciele

Jestem gwiazdą, spadającą

W następne życie.

Przesłała ten wiersz, razem z ostatnimi chwilami swojego życia do całej naszej pozostałej szóstki i umarła, pędząc jak srebrna iskra przez nocne niebo planety Umiar.

Była moją przyjaciółką. Przez krótki czas była moją kochanką. W chwili śmierci zachowała się dzielniej, niż ja kiedykolwiek będę w stanie się zachować. Do diabła, Maggie była prawdziwą spadającą gwiazdą.


* * *

— Z Kolonialnymi Siłami Obrony jest jeden problem — nie chodzi o to, że nie są świetnym wojskiem. Chodzi o to, że o wiele za łatwo się ich używa.

Słowa te wypowiedział Thaddeus Bender, dwa razy wybrany senatorem z ramienia partii demokratów w stanie Massachusetts; były ambasador przy ONZ, we Francji i Japonii; Sekretarz Stanu w skądinąd, delikatnie mówiąc, szkodliwej dla kraju administracji Crowe’a; autor wielu książek, wykładowca, i w końcu — ostatni nabytek Plutonu D. Prawdę mówiąc najbardziej osobisty stosunek mieliśmy do ostatniego z podanych przed chwilą faktów — wszyscy zgodnie uznaliśmy, że szeregowy senator ambasador sekretarz Bender był chodzącą skarbnicą bzdur.

To zadziwiające jak łatwo żółtodziób staje się starym wygą. Kiedy przybyliśmy z Alanem na „Modesto”, przydzielono nam po prostu kwatery. Porucznik Keyes przywitał nas miło, choć trochę zdawkowo — kiedy przekazywaliśmy mu pozdrowienia od sierżanta Ruiza, jedynie uniósł jedną brew. Pozostali członkowie plutonu traktowali nas życzliwie, ale również bez wielkiej wylewności. Dowódcy naszych oddziałów zwracali się do nas jedynie wtedy, kiedy zachodziła taka potrzeba, a nasi koledzy z oddziałów przekazywali nam niezbędne informacje. Gdyby nie to, zupełnie wypadlibyśmy z obiegu.

Nie było w tym nic osobistego. Pozostali trzej nowicjusze — Watson, Gaiman i McKean — traktowani byli w ten sam sposób. Działo się tak z dwóch powodów. Po pierwsze, jeśli przychodził ktoś nowy, to któryś ze „starych wyg” musiał odejść — a „odejść” zwykle oznaczało „umrzeć”. Na poziomie instytucjonalnym żołnierze mogą być wymieniani jak pionki. Jednak na poziomie rzeczywistego plutonu, albo oddziału, przychodzisz na miejsce zabitego współtowarzysza walki, a czasem nawet przyjaciela. W takiej sytuacji pomysł, że będziesz mógł — kimkolwiek jesteś — zastąpić nieżyjącego przyjaciela i kolegę, jest nawet trochę obraźliwy dla tych, którzy zostali.

Po drugie — traktują cię tak a nie inaczej, bo jeszcze nigdy nie walczyłeś. I dopóki tak się nie stanie, nie będziesz mógł zostać jednym z nich. Nie ma takiej możliwości. To nie twoja wina — zresztą bez wątpienia wkrótce będzie inaczej. Ale póki co, jesteś po prostu kimś, kto zajmuje miejsce należące do kogoś, kto był od ciebie lepszy.

Zaczęto traktować mnie inaczej natychmiast po zakończeniu naszej bitwy z Consu. Zwracano się do mnie po imieniu, zapraszano do stołów w mesie i na grę w bilard, wciągano mnie do wspólnych rozmów. Dowodząca moim oddziałem Viveros zaczęła pytać mnie o zdanie na temat różnych rzeczy, zamiast mówić mi jak te rzeczy mają wyglądać. Porucznik Keyes opowiedział mi niewiarygodną historię o sierżancie Ruizie, w której występował wahadłowiec i piękna córka kolonistów. Krótko mówiąc, stałem się jednym z nich — jednym z nas. Wykrycie sposobu prowadzenia ognia w czasie bitwy z Consu i udzielona mi później pochwała na pewno mi pomogły, ale Alan, Gaiman i McKean także zostali przyjęci do stada, a jedynie walczyli w tej bitwie — i nie dali się zabić. To wystarczyło.

W trzy miesiące później sami już parę razy byliśmy świadkami przybycia żółtodziobów i widzieliśmy, jak zastępują ludzi, z którymi zdążyliśmy się zaprzyjaźnić — wiedzieliśmy już, co czuli pozostali członkowie plutonu, kiedy się pojawiliśmy, żeby zająć czyjeś miejsce. Reagowaliśmy w ten sam sposób — dopóki nie zaczniesz walczyć, po prostu zajmujesz tylko miejsce. Większość spośród nowicjuszy wykazywała się zrozumieniem, przystosowywała się i dzielnie znosiła te kilka pierwszych dni.

Szeregowy senator ambasador sekretarz Bender zachowywał się zupełnie inaczej. Odkąd pojawił się wśród nas, starał się wkupić w łaski całego plutonu, odwiedzając wszystkich osobiście i starając się z każdym nawiązać jakąś osobistą więź. To było bardzo irytujące. „Tak jakby prowadził jakąś kampanię” narzekał Alan — i nie mijał się zbytnio z prawdą. Jeśli przez całe życie ubiegasz się o jakiś urząd, może to odcisnąć na tobie takie właśnie piętno. Po prostu sam nie wiesz, kiedy z tym skończyć.

Szeregowy senator ambasador sekretarz Bender miał też głębokie, umacniane przez całe życie przeświadczenie, że ludzie z niezwykłym zainteresowaniem podchodzą do wypowiadanych przez niego sądów; dlatego też nigdy nie mógł się zamknąć — nawet, jeśli nikt go nie słuchał. Więc kiedy rozwodził się w mesie na temat problemów KSO, w gruncie rzeczy mówił sam do siebie. Ale jego wypowiedzi były na tyle prowokujące, że doczekał się odzewu ze strony Viveros, z którą jadłem lunch.

— Słucham? — powiedziała. — Mógłbyś powtórzyć ostatnie zdanie?

— Powiedziałem, że problemem KSO wcale nie jest to, że nie są dobrze walczącym wojskiem, ale fakt, że zbyt łatwo się ich używa — odpowiedział Bender.

— Naprawdę? — powiedziała Viveros. — Muszę usłyszeć jakieś uzasadnienie.

— To naprawdę proste — powiedział Bender, i natychmiast przyjął pozycję ciała, którą rozpoznałem natychmiast, przypominając sobie jego plakaty wyborcze z Ziemi: ręce wyciągnięte do przodu, a jednocześnie wygięte odrobinę do wewnątrz, jakby miał zaraz chwycić w dłonie koncept, który właśnie go olśnił — chwycić i przekazać go innym. Uderzyła mnie niezwykła protekcjonalność tego gestu. — Nie ma żadnych wątpliwości co do tego, że Kolonialne Siły Obrony są niezwykle skuteczną w działaniu formacją wojskową. Ale w istocie rzeczy nie o to w tym wszystkim chodzi. Rzecz w tym, co robimy, żeby spróbować uniknąć korzystania z ich siły bojowej? Czy zdarzają się przypadki zaangażowania KSO w sytuacji, w której konflikt mógłby być rozwiązany na drodze skomplikowanych działań dyplomatycznych?

— Musiałeś nie słuchać tego, co mówiłem o niedoskonałym wszechświecie i ekonomicznej rywalizacji we wszechświecie, który rządzi się okrutnymi prawami — powiedziałem.

— Nie, słyszałem to wszystko — powiedział Bender. — Ale to nie znaczy, że się z tym zgadzam. Jak wiele gwiazd jest w tej galaktyce? Około stu miliardów? Większość z nich posiada jakieś systemy planetarne. Ilość planet jest praktycznie nieskończona. Moim zdaniem używamy siły wobec innych inteligentnych istot tylko dlatego, bo jest to najłatwiejszy sposób, by zdobyć to, czego chcemy. Przemoc jest szybka, bezpośrednia i — w porównaniu z całym skomplikowaniem dyplomacji — prosta. Albo zdobędziesz jakiś obszar, albo nie. Dyplomacja jest pod każdym względem trudniejszym wyzwaniem.

Viveros spojrzała na mnie, a potem znowu na Bendera.

— Więc uważasz, że to, co robimy, jest proste? — zapytała.

— Nie, nie — Bender uśmiechnął się i wyciągnął dłoń w pojednawczym geście. — Powiedziałem, że jest to proste w porównaniu z dyplomacją. Jeśli dam ci broń i każę odebrać jakieś wzgórze jego mieszkańcom, sytuacja będzie względnie prosta. Ale jeśli powiem ci, żebyś poszedł do mieszkańców tego wzgórza i wynegocjował z nimi układ, który pozwoli ci to wzgórze zająć, sytuacja się skomplikuje. Trzeba będzie rozstrzygnąć, co się stanie z dotychczasowymi mieszkańcami, w jaki sposób zostaną rozmieszczeni, jakie prawa do wzgórza w dalszym ciągu będą im przysługiwać, i tak dalej.

— Zakładając oczywiście, że ten lud ze wzgórza nie zastrzeli cię natychmiast po wylądowaniu, kiedy pojawisz się między nimi z pocztą dyplomatyczną w ręku — powiedziałem.

Bender uśmiechnął się do mnie i triumfalnie wykrzyknął:

— Widzisz? Właśnie o to mi chodzi! Zakładamy, że wszyscy pozostali mają równie wojownicze nastawienie jak my. Ale gdyby tak uchylić — choćby odrobinę — dzielące nas drzwi za pomocą dyplomacji? Czy każda inteligentna, czująca istota nie chciałaby przez te drzwi przejść? Weźmy na przykład Waidian. Właśnie rozpoczynamy z nimi wojnę, prawda?

Tak właśnie było. Waidianie i ludzie od ponad dziesięciu lat krążyli wokół siebie jak para bokserów szukająca swoich słabych punktów — walka toczyła się o układ Earnhardta, w którego skład wchodziły trzy planety nadające się do zamieszkania zarówno dla jednych, jak i dla drugich. Układy z paroma nadającymi się do zamieszkania planetami były prawdziwą rzadkością. Waidianie byli wytrzymałą rasą, jednak nie dysponowali znaczącą siłą; sieć waidiańskich planet nie była zbyt duża i cały przemysł wciąż skupiony był na ich macierzystej planecie. Ponieważ Waidianie nie zrozumieli kierowanych w ich stronę aluzji i nie zamierzali dobrowolnie oddać układu Earnhardta, powstał plan, by przeskoczyć do ich przestrzeni, zniszczyć ich porty kosmiczne i główne obiekty przemysłowe, przez co można by cofnąć zdolności kolonizacyjne tej rasy co najmniej o parę dziesięcioleci. Dwieście trzydziesty trzeci miał być częścią sił uderzeniowych, które miały wylądować w ich stolicy i rozpieprzyć trochę to miejsce — mieliśmy jednak, w miarę możliwości, unikać zabijania cywilów — mieliśmy po prostu podziurawić trochę budynki ich parlamentu i główne obiekty tamtejszego kultu religijnego. Nie miało to przynieść żadnych korzyści natury ekonomicznej — miał to być rodzaj wiadomości mówiącej, że możemy z nimi zrobić co chcemy. To powinno nimi trochę wstrząsnąć.

— Co z tymi Waidianami? — zapytała Viveros.

— No cóż, więc poszperałem trochę na temat tej rasy — powiedział Bender. — Ich kultura jest naprawdę niezwykła. Najwyższą formą wyrazu artystycznego jest u nich chóralny, masowy śpiew, trochę przypominający gregoriańskie chorały. Wszyscy mieszkańcy waidiańskiego miasta zbierają się i zaczynają śpiewać. Podobno ten ich śpiew słychać z odległości kilkudziesięciu kilometrów, a mogą tak śpiewać godzinami.

— I co z tego?

— To jest kultura, którą powinniśmy z szacunkiem i podziwem poznawać, zamiast tłumić ich potencjał na jednej planecie, tylko dlatego, że stoją nam na drodze. Czy Unia Kolonialna w ogóle próbowała dojść z nimi do jakichś pokojowych rozwiązań? W każdym razie nie natknąłem się na żadne wzmianki o jakichkolwiek próbach rozwiązania konfliktu drogą negocjacji. Myślę, że to my powinniśmy podjąć takie próby. Może to właśnie jest naszą powinnością.

Viveros wzruszyła ramionami.

— Negocjowanie jakichkolwiek układów troszeczkę wykracza poza nasze rozkazy, Bender.

— W czasie mojej pierwszej kadencji senatorskiej pojechałem do Irlandii Północnej jako członek komisji handlowej i w wyniku zbiegu okoliczności zająłem się tam przygotowywaniem traktatu pokojowego między protestantami a katolikami. Nie miałem upoważnień do negocjowania takich porozumień, co wywołało w Stanach dużo kontrowersji. Ale gdy pojawia się możliwość pokojowego rozwiązania, musimy ją wesprzeć — powiedział Bender.

— Pamiętam tę historię — powiedziałem. — Zaraz potem nastąpił okres najbardziej krwawych marszów od dwustu lat. Niezbyt udane porozumienie pokojowe.

— To nie była wina tego porozumienia — powiedział Bender, broniąc swojego stanowiska. — Jakiś odurzony katolicki dzieciak rzucił granatem w marsz Oranżystów i zaprzepaścił wszystko.

— Cholernie prawdziwi żywi ludzie, wchodzący w drogę twoim pacyfistycznym ideałom — powiedziałem.

— Posłuchaj, powiedziałem przecież, że dyplomacja to trudna dziedzina — powiedział Bender. — Ale myślę, że ostatecznie więcej możemy zyskać próbując z tym ludem współpracować, niż próbując ich wyniszczyć. W każdym razie na pewno powinno się choćby brać pod uwagę taką opcję.

— Dzięki za wykład, Bender — powiedziała Viveros. — A teraz, jeśli pozwolisz, mam na ten temat dwie uwagi. Po pierwsze — dopóki nie weźmiesz udziału w akcji bojowej, twoja wiedza i twoje poglądy gówno znaczą dla mnie i dla wszystkich innych. To nie jest Irlandia Północna, ani Waszyngton, to nie jest w ogóle planeta Ziemia. Kiedy się zaciągnąłeś, zaciągnąłeś się jako żołnierz, i lepiej o tym pamiętaj. Po drugie — bez względu na to, co sobie myślisz, szeregowy, odpowiadasz teraz nie przed całym wszechświatem ani ludzkością jako taką — teraz jesteś odpowiedzialny wobec mnie, wobec twoich kolegów z oddziału, plutonu i wobec KSO. Kiedy dostaniesz rozkaz, wykonasz go. Jeśli wykroczysz poza zakres przydzielonych ci zadań, będziesz odpowiadał przede mną. Czy to jasne?

— Wiele zła zostało uczynione pod przykrywką „wykonywania rozkazów” — stwierdził Bender mierząc Viveros chłodnym wzrokiem. — Mam nadzieję, że my nie będziemy musieli uciekać się do tej wymówki.

Viveros zmrużyła oczy.

— Skończyłam już jeść — powiedziała, wzięła swoją tacę i wstała od stołu.

Bender uniósł brwi ze zdziwienia, odprowadzając ją wzrokiem.

— Nie chciałem jej obrazić — zwrócił się do mnie.

Przypatrywałem mu się uważnie.

— Czy ty w ogóle rozpoznajesz nazwisko „Viveros”, Bender? — zapytałem po chwili.

Skrzywił się i odpowiedział:

— Nie kojarzę tego nazwiska.

— Przypomnij sobie — powiedziałem. — To było w okolicach piątego, szóstego roku, czy coś koło tego.

Twarz mu się rozjaśniła.

— Był wtedy peruwiański prezydent o tym nazwisku. Został zamordowany, o ile dobrze pamiętam.

— Właśnie, Pedro Viveros — powiedziałem. — W czasie wojskowego puczu zabito nie tylko jego, ale i jego żonę, jego brata, jego szwagierkę i większość członków obu rodzin. Ocalała tylko jedna z córek Pedro Viverosa. Jej niania wrzuciła ją do zsypu z brudną bielizną, kiedy żołnierze przeszukiwali pałac prezydencki w poszukiwaniu członków rodziny. Zresztą sama niania została zgwałcona, a potem poderżnięto jej gardło.

Twarz Bendera zmieniła kolor na szarozielony.

— Przecież ona nie może być jego córką — powiedział.

— Ona jest jego córką — powiedziałem. — I wiesz co? Kiedy pucz upadł, żołnierze, którzy wymordowali jej rodzinę stanęli przed sądem i usprawiedliwiali się właśnie tym, że jedynie wykonywali rozkazy. Więc niezależnie od tego, co chciałeś osiągnąć i czy w ogóle miałeś rację, mówiłeś to ostatniej osobie w całym wszechświecie, która potrzebowałaby wykładu na temat banalności zła. Ona wie na ten temat wszystko. Cała jej rodzina została zaszlachtowana, podczas gdy ona leżała w piwnicy na dnie kosza na brudną bieliznę, krwawiąc i starając się nie rozpłakać.

— O Boże, tak mi przykro — powiedział Bender. — Gdybym o tym wiedział nie odezwałbym się ani słowem. Ale przecież nic o tym nie wiedziałem.

— Oczywiście, że nie wiedziałeś, Bender — powiedziałem. — I o to właśnie chodziło Viveros. Tutaj właśnie jest tak, że nic nie wiesz. Nic a nic.


* * *

— Posłuchajcie — powiedziała Viveros, kiedy zbliżaliśmy się do powierzchni planety. — Mamy tam wpaść na szybki numerek, porozwalać trochę i się zmyć. Wylądujemy w pobliżu ich centrum rządowego — niszczymy budynki i urządzenia, unikając jednocześnie żywych celów; chyba, że zostaniemy zaatakowani jako pierwsi. Kopnęliśmy już tych kolesi w jaja, teraz po prostu osikamy ich, póki zginają się jęcząc z bólu. Wszystko jasne?

Do pewnego momentu wszystko przebiegało bez najmniejszych przeszkód; Waidianie byli zupełnie nieprzygotowani na pojawienie się w przestrzeni ich ojczystej planety dwóch tuzinów wojennych okrętów kosmicznych KSO. Parę dni wcześniej KSO rozpoczęło odwracającą uwagę ofensywę w układzie Earnhardta, która przywabiła tam prawie całą ich flotę wojenną — nieliczne broniące ich rodzinnej planety okręty zostały zdmuchnięte z nieba w ciągu jednego, błyskawicznego ataku.

Nasze niszczyciele natychmiast zajęły się głównym portem kosmicznym Waidian, dziurawiąc jego wielokilometrowej długości strukturę w krytycznych, wcześniej dokładnie wybranych punktach, pozwalając w ten sposób własnym siłom dośrodkowym portu dokonać reszty dzieła zniszczenia (nie ma sensu marnować amunicji, jeśli można tego uniknąć). Nie zostały wystrzelone żadne głowice skokowe, które mogłyby zawiadomić o naszym ataku waidiańskie siły zebrane w układzie Earnhardta, więc nasi przeciwnicy nie mogli zorientować się, że zostali wyprowadzeni w pole, dopóki nie było za późno na podjęcie sensownej kontrakcji. Jeśli jakiekolwiek waidiańskie okręty przetrwały tamtą bitwę, to kiedy wrócą do domu, zobaczą, że nie mają gdzie wylądować ani dokonać napraw. A nas już wtedy dawno tu nie będzie. Po oczyszczeniu z wszelkich zagrożeń waidiańskiej przestrzeni kosmicznej, KSO bez przeszkód zajęły się niszczeniem ośrodków przemysłowych, baz wojskowych, kopalni, rafinerii, urządzeń odsalających wodę, tam, tablic baterii słonecznych, portów, wyrzutni rakiet kosmicznych, głównych ciągów komunikacyjnych — krótko mówiąc wszystkiego, co wymagać będzie odbudowy, zanim Waidianie przystąpią do odbudowy swojej floty międzygwiezdnej i jej zaplecza. Po sześciu godzinach nieustannego bombardowania Waidianie zostali zepchnięci wstecz do epoki silników spalinowych, w której mieli przez jakiś czas pozostać.

KSO unikało szerokoskalowego bombardowania głównych miast, ponieważ śmierć przypadkowych cywilów nie była celem tego ataku. Wywiad KSO przewidywał pewne ofiary wśród ludności cywilnej, głównie z powodu zerwania tam — ale tego nie można było uniknąć. Waidianie w żaden sposób nie mogli przeszkodzić KSO w zrujnowaniu ich głównych ośrodków, zakładano, że w wyniku naszego ataku ich władze będą musiały uporać się z epidemiami chorób zakaźnych, głodem, a także z politycznymi i społecznymi niepokojami, które muszą pojawić się, kiedy ktoś wyszarpuje ci spod stóp wszystkie przemysłowe i technologiczne podstawy porządku społecznego. Dlatego atakowanie ludności cywilnej uznano za niehumanitarne, a także (co równie ważne dla grubych ryb KSO) nieefektywne. Nie brano nawet pod uwagę innych celów poza stolicą Waidian — która została zaatakowana w ramach działań wojny psychologicznej.

Mieszkańcy waidiańskiej stolicy chyba tego jednak nie docenili. Pociski i strumienie niszczycielskiego promieniowania zalewały ich miasto nawet wtedy, kiedy w nim lądowaliśmy. Od wewnątrz brzmiało to jakby olbrzymi grad walił w pancerz naszego transportowca, na którym jakiś olbrzym smażyłby jednocześnie jaja wielkiej kury.

— Idziemy w parach — powiedziała Viveros, szykując oddział przed akcją. — Nie ma żadnego chodzenia w pojedynkę. Patrzcie uważnie na mapy i nie dajcie się wciągnąć w pułapkę. Perry, ty będziesz miał oko na Bendera. Postaraj się go powstrzymać przed podpisywaniem jakichkolwiek traktatów pokojowych, jeśli łaska. W ramach bonusu wy dwaj wychodzicie jako pierwsi. Bawcie się dobrze i uważajcie na snajperów.

— Bender — skinąłem w jego stronę głową. — Ustaw swój Wuzet na rakiety i idź za mną. Włącz kamuflaż. Rozmawiamy tylko przez MózGościa.

Rampa transportowca opuściła się i obaj wyskoczyliśmy na zewnątrz. Dokładnie naprzeciwko mnie, w odległości mniej więcej czterdziestu metrów stała jakaś abstrakcyjna rzeźba. Strzeliłem do niej, kiedy przebiegaliśmy z Benderem obok. Nigdy nie przepadałem za sztuką abstrakcyjną.

Zmierzałem w stronę dużego budynku stojącego na północny zachód od miejsca naszego lądowania; w jego przeszklonym hallu udało mi się dostrzec paru Waidian z podłużnymi przedmiotami w szponach. Wystrzeliłem w ich stronę kilka pocisków, które prawdopodobnie trafiły tylko w szyby; raczej nie zabiły znajdujących się wewnątrz Waidian, ale odwróciły ich uwagę na dość długo, byśmy mogli z Benderem zniknąć im z oczu. Przesłałem Benderowi wiadomość, żeby rozbił pociskiem okno na drugim piętrze budynku. Potem wystrzeliliśmy się w górę i wylądowaliśmy w miejscu, które wyglądało na ogromne biuro, pełne małych boksów. Hm, nawet obcy muszą chodzić do pracy. W pobliżu nie było widać ani jednego żywego Waidianina. Pomyślałem sobie, że w taki dzień pewnie po prostu nie przyszli do pracy. Cóż, trudno im się dziwić.

Znaleźliśmy z Benderem rodzaj podjazdu, który spiralnie piął się w górę budynku. Żaden ze znajdujących się w hallu Waidian nie pojawił się na drugim piętrze. Pewnie tak zajęci byli innymi żołnierzami KSO, że zupełnie zapomnieli o naszym istnieniu. Podjazd prowadził na dach. Powolutku wysunąłem się nad krawędź podjazdu i zobaczyłem trzech Waidian mierzących w naszą stronę z przeciwległego brzegu dachu. Zdjąłem dwóch spośród nich, Bender zdjął trzeciego.

Co teraz — przesłał Bender.

Chodź za mną — odpowiedziałem.

Przeciętny Waidianin wygląda jak skrzyżowanie niedźwiedzia brunatnego z wściekłą, latającą wiewiórką. Waidianie, których zastrzeliliśmy wyglądali jak wielkie niedźwiedziowiewiórki z karabinami w łapach i odstrzelonymi tyłami głów. Tak szybko, jak tylko było to możliwe podpełzliśmy do krawędzi dachu. Skinięciem głowy kazałem Benderowi podejść do jednego z nieżywych snajperów; ja wybrałem sąsiednie ciało.

Wejdź pod to — przesłałem.

Co? — przesłał Bender.

Wskazałem na sąsiednie dachy.

— Inni Waidianie na dachach — przesłałem. — To kamuflaż na czas, kiedy będę ich zdejmował.

Co mam robić? — przesłał Bender.

— Obserwuj wejście na dach i nie pozwól im zrobić tego, co my zrobiliśmy tym tutaj — przesłałem.

Bender skrzywił się i wszedł pod swojego martwego Waidianina. Ja zrobiłem to samo i natychmiast zacząłem tego żałować. Nie wiem, jaki zapach mają żywi Waidianie, w każdym razie martwi śmierdzą jak cholera. Bender przesunął się i wymierzył w stronę wyjścia na dach; za pomocą MózGościa przesłałem Viveros ogólny obraz sytuacji i zacząłem likwidować snajperów z innych dachów.

Załatwiłem sześciu strzelców z czterech różnych dachów, zanim zaczęli powoli orientować się w sytuacji. W końcu zobaczyłem jak jeden z nich kieruje broń w stronę naszego dachu. Za pomocą mojego ukochanego karabinu posłałem w jego czaszkę pożegnalny dar i posłałem Benderowi wiadomość, żeby zrzucił z siebie martwe ciało i uciekał. W parę sekund potem w dach uderzyły rakiety.

W drodze na dół natknęliśmy się na Waidian, których spodziewałem się spotkać wcześniej, kiedy szliśmy do góry. Było to zaskoczeniem zarówno dla nas, jak i dla nich — jednak to my bardziej spodziewaliśmy się tego spotkania, czego dowiedliśmy, strzelając jako pierwsi. Pobiegliśmy na najbliższe piętro budynku. Rzuciłem na podjazd parę granatów, żeby zająć Waidian w czasie naszej ucieczki.

— Co do diabła mamy teraz robić? — wrzasnął Bender, kiedy biegliśmy przez piętro.

Używaj MózGościa, debilu — przesłałem i skręciłem za róg. — Przez ciebie nas namierzą — podszedłem do szyby i wyjrzałem na zewnątrz. Byliśmy na wysokości co najmniej trzydziestu metrów; zbyt wysoko na skok, nawet z naszymi udoskonalonymi ciałami.

Nadchodzą — przesłał Bender. Gdzieś za nami słychać było coś, co jak sądzę było odgłosami wydawanymi przez bardzo wkurzonych Waidian.

Kryj się — przesłałem do Bendera, wymierzyłem mój Wuzet w najbliższą szybę i wystrzeliłem. Szyba popękała, ale nie rozbiła się. Chwyciłem coś, co jak sądzę mogło być waidiańskim krzesłem i wyrzuciłem je przez okno. Potem przykucnąłem w kabinie obok Bendera.

— Co do diabła — przesłał Bender. — Teraz przyjdą prosto do nas.

— Czekaj — przesłałem. — Nie ruszaj się. Zacznij strzelać kiedy powiem. Ustaw automat.

Czterech Waidian skręciło za róg i zaczęło ostrożnie zbliżać się do wybitej szyby. Słyszałem jak trajkoczą coś do siebie; włączyłem obwód translacyjny.

— … wyszli przez dziurę w ścianie — mówił jeden z nich do drugiego, kiedy zbliżali do ściany.

— Niemożliwe — powiedział drugi. — Tu jest zbyt wysoko. Umarliby.

— Widziałem, jak skaczą na duże odległości — powiedział pierwszy — Może udało im się przeżyć.

— Nawet te [nieprzekładalne] nie mogą spaść ze 130 degów [miara odległości] i przeżyć — powiedział trzeci podchodząc do pierwszych dwóch. — Ci [nieprzekładalne] zjadacze [nieprzekładalne] wciąż gdzieś tu są.

— Czy widziałeś [nieprzekładalne — prawdopodobnie imię własne] na podjeździe? Ci [nieprzekładalne] rozerwali [go] na strzępy swoimi granatami — powiedział czwarty.

— Weszliśmy tym samym podjazdem co ty — powiedział trzeci. — Oczywiście, że [go] widzieliśmy. Teraz uciszcie się i przeszukajcie teren. Jeśli tu są, dokonamy zemsty na tych [nieprzekładalne] i uczcimy to w czasie ceremonii.

Czwarty zbliżył się do trzeciego z Waidian i wyciągnął w jego stronę pazur, jak gdyby ze współczuciem. Wszyscy czterej stali teraz naprzeciwko wybitego okna — tak jak chciałem.

Teraz — przesłałem do Bendera i otworzyłem ogień. Przez parę sekund Waidianie epileptycznie podrygiwali jak marionetki, a potem siła wystrzałów popchnęła ich na szklaną szybę, której już za nimi niebyło. Poczekaliśmy z Benderem parę kolejnych sekund, a potem rzuciliśmy się w stronę podjazdu. Nie było na nim nikogo, oprócz szczątków [nieprzekładalne — prawdopodobnie imię własne], który śmierdział nawet gorzej niż martwy snajper na dachu. Muszę przyznać, że do tej pory całe doświadczenie pobytu na ojczystej planecie Waidian powodowało jedynie cierpienie mojego narządu węchu. Zbiegliśmy z powrotem na drugie piętro i ruszyliśmy tą samą drogą którą weszliśmy na górę, mijając po drodze tych czterech Waidian, którym pomogliśmy wyskoczyć przez okno.

— Prawdę mówiąc, nie tego oczekiwałem — powiedział Bender, gapiąc się na szczątki Waidian, które mijaliśmy.

— A czego się spodziewałeś? — zapytałem.

— Naprawdę nie wiem — odparł.

— Więc skąd wiesz, że nie tego właśnie oczekiwałeś? — powiedziałem i przełączyłem MózGościa, żeby porozmawiać z Viveros. — Jesteśmy na dole — przesłałem.

Chodź tutaj — przesłała Viveros i podała swoją lokalizację.

— Przyprowadź ze sobą Bendera. Nie uwierzycie, co się tu dzieje.

— Kiedy odebrałem jej wiadomość, usłyszałem, o czym mówiła — usłyszałem to pomimo odgłosu wciąż prowadzonego ostrzału i wybuchów granatów — niski, gardłowy chóralny śpiew, odbijający się echem pomiędzy budynkami rządowego kompleksu.

— Właśnie o tym wam przedtem mówiłem — radośnie oznajmił Bender, kiedy w końcu wyszliśmy za ostatni róg i zaczęliśmy schodzić w dół zbocza naturalnego amfiteatru. Na jego dnie zebrały się setki Waidian, kołyszących się i wymachujących jakimiś kosturami w rytm własnego, chóralnego śpiewu. Dookoła nich rozstawiło się na pozycjach kilkudziesięciu żołnierzy KSO. Gdyby otworzyli ogień, byłoby to jak strzelanie do stada indyków. Włączyłem obwód translacyjny, ale nie podał żadnego odczytu; albo pieśń nie miała tekstu, albo śpiewano ją w nieznanym kolonialnym językoznawcom dialekcie.

Dostrzegłem Viveros i podszedłem do niej.

— Co tu się dzieje? — wrzasnąłem, przekrzykując hałas.

— Ty mi powiedz, Perry — odkrzyknęła. — Ja jestem tu tylko widzem. — Wskazała głową na lewo, gdzie porucznik Keyes konferował z innymi oficerami. — Próbują ustalić, co mamy dalej robić.

— Dlaczego nikt nie zaczął strzelać? — zapytał Bender.

— Ponieważ oni nie zaczęli strzelać do nas — powiedziała Viveros. — Według rozkazu mieliśmy bez potrzeby nie strzelać do cywilów. Ci tutaj są chyba cywilami. Co prawda wszyscy mają jakieś kije, ale nie grozili nam za ich pomocą; po prostu wymachują nimi, kiedy śpiewają. Poza tym nie ma potrzeby ich zabijać. Myślałam, że to cię ucieszy, Bender.

— To mnie cieszy — powiedział Bender i wyciągnął rękę w stronę tłumu Waidian, najwyraźniej czymś zachwycony. — Patrzcie, ten tam przewodniczy temu zgromadzeniu. To Feuy, ich przywódca religijny. Jest wśród nich ważną figurą. Prawdopodobnie sam napisał pieśń, którą teraz śpiewają. Czy ktoś ma tłumaczenie?

— Nie — powiedziała Viveros. — Nie używają żadnego znanego nam języka. Nie mamy pojęcia o czym śpiewają.

Bender wystąpił krok do przodu.

— To modlitwa o pokój — stwierdził. — To musi być modlitwa o pokój. Przecież muszą wiedzieć, co zrobiliśmy z ich planetą. I sami widzą, co robimy z ich miastem. Każdy, komu zrobiono by coś takiego, musiałby chcieć, żeby to się skończyło.

— Och, jesteś cały wypełniony gównem — ucięła Viveros. — Nie masz pieprzonego pojęcia, o czym śpiewają. Mogą śpiewać o tym, jak oderwą nam głowy i naszczają do kikutów naszych szyj. Być może śpiewają do swoich zmarłych. Mogą wyśpiewywać swoją pieprzoną listę zakupów na jutro. Nie wiemy tego. Ty też tego nie wiesz.

— Mylisz się — powiedział Bender. — Przez pięćdziesiąt lat walczyłem na frontach bitwy o pokój na Ziemi. Wiem, kiedy ludzie są gotowi na pokój. Wiem, kiedy go potrzebują. — Wskazał na śpiewających Waidian. — Ci tutaj są gotowi, Viveros. Czuję to. I zamierzam wam to udowodnić. — Bender odstawił swój Wuzet i zaczął schodzić w dół amfiteatru.

— Bender, do jasnej cholery! — wrzasnęła Viveros. — Wracaj tu natychmiast! To rozkaz!

— Nie zamierzam więcej „tylko wykonywać rozkazów”, kapralu! — odkrzyknął Bender i zaczął biec sprintem.

— Kurwa! — krzyknęła Viveros i ruszyła za nim. Usiłowałem ją zatrzymać, ale mi się nie udało; chwyciłem dłonią powietrze.

W tym momencie porucznik Keyes i inni oficerowie spojrzeli w tę stronę i zobaczyli, że Bender, ścigany przez Viveros, biegnie w kierunku Waidian. Zobaczyłem, że Keyes coś krzyczy i Viveros nagle się zatrzymała; Keyes musiał jej także przesłać rozkaz za pomocą MózGościa. Jeśli wydał rozkaz zatrzymania się Benderowi, to Bender najwyraźniej zignorował go, bo wciąż biegł w stronę Waidian.

Wreszcie dobiegł do krawędzi amfiteatru i spokojnie stanął. W końcu Feuy, ich mistrz ceremonii, zauważył, że samotny człowiek stoi na krawędzi ich zgromadzenia i przerwał śpiew. Waidianie, zdezorientowani, przestali śpiewać i przez jakąś minutę mruczeli coś do siebie, zanim również dostrzegli Bendera i odwrócili się w jego stronę.

Bender właśnie na to czekał. Zanim go zauważyli, musiał przygotować sobie to, co miał do powiedzenia i przetłumaczyć to na waidiański, ponieważ kiedy przemówił, bez trudu posługiwał się ich językiem, w sposób zrozumiały nawet dla naszych translatorów.

— Przyjaciele, moi współtowarzysze w poszukiwaniu pokoju… — zaczął, wyciągając w ich stronę dłonie w charakterystycznym dla siebie geście dzielenia się zdobytym doświadczeniem.

Odtworzone od tej chwili dane pokazały, że nie mniej niż czterdzieści tysięcy drobnych, przypominających igły pocisków (które Waidianie nazywają „avdgur”) uderzyło w ciało Bendera w ciągu niecałej sekundy. Wystrzelono je z kosturów, które wcale nie były kosturami, tylko świętymi dla ludu Waidian tradycyjnymi wyrzutniami pocisków w kształcie gałęzi drzew. Bender dosłownie roztopił się, kiedy każdy ze srebrnych „avdgurów” przebił jego kostium bojowy i ciało, ścierając wszystko na miazgę. Wszyscy potem zgodzili się, że była to jedna z najbardziej interesujących śmierci, jakie dane było im na własne oczy oglądać.

Ciało Bendera rozbryzgiwało się w formie czerwonych chmur i kałuż, kiedy żołnierze KSO otworzyli ogień skierowany do wnętrza amfiteatru. To rzeczywiście przypominało strzelanie do indyków; spośród wszystkich zebranych w amfiteatrze nie ocalał ani jeden Waidianin, a poza Benderem żaden z żołnierzy KSO nie został ranny ani zabity. Wszystko to trwało niecałą minutę. Viveros poczekała na rozkaz przerwania ostrzału, podeszła do kałuży, która została z Bendera i z furią zaczęła tupać w nią nogami.

— Jak ci się teraz podoba pokój, skurwysynu?! — krzyczała, kiedy upłynnione organy wewnętrzne Bendera splamiły dolną część jej nóg.


* * *

— Wiesz, myślę, że Bender miał rację. — Viveros powiedziała do mnie, kiedy wracaliśmy na „Modesto”.

— Co do czego? — zapytałem.

— Co do tego, że używa się KSO zbyt szybko i zbyt często — powiedziała Viveros. — Że łatwiej jest walczyć niż negocjować. — Machnęła ręką w stronę ojczystej planety Waidian, która znikała za nami. — I wiesz co? Wcale nie musieliśmy tego robić. Wykurzać tych biednych sukinsynów z przestrzeni kosmicznej i robić tego wszystkiego, co spowoduje, że najbliższe parędziesiąt lat spędzą umierając z głodu i zabijając się nawzajem. Dzisiaj nie mordowaliśmy cywilów — może poza tymi, którzy załatwili Bendera. Ale to właśnie cywile będą teraz przez długi czas umierać na różne choroby i mordować się nawzajem, z braku innego wyboru. To ni mniej, ni więcej, tylko ludobójstwo. A my po prostu możemy czuć się lepiej, bo kiedy to wszystko będzie się tutaj działo, będziemy już gdzie indziej.

— Nigdy wcześniej nie zgadzałaś się z Benderem — powiedziałem.

— Nieprawda — powiedziała Viveros. — Powiedziałam, że gówno wie, bo takie są wymagania tej służby. Ale wcale nie mówiłam, że nie ma racji. Powinien się mnie posłuchać. Gdyby wykonywał pieprzone rozkazy, teraz by żył. Zamiast tego, teraz zeskrobuję go sobie z podeszew moich butów.

— On prawdopodobnie powiedziałby, że umarł za coś, w co wierzył — powiedziałem.

Viveros wzruszyła ramionami.

— Proszę cię — powiedziała. — Bender umarł za Bendera. Kurwa mać. Podszedł do grupy kolesi, których planetę właśnie zniszczyliśmy i zachowywał się, jakby był ich przyjacielem. Co za dupek. Gdybym była jedną z nich, też bym do niego strzelała.

— Cholerni prawdziwi, żywi ludzie, którzy wchodzą w drogę pacyfistycznym ideałom — powiedziałem.

Viveros uśmiechnęła się.

— Gdyby Bender naprawdę interesował się pokojem, a nie swoim własnym ego, zrobiłby to, co ja robię, i co powinieneś zrobić ty, Perry — powiedziała. — Wykonywać rozkazy. Pozostać przy życiu. Przetrwać okres naszej służby w piechocie. Zacząć szkolenie oficerskie i wspinać się w górę stopień po stopniu. Zostać jednym z tych ludzi, którzy wydają rozkazy, zamiast tylko je wykonywać. My jedynie w taki sposób możemy czynić pokój. Właśnie dlatego mogę żyć „tylko wykonując rozkazy”. Ponieważ wiem, że któregoś dnia będę mogła te rozkazy zmienić. — Oparła się wygodnie, zamknęła oczy i przespała resztę drogi na „Modesto”.

Luisa Viveros zginęła dwa miesiące później, na błotnistym zadupiu nazywanym Głębokie Wody. Nasz oddział wszedł w pułapkę, zastawioną w naturalnych katakumbach, pod kolonią rasy Hann’i, którą mieliśmy „oczyścić”. W czasie bitwy zostaliśmy zagnani do jaskini, do której prowadziły cztery dodatkowe tunele, wszystkie obsadzone przez piechotę Hann’i. Viveros rozkazała nam wycofać się do naszego tunelu i zaczęła strzelać w jego nasadę, powodując jego zawalenie się, które odcięło go od głównej komory. Dane z MózGościa pokazują, że potem odwróciła się i zaczęła zdejmować poszczególnych Hann’i. Nie pożyła długo. Reszta oddziału przedarła się na powierzchnię, co nie było łatwą sprawą, biorąc pod uwagę, jak głęboko zapędziliśmy się na początku — jednak lepsze to niż umrzeć w zasadzce.

Viveros została pośmiertnie odznaczona medalem za odwagę; ja dostałem awans na kaprala i przejąłem jej oddział. Koję i szafkę Viveros przejął nowy koleś o nazwisku Whitford, który od samego początku wydawał się dość przyzwoity.

Urzędnicy wymienili pionki na planszy. A mi brakowało Viveros.

Jedenasty

Thomas umarł z powodu czegoś, co zjadł.

To, co połknął było dla KSO czymś na tyle nowym, że nawet nie nadano temu jeszcze nazwy; istniał jedynie oficjalny opis: Kolonia 622, 47 Wielka Niedźwiedzica (w KSO w dalszym ciągu używano ziemskich nazw gwiazdozbiorów, z tych samych powodów, dla których wciąż posługiwano się dwudziestoczterogodzinną dobą i rokiem składającym się z 365 dni — ponieważ tak było wygodniej). Według standardowych procedur operacyjnych, nowe kolonie codziennie transmitowały zbiór wszystkich danych koloni i za pomocą skokowego statku bezzałogowego, dzięki czemu Kolonialni na Feniksie mogli na bieżąco kontrolować sytuację.

Kolonia 622 przesyłała bezzałogowe statki skokowe od chwili jej założenia sześć miesięcy wcześniej; poza zwykłymi sporami i narzekaniami, które towarzyszą zakładaniu każdej nowej kolonii, nie doniesiono o niczym szczególnym — poza faktem, że rodzaj miejscowej śluzowatej pleśni przylepia się prawie do wszystkiego, wciska się do wnętrza maszyn, komputerów, zagród ze zwierzętami, a nawet do kwater mieszkalnych kolonistów. Na Feniksa przesłano analizę genetyczną tej materii organicznej, z prośbą o stworzenie środka grzybobójczego, który mógłby pomóc kolonistom pozbyć się ohydnej mazi. Zaraz potem na Feniksa zaczęły przybywać puste, bezzałogowe statki skokowe, na których nie umieszczono żadnych wiadomości z kolonii.

Thomas i Susan stacjonowali na „Tucsonie”, który został wysłany na miejsce, żeby zbadać sprawę. „Tucson” najpierw próbował nawiązać z kolonią kontakt z orbity — bez powodzenia. Wizualne namierzenie budynków kolonii nie wykazało między nimi żadnego ruchu — nie było widać ludzi, zwierząt, niczego. Same budynki jednak wydawały się być nienaruszone. Pluton Thomasa dostał rozkaz wykonania rekonesansu.

Cała kolonia pokryta była lepką mazią, pokrywa śluzowatej pleśni w niektórych miejscach miała kilka centymetrów grubości. Skapywała z linii wysokiego napięcia, pokrywała sprzęt komunikacyjny. To mogła być dobra wiadomość — możliwe, że pleśń po prostu zagłuszyła zdolność transmisyjną sprzętu. Ten chwilowy wybuch optymizmu minął, kiedy oddział Thomasa dotarł do zagród dla zwierząt — wszystkie były martwe, ich ciała były zniekształcone pod wpływem pracowitego działania pleśni. Wkrótce potem znaleźli samych kolonistów; ich ciała były w podobnym stanie. Prawie wszyscy spośród nich (a raczej to, co z nich zostało) znajdowali się we własnych łóżkach lub w ich pobliżu. Wyjątek stanowili członkowie rodzin, których ciała często znajdowano w dziecięcych pokojach albo prowadzących do nich korytarzach, a także ci spośród kolonistów, którym właśnie przypadła zmiana cmentarna — tych znaleziono na ich stanowiskach pracy. Cokolwiek uderzyło w kolonię, uderzyło późno w nocy i na tyle szybko, że koloniści nie mieli czasu na ten atak zareagować.

Thomas zasugerował, żeby wziąć jedno z ciał do ośrodka medycznego kolonii, gdzie mógłby przeprowadzić szybką autopsję, dzięki której być może dowiedzą się, co zabiło kolonistów. Dowódca jego oddziału wyraził zgodę. Thomas i jego kolega z oddziału przykucnęli nad jednym z mniej naruszonych ciał. Thomas chwycił je pod ramiona, a jego kolega za nogi. Thomas powiedział koledze, że podniosą ciało na trzy; doszedł do dwóch, kiedy śluzowata pleśń oderwała się od zwłok i z mokrym plaśnięciem uderzyła go w twarz. W odruchu zdziwienia nabrał powietrza; śluzowata pleśń wślizgnęła mu się do ust i dalej, w dół, do gardła.

Pozostali członkowie oddziału Thomasa natychmiast rozkazali swoim kostiumom zakryć twarze — jak się okazało w ostatniej chwili, ponieważ po paru sekundach śluzowata pleśń zaczęła nadlatywać w ich stronę ze wszystkich szczelin i otworów w okolicy. W całej kolonii w tym samym momencie doszło do identycznych ataków. Sześciu członkom plutonu Thomasa śluzowata pleśń także dostała się do ust.

Thomas próbował wypluć maź, która wypełniała mu usta, ale ta wcisnęła się głębiej do jego gardła, zablokowała drogi oddechowe, wślizgnęła się do płuc i przez przełyk do wnętrza brzucha. Za pomocą swojego MózGościa Thomas przekazał swoim kolegom, żeby zanieśli go do ośrodka medycznego, gdzie będzie można odessać maź z wnętrza jego ciała i przywrócić mu oddech; dzięki SprytnejKrwi mieli prawie piętnaście minut do chwili, w której mózg Thomasa ulegnie nieodwracalnemu uszkodzeniu. To był świetny pomysł i prawdopodobnie zadziałałby, gdyby pleśń nie zaczęła wydzielać stężonych kwasów trawiennych do wnętrza płuc Thomasa, żywcem pożerając go od środka. Płuca Thomasa natychmiast zaczęły się rozpuszczać; umarł pod wpływem szoku i uduszenia w parę minut potem. Sześciu pozostałych członków plutonu podzieliło jego los — a także, z czym wszyscy się zgodzili, los kolonistów.

Dowódca plutonu rozkazał zostawić ciała Thomasa i pozostałej szóstki na miejscu; pluton wrócił do transportowców i z powrotem na pokład „Tucsona”. Nie udzielono im zgody wstępu na pokład. Członkowie plutonu zostali pojedynczo wprowadzeni do komory próżniowej, żeby zabić całą pleśń, która przyczepiła się do ich kostiumów, po czym poddani zostali procesowi intensywnego wewnętrznego i zewnętrznego odkażania, który był równie bolesny, co skomplikowany.

Wysłane natychmiast potem bezzałogowe sondy nie wykryły żadnych ocalałych ludzi na całym terenie Kolonii 622. Okazało się również, że śluzowata pleśń jest nie tylko obdarzona dostateczną inteligencją, by przeprowadzić dwa oddzielne, skoordynowane ze sobą ataki, ale na dodatek jest odporna na tradycyjne środki rażenia. Pociski, granaty i rakiety działały tylko na małą jej część, większą pozostawiając nienaruszoną; miotacze ognia przysmażały wierzch śluzowatej pleśni, pozostawiając nietknięte, głębiej położone warstwy; promienie cząstek niszczących przenikały przez nią, nie powodując większej szkody. Kiedy okazało się, że pleśń zajmuje niemal całą powierzchnię planety, zaprzestano prac nad szczepionką, o którą wcześniej prosili koloniści. Bardziej opłacalne było znalezienie nowej, nadającej się do skolonizowania planety, niż wytępienie pleśni na globalną skalę.

Śmierć Thomasa była przypomnieniem faktu, że nie tylko nie wiemy, z czym przyjdzie nam się zmierzyć w czasie służby w KSO — czasem po prostu nie możemy sobie nawet wyobrazić tego, czemu będziemy musieli stawić czoła. Thomas popełnił błąd zakładając, że wróg będzie bardziej podobny do nas. Mylił się. I zapłacił za tę pomyłkę życiem.


* * *

Powoli zaczynało do mnie docierać, jak naprawdę wygląda podbój kosmosu.

Pierwsze przebłyski tej świadomości przydarzyły mi się na Gindal, gdzie wciągnęliśmy w pułapkę gindaliańskich żołnierzy, kiedy wracali do swoich orlich gniazd. Podziurawiwszy ich ogromne skrzydła wiązkami promieni i rakietami, posłaliśmy ich w dół dwukilometrowej wysokości klifów — spadali koziołkując i przeraźliwie skrzecząc. Jednak tak naprawdę dotarło to do mnie nad Udaspri, gdzie zaopatrzeni w tłumiące inercję plecaki skakaliśmy wewnątrz pierścieni Udaspri z jednego kawałka skały na drugi, bawiąc się w chowanego z przypominającymi pająki Vindi, którzy plotąc zwodnicze orbity grawitacyjne ciskali odłamkami pierścieni w dół, dokładnie na założoną przez ludzi kolonię Halford. Kiedy przybyliśmy na Cova Banda, byłem już bliski załamania.

Być może z powodu samych Covandu, którzy pod wieloma względami przypominali ludzi — byli dwunożnymi ssakami, niezwykle utalentowanymi artystycznie (szczególnie w dziedzinie poezji i dramatu), szybko się rozmnażali; byli też niezwykle agresywną rasą — zwłaszcza kiedy w grę wchodziła ich pozycja we wszechświecie. Ludzie i Covandu prowadzili ze sobą nieustanne wojny o różne niezagospodarowane kosmiczne nieruchomości. Cova Banda najpierw została skolonizowana przez ludzi, którzy jednak musieli się stamtąd szybko wycofać, ponieważ jakiś miejscowy wirus powodował, że osadnikom rosły dodatkowe, szpetne kończyny i dodatkowe, mordercze osobowości. Ten sam wirus nie powodował u Covandu nawet bólu głowy, więc natychmiast się tam wprowadzili. Sześćdziesiąt trzy lata później Kolonialni w końcu wykryli zwalczającą go szczepionkę, więc zapragnęli odzyskać planetę. Niestety zbyt podobni do ludzi Covandu wcale nie chcieli się nią dzielić. Przysłano więc nas na Cova Bandę, żebyśmy odebrali ją zadziornym Covandu.

Najwyższy z nich miał trzy centymetry wzrostu.

Covandu nie są oczywiście na tyle głupi, żeby posyłać armie swoich malutkich żołnierzy przeciw ludziom, którzy są od nich sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt razy więksi. Najpierw uderzają w nas rajdami lotnictwa, moździerzami dalekiego zasięgu, czołgami i innym wojskowym sprzętem, który może nam wyrządzić pewne szkody — i rzeczywiście, trudno poradzić sobie z latającym z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę samolotem o długości dwudziestu centymetrów. Ale w takiej sytuacji robi się wszystko, żeby utrudnić wykorzystanie takich opcji (my wylądowaliśmy w głównym miejskim parku Cova Bandy, więc każdy chybiony ostrzał artyleryjski trafiał w mieszkających w okolicy cywilów) i w końcu można się pozbyć wszystkich tych drobnych niedogodności. Nasi ludzie wkładali w walkę z Covandu więcej serca niż zwykle — nie tylko dlatego, że tamci byli malutcy i trudniej było ich trafić. Po prostu nikt nie chciał zginąć z ręki przeciwnika, który miał dwa i pół centymetra wzrostu.

W końcu jednak udawało ci się zestrzelić wszystkie samoloty i rozwalić wszystkie czołgi; wtedy trzeba było się rozprawić z samymi Covandu. Walczy się z nimi w następujący sposób: nadeptuje się na nich. Po prostu stawiasz na nich stopę, lekko dociskasz i po wszystkim. W czasie, kiedy to robisz, Covandu przez cały czas strzela do ciebie i krzyczy ile sił w malutkich płucach, wydając pisk, który możesz nawet usłyszeć. Ale nie robi ci krzywdy. Twój kostium bojowy został zaprojektowany w taki sposób, by znosić uderzenia odpowiednich do twojego wzrostu pocisków o dużej mocy, więc trudno ci w ogóle poczuć, że jakieś drobiny materii uderzają o twoje kostki. Zwykle natomiast udaje ci się zarejestrować chrupnięcie, jakie wydaje miażdżona przez ciebie istotka. Potem znajdujesz następnego i robisz z nim to samo.

Robiliśmy tak przez długie godziny. Brnęliśmy przez główne miasto Cova Bandy, raz po raz zatrzymując się, żeby wymierzyć pocisk rakietowy w któryś z pięcio- lub sześciometrowej wysokości drapaczy chmur i rozwalić go jednym strzałem. Niektórzy członkowie plutonu woleli strzelać do budynków seriami pocisków karabinowych, z których każdy mógł oderwać jednemu z Covandu głowę — było to o tyle zabawne, że kule dziurawiące budynki przypominały szalone kulki do gry w paczinko. Jednak w większości przypadków walka sprowadzała się do rozdeptywania. Słynny japoński potwór Godzilla, który, kiedy opuszczałem Ziemię, przeżywał swoje kolejne przebudzenie, poczułby się tu jak w domu.

Nie pamiętam dokładnie, kiedy zacząłem krzyczeć i kopać w drapacze chmur; w każdym razie trwało to już dłuższą chwilę, kiedy Alan w końcu przybył mi na ratunek. W tym momencie Dupek właśnie informował mnie o tym, że zdążyłem już złamać sobie trzy palce u stóp. Alan zaprowadził mnie z powrotem do miejskiego parku, w którym wylądowaliśmy. Kiedy tylko usiedliśmy na trawie, zza pobliskiego głazu wyskoczył jakiś Covandu i wystrzelił prosto w moją twarz. Poczułem, jakby w policzek wbijały mi się drobne ziarnka piasku.

— Cholera jasna! — krzyknąłem, chwyciłem Covandu jakbym chwytał plastikowego żołnierzyka i ze złością cisnąłem nim w najbliższy wieżowiec. Wirując w powietrzu poleciał w jego stronę, uderzył o ścianę z cichym, głuchym mlaśnięciem i spadł na znajdującą się dwa metry niżej ziemię. W tym momencie wszyscy inni znajdujący się w okolicy Covandu najwyraźniej uznali, że nie będą mnie więcej atakować. Odwróciłem się do Alana:

— Czy nie powinieneś pilnować swojego oddziału? — zapytałem. Alan został mianowany dowódcą oddziału po tym, jak jakiś wściekły Gindalianin zerwał poprzedniemu dowódcy twarz.

— Mógłbym cię spytać o to samo — odparł i wzruszył ramionami. — Mój oddział ma się dobrze. Znają rozkazy i nikt nie stawia tu już prawdziwego oporu, jest posprzątane i zamiecione. Tipton, który mnie zastępuje, na pewno da sobie radę. Keyes powiedział mi, żebym polał cię zimną wodą i zorientował się, co się do diabła z tobą dzieje. Więc co się do diabła z tobą dzieje?

— Chryste, Alan — powiedziałem. — Właśnie przez trzy godziny rozdeptywałem inteligentne istoty, jakby były jakimiś robakami, to się właśnie ze mną dzieje. Rozgniatam na śmierć małych ludzi swoimi pieprzonymi stopami. Alan, to wszystko… — wyciągnąłem ramię przed siebie — … jest totalnie popieprzone. Ci ludzie mają niecałe trzy centymetry wzrostu. Czuję się jak zły Guliwer w kraju Liliputów.

— Nie mamy prawa wybierać naszych bitew, John — powiedział Alan.

— A ciebie jak nastraja ta bitwa? — zapytałem.

— Za bardzo mi się nie podoba — powiedział Alan. — To nie jest prawdziwa walka; po prostu ot tak sobie wysyłamy tych maluchów do piekła. Jednak z drugiej strony, najgorszym zranieniem w moim oddziale jest dzisiaj pęknięty bębenek uszny. To prawdziwy cud, biorąc pod uwagę codzienność naszych bitew. Więc ogólnie rzecz biorąc, raczej mi się to wszystko podoba. Na dodatek Covandu nie są tak zupełnie bezbronni. Ogólny bilans naszych walk jest wyrównany.

O dziwo, było to prawdą. W czasie pojedynków w przestrzeni kosmicznej rozmiar Covandu działał na ich korzyść; ich statki trudno było namierzyć, a ich malutkie myśliwce, które pojedynczo nie mogły wyrządzić naszym okrętom większej szkody, w większej grupie stanowiły poważne zagrożenie. Jedynie w czasie bitew lądowych mieliśmy nad nimi znaczącą przewagę. Cova Banda była broniona przez stosunkowo małą flotę okrętów Covandu; był to jeden z głównych powodów, dla których KSO zdecydowało się odzyskać tę kolonię.

— Nie chodzi mi o to, kto wygrywa w ogólnym rozrachunku, Alan — powiedziałem. — Chodzi mi o to, że nasi przeciwnicy mają pieprzone trzy centymetry wzrostu. Przedtem walczyliśmy z pająkami. Jeszcze wcześniej z cholernymi pterodaktylami. To wszystko nie współgra z moim poczuciem proporcji. To nie współgra ze mną samym. Nie czuję się już człowiekiem, Alan.

— Technicznie rzecz biorąc, nie jesteś już człowiekiem — powiedział Alan, próbując poprawić mi nastrój. Nie udało mu się.

— No cóż, w takim razie nie czuję już związku z tym, co kiedyś było człowiekiem — powiedziałem. — Nasza praca polega na tym, że spotykamy obce ludy i kultury, i zabijamy tych sukinsynów tak szybko jak to możliwe. Wiemy o nich tylko tyle, ile musimy wiedzieć, żeby skutecznie prowadzić z nimi walkę. Pomijając fakt, że są na tyle sprytni, żeby w inteligentny sposób móc stawiać nam opór, równie dobrze moglibyśmy walczyć ze zwierzętami.

— Dzięki temu dla większości z nas to wszystko staje się łatwiejsze — powiedział Alan. — Jeśli nie identyfikujesz się z pająkiem, to nie czujesz się tak źle, kiedy zabijasz pająka; nawet jeśli jest duży i inteligentny. Być może zwłaszcza wtedy, kiedy jest duży i inteligentny.

— Być może to właśnie mnie niepokoi — powiedziałem. — Nie ma w tym żadnej konsekwencji. Przed chwilą wziąłem żywą, myślącą rzecz i cisnąłem nią w ścianę budynku. To, że to zrobiłem, w ogóle mnie nie zaniepokoiło. Niepokoi mnie to, że mnie to nie zaniepokoiło, Alan. Powinny być jakieś konsekwencje naszych czynów. Musimy przyznać się przynajmniej do tego, że robimy okropne rzeczy — niezależnie od tego, czy mamy ku temu powody, czy nie. Nie czuję odrazy do tego, co robię. Ja się tego boję. Boję się tego, co to znaczy. Biegam po tym mieście, rozdeptując jego mieszkańców jak jakiś cholerny potwór. I zaczynam już myśleć, że tym właśnie jestem. Że tym się stałem. Że jestem potworem. Że ty jesteś potworem. Że wszyscy jesteśmy pieprzonymi, nieludzkimi potworami i nie widzimy w tym nic, kurwa, złego.

Alan nic na to nie odpowiedział. Milcząc obserwowaliśmy naszych żołnierzy, rozdeptujących Covandu na śmierć. W końcu nie było już kogo rozdeptywać.


* * *

— Więc co do diabła się z nim dzieje? — porucznik Keyes zapytał Alana, mając na myśli mnie, pod koniec pobitewnej odprawy dowódców oddziałów.

— Uważa, że wszyscy jesteśmy nieludzkimi potworami — powiedział Alan.

— Ach, to — powiedział porucznik Keyes i zwrócił się do mnie. — Jak długo jesteś w armii, Perry?

— Prawie rok — powiedziałem.

Porucznik Keyes pokiwał głową.

— Więc wszystko przebiega zgodnie z planem, Perry. Właśnie mniej więcej tyle czasu zajmuje większości ludzi zorientowanie się, że staliśmy się jakimiś bezdusznymi maszynami do zabijania, pozbawionymi sumienia i moralności. Do niektórych dociera to wcześniej, do niektórych później. Jensen, na przykład… — wskazał na jednego z pozostałych dowódców oddziałów — … dotrwał mniej więcej do piętnastego miesiąca służby, zanim się załamał. Powiedz mu, co wtedy zrobiłeś, Jensen.

— Strzeliłem do Keyesa — powiedział Ron Jensen. — Uznałem go za uosobienie całego zła systemu, który przekształcił mnie w maszynę do zabijania.

— Przy okazji prawie odstrzelił mi głowę — powiedział Keyes.

— To był szczęśliwy traf — zadrwił Jensen.

— Taa, miałeś szczęście, że spudłowałeś. W przeciwnym razie ja bym nie żył, a ty, jako mózg pływający w zbiorniku, wariowałbyś z powodu braku bodźców zewnętrznych. Posłuchaj, Perry, to zdarza się każdemu. Otrząśniesz się, kiedy zdasz sobie sprawę z tego, że tak naprawdę nie jesteś nieludzkim potworem — po prostu próbujesz pojąć totalnie popieprzoną sytuację. Przez siedemdziesiąt pięć lat prowadziłeś życie, w którym najbardziej ekscytujące były momenty, w których szedłeś z kimś do łóżka. A zaraz potem znajdujesz się w sytuacji, w której próbujesz ustrzelić swoim Wuzetem jakąś kosmiczną ośmiornicę, zanim ona zabije ciebie. Chryste. Tak naprawdę to nie ufam właśnie tym, którzy tego nie przeżywają.

— Alan tego nie przeżył — powiedziałem. — A jest w wojsku tyle samo co ja.

— To prawda — powiedział Keyes. — Co powiesz na to, Rosenthal?

— Jestem kotłem kipiącym, pełnym oderwanej od swoich przyczyn wściekłości, poruczniku.

— Acha, tłumienie — powiedział Keyes. — Świetnie. Postaraj się nie strzelić do mnie, kiedy w końcu wybuchniesz, jeśli łaska.

— Nie mogę nic obiecać, sir — powiedział Alan.

— Wiecie, co mi pomogło? — powiedziała Aime Weber, jedna z dowódców oddziałów. — Zrobiłam sobie listę ziemskich rzeczy, za którymi tęsknię. To było trochę przygnębiające, ale z drugiej strony pozwoliło mi przypomnieć sobie rzeczy, z którymi wciąż coś mnie łączy. Jeśli za czymś tęsknisz, to wciąż coś cię z tym wiąże.

— Więc za czym tęskniłaś? — zapytałem.

— Za plenerowym przedstawieniem Szekspira, na przykład — powiedziała. — Ostatniego wieczoru na Ziemi widziałam doskonałą inscenizację „Makbeta”. Boże, to było świetne. A w tych okolicach nie widujemy raczej dobrych przedstawień teatralnych na żywo.

— Tęsknię za kruchymi ciasteczkami czekoladowymi mojej córki — powiedział Jensen.

— Można dostać kruche czekoladowe ciasteczka na „Modesto” — powiedział Keyes. — Cholernie dobre ciasteczka.

— Na pewno nie tak dobre, jak te zrobione przez moją córkę. Sekretem tego przepisu jest melasa.

— Robi mi się niedobrze — powiedział Keyes. — Nienawidzę melasy.

— Dobrze, że o tym nie wiedziałem, kiedy do ciebie strzelałem — powiedział Jensen. — Wtedy bym nie spudłował.

— Ja tęsknię za pływaniem — powiedział Greg Ridley. — Najczęściej pływałem w rzece płynącej obok mojej posiadłości w Tennessee. Przez większość roku woda była zimna jak diabli, ale strasznie lubiłem tam pływać.

— Tęsknię za kolejką górską — powiedział Keyes. — Na tych dużych czujesz, jakby flaki miały ci wypaść przez nogawki.

— A mnie brakuje książek — powiedział Alan. — Dużej, grubej książki w twardej okładce w niedzielny poranek.

— A ty, Perry? — powiedziała Weber. — Czy jest coś, za czym teraz tęsknisz?

Wzruszyłem ramionami.

— Tęsknię tylko za jedną rzeczą — powiedziałem.

— To nie może być głupsze niż tęsknota za kolejką górską — powiedział Keyes. — Wyduś to z siebie. To rozkaz.

— Jedyną rzeczą za jaką tęsknię jest bycie żonatym — powiedziałem. — Tęsknię za siedzeniem z moją żoną, zwykłymi rozmowami, wspólnym czytaniem, i tak dalej.

Po mojej wypowiedzi zapadła cisza.

— To dla mnie coś nowego — w końcu odezwał się Ridley.

— Cholera, ja w ogóle za tym nie tęsknię — powiedział Jensen. — Całe ostatnie dwadzieścia lat mojego małżeństwa było jednym wielkim nieporozumieniem.

Rozejrzałem się dookoła.

— Czy nie macie współmałżonków, którzy się zaciągnęli? Nie utrzymujecie z nimi kontaktu?

— Mój mąż zaciągnął się przede mną — powiedziała Weber. — Kiedy dostałam pierwszy przydział już nie żył.

— Moja żona stacjonuje na „Boise” — powiedział Keyes. — Czasem coś do mnie skrobnie. Naprawdę nie sądzę, żeby jakoś strasznie za mną tęskniła. Chyba wystarczyło jej trzydzieści osiem lat życia ze mną.

— Ludzie, kiedy tu przybywają, nie chcą już żyć swoim dawnym życiem — powiedział Jensen. — Pewnie, że tęsknimy za niektórymi drobiazgami; jak powiedziała Aime; to jedna z rzeczy, która utrzymuje nas przy zdrowych zmysłach. Ale z drugiej strony to jakby podróż w czasie, jakby cofnąć się do momentu przed podjęciem wszystkich decyzji, które spowodowały, że twoje życie było takie, jakie było. Jeśli mógłbyś się cofnąć w czasie, to czy dokonałbyś tych samych wyborów? Tamto życie już przeżyłeś. Na marginesie mówiąc, nie żałuję wyborów, których dokonałem. Ale nie spieszy mi się znowu tak bardzo, żeby dokonać ich jeszcze raz. Moja żona gdzieś tu jest, to prawda. Ale jest szczęśliwa żyjąc swoim własnym życiem beze mnie. A ja, muszę przyznać, także nie mam wielkiej ochoty zaciągać się do tamtej służby jeszcze raz.

— Wiecie co, wcale nie poprawiliście mi nastroju — powiedziałem.

— Więc za czym konkretnie tęsknisz? — zapytał Alan.

— No wiecie, tęsknię za swoją żoną — powiedziałem. — Ale tęsknię też za uczuciem, no wiecie, komfortu. Poczuciem, że jesteś tam, gdzie powinieneś być — z tym kimś, z kim być powinieneś. Jest jasne jak diabli, że tutaj tego nie czuję. Udajemy się do miejsc, do których musimy się udawać, żeby walczyć u boku ludzi, którzy mogą umrzeć choćby jutro albo pojutrze. Bez obrazy.

— Nikt się nie obraża — powiedział Keyes.

— Tutaj nie ma się stałego gruntu pod nogami — powiedziałem. — Nie ma się poczucia bezpieczeństwa. Moje małżeństwo, jak wszystkie, miało swoje wzloty i upadki. Ale kiedy dochodziło co do czego, wiedziałem, że jest czymś trwałym. Tęsknię za tym rodzajem poczucia bezpieczeństwa i za tym rodzajem związku z kimś. Po części czyni nas ludźmi to, czym jesteśmy dla innych i czym inni są dla nas. Tęsknię za byciem kimś ważnym dla kogoś innego, za tą częścią człowieczeństwa. Za tym właśnie tęsknię w małżeństwie.

Znowu zapadła cisza.

— Do diabła, Perry — w końcu odezwał się Ridley. — Kiedy tak to przedstawiasz, ja także zaczynam tęsknić za małżeństwem.

Jensen wzruszył ramionami:

— Ja nie. Ty sobie tęsknij za byciem żonatym, Perry. Ja dalej będę tęsknił za ciasteczkami mojej córki.

— Z melasą — powiedział Keyes. — To obrzydliwe.

— Proszę znów nie zaczynać, sir — powiedział Jensen. — Bo pójdę po swój Wuzet.


* * *

Śmierć Susan była jakby lustrzanym odbiciem śmierci Thomasa. Strajk wiertaczy na Elysium znacznie ograniczył wydobycie ropy naftowej. „Tucson” został wyznaczony do przetransportowania wiertaczy-łamistrajków i chronienia ich w czasie, kiedy będą dokonywać odwiertów. Susan była na jednej z platform, którą strajkujący wiertacze zaatakowali za pomocą prowizorycznej artylerii; eksplozja zepchnęła Susan i dwóch innych żołnierzy z platformy kilkadziesiąt metrów w dół, do morza. Pozostali dwaj żołnierze już nie żyli w chwili uderzenia o powierzchnię wody, ale Susan ciężko poparzona i półprzytomna, pozostała jednak przy życiu.

Została wyciągnięta z morza przez strajkujących wiertaczy, którzy dokonali ataku; po naradzie wiertacze uznali, że posłuży jako przykład dla innych. W morzach Elysium żyje olbrzymi padlinożerca nazywany ziewaczem, którego zawiasowe szczęki z łatwością połykają człowieka w całości. Ziewacze często żerują w pobliżu platform wiertniczych, ponieważ odżywiają się wyrzucanymi do morza odpadkami. Wiertacze wyciągnęli Susan z wody, ocucili ją, klepiąc po twarzy, po czym wyrecytowali jej naprędce zredagowane oświadczenie; wiedząc, że za pomocą jej MózGościa jego treść dotrze do dowództwa KSO. Potem uznali Susan za winną kolaboracji z wrogiem, skazali ją na śmierć i zepchnęli z powrotem do morza, dokładnie pod zsypem na śmieci platformy.

Ziewacz nie kazał długo na siebie czekać; otworzył paszczę i Susan znalazła się w jego wnętrzu. W tym momencie Susan wciąż żyła i starała się wydostać tym samym otworem, którym dostała się do środka. Jednak zanim udało jej się tego dokonać, jeden ze strajkujących wiertaczy trafił ziewacza dokładnie poniżej płetwy grzbietowej — w miejsce, w którym znajduje się jego mózg. Zabity ziewacz natychmiast zatonął, zabierając Susan ze sobą na dno oceanu. Susan zginęła nie dlatego, że została zjedzona, nie utopiła się — zabiło ją olbrzymie ciśnienie wody w otchłani, w której zatonęła razem z rybą, która ją połknęła.

Strajkujący wiertacze nie świętowali zbyt długo tego wątpliwego zwycięstwa. Z „Tucsona” przybyło wsparcie, żołnierze otoczyli kilkudziesięciu prowodyrów, zastrzelili ich i nakarmili nimi ziewacze. Ci, którzy zabili Susan, zostali połknięci żywcem — nie strzelano do nich przedtem. Strajk skończył się wkrótce potem.

Śmierć Susan rozjaśniła mi w głowie. Przypomniała mi, że ludzie mogą być tak samo nieludzcy jak inne, obce rasy. Gdybym to ja był na pokładzie „Tucsona”, także karmiłbym ziewacze tymi łajdakami, którzy zabili Susan, nie czując przy tym nawet najmniejszych wyrzutów sumienia. Nie wiem, czy stałem się lepszy czy gorszy — jednak stałem się tym, czym obawiałem się być w czasie bitwy z Covandu. Ale nie martwiło mnie już to, że staję się coraz bardziej nieludzki.

Dwanaście

Ci, spośród nas, którzy brali udział w bitwie o Koral, doskonale pamiętają, kiedy po raz pierwszy usłyszeli o tym, że planeta została zdobyta. Słuchałem właśnie Alana, który wyjaśniał dlaczego wszechświat, który znałem, odszedł bezpowrotnie.

— Opuściliśmy go, kiedy dokonaliśmy pierwszego skoku — powiedział. — W tym momencie przeskoczyliśmy do sąsiedniego wszechświata. Tak właśnie działa napęd skokowy.

Te słowa wywołały długą chwilę milczenia. Milczałem ja i Ed McGuire, z którym siedzieliśmy w świetlicy batalionu Alana. W końcu Ed, który przejął oddział po Aime Weber, wydał z siebie nieśmiały pisk:

— Nie nadążam za tobą, Alan. Myślałem, że napęd skokowy po prostu przemieszcza nas z prędkością większą od prędkości światła, czy coś w tym rodzaju. Że tak to działa.

— Nie — powiedział Alan. — Einstein wciąż ma rację: maksymalną możliwą do osiągnięcia prędkością jest prędkość światła. Poza tym, nie chciałbyś zacząć latać po kosmosie nawet z ułamkiem prędkości światła. Kiedy lecisz z prędkością kilkuset tysięcy kilometrów na sekundę, nawet drobina kurzu może wyrwać w kadłubie twojego statku kosmicznego olbrzymią dziurę. To po prostu szybki sposób, żeby umrzeć.

Ed zamrugał i przesunął dłonią po głowie.

— No, teraz znowu mi uciekłeś — powiedział.

— No dobra, posłuchajcie — powiedział Alan. — Pytaliście mnie, jak działa napęd skokowy. Tak jak powiedziałem, to jest bardzo proste: bierze obiekt z jednego wszechświata, na przykład „Modesto”, i przerzuca go do innego wszechświata. Problemem jest to, że nazywamy to „napędem”. Tak naprawdę nie jest to w ogóle napęd, ponieważ przyspieszenie nie jest tu czynnikiem decydującym — decydującym czynnikiem jest lokalizacja wewnątrz wieloświata.

— Alan — powiedziałem. — właśnie robisz nad nami kolejny pokazowy przelot odrzutowców.

— Sorry — powiedział Alan i zastanowił się przez chwilę. — Jak dobrze znacie matematykę, chłopaki?

— Z trudnością przypominam sobie tabliczkę mnożenia — powiedziałem. A Ed McGuire potakująco skinął głową.

— Okay — powiedział Alan. — Będę więc mówił w jak najprostszy sposób. Mam nadzieję, że się nie obrazicie.

— Spróbujemy — powiedział Ed.

— Okay. Po pierwsze, wszechświat, w którym jesteście — wszechświat w którym jesteśmy w tym momencie — jest tylko jednym z nieskończonej ilości możliwych wszechświatów, których istnienie dopuszcza fizyka kwantowa. Na przykład, za każdym razem, kiedy namierzymy elektron znajdujący się w pewnej pozycji, tym samym funkcjonalnie definiujemy nasz wszechświat, podczas gdy w alternatywnym wszechświecie, pozycja tego elektronu jest zupełnie inna. Nadążacie za mną?

— Zupełnie nie — powiedział Ed.

— Nie jesteście naukowcami. No cóż, więc musicie mi uwierzyć na słowo. Mówię o wielości wszechświatów, o wieloświecie. Napęd skokowy po prostu otwiera drzwi do jednego z tych innych wszechświatów.

— W jaki sposób to robi? — zapytałem.

— Nie znasz matematyki na tyle, bym mógł ci to wytłumaczyć — powiedział Alan.

— Więc to magia — powiedziałem.

— Z twojego punktu widzenia, tak — odparł Alan. — Ale dopuszczalna przez prawa fizyki.

— Nie łapię tego — powiedział Ed. — W takim razie byliśmy w wielu wszechświatach, przy czym każdy wszechświat, w którym byliśmy, był dokładnie taki jak nasz. Wszystkie „alternatywne wszechświaty”, o których czytałem w utworach science-fiction, znacznie różniły się między sobą. Dzięki temu można było rozpoznać, że jest się w alternatywnym wszechświecie.

— Istnieje ciekawa odpowiedź na to pytanie — powiedział Alan. — Przyjmijmy za wiadome, że przeniesienie jakiegoś obiektu z jednego wszechświata do drugiego jest zasadniczo nieprawdopodobnym wydarzeniem.

— Mogę się z tym zgodzić — przyznałem.

— Z punktu widzenia fizyki, jest to dopuszczalne, chociaż na najbardziej podstawowym poziomie mówimy tu o wszechświecie fizyki kwantowej, w którym prawie wszystko może się zdarzyć, nawet jeśli nie ma to konsekwencji natury praktycznej. Z drugiej strony, w takich samych warunkach, każdy wszechświat woli ograniczać nieprawdopodobne wydarzenia do minimum, szczególnie na poziomie subatomowym.

— W jaki sposób wszechświat może cokolwiek „woleć”? — zapytał Ed.

— Nie znacie na tyle matematyki — powiedział Alan.

— Oczywiście, że nie — odparł Ed, wywracając oczami.

— Ale wszechświat woli jedne rzeczy od drugich. Woli dążyć do stanu entropii, na przykład. Woli mieć prędkość światła jako stałą. W pewnym zakresie i z olbrzymim nakładem sił można te jego preferencje modyfikować i wykorzystywać. Na przykład w tym wypadku przenoszenie obiektu z jednego wszechświata do drugiego jest tak nieprawdopodobne, że zwykle wszechświat, do którego przenosisz ten obiekt jest taki sam, jak ten wyjściowy — możecie to nazwać prawem zachowania nieprawdopodobieństwa.

— Ale jak wytłumaczysz przemieszczanie obiektów z jednego miejsca w drugie? — zapytałem. — W jaki sposób dostajemy się z jednego punktu przestrzeni w jednym wszechświecie, do zupełnie innego punktu przestrzeni w innym?

— Pomyślmy sekundę — powiedział Alan. — Przemieszczenie całego statku kosmicznego do innego wszechświata jest niewiarygodnie nieprawdopodobnym zabiegiem. Z punktu widzenia wszechświata pytanie o to, w jakim miejscu tego nowego wszechświata okręt się pojawi, jest naprawdę trywialne. Dlatego powiedziałem, że błędnie używamy słowa „napęd”. Tak naprawdę pomiędzy początkiem i końcem skoku nie ma żadnej podróży. Po prostu przybywamy na miejsce.

— A co się dzieje we wszechświecie, który właśnie opuściliśmy? — zapytał Ed.

— Na nasze miejsce z jakiegoś innego wszechświata wskakuje inna wersja „Modesto” z alternatywnymi wersjami nas samych na pokładzie — powiedział Alan. — Najprawdopodobniej. Jest nieskończenie mała szansa, że tak się nie stanie, ale generalną zasadą jest to, że zostaniemy zastąpieni.

— Więc czy uda nam się kiedykolwiek wrócić? — zapytałem.

— Wrócić dokąd? — zapytał Alan.

— Do tego wszechświata, z którego zaczynaliśmy naszą podróż.

— Nie — odpowiedział Alan. — Co prawda teoretycznie jest to możliwe, chociaż wysoce nieprawdopodobne. Wszechświaty są w stanie nieustannego tworzenia się poprzez rozgałęzianie się możliwości, a wszechświaty, do których się udajemy, generalnie rzecz ujmując, powstają tuż przed tym, jak do nich wskakujemy, ponieważ są tak bardzo podobne do naszego. Im dłużej jesteś poza danym wszechświatem, tym bardziej staje się on rozbieżny i tym mniej prawdopodobnym staje się fakt, żeby udało ci się do niego powrócić. Nawet powrót do wszechświata, który opuściłeś zaledwie przed sekundą jest, fenomenologicznie rzecz ujmując, nieprawdopodobny. Powrót do tego, który zostawiliśmy ponad rok temu, kiedy po raz pierwszy przeskoczyliśmy z Ziemi do Feniksa, wykracza poza wszelkie prawdopodobieństwo.

— To przykre — powiedział Ed. — Lubiłem mój wszechświat.

— Musisz przywyknąć do tego — powiedział Alan. — Nie przybyłeś nawet z tego samego wszechświata co John i ja, ponieważ dokonałeś przeskoku kiedy indziej. Co więcej, nawet ludzie, którzy razem z nami dokonali pierwszego przeskoku są w tym momencie w innych wszechświatach niż my, bo przeskoczyli tam na pokładach innych okrętów — jeśli spotkamy jakichś swoich starych przyjaciół, to tak naprawdę spotkamy ich alternatywne wersje. Będą oczywiście wyglądać i zachowywać się w ten sam sposób, ponieważ poza okazjonalnymi przemieszczeniami elektronów, są teraz tacy sami jak przedtem. Ale nasze wyjściowe wszechświaty są od siebie zupełnie różne.

— Więc ty i ja jesteśmy wszystkim, co zostało z naszego wszechświata — powiedziałem.

— Jest całkiem prawdopodobne, że tamten wszechświat wciąż istnieje — powiedział Alan. — Ale prawie na pewno my jesteśmy jedyną pochodzącą z niego parą ludzi w tym wszechświecie.

— Sam nie wiem, co mam o tym myśleć — powiedziałem.

— Nie przejmuj się tym za bardzo — powiedział Alan. — Z codziennego punktu widzenia całe to skakanie między wszechświatami jest zupełnie bez znaczenia. A funkcjonalnie rzecz biorąc, wszystko jest mniej więcej takie samo, niezależnie od tego, w którym wszechświecie właśnie się znajdujesz.

— Więc po co w ogóle potrzebne są nam statki kosmiczne? — zapytał Ed.

— To dość oczywiste; po to, żeby dostać się tam, dokąd chcemy się dostać, kiedy już znajdziemy się w nowym wszechświecie — odpowiedział Alan.

— Nie, nie — powiedział Ed. — Chodzi mi o to, że jeśli można po prostu przeskakiwać z jednego wszechświata do drugiego, dlaczego nie mielibyśmy przeskakiwać z planety na planetę, nie używając statków kosmicznych? Można by przerzucać ludzi prosto na powierzchnię danej planety. Dzięki temu przynajmniej uniknęlibyśmy wystrzeliwania w kosmos.

— Wszechświat woli, żeby przeskoki odbywały się z dala od dużych źródeł grawitacyjnych, takich jak gwiazdy i planety — powiedział Alan. — Szczególnie przeskoki do innych wszechświatów. Można dokonać przeskoku w bardzo bliskiej odległości od źródła grawitacyjnego, dlatego właśnie wkraczamy do nowych wszechświatów w pobliżu miejsc naszego przeznaczenia. Jednak o wiele łatwiej dokonywać wyjściowego przeskoku w większej odległości od nich, więc przed każdym skokiem przemierzamy część drogi konwencjonalnym sposobem. Zachodzi tu pewien wykładniczy związek, który mógłbym wam przedstawić, ale…

— Tak, wiem, nie znamy dość dobrze matematyki — powiedział Ed.

Alan zamierzał chyba jakoś łagodząco na to odpowiedzieć, kiedy całej naszej trójce uaktywniły się MózGoście. „Modesto” właśnie otrzymał wiadomość o masakrze na Koralu. Były to przerażające wieści, niezależnie od tego, w jakim akurat byłeś wszechświecie.


* * *

Koral był piątą zasiedloną przez ludzi planetą; i jednocześnie pierwszą, która klimatycznie bardziej odpowiadała ludziom niż Ziemia. Geologicznie stabilna, o układzie meteorologicznym, który umożliwiał rozciągnięcie się stref umiarkowanego wzrostu na większą część powierzchni jej lądów, wypełniona gatunkami roślin i zwierząt genetycznie na tyle podobnymi do ziemskich, żeby spełniały ludzkie potrzeby żywieniowe, a nawet estetyczne. Na początku zastanawiano się nawet nad tym, czy nie nazwać tej kolonii Edenem, ale ostatecznie uznano, że taka nazwa w sensie karmicznym byłaby, delikatnie mówiąc, kuszeniem losu.

Wybrano więc nazwę Koral, nawiązując do przypominających koralowce organizmów, które tworzyły wspaniałe podmorskie rafy i archipelagi wzdłuż tropikalnej strefy równikowej planety. Co nietypowe, ludzka ekspansja na Koralu została ograniczona do minimum, a większość spośród żyjących tam ludzi wybierała proste życie, swoimi wzorcami sięgające ery przedindustrialnej. Było to jedno z niewielu miejsc w kosmosie, w którym ludzie próbowali przystosować się do istniejącego ekosystemu, zamiast drastycznie w niego ingerować, sprowadzając z Ziemi chociażby kukurydzę i bydło rogate. Okazało się, że takie podejście sprawdza się doskonale; społeczność ludzka, dyskretna w swojej obecności na planecie i niezbyt liczna, zazębiła się z biosferą Koralu i prosperowała w skromny, rozsądnie kontrolowany sposób.

Dlatego więc społeczność Koralu była zupełnie nieprzygotowana na inwazję wojsk rasy Rraey, które przybyły w liczbie odpowiadającej ilości osadników. Żołnierze KSO stacjonujący na powierzchni planety i na jej orbicie walczyli dzielnie, chociaż krótko, i szybko ulegli liczebnej przewadze przeciwnika. Sami koloniści także zadali Rraeyom poważne straty. Jednak, pomimo stawianego oporu, kolonia szybko została spustoszona a sami koloniści dosłownie zaszlachtowani, ponieważ Rraeyowie już dawno zasmakowali w ludzkim mięsie.

Za pomocą MózGościów przedstawiono nam urywki transmisji z Koralu, między innymi fragment przechwyconego programu kulinarnego, w którym jeden z rraeyskich mistrzów kuchni omawiał najlepsze sposoby oprawiania ludzkiej tuszy i wykorzystania poszczególnych części ciała jako składników różnych potraw — szyjny odcinek kręgosłupa najbardziej ceniony był jako baza zup i rosołów. To nagranie wzbudziło w nas niesmak; poza tym stanowiło dowód na to, że Rraeyowie planowali masakrę na Koralu z dużym wyprzedzeniem, skoro przywieźli ze sobą nawet swoje drugorzędne sławy, by mogły brać udział w świętowaniu zwycięstwa. Najwyraźniej zamierzali tam zostać na dobre.

Rraeyowie, nie marnując czasu, natychmiast przystąpili do realizacji planu, który był przyczyną ich inwazji. Po zabiciu wszystkich kolonistów sprowadzili z orbity platformy służące do odkrywkowej eksploatacji wysp Koralu. Wcześniej próbowali negocjować z rządem Kolonialnym założenie kopalni na wyspach; na ich ojczystej planecie odpowiedniki raf koralowych uległy wyniszczeniu w wyniku zatrucia środowiska i rabunkowego górnictwa. Rząd Kolonialny nie udzielił im zgody na zakładanie kopalń z dwóch powodów — po pierwsze koloniści chcieli zachować ekosystem planety w stanie nienaruszonym. po drugie, wszyscy wiedzieli o ludożerczych skłonnościach Rraeyów, i nikt nie chciał mieć sąsiadów, którzy przelatując nad tobą zastanawialiby się, czy nadasz się na kolację.

Rząd Kolonialny źle rozpoznał powody, dla których Rraeyom tak bardzo zależało na eksploatacji złóż rafy koralowej — oprócz pobudek natury ekonomicznej kierowały nimi nie do końca wyjaśnione motywy religijne. Nie doceniono także środków, których Rraeyowie będą skłonni użyć dla osiągnięcia swojego celu. Spory między Rraeyami i Rządem Kolonialnym wybuchały już parę razy; wzajemne stosunki nigdy nie układały się najlepiej — jak zresztą można mieć dobre stosunki z kimś, kto widzi w tobie tylko składnik pożywnej potrawy. Jednak ogólnie rzecz biorąc każda ze stron zajmowała się swoimi sprawami, nie wchodząc sobie w drogę. Działo się tak do czasu, kiedy zniknęła ostatnia z raf koralowych na rodzinnej planecie Rraeyów — właśnie ten brak skłonił ich do zadania nam ciosu. Teraz rafy koralowe należały do nich, a my musieliśmy uderzyć ich jeszcze mocniej, żeby je odzyskać.


* * *

— To całkiem, kurwa, ponure — mówił porucznik Keyes do dowódców oddziałów. — A będzie jeszcze bardziej ponure, kiedy my się tam znajdziemy.

Siedzieliśmy w pokoju odpraw naszego plutonu. Kawa stygła nam w kubkach, kiedy strona za stroną przeglądaliśmy obrazy bestialstw dokonywanych przez wroga i raporty służb wywiadowczych z Koralu. Te spośród naszych bezzałogowych statków, które uniknęły zestrzelenia, donosiły o nieprzerwanym strumieniu statków wroga przybywającym do systemu Koral — były to zarówno jednostki bojowe, jak i służące do prac górniczych i transportu surowców. W dwa dni po masakrze w przestrzeni nad Koralem unosiło się prawie tysiąc rraeyskich okrętów, które oczekiwały na rozpoczęcie grabieży.

— Oto co wiemy w tej chwili — powiedział Keyes i nasze MózGoście pokazały nam graficzne przedstawienie systemu Koralu. — Szacujemy, że olbrzymia większość rraeyskich okrętów w systemie Koralu to jednostki służące celom komercyjnym i przemysłowym; z tego, co wiemy na temat konstrukcji ich okrętów, mniej więcej jedna czwarta spośród nich — jakieś trzysta jednostek — ma bojowe zdolności ofensywne i defensywne; wiele z nich to transportowce, słabo chronione i o niskiej sile rażenia. Ale te o klasie bojowych okrętów liniowych przewyższają wielkością i mocą rażenia nasze jednostki tego typu. Szacuje się, że na powierzchni planety znajduje się około stu tysięcy żołnierzy wroga, którzy zaczynają przygotowywać się do odparcia naszego ataku…

— Dobrze wiedzą, że będziemy chcieli odebrać im Koral, ale nasz wywiad twierdzi, że spodziewają się nas za cztery do sześciu dni — ponieważ tyle czasu trzeba, żeby wymanewrować odpowiednią ilość naszych dużych okrętów na pozycje skokowe. Rraeyowie wiedzą, że KSO woli działać wystawiając do walki przeważające siły, a to musi zabrać nam trochę czasu.

— Więc kiedy zaatakujemy? — zapytał Alan.

— Za jakieś jedenaście godzin od tej chwili — powiedział Keyes. Wszyscy zaczęliśmy się niespokojnie wiercić na swoich krzesłach.

— Jak to możliwe, sir? — zapytał Ron Jensen. — Mamy do dyspozycji tylko te okręty, które są w tej chwili na pozycjach skokowych; plus te, które mogą je osiągnąć w ciągu najbliższych paru godzin. Ile mamy ich razem?

— Sześćdziesiąt dwa, wliczając w to „Modesto” — powiedział Keyes i nasze MózGoście wyświetliły listę dostępnych okrętów. Zauważyłem, że jest wśród nich „Hampton Roads”, na którego pokładzie stacjonowali Harry i Jesse. — Oprócz tego jeszcze sześć dodatkowych jednostek z maksymalną prędkością zmierza w tym momencie na pozycje skokowe, ale nie możemy liczyć na to, że będą na miejscu, kiedy uderzymy.

— Chryste, Keyes — powiedział Ed MacGuire. — To daje stosunek pięć do jednego, jeśli chodzi o okręty i dwa do jednego, jeśli chodzi o siły lądowe; przy założeniu, że uda nam się wylądować bez strat. Chyba jednak wolę naszą tradycję atakowania z dużą przewagą liczebną.

— Ale kiedy uda nam się zebrać wystarczającą ilość dużych okrętów, oni zdążą się już przygotować na nasze przybycie — powiedział Keyes. — Lepiej zaatakować mniejszymi siłami, kiedy są jeszcze nie przygotowani i wyrządzić im tyle szkód, ile tylko się da. Za cztery dni będziemy już mieli w odwodzie większe siły: dwieście okrętów w pełnej gotowości bojowej. Jeśli wykonamy naszą robotę tak jak trzeba, będą musieli tylko dokończyć sprzątanie resztek Rraeyów.

— Tylko wtedy może nas tam już nie być i nie będziemy mogli tego docenić — parsknął Ed.

Keyes uśmiechnął się leciutko:

— Taki pech. Ludzie, posłuchajcie. Wiem, że to nie jest wesoła przejażdżka po księżycu. Ale nie będziemy postępować głupio. Nie zamierzamy bić się z nimi jeden na jednego. Zaatakujemy jedynie konkretne, namierzone cele. Zestrzelimy ich transportowce, żeby uniemożliwić im wsparcie sił już znajdujących się na powierzchni Koralu. Dokonamy desantów, które uniemożliwią im eksploatację kopalń koralowych i postaramy się sprawić, by Rraeyowie nie mogli nas trafić, nie trafiając jednocześnie w swoich ludzi i swój sprzęt. Kiedy tylko będzie taka możliwość zaatakujemy także ich flotę komercyjną i przemysłową, postaramy się także odciągnąć ich duże okręty z orbity Koralu, tak, byśmy byli z obu ich stron, kiedy nadejdzie nasze wsparcie.

— Wróciłbym jeszcze na chwilę do tej części, która mówiła o oddziałach lądowych — powiedział Alan. — Najpierw lądujemy, a potem nasze okręty starają się odciągnąć okręty Rraeyów z orbity? Czy dla nas, którzy będziemy na ziemi, znaczy to właśnie to, co myślę?

Keyes pokiwał głową:

— Będziemy tam odcięci przez co najmniej trzy, cztery dni.

— Nieźle — powiedział Jensen.

— To jest wojna, matoły — rzucił Keyes. — Bardzo mi przykro, że nie stwarza wam dostatecznie komfortowych warunków.

— Co się stanie, jeśli plan nie zadziała i nasze okręty zostaną zestrzelone z nieba? — zapytałem.

— No cóż, podejrzewam, że wtedy będziemy nieźle udupieni, Perty — powiedział Keyes. — Ale nie ma potrzeby wychodzić z takiego założenia. Jesteśmy zawodowcami, mamy robotę do wykonania. Do tego właśnie nas wyszkolono. Plan zawiera pewne elementy ryzyka, ale nie jest to głupie ryzyko — i jeśli plan zadziała, odzyskamy planetę, jednocześnie wyrządzając Rraeyom poważne szkody. Lepiej będzie, jeśli wyjdziemy z takiego założenia, nie uważacie? To jest szalony pomysł, ale może się sprawdzić. Jeśli będziemy tak myśleć, szanse powodzenia trochę wzrosną. Zgadzacie się ze mną?

Nerwowo wierciliśmy się na krzesłach. Ostatecznie nas to nie przekonało, ale nic więcej nie można było zrobić. Czy nam się to podobało, czy nie, i tak mieliśmy wziąć udział w tej akcji.

— Co to będzie za sześć okrętów? Które potem dołączą do imprezy? — zapytał Jensen.

Keyes przez chwilę przeglądał dane MózGościa:

— „Little Rock”, „Mobile”, „Vaco”, „Muncie”, „Burlington” i „Krogulec”.

— „Krogulec”? — powiedział Jensen. — Bez jaj.

— O co chodzi z tym „Krogulcem”? — zapytałem. Nazwa okrętu była nietypowa; okrętom kosmicznym o sile ogniowej batalionu zwykle nadawano nazwy średniej wielkości amerykańskich miast.

— To Brygady Duchów, Perry — powiedział Jensen. — Siły Specjalne KSO. Fabrycznie wzmocnione skurwysyny.

— Nigdy o nich wcześniej nie słyszałem — powiedziałem. Prawdę mówiąc wydawało mi się, że kiedyś o nich słyszałem, ale nie mogłem sobie przypomnieć kiedy i gdzie.

— KSO trzyma ich na specjalne okazje — powiedział Jensen. — Nie są zbyt mili dla innych. Mimo to dobrze byłoby ich mieć przy boku, kiedy będziemy lądować na tej planecie. To mogłoby nam oszczędzić kłopotliwego umierania.

— Byłoby miło, ale prawdopodobnie tak nie będzie — powiedział Keyes. — To nasze przedstawienie, chłopcy i dziewczęta. Na dobre i na złe.


* * *

„Modesto” dokonał przeskoku na orbitę Koralu dziesięć godzin później i w ciągu pierwszych sekund po przybyciu na miejsce trafiło go sześć pocisków wystrzelonych z bliskiej odległości przez krążownik Rraeyów. Silniki rufowe na prawej burcie „Modesto” zostały zniszczone, w wyniku czego okręt zaczął dziko koziołkować. Kiedy pociski uderzyły w okręt, nasze oddziały — mój i Alana — były już na pokładzie wahadłowca transportowego; siła wybuchu cisnęła paru żołnierzy na grodzie transportowca. W przystani wahadłowców nieprzymocowany do podłoża sprzęt latał po całym wnętrzu, uszkadzając pozostałe okręty, ale oszczędzając nasz. Same wahadłowce, przymocowane do podłoża za pomocą elektromagnesów, na szczęście pozostały na swoich miejscach.

Aktywowałem MózGościa, żeby sprawdzić stan okrętu. „Modesto” został poważnie uszkodzony, a aktywne skanowanie, dokonywane przez okręt Rraeyów wskazywało na to, że wróg szykuje się do wystrzelenia kolejnej serii pocisków.

— Musimy się stąd zmywać! — wrzasnąłem do Fiony Eaton, naszego pilota.

— Nie mam pozwolenia z mostka — powiedziała.

— Mniej więcej za dziesięć sekund trafi w nas kolejna salwa pocisków — powiedziałem. — To jest twoje pieprzone pozwolenie. — Fiona warknęła coś w odpowiedzi.

Alan, który także podłączył się do systemu komputerowego „Modesto”, wrzasnął z tyłu:

— Odpalili pociski! Uderzą za dwadzieścia sześć sekund!

— Zdążymy się w tym czasie wydostać? — zapytałem Fionę.

— Zobaczymy — powiedziała i otworzyła kanał komunikacyjny do innych wahadłowców — Tu mówi Fiona Eaton, pilotująca transport szósty. Musicie wiedzieć, że za trzy sekundy dokonam procedury awaryjnego otwarcia głównej bramy przystani wahadłowców. Powodzenia.

— Natychmiast zapnij pasy — powiedziała do mnie i nacisnęła czerwony przycisk.

Drzwi przystani obrysowały się białym ostrym światłem; odgłos ich otwierania zagłuszony został przez ryk uciekającego z wnętrza okrętu powietrza. Wszystkie nie przymocowane przedmioty wystrzeliły na zewnątrz; za rojem szczątków gwiaździste niebo chorobliwie obracało się w miarę wirowania „Modesto”. Fiona zwiększyła moc silników i poczekała, aż ostatnie przedmioty wylecą przez bramę przystani, oczyszczając drogę, po czym zwolniła elektromagnetyczne cumy i wahadłowiec wystrzelił na zewnątrz. Fiona starała się skompensować wirowanie „Modesto”, jednak i tak wylatując zahaczyliśmy dachem o krawędź bramy.

Wyświetliłem MózGościem obraz przystani wahadłowców. Pozostałe transportowce w parach i trójkami wystrzeliwały przez bramę. Pięć wydostało się na zewnątrz. Potem w okręt uderzyła następna salwa pocisków, nagle zmieniając trajektorię obrotów „Modesto”, przez co kilka właśnie wylatujących transportowców roztrzaskało się. Przynajmniej jeden z nich eksplodował; jego szczątki uderzyły w kamerę i obraz zgasł.

— Przerwij połączenie swojego MózGościa z „Modesto” — powiedziała Fiona. — Mogą nas namierzyć za jego pomocą. Przekaż to pozostałym oddziałom. Werbalnie.

Zrobiłem, jak kazała. Dołączył do nas Alan.

— Mamy tam z tyłu parę drobnych obrażeń — powiedział, wskazując swoich żołnierzy. — Ale to nic poważnego. Jaki mamy plan?

— Skierowałam nas w stronę Koralu i wyłączyłam silniki — powiedziała Fiona. — Chcąc nas namierzyć, będą prawdopodobnie szukać śladów napędu i transmisji MózGościów. Dopóki sprawiamy wrażenie martwych, być może zostawią nas w spokoju do chwili, gdy uda nam się dotrzeć do atmosfery.

— Być może? — zapytał Alan.

— Jeśli masz jakiś lepszy plan, cała zamieniam się w słuch.

— Nie mam w ogóle pojęcia, co się tu dzieje — powiedział Alan. — Więc chętnie zgadzam się na twój plan.

— Co tu się właściwie do diabła stało? — zapytała Fiona. — Trafili nas w momencie, kiedy wychodziliśmy z przeskoku. W żaden sposób nie mogli wiedzieć, gdzie się pojawimy.

— Być może po prostu byliśmy w złym miejscu o złym czasie — powiedział Alan.

— Nie sądzę — powiedziałem i wskazałem ręką za okno. — Spójrzcie na to.

Wskazałem na znajdujący się po naszej lewej stronie rraeyski krążownik, który właśnie rozbłyskał światłem ognia dobywającego się z dysz odpalanych pocisków. Po naszej prawej stronie nagle pojawił się krążownik KSO. W parę sekund później, wystrzelone wcześniej pociski, uderzyły w burtę na całej jego długości.

— To kurwa niemożliwe — powiedziała Fiona.

— Wiedzą dokładnie, gdzie wychodzą nasze okręty — powiedział Alan. — To pułapka.

— Jak oni, kurwa, to robią? — Fiona domagała się odpowiedzi. — Co tu się, kurwa, dzieje?

— Alan? — powiedziałem. — Jesteś fizykiem.

Alan wpatrywał się w zniszczony krążownik KSO, który w tej chwili przechylony na bok, przyjmował kolejną salwę pocisków.

— Nie mam pojęcia, John. To dla mnie coś zupełnie nowego.

— To jest do dupy — powiedziała Fiona.

— Trzymajmy się blisko — powiedziałem. — Wszyscy mamy kłopoty, a zgubienie się nic nam nie pomoże.

— Jeśli masz lepszy plan, cała zamieniam się w słuch — powtórzyła Fiona.

— Czy mogę korzystać z MózGościa, jeśli nie będę starał się połączyć z „Modesto”? — spytałem.

— Pewnie — powiedziała Fiona. — Wszystko jest w porządku dopóki żadne transmisje nie opuszczają pokładu wahadłowca.

Wszedłem w Dupka i wyświetliłem mapę geograficzną Koralu.

— No cóż — powiedziałem. — Myślę, że dzisiejszy atak na kopalnię Koralu możemy uznać za odwołany. Zbyt mało oddziałów opuściło „Modesto”, żebyśmy mogli stanowić prawdziwe zagrożenie. Na dodatek nie sądzę, że wszystkim uda się dotrzeć na powierzchnię planety w jednym kawałku. Nie wszyscy piloci są tacy szybcy, jak ty, Fiona.

Fiona pokiwała głową; z tego co widziałem, trochę się rozluźniła. Pochwały zawsze dobrze działają, szczególnie w chwilach kryzysu.

— Okay, oto nasz nowy plan — powiedziałem i przesłałem mapę Fionie i Alanowi. — Siły Rraeyów skoncentrowane są w okolicy raf koralowych i głównych miast kolonii, wzdłuż tego wybrzeża. Więc my polecimy tutaj… — wskazałem sam środek największego kontynentu Koralu — … ukryjemy się w tych górach i poczekamy, aż nadejdzie wsparcie.

— Jeśli w ogóle nadejdzie — powiedział Alan. — Statki bezzałogowe mają wdrukowany rozkaz powrotu na Feniksa, więc nasi będą wiedzieć, że Rraeyowie czekają na ich przybycie. Jeśli nasi będą to wiedzieć, być może w ogóle się nie pojawią.

— Na pewno przylecą — powiedziałem. — Po prostu być może nie pojawią się wtedy, kiedy będziemy tego najbardziej chcieli. Możliwe, że będziemy musieli na nich długo czekać. Na szczęście środowisko Koralu jest przyjazne dla ludzi. Będziemy mogli się tam wyżywić tak długo, jak będzie trzeba.

— Nie jestem w nastroju do kolonizacji — powiedział Alan.

— Nie osiądziemy tam na stałe — powiedziałem. — W tej sytuacji trudno znaleźć lepsze rozwiązanie.

— Z tym się zgadzam — powiedział Alan.

Odwróciłem się do Fiony:

— Czego potrzebujesz, żeby dowieźć nas na miejsce w jednym kawałku?

— Modlitwy — odpowiedziała. — Wciąż jesteśmy w całości, ponieważ wyglądamy jak dryfujący śmieć, ale każdy większy od ludzkiego ciała przedmiot, który wpadnie do atmosfery, zostanie przez Rraeyów namierzony. Zauważą nas, kiedy tylko zaczniemy manewrować.

— Jak długo możemy zostać tu w górze? — spytałem.

— Niezbyt długo — odpowiedziała Fiona. — Nie mamy jedzenia, wody, i nawet z naszymi nowymi, udoskonalonymi ciałami w kilkadziesiąt osób dość szybko zużyjemy zapas świeżego powietrza.

— Jak szybko po wejściu do atmosfery zamierzasz zacząć pikować w dół? — zapytałem.

— Szybko — powiedziała. — Jeśli zaczniemy koziołkować, to już nie odzyskam kontroli nad sterami i będziemy tak spadać, póki się nie rozbijemy.

— Zrób, co w twojej mocy — powiedziałem. Pokiwała głową.

— Dobra, Alan — powiedziałem. — Czas zawiadomić naszych ludzi o zmianie planu.

— Zaczynamy — powiedziała Fiona i włączyła silniki. Siła przyspieszenia wcisnęła mnie w krzesło drugiego pilota. Nie spadaliśmy już swobodnie w stronę powierzchni Koralu, teraz lecieliśmy w jej stronę jak pocisk.

— Teraz uważajcie! — krzyknęła Fiona i weszliśmy w atmosferę. Wahadłowiec zaczął grzechotać jak marakasy.

Coś zabrzęczało na tablicy rozdzielczej.

— Aktywne skanowanie — powiedziałem. — Zostaliśmy namierzeni.

— Zrozumiałam — powiedziała Fiona, przechylając stery. — Za parę sekund wejdziemy w wysokie chmury. Być może to pomoże nam ich zgubić.

— Czy zwykle pomaga? — zapytałem.

— Nie — odpowiedziała i wlecieliśmy w nie, mimo wszystko.

Przelecieliśmy parę kilometrów na wschód i znów nas namierzono.

— Mają nas — powiedziałem. — Myśliwiec w odległości 350 kilometrów i wciąż się zbliża.

— Zamierzam maksymalnie zbliżyć się do powierzchni, zanim wejdą nam na kark — powiedziała. — Wtedy będziemy mogli ich zgubić albo zestrzelić. Prawdę mówiąc, możemy mieć tylko nadzieję, że kiedy zejdziemy niżej, ich pociski trafią w szczyty drzew, a nie w nas.

— To nie dodaje mi otuchy — powiedziałem.

— Nie jestem tu po to, żeby dodawać otuchy — powiedziała Fiona. — Trzymaj się.

Ostro zanurkowaliśmy. W tym momencie statek Rraeyów był już nad nami.

— Pociski! — krzyknąłem. Fiona skręciła w lewo i skierowała nas w stronę powierzchni planety. Jeden z pocisków przeleciał nad nami i oddalił się; drugi uderzył w szczyt wzgórza, które mijaliśmy.

— Fajnie — powiedziałem, po czym prawie odgryzłem sobie język, kiedy trzeci z pocisków detonował dokładnie za nami, pozbawiając Fionę kontroli nad sterami. Wybuch czwartego pocisku wstrząsnął pokładem, a jeden ze szrapneli rozerwał bok wahadłowca; przez ryk uciekającego powietrza słyszałem krzyki moich ludzi.

— Spadamy — powiedziała Fiona, starając się zapanować nad sterami. Z niezwykłą prędkością zmierzaliśmy w stronę małego jeziorka. — Uderzymy w powierzchnię wody i rozbijemy się — powiedziała. — Przykro mi.

— I tak dobrze sobie poradziłaś — powiedziałem, a potem czubek wahadłowca uderzył w powierzchnię jeziora.

Przednia część wahadłowca z rozdzierającym uszy zgrzytem zagięła się do dołu, odrywając kokpit od reszty statku. Przed oczami przeleciały mi twarze żołnierzy mojego oddziału i oddziału Alana — nieruchome ujęcie pełne otwartych ust, krzyków zagłuszonych przez ryk strzępiącego się o powierzchnię wody, wirującego kokpitu. Przednia część wahadłowca obracała się szybko, zrzucając z siebie metalowe pokrywy i instrumenty pokładowe. Ostry ból, kiedy coś uderzyło mnie w szczękę i zabrało ją ze sobą. Rzężąc starałem się krzyczeć, szara SprytnaKrew wylatywała z rany szerokim strumieniem pod wpływem siły odśrodkowej. Przez przypadek rzuciłem okiem na Fionę, której głowa i prawe ramię były gdzieś daleko za nami.

Czułem w ustach posmak metalu, kiedy moje siedzenie oderwało się od reszty kokpitu i runąłem w dół, do tyłu, w stronę nagiej skały, mój fotel leniwie obracał mną w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara i spadałem, spadałem, spadałem w stronę kamiennej powierzchni. Szybka, powodująca zawrót głowy zmiana momentu obrotowego, kiedy moja prawa noga uderzyła w skałę, po czym zobaczyłem żółto-biały wybuch dwustuprocentowego bólu, kiedy moja kość udowa złamała się jak precelek w rękach dziecka. Moja stopa zawinęła się do góry, dokładnie w miejsce, w którym wcześniej była szczęka i stałem się prawdopodobnie pierwszą osobą w historii ludzkości, która kopnęła się w swój własny języczek podniebienny. Szerokim łukiem opadłem na suchą ziemię, w miejscu, na które wciąż spadały gałęzie, połamane uderzeniem spadającego z nieba kokpitu wahadłowca. Jeden z konarów z głuchym łomotem spadł na moją klatkę piersiową, łamiąc mi co najmniej trzy żebra. Po kopnięciu siebie samego w języczek podniebienny, wydawało mi się to niezbyt interesujące.

Spojrzałem w górę (nie miałem innego wyboru) i zobaczyłem nad sobą Alana wiszącego głową w dół. Roztrzaskana końcówka grubej gałęzi podtrzymywała jego tułów, wchodząc klinem w miejsce, w którym wcześniej była jego wątroba. SprytnaKrew skapywała z jego czoła na moją szyję. Dostrzegłem drgnienie jego gałek ocznych — najwyraźniej on także mnie dostrzegł. Potem mój MózGość odebrał wiadomość.

Wyglądasz okropnie — przesłał.

Nie mogłem odpowiedzieć, mogłem tylko patrzeć.

Mam nadzieję, że tam dokąd idę, zobaczę gwiazdozbiory — przesłał. Przesłał to znowu. I znowu. A potem nie przesłał już nic.


* * *

Świergotanie. Jakieś łapy chwytające mnie za ramię. Dupek rozpoznaje to świergotanie i przedstawia mi tłumaczenie.

Ten tutaj jeszcze żyje.

Zostaw go. Wkrótce sam umrze. Ci zieloni nie są dobrzy do jedzenia. Są jeszcze niedojrzali.

Parskanie, które Dupek przekłada jako [śmiech].


* * *

— O kurwa, spójrz tylko na to — ktoś mówi. — Ten sukinsyn wciąż żyje.

Kolejny głos. Znajomy:

— Niech spojrzę.

Cisza. A potem znów ten znajomy głos:

— Zdejmij z niego ten kloc. Bierzemy go z powrotem.

— Jezu Chryste, szefowo — mówi pierwszy głos. — Proszę na niego spojrzeć. Powinna pani władować mu pieprzoną kulę w mózg. To byłby miłosierny uczynek.

— Kazano nam zebrać ocalałych — mówi znajomy głos. — I wiesz co, on właśnie przeżył. Ocalał jako jedyny.

— Jeśli to można nazwać ocaleniem.

— Skończyłeś?

— Tak, proszę pani.

— To dobrze. A teraz podnieś tę cholerną gałąź. Rraeyowie wkrótce dobiorą nam się do dupy.

Otwarcie oczu jest dla mnie jak próba uchylenia metalowych drzwi. Pozwala mi to zrobić dopiero wybuch bólu, który czuję, kiedy gałąź zostaje zdjęta z mojej klatki piersiowej. Moje oczy się otwierają i z potwornym przydechem wydaję z siebie bezszczękowy ekwiwalent krzyku.

— Chryste! — słyszę pierwszy głos i widzę, że mówi to jasnowłosy mężczyzna, odciągający na bok grubą gałąź. — Odzyskał przytomność!

Ciepła dłoń na lewej stronie tego, co zostało z mojej twarzy.

— Hej — mówi znajomy głos. — Hej. Już wszystko w porządku. Już dobrze. Jesteś już bezpieczny. Zabieramy cię z powrotem. Już dobrze. Wszystko będzie dobrze.

Jej twarz wchodzi w zakres mojego pola widzenia. Znam tę twarz. Byłem jej mężem.

Kathy przyszła po mnie.

Zaczynam płakać. Wiem, że nie żyje. Nie obchodzi mnie to.

Zaczynam pogrążać się w ciemności.

— Widziała kiedyś pani tego gościa? — słyszę jak pyta jasnowłosy koleś.

— Nie bądź głupi — dociera do mnie głos Kathy. — Oczywiście, że nie.

Odchodzę.

Do innego wszechświata.

Загрузка...