Śmierć Czarnoksiężnika

"Nigdy nie ufaj obietnicom wiedźmy, darom przybysza. z północy, wschodnim wichrom ani zaklęciom czarnoksiężnika z Askalonu", powtarzano od wieków na Półwyspie. I nie bez przyczyny. Pomimo klątw mnichów i napomnień władców, stregi wciąż sprowadzały na manowce naiwne wieśniaczki, które przybiegały do ich domostw z czarnymi kurami albo koszami fig i winogron. Kiedy przygrzało pierwsze wiosenne słońce i śniegi na traktach zaczynały topnieć, z południowych zboczy Monti Serpillini rok w rok zbiegały hordy dzikich, monstrualnych plemion, potomków demonów. Wschodnie wichry, jeśli pochwyciły nieostrożnych na głębokim morzu, rwały żagle rybaków i popychały na podmorskie skały ich małe, bezbronne statki. Askalon zaś nieodmiennie słynął ze swoich magów.

Niegdyś zasobna republika kupiecka, znana z błękitnego szkła, purpurowego barwnika i suszonych dorszy, podczas Guerre dei Gierofanti podupadła niezmiernie i straciła na znaczeniu. Senat Askalonu nie opowiedział się po żadnej ze stron, ufny w bogactwo miasta, jego dumną flotę i potężne, cyklopowe mury, które broniły go przed nieprzyjacielem. Nie docenił wszakże furii rozsierdzonych magów. Po jednej z bitew, które spustoszyły tę część Costa dei Gabbiani, brzeg cofnął się dobre dwa stajania w głąb morza. Z czasem magiczne wichry ustały i pył opadł, ale przy pogruchotanym nabrzeżu portu długo tkwiły pękate buzza i kupieckie cocci. Smród gnijących wodorostów mieszał się z wonią butwiejących kadłubów, których nigdy już nie udało się zepchnąć na wodę.

Potem przyszła zaraza. Morowe powietrze znad portu opadło na rybackie dzielnice, przytulone do muru miejskiego i stłoczone u podnóża portowej latarni. Śmierć przychodziła szybko i we śnie, jakby miłosierny Pan postanowił dokończyć dzieła demonów. Rybacy nie próbowali uciekać. Za zamkniętymi drzwiami chatek z jasnego łupku wyczekiwali tego, co nieuniknione. O świcie kobiety w czarnych żałobnych szatach przemykały się do studni i odchodziły pospiesznie, ze wzrokiem ku ziemi, by nie napotkać spojrzeń sąsiadek. Nocami z opustoszałych domostw dobiegał płacz dzieci i gasł bez śladu, zanim się rozwidniło. Wreszcie wszystko ucichło. Tylko wiatr kołysał rozwieszonymi na drągach sieciami, aż zetlały na słońcu i rozpadły się wniwecz, a morskie ptaki kołowały nad niegdysiejszym portem, krzycząc z zadziwienia i smutku nad upadkiem Askalonu. Na koniec w nadbrzeżnej dzielnicy pozostały jedynie duchy i obłąkany kapitan portu. Jednak przed zimą i on powiesił się na koronie latarni, skąd niegdyś witano nadpływające statki i światłem wskazywano im drogę.

W obliczu owej katastrofy Askalon jakby skupił się w sobie i cofnął na zachód, ku górującemu nad miastem Monastero del Sole, gdzie mnisi w szarych szatach śpiewali na chwałę Najwyższego. Jedni wierzyli, że dźwięk dzwonów uchroni ich przed morowym powietrzem. Drudzy chcieli zapomnieć o spadzistej skale nabrzeża, która opadała ku bezkresnej przestrzeni, pełnej wyschłego mułu i gnijących alg – zupełnie jakby nie mieli jej oglądać do końca swoich dni, odciśniętej nieodwracalnie na wewnętrznej stronie ich powiek. Jeszcze inni z zapałem skorzystali z nieszczęścia ziomków, przenosząc się do opuszczonych kupieckich siedzib, a wiele pozostało ich w Wysokim Mieście po tym, jak najbogatsi obywatele spakowali resztki majątku na wozy i wyruszyli z przeklętego miasta na zachód w poszukiwaniu lepszej odmiany losu.

Zaraza nie zlękła się jednak bicia dzwonów ani pokutnych procesji, które po wielekroć obchodziły mury miejskie. Nie pomógł również mag sprowadzony przez niedobitki senatu aż z północnych księstw, gdzie wciąż celebrowano resztki pradawnej wiedzy hierofantów. Pokiwał głową nad ruinami portu, wymamrotał kilka zaklęć, ale tylko wicher podniósł się po nich znad rumowiska okrętów, połamał resztki falochronów i na nowo rozniósł nasiona zarazy po Wysokim Mieście. Czarnoksiężnika przegnano bez zapłaty, a rychło po nim, przed porą jesiennych wichrów, odjechali nieliczni ocalali kupcy i co zasobniejsi rzemieślnicy.

Najubożsi jednak i najbardziej uparci pozostali. Nie wypędziły ich ani dotkliwy chłód zimowych miesięcy, ani napady grabieżców, którzy rabowali majątek zmarłych, ani niedostatek, który nastał z wiosną. Nie byli wszakże liczni i na wiele lat życie w Askalonie skupiło się pomiędzy Porta dei Grifoni, Monastero del Sole, Palazzo Forti, siedzibą senatu oraz ruinami Torre delle Candele, w której niegdyś mieściła się miejska zbrojownia. Wszystko to stanowiło niewielki czworobok, zaledwie kilka wąskich uliczek wybrukowanych kamieniami wokół Piazza della Fontana Rossa.

Wędrowcy, którzy zawitali do Askalonu – co nie zdarzało się często, gdyż po Guerre dei Gierofanti trakty niepostrzeżenie odsunęły się od miasta i zarosły piołunem – z zadumą przyglądali się cyklopowym murom, wysokiemu klifowi suchego nabrzeża i rozległej połaci wyludnionego Niskiego Miasta, Citta Bassa. Potem zaś nieodmiennie pytali o magów. Albowiem pomimo wszelkich klęsk i tragedii, Askalon słynął ze swoich czarnoksiężników.

Mieszkańcy przyjmowali wścibstwo przybyszów z pobłażliwością. Bosonodzy chłopcy za kilka miedziaków pokazywali zeszkloną czarną skałę, jedyną pozostałość po palazzo, w którym swego czasu Umberto Nero usiłował zgłębić tajemnicę wiecznego ognia. Potem prowadzili obcych na cypel latarni morskiej, gdzie przy szczątkach falochronu tkwił rząd wapiennych golemów: w jednym z nich ponoć kołacze się dusza Jacopa di Campogrigio, który postanowił osiągnąć nieśmiertelność, na zawsze splatając się z kamieniem i demonem. Na końcu zaś – ku przepastnej wyrwie tuż za Palazzo Ford, powstałej w miejscu, gdzie dawno temu stał Nesso di Lupi, kiedy postanowił sprząc swe demony ze stalą w pojedynczą nić wystarczająco długą, aby dosięgła księżyca, jako że postanowił okiełznać go i ściągnąć na ziemię.

Co tu ukrywać, magowie Askalonu prędzej czy później okazywali się dziwakami i szaleńcami. Owszem, mieli moc: rzadko, kto mógł się równać z ich potęgą. Ale przybywali do dumnej republiki kupieckiej, gdzie nie było żadnego księcia ani innego pana, nie po to, aby nią zawładnąć, lecz aby w spokoju trawić czas na najdziwniejsze eksperymenty. O resztę nie dbali. Powiadano, że kiedy magiczna nawałnica pustoszyła miasto, ówczesny mag Askalonu, niepomny na zagładę współziomków, tkwił w swej wieży, wyliczając trajektorie lotów błyskawic, które miały strzaskać górską grań i obrobić ją w kształt jego twarzy. Nie oderwał się od obliczeń nawet wtedy, gdy wieża zaczęła trząść się i pękać pod naporem magicznych wichrów, ani wówczas, gdy upadła z łoskotem, grzebiąc go w rumowisku.

Tacy właśnie byli magowie z Askalonu. Ich dumne zamierzenia sięgały poza sferę nieruchomych gwiazd, lecz zaklęcia ustawicznie szły na opak. Ostatecznie popadali we władzę własnych demonów albo pochłaniała ich zawierucha rozpętanej magii. Ale właśnie ostatni z nich miał stawić czoło całej potężnej armii Arimaspi, którzy przepłynęli morze na okrętach o szkarłatnych żaglach, aby bezpowrotnie zniszczyć Półwysep.


* * *

Na Półwyspie od dawna z lękiem i nienawiścią wypowiadano miano Arimaspi. Przed wiekami rybacy przynieśli wieści o przybyszach z pustyni o twarzach zasłoniętych szkarłatnymi zawojami, którzy w kilkanaście lat podbili wszystkie nabrzeżne księstwa. Wraz z wojownikami nadciągnęli mnisi w niewyprawionych skórach wielbłądów. Ich wiara była jak suchy pustynny wicher, co podnosi się znad piasków kurzawą i tnie ciało aż do kości.

Spośród wszystkich ludów mnisi najbardziej nienawidzili mieszkańców Półwyspu i nazywali ich czcicielami demonów. Uciekinierzy opowiadali o wielkich okrętach, które budowali szkutniccy mistrzowie dawnych książąt, obróceni przez Arimaspi w niewolników. Jednak jeźdźcy z pustyni nie znali morza, jego wirów, wichrów, zmiennych prądów i podstępnych raf- albo też, jak mówiono później na Półwyspie, morze rozpoznało ich nikczemność i uniosło w otchłań, podobnie jak fale zbierają z brzegu jasny pustynny piasek. Cała flotylla zatonęła, zanim jeszcze na horyzoncie pojawiły się szczyty Isola di Tutti Venti, i żaden z najeźdźców nie postawił stopy na ziemi, którą władali książęta-magowie. Ale nienawiść Arimaspi nie wygasła. Przeciwnie, rozgorzała jeszcze bardziej za przyczyną owej niewyobrażalnej klęski.

Za życia trzech następnych pokoleń derwisze nie przestawali przeklinać czcicieli demonów, a także ich książąt, którzy byli ziemskim wcieleniem wszelkiego zła i zaklęli morskie fale, aby wygubiły prawdziwych wiernych. Tymczasem jeźdźcy w szkarłatnych zawojach wrastali głębiej i głębiej w pas żyznej ziemi pomiędzy niezmierzoną pustynią i wielką wodą, aż w końcu z ludzi rozpalonego piasku stali się ludźmi wybrzeża, rolnikami, hodowcami ziarna i rybakami. Z czasem coraz dalej wyprawiali się na morze w swych łódkach o żaglach barwionych koszenilą, ich przywódcy zaś coraz śmielej mówili o nowej wyprawie na Półwysep. Wspomnienie dawnej klęski przyblakło, a naczelnicy szczepów, choć zdążyli obrosnąć w bogactwa i splendory, z rozrzewnieniem wspominali czasy niegdysiejszych podbojów. Wreszcie, złaknieni nowych ziem i wojennej sławy, a także podburzeni słowami mnichów, którzy wyrzucali im tchórzostwo i opieszałość w służbie Jedynemu, ogłosili nową świętą wyprawę.

Tym razem szczęśliwie przepłynęli morze i obie armie spotkały się nieco na północ od Brionii, w zatoce, którą później nazwano Golfo delle Lacrime, Zatoką Łez. Dniało i poranne słońce barwiło fale na kolor krwi, a purpurowe żagle okrętów Arimaspi zdawały się przesłaniać niebo. Magowie Półwyspu – a raczej ci spośród nich, którzy postanowili przybyć na wezwanie księcia Brionii i stawić czoło najeźdźcom – stali na wysokim skalnym urwisku w swych szatach koloru ultramaryny. Było ich niewielu, zaledwie tuzin, i żaden z nich umiejętnościami nie dorównywał gospodarzowi. Choć starali się to ukrywać, sama jego bliskość wprawiała ich w niepokój.

O potędze Severa krążyły na Półwyspie legendy: wszak żył po wielekroć dłużej niż zwyczajny śmiertelnik, a jego demony od wieku bez litości pustoszyły ziemie każdego, kto odrzucał zwierzchnictwo Brionii. W portowych tawernach szeptano z lękiem, że był opętany, że w zamian za nieśmiertelność wydał swoją duszę na pastwę demonów. Jednym z nich miała być jego małżonka, Arachne, która nieodmiennie towarzyszyła mu od dziesięcioleci, wciąż młoda i pełna wdzięku. Oczywiście uczeni magowie byli ponad owe przesądy i strachy. Jednak i oni z drżeniem spoglądali na niewzruszoną, milczącą kobietę, która w białym płaszczu stała u boku Severa. Wicher szarpał jej rude włosy, a oczy, błękitne od magii, nieruchomo wpatrywały się w dal.

Severo pierwszy oderwał wzrok od nadciągającej flotylli i odwrócił się do towarzyszy.

– Odejdźcie teraz – rzekł cicho.

Wiatr uniósł jego słowa i zrazu wydało im się, że źle go zrozumieli. Gapili się tylko w oszołomieniu.

– Wezwałem was jedynie, żebyście to zobaczyli – książę-mag Brionii powiódł dłonią, wskazując na gęstwę szkarłatnych żagli. -Żebyście mogli dać świadectwo.

– Panie… – przemówił z wahaniem młody mag z południa; miał czarne włosy, kręcone jak sierść kozła i od trzech lat szykował w nadmorskich grotach powstanie przeciwko władzy Severa.

– Dosyć, Baldassarre. – Severo nie uniósł nawet głosu, lecz tamten cofnął się o krok. – Przez całe moje życie zmierzałem ku temu miejscu. Ku tej jednej bitwie. I nie pozwolę jej sobie teraz odebrać. Nie po wszystkim, co utraciłem.

Arachne przysunęła się bliżej i położyła dłoń na ramieniu męża. Jej delikatna, wąska twarz, od wielu lat wysławiana przez poetów i minstreli, była spokojna i nie wyrażała zupełnie niczego. Może, dlatego Baldassarre przemówił ponownie, choć magowie z rzadka ulegali urokom kobiet. Na Półwyspie wciąż pamiętano historię przeklętej Sirocco.

– Pozwól więc, że odprowadzimy w bezpieczne miejsce twoją panią.

Małżonka maga wybuchła ostrym, suchym śmiechem.

– Jeśli on umrze – powiedziała głosem, który zabrzmiał w ich uszach jak krakanie kruka – moja będzie pomsta.

– Wszystkie opowieści muszą dobiec kresu – dodał miękko Severo. – A ta należy tylko do nas dwojga. Zostawcie nas samych.

Każde słowo, każdy gest miały się wkrótce stać legendą.

Młody mag nie opierał się dłużej. Tamci dwoje byli szaleni: może strach przed Arimaspi pomieszał im zmysły. Ale nawet obłąkany, Severo pozostawał zbyt niebezpieczny, aby z nim walczyć i trwonić siły tuż przed napaścią wroga. Dlatego Baldassarre dał znak towarzyszom i magowie cofnęli się za pasmo wzgórz, gdzie zamierzali czekać, aż Severo wezwie ich na pomoc – lub zginie.

Jeśli któryś z nich obejrzał się przez ramię, widział na nadmorskim klifie dwie sylwetki i dwa płaszcze targane podmuchami porannej bryzy. Błękit i biel na tle bezkresnego nieba.

Nikt z nich nie dowiedział się, co wydarzyło się potem.

Na Golfo delle Lacrime opadła zasłona, utkana z piasku, dymu i mroku. Ze środka nie dobiegał żaden dźwięk ani szum fal, ani wycie wichru. Przez wiele godzin, aż do zmierzchu, magowie próbowali ją rozproszyć lub choćby przeniknąć wzrokiem. Na darmo. Rozpoznawali w tej przeszkodzie ślad magii Severa i jeszcze coś, zaklęcia tak subtelne i obce, że wydawały się niemożliwe. Ale nie umieli ich sforsować. Wreszcie po zmierzchu zasłona rozwiała się niczym tuman mgły i oczom magów ukazało się skalne rumowisko, a niżej, w płyciźnie, las połamanych żagli oraz pogruchotanych okrętów.

Wody zatoki przybrały barwę gęstej purpury.

Spośród Arimaspi nie uchował się ani jeden żywy świadek klęski. Przepadli bez śladu w wodach Golfo delle Lacrime. Dopiero z czasem szpiedzy zdołali poznać los wyprawy i strach padł na dawnych jeźdźców pustyni. Klęska była tak dotkliwa, a pamięć o złowieszczej potędze magów Półwyspu tak dojmująca, że przez wiele lat nawet mnisi w wielbłądzich skórach nie śmieli napomykać o nowej wojnie – któż, bowiem mógłby się równać z mocą czcicieli demonów, skoro jeden z nich wystarczył, aby uśmiercić olbrzymią armię?

Tymczasem po śmierci ostatniego maga Brionii na Półwyspie Guerre dei Gierofanti rozgorzały walki. Czarnoksiężnicy wyrzynali się nawzajem, książęta ginęli za przyczyną magii, trucizny i sztyletu, a zwykli śmiertelnicy umierali na progach domów, nie rozumiejąc nawet przyczyny swej śmierci i nie znając imion swych zabójców. W zamęcie, który ogarnął Półwysep, zapomniano o szkarłatnych żaglach Arimaspi. Mijały lata i dekady. Najpotężniejsi z magów wyginęli lub odeszli na wygnanie, a ich starożytna sztuka podupadła. W klasztorach na północy nie śledzono już orbit planet ani torów demonów. Nie wyszukiwano nowych zaklęć, a stare popadały w niepamięć. Zakony, które niegdyś stały wiernie u boku książąt-magów, zwróciły się ku ascezie i powszechnie odrzucały zakazaną wiedzę. Potężni opaci przyjmowali pod opiekę okoliczne wioski i miasteczka, a z czasem wokół klasztorów powstały udzielne władztwa. Z kolei na zachodzie świeccy kondotierzy budowali nowe księstwa. Spustoszona kraina powoli wracała do nowego życia.

I wtedy właśnie Arimaspi postanowili uderzyć ponownie.

Tym razem prowadził ich jeden władca – szachinszach, ten, który panuje nad wszystkimi innymi – a mnisi w wielbłądzich skórach głosili, że został wybrany i pobłogosławiony, aby ostatecznie wygubić czcicieli demonów. Na Półwyspie długo łudzono się, że morze, jak niegdyś, pochłonie okręty nieprzyjaciół. Tak się jednak nie stało. Flotylla wylądowała szczęśliwie na południowym cyplu, nieopodal Abisso delle Ondine, i nie znalazł się mag dość potężny, aby w tym przeszkodzić. Pomniejsi czarnoksiężnicy zaryglowali się w swoich wieżach, pałacach i zamkach, chcąc pod osłoną magii w spokoju przeczekać inwazję. Niebawem jednak miało się okazać, że żadne zaklęcia nie zapewnią im bezpieczeństwa.

Kiedy armia szachinszacha stanęła pod murami pierwszego miasta – a było to Lenzio, otoczone winnicami i pełne cienistych piwnic, w których dojrzewało słodkie wino – heroldzi Arimaspi stanęli przed bramą i obwieścili, że jest wolą ich pana, aby mag dobrowolnie wyszedł mu na spotkanie, ukorzył się i wyrzekł obmierzłych praktyk, a wówczas życie innych mieszkańców zostanie oszczędzone. Oczywiście czarnoksiężnik ani myślał usłuchać. Kiedy współziomkowie pytali go, czy nie lepiej zdać się na litość wroga niż próbować beznadziejnej obrony, odparł, że nie zamierza umierać za ich wrzaskliwe bachory, małżonki o tłustych zadach, kramy bławatne, podziemia pełne beczek z moszczem, lektyki wykładane aksamitnymi poduszkami i kamienice o fasadach z kremowego marmuru.

– Niech się każdy ratuje wedle swej wiedzy i przezorności – rzekł mag i mieszczanie odeszli jak niepyszni.

A następnego poranka Arimaspi uderzyli.

Wojsko opasało Lenzio ciasnym pierścieniem i argusi – magiczni strażnicy o potrójnej źrenicy, uczynieni przez magów z ludzkiego ciała i esencji demona – którzy wypatrywali wroga z czterech bastionów miasta, mogli dokładnie policzyć strzały w kołczanach łuczników i klejnoty zdobiące turbany przybocznych szachinszacha. Szturm jednak nie nastąpił. Zamiast tego spomiędzy szeregów Arimaspi znów wyszli heroldzi. W dłoniach trzymali trąby, długie, pozłociste i zawinięte na końcu, a kiedy w nie zadęli, rozległ się dźwięk, jakiego wcześniej nie słyszano na Półwyspie. Ci, którzy stali najbliżej, padali na ziemię, na próżno usiłując zasłonić uszy, z nosów i ust buchała im jasna krew. W chwilę później potężne, granitowe mury Lenzio zaczęły wibrować i drżeć pod stopami mieszkańców miasta. Trąby Arimaspi zagrzmiały jeszcze donośniej. Ich głos przeniknął do wnętrza głazów i olbrzymie ciosy skalne jęły rozpadać się i osypywać jak piasek, grzebiąc niezliczonych obrońców.

Rzeź miasta trwała aż do zmierzchu: wybito wszystkich, którzy nie przyjęli wiary Arimaspi. Kiedy dobiegła kresu, szachinszach wjechał do Lenzio pomiędzy dwoma zwałami pyłu rozwiewanego już na wszystkie strony przez wiatr. Większość budynków legła w gruzach, choć nie ucierpiały od głosu trąb tak dalece, jak mury. Jedynie wieżyca maga wznosiła się dumnie pośród zrujnowanego miasta, spowita winoroślą i pędami niewidocznych zaklęć. I przed nią właśnie Arimaspi spędzili w ciżbę nielicznych ocalonych.

Władca Arimaspi podjechał powoli do wieży – kopyta jego białego rumaka stukotały cicho po resztkach bruku – po czym dobył miecza i uderzył jeden raz w spiżowe wrota. Każda ich wypukłość, każdy relief i ozdoba była hartowana zaklęciami i wzmocniona demonami w służbie maga. Jednak metal wierzei rozdarł się pod ostrzem miecza jak pergamin. Szachinszach dał znak. Czterech przybocznych znikło w mrocznym wnętrzu wieży i po chwili wróciło, wlokąc czarnoksiężnika. Mag opierał się, wierzgał i wykrzykiwał plugawe klątwy, ale czerwony nos i poplamiona winem szata nie dodawały mu dostojeństwa. W uścisku wojowników wyglądał jak zwyczajny chuderlawy staruszek i żadne demony nie sfrunęły z nieba, aby zetrzeć w proch jego nieprzyjaciół.

Przekleństwa maga jeszcze moment rozbrzmiewały wśród ruin, które kiedyś były pałacami dumnych patrycjuszy Lenzio – ich właściciele w większej części już nie żyli – zanim miecz szachinszacha opadł po raz drugi. Głowa czarnoksiężnika potoczyła się po suchym pyle, znacząc go gęstą barwą purpury. Martwe oczy zamrugały, jakby w zdumieniu, a usta poruszyły się nieznacznie, może w próbie dokończenia zaklęcia, i ustały. Wojownik Arimaspi niedbale trącił głowę czubkiem buta o zakręconym nosku i uniósł ją do góry za włosy, aby wszyscy mogli dobrze poznać los czarnoksiężnika. Wtedy szachinszach przemówił. Z jego ostrza wciąż skapywały drobne krople krwi.

– Przynoszę wam nagi miecz – rzekł. – Miecz pomsty i kary, posłano mnie, bowiem, abym starł nieprawość z oblicza tej ziemi. Ani pomiędzy ludźmi, ani na niebie nie ma takiej potęgi, która zdoła mnie powstrzymać, póki nie odnajdę i nie uśmiercę ostatniego z czarnoksiężników. Po to mnie posłano i dlatego daruję wam życie…

Pomiędzy jeńcami rozeszły się szmery zdumienia, jako że nie spodziewali się podobnej łaskawości. Ale zaraz Arimaspi dobyli biczy ze skóry nosorożca i nie szczędzili razów, póki wszyscy znów nie ucichli.

Szachinszach uniósł dłoń na znak, że będzie mówił dalej.

– Widzieliście, że żadne zaklęcie, żadne mury nie mogą ich przede mną ochronić. Nie ma też takiego miejsca, gdzie zdołaliby się ukryć. Zabiję ich jednego po drugim, jak zostało przesądzone i obiecane. Zabiję też każdego, kto użyczy im dachu czy chleba. Wam pozwolę odejść, ale jeśli jeszcze któreś miasto nie otworzy przede mną bram, nie dozna więcej litości. Siedziby czcicieli demonów zostaną zburzone, ich dobytek strawi ogień, ich dzieci staną się niewolnikami, oni zaś sami zginą nędznie i w męczarniach. Roznieście tę wieść aż po najdalsze krańce Półwyspu. I powtórzcie jeszcze jedną rzecz, przeznaczoną dla uszu waszych czarnoksiężników. – Szkarłatna zasłona szczelnie okrywała jego twarz, ale w głosie pojawiło się szyderstwo. – Gdyby ktoś z nich miał dość odwagi i chęci, niech z własnej woli wyjdzie mi na spotkanie, a pod jasnym niebem przekonamy się, który z nas jest potężniejszy. Tyle winniście zapamiętać. A teraz idźcie precz!

Wojownicy znów rozwinęli bicze i przerażeni mieszkańcy runęli na oślep ku wyrwie w piaskowym wale, która o poranku była bramą dumnego Lenzio.

Podczas kolejnych trzech tygodni Arimaspi rozlali się po wybrzeżu Półwyspu niczym szkarłatna fala, pochłaniając kolejno siedem marmurowych miast. Trzy z nich próbowały obrony i podzieliły los Lenzio. U murów dwóch kolejnych armię szachinszacha powitał widok czarnoksiężników przybitych przez pobratymców żelaznymi ćwiekami do bram miejskich. Przyjął to łaskawie, ale zażądał ogromnego trybutu, a każdy z mieszkańców musiał przejść pod nagim mieczem, na znak poddaństwa oraz wyrzeczenia się demonów i wszelkich spraw czarnoksiężników. Dwa ostatnie miasta były od wieków rządzone przez rody książąt-magów. Żaden z nich nie posiadał ani cząstki mocy poprzedników, lecz nie dawali wiary opowieściom o zdumiewającej potędze szachinszacha, który niweczył wszelkie zaklęcia i był odporny na zakusy demonów. Jak za dawnych czasów stanęli pod murami swych miast, a władca Arimaspi wyjechał im na spotkanie na białym rumaku i z łatwością uciął głowy zakrzywionym mieczem.

Powiadano, że śmiał się, kiedy to czynił. Powiadano też, że ogromnie radował się z ich klęski i gdziekolwiek wyruszał, kazał nieść przed sobą na włóczniach osiem głów czarnoksiężników.


* * *

Magiem Askalonu był w tamtych czasach mistrz Benilde. W mieście nie wiedziano, skąd pochodził ani czym się w przeszłości parał. W kilka dni po śmierci poprzedniego czarnoksiężnika nadjechał traktem z zachodu na wózku zaprzężonym w dychawicznego osła i bez zbędnych słów wprowadził się do pustej wieży. Nikt mu nie przeszkodził. Nawet w najgorszych czasach warto było mieć własnego czarnoksiężnika.

Przez ćwierć wieku po przybyciu do Askalonu mistrz Benilde nie zmienił się nadmiernie. Od początku był człowiekiem wiekowym i przygiętym do ziemi, z czasem zaś wychudł tylko i rysy jego twarzy zaostrzyły się jak u sępa. Z rzadka się odzywał, a zagadnięty, mamrotał jedynie pod nosem. Sam sprzątał swoją wieżę: nie najął żadnej z miejscowych wdów do pomocy w gospodarstwie i w ogóle niechętnie zadawał się z kobietami, stąd kumoszki u studni gadały czasem z urazą., że skrywa w swym czarnoksięskim obejściu nie wiedzieć jak plugawe tajemnice.

O poranku mistrz Benilde nieodmiennie pojawiał się w swoim kramie na rynku przed Palazzo Forti. Rozkładał flakoniki, tygle i miseczki z najdziwniejszymi ingrediencjami, rozwieszał pęki \ ziół, które napełniały powietrze osobliwym aromatem, owijał się zetlałym błękitnym płaszczem i zapadał w drzemkę. Nie miał wielu klientów, więc z rzadka tylko udawało mu się zakryć miedziakami dno w drewnianej czarce, gdzie wrzucał zarobek, ale też w Askalonie wszystkim żyło się ubogo. Koło południa zaciągał w kramie zasłony i w skupieniu opróżniał miskę flaków z fasolą, przyniesioną przez głuchoniemego chłopaka od matki Bonacety, szynkarki. Kiedy niebo zaczynało ciemnieć, pakował swoje wyroby na niewielki wózek i z wysiłkiem ciągnął go ku wieży. Po zmierzchu nikt go nie oglądał. Słowem, wiódł życie obyczajne, pracowite i skromne. Niemal bogobojne. Nie oszukiwał na wadze, nie wikłał się w miejskie spory, nie uwodził cudzych żon i nie napastował młodych chłopców. Mieszkańcy Askalonu bardzo go sobie chwalili, a kilku zacnych obywateli liczyło skrycie, że sędziwy mistrz przyjmie ich synów do terminu. No, wprawdzie nie bywał w świątyni, lecz nikt nie śmiał tego po czarnoksiężniku oczekiwać.

Monastero del Sole zawiadywał podówczas fra Gioele. Prócz niego w klasztorze pozostało zaledwie sześciu mnichów o twarzach pobrużdżonych jak wiekowe kamienie, z których wzniesiono opactwo. Wciąż jednak wystarczało im siły, by o poranku rozkołysać wielki dzwon na wieżycy i – jak w czasach świetności Askalonu – witać jego biciem wschodzące słońce, znak Pańskiej łaski. W niedzielę zaś mnisi szeroko otwierali drewniane – gdyż przepiękne spiżowe wrota zrabowano dawno temu – wierzeje klasztornej kaplicy, a fra Gioele wspinał się wokół filaru po kręconych schodkach, rześko postukując cisową laską i mamrocząc pod nosem w roztargnieniu. Ale kiedy w końcu stanął w maleńkiej kazalnicy w kształcie konchy małża, jego wzrok wyostrzał się nagle. Choć większość czasu spędzał za murami klasztoru, czy to przeglądając listy zimowych zapasów, czy pieląc grządki w ogrodzie, fra Gioele jak nikt inny znał sprawy mieszkańców Askalonu. Był człowiekiem niezmiernie łagodnym i pełnym namysłu, lecz nawet najbutniejsi spomiędzy miejskich rzezimieszków zwieszali pokornie głowy pod spojrzeniem jego bystrych, szarych oczu. Kochano go jednak powszechnie i niezmiernie szanowano – także za to, że nie opuścił zdruzgotanego Askalonu, choć były zasobniejsze miasta i klasztory bardziej obfite w ziemskie bogactwa.

Po skończonym nabożeństwie fra Gioele wygładzał płótna na ołtarzu, zdejmował odświętną szatę, burą i bezkształtną, gdyż srebrne nici, którymi ją ozdobiono, pokruszyły się z czasem i zaśniedziały, po czym zamykał wielkim kluczem wewnętrzną część kaplicy i wzdłuż klasztornego muru schodził w dół, do tawerny starej Bonacety. Mistrz Benilde zwykle już czekał. Latem przysiadali na wewnętrznym dziedzińcu, osłoniętym winoroślą i różanymi krzewami, zimą zaś za przepierzeniem we wspólnej izbie. Alchemik zamawiał dzban porzeczkowego wina, mnich pykał fajkę. Mieszkańcy Askalonu, początkowo nieco zdumieni ich dziwną komitywą, przywykli z czasem do widoku dwóch starców, tak samo wysuszonych wiekiem i odzianych w bliźniacze zgrzebne płaszcze. Ci zaś siedzieli w milczeniu, póki zachodzące słońce nie powlokło czerwienią ścian Palazzo Forti.

Tego dnia jednak fra Gioele pojawił się wcześniej, niż miał we zwyczaju, a gromkie postukiwanie jego laseczki z daleka obwieszczało, że humor mu nie dopisuje. Wszedł z zasępioną twarzą, ledwie odpowiedział na pozdrowienie gospodyni, która, zdumiona, upuściła patroszoną rybę do kubła z wnętrznościami. Alchemik podsunął braciszkowi kubek wina.

– Sirocco trzeci dzień wieje – rzucił w przestrzeń – i niesie niepokój.

– Nie gańcie niepotrzebnie wichru! – skarcił go fra Gioele. -Ludzie głupi, ot, co!

Mistrz nic nie odpowiedział. Czekał, aż mnich uspokoi się nieco.

– Słyszeliście, że onegdaj pomarła matka Natalina? – podjął opat.

Alchemik skinął głową.

– Zatem pewnie i o tym słyszeliście, że ledwie dychającą sąsiedzi ułożyli ją na drzwiach, wynieśli daleko za mury na skonanie?

– Ano, zwyczajnie, jak się czyni ze stregą.

Mnich sapnął przez nos z irytacji.

– Chcieli rozgrabić jej dobytek i tyle. A że była stara, uboga i samotna, nikt się za nią nie ujął i nie ukrócił bezprawia.

– Owszem, była uboga i samotna. – Alchemik złożył dłonie na krawędzi stołu. – Ale też parała się magią i sprowadzała na ludzi demony, a one, jeśli raz skosztują czyjejś krwi, powracają po niego w godzinie śmierci. Nic dziwnego, że się sąsiedzi zlękli, aby i oni nie ucierpieli, kiedy nadlecą po duszę starej.

– Brednie! – Fra Gioele uderzył kubkiem w ławę. – Nikt nie jest władny odebrać nieśmiertelnej duszy, żaden demon ni człowiek, bo nie oni ją dają i nie od nich pochodzi. Błądzi, kto twierdzi inaczej, myli się okrutnie.

Mistrz Benilde spoważniał.

– Jak wam się zdaje, ojcze, dlaczego magowie, nawet najpotężniejsi, ci z dawnych czasów, stronili od magii krwi? Dlaczego trawili czas na żmudnych obliczeniach, na przeszukiwaniu starych ksiąg, skoro obok istniała łatwiejsza ścieżka, ścieżka wiedźm? Wszak wystarczyło utoczyć kilka kropel krwi, by demony zbiegły się jak kocięta do mleka, gotowe spełniać wszelkie życzenia.

– Nie mamcie mnie, mistrzu Benilde. – Fra Gioele pokiwał głową. – W istocie niewiele was różni od streg, oj, niewiele. Szczycicie się swoją sztuką, choć niejeden z tych dawnych mistrzów nie wzdragał się przelać krwi własnego dziecięcia, aby choć trochę przedłużyć nikczemne bytowanie. A i czarną posoką potrafiliście poić swoje czary, czego widocznym dowodem jest most nad Abisso delle Ondine i wiele jeszcze innych rzeczy.

– Mylisz się, ojcze – odparł czarnoksiężnik. – Owszem, zdarza się, że utrwalamy krwią czary, ale nie plugawimy się, dobrowolnie oddając esencję swego życia demonom. Nie zawieramy z nimi paktów, tylko wiedzą i sztuką naginamy je do własnej woli…

– Wszystko to z pychy – przerwał mnich. – Z nieokiełznanej, przemożnej próżności, która każe sięgać dalej, niż należy. Nie uczyniono nas władcami demonów, ich zaś nie przypisano do naszego świata. Gdyby zamysł Pana był inny, chadzałyby po ziemi niczym zwierzęta. Ale naznaczono im własną domenę pomiędzy gwiazdami i tam powinny pozostać. Sztuka czarnoksiężników jest pogwałceniem porządku świata. I kiedyś przyjdzie wam, magom, okrutnie za to zapłacić.

Alchemik ze spokojem wysłuchał tyrady: toczyli ten spór wystarczająco długo, by zacietrzewienie wygasło, zastąpione przez melancholijną pewność, że żaden z nich nie przekona drugiego.

– Pycha nie ma nic do rzeczy – odezwał się w końcu. – Strach nie rodzi się z nadmiernej dumy, tylko z wiedzy. Ze znajomości natury demonów, które są podstępne ponad wyobrażenie i nieprzychylne śmiertelnikom. Także tym, z którymi zawarły pakt przypieczętowany krwią. Bo nie jest prawdą, że demony można obłaskawić kilkoma kroplami posoki. Zawsze zwrócą się przeciwko swoim panom. Zawsze. Dlatego właśnie musimy je chwytać i wiązać materią. I dlatego też ludzie wolą wynieść konającą stregę na pustkowie. Nie chcą, by demony dopadły kogokolwiek prócz niej, kiedy powrócą po swoją zapłatę.

– To była tylko stara kobieta – rzekł powoli mnich. – Wprawdzie zdziwaczała i rozum się jej lekko pomieszał ze starości, ale zwyczajna stara kobieta, która utraciła wszystkich podczas zarazy. A oni – potoczył ręką po wnętrzu tawerny, gdzie z wolna zaczynali się schodzić mężczyźni – wywlekli ją z ostatniej pościeli i porzucili na wzgórzach jak dzikie zwierzę. Gdybym tylko wiedział…

– Nie usłuchaliby was, ojcze. Zanadto się boją demonów. Wasz Pan jest daleko. Demony każdej nocy krążą nad ich dachami.

Fra Gioele zadumał się.

– Cóż to za ułomność natury ludzkiej, że wolimy zmieniać duchy ponadksiężycowego świata w ułomne monstra, nienawidzące naszego rodzaju, potem zaś, na łożu śmierci, krzyczymy ze strachu przed nimi.

Mistrz Benilde uniósł głowę znad dzbana z winem, a jego twarz spochmurniała.

– Z rzadka opowiadamy tę historię, ale choć raz słyszał ją każdy czarnoksiężnik Półwyspu – zaczął z namysłem. – Był niegdyś mag o imieniu Celio, który jak wy pragnął dojrzeć w demonach coś więcej niż nasienie zniszczenia. Pochodził ze starożytnego rodu i odziedziczył po ojcu miasto, niewielkie, lecz zasobne, obwarowane mocnymi murami i pełne starożytnej magii, jako że każde pokolenie władców dorzucało coś do jego wspaniałości, wplatając kolejne demony w kształt pałaców, parków oraz akweduktów i pętając je na zawsze własną krwią. Kiedy Celio po śmierci ojca przywdział książęcą koronę, wszyscy spodziewali się, że obróci swój kunszt na pożytek miasta i korzyść współmieszkańców. Tak się jednak nie stało. Skoro tylko minął czas żałoby, Celio obwieścił zdumionym mieszczanom, że pragnie wyrzec się wszelkiej magii i wyzwolić spętane przez przodków demony.

– Może był po prostu zacnym człowiekiem – zauważył kąśliwie fra Gioele.

– Nieżyczliwi powiadali, że pragnął zostać mnichem – odparł z leciutkim uśmiechem mag – lecz ojciec pod karą topora zakazał mu przyjęcia zakonnych szat. Na pewno jednak przychylał ucha szarym braciszkom i oni nakłonili go do tak szalonego pomysłu. Daremnie poddani i matka błagali go o namysł, przedkładając, że pozbawiwszy miasto wszelkiej obrony, w istocie wystawi je na pastwę innych magów. Celio trwał w swoim uporze nawet wówczas, kiedy się okazało, że niektóre z zaklęć, wiążących demony, były tak starożytne, że nie dało się ich już odtworzyć.

– Ha! – mruknął pod nosem fra Gioele. – A więc jednak te zaklęcia można odwrócić pomimo śmierci maga.

– Zawsze znajdą się głupcy, którzy będą usiłowali tego dokonać – przyznał obojętnie mag. – O ile mi wiadomo, żadnemu się nie powiodło i Celio nie był w tym wyjątkiem. Ale uczynił coś, czego nie próbował przed nim żaden mag. Wbrew wszelkim ostrzeżeniom nakarmił demony własną krwią i przekazał im swoją moc, aby napojone do syta mogły odlecieć z podksiężycowego świata. Kiedy dokończył dzieła, wyrzekł się wszystkiego, co mu pozostało, wyruszył z miasta na pustkowie i pod obcym imieniem został pustelnikiem.

– Godne dopełnienie litościwego czynu – skwitował mnich.

– Gdyby został, dawni poddani rozszarpaliby go na strzępy, bo litościwy czyn Celia sprowadził na nich ubóstwo, strach i na końcu niewolę, gdy po upadku cyklopowych murów, niegdyś podtrzymywanych przez demony, sąsiedni władca złupił miasto, a mieszkańcom narzucił ciężki haracz. Nie w tym jednak rzecz. Celio zaszył się na jałowych skałach nieopodal Golfo delle Lacrime, gdzie pokutował żarliwie, prosząc o wybaczenie za niegdysiejsze czary. Rychło otoczyła go sława niezmiernej pobożności i rybacy przypływali do niego z całej okolicy, aby pobłogosławił ich sieci. Także, kiedy zapadł na zdrowiu, wielu ludzi ściągnęło do jego groty, by być świadkami odejścia świątobliwego starca. Srodze się zawiedli. Skoro tylko zamknął oczy, demony nadleciały z wysokiego nieba po jego duszę i rozerwały wszystkich, którzy pozostali przy Celiu.

Mnich, dotąd słuchający uważnie, wyprostował się na krześle i bystro popatrzył na czarnoksiężnika.

– Niejedną taką bajkę słyszałem w klasztorze – rzekł. – Ludzie wciąż przychodzą narzekać, że demon kozę z pastwiska porwał, sieci poszarpał albo dziecię zniweczył w kobiecym łonie. Zanadtośmy skłonni normalną rzeczy kolej albo i nasze błędy tłumaczyć niegodziwością demonów.

– Nie chcecie, tedy nie wierzcie. – Czarnoksiężnik wzruszył ramionami. – Wasza rzecz, czy chcecie ufać demonom. Z nimi nie można zawrzeć paktu, są przewrotne i nikczemne z samej swojej natury.

– Nigdy żadnego nie spotkałem na swojej drodze. I pewnie tak pozostanie, bo od dawna nowy mag nie zawitał na nasze odludzie, a wyście, mistrzu, zbyt mądrzy, by ściągać na nas zgubę.

Wprawdzie nie wierzył, aby mistrz Benilde zdołał przywołać prawdziwego demona, ale nie chciał sprawić mu przykrości i nie powiedział tego głośno.

Alchemik odchrząknął, czyszcząc gardło.

– Po co miałbym to uczynić? – burknął, zupełnie jakby wyczuł myśli mnicha. – Żeby, jakoście mówili, kozę zaginioną odnaleźć albo ryby do sieci zaganiać? Nie, na takim odludziu żyjemy, że nam ani demony, ani inne grozy niestraszne.

W dziesięć dni później pod murami Askalonu stanęli Arimaspi.


* * *

Wieść o najeździe Arimaspi dotarła już wcześniej do miasta wraz z wędrownym przekupniem, lecz nie wzbudziła lęku. Owszem, litowano się nad losem zdobytych miast i mieszkańców, wymordowanych albo sprzedanych w niewolę, nikt wszakże nie spodziewał się, aby najeźdźcy zapędzili się w tę okolicę: drogi do Askalonu zarosły zielskiem, a w obrębie murów nie pozostało wiele do zrabowania.

– Choć raz odniesiemy korzyść z tego, że hierofanci spustoszyli Askalon i złupili całe bogactwo. Przynajmniej Arimaspi nie będą mieli, czego tu szukać – powiedziała przy studni matka Bonaceta, a inne kobiety zgodziły się z jej opinią.

Życie potoczyło się zwyczajnym torem. W winnicach za południowym murem zebrano ostatnie grona. W spiżarniach wisiały już szynki, kiełbasy, połcie słoniny, wianki czosnku i cebuli, w spichlerzach zaś korce były pełne pszenicy i żyta. Pasterze spędzali stada z najodleglejszych pastwisk i wszystkie pierzyny starannie wywietrzono przed nadejściem deszczów. Dnie stawały się jednak coraz krótsze, a roboty nie ubywało i zapewne, dlatego nikt nie spostrzegł wojska, póki Arimaspi nie wjechali na wzgórza okalające miasto.

Było niedzielne popołudnie i na błoniu trwał festyn. Chłopcy przeciągali linę i gonili się w beczkach, dziewczęta kroiły na stołach drożdżowe ciasto z rodzynkami i pasztet z zajęcy. Kiedy klasztorny dzwon zaczął bić na trwogę, wszyscy na oślep rzucili się do domów i czas jakiś minął, zanim zrozumieli, że nie jest to kolejny pożar. W chaosie, który wybuchł, jakimś cudem udało się zaryglować bramy. Ale w mieście nie pozostało dość ludzi, aby obsadzić mury, niewielu też wiedziało, jak obchodzić się z nędznymi resztkami broni, które znaleziono w starym arsenale.

Na szczęście Arimaspi nie zamierzali szturmować Askalonu, jedynie heroldzi podjechali pod bramę, by wygłosić żądania szachinszacha. Reszta armii rozłożyła się obozem na błoniach. Sięgali po sam horyzont. Czerwień ich szat i namiotów niemal doszczętnie przesłoniła zieloną trawę, a kiedy po zmierzchu zapłonęły ogniska, wydawało się, że są ich tysiące. Sam widok odbierał wolę walki i ludziom z Askalonu powoli przypominały się zasłyszane od wędrownego kramarza opowieści o miastach obróconych w ruinę głosem trąb, odrąbanych głowach czarnoksiężników, starcach i dzieciach wymordowanych bez żadnej litości. I zanim na klasztornej wieży wybiła północ, najczcigodniejsi spośród mężów Askalonu zeszli się w klasztornym refektarzu, by prosić fra Gioele o radę i modlitwę.

Opat wysłuchał ich ze spokojem, choć w twarzach jego współbraci widać było lęk, szachinszach, bowiem ścigał szarych mnichów z taką samą zajadłością, z jaką prześladował czarnoksiężników.

– Co chcecie, abym dla was uczynił? – zapytał na koniec.

– Szachinszach obiecał, że oszczędzi miasto – powiedział Barnabo, rzeźnik – jeśli wydamy mu czarnoksiężnika. Wszyscy inni zachowają życie i wolność.

– Jeśli ukorzycie się przed nim – sprostował fra Gioele. – I przyjmiecie jego kapłanów.

Rzeźnik przytaknął w milczeniu. Reszta tylko zwiesiła głowy.

– Czy wam nie wstyd? – żachnął się jeden z braci. – Wyrzekając się wiary, wydacie się na wieczne zatracenie.

– Zrozumcie nas, ojcze, mamy żony i dzieci. – Barnabo odwrócił się ku fra Gioele, a jego twarzy widać było zawstydzenie i żal. – Nie każcie nam patrzeć, jak ludzie szachinszacha wymordują ich wszystkich. Choćbyśmy chcieli, sami doskonale wiecie, że nie utrzymamy miasta. Nawet w dawnych czasach Askalon nie obroniłby się przed taką armią…

– Może lepiej, aby zginął jeden człowiek, niż aby wszyscy mieli stracić życie – odezwał się nieśmiało Basile, piekarz. – A nikt nam w serca nie zajrzy, aby sprawdzić, w co prawdziwie wierzymy.

– Mistrz Benilde jest stary i od wiosny z każdym dniem słabszy – dodał Toldo, który jako kowal był człowiekiem trzeźwym i nad wyraz praktycznym. – I tak nie pozostało mu wiele czasu.

– Jak i nam, jeśli wejdzie tu armia szachinszacha – wtrącił najstarszy z mnichów. – Pierwsi zginiemy na ofiarnych kołach.

– Nie w naszej mocy o tym rozstrzygać – uciął fra Gioele. – Wciąż jednak nie pojmuję, co was sprowadza.

– Alchemik chętnie z wami mówi – mruknął Barnabo. – Nas nie usłucha.

– Mam, więc przekonać alchemika – powiedział powoli mnich – aby wyszedł jutro o świcie przed bramę i pozwolił się zabić.

Mieszczanie milczeli, unikając jego wzroku.

– Dobrze – zdecydował fra Gioele. – Spróbuję przekazać waszą prośbę mistrzowi Benilde, choć zapewne nawet nie otworzy przede mną drzwi.


* * *

Jak co noc, okiennice w wieży były zatrzaśnięte na głucho i wygasła nawet latarenka nad wejściem. Fra Gioele na darmo pukał i stukał w drzwi, coraz bardziej zniechęcony i zmoknięty, bo deszcz rozpadał się na dobre. W końcu nawet salamandra z kołatki zapiszczała ze znużeniem i przestała się poruszać. Tylko gargulce popatrywały na niego szyderczo znad okapu dachu, ale zaklęto je w kamień tak dawno, że od wieków żaden z nich się nie poruszył. Wreszcie mnich, zrezygnowany, pociągnął za klamkę, lecz bez większej nadziei, bo mistrz Benilde miał zwyczaj starannie strzec swoich sekretów.

Drzwi rozwarły się z przenikliwym skrzypem. Opat wzdrygnął się, zaraz jednak zajrzał do środka. Od wielu lat przesiadywał z alchemikiem w tawernie starej Bonacety, ale nigdy nie odwiedził go w wieży, podobnie zresztą, jak mistrz Benilde nie zawitał w mury klasztoru.

W korytarzu zalegała ciemność, choć oko wykol. Wymacał laską próg, zmówił krótką modlitwę i wszedł do środka.

– Mistrzu Benilde! – zawołał cicho, aby mag, wyrwany znienacka ze snu, nie wziął go za złodzieja.

Alchemik jednak milczał.

Mnich na oślep przemierzył wąską sień. W lichtarzu przy schodach znalazł na pół wypaloną świecę, ale nie miał, czym skrzesać ognia. Powoli szedł na górę po wąskich, kręconych schodach, wciąż nawołując gospodarza. Nikt nie odpowiadał. Od ścian biło przeraźliwe zimno i woń pleśni. W załomach schodów zalegał zwykły kurz, może nieco grubszym kożuchem niż w domostwach mieszczan, lecz nie czaiły się w nim żadne monstra, przed którymi przestrzegali go współbracia. Do miski w załomie okna miarowo kapała woda z nieszczelnej okiennicy, przez szpary w deskach cichutko świszczał wiatr. Kilka stopni wyżej mnich wyczuł pod palcami jakieś drzwi, ale za nimi znalazł jedynie niewielki lamus z cebrzykiem, szczotkami i starą kapotą. W następnym pomieszczeniu mistrz Benilde trzymał magiczne ingrediencje, bo fra Gioele aż się cofnął na progu, tak silna uderzyła w niego woń ziół i zjełczałego tłuszczu. W kolejnym była chyba pracownia – na drzwiach umieszczono wprawdzie solidny zamek, ale ustąpiły bez żadnego oporu, kiedy tylko nacisnął klamkę.

– Mistrzu Benilde, jesteście tu?

Mag nie odezwał się ni słowem, uczyniwszy, więc kilka kroków na oślep i strzaskawszy szklaną butlę, nie wiedzieć, dlaczego ustawioną na wprost drzwi, mnich wycofał się na schody, pomstując z cicha na nieporządek. Jednak nie zezłościł się naprawdę. Pomimo wszelkich strachów mieszkańców Askalonu i ostrzeżeń jego współbraci, było to jedynie zwyczajne domostwo starego, samotnego człowieka, tylko bardziej niechlujne i zaniedbane od innych.

Kiedy dotarł na najwyższy podest, dojrzał wreszcie obrys drzwi, zza których biło słabe światło. Odetchnął z ulgą. Nie lękał się czarów, ale nieswojo mu było buszować po cudzym gospodarstwie.

Uchylił drzwi. Zwrócony twarzą do komina, mistrz Benilde spał twardo w wysokim, wyściełanym skórami krześle. Mnich widział tylko czubek jego głowy i rękę zwieszoną nieruchomo nad podłokietnikiem. Na stoliku obok stał dzban i opróżniony puchar.

Fra Gioele skrzywił się kwaśno. Zimą alchemik rozchorował się. Kaszlał, sapał, aż w końcu na dwa tygodnie zamknął się w swojej wieży i nie wpuszczał nawet posłańca od matki Bonacety, która posyłała mu świeże jedzenie z tawerny. Wykurował się jakoś, ale wynurzył się z wieżycy wynędzniały i chudy. Odtąd pił coraz więcej, nie zważając na żadne wyrzuty. Najwyraźniej na wieść o nadejściu Arimaspi także upił się do nieprzytomności.

– Obudźcie się, mistrzu – odezwał się z przyganą. – Przyszedłem z wami pomówić.

Alchemik nie drgnął nawet, tylko wiatr zahuczał głośniej w kominie. Chcąc nie chcąc, mnich wszedł do środka. W komnatce było duszno od dymu i drobinki sadzy wirowały w powietrzu, widać od dawna nikt nie czyścił komina.

Wyposażenie alkowy wydało mu się ubogie, nieomal klasztorne. Jedna z nóg łoża odpadła i zastąpiono ją naprędce ociosanym kawałkiem drewna. Kapa, którą je zaścielono, niegdyś zapewne błękitno-purpurowa, zetlała i straciła barwę. Tynk ze ścian osypywał się, odsłaniając gołe kamienie. Na pulpicie leżał płat pergaminu, a w otwartej skrzyni pod oknem fra Gioele dostrzegł kilka ksiąg oprawnych w tłoczoną skórę. Poza nimi nic jednak nie znamionowało bogactwa. Przeciwnie. Na sznurze, przeciągniętym od okiennicy do jednego ze słupów, na których niegdyś wspierał się baldachim łoża, suszyły się spodnie na zmianę, przetarte na szwach ze starości i połatane, oraz dwie tuniki, niegdyś chyba błękitne, teraz jednak wyszarzałe od wielokrotnego prania. Jeden z domowych pantofli świecił dziurą w podeszwie.

Mnich podszedł jeszcze bliżej, z rosnącym zakłopotaniem przyjmując kolejne oznaki ubóstwa. Wcześniej nie przeszło mu przez myśl, że mistrzowi Benilde doskwierał tak dotkliwy niedostatek. Alchemik nie zwykł się skarżyć i podczas ich niedzielnych spotkań zawsze wyskrobał kilka monet na dzban porzeczkowego wina. O inne rzeczy widać jednak nie dbał, bo na cynowym talerzu pozostały resztki wieczerzy – trzy pajdy ciemnego chleba, kawałek obeschniętego sera, kiść winogron, nadgniłych już i pokrytych brunatnymi plamkami.

– Mistrzu? – odezwał się łagodniej, kładąc dłoń na ramieniu alchemika. – Ocknijcie się wreszcie.

I zaraz cofnął się z przestrachem, wyczuwszy pod palcami zimne, tężejące już ciało.

Mistrz Benilde nie żył.


* * *

Ogień wygasł, lecz węgle żarzyły się wciąż słabo w kominie. Fra Gioele siedział nieruchomo na podnóżku, trzymając między złożonymi dłońmi zimną rękę alchemika. W komnacie robiło się coraz chłodniej, oddech ulatywał z ust białym obłoczkiem, grabiały wargi szepczące modlitwy. Było niezmiernie cicho. Słyszał tylko miarowe kapanie kropli do miski na schodach.

Nie mógł zdecydować, co zrobić.

Nie lękał się, że zostanie oskarżony o niepowodzenie misji: alchemik umarł i nikt nie zawinił. Coś jednak mówiło mu, że szachinszach nie uzna śmierci maga za wystarczający powód, by odstąpić od oblężenia. A kiedy mieszkańcy Askalonu się tego domyślą, zechcą odciąć mistrzowi Benilde głowę i podarować ją władcy Arimaspi, aby mógł obnosić ją przed sobą, jak głowy ośmiu czarnoksiężników, którzy poprzednio odważyli się stanąć na jego drodze.

Dniało. Niedługo klasztorny dzwon wezwie mnichów na poranne modły. Wiedział, że w refektarzu mieszczanie nadal z wytężeniem oczekują decyzji mistrza Benilde, lecz jeśli opat rychło nie powróci, przyjdą pod wieżę i otworzą drzwi, po śmierci alchemika niestrzeżone żadnym zaklęciem. Wzdrygnął się. Nikt nie powinien być świadkiem nędzy maga teraz, kiedy opadła zasłona magii i wszystkie demony – jeśli kiedykolwiek je posiadał – uleciały wolno ponad księżyc. Myśl o wyjawieniu jego sekretu była mnichowi niemal tak samo wstrętna, jak wyobrażenie odciętej głowy czarnoksiężnika, którą szachinszach każe przed sobą obnosić jako trofeum.

Lecz w chwilę później przed oczami stanął mu inny obraz – ciała mieszkańców Askalonu, rozciągnięte na ofiarnych drewnianych kołach przez szalonych derwiszy Arimaspi.

Westchnął ciężko. Właściwie śmierć czarnoksiężnika nie zmieniała zbyt wiele, trudno było, bowiem uwierzyć, aby mistrz Benilde znał zaklęcia zdolne go ocalić podczas pojedynku z szachinszachem. Przez lata opat wyrobił sobie własne zdanie na temat magicznych zdolności alchemika, którego uważał za miernego w swym kunszcie i w gruncie rzeczy niegroźnego. Fra Gioele był niemal pewien, że wbrew wszelkim przechwałkom i zapewnieniom – obliczonym w większej części na zirytowanie mnicha – mag od dawna nie usiłował przywoływać żadnych demonów, a magiczne monstra, odziedziczone po poprzednikach, traktował jak nieco sprawniejszą odmianę sprzętów domowych. Może, dlatego pomimo wszelkich kłótni połączyła ich głęboka zażyłość dwóch starców, którzy pogodnie przeżywali ostatnie lata i nie oczekiwali zbyt wiele ani od losu, ani od współziomków. Obaj też dobrze wiedzieli, że w Askalonie, obróconym w ruinę przez niepomnych na nic hierofantów, nie potrzebowano prawdziwej magii, tylko odrobiny spokoju. I miasto ofiarowało go hojnie wśród rozleniwiającej ciszy słonecznych, jesiennych popołudni, w łopocie prześcieradeł, które suszyły się na sznurach przeciągniętych nad wąskimi ulicami, w woni ryb nacieranych szałwią i smażonych na oliwie, w porykiwaniu osłów, które pasły się pod klasztornymi murami. Tak, pomimo wszystko Askalon był dobrym miejscem.

Mnich zdał sobie nagle sprawę, że nigdy nie zapytał alchemika o jego rodzinne miasto. Mistrz Benilde niechętnie opowiadał o przeszłości, lecz z kilku zdań, które mu się tu i ówdzie wymknęły, opat wywnioskował, że tamten pochodził z północy, gdzieś znad samej krawędzi Monti Serpillini, i przewędrował cały Półwysep, aby na koniec osiąść w Askalonie. Znał Brionię, ukochane miasto czarnoksiężników, obrócone w ruinę w dzień śmierci ostatniego z Principi dell'Arazzo, i samotne cytadele magów-wygnańców, które wrosły głęboko w skały Costa di Gabbiani. Być może za młodu zgłębiał sekrety magicznego kunsztu na dworze jednego z książąt-magów. A może wychował się w przyklasztornej scholi na dalekim południu, na skraju Arcipelago della Rugiada Rossa, gdzie ostały się potężne opactwa dawnego obrządku i gdzie wbrew wszelkim zakazom szarych braci skrycie pielęgnowano resztki zakazanej wiedzy czarodziejów. Fra Gioele nigdy wcześniej nie był tego naprawdę ciekaw, ale dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie będzie wiedział, jakim imieniem pożegnać przyjaciela na nagrobnym kamieniu.

W oddali uderzył dzwon, ale nie ten sam, który co rano wzywał mnichów do kaplicy. Wraz z pierwszymi promieniami słońca Arimaspi rozpoczynali modły i nawet we wnętrzu wieży alchemika mnich słyszał przeciągłe głosy ich kapłanów.

Sam również zmówił krótką modlitwę. Potem zdjął opończę, która przez noc przeschła już po deszczu, i owinął nią zimne ciało alchemika. Miał nadzieję, że mistrz Benilde, gdziekolwiek się znalazł, nie będzie mu miał za złe tego, co zamierzał uczynić. Ściągnął zakonną szatę, włożył spodnie i tunikę alchemika, owinął się jego zgrzebnym płaszczem, w którego barwie pozostało zaledwie odległe wspomnienie błękitu, i głęboko nasunął na głowę kaptur. Podpierając się ciężko na cisowej lasce, bo mięśnie mu zesztywniały od chłodu, ruszył w dół schodów, a potem ulicami miasta ku Porta dei Grifoni.

Było pusto. Nie spotkał żywej duszy nawet na rynku przed Palazzo Forti, choć zwykle o tej porze przekupnie rozłożyli już kramy i pokrzepiali się cienkim winem przed nadejściem pierwszych kupujących. Czasami miał wrażenie, że w zaułku mignęła mu czyjaś sylwetka i skryła się pospiesznie w mrocznej bramie. Nie zdziwił się tym nadmiernie. Przy Porta dei Grifoni stało czterech strażników, wytypowanych naprędce spośród miejskiej milicji, która miała w nocy strzec murów na wypadek niespodzianego ataku Arimaspi. W poobijanych morionach i pancerzach, które, niedopasowane, grzechotały przy każdym ruchu, wyglądali dziwnie żałośnie. Pozdrowił ich lekkim skinieniem głowy, bo nie chciał zdradzić się głosem, lecz tylko odwrócili się i szybko zaczęli zdejmować z wrót żelazne sztaby. Dopiero, kiedy mnich wszedł do bramy, ktoś zawołał za nim lękliwie:

– Niech wam Najwyższy błogosławi!

Fra Gioele nie obejrzał się. Zrobił jeszcze kilka kroków i z mrocznego wnętrza bramy wyszedł na most. Wstawało słońce, znacząc na pomarańczowo brzuchy chmur, a na łące przed miastem było całkiem jasno.

– Nie spodziewałem się, że przyjdziesz, czarnoksiężniku – powiedział szachinszach.


* * *

Władca Arimaspi siedział w siodle wyprostowany jak struna. Jego twarz zasłaniał czerwony zawój, a rumak czekał pod nim nieruchomo, niczym rzeźba odlana z białego metalu. Obok, na skraju błonia, stali w dwóch rzędach heroldzi, trzymając w dłoniach włócznie, do których za włosy przyczepiono poczerniałe głowy pokonanych magów. W opuchłych twarzach trudno było rozpoznać ludzkie rysy, ale mnich wzdrygnął się na podobne barbarzyństwo.

– Boisz się mnie, czarnoksiężniku? – zapytał szachinszach.

W mieście uderzył dzwon. Modlitwa w klasztorze dobiegła końca.

Fra Gioele podniósł wzrok, napotykając spojrzenie władcy.

– Nie – odparł ze spokojem. – Nie boję się.

Szachinszach miał jasne, nieomal przezroczyste tęczówki. Wpatrywał się w mnicha jak drapieżny ptak.

– To prawda – przyznał po chwili. – Nie boisz się. – Roześmiał się nieoczekiwanie. – Zdołałeś mnie zaskoczyć, magu – odezwał się ponownie – a nie sądziłem, aby cokolwiek mogło mnie w tym miejscu zadziwić. Chcę zobaczyć twoją twarz.

Opat odsunął kaptur. Bez zakonnej szaty czuł się dziwnie nagi.

– Nie wyglądasz na kogoś, kto może stawić mi czoło. – Szachinszach skinął dłonią na wypłowiały płaszcz mnicha i jego ubłocone, poprzecierane trzewiki. – I chyba od dawna nie wiedzie ci się zbyt dobrze.

– Askalon jest ubogi. Przed tobą było tu wielu innych. Nie znajdziesz nic wartego złupienia.

Jeden z heroldów odwrócił się gwałtownie ku mnichowi: Arimaspi nie przywykli, aby niewierni rozmawiali w ten sposób z ich władcą. Szachinszach wydawał się wszakże rozbawiony.

– Nie przybyłem po łupy – powiedział łagodnie. – Wiesz o tym dobrze, czarnoksiężniku.

Z szeregu żołnierzy, stojących za plecami szachinszacha, wysunął się kapłan. Jego ciało było opalone na brąz i wyschnięte od ciągłych postów, skołtuniona broda opadała aż do wielbłądziej skóry zamotanej wokół bioder. Postąpił kilka kroków naprzód, nie ośmielił się jednak zrównać z władcą.

– Nie powinniście z nim mówić, panie – rzekł schrypniętym głosem. – To sługa demonów.

Szachinszach wyrzucił przez zaciśnięte zęby kilka cichych słów i derwisz cofnął się natychmiast.

– Czy to prawda, magu? – zakpił władca. – Czy spróbujesz wezwać z wysokiego nieba duchy, aby uśmierciły mnie na oczach mojej własnej armii, czy też padniesz mi do nóg, błagając, bym cię oszczędził?

– Nie lękam się śmierci.

Władca szarpnął dłonią, w której tkwiły wodze. Śnieżnobiały rumak podrzucił głową, ale nadal stał nieruchomo.

– Czarnoksiężniku, spotkałem dotąd ośmiu twoich pobratymców. Dwóch było martwych, lecz każdy z pozostałych płakał i skamlał o litość, zanim go zabiłem.

– Nie zdołali wszakże skłonić cię do litości. Po cóż się, więc lękać tego, co nieuniknione?

Szachinszach przez chwilę rozważał jego słowa.

– Zaintrygowałeś mnie, magu – przemówił znowu. – Spożyjesz ze mną śniadanie i pomówimy jeszcze. Potem jednak cię zabiję.

Namiot szachinszacha był olbrzymi i szkarłatnoczerwony. Władca prowadził fra Gioele, niecierpliwie rozgarniając kurtyny, którymi podzielono wnętrze na mniejsze pomieszczenia. W środku panował chłód. Dywany bezszelestnie uginały się pod stopami, pobrzękiwały dzwonki zawieszone na krawędziach zasłon, a słudzy kłonili się do ziemi na widok władcy. Żaden nie ośmielił się im towarzyszyć bez wyraźnego znaku szachinszacha, ten jednak mijał ich obojętnie, aż wreszcie dotarli do niewielkiego pomieszczenia. Władca Arimaspi opadł na zaścieloną poduszkami otomanę i wskazał mnichowi niski stołeczek.

– Spocznij, starcze – zaproponował łaskawie. – Przez wzgląd na twoje sędziwe lata pozwalam ci usiąść w mojej obecności.

– Dziękuję – odparł pogodnie fra Gioele. – Wielki to zaszczyt.

– Wcześniej nalej mi wina. – Wskazał na stojące na skrzyni srebrny dzban i dwa kielichy. – Sam też się napij, jeśli jesteś spragniony.

– Słońce jeszcze dobrze nie wzeszło. – Mnich z ukłonem podał mu naczynie. – Zbyt wcześnie dla mnie na trunki.

– Nigdy nie jest zbyt wcześnie, by świętować zwycięstwo. – Władca zaśmiał się. – Piję za twoją śmierć, czarnoksiężniku, oby nadeszła szybko i przyjęła cię łaskawie. – Wychylił do dna i spojrzał na niego bystro. – Czy może powinienem się lękać, że zatrułeś wino?

– Nigdy bym tego nie uczynił.

Szachinszach przymrużył oczy i długą chwilę milczał.

– Dziwna rzecz – odezwał się – ale wierzę ci, czarnoksiężniku. Jednak zdradzę ci na wypadek, gdybyś chciał wykorzystać moją wielkoduszność, że te kielichy są wykładane rogiem jednorożca. Jeśli spróbujesz jakiejś zdrady, dowiem się o tym natychmiast i zabiję cię bez litości.

– Jakże wiele mówicie o śmierci, panie.

– Śmierć nas otacza. – Szachinszach opróżnił kielich i fra Gioele znów napełnił go trunkiem. – Jest w każdym hauście powietrza, który wciągamy do płuc, w każdej kropli wina, które raduje naszą duszę. Każde uderzenie serca przybliża nas do śmierci. Czyżbyś w to wątpił, magu?

– Nie – odparł powoli fra Gioele. – Trudno się spierać z rzeczą oczywistą. Jednak wolę widzieć słodycz życia tam, gdzie ty dostrzegasz jedynie śmierć.

Władca Arimaspi roześmiał się ochryple. Wino zaczynało krążyć w jego żyłach.

– Powiadano mi, że ostatnie chwile przed śmiercią wydają się osobliwie słodkie, więc raduj się nimi do woli – powiedział, po czym klasnął w dłonie, przywołując dwie niewolnice. – Przynieście mięsiwo, sery i owoce. I następny dzban wina.

Dziewczęta wybiegły, podzwaniając leciutko srebrnymi bransoletami. Były młode i powabne, ich ciała gięły się jak trzciny, kiedy padły na twarz przed swoim panem, lecz na szyjach nosiły niewolnicze obroże. Fra Gioele zastanawiał się, czy przybyły z armią zza morza, czy też pochwycono je w którymś z miast zdobytych przez Arimaspi. Nie śmiał jednak pytać i wystawiać na próbę kruchej łaskawości szachinszacha.

Niewolnice powróciły z półmiskami pieczonego mięsiwa, świeżych owoców, serów i słodyczy. Jedna z nich usiadła u stóp szachinszacha, podając mu najpiękniejsze daktyle i kawałki ciastek maczanych w miodzie. Druga pokłoniła się nisko i chciała odejść, lecz władca ją zatrzymał.

– Rozwesel nasze serca – rozkazał, wskazując lutnię.

Dziewczyna ujęła instrument i trąciła struny. Nie śpiewała, lecz fra Gioele od razu rozpoznał melodię modlitwy, którą znało każde dziecko na Półwyspie:

Spójrz, Panie:

Oto siła, a z siły płynie strach,

A my jesteśmy dziećmi w Twoich rękach.

Kiedy pieśń dobiegła końca, dziewczyna pokłoniła się raz jeszcze i odeszła spiesznie.

– Zasłuchałeś się, czarnoksiężniku – zauważył szachinszach.

– To nasza pieśń – odparł mnich, zastanawiając się, jaką wiadomość próbowała przekazać mu dziewczyna: czy rozpoznała go pod przebraniem, czy też ktoś inny kierował jej palcami, kiedy wybierała właśnie tę melodię. – Nie sądziłem, że usłyszę ją w tym miejscu.

– Kapłani nieco się krzywią – przyznał pogodnie szachinszach -lecz wasza muzyka nie jest pozbawiona czaru. Zniknie oczywiście wraz z całą resztą, kiedy doprowadzimy nasze dzieło do końca.

– Lecz będziesz jej żałował, panie.

Władca zmarszczył brwi.

– Będą jeszcze inne pieśni. Nie próbuj mnie podejść, magu.

– Czy znajdujesz we mnie jakiś podstęp, panie?

Władca odtrącił dłoń dziewczyny, która podawała mu kolejny daktyl. Podskoczyła przestraszona, i owoc potoczył się po wzorzystym dywanie.

– Nie – powiedział. – I tylko, dlatego wciąż żyjesz, czarnoksiężniku. Wyszedłeś z miasta samotnie i nie widzę przy tobie żadnych demonów. To właśnie mnie niepokoi. Gdzie one są, magu? W twojej lasce? W podeszwach butów? Wplecione w nici płaszcza czy może ukryte w twojej brodzie? – Zaśmiał się sucho, z irytacją. – Nie potrafię ich odkryć.

Fra Gioele zdumiał się, sam, bowiem nie umiał odróżnić od zwyczajnego przedmiotu nawet kołatki, w której pospolitym czarem wędrownego maga zamknięto demona. Wiedział też, że nawet ludzie znacznie bardziej niż on obeznani ze sztuką czarodziejów często nie potrafią dostrzec spętanego ducha, szczególnie, jeśli zaklęcie zostało wzmocnione krwią maga.

– Czyżbyś naprawdę mógł je widzieć?

– Na tym polega mój dar, magu – powiedział chełpliwie władca. – Przenikam wzrokiem wszystkie wasze sztuczki, mój miecz niweczy wszelkie wasze czary. Takie jest moje przeznaczenie i po to mnie posłano na Półwysep.

Fra Gioele odwrócił wzrok, by ukryć zmieszanie. Jeśli nawet szachinszach potrafił odnaleźć demony ukryte wśród pospolitych rzeczy, najwyraźniej nie umiał rozpoznać prawdziwego maga – albo też upatrywał najsubtelniejszych podstępów tam, gdzie ich nie było.

– Co tam do siebie mruczysz pod nosem, czarnoksiężniku? – huknął na niego szachinszach, zniecierpliwiony milczeniem.

– Szarzy mnisi od dawna głoszą u nas podobne nauki. Że trzeba wyrzec się wszelkiej magii i uwolnić demony, które nie przynależą do naszego świata.

Władca roześmiał się znowu: w jego głosie coraz wyraźniej dźwięczało wino. Osuszył naczynie i dziewczyna rzuciła się je napełnić, lecz w pośpiechu potknęła się o skraj własnej szaty i kilka kropli trunku opadło na dłoń władcy.

– Dosyć, niezgrabna! – Odepchnął ją szorstko. – Odejdź stąd i nie pokazuj się więcej, abym nie kazał cię wychłostać. Niech nikt nam więcej nie przeszkadza, póki was nie wezwę.

Kiedy dziewczyna uciekła, szachinszach pochylił się ku fra Gioele i zniżył głos, jakby wyjawiał mu jakiś sekret:

– Ale Najwyższemu nie są miłe modły heretyków, więc niewiele wasi mnisi mogą, oj, niewiele. Co się zaś tyczy demonów… Bezbożną rzeczą jest głosić, że powinny odejść wolno.

– Co też mówisz, panie? – zdumiał się fra Gioele.

Szachinszach przebiegle zmrużył oczy.

– Czyżbyś zapragnął być sprytny, magu, i wyłudzić moje sekrety? Daremnie. Bawisz mnie jednak, zatem uczynię ci tę łaskę i przed śmiercią objaśnię w rzeczach zbyt złożonych dla twego pospolitego umysłu. Nie jest wolą Pana, aby ifryty swobodnie chadzały pomiędzy śmiertelnikami ani też by niespętane wędrowały swoimi ścieżkami wśród gwiazd. Nie, magu, demony uczyniono, abyśmy mogli sprawdzić naszą wiarę. Jeśli bowiem ktoś prawdziwie wierzy, niestraszne mu dżiny, choćby najpotężniejsze. Na tym właśnie polega mój sekret, magu. Moja wiara jest tak silna, że żaden z nich nie zdoła oprzeć się memu wezwaniu.

Mnich milczał, nie wiedząc, co uczynić. Władca upił się słodkim winem i wypowiadał teraz rzeczy, które powinny zostać zatajone. Nie śmiał jednak mu przerwać, aby nie rozgniewać go jeszcze bardziej.

– Nie wierzysz mi, magu, czytam to w twojej twarzy – powiedział szachinszach. – Ale jesteś tylko ubogim starcem z nędznego miasteczka, jak więc miałbyś rozpoznać cud, który dzieje się na twoich oczach? Chodź, więc. Coś ci pokażę. – Chwiejąc się, powstał i rozgarnął zasłonę za otomaną.


* * *

Następne pomieszczenie było znacznie większe i po brzegi wypełnione okutymi kuframi. Szachinszach wskazał na najbliższy z nich.

– Otwórz, magu.

Fra Gioele usłuchał, choć nie bez lęku, niespokojny, czy nie znajdzie kolejnych odciętych głów albo innych upiornych trofeów Arimaspi. Ale w środku umieszczono jedynie kilka zwyczajnych glinianych dzbanów. Pękate, o wydłużonej szyjce, przypominały mnichowi naczynia, w jakich gospodynie przechowują oliwę.

– Weź jeden w dłonie. Nie lękaj się.

Dzban był chropowaty w dotyku i dziwnie ciężki. Jego otwór starannie zalano czerwonym lakiem.

– Czy rozpoznajesz znak na pieczęci, magu?

Fra Gioele obrócił naczynie w dłoniach i spostrzegł, że w laku istotnie odciśnięto pieczęć ozdobioną wizerunkiem kroczącego lwa i szeregiem znaków, które układały się wokół niego w owal. Nie umiał jednak ich odczytać.

– To mój klejnot. – Szachinszach wyciągnął ku niemu prawicę: serdeczny palec zdobił wielki pierścień z rubinem. – Wyryto w nim imię Najwyższego i lwa, którego noszę w sercu. Dlatego ma moc większą niż wszelkie zaklęcia czarnoksiężników i potężniejszą od mocy demonów. Zabijam waszych czarnoksiężników, a kiedy wyzioną ducha, chwytam ich służebne demony, zamykam je w dzbanach i pieczętuję tym pierścieniem, aby nigdy nie zdołały się uwolnić. I będę tak czynił, póki z powierzchni ziemi nie zniknie ostatni ifryt i ostatni czarownik.

Mnich potoczył wzrokiem po dziesiątkach skrzyń, które zgromadzono w pomieszczeniu. Użytek, jaki magowie mieli ze zniewolonych demonów, od dawna napełniał go obrzydzeniem, jednak postępek szachinszacha był jeszcze gorszy i nie służył niczemu, prócz pychy.

– To duchy przestrzeni i pustki – powiedział ze smutkiem. – Nie stworzono ich, aby były zamykane wśród ciemnej, ciasnej gliny.

Ale szachinszach wyszydził go bez litości.

– Czy to zazdrość przez ciebie przemawia, czarnoksiężniku? Przyznaj, nigdy nie widziałeś podobnego nagromadzenia dżinów, choć są zaledwie zdobyczą z ostatniego miasta.

– Zatem było ich więcej? Co z nimi uczyniłeś?

– To samo, co stanie się udziałem tych – powiódł dłonią po skrzyniach – kiedy zdobędziemy miasto i staniemy na brzegu morza. Zostaną wrzucone w głębinę i na wieki zatopione pod falami.

– Dlaczego to robisz? Nie z własnej woli przybyły do podksiężycowego świata i niczym sobie nie zasłużyły na wieczystą niedolę.

Odpowiedzią był urągliwy śmiech.

– Bo mogę. Bo mam więcej mocy, niż kiedykolwiek oglądaliście na tej jałowej ziemi.

Fra Gioele spoglądał na niego z rozszerzonymi oczami.

– Jesteś magiem – wyszeptał, odgadując wreszcie tajemnicę wodza Arimaspi. – Czy twoi ludzie o tym wiedzą?

Szachinszach nie stropił się. Kołysał się lekko na piętach, obracając na palcu pierścień ze szkarłatnym okiem. Twarz miał czerwoną od wina.

– Spróbuj przed śmiercią sprawdzić, czy ci uwierzą, czarnoksiężniku, a wyrwą ci z gardła język i rzucą na pożarcie psom. Ale nawet sam przed sobą nie zrównuj mnie z twoim nędznym rodzajem. Nie jestem magiem. Jestem władcą magów, który zabije wszystkich innych i na zawsze zetrze ich ślad z powierzchni ziemi. A ty jesteś jedynie starcem, pozbawionym mocy i stojącym nad grobem. Nie możesz mnie zabić ani związać zaklęciem.

– Nie. – Fra Gioele wsparł się mocno na lasce z cisowego drewna.

– Nie mogę zrobić żadnej z tych rzeczy. Mogę jednak uczynić to! – po czym uniósł laskę i z całej siły opuścił ją na głowę maga.


* * *

Ze skroni szachinszacha sączyła się strużka krwi. Kiedy fra Gioele pochylił się nad nim, wyczuł, że władca wciąż oddycha, acz słabo i nieregularnie. Mnich odetchnął z ulgą. Na widok demonów, spętanych bez żadnej przyczyny i pożytku, po raz pierwszy od niepamiętnych lat ogarnął go gniew. Nie zamierzał jednak plamić się śmiercią maga.

Niepewnie spojrzał ku kurtynie. Czerwona materia falowała lekko, lecz ku jego zdumieniu żaden ze sług nie przybiegł na odgłos uderzenia. Widać nie śmieli pogwałcić rozkazu szachinszacha, który nie pozwolił pod żadnym pozorem zakłócać ich rozmowy.

– Co się stało, już się nie odstanie – wymamrotał pod nosem, odciągając w bok bezwładne ciało szachinszacha. – Niech Pan będzie dla mnie miłosierny.

Zdjął płaszcz, wsunął władcy pod głowę i ułożył go wygodnie. Sam przykucnął obok, nie wypuszczając z rąk cisowej laski, i nasłuchiwał, póki oddech szachinszacha nie uspokoił się nieco. Wtedy uniósł zawój, aby spojrzeć mu w twarz. Przywódca Arimaspi był jeszcze młodym człowiekiem o regularnych rysach i kędzierzawej czarnej brodzie. Na policzku miał czerwone znamię podobne do kropli ambry. Jego omdlenie szybko przeszło w niespokojny, pijacki sen. Teraz, kiedy dygotał i pomrukiwał niezrozumiale, nie przypominał wodza, który próbował podbić pół świata i zetrzeć z powierzchni ziemi wszystkie demony.

Mnich odgarnął mu kosmyk włosów z twarzy. Nie umiał sobie wyobrazić, jak wyglądało jego życie po drugiej stronie morza, w świecie, gdzie śmiercią karano wszelkie przejawy magii. Ktoś jednak musiał nauczyć go pętać demony, a pewne prawa – jak mu przez lata klarował mistrz Benilde – pozostawały niezmienne. Magia płynęła w krwi, więc wielu spomiędzy przodków szachinszacha musiało parać się zakazanymi sztukami, a jeden z nich zapewne wyszkolił go w chwytaniu demonów. I zginął, bo żaden czarnoksiężnik nie pozwoliłby innemu, choćby własnemu synowi, zagarnąć jego dziedzictwa.

Ze smutkiem potrząsnął głową. Zatem wszystko, od początku do końca, było oparte na kłamstwie.

O Arimaspi krążyło na Półwyspie wiele opowieści, ale wychodząc poza bramy Askalonu, fra Gioele nie wiedział, czego oczekiwać. Co więcej, nie rozumiał nawet w pełni, dlaczego włożył płaszcz czarnoksiężnika i zajął jego miejsce na błoniu przed miastem. Nie, nie liczył na cud. Nie był jednym z legendarnych świętych, jak Diamante, który zabił hydrę, czy Nereo, pogromca harpii z Grotta dei Sogni. Nie dorównywał odwagą Luanie, opatce Brionii, która przez wiele lat żyła samotnie w opustoszałej katedrze, wśród demonów i potworów, modląc się za potępione dusze ostatnich Principi dell'Arazzo, i nie miał wiary Nina, który na moście zwanym Pilastri del Cielo pojedynczą pieśnią pokonał Cigno Nero dal Valle delle Fiamme i spędził resztę swego życia na kamiennym słupie pośrodku przepaści.

Fra Gioele uśmiechnął się lekko. Zrujnowane Askalon nie sprzyjało myśleniu o rzeczach wielkich i wiekopomnych. Może w innych miastach mnisi musieli stawiać czoło potworom i demonom lub ścierać się ze złymi czarnoksiężnikami, on jednak za nieprzyjaciela miał jedynie chrabąszcze, niszczące zasiewy, i parchy na owcach. Nie zdobył żadnego doświadczenia w walce z czarnoksiężnikami; mistrz Benilde nie napełniał grozą nawet bezzębnych staruszek i fra Gioele na widok jego czarów również nie umiał w sobie skrzesać ani krztyny lęku.

Raz jeszcze spojrzał na szachinszacha – pogromca demonów i czarnoksiężników leżał bezwładnie, powalony zwyczajną laską z cisowego drzewa. Niedługo jednak przebudzi się i tym razem nie będzie skłonny do rozmów o śmierci i czarach.

Mnich, niezdecydowany, obrócił w dłoniach gliniany dzban, w którym uwięziono demona. Spróbował podważyć paznokciem pieczęć. Bez skutku. Wydobył z sakiewki nożyk do krojenia owoców, ale ostrze ześlizgnęło się z pieczęci i zraniło go w palec. Syknął, zaciskając skaleczoną dłoń i z niechęcią spojrzał na dzban. Nie zdołał nawet zadrapać laku na wizerunku kroczącego lwa. Z pewnością w nim także skrywała się magia, równie potężna jak ta, która pozwoliła szachinszachowi wymordować kolejno sześciu magów Półwyspu. Potarł pieczęć rąbkiem szaty – słyszał kiedyś legendę o czarnoksiężniku, zaklinającym w lampach salamandry, które ożywały, jeśli polerowało się je kawałkiem materii – nic się jednak nie stało. Rozczarowany, odłożył dzban na ziemię. Stanowczo magia nie była jego domeną.

– Dobrze, więc – powiedział głośno dla dodania sobie odwagi, następnie zaś wziął zamach laską i ignorując ból w zranionej dłoni najmocniej, jak potrafił, uderzył w dzban.

Ku jego zdumieniu naczynie rozprysło się z trzaskiem, spośród skorup zaś uniosła się nić dymu. Fra Gioele cofnął się, bo wydało mu się, że w ciemnym oparze widzi wykrzywioną gniewem twarz demona. Ale smużka mroku zafalowała tylko nieznacznie i zaraz wzbiła się wysoko, ku otworowi na szczycie namiotu.

Szachinszach poruszył się niespokojnie i zamrugał powiekami.

Fra Gioele oderwał dwa pasy materiału od tuniki, skręcił je naprędce i pochylił się nad władcą Arimaspi.

– Wybacz mi – rzekł – ale nie mogę pozwolić, abyś mi przeszkodził. – Następnie skrępował mu ręce i nogi, wiążąc je razem za plecami nieprzytomnego, na koniec zaś otworzył mu usta i starannie umieścił w nich zwinięty brzeg płaszcza, uważając, by przypadkiem nie zadławić maga.

Pod koniec owej operacji szachinszach zaczął poruszać się żywiej, fra Gioele wszakże nie przejął się tym nadmiernie. Za młodu praktykował u powroźnika i wprawdzie z magią nie miał większego doświadczenia, ale swoich węzłów był naprawdę pewien. Zakasał rękawy, zebrał wszystkie siły, jakie pozostały w zwiędłym, starczym ciele, a potem uderzył laską w kolejny dzban.

Naczynia pękały z trzaskiem, jak dojrzałe dynie albo arbuzy, z których słynęły klasztorne ogrody. Ciemny dym, który z nich wypływał, był bezwonny, lecz gryzł w oczy i wyciskał łzy. Demony, jeśli taki właśnie obrały kształt, nie wydawały się fra Gioele szczególnie groźne. Nie wyły, nie wygrażały mu straszliwymi mękami ani nie kusiły obietnicami bogactwa władzy i uciech ciała, (choć akurat przemilczenie tych ostatnich pokus dobrze świadczyło o ich ocenie wybawcy, pomyślał z rozbawieniem fra Gioele). Słowem, nie czyniły żadnej z rzeczy, które opisano w świętych księgach, gdzie bogobojni mężowie staczali na pustyni pełne wysiłku i mąk bitwy o swoje dusze. O duszę fra Gioele nikt się jednak nie upominał. Może, dlatego, podsumował mnich w myślach, że licha ona, sterana przez lata spokoju i nadwątlona zażyłością z mistrzem Benilde.

Draśnięta ostrzem dłoń bolała go coraz bardziej. Przewiązał palec szmatką, ale rana nie chciała przyschnąć i kropelki krwi wciąż ściekały po lasce. Starał się o tym nie myśleć: w pomieszczeniu wciąż pozostało bardzo wiele dzbanów i bardzo wiele demonów czekało na uwolnienie, on zaś coraz bardziej opadał z sił. Nie ustawał jednak, póki w komnacie nie zrobiło się ciemno od dymu i nie pękł ostatni dzban. Wówczas przysiadł znużony, opuścił głowę na pierś i na kilka chwil zapadł w płytką drzemkę. Jednak sen nie przyniósł żadnego wytchnienia, tylko mięśnie zesztywniały mu po wysiłku. Z trudem podniósł się i podreptał do szachinszacha. Władca Arimaspi leżał nieruchomo, kiedy fra Gioele przecinał jego więzy. Zaledwie jednak opadły, poderwał się z ziemi, odepchnął mnicha i z wściekłością wyciągnął knebel.

– Straż! – wykrzyknął i natychmiast do środka wbiegło czterech wojowników w szkarłatnych zawojach.

Fra Gioele nie bronił się, kiedy go brutalnie skrępowano.

– Powinieneś był uciec, czarnoksiężniku – rzucił przez zaciśnięte zęby szachinszach – kiedy miałeś okazję.

– Z pewnością zostawiłeś straże wokół namiotu. Nie przemknąłbym pomiędzy nimi niewidzialny.

– Jesteś głupcem, magu. Nie zdołałbyś umknąć do twojego miasta i nie wydostałbyś się z mojego namiotu, to pewne. Ale pozostała ci jedna droga ucieczki. W śmierć.

Fra Gioele zdumiał się.

– Miałbym ją sobie zadać własną ręką?

– Ta, którą ja ci naznaczę, nie będzie ani szybka, ani łagodna.

Mnich milczał, świadom, że cokolwiek powie, tylko jeszcze bardziej rozwścieczy szachinszacha. Władca przysunął twarz do jego twarzy.

– Sądzisz, że uczyniłeś mi wielką szkodę, czarnoksiężniku? -wysyczał w ucho fra Gioele. – Mylisz się. Utrata tej odrobiny demonów ani mnie zaboli, ani w niczym nie odmieni losów Półwyspu. Na ich miejsce przyjdą inne i będzie ich po dziesięciokroć i po tysiąckroć więcej.

– Ale będziesz pamiętał – odezwał się bardzo cicho opat. – Cokolwiek nastąpi, nigdy nie zapomnisz, że powaliła cię cisowa laska i że każdy haust powietrza, który wciągasz do płuc, zawdzięczasz mojemu miłosierdziu.

Szachinszach zmienił się na twarzy.

– Czyżbyś przymawiał się o litość? Na próżno, magu. Zabrałeś mi moją zdobycz, a teraz ja zabiorę ci wszystko, co uważałeś za swoje. Zniszczę to miasto i jego mieszkańców. Nie pozostawię nic, oprócz garstki pyłu. Wszystko, dlatego, że postanowiłeś wykazać swoją wartość i zabawić się moim kosztem.

– Mylisz się – odparł ze znużeniem mnich. – Uwolniłem demony, ponieważ to, co robisz, budzi moje obrzydzenie. Trzymałeś je w zamknięciu, by zadośćuczynić własnej pysze. Nie służyły niczemu innemu. Były bezużyteczne. Marnotrawiłeś je, jak marnotrawisz własne dary, i kiedyś będziesz musiał zdać z tego sprawę przed Najwyższym.

Pan Arimaspi wymierzył mu policzek.

– Nie śmiej wymawiać imienia Najwyższego, magu! Zabierzcie go! – Skinął na strażników, którzy natychmiast pochwycili mnicha za ramiona.

Z oddali dobiegł słaby głos dzwonu: w klasztorze mnisi schodzili się właśnie na południową modlitwę. Fra Gioele uniósł głowę, łowiąc znajomy dźwięk i nagle, skoro i tak było to już obojętne, zapragnął umierać pod własnym imieniem.

– Nie jestem nim.

Szachinszach nie zrozumiał.

– Kim nie jesteś?

– Magiem. W tym także pomyliłeś się, panie – ciągnął, nie zważając na wykrzywioną gniewem twarz szachinszacha. – Nasz mag skonał tej nocy. Ja tylko włożyłem jego płaszcz i wyszedłem przed bramę.

– Kłamiesz.

Mnich pokręcił głową. Krew z wargi rozciętej pierścieniem spływała mu na tunikę.

– Nie, panie. Jestem zwyczajnym mnichem z klasztoru na górze. Nie rozpoznałeś mnie.

Przez krótką chwilę miał wrażenie, że władca Arimaspi mu uwierzy, ale szachinszach zaraz zdusił wątpliwości.

– Każdy spośród tych, którzy konali na ofiarnych kołach, prędzej czy później przysięgał, że padł ofiarą pomyłki i ludzkiej niegodziwości, bo nigdy, przenigdy nie wezwał do podksiężycowego świata demona. Ty po prostu zapierasz się własnych czynów szybciej niż inni. Widać bardziej lękasz się bólu. Precz z nim! – krzyknął do strażników. – I przygotujcie koło na wzgórzu, przed samą bramą, aby ze środka dobrze było widać, jak kona ich czarnoksiężnik. A gdy wyzionie ducha, uderzymy na miasto.


* * *

Ze szczytu murów mieszczanie w napięciu obserwowali poczynania Arimaspi. Kiedy mag zniknął w szkarłatnym namiocie szachinszacha, wstąpiła w nich odrobina otuchy i wysławiali głośno odwagę alchemika, który zgodził się poświęcić własne życie, aby przetrwali jego krajanie. Minęło kilka godzin i z każdą chwilą rosła w nich nadzieja, że mag przekona władcę Arimaspi, aby odstąpił od miasta. Na dźwięk klasztornego dzwonu zeszli z murów do kaplicy, by podziękować Panu za tę osobliwą łaskę.

Skoro powrócili, powitał ich widok nagiego ciała, rozpiętego na ofiarnym kole. Ustawiono je dokładnie naprzeciw Porta dei Grifoni, aby mieszkańcy Askalonu nie uronili ani minuty z męczarni alchemika. Niektórzy spośród mieszczan odwracali głowy, nie chcąc patrzeć na cierpienie maga. Inni przywoływali na pamięć dawne czary mistrza Benilde, jego zaklęcia miłosne, które nieodmiennie szły na opak, magiczne zamki, które zatrzaskiwały się, więżąc gospodarza w domu, i latarnie gasnące bez żadnej przyczyny pośrodku nocy. Wspominano jego szorstkie obyczaje i skrytość, z jaką strzegł swoich tajemnic, ale też wszystkie te drobne, sąsiedzkie pogwarki, na które zwykle nie zwraca się żadnej uwagi.

Wreszcie derwisz w skórze wielbłąda, zawiązanej wokół bioder, z wysiłkiem przesunął koło i ukazało im się oblicze torturowanego. Na murach Askalonu zaległa martwa cisza.

– To nie jest mistrz Benilde – odezwała się rwanym głosem stara Bonaceta z gospody. – To fra Gioele.


* * *

Fra Gioele spoglądał prosto w niebo. Nie mrużył oczu. Chwilami rozżarzona kula słońca falowała ponad nim, zdawała się opadać tak nisko, że mógłby jej dotknąć czubkami palców, gdyby tylko derwisz przeciął mu więzy. Potem znów podskakiwała i unosiła się wysoko, jakby umocowano ją na niewidzialnym sznurku. Spoglądał na nią z natężeniem, póki nie ześlizgnęła się niżej ponad murami Askalonu. Nie obrócił się ku miastu. Nie musiał patrzeć, by wiedzieć, że słońce najpierw zawiśnie nad bramą i wyzłoci rzeźby gryfów, którymi ozdobiono jej portyk i kolumny. Potem przesunie się nad Torre delle Candele, zaledwie muśnie dachy kupieckich kamienic, zniknie na długo za murami Monastero del Sole, a na koniec prześlizgnie się ponad ruinami dawnego portu, suchą krawędzią nabrzeża i wyschniętym szlamem.

Słońce było łaskawe, nie zbaczało ze swego toru z powodu kaprysów jednego człowieka, nawet, jeśli był to mag i przywódca wszystkich Arimaspi. Może, dlatego fra Gioele nie uległ błaganiom współbraci i nie zgodził się zmienić wezwania klasztoru, choć w tych czasach niezmiernie rzadko pozostawiano świętym przybytkom nazwy pochodzące od ciał niebieskich, uważając tę tradycję za resztki zgubnego związku wiary z przeklętym kunsztem czarodziejów. Kiedyś, w dawnych czasach, wierzono, że słońce jest rydwanem Najwyższego, kiedy wędruje on po niebie, osądzając czyny śmiertelników. Była to oczywiście herezja, tak starożytna, że zupełnie zapomniana poza klasztorami, w których przechowywano księgi z odległych, barbarzyńskich czasów. Fra Gioele miał jednak wrażenie, że tego dziwnego dnia słoneczny blask prowadzi go naprzód poprzez kolejne chwile. Pożegnał przyjaciela, uwolnił demony i uczynił, co mógł, aby uratować ukochane miasto, a teraz powracał do domu. Miał nadzieję, że powitają go tam jak upragnionego gościa.

Ku swemu zaskoczeniu niemal nie czuł bólu. Kiedy przywiązano go do koła i wszystko zostało już rozstrzygnięte, popadł w dziwne odrętwienie. Po prostu patrzył w górę i uśmiechał się, wspominając dni, kiedy z innymi dzieciakami biegał na brzegu morza, czekając na ojców powracających z połowem, czasy terminowania u powroźnika, który był człowiekiem gburliwym, lecz mistrzem w swoim fachu, potem zaś upadek Askalonu i długie lata spędzone w klasztorze na wzgórzu. Słońce przynosiło mu coraz nowe wspomnienia, a w wielu z nich była twarz mistrza Benilde i mnichowi wydawało się godne, że umrą tego samego dnia – dwóch starców, którzy spędzili ostatnie chwile w gasnącym mieście i którym oszczędzono widoku jego zagłady.

Jednakże w końcu słońce zaszło, on zaś wciąż żył. Derwisz odszedł, potrząsając z niezadowoleniem głową, a przy ofiarnym kole pozostało tylko kilku strażników. Po zmierzchu rozpalili niewielki ogienek, wyjęli chleb, ser i wino i długo jeszcze opowiadali baśnie – o człowieku tak świątobliwym, że Najwyższy zesłał mu chmurę, która wisiała nad jego głową, dopokąd poszedł, o dziełach czarodziejów – miedzianych koniach, odzywających się ludzkim głosem, gdy potarło się tabliczkę na ich piersi, rybach wielkich jak wyspy i jeszcze innych dziwach. Ich opowieści pozwoliły mu przetrwać noc.

O brzasku derwisz pojawił się znowu i długo cmokał nad fra Gioele, zadziwiony, że czarnoksiężnik przetrwał tak długo. Ponowiono, więc tortury, które trwały aż do południa, kiedy do koła zbliżył się szachinszach.

– Wytrwale czepiasz się życia, czarnoksiężniku. Jeśli inni ludzie z tego miasta okażą się równie uparci, dostarczą nam nielichej zabawy.

– Pozwól im odejść – odezwał się z trudem mnich – mnie zaś godnie skonać. Skoro utrata demonów nie była dla ciebie niczym dotkliwym, odpłaciłeś mi już za nią z nawiązką.

Władca pochylił się nad nim, przesłaniając słońce.

– Uwierz, że twoja śmierć będzie niczym w porównaniu z tym, co nastąpi, kiedy zdobędę miasto. Przelałeś krew i odebrałeś mi moją zdobycz, a ja nie godzę się łatwo ze stratą.

Fra Gioele zamrugał gwałtownie. Słowa szachinszacha przywołały coś, wspomnienie tak świeże, że zdumiał się, jak mógł je wyrzucić z pamięci. Teraz już rozumiał, co stało się w namiocie szachinszacha. Wiedział też, co dalej nastąpi.

– Przestrzegam cię, że cokolwiek mnie czynisz, czynisz samemu sobie – powiedział. – Uwolnij mnie i co rychlej odstąp od miasta, zanim stanę się przyczyną twojej zguby. Nie chcę tego.

Twarz szachinszacha była już zaledwie ciemnym obrysem na tle pałającej kuli słońca.

– Nie kpij ze mnie, czarnoksiężniku.

Fra Gioele tylko uśmiechnął się zakrwawionymi wargami. I skonał. A wtedy powróciły demony.

Mówiono później, że w dniu, kiedy zamęczono fra Gioele, słońce, zasmucone, odwróciło swoją twarz od ziemi. Ciemność, która zapadła, była głębsza od mroku nocy. Dopiero o poranku, kiedy niebo pojaśniało nieznacznie i ustało wycie demonów, mieszkańcy Askalonu odważyli się wyjść na mury i spojrzeć na błonie przed bramą. Przekonawszy się, że z niepokonanej armii Arimaspi pozostały jedynie martwe ciała przemieszane z ziemią, popiołem, resztkami namiotów, wozów i całej tej wojennej aparatury, o której nie mieli większego pojęcia, otwarli wierzeje i wyszli na pobojowisko. Tam, na wzgórzu naprzeciw bramy, znaleźli drewniane koło z poszarpanym ciałem fra Gioele. Zebrali czcigodne szczątki, wodą i winem obmyli je z krwi i kurzu. Potem usypali kurhan, na którym postawiono niewielką kapliczkę, aby po kres wieków upamiętniała miejsce, gdzie świątobliwy braciszek modlitwą rozproszył zastęp demonów, które towarzyszyły armii, jakiej nigdy wcześniej nie oglądano na Półwyspie. Ciało męczennika pochowano w klasztorze i przez długie lata pielgrzymi przybywali do Askalonu ze wszystkich krańców Półwyspu, aby wybłagać jego wstawiennictwo. Jednak żaden z cudów nie dorównał temu pierwszemu, którym było pokonanie Arimaspi.

Miasteczko ożyło na nowo i przysunęło się jeszcze bliżej do Monastero del Sole, choć ten nazywano teraz Monastero di San Gioele. Ale wieża alchemika pozostała zamknięta na głucho i nie wprowadził się do niej żaden nowy czarnoksiężnik, aż wreszcie nadwątlony dach zapadł się pod własnym ciężarem, grzebiąc ostatnie wspomnienia po mistrzu Benilde. Na straganach przed Palazzo Forti nie sprzedawano już magicznych naparów ani ziół, które otwierają wszystkie zamki, tylko wizerunki świętego patrona miasta. Bogobojni pielgrzymi, chcąc zaskarbić sobie tym większą łaskę w oczach świątobliwego męczennika, skuli kilofami zeszkloną czarną skałę, pozostałość po pałacu Umberto Nero, zniszczyli wapienne golemy, dzieło Jacopo di Campogrigio i zasypali wyrwę przed Palazzo Forti, aby nic nie przypominało o bezbożnej przeszłości miasta, które wydało jednego z największych świętych Półwyspu.

Lata płynęły – dostatnie i ciche – aż wreszcie nikt nie pamiętał o starym mnichu, który nad dzbanem porzeczkowego wina przesiadywał w tawernie matki Bonacety ze swoim przyjacielem, czarnoksiężnikiem.


* * *

Nieliczni z ocalonych Arimaspi, kiedy po długiej tułaczce przybili wreszcie do rodzinnego brzegu, przynieśli ze sobą opowieść o najpotężniejszym czarnoksiężniku Półwyspu, który omamił ich pana i nadwątlił moc jego serca, potem zaś sprowadził na nich demony potężniejsze od wszystkiego, co wcześniej oglądali. Nawet po wielu latach siadali na progach swych chat w otoczeniu dzieci, potem wnucząt i prawnucząt, wygrzewali w południowym słońcu stare rany, wspominając białe skały, przy których rzucili cumy po wielotygodniowej żegludze, i pierwsze miasto zrównane z ziemią przez głos aniołów, które mieszkały w miedzianych trąbach i były sługami ich pana. Przymykali oczy i znów wędrowali przez doliny Półwyspu, ogrody pełne róż, winnice, oliwne sady i zagajniki przesycone wonią żywicy. Czuli na języku smak niemieszanego wina, które sączyli skrycie, by nie padł na nich wzrok jednego z szalonych derwiszy, a na ramionach dotyk dziewcząt z tamtego niepojętego, odległego kraju – dziewcząt, które bezwstydnie nie przesłaniały twarzy i nie potrafiły przy ognisku tańczyć ze srebrnymi dzwoneczkami przypiętymi do bransolet na przegubach, ale miały usta równie miękkie, jak dziewczęta z ich rodzinnej wioski i wszystkich miejsc podksiężycowego świata. Czasami, kiedy od zachodu wył wicher, wymieniali miana potworów, z którymi niegdyś walczyli: harpie o skórze tak twardej, że nie dawały się przebić grotem strzały, salamandry o ognistym oddechu i argusowie o potrójnej źrenicy. Mówili cicho, aby nie usłyszał ich nikt niepowołany, i z tęsknotą, bo, choć byli ludźmi bogobojnymi i surowymi, ziemia czarnoksiężników odmieniła ich bezpowrotnie i w snach zwidywały im się miasta z białego marmuru, podobne do chmur, przydrożne rzeźby, które witały wędrowców ludzkim głosem, i pieśni niepodobne do żadnych innych.

Czasami zaś śnili o tamtej chwili, kiedy niebo pękło nad nimi jak gliniana skorupa, wypluwając w dół cały zastęp demonów, które rozniosły w pył i proch najpotężniejszą armię, jaką kiedykolwiek wydał lud Arimaspi. I przeklinali czarnoksiężnika – nie za to, że ich pokonał, ale dlatego, że największe zło ich życia wyszło im na spotkanie z nędznego, zrujnowanego miasteczka i ukazało się pod postacią dobrotliwego, siwowłosego starca, na zawsze burząc ich wiarę, że rzeczy są jedynie tym, czym postrzegają je oczy.


* * *

Nikt nie dowiedział się, jak było naprawdę.

Загрузка...