Jej cień

Strumień Czasu, niestrudzony, zagarnia wszystko, co się zrodziło w podksiężycowym świecie, i unosi w nieprzenikniona ciemność zarówno czyny bez znaczenia, jak i rzeczy wielkiej wagi, warte uwiecznienia; jak napisano w świętych księgach: „przywodzi na światło to, co było zakryte, i odbiera nam to, co było widziane". Wszakże wiedza Historii jest nieprzemożoną zaporą przeciwko strumieniowi czasu; ona to ogranicza ów niezmordowany potop i w ciasny uścisk chwyta wszystko, czego może dosięgnąć, a co unosi się na powierzchni, i nie pozwala, aby osunęło się w otchłań Zapomnienia.

Ja, Luana, córka Senna, który panował nad Brionią i Adalgisy z rodu książąt Orvieto, zrodzona i wychowana w l'Azzurro, zdając sobie sprawę z niszczycielskich skutków Czasu, zapragnęłam poprzez moje pisma zdać sprawę z czynów moich przodków, które nie powinny zostać litościwie skazane na Zapomnienie ani uniesione przez strumień Czasu do oceanu Niepamięci, lecz po kres dni służyć za przestrogę i napomnienie. Zamierzam przypomnieć wszystko, co się tyczy ich wyniesienia, i rozliczne plagi, które spadły na Półwysep za przyczyną ich panowania, nade wszystko zaś ich upadek i zniszczenie miasta, które niegdyś było źrenicą w oku świata… *

* [W tekście sparafrazowano fragment Aleksjady Anny Komneny.]

Skryba raz jeszcze zmierzył wzrokiem swe dzieło i, zadowolony, odłożył pióro, po czym obejrzał się na opatkę. Staruszka drzemała, pochrapując lekko, z kącika ust ściekała jej ślina. Ostatnio zasypiała bardzo często, a wybudzona znienacka, nie rozpoznawała ludzi wokół i z lękiem przyzywała zmarłych przed półwieczem: ojca, matkę, piastunów, a także, ku zdumieniu i odrazie mnichów, swego narzeczonego, ostatniego z Principi dell'Arazzo. Czasami zaś wśród innych pojawiało się jeszcze jedno imię – Arachne, małżonki Severa, która dała początek przeklętemu rodowi władców Brionii i którą powszechnie oskarżano o konszachty z demonami. Staruszka wzywała ją pośrodku nocy, lecz ocknąwszy się, nie umiała bądź nie chciała wytłumaczyć, po co. Gdy ją o to pytano, wodziła tylko oczami po twarzach mnichów, bezradna, strwożona jak dziecko skarcone przez ukochanego nauczyciela, i kurczowo zaciskała palce na wielkiej perle, symbolu Najwyższego, którą zawsze nosiła zawieszoną u sukni na łańcuszku.

W końcu dali jej spokój. Gdyby pozostało jej więcej czasu, spróbowaliby rozwikłać i tę tajemnicę. Jednak mogła umrzeć lada dzień, nie chciano, więc, aby mroczne sprawy czarodziejów rzucały cień na konanie największej świętej Półwyspu, jak ją coraz częściej nazywano. Być może przed śmiercią jej umysł zabłąkał się bezpowrotnie w tamte okrutne czasy, kiedy jako dziewczynka była świadkiem ostatecznego upadku Brionii. A może, jak wierzyli bracia z górzystej północy, tuż przed zgonem jej oczy spoglądały już w inną krainę, daleką od podksiężycowego świata.

Staruszka zachrapała donośniej i mnich skrzywił się niechętnie. Powiadano, że uchodziła za największą piękność swoich czasów, lecz skryba uważał podobne przechwałki za bluźnierstwo. Zresztą z urody ksieni nie pozostał ani ślad. Jej twarz zapadła się i pokryła sinymi wybroczynami, grzbiet przygiął się do ziemi, palce poskręcał artretyzm, ślad po latach spędzonych w wilgotnych, mrocznych ruinach katedry Brionii. Worek łajna, pomyślał mnich, z odrazą mierząc ją wzrokiem, worek, obciągnięty skórą niegdyś gładką, a teraz pomarszczoną i spękaną, ale jednako obmierzły.

Zaledwie przed kilkoma tygodniami przybył do opactwa. Z początku nieco oszałamiało go olbrzymie, milczące rumowisko miasta, sterczące w niebo ułomki białych kolumn, resztki cyklopowych murów, wypalona skorupa cytadeli. Wszędzie też dostrzegał pozostałości zakazanej magii – w kamiennych rzygaczach, które naśladowały kształtem wypędzone gargulce, w jaśniejszym płacie na wrotach, który był śladem po zerwanej kołatce z salamandrą, w znaku Testa di Cavallo, wyskrobanym ukradkiem w klasztornej bramie. Nawet w oszałamiającej woni białych róż, ulubionych kwiatów opatki, jej własną ręką zasadzonych w klasztornym rosarium, szczepionych i pielęgnowanych ze starannością, która powinna być zastrzeżona jedynie dla zbożnych dzieł. Spoglądał na błękitne filigrany, którymi zdobiono księgi w skryptorium, na odkryte głowy wieśniaczek, kiedy o poranku czerpały wodę ze studni, wreszcie na osmolone mury starej katedry, u której zbudowano klasztor. I z każdym dniem jaśniej pojmował, że na tej zatrutej glebie nie wyrośnie nic dobrego, bo każde święte dzieło zostanie tutaj wypaczone i zatrute magią. Gdyby zależało to od niego, zrównałby opactwo z ziemią, a resztki posypał popiołem i solą. Jednak posłano go, aby spisał żywot Luany, opatki Brionii, więc musiał tu tkwić, póki starucha nie sczeźnie.

Miał nadzieję, że nastąpi to niebawem, bo i tak nie miał z niej żadnej pociechy. Pytana, mamrotała coś w odpowiedzi bezzębnymi ustami, śliniąc się i postękując jak niemowlę. Skryba nie rozumiał ani słowa. Nie starał się zresztą rozumieć, bo zawczasu wiedział, jak należy napisać, aby jego dzieło stało się pokrzepieniem dla braci w tych ciemnych czasach, dopóki ostatni z czarodziejów nie zniknie z Półwyspu i nie spłonie ostatnia magiczna księga. Luana, ta żywa, nie była mu do niczego potrzebna. Nie mógł jednak tego wyznać, nie w Brionii, która była kolebką i świadkiem jej cudów.

Pochodził z nadmorskiego klasztoru, z południowego krańca Costa dei Gabbiani. Rodziców zabrało morze, a krewni, ubodzy jak klasztorne myszy, postanowili go oddać na wychowanie szarym braciom. Nie było w tym złej woli – w czasach, które nastały po zagładzie Principi dell'Arazzo, klasztory padały ofiarą rozszalałych demonów znacznie rzadziej niż rybackie wioski.

Wspólnota była maleńka, niechętna obcym i dobrze ukryta pomiędzy wapiennymi skałami wybrzeża. Z trzech stron chroniła ją woda, miłosierne morze, które popycha statki zdrajców na podwodne skały. Z czwartej strony biegł strumień i pojedyncza ścieżka poprzez wyschłe, jałowe wzgórza, gdzie chadzały tylko zdziczałe kozy. Mnichów nie odwiedzał nikt, prócz rybaków z okolicznych wiosek. Ci skrupulatnie strzegli tajemnicy i zawczasu powiadamiali braci o nadejściu obcych. Zresztą ziemia wokół monasteru, niegdyś władztwo Brionii, po śmierci Principi dell'Arazzo nie należała już do nikogo: żaden mag nie połaszczyłby się na spłachetek nagiej, zasolonej skały. Jeśli nawet obcy wiedzieli o wspólnocie, pozostawili mnichów samym sobie, aby wyzdychali z głodu i niedostatku.

Na Costa dei Gabbiani było kilkadziesiąt takich klasztorów i właśnie one stały się zarzewiem zmiany, która przez ostatni wiek przeobraziła oblicze Półwyspu.

Jeszcze nie, pomyślał mnich, obracając się ku staruszce. Jeszcze nie dosyć uczyniono. Czarnoksiężnicy wciąż siedzą w swoich wieżach i panują nad miastami, a pomimo wszelkich przysiąg żaden z nich nie ukorzył się prawdziwie przed Panem. Zgorszenie jest podstępne, wciąż rzeźbi nowe ścieżki w twardej skale wiary. Są południowe opactwa, gdzie mnisi starej reguły nadal wyliczają szlaki pośród gwiazd i przepisują kodeksy pełne zaklęć. Jest klasztor świętego Sirona, gdzie udzielono schronienia synowi czarnoksiężnika, aby sączył powolny jad w nasze modlitwy. Jest wreszcie to miejsce, centralny punkt dawnych legend i zakazanej magii.

Potrzeba nam wiele czasu, aby zniszczyć to wszystko.


* * *

W nocy ogromna cytadela Brionii była dziwnym miejscem, pełnym szeptów i drżących cieni. Odgłosy niosły się po opustoszałych korytarzach, budząc zmienne echa, które zdawały się chichotać i przyzywać do zabawy. Strużki bladego światła wypełzały spomiędzy kamieni jak srebrzyste żmijki, odbijały się od wypolerowanych hełmów strażników i uciekały w mrok. Błędne ogniki tańczyły na ostrzach mieczy, którymi ozdobiono sale przyjęć, i zapalały iskierki w oczach posągów z alabastru. Gobeliny falowały, poruszane wiatrem, niewyczuwalnym dla śmiertelników, oczy książąt z portretów poruszały się, łowiąc najmniejszy ruch pająka, który snuł pajęczynę w mrocznym kącie pod powałą.

Nocą po cytadeli przechadzały się demony i żaden z gości Rocca di Brionia nie odważył się wychylić nosa poza drzwi gościnnej komnaty. Nasuwali kołdrę na głowę i licząc krople, które przelewały się w wodnej klepsydrze, modlili się do Najwyższego o sen. Kiedy zaś usnęli głęboko, spomiędzy gobelinów wychylały się lamie, lekko jak oddech pełzły w dół po słupach baldachimu, zawisały tuż nad poduszkami, aby łowić słowa szeptane przez gości i spijać z ich ust najskrytsze sny. Czasem za oknami dawał się słyszeć łopot skrzydeł, kiedy zapóźniona grają powracała z wiadomościami do książęcego ptaszyńca. Podczas pełni kamienne gargulce obracały się ze skrzypem w stronę księżyca i mruczały ciche pieśni o pięknie ponadksiężycowego świata. Patrolujące mury stymfalidy przysiadały na blankach, ze zgrzytem ostrząc metalowe pióra. Golemy człapały ciężko, roniąc ziarna piasku na marmurowych posadzkach.

Niekiedy zaś wśród tych wszystkich skrzypów i szelestów rozlegał się płacz dziecka.


* * *

Izba. była ciasna, nie więcej niż cztery kroki wzdłuż każdej ściany. Dwa boki zamknięto kratami – jedna z nich wychodziła na korytarz, druga zaś na krużganek jednego z wielu wewnętrznych dziedzińców. Obie też zostały zatrzaśnięte na głucho; Rocco przekręcił klucz, po czym odszedł, pogwizdując pod nosem ulubioną pieśń. Kiedy jego kroki przycichły w oddali, salamandra w jedynej latarence, którą pozostawiono na korytarzu, wypuściła z nozdrzy kłębek dymu i zwinęła się do snu. Golem z piaskowca zastygł na straży pod kratą, czujnie nasłuchując odgłosów ze środka. Płacz mu nie przeszkadzał, w przeciwieństwie do inkantacji wypowiadanej wciąż od nowa, lecz nieodmiennie z błędną intonacją, złymi akcentami, niewłaściwą melodią. Gdyby potrafił, zasłoniłby uszy, udręczone zwichrowanym zaklęciem, ale ze służby mógł go zwolnić jedynie poprawnie wypowiedziany czar. Czekał, więc nieruchomo, lecz z nadzieją, bo jego kamienny umysł nie potrafił utrzymać w pamięci dziesiątek nocy, które spędził w tym samym miejscu, daremnie wyglądając uwolnienia.

Chłopiec skulił się przy murze. Dygotał, na próżno usiłując powstrzymać łkanie. Dawno już przestał błagać golema, aby go wypuścił. Monstrum miało wprawdzie dość siły, aby roztrzaskać kratę, ale nie słuchało nikogo, prócz swego stwórcy. Nie bez przyczyny ojciec spomiędzy wszystkich potworów naznaczył właśnie owo bezmyślne, niestrudzone stworzenie, odporne zarówno na błagania, jak i groźby. Golem nie potrafił nawet pojąć, że uczyniono go wyłącznie po to, aby służył za strażnika synowi władcy, a jeśli chłopiec poprawnie wypowie zaklęcie, znikną cel i przyczyna istnienia potwora. Rocco był ostrożny i nigdy nie wystawiał swoich stworzeń na pokusę. Monstrum rozsypie się w pył, a uwolniony demon odleci wysoko ponad gwiazdy i nikt nie będzie próbował go zatrzymać. Niektóre prawa są niezmienne. Po spełnieniu trzech życzeń powietrzny duch odchodzi wolno, bo żaden czarnoksiężnik nie może ponownie spętać tego samego demona. Trzecim życzeniem Rocca było nieodmiennie, aby odszedł spokojnie, nie mszcząc się i nie nękając nikogo z domowników.

Złośliwi szeptali, że owa zapobiegliwość jest najwyraźniejszym znakiem upadku Brionii, bo w czasach dawnej potęgi żaden demon nie zaatakowałby bezkarnie księcia-maga. Było w tym trochę prawdy. Od śmierci Severa przeminęło sześć pokoleń. Jego potomkowie rozplenili się bujnie i skoligacili z innymi rodami, ale żaden nie dorównał mężowi Arachne. Magia, która zalśniła jak błyskawica w Golfo delle Lacrime, zdawała się stopniowo wygasać w krwi Principi dell'Arazzo i każdy władca był słabszy od poprzedniego. Wciąż jednak panowali nad Brionią, a czego nie potrafili dokonać zaklęciem, czynili sztyletem i trucizną. Rocco nie wyróżniał się w tym względzie szczególnym okrucieństwem, choć zamordował brata, a po jego śmierci zamknął wdowę z dziećmi w klasztorze, aby nigdy nie stanęli mu na przeszkodzie.

Nie przewidział wszakże, iż Diamante, jego własny syn, okaże się głupcem, niezdolnym opanować najprostszego z zaklęć.

Słoma zaszeleściła i chłopiec skulił się gwałtownie. Czasami ojciec odwiedzał go znienacka w środku nocy. Stawał pod kratą i niespostrzeżony, przysłuchiwał się nieudolnym inkantacjom syna, póki wściekłość nie opanowała go na nowo – wtedy smagał chłopca aż do krwi albo okładał go pięściami. Tym razem jednak z resztek siennika wyłoniła się niewielka szara mysz. Diamante cofnął się odruchowo. Mysz wyglądała zupełnie zwyczajnie -zabawnie poruszała wąsami, a jej oczy połyskiwały jak dwa czarne paciorki – ale Rocco urządził tę komnatę specjalnie dla syna i niczemu nie można było ufać. Kiedy chłopiec usypiał wreszcie, zmęczony zaklęciami i płaczem, siennik potrafił zająć się ogniem, a z sufitu opadały parzące stonogi i przywierały do jego karku. Kary zmieniały się w nieskończoność, zawsze jednak były pomysłowe i okrutne jak jego ojciec. Diamante najbardziej obawiał się twarzy w murze. Pojawiały się znienacka, odwracały ku niemu -opuchnięte, wykrzywione cierpieniem – a każda z nich mówiła głosem ojca.

Ale teraz była to naprawdę jedynie mysz. Chwilę przypatrywała się chłopcu, aż spłoszona jego ruchem, pierzchła w ciemność. Diamante wytarł policzki rękawem, z trudem usiłując przypomnieć sobie słowa zaklęcia. Pamięć była oporna, jak zwykle, wiedział jednak, że nie opuści celi, póki nie wypowie poprawnie inkantacji. Nikt nie odważy się sprzeciwić woli księcia. Rocco postanowił uczynić ze swego syna potężnego czarnoksiężnika i opór głupców nie mógł go odwieść od tego zamiaru. Nawet, jeśli największym głupcem był jego syn.

Od strony golema coś zalśniło słabo. Diamante znów wciągnął głowę w ramiona i zacisnął powieki. Cios jednakowoż nie nadszedł. Kiedy odważył się spojrzeć, zobaczył smukłą kobietę w bladoniebieskiej sukni. Otworzył usta do krzyku, a ona uśmiechnęła się tylko, położyła palec na ustach i wyszeptała:

– Cyt.

Zaintrygowana dźwiękiem salamandra czknęła przez sen, rozżarzając się nieznacznie. Kobieta pochyliła się lekko w przód, jej długie rude włosy opadły aż do ziemi, kiedy bezszelestnie wsunęła się do środka. Diamante przyglądał się temu ze zdumieniem. Był pewien, że nigdy wcześniej jej nie widział. W bladym świetle salamandry wydawała mu się piękna jak jedna z kurtyzan sprowadzanych dla księcia. Ale żadna z nich nie odważyłaby się w środku nocy wyjść na korytarz cytadeli Brionii.

– Kim jesteś? – zapytał trwożliwie.

Uśmiechnęła się znowu, kucając na wprost chłopca.

– Obudził mnie twój płacz. Dlaczego nie śpisz?

Diamante zawahał się: wciąż bał się, że nieznajoma jest kolejną pułapką.

– Ojciec mi zabronił.

– Dlaczego?

– Bo nie potrafię wypowiedzieć zaklęcia.

Spochmurniała.

– W tym nie umiem ci pomóc – rzekła powoli. – Salamandra jednak wkrótce znów zapadnie w sen, więc mogę dotrzymać ci towarzystwa. Jeśli mi pozwolisz.

Zaniemówił ze zdumienia. Nikt wcześniej nie przemawiał do niego w ten sposób.

Kobieta musnęła palcami jego rude włosy.

– Jak masz na imię? – spytała.

– Diamante, syn Rocca di Brionia, niech Najwyższy nigdy nie odwróci od niego spojrzenia – wyrecytował.

Cofnęła się.

– Ach, tak – westchnęła. – A więc to, dlatego…

– Nie zostawiaj mnie! – Wyciągnął rękę, chcąc ją zatrzymać, bo ludzie często lękali się jego ojca. – Nie odchodź!

Znów się odsunęła, o włos mijając jego palce. Światełko salamandry zamierało z wolna, aż kobieta stała się tylko bladym cieniem na tle ciemności.

– Zostanę do świtu – powiedziała bardzo cicho – jeśli obiecasz, że nikomu o mnie nie opowiesz. W przeciwnym razie odejdę i nigdy nie powrócę.

– Obiecuję! – wyrzucił bez tchu, zachwycony, że odtąd będzie miał swoją własną tajemnicę, niedostępną dla ojca. – Jeśli spotkam cię na uczcie, nawet nie spojrzę w twoją stronę.

Roześmiała się.

– Nie spotkasz mnie. Ale jeśli twój ojciec się dowie, zechce mnie pochwycić. Pamiętaj o tym. To ważniejsze niż wszelkie zaklęcia.

Z powagą skinął głową. Miał zaledwie jedenaście lat, lecz rozumiał bardzo dobrze, jak niebezpieczny jest książę-mag Brionii. A potem przypomniał sobie siną, obrzękniętą twarz matki, po tym jak ośmieliła się sprzeciwić mężowi ten jeden jedyny raz i odepchnęła go od syna. Przełknął ślinę.

– Będzie lepiej, jeśli odejdziesz. Ojciec dowie się prędzej czy później, że złamałaś jego rozkaz i ukarze cię jak wszystkich innych.

Oczy kobiety błysnęły w ciemności.

– Nie obawiaj się. Dopóki mnie nie wydasz, nie znajdzie mnie.

– Nie ukryjesz się przed nim. Zna tę cytadelę jak nikt.

Usłyszał w jej głosie rozbawienie.

– Nie lepiej niż ja, jak sądzę.

– Jest potężnym czarnoksiężnikiem – odrzekł z urazą. – Niektórzy mówią, że dorównuje mocą samemu Severowi.

Nie wydawała się przestraszona.

– Doprawdy? Opowiedz mi o nim.

– Był młodszym z braci, ale pokonał mego stryja, aby zdobyć tron Brionii. Krew Principi dell'Arazzo nie ma sobie równych i cały Półwysep uznaje jego władzę.

– Principi dell'Arazzo?

Zdumiał się, jak mogła nie wiedzieć.

– Tak nas nazywają – wyjaśnił. – Kiedyś, dawno temu, Arachne utkała gobelin, a Severo wypełnił go straszliwymi demonami, aby strzegły jego synów i synów ich synów, aż po kres świata. Podobno zapisano w nim wszystkich z krwi Arachne i Severa i hierofanci potrafią odczytać z biegu nici losy przyszłych pokoleń. Ja jednak – wyznał szczerze – widzę tylko dużo kolorowych zwierząt. Ojciec mówi, że gryf i lwy są znakiem naszej odwagi, ale, po co są wydry, łasice i ropuchy?

Znów się zaśmiała, miękko i pobłażliwie. Przypomniał sobie, że podobny głos miała jego matka w tych rzadkich chwilach, kiedy zostawali sami. Nie zdarzało się to jednak od wielu miesięcy. Wciąż były nowe księgi do przeczytania, nowe zaklęcia i obliczenia -a także nowe kary.

– Kiedy była brzemienna z pierwszym ze swoich synów, Arachne miała sen – powiedziała. – Śniło się jej, że stała na skraju wielkiego morza. Nagle spomiędzy fal wyszła potężna bestia, smok o pałającym oku i oddechu, który spopielał drzewa jak sosnowe igły. Tuż za nim z morza wyłoniły się cztery gryfy o purpurowo-złotych skrzydłach i rozerwały smoka. Zanim jednak wzbiły się w powietrze, na brzeg wspięło się dziesięć olbrzymich lwów i w kilka chwil zagryzły gryfy. Zaraz potem z odmętu wynurzyły się dwadzieścia trzy dziki: ziemia trzęsła się od łoskotu ich racic, kiedy runęły na lwy i pozabijały je kolejno. Ale za dzikami wybiegła z morza sfora wilków i było ich po trzykroć więcej, więc bez trudu pokonały dziki i pożarły ich mięso do najmniejszej drobiny. Znów przeszło kilka chwil i morze wypchnęło na brzeg wielkie mrowie dzikich lisów; rzuciły się na wilki i nie przestawały gryźć i szarpać, póki nie wyniszczyły ich do ostatniego. Nie zdążyły się nacieszyć zwycięstwem, bo morze zafalowało, wyrzucając na brzeg mrowie pomniejszych bestii, łasic, rosomaków, kun, tchórzy, borsuków i wydr, które rozbiegły się po całej plaży i wymordowały lisy. Jeszcze krew nie obeschła na piasku, a morze wypluło ławicę ropuch strzykających jadem, pająków i stonóg o parzącej skórze…

– I one właśnie pokonały łasice – dokończył sennie chłopiec. -A co było później?

Kobieta musnęła dłonią jego czoło. Dotyk był lekki jak pajęczyna i chłodny.

– Nic – odparła cicho. – Nic więcej nie było. Śpij teraz, kochanie, śpij…


* * *

Diamante obudził się w pustej izbie skostniały z zimna i głodny. Poranne promienie słońca oświetlały nieruchomą twarz golema, lecz nigdzie nie dostrzegł śladu kobiety, która przyszła do niego nocą. A kiedy kara dobiegła kresu i ojciec przyszedł go uwolnić, właściwie nie był już nawet pewien, czy nie wyśnił jej sobie ze strachu i zmęczenia. Przez następne dni krążył po cytadeli, wyglądając jej wśród kochanek ojca i małżonek magów, którzy przybywali na dwór w odwiedziny. Nie sądził jednak, że ją odnajdzie. Nie przypominała żadnej z nich.

Jego niecierpliwość z każdym dniem narastała, więc zapuszczał się coraz głębiej w korytarze. Był zbyt zafrapowany, by podczas lekcji uważnie słuchać słów hierofanty, lecz na szczęście Rocco nie zwracał na niego nadmiernej uwagi. Na dwór przybył kuzyn Adalgisy, pan Orvieto, skąd przed sześcioma laty, po jej śmierci, przepędzono garnizon Brionii. Książę-mag podejmował go łaskawie i w wiekowej cytadeli nastał czas zabaw, wystawnych uczt i turniejów. Poselstwo miało podpisać rozejm, a także wiele pomniejszych traktatów, regulacje ceł, zwrot zagrabionych statków, odszkodowania za wymordowanych żołnierzy. Rocco jednak z dnia na dzień odwlekał rokowania, zupełnie jakby pragnął jedynie olśnić bogactwem południowego księcia i jego jasnowłosą, brzemienną małżonkę. Aż wreszcie pewnego dnia, kiedy wyruszali z cytadeli na polowanie z sokołami, Testa di Cavallo przebudziła się w Porta dei Leoni i naznaczyła płaszcz pana Orvieto trzema kroplami krwi.

Żołnierze Rocca roznieśli go na mieczach w chwilę później. Jego okrwawioną głowę rzucono na podołek jasnowłosej księżnie. Jeszcze tego samego dnia poroniła, a ją samą, w poszarpanej sukni i z rozpuszczonymi włosami, książę-mag kazał wypędzić z miasta jak żebraczkę. Ale był to jedynie spektakl dla mieszkańców Brionii, wojnę, bowiem rozstrzygnięto daleko na południu:, podczas gdy władca Orvieto ucztował w cytadeli, okręty Rocca podpływały chyłkiem pod mury jego miasta.

– W ten sposób, więc Rocco pokonuje wrogów – rzekła powoli rudowłosa kobieta, kiedy Diamante opowiedział jej o wszystkim.

Ojciec znów wymierzył mu karę, ale tym razem chłopiec przyjął ją nieomal radośnie. Nade wszystko chciał spotkać nieznajomą i nie przerażały go nawet czary ojca.

– Książę Orvieto chciał go zabić – odparł niepewnie, bo wydawało mu się, że słyszy w jej głosie przyganę. – Był przecież znak. Testa di Cavallo uroniła trzy krople krwi.

Rudowłosa kobieta stała tuż przy kracie, oparta o ścianę. Jej jasna suknia lekko połyskiwała w ciemności.

– Wiesz, skąd w Porta dei Leoni wzięła się Testa di Cavallo? – spytała.

Chłopiec skinął głową.

– Severo ją uczynił z końskiej skóry, mosiądzu i żywego srebra, aby po kres czasów chroniła książęta-magów Brionii i przestrzegała ich przed śmiertelnym niebezpieczeństwem.

– Nie – odparła. – Zrobili ją magowie z Centocchio, kiedy książę Brionii wyprawił się w ujście Fiume Bianco i podbijał kolejno ich miasta, aż wreszcie zostało tylko najpotężniejsze z nich, Isl, wzniesione na skale daleko w morzu i wąską groblą połączone z suchym lądem. Wtedy czarnoksiężnicy wiedzieli już, że ostatnie z wolnych księstw Półwyspu gaśnie bezpowrotnie, a żaden z nich nie ma dość mocy, aby pokonać Severa. Postanowili jednak stworzyć dzieło, które pozostanie, kiedy ich już zabraknie, i zachwyci nawet ich największego wroga. Zrobili rzecz niespotykaną, gdyż czarnoksiężnicy nie słyną z ufności: połączyli siły, aby zwabić demona, którego nigdy wcześniej nie oglądano w podksiężycowym świecie, i zamknąć go w kształt rumaka w kolorze srebra i złota. Po siedmiu latach oblężenia armia Severa złamała wreszcie opór i weszła do miasta. Rzezi nie było końca, bo obrońcy, nie licząc już na litość, walczyli o każdy budynek, każdy plac i kawałek muru. Najdłużej broniła się katedra nad samym brzegiem morza. Kiedy w końcu wyłamano wrota, ze środka wypadł rumak – był wysoki jak kolumny podtrzymujące portyk świątyni, a od uderzeń jego kopyt pękały głazy. Zanim ktokolwiek ocenił niebezpieczeństwo, stratował całe setki żołnierzy i parł naprzód, szukając samego Severa.

– Ale nie pokonał go! – wykrzyknął chłopiec, pochłonięty tokiem opowieści.

– Nie, nie pokonał – usłyszał w jej głosie uśmiech. – Severo okiełznał go, acz nie bez trudu, i na jego grzbiecie ruszył na spotkanie magów. Niestety, kiedy dotarł do świątyni, wszyscy już nie żyli: przelali wiele krwi, aby na zawsze związać demona w kształt zwierzęcia.

– Chciał darować im życie? – spytał z niedowierzaniem Diamante. – Przecież próbowali go zabić.

– Cenił piękno, nawet śmiercionośne, a ów wierzchowiec był jednym z największych cudów, jakie oglądał. Za każdym razem, kiedy dosiadał rumaka, ten próbował go uśmiercić, takie, bowiem było życzenie czarnoksiężników i cel jego istnienia. Severo nie mógł jednak pozwolić, aby tak niebezpieczna rzecz wpadła w obce ręce, więc zanim wyruszył do Golfo delle Lacrime na spotkanie Arimaspi, odciął mieczem głowę konia i przymocował ją nad wejściem do Porta dei Leoni. Nikt nie rozumiał, po co to uczynił. Jedynie najstarszemu synowi zdradził, że odtąd Testa di Cavallo będzie strzegła dzieci zrodzonych z krwi jego i Arachne, a jeśli stanie pod nią ktoś, kto zechce nastawać na ich życie, z głowy bestii wyciekną trzy krople krwi.

– I właśnie tak się stało, kiedy książę Orvieto z orszakiem przejeżdżał przez bramę.

– Być może – odparła z namysłem. – Jednak… Nie tylko twój ojciec wiedzie swój ród od Severa i Arachne. Jedna z ich wnuczek poślubiła księcia Orvieto i krew książąt Brionii płynie także w ich rodzie.

– Co z…? – urwał, pojmując, co naprawdę wynika z jej słów. -Ojciec nie mógłby…

Kobieta potrząsnęła głową.

– Magia nie jest sprawą łatwą ani nieskomplikowaną. Wiem tylko, że dwóch książąt z rodu Severa stanęło pod Testa di Cavallo i któryś z nich uknuł spisek przeciwko drugiemu. Demon zrobił to, do czego do stworzono. Ostrzegł o niebezpieczeństwie.

Diamante zamilkł, rozmyślając nad opowieścią. Nie radził sobie zbyt dobrze z zaklęciami, ale jak każde dziecko w rodzie magów znał prawa rządzące magią – spętany demon spełni zaledwie trzy życzenia wykraczające poza naturę rzeczy, w którą go zmieniono, jedynie śmierć maga wyzwala demona, jeśli czarnoksiężnik nie użył własnej krwi, aby na dobre utrwalić zaklęcie.

– Jak to możliwe – zapytał, tłumiąc ziewnięcie – że Severo zdołał zmienić zaklęcie magów z Centocchio, skoro posłużyli się własną krwią, aby stworzyć rumaka?

– Zauważyłeś – pochwaliła go. – Wierzchowca stworzono, aby zabił Severa. Po śmierci maga ustał cel i sens istnienia rumaka, więc rozpadłby się bez śladu, pozwalając demonowi odlecieć ponad księżyc. Severo wszakże uczynił coś, czego nie próbował nikt wcześniej. Dołączył własne zaklęcie do poprzedniego, wplótł je lekko jak wstążkę w końską grzywę. Póki mag żył, nie miało to żadnego znaczenia. W tej samej chwili, kiedy umarł i demon odzyskał swobodę, zaklęcie zacisnęło się wokół niego niczym jedwabna wstążka, pętając go na nowo. Ani wcześniej, ani później nikt nie dokonał podobnej sztuki.

– Ale mnie się uda – wyszeptał w półśnie chłopiec. – Kiedy dorosnę, zadziwię was cudami, jakich jeszcze nie oglądaliście…


Historyk powiada, że Arachne, umiłowana małżonka Severa, była niewiastą wielkich przymiotów, wprawną w rozlicznych kunsztach, przynależnych jej z racji pozycji i urodzenia. Szczególnie wszakże słynęła jako hafciarka i gobeliniarka, twórczyni dzieł niezwykłej urody. Przez długie lata pracowała w skupieniu, czyniąc rzeczy rzadkie, niepodobne do żadnych innych. Spomiędzy owych cudów jeden gobelin był szczególny i najdoskonalszy w swoim pięknie. Arachne podarowała go najstarszemu ze swoich synów w ten sam dzień, kiedy wraz z mężem wyruszyła na spotkanie Arimaspi. Kazała zawinąć gobelin w płótno i schowała go w skrzyni, tę zaś zniesiono do nieprzemierzonych lochów pod briońską cytadelą i ukryto w miejscu, które Arachne wyjawiła jedynie pierworodnemu. Wówczas też przykazała mu, aby strzegł tego gobelinu niczym źrenicy oka, w nim, bowiem zapisana jest chwała i zagłada wszystkich, którzy narodzili się już i jeszcze się narodzą w podksiężycowym świecie z krwi Arachne i Severa.

Jak powszechnie wiadomo, oboje zginęli na brzegu morza, w Zatoce Łez, której wody stały się tamtego dnia czerwone od krwi barbarzyńców. Syn i następca księcia usłuchał ostrzeżeń matki i póki żył, gobelin pozostawał w ukryciu, pochowany głęboko w skalnych korytarzach pod twierdzą. Jego następca wszelako drwił ze starych lęków i ufny w potęgę swojej magii, a także moc oręża Brionii, przykazał wydobyć cenną oponę z lochów i przyozdobić nią ścianę sali poselstw ku większej wspaniałości swego dworu. Rychło wieść o dziwie rozeszła się szeroko po Półwyspie i gobelin stał się jednym z najbardziej pożądanych cudów Brionii. Podziwiano niezwykłą zręczność gobeliniarki, wierność kształtów i doskonałość barw, które sprawiały, że zwierzęta z kobierca zdawały się poruszać jak żywe przed oczyma patrzących. Jednakowoż prawdziwa wartość gobelinu -przepowiednia o przyszłości rodu Severa – pozostawała utajona i żaden wróż ani hierofanta nie potrafił jej odgadnąć.

Stąd też potomków Severa i Arachne zaczęto pospolicie nazywać Principi dell'Arazzo, Książętami Gobelinu.

Niektórzy jednak twierdzili, choć nikt nie ośmielił się rzec tego głośno w obecności książąt Brionii, że kiedy pierwszy raz spojrzała w twarze swoich synów, Arachne dostrzegła w ich oczach piętno demonów, ślad po zakazanych praktykach ich ojca. Przewidziała też, że pewnego dnia demony zapanują nad nimi, co naznaczy kres rodu książąt-magów Brionii. Aby zapobiec ich zagładzie, dopuściła się zbrodni, którą w innych czasach ukarano by kamienowaniem. Sięgnęła po zakazaną wiedzę czarodziejów, aby okiełznać demony i cienkimi nićmi związać je w formie gobelinu.

Omyliła się jednak, jako że przeklęte nasienie demonów, synów ułudy i opętania, nie daje się poskromić ludzkim palcom.

Nie doceniła również pychy swoich potomków, którzy z własnej woli sprowadzili na siebie zagładę.

Mrok zgęstniał i spomiędzy ruin podniosły się ciemne kształty. Skryba ciaśniej otulił się opończą i nasunął na czoło szpiczasty kaptur. Szedł szybko, nie rozglądając się po bokach, aby jego wzrok nie napotkał przypadkiem jednego z przeklętych monstrów, wypaczonych pozostałości po sztuce czarodziejów. Nawet teraz, pomimo wszelkich starań mnichów, Brionia nie była bezpiecznym miejscem. Wśród zgliszczy chimery lęgły się jak kocięta – kiedy szedł w ciemności wśród niepojętych szmerów i szelestów, miał wrażenie, że ocierają mu się włochatymi grzbietami o łydki – graje podrzucały swe plugawe jaja do klasztornych kurników, a po nocach harpie nawoływały się ochrypłymi głosami znad ruin cytadeli. Principi dell'Arazzo, choć martwi od wielu lat, odcisnęli swój ślad w każdej poczerniałej cegle i każdym nadkruszonym kamieniu tego miejsca.

W dawnych kronikach zapisano, że kiedy zachodzące słońce padało na różowe kopuły Brionii i cyklopowe mury, których nie wzniosła ludzka ręka, było to najpiękniejsze spośród miast stworzonych z magii i marzeń czarnoksiężników.

Skryba prychnął z pogardą. Cała moc i wszelkie skarby nie ustrzegły czarodziejów przed zagładą, kiedy wreszcie nadszedł dzień odpłaty za ich zbrodnie.

Spomiędzy tych, którzy tamtego dnia byli w cytadeli, ocalała jedynie dziewczynka, niegdyś oblubienica ostatniego z Principi dell'Arazzo, obecnie zaś opatka najsławniejszego z klasztorów szarych mniszek. Luana di Brionia, ostatnia, która miała prawo do tego imienia. Skryba wyczuwał wyraźnie, że w klasztorze skrycie napawano się jej niezwykłym pochodzeniem, choć w żyłach Luany płynęła przecież skażona krew magów, a oczy, wypełzłe teraz i spłowiałe od wieku, wciąż zachowały cień dawnego błękitu. Spędziwszy kilka tygodni w przeklętym mieście, uznał, że nie bez powodu bracia z Costa dei Gabbiani powątpiewali w prawowierność briońskiego opactwa. Owszem, przestrzegano tutaj zaleceń nowej reguły, ale skrybie nie raz i nie dwa zdarzyło się podsłuchać, jak mniszki nad miskami z soczewicą i grochem opowiadają sobie szeptem o minionej wspaniałości miasta, o kościołach, których sklepienia podtrzymywały niegdyś skrzydła serafów, dzwonach, w których sercach mieszkały zaklęte keruby o głosach potężnych jak spiżowe trąby i słodkich jak miód, o atlantach, co wspierali portyki świątyń, i żywych pnączach oplatających trzony kolumn.

W jego rodzinnym klasztorze nic podobnego nie mogłoby się zdarzyć. Sama myśl o tym, że demony miałyby służyć za podporę świętych murów napełniała skrybę dogłębną odrazą, choć wiedział, że nic takiego już się nie może przytrafić. Mnisi z Costa dei Gabbiani wiele lat wcześniej odkryli, że należy zakreślić świętymi olejami okrąg tam, gdzie w przyszłości miał powstać przybytek Najwyższego. Ograniczając tę drobną cząstkę świata, wydzierali ją zarazem spod zgubnej władzy demonów, które odtąd nie miały przystępu do świętego miejsca – jeśliby któryś z nich spróbował przekroczyć okrąg, jego materialne ciało i sama esencja, zakorzeniona głęboko w ponadksiężycowym świecie, stawała w płomieniu nie do ugaszenia. Podobnie zresztą działo się z potomstwem demonów, tymi wszystkimi monstrami, pokracznymi krzyżówkami człowieka i złego ducha. Jeśli nie naznaczono ich znamieniem demona, głową psa albo uszami, które ciągnęły się aż do ziemi, mogły żyć spokojnie pomiędzy ludźmi, całymi latami nieodkryte, z jednym wszelako wyjątkiem: żaden z nich nie mógł postawić stopy na poświęconym gruncie.

Plotka głosiła, że właśnie, dlatego Servio, przedostatni książę-mag Brionii i ojciec Luany, zgodził się, aby nową katedrę wzniesiono wedle rytuału mnichów z Costa dei Gabbiani. Nigdy nie krył się z pogardą dla brodatych, bosonogich misjonarzy, co przedkładali jałmużnę wieśniaków nad przepych książęcego dworu, otaczali go, bowiem mnisi starej reguły, spadkobiercy najdawniejszych zgromadzeń Półwyspu. Skoro jednak mógł pognębić tych, którzy upatrywali w nim potomka demona, nie bez satysfakcji skorzystał z okazji i kazał nakreślić świętym olejem okrąg, choć patriarcha mocno krzywił się na podobne zabobony.

Kiedy katedrę wzniesiono – a zajęło to wiele czasu, jako że żaden demon nie mógł był zaprzęgnięty do pracy przy jej budowie -książę nie opuścił ani jednej mszy w swej nowej świątyni. Rozpierał się tuż przed ołtarzem na tronie o podłokietnikach rzeźbionych w kształt lwów, z upodobaniem zmuszając posłów innych księstw do uczestniczenia w wielogodzinnych modłach. Jego najmłodsza córka, jasnowłosa dziewuszka o imieniu Luana, długo miała wspominać chłopców w bladozłotych szatach – ich śpiew zdawał się ulatywać prosto do nieba – woń kadzidła i migotliwe płomienie świec, które uginały się płynnie pod jej oddechem.

Jednakże pobożność nie ocaliła księcia, kiedy jego młodszy brat Rocco pchnął go sztyletem w krużganku świątyni.

Skryba zastanawiał się, czy córka Servia zapamiętała cokolwiek z tamtych czasów, gdy wraz z matką i braćmi zamknięto ją w klasztorze szarych mniszek. Przeoryszą była tam ciotka obu książąt i rychło miało wyjść na jaw, że hojne nadania Rocca nie pozostały bez odpłaty. Obaj synowie zabitego księcia dziwnym trafem nie doczekali wiosny. Więdli powoli, dręczeni uporczywym kaszlem i nawrotami gorączki. Ich matka, Adalgisa, wkrótce podążyła za nimi, przeklinając Rocca i przysięgając, że nawet po zgonie nie odejdzie i w podksiężycowym świecie będzie czekać, póki Najwyższy nie ześle na bratobójcę kary za jego niezliczone zbrodnie. Jednak żadne klątwy nie odstraszyły śmierci i z całej rodziny pozostała jedynie Luana o oczach ciemnobłękitnych jak dwa górskie stawy. Zanim zakwitły białe róże w ogrodach Palazzo Ducale, ogłoszono ją narzeczoną dziedzica Rocca.

Na dworach Półwyspu mówiono z przekąsem, że książę-mag nie mógł pozostawić bratanicy odłogiem, podobnie jak nie porzuciłby na zmarnowanie winnicy, która rodzi grona słodsze od innych, ani oliwnego sadu obsypanego owocem. Z każdym pokoleniem magia w żyłach potomków Severa i Arachne ulegała rozrzedzeniu, a sam Rocco nie wyróżniał się kunsztem spomiędzy innych czarodziejów. Nic, więc dziwnego, że pragnął, aby chociaż w jego wnuku odrodziła się dawna wspaniałość Brionii.

Jednak owo zamierzone kazirodztwo, choć odrażające ponad wszelkie wyobrażenie i gorsze niż inne zbrodnie Rocca, okazało się w istocie zbawienne, doprowadziło, bowiem do ostatecznej zagłady domu książąt Brionii.


* * *

Dni płynęły jeden po drugim, a Diamante wciąż na darmo usiłował odnaleźć rudowłosą kobietę, która odwiedzała go w środku nocy. Czasami wydawało mu się, że widzi ją w ocienionej nawie katedry albo w mroku krużganku, kiedy dowódca straży, obchodzący o zmierzchu cytadelę, powracał do Rocca z kluczami do wszystkich bram twierdzy. Widział jej oczy w twarzach żon i córek magów, które przybyły na doroczne obchody zwycięstwa w Golfo delle Lacrime, w łagodnym pochyleniu głowy swojej matki, w lękliwym geście, jakim zbierała płaszcz nowa kurtyzana, kiedy sprowadzano ją z miasta przed oblicze księcia.

Z początku obawiał się ojca, ale nieoczekiwanie Rocco nie miał mu za złe zakradania się do kobiecej części cytadeli. Kiedy żołnierze przyprowadzili mu syna przydybanego przez pokojówki księżnej Orgentu w jej prywatnych komnatach, wybuchł jedynie tubalnym śmiechem, który niósł się rozgłośnie po l’Azzurro, Lazurze, najpiękniejszej z sal cytadeli, póki wreszcie nie zamarł pomiędzy kamiennymi gryfami, podtrzymującymi kapitele kolumn.

– Dobrze! – huknął, a kariatydy, przestraszone, wtuliły głowy w ramiona. – Przed jesienią wyprawimy w cytadeli weselisko. A wcześniej – zawiesił znacząco głos – wybierzemy się razem do miasta, jak syn z ojcem powinien, żebyś się, chłopcze, napatrzył na piękność kobiet i oswoił z ich czarem. Nie przystoi, aby syn księcia-maga Brionii wycierał kąty w alkowie tłustej księżnej Orgentu.

Diamante ściągnął wargi, nie ośmieliwszy się odezwać. Wiedział, że przeznaczono mu kuzynkę, bladowłose stworzenie, które czasami z rozkazu ojca strażnicy sprowadzali na uczty z klasztoru o dwa dni drogi na południe od Brionii. Prócz kilku słów tamtego dnia, gdy nakazano im wymienić pierścionki, nie rozmawiali ze sobą ani razu i letnie wesele jawiło mu się jak jakiś odległy sen, który wcale nie musi się spełnić. Na razie pragnął jedynie poznać tajemnicę rudowłosej kobiety, przeczuwał jednak, że w żadnym razie nie powinien się z tym zdradzić przed ojcem.

Rocco szturchnął go jeszcze pobłażliwie w plecy i kazał wyprowadzić. Zaprzątały go przygotowania do obchodów rocznicy zwycięstwa nad Arimaspi i prędko zapomniał o drobnej przewinie syna. Nie przebaczył mu jednak lenistwa w nauce zaklęć i w kilka dni po odjeździe gości przybyłych na uroczystość Diamante znów wepchnięto na noc do izby kar.

– Długo cię nie było.

Chłopiec poderwał głowę, obudzony gwałtownie.

– Mieliśmy święto – usprawiedliwił się, trąc oczy, wciąż piekące od snu. – Z całego Półwyspu zjechali książęta i magowie, aby pokłonić się przed grobem Severa.

Musiał długo spać, bo powietrze wyziębło i zamarło już granie cykad w pałacowych ogrodach. Nieznajoma stała w kącie izby. Jej bladoniebieska suknia nikła w mroku, a włosy wyglądały jak smuga popiołu.

– Niepotrzebnie – powiedziała bardzo cicho. – Ich tam nie ma. Żadnego z nich.

Nie zrozumiał.

– Kogo?

– Arachne i Severa. Nigdy nie odnaleziono ich ciał. Powinieneś o tym wiedzieć.

– Ale przecież… – zaprotestował, bo niejeden raz widział miejsce na dziedzińcu przed katedrą, gdzie pochowano maga wraz z jego ukochaną małżonką, złamawszy zarazem niejeden z książęcych i kościelnych zakazów, nie było bowiem zwyczaju, aby magów grzebać w poświęconej ziemi ani tym bardziej u boku kobiety.

Ten jeden raz patriarcha Brionii postanowił się ugiąć przed władzą księcia-maga, który, oszalały z rozpaczy po stracie obojga rodziców, domagał się, aby ojca pochowano u wejścia do katedry, którą sam wystawił ku większej chwale miasta i Najwyższego. Czas nie sprzyjał jałowym targom, bo magowie i hierofanci, którzy powrócili cało z Golfo delle Lacrime, szeroko roznieśli wiedzę, czego naprawdę dokonał władca Brionii i do czego szykował się przez całe życie. Zresztą ludzie nie potrzebowali napomnień. Nawet w odległych wioskach morze jeszcze przez wiele dni rzucało rybakom pod nogi martwe ciała Arimaspi z grymasem przerażenia zastygłym na twarzach. Na długi czas ucichły wszelkie pogłoski o zbrodniach Severa i nawet w Centocchio, gdzie każdej wiosny rebelianci roili się jak dzikie pszczoły, zapanował krótkotrwały pokój. Stare spory nagle straciły znaczenie i cały Półwysep zastygł nieruchomo, w zdumieniu kontemplując własne ocalenie.

Ciało Severa wydobyto z dna urwiska i w wielkim pochodzie odprowadzono do Brionii. Żałobnicy zatrzymywali się w każdej wsi i w każdym miasteczku, a ludzie wędrowali z najdalszych stron, aby pokłonić się przed swym wybawcą i pożegnać go na ostatniej drodze. Dlatego patriarcha Brionii nie mógł doprawdy odmówić prośbie księcia i Severa pochowano tuż przed portykiem katedry w grobowcu z białego marmuru, pośród nimf, niobe i cyklopów opłakujących jego odejście. Pierworodny księcia własnoręcznie przygotował mauzoleum, a każda rzeźba była w istocie demonem uwięzionym w kamieniu i zaklętym w ludzkim kształcie: z ich oczu nieustannie płynęły łzy, o zmierzchu zaś zawodziły w żałobnym lamencie.

Grobowiec Severa nazwano później jednym z siedmiu cudów Półwyspu, choć złośliwi mówili, że jego stworzenie wyczerpało i tak poślednią moc najstarszego z synów księcia, który wkrótce potem zmarł bezpotomnie, powierzywszy w ostatniej woli tron bratu. Mauzoleum zaś spłonęło w wielkim pożarze wraz z innymi wspaniałościami katedry. Ale posągi przetrwały, ożywione mocą uwięzionych w kamieniu demonów. Poczerniałe od sadzy i nadpalone, nadal płakały nad śmiercią Severa, lecz ich głosy zmieniły się w przerażające jęki, których nie mógł znieść żaden człowiek. W końcu zniesiono je w czeluści pod cytadelą i pokryto gruzowiskiem w najdalszym lochu. Czasami w środku nocy w niskich korytarzach dawało się wychwycić dalekie echo ich szlochów.

Arachne pogrzebano nieopodal męża, tuż przy murze świątyni, co było i tak zaszczytniejsze od zwykłego losu małżonek magów, szczególnie pomawianych o czary. Patriarcha niechętnie przychylił się do próśb księcia i w tym względzie, nalegał jednak, aby księżnę pochowano cichaczem i w nieoznaczonym grobie. Nie zdało się to jednak na wiele. W siedem dni po pochówku ze świeżej jeszcze mogiły wyrósł krzak głogu o długich, giętkich pędach, które popełzły wzdłuż muru katedry aż na dziedziniec, gdzie owinęły się ciasno wokół konnego posągu Severa, wieńczącego mauzoleum. Dziwowano się wielce temu zdarzeniu, ale patriarcha rozkazał ściąć krzew i rzucić jego gałęzie w ogień. W siedem dni później wyrósł na nowo i znów przemierzył całą drogę do posągu księcia. Tym razem wykarczowano go wraz z korzeniami. Na darmo. Wreszcie stało się jasne, że ci, którzy byli złączeni za życia, pragną pozostać razem także po śmierci i książę-mag Brionii nakazał, aby Arachne spoczęła u boku swego małżonka, a patriarcha, chcąc nie chcąc, spełnił jego życzenie. Nie było w tym żadnej tajemnicy, choć obecny grobowiec książęcej pary nie dorównywał wspaniałości dawnego mauzoleum.

– Widziałeś groby – powiedziała powoli rudowłosa kobieta – w których nic nie ma. W Golfo delle Lacrime nie znaleziono ich ciał, wszystko pochłonęło morze. Ale ludzie potrzebują legend, więc pozwolono wam wierzyć, że jest inaczej.

Diamante chwilę zastanawiał się nad jej słowami. Przywykł do oszustw – dwór księcia-maga Brionii nawet dla dziecka nie był nieskomplikowanym miejscem. Nie przypuszczał jednak, że można kłamać w podobnej sprawie.

– Nie pochowano ich w Brionii? – upewnił się jeszcze.

– Ani w żadnym innym miejscu na Półwyspie.

– Przeżyli, więc? – zapytał, tknięty nagłym pragnieniem, aby ta baśń o magu, który samotnie stawił czoło nieprzebranej armii i jego ukochanej, która nie chciała go odstąpić w godzinie śmierci, jedna z najpiękniejszych baśni, jakie znał, miała dobre zakończenie.

Rudowłosa kobieta lekko skłoniła głowę.

– Nie, kochanie. Umarli oboje, choć nie z ręki Arimaspi.

– Opowiesz mi?

Nawet, jeśli opowieść nie miała być prawdziwa, chciał zatrzymać kobietę przy sobie, póki jej słowa nie ukołyszą go do snu.

– To smutna historia – odparła z wahaniem. – Jesteś za mały, aby ci się spodobała.

Urażony, wyprostował się sztywno na sienniku.

– Jestem synem księcia-maga Brionii – rzekł szorstko. – Mam jedenaście lat i jesienią poślubię kobietę, a rzeczy, o których mówisz, są moim dziedzictwem. Rozkazuję ci mówić.

Uśmiechnęła się. Rozbawienie mieszało się na jej twarzy z żalem.

– Jak chcesz, skarbie. Nikt nie jest zbyt młody na smutek.

Jednak milczała jeszcze długo, zanim odezwała się znowu.

– Kiedy wszyscy odeszli – jej głos był cichy jak tchnienie – kiedy nie pozostało już nic prócz żagli Arimaspi na morzu przed nimi, szkarłatnych jak zachodzące słońce i licznych jak krople wody w morzu, Severo po prostu stał i patrzył bez słowa. To było jego marzenie, sen, który od dawna zwidywał mu się pośrodku nocy. I teraz, kiedy wreszcie miał go przed sobą na jawie, nie potrzebował żadnych ksiąg inkantacji ani spisów demonów. Wszystko było jasne i oczywiste, aż wreszcie pierwszy z okrętów wpłynął do zatoki…

Chłopiec bezwiednie zatrzymał oddech. Tej części opowieści nigdy przedtem nie słyszał, bo też nikt nie wiedział, co naprawdę wydarzyło się w Golfo delle Lacrime po tym, jak Severo odesłał innych magów.

– Nigdy wcześniej na Półwyspie nie oglądano podobnej flotylli. Wydawało się, że morze pokryły setki purpurowych klonowych liści. Przodem płynęły małe, zwiadowcze okręty – ich kapitanowie nie mieli argusów ani wszystkowidzących eosów o różowych palcach, więc żeglowali ostrożnie, zewsząd wyglądając niebezpieczeństwa, wiele, bowiem słyszeli o podstępach czarodziejów. Ale skoro zbliżyli się dostatecznie i spostrzegli, że czeka na nich jedynie dwoje ludzi, mężczyzna w płaszczu błękitnym jak morze i kobieta z rozpuszczonymi włosami, ich niepokój przygasł. Być może rozpoznali na opończy barwę czarodziejów -ultramarynę, której wyrobem trudni się tylko jeden ród farbiarzy na Półwyspie i przekazują sobie tajemnicę z ojca na syna. Uznali mimo to, że jeden człowiek, choćby najbardziej potężny, nie powstrzyma armady. A może oczekiwali starcia wielkich armii, setek żołnierzy, obozujących na wybrzeżu, i demonów przyczajonych za każdą skałą. Ponieważ ich nie dostrzegli, pomyśleli, że to tylko pan najbliższego zameczku przybył, bezbronny, układać się z nimi o ocalenie. Jakiekolwiek jeszcze snuliby przypuszczenia, dość, że dali znak dymny, aby okręty śmiało wchodziły do zatoki.

– Skąd wiesz? – spytał, bo nagle wydało mu się podejrzane, że mówi z taką łatwością o rzeczach zakrytych dla innych.

Kobieta położyła palec na ustach.

– Cyt – powiedziała. – Sam pragnąłeś opowieści, więc pozwól teraz wybrzmieć jej do końca. Wejścia do zatoki strzegły dwie skały, nazywane Prefiche, Płaczkami – jeśli spojrzałeś na nie z głębi lądu, przypominały stare kobiety pochylone nad wodą w żałobnym lamencie. Okręty Arimaspi przesuwały się powoli pomiędzy ich zgarbionymi korpusami, a kiedy minął je ostatni z nich, Severo uniósł ramiona i rozpoczął inkantację, w jednej chwili opasując zatokę murem z pyłu, wodnej piany i wichru, aby nikt nie zdołał się wydostać na zewnątrz bez jego zgody. Potem zaś…

Przechyliła głowę i Diamante zobaczył w jej oczach odbicie ognia, choć salamandra drzemała przecież w swojej lampie.

– Są takie wichry – podjęła szeptem – które wybrzuszają żagle okrętów i spopielają je w jednej chwili. Są podwodne skały, które z rykiem unoszą się ku powierzchni i rozrywają kadłuby niczym dziecięce łódki z kory. Są trytony uzbrojone w trójzęby o długim drzewcu, aby dobijać marynarzy, co wypadli za burtę, i harpie, które wyszarpują oczy sterników, i stymfalidy roniące nad pokładem stalowe pióra. Półwysep kryje nieprzebrane mrowie potworów, a wiele z nich przybyło tamtego dnia do Golfo delle Lacrime, posłusznych wezwaniu swego stwórcy. Jednak nie zatrzymały Arimaspi, a wtedy Severo przywołał demony. Spadały ze świstem z nieboskłonu jak kule z ognia i siarki, aż wreszcie nie można było odróżnić wody od płomieni i dymu. Lecz z pokładów okrętów podniósł się obłok mlecznej mgły i pary i Severo zrozumiał, że nie tylko z ludźmi przyjdzie mu stoczyć walkę.

– Niemożliwe! – wykrzyknął chłopiec. – Przecież Arimaspi zabijają czcicieli demonów!

– Być może – zgodziła się. – Jednak musieli oszczędzić, choć jednego, ponieważ w olinowaniu okrętów, w deskach kadłubów i płótnie żagli, ukryto całą armię maridów i ifrytów, geniuszy powietrza, którzy teraz powstali, aby bronić swych panów. Severo uwalniał kolejno swoje demony, sięgając po coraz potężniejszych kerubów i serafów. Tamtych wszakże było bardzo wielu i coraz bardziej zbliżali się do brzegu, mag tymczasem słabł z każdym wypowiedzianym zaklęciem i każdym demonem, który, uwolniony po spełnieniu jego życzeń, unosił się ponad księżyc. Jednak walczył, a słońce przesuwało się po niebie, chociaż nikt nie mógł go zobaczyć poprzez zasłonę z mroku i duchów. Wreszcie o zmierzchu Severo upadł na kolana i jeszcze raz ogarnął wzrokiem wody zatoki. Z okrętów Arimaspi nie pozostało więcej niż dziesiąta część. Większość ich dżinów wygubiono, inne zaś rozpierzchły się w przestrachu. Wciąż jednak było ich wystarczająco wiele, by ruszyć marszem w głąb Półwyspu. Wtedy mag wypowiedział ostatnie zaklęcie i uwolnił najpotężniejszego spomiędzy służących mu demonów, ducha, który nie odstępował go przez ostatnich dwieście lat i był wcielonym ogniem…

Diamante zaczął kręcić się niecierpliwie na sienniku, lecz kobieta milczała uparcie, przesuwając w palcach pasmo włosów.

– I co? – nie wytrzymał w końcu chłopiec, choć przecież wiedział bardzo dobrze, że tamtego dnia żaden z najeźdźców nie postawił stopy na ziemi Półwyspu. – Demon pokonał Arimaspi?

– Demon pokonał Arimaspi – powtórzyła za nim jak echo. – Potem zaś zabił Severa i wreszcie był wolny.

Chłopiec podskoczył jak uderzony rózgą. Nie takiego końca opowieści oczekiwał.

– Jak to? – zapytał z pretensją. – Zamiast uciec z podksiężycowego świata, demon zabił najpotężniejszego z magów? Jego własny demon? Przecież to się nie zdarza.

– Ale zdarzyło się tamtego dnia w Golfo delle Lacrime. Podobnie jak wiele innych rzeczy, które nie miały prawa, nie powinny się zdarzyć.

Coś go tknęło, jakaś nuta w jej głosie.

– A Arachne?

– Rzuciła się ze skały, bo nie chciała żyć dłużej po śmierci męża.

Znów chciał wytknąć jej kłamstwo, lecz życie na dworze ojca nauczyło go ostrożności, więc tylko marszczył brwi, w skupieniu rozważając jej słowa. Nie wierzył w tę historię. Nawet najpospolitsi wioskowi czarodzieje potrafili panować nad własnymi demonami, ci zaś, którzy padli ofiarą swej magii, stawali się po wiek wieków pośmiewiskiem wśród konfratrów. Myśl o tak nędznym końcu Severa napawała go oburzeniem. Nie wiedział jednak, dlaczego kobieta miałaby go oszukać.

– Skąd wiesz? – zapytał po chwili ostrożnie.

– Zastanów się, Diamante – odparła lekko i tym razem na dnie jej głosu czaiła się kpina. – Skąd mogłabym wiedzieć?

Wyczuł, że oczekuje jego odpowiedzi i z góry wie, że nie będzie właściwa. Znał dobrze ten podstępny ton, ojciec używał go często i zwykle zapowiadał szyderstwo i kary. Czekał, więc, nieświadomie wciągając głowę w ramiona. Ona jednak milczała uparcie. Cisza zalegała pomiędzy nimi coraz głębiej, gęsta i ciemna jak oliwa na dnie dzbana, i tylko zza krat, gdzie znużony golem pocierał piętami o nasadę kolumny, dobiegał lekki chrobot.

Chłopiec poddał się pierwszy.

– Ponieważ jesteś naszej krwi?

Uśmiechnęła się do niego jak matka dumna z wyczynu ulubieńca.

– Moją ciotką? – próbował dalej. – Kuzynką?

Odkąd skończył dwa lata, kazano mu się uczyć genealogii, ale w żaden sposób nie potrafił zgadnąć, kim jest nieznajoma. Wprawdzie prawdziwa, nieskażona krew Severa płynęła wyłącznie w żyłach książąt Brionii, ale ci przez ostatnie dwa wieki rozrodzili się bujnie i skoligacili z większością panujących rodzin – jeśli chcieli któremuś z podległych władców okazać szczególną łaskawość, posyłali mu za żonę córkę lub inną krewniaczkę w stosownym wieku. Nikt nie śmiał odmówić. Panowie Brionii okrutnie mścili zniewagi.

Ona jednak potrząsnęła tylko głową i uczyniła krok ku kracie zamykającej wyjście.

– Dobranoc, kochanie. Czas spać. Zrozumiał, że nadmierna ciekawość ją uraziła.

– Zostań dłużej – poprosił. – Opowiedz mi coś jeszcze.

Zawahała się.

– O czym?

Gorączkowo szukał czegoś, co jej nie rozdrażni.

– Czy była już kiedyś wojna podobna tamtej z Arimaspi?

– Nie – odpowiedziała natychmiast. – Ale będzie, kiedy powrócą synowie Sirocco.

Zmroziła go łatwość, z jaką wypowiedziała imię przeklętej stregi, ciekawość jednak wnet wyparła strach. Nigdy nie słyszał o potomkach Sirocco.

– Skąd powrócą?

– Z południa i zachodu – odparła śpiewnie – wschodu i północy. Z morza i lądu, z kamienia i ognia. A teraz śnij, kochanie. Śnij.

Powieki zaczęły mu opadać jak zaczarowane. Zanim usnął, zobaczył jeszcze, że metalowe kraty rozwiewają się przed nią jak dym.


Wbrew temu, co powiadają, Rocco nie był okrutniejszy ani bardziej krwiożerczy od innych książąt swego rodu. Zrodzony późno, w jesieni życia ojca, od pierwszych dni wydawał się wątły i chorowity. Nie poświęcano mu, więc wiele uwagi, licząc, że zemrze przedwcześnie, jak się czasami zdarzało nawet w rodach magów, jeśli żywotne siły ojca rozproszyły się pomiędzy wielu synów. Każdy z czarnoksiężników musiał, bowiem stawić czoło nierozwiązywalnemu w istocie dylematowi – czy spłodzić jednego dziedzica, przekazując mu wszelkie moce, które przypadały przyszłemu pokoleniu, czy też pozwolić żyć wielu synom, słabszym wprawdzie, lecz bezpieczniejszym na wypadek wojny czy zarazy. Lękając się, aby tron Brionii nie został bez spadkobierców i nie wpadł w ręce dalszych krewnych, ojciec Rocca wybrał tę drugą ścieżkę i jego żona wydała kolejno na świat trzech chłopców. Wszyscy wyrośli zdrowo, rokując wielkie nadzieje i ciesząc się miłością poddanych, którzy w harmonii książęcej rodziny widzieli odbicie własnego szczęścia. Potem jednak, podczas wojny z piratami z Centoccbio, dwóch książąt wpadło w zasadzkę: powieszono ich na rejach, następnie zaś strącono w morze z kamieniami uwiązanymi do piersi, aby nigdy nie wydobyli się z otchłani.

Zrozpaczony ojciec okrutnie pomścił ich śmierć, spuszczając demony na nadmorskie wioski, które od dawna sprzyjały buntownikom, nie zdołał jednak zamknąć ust tym, którzy szeptali, że oto dziedzictwo Sepera osłabło widać niezmiernie, skoro niemal wyszkoleni magowie pozwalają się pochwycić i potopić jak kocięta. Ze zranionej dumy i gniewu po stracie dzieci książę uczynił rzecz niebywałą i szaloną – stojąc tuż nad grobem i czerpiąc z resztek swojej mocy, spłodził jeszcze jednego syna, Rocca. Ów wysiłek podkopał jego siły tak dalece, że odszedł kilka miesięcy później, przed śmiercią przekazując trud rządów w ręce dworskich hierofantów, jako że nawet starszy z jego synów nie osiągnął jeszcze stosownego wieku, aby panować nad całym krajem.

Aby zrozumieć, kim był Rocco, należy nieustannie pamiętać, że dorastał w czasie zamętu, który nazwano potem l'Anni della Tristezza, Latami Smutku, kiedy na tronie Brionii nie zasiadał żaden władca, a hierofanci niczym zdziczałe psy wyrywali sobie ochłapy władzy. Krewni obu chłopców, oburzeni niezmiernie, że zmarły książę nie wezwał nikogo z nich na pomoc i nie naznaczył regentem na czas małoletniości dziedzica, odsunęli się od nich i zaczęli snuć plany, jak na własną rękę wykorzystać niespodziewaną słabość miasta, które dotychczas władało całym Półwyspem. Prowincje jedna po drugiej odmawiały płacenia trybutu i wysyłania żołnierzy do armii Brionii, naciskane zaś, groziły otwartym buntem. Skoro zabrakło księcia-maga, inni władcy nie przybywali już do cytadeli, by pokłonić się przed najwyższym panem Półwyspu i poprzysiąc mu lojalność oraz pomoc. Hierofanci spoglądali na to bezradnie; żaden z nich nie był wystarczająco silny, by narzucić swoją wolę zbuntowanym, a choćby na krótko nie potrafili zjednoczyć sił. Chcąc wywrzeć jak największy wpływ na pozostałych, toczyli w dusznych korytarzach swoje nieustanne intrygi i wojenki, zupełnie jakby poza cytadelą nie istniał żaden świat.

Nic, więc dziwnego, że nikt nie zadbał o edukację chłopca, którego powszechnie uważano za słabeusza niezdatnego do magii i panowania. Jego brata natomiast nieustannie otaczano przepychem, który w istocie był tylko zasłoną, mającą ukryć nadzór i ubezwłasnowolnienie. Czujnie dobierano mu towarzyszy, najczęściej spomiędzy szarych mnichów, którzy wyrzekają się wszelkiej magii i nie uczestniczą w sprawach czarodziejów, nie mogą, więc okazać się lojalnymi sprzymierzeńcami. Ponieważ pod ich wpływem książę zwrócił się ku sprawom duchowym, nie tylko nie karcono go za owo niecodzienne zainteresowanie, ale wręcz podsycano w nim pobożność stosowną bardziej u mnicha niźli księcia-maga. Zamiast szkolić go w sztuce czarodziejów, zachęcano młodego władcę, by spędzał długie godziny w świątyni, rozmyślając o bogobojnych sprawach, podczas gdy hierofanci rządzili krajem, dzieląc go i łupiąc wedle własnego uznania. Na koniec zaś wybrano mu małżonkę z odległego Orvieto. Wprawdzie pochodziła z rodu o nieposzlakowanej opinii, bogatego w magię, lecz była zbyt młoda i przerażona zaszczytem, który na nią spadł, aby mogła mu naprawdę posłużyć pomocą.

Rocca wszakże pozostawiono samemu sobie. Pozwalano, by włóczył się bezczynnie po korytarzach, zaglądał do pracowni magów, nasłuchiwał ich mamrotań nad wnętrznościami koźlęcia i pomniejszych zaklęć, aż przestraszony chłopiec zmienił się w chudego wyrostka, który trzymał się blisko ścian i nigdy nie podnosił oczu. Zagadnięty, starał się prosto unosić głowę, która zwykle opadała mu na ramię – pozostałość po nieostrożnej piastunce, która upuściła niemowlę na kamienną posadzkę, przez co wątłe kości uległy zniekształceniu na zawsze – i wygłaszał bełkotliwą, niezrozumiałą odpowiedź. Każdej zimy zapadał na zdrowiu i aż do wiosny zanosił się kaszlem, który zdawał się rozrywać jego wynędzniałą postać. Każdej też jesieni hierofanci oczekiwali, że kolejna choroba go zabije. I właśnie, dlatego litościwie pozwolono mu żyć, nie chcąc wyręczać natury w tym, co nieuniknione.

Skoro jednak wkroczył w wiek męski i bez uszczerbku na honorze rodu nie dało się go dłużej pozostawiać bez małżonki, hierofanci wyszukali mu oblubienicę, czyniąc to w sposób pełen zarazem kpiny i okrucieństwa. Benedetta była córką jednego z górskich magów, usadowionego w swej wieży z szarego granitu tuż poniżej Passo dei Lupi. Prócz długich, pszennozłotych warkoczy nie wniosła mężowi w posagu nic, ani bogactwa, ani wiedzy, ani cennych sojuszy. Przybyła do Brionii z dwoma kuframi, w których mieścił się cały jej dobytek, i księgą przestarzałych zaklęć, którą wręczył jej przejęty wspaniałą parantelą ojciec. Ściskała ów kodeks w rękach przez całą długą drogę – stanowił całe jej dziedzictwo – lecz hierofanci zabrali go pierwszego dnia, a potem zaśmiewali się na weselnej uczcie, odczytując zaklęcia i nieuczone zapiski jej ojca, który na darmo usiłował przywoływać wymienione w księdze demony.

Kiedy uczta dobiegła kresu, wśród toastów i sprośnych żartów poprowadzono przelęknionych młodych ku alkowie. Zwykle czynił to ojciec oblubieńca, lecz skoro jego zabrakło, wszyscy hierofanci czuli się w obowiązku sprawdzić, czy właściwie rozścielono loże i czy poduszki są dość miękkie, by nie urazić delikatnej skóry księżniczki. Z kielichami wina w ręku zachęcali Rocca, by się dobrze sprawił w łożnicy, i głośno wychwalali urodę panny młodej, kiedy się w końcu przed nimi obnażyła. Nie odstąpili też od loża, gdy Rocco spełniał swój mężowski obowiązek, głośno komentując jego poczynania i zachęcając do wzmożenia wysiłków. Właśnie tamtej nocy, nie panując zupełnie nad swym nasieniem, Rocco spłodził jedynego syna i dziedzica, nieświadomie i bez rozmysłu wlewając w niego całą moc, jaka na ten cel została przeznaczona.

O tym wszystkim należy pamiętać, jeśli chce się zrozumieć, kim był Rocco.

Starucha zdawała się czuć dzisiaj lepiej. Zanim zapadła w drzemkę, dyktowała dobrą chwilę, za nic mając nerwowe pochrząkiwania skryby, który z najwyższą niechęcią spisywał jej wynurzenia o księciu-magu Brionii. Nie śmiał jej jednak skarcić, bo opiekunka przeoryszy, która nieodmiennie towarzyszyła im w tych spotkaniach przycupnięta na niskim stołku w kącie komnaty, nie spuszczała z nich oczu. Widać zbudowana tym przykładem pokory i miłosierdzia, bo przecież mowa była o Roccu, mordercy ojca Luany, człowieku, który nadto wystawił na straszliwe niebezpieczeństwo jej nieśmiertelną duszę, pełnym aprobaty skinieniem kwitowała każde słowo przeoryszy. Skryba był pewien, że gdyby tylko mogła, zaglądałaby mu przez ramię, czy nie uronił choćby jednej litery.

Zacisnął zęby, aby powstrzymać pełen satysfakcji uśmiech. Na szczęście słabość i ułomność natury kobiet nie pozwalała wystawiać ich na pokusy, niesione przez znaki pisma – w tym względzie mnisi i czarnoksiężnicy byli całkowicie zgodni – on zaś stworzy dzieło swojego życia, żywot świątobliwej niewiasty, która podeptała łby demonów i cisnęła je w ogień. I nie przeszkodzą mu w tym żadne przedśmiertne mamrotania konającej mniszki.

Szarpnął ją za ramię. Czas płynął nieubłaganie i z każdym dniem była coraz bliżej śmierci, musiała, więc mówić, musiała dokończyć tę historię chociażby po to, by wiedział, co w przyszłości przemilczeć i zmienić, aby tym lepiej służyło zbożnemu dziełu.

Przeorysza wzdrygnęła się i obronnym gestem, na oślep, zacisnęła palce na zawieszonej u pasa perle. Wedle legendy ów klejnot powstał z łez jej matki, która, uwięziona w klasztorze z rozkazu Rocca i zmuszona patrzeć na powolne konanie synów, modliła się, błagając Pana, aby ocalił, chociaż ostatnie z jej dzieci. Przeczuwając rychły zgon, księżna podarowała klejnot córce, aby odtąd ów znak Najwyższego chronił ją i podtrzymywał w wierze.

Z namysłem przygryzł wargę. Tak, tę historię mógł zapisać – oto owoc miłości matczynej przeistacza się w mistyczny wizerunek doskonałości i wiary, który towarzyszył opatce w dniach zwątpienia i rozjaśniał mrok, odstraszając potwory. Mówiono, że Luana nic więcej nie wyniosła z gorzejącej cytadeli. Niespełna dziesięcioletnia, przeszła przez dziedziniec wśród płomieni i demonów, które odstręczał cudowny blask bijący z perły. Potem zaś, wciąż ściskając klejnot w dłoni, wkroczyła w ciemny owal portalu świątyni, na zawsze pozostawiając za sobą dawne życie. Była to pobożna opowieść, pełna budującej nauki. Niewątpliwie należało ją zapisać.

– Zostawcie ją, panie. – Opiekunka położyła mu rękę na ramieniu. – Jest znużona i coraz częściej osuwa się w sen.

Syknął ze złości, że ośmieliła się przemówić niepytana i, co więcej, dotknąć nieczystą dłonią konsekrowanego mnicha. Rozpoznawał w niej prostą istotę, służkę z najniższego chóru, jakąś chłopską córkę albo sierotę przygarniętą do klasztoru z litości, bez żadnego posagu i zawczasu przeznaczoną do posługi, która mogła nie pojmować, że przystoi jej posłuszeństwo oraz milczenie, szczególnie w obliczu czcigodniejszych od niej i bardziej zasłużonych w wierze. Ignorancja jednak nie usprawiedliwiała występku. We własnym klasztorze rad byłby ją kazał obić rózgą aż do pierwszej krwi. Ale w Brionii życie było odległe od prostych, dobrych obyczajów z Costa dei Gabbiani, a świątobliwa Luana dziwnie gustowała w obecności prostaczków i, dopóki przeorysza żyła, musiał cierpieć obecność jej opiekunki.

Zapewne wyczuwszy jego zakłopotanie, mniszka ośmieliła się na więcej.

– Pozwólcie jej śnić – powiedziała cicho. – Wtedy jest szczęśliwa. Wy także wydajecie się znużeni, przyda się wam chwila wytchnienia.

Współczucie rozgniewało go jeszcze bardziej. Odtrącił jej dłoń z taką gwałtownością, że kobieta zatoczyła się i upadłaby, gdyby nie przytrzymała się gzymsu przy kominie.

– Precz – wysyczał przez zęby. – Nie prowokuj mnie, kreaturo, abym własną ręką nie nauczył cię pokory, skoro inni zaniedbali twoje wychowanie. I nie broń mi przystępu do starej, bo ona wkrótce zdechnie, ty zaś zostaniesz w klasztorze, na łasce tych, którzy przyjdą po niej, a uwierz mi, że oni nie będą pobłażali krnąbrności. Zanim jednak tak się stanie, muszę usłyszeć, co ta wywłoka może mi opowiedzieć o upadku domu Brionii i demonach, które ją sprowadziły…

Jakiś ruch, pochwycony kącikiem oka, przykuł jego uwagę i zamącił słowa. Odwrócił się i dostrzegł, że przeorysza rozbudziła się zupełnie. Sztywno wyprostowana, wbijała w niego spojrzenie niewidzących oczu. Policzki miała blade jak pergamin, dłonie spoczywały nieruchomo na podołku, zaciśnięte wokół perły, lecz był pewien, że usłyszała każde słowo.

Poczuł nieprzyjemną suchość w ustach, ale opanował się prędko. Ostatecznie dobrze, że stara strega usłyszała przed śmiercią kilka słów prawdy. Nic mu nie mogła zrobić.

Wtedy Luana przemówiła wysokim, świetnie ustawionym głosem, zupełnie niepodobnym do jej codziennego mamrotania.

– Chcesz usłyszeć o upadku domu Brionii, mnichu? Czy jesteś jednak pewien, że zniesiesz wiedzę o demonach, które nie czają się w ciemności, niezdolne postawić stopę na poświęconym gruncie, ale śmiało stają przed tobą w koronie z płomieni, a ich spojrzenie jest władne spopielić twoją nieśmiertelną duszę? Czy naprawdę pragniesz stawić im czoło i sprawdzić, jaką osłoną okaże się twoja wiara?

Już pierwsze słowa sprawiły, że poczuł się jak zarośnięty, bosonogi rybak, znienacka postawiony przed obliczem wielkiej pani i oskarżony o kradzież kolorowego świecidełka z jej ogrodu. A ona naprawdę była wielką panią, zrodzoną i ukształtowaną do władzy, wychowaną w cytadeli, którą uważano niegdyś za centralny punkt świata, początek i koniec wszelkich dróg i baśni. Kiedy wszyscy inni uciekli z Brionii, zostawiając za plecami dymiące zgliszcza cytadeli, samotnie przetrwała w miejscu grozy, choć była nieomal dzieckiem, zda się, niezdolnym przewodzić innym. Kobiety jednak przybywały do niej na długo przed tym, jak mnisi pobłogosławili jej święte powołanie. Oddawały się w opiekę pustelnicy z briońskiej katedry nie dlatego, że widziały jej nabożność i osobliwe cuda, którymi broniła się przed zakusami demonów. Nie, dla nich była po prostu księżniczką, która nie odstąpiła swoich poddanych w godzinie trwogi. Świątobliwość nie miała żadnego znaczenia. Gdyby poślubiła któregoś z czarnoksiężników, którzy ubiegali się o jej rękę, i naznaczyła go władcą, ludzie Brionii również ulegliby jej woli.

Zrozumiał nagle, że dopiero ze śmiercią Luany tamten świat naprawdę zniknie i zatrze się w ludzkiej pamięci. Póki żyła, istnieli też magowie, ich czary i demony formowane w kształty zwierząt oraz roślin, ich bale i gonitwy za łabędziami, które, pochwycone, przemieniały się w dziewczyny, ich pieśni, upajające jak wino, gobeliny, w których zapisano przyszłość, i krople krwi, przemawiające ludzkim głosem. W pamięci Luany wszystko to było rzeczywiste i tak wyraźne, jakby wydarzyło się zaledwie wczoraj.

Myśli kolejno pojawiały się w jego umyśle, jedna boleśniejsza od drugiej, ale stał jak oniemiały, nie mając dość odwagi, by odpowiedzieć. Choć poruszał wargami, słowa nie chciały opuścić jego ust. Być może również była to jakaś sztuczka czarodziejów, której nauczyła się we wczesnej młodości. Nie wiedział.

– Dobrze, więc. – Luana uśmiechnęła się szybkim, wąskim uśmiechem, który był jak błysk dobywanego noża. – Słuchaj, mnichu, jak książęta Brionii doprowadzili do swojej zguby. Nie uroń ani słowa.


* * *

Rocca oskarżano o wiele zbrodni i większość z nich popełnił naprawdę. Nie był jednak głupcem i rychło spostrzegł, że lęk Diamante przez nocnym zamknięciem znacząco zelżał. Zrazu przypisał to dorastaniu syna i ucieszył się nawet, bo mazgajowatość potomka od dawna przyprawiała go o niepokój. Po namyśle jednak odrzucił tę myśl, albowiem we wszystkich innych rzeczach chłopiec pozostał równie nieporadny i tchórzliwy, jak przedtem. Postanowił, zatem sprawdzić, co też się kryło za tą dziwną sprawą, i wypytać golema.

Potwór, stworzony do zgoła prostszych zadań, z trudem usiłował podołać badaniu. Stękając i chrzęszcząc niezmiernie – jego z grubsza tylko obrobione gardło nie skłaniało do długich opowieści – wyrzucił z siebie mętną historię o kobiecie, która odwiedza chłopca w nocy i opowiada mu baśnie. Rocco, nie pojmując, jak to możliwe, że monstrum nie usłuchało rozkazu stwórcy i nie odegnało intruza, odesłał je do miejsca kaźni. Ale nawet smagany ognistym biczem, golem zaklinał się, że nikomu nie pozwolił wejść do celi Diamante, choć nie potrafił też wytłumaczyć, jakim sposobem znalazła się tam nieznajoma. Najwyraźniej nie umiał w pełni ogarnąć tego osobliwego zjawiska, co zresztą nie było dziwne, zważywszy, że uczyniono go dla jednego celu, a nie było nim rozwiązywanie zagadek.

Zafrapowany i nieodmiennie podejrzliwy, Rocco sam postanowił rozwikłać tajemnicę. Rychło nadarzyła się okazja. Własnoręcznie zamknął syna w sekretnej komnacie i odszedł, udając wielkie zagniewanie z powodu jego nieuctwa. Odczekał w głębi korytarza, aż Diamante uspokoi się nieco – jego łkania ucichły zdumiewająco szybko – po czym okręcił się płaszczem i przysiadł na marmurowej ławeczce w zagłębieniu muru. Dobył z sakwy ulubioną salamandrę, zamkniętą w kształcie maleńkiej mosiężnej lampki, i delikatnie umieścił ją pośrodku fryzu zdobiącego ścianę. Był to jeden z jego pierwszych służebnych demonów, schwytany jeszcze przed zamachem, który kosztował życie jego brata i wszystkich briońskich hierofantów. Nie miał zbyt wiele mocy, ale w czasach, gdy Rocco nieustannie obawiał się zabójców, zwykł nocami stawiać go na straży przed wejściem do swojej komnaty. Lampa, przeważnie uśpiona, rozjarzała się jasnym światłem, kiedy ktoś do niej podchodził. Rocco wprawdzie był pewien, że nie zdoła pokonać siepaczy rady, chciał jednak być przytomny i spojrzeć im w twarz, kiedy nadejdą.

Tej nocy wszakże salamandra zawiodła. Książę usnął, znużony czuwaniem i ukołysany monotonnym szelestem łusek strażniczych demonów, które przemierzały ściany pod postacią kekropsów, potworów o wężowych splotach i ludzkich głowach. Nic go nie ostrzegło. Ani syk węża, ani pulsowanie mosiężnego ciała salamandry, ani nawet odgłos kroków.

Ocknął się sam, czując na twarzy powiew lodowatego powietrza. Zamrugał, aby odpędzić resztki snu, i dopiero po chwili zorientował się, że słyszy w oddali echo dwóch głosów. Jeden znał bardzo dobrze, należał do jego niemądrego potomka, kobiety jednak nie potrafił rozpoznać. Dał znak i kekropsi ruszyli przodem poprzez mrok, badając wężowymi odnóżami każdą piędź ziemi. Minęli zastygłego w bezruchu golema i popełzli dalej, ale nie udało się im zaskoczyć nieznajomej.

Kiedy stanęli pod kratą, w izbie kar nie było nikogo, oprócz chłopca, który siedział na skraju posłania, obejmując ramionami kolana. Rocco z bezsilną wściekłością wpił ręce w żelazne pręty. Był gotów przysiąc, że jeszcze przed chwilą ją słyszał, mimo to zdołała mu się wymknąć. Nie zgadywał nawet, jak mogła tego dokonać, ale sama możliwość, że obca kobieta wędruje w ciemności, niezauważona, korytarzami cytadeli, napełniała go złością i grozą.

Jego syn czekał ze spuszczoną głową, lekko poruszając wargami. Wsłuchawszy się uważniej w jego szept, mag wychwycił strzępy inkantacji. Wiedział jednak doskonale, że przed chwilą chłopiec był pochłonięty czymś zupełnie innym.

– Gdzie ona jest, Diamante? – rzucił ostro. – Gdzie się ukryła?

Chłopiec potrząsnął głową i bezradnie rozłożył ręce.

Ta nieudolna próba oszustwa rozsierdziła ojca jeszcze bardziej.

– Przestań kłamać!

Kekropsi odskoczyli w mrok, przerażeni. Wprawdzie Rocco nie zdołałby mocno ich uszkodzić, ale w złości mógł im zadać ból na wiele sposobów.

Chłopiec spoglądał na ojca szeroko rozwartymi oczami. Salamandra Rocca przybiegła ku nim po gzymsie, pulsując czerwonym światłem, które zdawało się odbijać furię czarnoksiężnika. Latarenka na ścianie także ocknęła się, obudzona blaskiem bliźniaczego demona, lecz jarzyła się najlżejszą poświatą. Była jedynie słabym monstrum, jakich tysiące od wieków służyły w cytadeli Brionii, ale nawet ona rozumiała, że w podobnych chwilach nie należy ściągać na siebie uwagi maga.

– Nie kłam, nicponiu – wycedził przez zęby Rocco. – Słyszałem ją bardzo dobrze.

– Tu nic nie ma. – Diamante powiódł dłonią po pustej komnacie. – Możesz sprawdzić, ojcze.

Po raz pierwszy chłopiec spróbował stawić mu czoło i ów dziecięcy sprzeciw nieomal napełnił Rocca zadowoleniem. Zaraz jednak wydało mu się, że na bladej twarzy Diamante dostrzega szybki, chytry uśmieszek. Najwyraźniej nie tylko kłamał, ale też rozkoszował się własnym sprytem.

Mag zagryzł zęby. Nie musiał sprawdzać, aby wiedzieć, że kobiety nie ma w komnacie. Nie pozostawiono tu żadnych gobelinów, skrywających tajemne przejścia, magicznego kominka ani dywanów, w które wpleciono latające demony. Rocco osobiście dopilnował zaklęć, którymi wzmocniono kraty i obłożono kamienie. Wciąż nie rozumiał, jak zwyczajna kobieta mogła je ominąć, ale był pewien, że nie ma jej w środku.

Uczynił nieznaczny gest i golem z niezdarnym pośpiechem rozsunął kraty. Chłopiec wstał, zadzierając brodę z udawaną hardością.

– Kim ona jest? – zapytał na pozór obojętnie Rocco.

– Nie wiem, o czym mówisz, ojcze.

Odpowiedź była gładka i w oczywisty sposób nieprawdziwa. Nie zmieniając wyrazu twarzy, Rocco uderzył chłopca na odlew tak mocno, że ten poleciał trzy kroki w tył i osunął się po ścianie.

– Drażnisz mnie, Diamante. Nie rób tego więcej – powiedział lekko, po czym dał znak kekropsom.

Monstra przybliżyły się pospiesznie. Wiedziały dobrze, co teraz nastąpi, więc żadne nie chciało zostać w tyle, ale Rocco pochylił się szybko i na chybił trafił złapał jedno z nich.

– Nie! – wykrzyknął chłopiec. – Ojcze, proszę, nie!

Ale potwory już pochwyciły go wężowymi ramionami i unieruchomiły, wciskając mu twarz w chłodne kamienie. Wrzasnął przeraźliwie, kiedy ojciec zadał pierwszy cios. Kekrops również piszczał cienko, lecz nie ośmielał się wyrywać z uścisku maga, a jego wężowe sploty raz po raz spadały na plecy chłopca. Wkrótce ich parzydełka otwarły się, wydzielając trującą ślinę, która raniła po równo chłopca i potwora, bo jego podrażniona uderzeniami skóra zaczęła także pękać i ronić łuski. Wreszcie zmęczony Rocco opuścił ramię, dysząc z ciężka. Zmasakrowany potwór zwinął się w ciasny kłębek i odtoczył w mrok. Z jego oczu płynęły łzy, fioletowe jak krew mątwy.

– Nie śmiej mnie dłużej zwodzić, synu – rzekł mag, posapując przez nos. – Kimkolwiek jest ta kobieta, nie ochroni cię przed moim gniewem.

Potwory odwróciły chłopca twarzą do ojca. Diamante był brudny i opuchnięty od płaczu. Z poranionych pleców spływała krew.

– Nie wiem, kim jest. – Unikał wzroku maga. – Naprawdę nie wiem.

Rocco uśmiechnął się chłodno.

– Lecz przyznajesz, że jakaś kobieta istnieje?

Chłopczyk skinął głową.

– Ale nie wyjawiła mi imienia i nigdy nie widziałem jej w cytadeli.

Potwory, które go podtrzymywały, z napięciem śledziły każde słowo. Los dziecka był im obojętny, ale również miały nadzieję, że chłosta się już skończyła. Stworzono je na skrytobójców i mogły w każdej chwili skręcić mu kark wężowymi ramionami, lecz sposób, w jaki Rocco ich używał, sprawiał im ból.

– Czego od ciebie chciała?

Diamante patrzył na niego, jakby nie rozumiał pytania.

– Opowiadała mi tylko historie. Nic więcej.

– Jakie historie?

– Różne. – Wzruszył ramionami, ale z twarzy ojca odgadł zaraz, że nie jest to właściwa odpowiedź. – O dawnych czasach -dodał pospiesznie. – O tym, jak Severo stworzył Testa di Cavallo, a Arachne utkała gobelin…

Mag lekceważąco machnął dłonią. Nie interesowały go baśnie, lecz podejrzewał, że w całej sprawie kryło się znacznie więcej. Przymrużył oczy.

– A co ty jej opowiadałeś? Wypytywała cię o ojca, czyż nie? I ty jej wszystko opowiedziałeś w zamian za kilka baśni, nieprawdaż?

Diamante potrząsnął przecząco głową.

– Wcale nie pytała. I nic jej nie mówiłem.

– Naprawdę chcesz, abym uwierzył, że przychodziła tutaj wyłącznie z dobroci serca?

Chłopiec milczał.

– Diamante – mag przybliżył się do niego – ta kobieta przeszła niepostrzeżenie obok golema i wywiodła w pole kekropsów, którzy strzegli korytarzy. Nie mów mi, więc, że to jakaś babina z miasta, która w środku nocy opowiada baśnie dzieciom. Ktoś ją tu przysłał. Jakiś mag wystarczająco silny, aby sforsować moje zabezpieczenia. Być może w korytarzach cytadeli krąży teraz zabójca, więc nie czas na dziecięce dąsy i fochy. Chcę, żebyś mi wyjawił wszystko, co o niej wiesz i czego się domyślasz. Natychmiast.

Chłopiec wyprostował się, a kekropsi zaszeleścili łuskami po murze, ostrożnie dopasowując się do nowej pozycji. Ich twarzyczki przybrały nadąsany wyraz. Potwory nie lubiły tych dziwnych gier maga. Oczywiście były mu posłuszne i nie zamierzały zmiażdżyć wątłych kości jego potomka, ale utrzymywanie go dość mocno, by nie uciekł, i wystarczająco delikatnie, by go nie uszkodzić, nastręczało im niemało wysiłku.

– Jest naszej krwi – wyznał cicho chłopiec.

Mag roześmiał się cierpko.

– Połowa książęcych rodzin pochodzi z tego samego pnia, ci zaś, którzy przez ostatnie dwa wieki nie spokrewnili się z naszym rodem, również klną się na wszystkie świętości, że pochodzą od Severa. Można by pomyśleć, że jego bękarty były liczniejsze od armii Arimaspi. Powiedz mi, jak otworzyła kraty, jeśli nie chcesz spędzić reszty życia w ciemnicy wraz z kekropsami.

Diamante załkał cicho – spomiędzy wszystkich potworów najbardziej obawiał się milczących, wężowatych stworów – lecz zaraz umilkł pod karcącym wzrokiem ojca.

– Nie otworzyła ich. Zmieniła je w dym i po prostu wyszła stąd, jakby ich w ogóle nie było.

Rocco z zamachu uderzył chłopca w twarz.

– Czasami sądzę, że jesteś zbyt tępy, aby być moim synem. I tak ją odnajdę, a ty powiesz mi, gdzie jej szukać. Żadna kobieta nie ukryje się przede mną w tym miejscu.

Chłopiec wzdrygnął się, choć tym razem nie ze strachu. Rocco miał rację, żadna żywa kobieta nie znała cytadeli lepiej niż jej pan. Książę-mag nawet własnej małżonki nie wprowadził w sekrety podziemnych lochów, korytarzy, które wiły się jak serpentyny i opadały w ukryte sztolnie, przejść najeżonych pułapkami i prowadzących poza granice miasta, aby w razie potrzeby władca wraz z rodziną zmylił pogoń i bezpiecznie wymknął się z twierdzy. Tylko jedna kobieta mogła go przechytrzyć. Ostatecznie była towarzyszką największego z magów Półwyspu i spędziła w tym miejscu dwieście lat.

– Ojcze, ona nie jest prawdziwa! – wykrzyknął Diamante, zdumiony własnym odkryciem.

Mag uczynił gest, jakby chciał go znów uderzyć, ale powstrzymał się w porę.

– Ona cię zdradzi, synu – powiedział Rocco, a politowanie w jego głosie zabolało chłopca bardziej niż wcześniejsza wściekłość. – Kiedy oddam ją w ręce potworów, będzie wić się i błagać o litość. Uczyni wszystko, aby uzyskać moją łaskę. Wszystko, synu, choćby to miało oznaczać twoją śmierć. Pozwolę ci zastanowić się nad tym aż do świtu, lecz nie wódź mnie dłużej na pokuszenie.

Potwory odczekały, aż kroki księcia ścichną w oddali, po czym ułożyły się wygodniej, wykorzystując każdą szczelinę i nierówność muru. Potrafiły bez wysiłku poskromić dorosłego mężczyznę, więc chłopiec nie był dla nich żadnym przeciwnikiem. Syczały jeszcze trochę i wodziły po jego skórze rozdwojonymi językami, a w końcu znieruchomiały, uśpione chłodem kamieni.

Dopiero wtedy chłopiec otworzył oczy. Poranione plecy bolały go niezmiernie, ale jeszcze bardziej doskwierał mu dotyk łuskowatych ramion na skórze. Starał się, więc stać nieruchomo, by nie zaniepokoić monstrów, a jednocześnie, mimo zmęczenia, bał się usnąć. Wątpił, czy nieznajoma się pojawi i zdoła go wybawić z pęt kekropsów. Ale tuż przed świtem, kiedy obrazy zaczynały się rozmywać przed jego oczami, ośmielił się w końcu wypowiedzieć jej imię:

– Arachne…

Wynurzyła się ze ściany jak obłok mgły, bezszelestnie, bez najmniejszego ostrzeżenia. Uśmiechnęła się do Diamante, kładąc palec na wargach. Jej suknia falowała, poruszana nieistniejącym wichrem.

– Jednak się domyśliłeś – powiedziała cicho. – Sądziłam, że zajmie ci to więcej czasu.

– Czego ode mnie chcesz? – zapytał zmartwiałymi wargami.

Nigdy wcześniej nie widział zbłąkanego ducha. Mnisi utrzymywali, że dusze po śmierci zmierzają do Najwyższego, unoszone jego łaską przez kolejne kręgi nieba, póki nie roztopią się w jego miłości. Oczywiście istniały też dusze zbrodniarzy, które nigdy nie mogły ulecieć z podksiężycowego świata, te jednak strącano w otchłań, pomiędzy złe duchy, skąd nadaremnie wołały miłosierdzia. Jedynie stare kobiety opowiadały baśnie o przeklętych upiorach, które błąkają się wśród żywych, póki nie odprawią pokuty lub nie ukarzą tych, co je skrzywdzili. Zwykle były podstępne i okrutne, dlatego w najdłuższą z zimowych nocy w rybackich wsiach utaczano kilka kropli krwi, aby je przebłagać.

– Wypowiedziałeś moje imię, więc jestem.

Jeden z kekropsów zasyczał tuż przy oku chłopca. Diamante stężał, bo potwory w każdej chwili mogły wezwać jego ojca. Arachne uśmiechnęła się tylko znowu i, nucąc jakąś melodię, podeszła kilka kroków. Monstrum zakołysało się ospale i skłoniło głowę, na nowo zapadając w drzemkę.

– Czy on cię nie widział? – zdumiał się chłopiec.

– Rozpoznał mnie bardzo dobrze. – Arachne zbliżyła się jeszcze bardziej i zanurzyła palce w wężowych splotach.

Diamante wyczuł, jak ciała potworów rozluźniają się i miękną. Kekropsi wciąż byli tuż obok, słyszał cichutki szelest łusek, pełznących po kamieniach, ale teraz mógł usiąść. Nie wiedział, jak to możliwe. Nigdy wcześniej nie zlekceważyli rozkazu księcia.

– Są stworzeniami mojego męża – wyjaśniła kobieta – i nakazano im, aby strzegły naszych dzieci, a pamięć węża jest długa.

Rozgniewało go, że przypisuje Severowi czary jego ojca.

– Być może kiedyś naprawdę tak było – rzekł zapalczywie. – Te jednak należą do Rocca i on jest ich twórcą.

Spojrzała na niego łagodnie, z rozbawieniem.

– Mylisz się, kochanie – odparła. – Severo uczynił wiele dziwów i wiele jest w podziemiach komnat, opatrzonych pieczęciami, które otworzy tylko krew jego prawdziwych potomków, gdzie czekają na swój czas. Nie należy jednak ich uwalniać bez wielkiej potrzeby i nie sądziłam, że ten czas nadejdzie tak prędko.

– Skąd wiesz? Przecież pozostały zaklęcia…

– Nie – przerwała. – Severo nie zapisywał zaklęć, a w każdym razie tych najgroźniejszych i najbardziej skomplikowanych nigdy nie powierzyłby w ręce kopistów. Magiczne kodeksy są cenniejsze niż ziemia i klejnoty, więc prędzej czy później jego synowie albo synowie ich synów zaczęliby walczyć i zabijać się o takie dziedzictwo. Nie chciał tego. Ponadto – uśmiechnęła się nieznacznie – nie ma dwóch identycznych zaklęć, każdy czarnoksiężnik czyni je na sposób tylko sobie właściwy. Uwierz mi, że potrafię rozpoznać rękę Severa. Kekropsi należeli do niego, więc będą służyli twemu ojcu zgodnie z tym, do czego ich stworzono, lecz nigdy nie skłoni ich, aby spełnili życzenie wykraczające poza ich naturę. Golem wszakże – skinęła ku nieruchomemu monstrum, które znów popadło w swe zwykłe odrętwienie – jest od początku do końca dziełem twego ojca i znać w nim jego rękę.

Nie musiała dłużej tłumaczyć: potrafił porównać morderczy, precyzyjny wdzięk kekropsów i doskonałość ich wężowych kształtów z ledwie obrobioną bryłą golema, jego topornymi ruchami i ociężałą mową. Hierofanci od dziecka powtarzali mu, że prawdziwy czarnoksiężnik potrafi spajać demony z materią w taki sposób, by wydawały się częścią Stworzenia, nie zaś pokracznym wybrykiem natury. Ale nawet w czasach wielkich mistrzów z rzadka tylko powstawały dzieła naprawdę piękne i zadziwiające. Większość magów snuła drobne czary, zapewniając sobie bezpieczeństwo i dostatek. Nie próbowali sięgać po demony z najwyższych kręgów ponadksiężycowego świata, po keruby i serafy, zdolne oddechem przesłonić słońce i zaćmić księżyc. Podobno w wielkich opactwach wciąż przechowywano księgi zaklęć, które niegdyś pozwoliły Duiliowi wydźwignąć z dna morza wyspę i uczyniły go władcą wichrów. Jednak nikt już nie wyciągał po nie ręki. Nie toczono wojen o najcenniejsze atlasy nieba i nie szczycono się spisami zaklęć, sięgającymi pierwszych magów Półwyspu. W sześć pokoleń po śmierci Severa magia stała się przyziemna jak kołowroty u studni, napędzane przez drobne demony, i równie pozbawiona tajemnic.

Rocco wszakże często się pysznił, że w Brionii, gdzie ocalały pradawne sekrety protoplastów książęcej rodziny, nadal można oglądać magię w jej prawdziwej postaci, zmienną jak ogień, pełną niebezpieczeństw i cudów. Cytadela wciąż skrywała przedziwne monstra, posłuszne jedynie woli księcia-maga i śmiertelnie groźne dla każdego, kto zechciałby wystąpić przeciwko niemu. Tylko, dlatego odległe prowincje wciąż uznawały zwierzchność księcia-maga. Wprawdzie w większej części była to jedynie gra pozorów, pusty ceremoniał dworski, za którym nie stało prawdziwe przywiązanie ani obietnica pomocy, ale chwiejne rządy hierofantów mocno nadszarpnęły znaczenie miasta i na razie Rocco nie mógł liczyć na nic więcej. Nie przestawał jednak powtarzać synowi, że magia, która płynie w żyłach potomków Severa, wyniesie ich ponad wszystkich innych – jeśli nawet nie teraz, to za panowania Diamante.

– Dlaczego do mnie przychodzisz? – zapytał chłopiec, tknięty nagle podejrzeniem, że rozmowy z widmową kobietą także są częścią planu jego ojca, jakąś próbą, której z pewnością nie zdoła sprostać. – Dlaczego opowiadasz mi te wszystkie rzeczy?

Arachne usiadła pod przeciwległą ścianą. Jej twarz była jasna w ciemności i tak rzeczywista, że przez chwilę znów uwierzył, iż jest żywa. Potem zobaczył, jak kekropsi suną ku niej po posadzce i układają się tuż za jasnym kręgiem jej sukni. Wyciągnęła dłoń, aby pogładzić najbliższego po skórze, lecz przeszedł przez jej palce, jakby uczyniono je z dymu. Monstrum zasyczało z rozczarowaniem, a jego wężowe ramiona wiły się jeszcze przez chwilę, na darmo usiłując jej dotknąć.

– Usłyszałam, jak płaczesz – odpowiedziała. – Kiedyś obiecałam Severowi, że będę chronić naszych synów. Dlatego przyszłam.

Pomyślał o zasztyletowanym stryju i jego dwóch synach, których otruto w klasztorze.

– Nie ja jeden cię potrzebowałem.

– To prawda. – Skinęła głową. – Ale ja nie żyję. Moja moc niknie o brzasku i nie sięga poza te korytarze.

Mogła mówić prawdę, lecz wychował się w miejscu, gdzie słowa były najtańszą z broni, a plecy wciąż paliły go od uderzeń.

– Ojciec powiedział, że mnie zdradzisz.

– Nie, skarbie. – Pochyliła się lekko ku niemu. – Tej jednej rzeczy nie potrafię zrobić, choćbym chciała. Być może jednak nie zdołam ci pomóc. A teraz śpij. Póki tu jestem, kekropsi cię nie skrzywdzą.


Kiedy Rocco wysłuchał wreszcie syna i dowiedział się, że po korytarzach cytadeli wędruje duch Arachne, najpierw nie dowierzał chłopcu, potem wpadł we wściekłość, na końcu zaś postanowił ją pojmać. Przywykł wierzyć, że jest panem twierdzy, być może słabszym od poprzednich, ale niepodzielnym, i myśl, że ktokolwiek, choćby duch zmarłej dawno temu niewiasty, drwi sobie z jego władzy, przyprawiała go o wściekłość. Zamykał syna w coraz bardziej wyszukanych lochach tortur, każąc mu przyzywać Arachne, choć doradcy przestrzegali go, że wystawia na szwank życie swego jedynego dziedzica. Nie dbał o to, ogarnięty obsesją i furią, która wzmagała się z każdą nocą, albowiem duch nieodmiennie wymykał się z pułapek, niepomny na zaklęcia i potwory mające go okiełznać. Wkrótce Rocco zrozumiał, że monstra, stworzone niegdyś przez męża Arachne, wciąż kłonią przed nią głowy, a inkantacje są bezsilne wobec zjawy. Nigdy też nie zdołał zobaczyć nawet skrawka jej sukni, choć często słyszał jej głos i biegł jak szalony, aby chociaż spojrzeć na Arachne, skoro już nie dostawało mu sił, aby ją uwięzić.

Miotając się w bezsilnej złości, zaczął sprowadzać do cytadeli hierofantów i magów, którzy pomogliby mu pozbyć się nieproszonego gościa. Bezskutecznie. Nie pomógł ani słynny Grajek z Solerno, który dźwiękiem piszczałek przepłaszał z miast zabłąkane demony i monstra, ani Sztukmistrz z Centocchio, twórca niezwykłych lustrzanych pudełek, w istocie będących pułapkami na duchy. Nie pomogła nawet strega, którą strapiony władca wezwał na pomoc i nocą rozkazał wpuścić do cytadeli. Skoro zawiodły zarówno kunszty wysokie, jak i plugawe gusła, książę postanowił jąć się świętych sposobów. Patriarcha długo tłumaczył mu, że nie jest władny wypędzić ducha precz, ponieważ to nic innego, jak złudzenie umysłu dziecka, które nazbyt łatwo udzieliło się innym. Wreszcie uległ nagabywaniom, ale jego wysiłki również spełzły na niczym, choć poprowadził wielką procesję przez komnaty, tarasy, podziemne korytarze i lochy twierdzy, kreśląc świętymi olejami znaki na murze, aby odstraszyć niespokojnego ducha. Odszedł jak niepyszny, obiecując modlić się za spokój duszy księcia, w skrytości ducha piastując jednak przeświadczenie, że odwiedziny zmarłej księżnej są zapowiedzią kary, jaka niebawem spadnie na Rocca w odpłacie za jego wcześniejsze niegodziwości.

Rychło też wieść o zgryzocie trapiącej księcia przedostała się do miasta, stamtąd zaś niepostrzeżenie powędrowała dalej, aż po najdalsze krańce Półwyspu. Rocco wił się w bezsilnej złości, kiedy kolejni książęta przesyłali mu dobre rady i wyrazy współczucia, rozumiał, bowiem, że ów duch, który uparcie odmawiał poddania się jego woli, ośmiela do działania jego żywych i znacznie niebezpieczniejszych nieprzyjaciół. Najbardziej jednak niepokoiła go pogłoska, zrazu szerząca się wśród plebsu Brionii, potem rozniesiona przez wędrownych handlarzy i żebraków po całym Półwyspie. Głosiła ona, że cytadelę nawiedza nie Arachne, lecz Adalgisa, żona zamordowanego brata Rocca, która, mszcząc się za okrutną śmierć własnych dzieci, na dobre opętała potomka obecnego władcy. Szeptano, że odebrała Diamante rozum, zmieniając go w śliniącą się, przerażoną kukłę, którą ojciec musi żelaznymi łańcuchami przykuwać do ściany w najgłębszych lochach cytadeli, gdyż byle promień słońca wprawia chłopca w morderczą furię.

W odpowiedzi Rocco zaczął przyjmować poselstwa z synem u boku i często zabierał go na konne przejażdżki do miasta, aby wszyscy mogli się przekonać, że następca tronu jest zdrowy na ciele i umyśle, Brionii zaś nie grozi powrót do rządów hierofantów. Ale ta nagła odmiana zwyczajów księcia, który wcześniej niezwykle rzadko ukazywał się wraz z dziedzicem, natchnęła łudzi jeszcze głębszą nieufnością. Wnet rozeszła się plotka, jakoby prawdziwy następca konał w ciemnicy, podczas gdy jego miejsce zajął sobowtór, wynaleziony w odległej wiosce przez siepaczy władcy, albo, co gorsza, demon obleczony przez maga w ludzkie ciało na kształt jego syna. Rocco zrozumiał, więc, że cokolwiek czyni, obraca się to na jego zgubę, i żałował wielce, że nie zabronił po prostu synowi nocnych spotkań, pozostawiając zjawę samej sobie. Teraz wszakże było już za późno, a niefrasobliwość, z jaką wystawił się na pośmiewisko, mogła go niezadługo przyprawić o jeszcze większy koszt, jako że śmiech jest często pierwszym zwiastunem buntu.

Skoro, więc nie mógł przemóc nad duchem innym sposobem, postanowił poznać jak najdokładniej żywot Arachne i przekonać się, dlaczego zmarła darzy go tak zapiekłą nienawiścią. Choć nie był wcześniej miłośnikiem ksiąg i innych starożytności, całe dnie spędzał teraz na lekturze rodzinnych zapisek, pamiętników, ksiąg magicznych i kronik, nade wszystko pragnąc odnaleźć coś, co da mu władzę nad nieuchwytnym duchem.

Tak też wpadł na trop tajemnicy, która wstrząsnęła podstawami Półwyspu i zmiotła z powierzchni ziemi Principi dell'Arazzo.

Tygodnie płynęły nieprzerwanie, zamieniając się w miesiące, a starucha nadal uparcie czepiała się życia. Skryba, który ściągnął do Brionii w przekonaniu, że spędzi tu nie więcej niż kilkanaście dni, wystarczająco dużo, by zamienić parę słów ze świątobliwą niewiastą i spisać świadectwa jej nabożnych czynów, popadał w coraz większą złość i rozgoryczenie. Wyznaczono mu komnatę tuż pod dachem, z dala od cel mniszek, i zamiast spać, nocami leżał nieruchomo, nasłuchując na dachu chrobotu stymfalid i harpii. Rankiem nie mógł zwlec się z łóżka, głowa ciążyła mu niezmiernie podczas posiłków, a w sercu budziło się zwątpienie i żal, że niepotrzebnie przybył do tego przeklętego miejsca.

Jedynie spisywanie żywotu Luany szło dobrze, choć z każdym dniem coraz mniej przypominał on wymarzone przez skrybę dzieło. Tuż przed śmiercią umysł staruszki odzyskał, bowiem dawną bystrość. Co gorsza, odkąd nazwał ją wywłoką, przeorysza zapałała niezwykłą ciekawością do dzieła mnicha i codziennie kazała go sobie sprowadzać. Jeśli czuła się gorzej, przyjmowała go w swojej celi, nie podnosząc się z łóżka, wypytywała w nieskończoność o życie w klasztorach Costa dei Gabbiani i bez opamiętania dyktowała kolejne stronice. Zabrakło na nich wszakże wspomnienia o jej zwycięskich walkach z demonami czy też katalogu wyrzeczeń i miłosiernych uczynków, co mogłoby posłużyć w przyszłości za naukę młodym mniszkom. Nie, z nieodgadnionych powodów Luana postanowiła dyktować mu historię swego przeklętego rodu oraz zdarzeń, które doprowadziły do zagłady Principi dell'Arazzo. Na początku każdego spotkania żądała, by odczytał jej wczorajszą część, toteż chcąc nie chcąc, skryba zapisywał słowa, choć w duchu uważał je za bezbożne i wszeteczne. Starał się nie wypuszczać manuskryptu z rąk, aby nie znalazł go ktoś niepowołany i plugastwo nie rozpełzło się jeszcze szerzej. Nie mógł jednak spożywać posiłków z księgą pod pachą, zbyt wiele oczu go obserwowało w refektarzu, nie był, więc pewien, czy pod jego nieobecność nie dopadł jej jakiś sprytny kopista. Wszystko to przyprawiało go o straszliwe męki i wyrzucał sobie, że oto przyczynia się do zachowania pamięci o świecie, który ze wszech miar powinien zostać zapomniany.

Kiedy już bez reszty podupadał na duchu, wybawienie przyszło z zupełnie nieoczekiwanej strony. W magicznej burzy, którą rozpętały po śmierci Principi dell'Arazzo zwycięskie demony, zniszczał akwedukt doprowadzający do miasta wodę z górskich źródeł. Większość studni wykopanych za murami dla biedoty i marynarzy z portu, pokryły gruzy albo też ich wody zatęchły i stały się niezdatne do picia. Przez długi czas nieliczni ocalali mieszkańcy chwytali w beczki deszczówkę i dopiero, kiedy powstał klasztor, Luana rozkazała wykopać na jego dziedzińcu nową studnię. Własną dłonią wskazała miejsce, gdzie należy to uczynić, a skoro robotnicy zeszli na odpowiednią głębokość, z dna trysnęła woda o słodkim, orzeźwiającym smaku i kryształowo czysta. Odtąd wszyscy, którzy tylko zapragnęli, mogli z niej czerpać do woli i o świcie wiele kobiet stało z dzbanami pod klasztornym murem, czekając na otwarcie wierzei.

Aż pewnego ranka woda okazała się zatruta. Niewiasta, która zaczerpnęła jej jako pierwsza, upiła kilka łyków i padła martwa, zanim jeszcze wyszła z opactwa. Pospiesznie uczyniono próbę i napojono osła woziwody, który rozprowadzał pełne beczki po okolicy. Zwierzę skonało, a studnię zabito natychmiast deskami, aby na nikogo więcej nie ściągnęła zguby.

Mniszki zataiły nieszczęście przed opatką z lęku, że zgryzota dodatkowo nadwątli jej i tak słabe ciało. Jako że pora była sucha, kto tylko mógł, wyjechał do krewnych lub poprosił o gościnę w okolicznych monasterach. Dla pozostałych wodę sprowadzono na wozach z najbliższego źródła, które było oddalone o pół dnia drogi.

Skryba, który początkowo upatrywał w tym nieszczęsnym zdarzeniu widomego znaku gniewu Pana, po kilku dniach zrozumiał, że nadarza mu się wyśmienita sposobność, by wreszcie uwolnić się od staruchy i jej obmierzłych wspomnień. Odczekał, aż siostra służebna wyjdzie na chwilę z komnaty, by zwilżyć ręcznik, którym ocierano twarz cierpiącej, i wówczas niezobowiązująco napomknął o trapiącym klasztor nieszczęściu. Na darmo jednak wyglądał w twarzy ksieni oznak przestrachu. Luana przyjęła nowinę tak obojętnie, że przelotnie pomyślał, iż zdrzemnęła się znowu i wcale go nie usłyszała. Ale kiedy służebnica wróciła, opatka otwarła swe niewidzące oczy i od razu wiedział, że stara strega znów wywiodła go w pole.

– Woda w studni jest nieczysta, czy tak? – odezwała się suchym, starczym głosem Luana.

Siostra rzuciła skrybie pełne wyrzutu spojrzenie.

– Tak, matko – odparła cicho. – Chciałyśmy oszczędzić ci wiedzy o tej zgryzocie.

– Niepotrzebnie zgoła. A teraz sprowadźcie mnie na dół. No, nie ociągaj się, dziecko – dorzuciła zdumiewająco raźnym głosem. – Moje krzesło. Szybko!

Mniszka bez zwłoki podreptała w kąt komnaty, gdzie stało wyściełane krzesło na kółkach, sporządzone specjalnie dla opatki przez rzemieślników z Brionii. Luana przywołała skrybę i z jego pomocą uniosła się z posłania. Jej palce zacisnęły się na jego ramieniu jak szpony i przez chwilę czuł kwaśny, dławiący zapach choroby. Z trudem ukrył grymas obrzydzenia. Na szczęście dotyk nie trwał zbyt długo, zakonnica zaraz podtoczyła krzesło i mógł się bezpiecznie cofnąć do pulpitu, gdzie spoczywał cenny manuskrypt. Ale starucha od razu to spostrzegła.

– Ty także chodź z nami, braciszku.

Nienawidził, kiedy zwracała się do niego tym zdrobnieniem. Miał wrażenie, że z niego kpi.

– Przypatrzysz się – dodała – abyś lepiej zdał świadectwo z naszych zajęć.

W ostrym, południowym słońcu mury klasztory stały się nieomal białe. Przy studni nie było nikogo, ale na wieść, że przeorysza wyszła ze swej celi, mniszki zbiegły się z całego klasztoru, aby ją powitać. Od razu też na dziedzińcu skądeś zaroiło się od błagalników, w przeważającej części kobiet z dziećmi na ręku, które przybyły prosić o błogosławieństwo Luany. Łaskawie dotykała ich drżącymi dłońmi, gładziła główki niemowląt i przygarniała, co większe dzieci, choć nawet skryba widział, że była już bezmiernie słaba. Wreszcie zdołali ją przepchnąć przez ciżbę ku cembrowinie zakrytej grubą warstwą desek.

– Podnieście pokrywę – rozkazała Luana.

– Ależ, matko, woda jest nieczysta… – sprzeciwiła się słabo jedna z sióstr.

– Dobrze, więc – opatka wymacała skraj wieka – sama to uczynię.

Spoza kobiet wysunął się mężczyzna z toporem na ramieniu.

Skryba rozpoznał w nim ogrodnika, który mieszkał w małym domku tuż przy klasztornym murze. Podobno niegdyś był czarnoksiężnikiem i przybył tu prosić Luanę, by odpuściła mu dawne zbrodnie, a kiedy z nią pomówił, postanowił na zawsze zostać. Jego obecność w żeńskim klasztorze napawała skrybę świętym oburzeniem, ale za życia przeoryszy nic nie mógł uczynić, szczególnie, że ogrodnik zdawał się zawczasu odgadywać jej życzenia i od nikogo więcej nie przyjmował rozkazów.

Właściwie, pomyślał skryba, dziwna jest ta zażyłość sługi demonów i świątobliwej niewiasty. Gdyby oboje byli młodsi, kto wie, co jeszcze mogłoby się zdarzyć…

Ogrodnik rzucił mu ironiczne spojrzenie, zupełnie jakby odczytał tę myśl w jego umyśle, po czym odsunął go szorstko od studni. Choć już mocno starszy, wciąż był postawnym mężczyzną, a na jego nagich ramionach grały węzły mięśni. Spod topora posypały się jasne drzazgi, pryskając szeroko pomiędzy ludźmi.

– Dobrze – rzekła opatka, kiedy pokrywa została już rozrąbana na części. – Teraz zaczerpnijcie wody.

Dwie mniszki spiesznie podpięły wiadro do kołowrotu, opuściły je na dno i zaraz wyciągnęły z powrotem. Woda była przejrzysta, słońce grało na jej powierzchni lśniącymi refleksami.

Luana pochyliła się nad naczyniem z perłą w stulonych dłoniach, po czym zmówiła krótką modlitwę i zaczerpnęła wody.

– Matko! – wykrzyknęła ze strachem służebna mniszka.

Opatka powoli uniosła dłonie do ust. Woda przelewała się przez jej palce, ściekała po łańcuszku z perłą na cembrowinę i do wnętrza studni. Luana tymczasem piła powoli, smakując każdy łyk.

– Jest dobra – oznajmiła spokojnie; na jej wargach i brodzie osychały krople. – Sami spróbujcie.

Skryba cofnął się odruchowo – kilka dni temu widział trupa kobiety, która umarła od trucizny, zanim jeszcze zdążyła wyjść poza klasztorny mur – i żadna z mniszek nie kwapiła się usłuchać przeoryszy, więc ostatecznie ogrodnik napił się pierwszy. Luana nie czekała dłużej. Dała znak, aby odprowadzono ją do celi. Skryba ruszył jej śladem. Bez przykrości przyjąłby śmierć ogrodnika, lecz nie zamierzał tkwić w środku ludzkiej tłuszczy, kiedy, przerażona kolejnym zgonem, rzuci się na oślep do ucieczki.

Ale jeszcze w krużgankach dobiegła ich nagła wrzawa i nie były to okrzyki trwogi.

– Cud! – wołano na dziedzińcu. – Mateczka Luana uczyniła cud!

Skryba spojrzał na nią niechętnie, szukając w twarzy opatki znaków triumfu. Nie odnalazł ich jednak. Krańcowo wyczerpana, przeorysza przymknęła oczy i siedziała bezwładnie, z głową opuszczoną na ramię. Na podołku, w zaciśniętych palcach, wciąż trzymała perłę i skryba pomyślał, że po jej śmierci każe oprawić cudowny klejnot we wspaniały relikwiarz. Niech Brionia zachowa sobie doczesne szczątki opatki, nie dbał o nie. Lecz ta ogromna, przeczysta perła była nie tylko znakiem Najwyższego, ale też obiektem jego szczególnych łask, należało, więc wywieźć ją z miasta czarodziejów w jakieś godniejsze miejsce, gdzie znajdzie stosowną oprawę i przyczyni nowych cudów. Uśmiechnął się do siebie. Jego ojczysty klasztor z pewnością chętnie przyjmie ów wyjątkowy przedmiot.

Luana rozwarła powieki.

– Nawet o tym nie myśl – ostrzegła, zazdrośnie zaciskając palce na perle. – Ta rzecz jest znakiem przymierza, które zawarłam dawno temu, i zabiorę ją ze sobą do grobu.


* * *

Diamante stał bezradnie w deszczu, przyglądając się, jak ojciec kreśli magiczne kręgi wokół grobu Arachne. Już nie próbował go przekonywać, że wewnątrz jest jedynie trumna pełna ziemi, bo ciała Severa i jego ukochanej małżonki znikły w głębinie Golfo delle Lacrime. Rocco nie uwierzyłby w jego zapewnienia, najwyżej kazałby jednemu z golemów bić chłopca, póki ten nie zamilknie. Odkąd poseł z Lirne z ledwie skrywanym śmiechem zagadnął władcę, czy prawdą jest, że w cytadeli zalągł mu się wyjątkowo szkodliwy pasożyt, Rocco winił syna, że uczynił go obiektem powszechnych szyderstw, i bez opamiętania wymierzał mu kary. Diamante nauczył się z nieruchomą twarzą znosić kolejne wybuchy ojca, a teraz wolał moknąć, choćby do białego świtu, niż otwarcie mu się przeciwstawić.

Dzisiaj Rocco był, bowiem w szczególnie złym nastroju, jak zwykle zresztą, kiedy musiał wezwać obcych magów, by wspomogli go w rzeczy, która opierała się jego zaklęciom. Wypełnienie misji bynajmniej nie gwarantowało wdzięczności księcia i obaj hierofanci, pomagający mu wytyczyć kręgi wokół mogiły, byli tego doskonale świadomi. Nawet, jeśli ich zaklęcia poskutkują, potężne monstra, służące od wieków książętom Brionii, mogły ich rozszarpać, a ciała wrzucić w biegnące do portu kanały. Jednak niepowodzenie oznaczało pewną śmierć, trudzili się, zatem ile sił pod czujnym okiem lamii i harpii, które przyglądały im się z blanków najbliższej wieży.

Stojący obok chłopca golem westchnął chrapliwie, kiedy z twarzy spłynęła mu kolejna warstwa gliny. Czekali na deszczu już od wielu godzin, pilnując, aby nikt niepowołany nie zbliżył się do tego miejsca, i ich ciała zdążyły nasiąknąć wodą niby gąbki. Diamante z przerażeniem patrzył, jak rysy potworów rozmywają się, a zaciśnięte na magicznych głowniach palce zmieniają się w bezkształtne bryły błota. Wcześniej nie zwracał uwagi na kruchość stworzeń Rocca, podobnie jak ojciec upajając się siłą, z jaką rozłupywały kamienne bloki i miażdżyły głowy nieprzyjaciół księcia. Teraz jednak nie potrafił zapomnieć słów Arachne i morderczego wdzięku kekropsów, kiedy układały się wokół niej, nucąc wężowe pieśni. Owszem, dla odwiedzających cytadelę golemy były kolejnymi spomiędzy niezliczonych potworów, które stworzono dla wygody i obrony książęcej rodziny – może nieco bardziej topornymi i niezdarnymi od innych, ale przynależnymi temu miejscu jak wszystkie inne. Diamante jednak poznał nieuchwytne znamię, jakie wyciskał na swoich dziełach Severo, i nie potrafił o nim zapomnieć.

Jego ojciec nigdy nie oddałby cząstki mocy, aby uczynić swe stworzenie doskonalszym czy choćby piękniejszym. Zadowalał się prostą użytecznością golemów, a zniszczone monstra wedle potrzeby zastępował nowymi.

Chłopcu wydało się, że jeden z potworów łypnął na niego znacząco ślepiem żółtym jak siarka. Wyprostował się odruchowo i strużka dżdżu pociekła mu za kołnierz. Stojąc dokładnie pośrodku wyrysowanych znaków, z ramionami wzniesionymi ku deszczowemu niebu, Rocco dokończył właśnie kolejną inkantację. I znów nic się nie stało. Marmurowa płyta mogiły ani drgnęła i nigdzie nie było widać wzywanego ducha.

Dwaj hierofanci, mimowolni świadkowie klęski księcia, milczeli ze wzrokiem uprzejmie zwróconym w bok. Prócz nich i maga z synem na dziedzińcu katedry nie było ni jednego człowieka. Patriarcha, acz nie bez oporu, przychylił się do próśb księcia, odesłał strażników i nakazał mnichom, odprawiającym aż do świtu modły przed ołtarzem Najwyższego, nie wychylać tej nocy nosa z dormitorium.

– Zawołaj to – wysyczał przez zęby Rocco.

Jego głos aż wibrował od furii.

– Wołałem – odparł cicho chłopiec.

– Więc postaraj się bardziej! – ryknął mag.

Przestraszone stymfalidy wzbiły się w powietrze i z trzepotem zatoczyły nad nimi krąg. Pojedyncze żelazne pióro upadło tuż obok stóp Rocca. Mag wzdrygnął się i pogroził pięścią niezdarnemu ptaku.

– Przecież ostrzegałem, że Arachne nie ma w grobowcu, a jej moc nie sięga poza mury cytadeli.

Ojciec z całej siły uderzył go w twarz.

– Mówiłem ci, abyś nie nazywał tego jej imieniem. To tylko demon. Zwyczajny demon zesłany przez nikczemników, aby opętał kobietę, która była matką naszego przodka.

Diamante zlizał z warg krew. Już nie płakał. Przez ostatnie trzy miesiące doświadczył wielu takich nocy i wiele rozmów zakończono biciem. Czasami myślał, że pewnego dnia ojciec każe go bezpowrotnie okaleczyć, a jednocześnie był ciekaw, jak daleko sam może się posunąć. Wcześniejszy strach zastąpiła jakaś zapiekła niechęć, która skłaniała chłopca, by drażnił dumę Rocca i prowokował go do kolejnych kar. Nie przyjął też dobrze najnowszego odkrycia księcia, choć przeczuwał, że ojciec również jest zmęczony walką i gdyby syn, choćby pozornie, dał wiarę jego rewelacjom, w rodzinie zapanowałby kruchy, lecz wytęskniony przez domowników rozejm. Diamante jednak nie potrafił się ugiąć, mimo że widział, jak bardzo szkodzi mu pogłębiająca się z każdym dniem niezgoda. Miał wrażenie, że jeśli uwierzy, pozwoli tym samym, aby ojciec ostatecznie odebrał mu Arachne – tak samo, jak odebrał mu poprzednio dziecięce zabawki, wieczory w komnacie matki, przejażdżki na kucyku w otoczeniu synów dworzan i jeszcze wiele innych rzeczy, które uznano za niegodne książęcego dziedzica.

Spokojnie wysłuchał, więc opowieści, którą ojciec – nie bez satysfakcji – powtórzył mu, kiedy wreszcie ze sterty ksiąg i pergaminów wyłowił właściwe wyjaśnienie trapiącej ich plagi. Choć w Brionii okrutnie karano oszczerstwa wymierzone w książęcą rodzinę, chłopiec już wcześniej słyszał pogłoski, jakoby Arachne została w istocie opętana przez demona. Pomiędzy wrogami Rocca było kilku minstreli, którzy skomponowali całkiem udane pieśni, demonicznemu pochodzeniu przypisując jego skłonność do okrucieństwa i przelewu krwi. Głosili, że Severo uległ wdziękom najpiękniejszej kobiety swoich czasów, spadkobierczyni rozlicznych sekretów magicznych, i pokonał wielu rywali w walce o jej rękę. Z początku byli szczęśliwi, gdyż Arachne prawdziwie pokochała swego męża-maga. Mimo to Severo, z natury nieufny, rychło zaczął podejrzewać, że jej przywiązanie jest jedynie pozorem, pod którym kryją się fałsz i wielkie niebezpieczeństwo na przyszłość. Ponieważ jednak nie chciał jej utracić, związał ją z demonem, aby nigdy nie mogła od niego odejść. Były to całkiem ładne piosenki, Diamante nie raz słyszał, jak służące nucą je u studni, kiedy ochmistrzyni i kucharka odeszły wystarczająco daleko.

Opowieść Rocca była jednak inna. Oto na wieść, że małżonka księcia Brionii spodziewa się potomka, magowie z Centocchio postanowili go ugodzić jak najdotkliwiej, mszcząc się za próby podboju ich ojczystej ziemi. Jako że w żaden sposób nie mogli zaszkodzić Severowi, który mocą przewyższał ich wszystkich, zamierzali jednocześnie pozbawić go ukochanej i wytęsknionego dziedzica. Przywołali demona, nędznego wyrzutka spomiędzy tych, które były wcześniej spętane materią i po śmierci maga nie zdołały uciec z podksiężycowego świata, po czym wysłali go do Brionii. Miał opętać Arachne, przyprawić ją o utratę zmysłów, aby zabiła dziecko w swym łonie, potem zaś rzuciła się ze skały w błękitne morze.

Demona zamknięto w pudełku, a jeden z magów, utajony pod postacią żebraka, powędrował z nim do Brionii. Tam ukrył go w książęcym ogrodzie we wnętrzu świeżej figi, dowiedział się, bowiem, że księżna właśnie te owoce szczególnie ceni. Nikt nie spostrzegł pułapki i Arachne połknęła wraz z figą demona. Ale kiedy w nocy sięgnęła po sztylet, Severo ocknął się i zdążył ją powstrzymać. Aż do świtu walczył z demonem, nie mógł go, bowiem wypędzić ani zniszczyć, nie uśmiercając zarazem żony i dziecka. Zdołał go jednak uśpić i obłożyć zaklęciami tak potężnymi, że Arachne, kiedy obudziła się o poranku, nie wiedziała nawet o jego istnieniu. Sam Severo wszakże nigdy nie przebaczył magom z Centocchio, że poważyli się zagrozić jego rodzinie i dlatego z tak wielkim uporem i okrucieństwem kontynuował podbój ich ziemi. A demona, który stał się narzędziem w tej zbrodni, za karę niewidzialnymi nićmi zaklęć związał z cytadelą Brionii, aby po kres czasów nie opuścił tego miejsca.

Diamante nie uwierzył w ani jedno słowo ojca. Przez chwilę podejrzewał nawet, że Rocco wymyślił sobie całą tę historię, aby go przerazić i odstręczyć od widmowej kobiety. Ale nie. Książę wydawał się szczerze uradowany, że wreszcie znalazł wyjaśnienie zjawiska, które dotąd wymykało się jego poznaniu.

– Skoro to tylko zwyczajny demon – wycedził chłopiec – dlaczego nie potrafisz go pochwycić? Wszak jesteś księciem-magiem Brionii, zrodzonym z krwi Severa dziedzicem jego mocy i sekretów. Czyżby ostatecznie miał pokonać cię pośledni demon, zbyt słaby, by ulecieć ponad księżyc?

Hierofanci wymienili przerażone spojrzenia. Cokolwiek opętało chłopaka, aby mówić w ten sposób z ojcem, nie chcieli uczestniczyć w jego szaleństwie.

– Nie prowokuj mnie, synu – Rocco zniżył głos do szeptu. – Sam sprowadziłeś na nas to nieszczęście, więc teraz milcz. Trzeba ci było raczej zaglądać służącym pod spódnice albo sprowadzić z miasta kurtyzanę, żeby cię objaśniła w sprawach przynależnych mężczyznom. Ale skoro przedłożyłeś demona ponad rozkosze żywych kobiet, zadbam, abyś dostał to samo, co miał niegdyś Severo. Jutro rozkażę sprowadzić z klasztoru Luanę.


Wesele Diamante szykowano pospiesznie, lecz z wystawnością niezwykłą nawet w rodach magów, dla których wszak niewiele rzeczy było niedostępnych. Rocco pchnął gońców, aby pospraszali gości spomiędzy wszystkich panujących rodzin, a narzeczoną wezwano z klasztoru i umieszczono w Torre dei Leoni, starannie przepatrując wszystkich, którzy ją odwiedzali. Sprowadzono też szwaczki, kaletników, złotmistrzów i kuśnierzy, aby przyszykowali dla niej wyprawę, jakiej wcześniej nie oglądano na Półwyspie. Nie chcąc, by podniosła się wieść, że wydaje bratanicę w jednej koszuli, książę nie żałował grosza, świadom, iż wszystkie te wspaniałości ostatecznie i tak przypadną jego synowi. W warsztatach pod zamkiem grawerzy mozolnie ozdabiali inicjałami młodej pary niezliczone kubki, miednice, wazy, dzbany, misy i talerze. Szlifierze przywracali blask starym klejnotom, a złotnicy gorączkowo szykowali misterne cuda ze szlachetnego metalu i najkosztowniejszych kamieni: wszystkie one były prawdziwe, nietknięte magią, aby nikt nie zarzucił Roccowi w tym niecodziennym dniu oszustwa. Mimo że czasu pozostało niewiele, tkaniny barwiono ultramaryną magów, najkosztowniejszym z barwników świata, którego wyrobem para się tylko jeden ród. Od kupców ze wschodu zakupiono bele jedwabiu na obicia, weselne bramy i zasłony, którymi zostanie przystrojona sala zaślubin – a był to dowód niezwykłego bogactwa, jako że Arimaspi zamknęli szlaki handlowe i bardzo nielicznym karawanom udawało się przebyć ich ziemie z cennym ładunkiem. Wszystko to miało uświetnić zaślubiny i zaćmić pamięć o niesławnym duchu, który kołatał się w korytarzach cytadeli.

Kiedy rzemieślnicy skończyli, wyprawę Luany wystawiono na pokaz w niskich salach cytadeli i mieszkańcy Brionii przybywali dumnie, by ją oglądać. Szczególnie dziwowano się małżeńskiemu łożu, przyozdobionemu mahoniem oraz macicą perłową i rzeźbionemu w winne grona, prastary motyw płodności i szczęścia. Zachwyt budziły również tkaniny, od stołowych płócien do najmniejszych chustek powleczone barwą magów, a także kielichy z kryształu przejrzystego jak woda. Na poduszkach ze złotogłowiu umieszczono wyjątkowo kunsztowne klejnoty, a wśród nich trzy korony – jedna z nich była ozdobiona szafirami, druga lapis-lazuli, trzecia zaś ametystami, aby jeszcze lepiej podkreślały niezwykły błękit oczu Luany. Tuż za nimi rozwieszono jej stroje, w tym przepięknej urody suknię ślubną wyszywaną srebrną nicią i perłami, a tak ciężką, że ledwie można ją było podnieść. Dalej były płaszcze podbite sobolami, kapelusze przyozdobione ptasimi piórami, a nawet pantofelki o zawiniętych noskach, na których umocowano maleńkie dzwoneczki.

Większość odwiedzających odchodziła z cytadeli zadziwiona i ukontentowana, bo wśród owego niezwykłego przepychu bardzo łatwo było zapomnieć, że narzeczona nie osiągnęła jeszcze wieku stosownego do zamążpójścia i nie z własnej woli wstępuje w ów uświęcony związek. Niektórzy tylko utrzymywali, że Rocco umyślnie pyszni się wspaniałością wyprawy, chcąc odwrócić uwagę od szaleństwa swego dziedzica. Jednakowoż znaczna część mieszkańców Brionii radowała się na nadchodzącą uroczystość, tym bardziej, że hierofanci nie urządzili hucznych zaślubin Roccowi i jego bratu, toteż od wielu lat w mieście nie świętowano małżeństwa książąt. Jeśli nawet ktokolwiek wiedział, że narzeczona, która za niechętnym pozwoleniem władcy zwykła, co dnia chadzać do katedry na nabożeństwo, przypadła patriarsze do nóg i ze łzami w oczach błagała go, by ocalił ją przed niechcianym ślubowaniem, uważał jej zachowanie za kaprysy dziecka, które nie potrafi należycie ocenić spadającego na nie zaszczytu.

Kiedy nastał dzień wesela, komnaty cytadeli wypełniły się znakomitymi gośćmi, a na dziedzińcu przed katedrą zgromadziło się tak wielu gapiów, że drabanci musieli siłą torować drogę dla orszaku państwa młodych. W mroku świątyni nikt też nie wiedział, czy łzy, które popłynęły z oczu Luany, kiedy Diamante wkładał jej na palec pierścień zaślubin, byty łzami szczęścia czy rozpaczy. Jednak widok tych dwojga dzieci, przybranych w błękit i srebro, zmiękczył serca nawet najzacieklejszych nieprzyjaciół księcia i tego dnia mieszkańcy Bronii życzyli im jak najlepiej.

Nikt oczywiście nie wiedział, jaki los naszykował dla nich Rocco.

Mniszka obudziła go w środku nocy ze słowami:

– To już nie potrwa długo.

Ze strapienia w jej głosie wywnioskował, że sprawy pogorszyły się nagle, i nie ofuknął jej nawet, że śmiała wejść do jego komnaty. Odesłał ją na korytarz, ubrał się pospiesznie i ruszył za przewodniczką. Kiedy mijali klasztorną kaplicę, dobiegł go przytłumiony szmer wielu głosów: mimo późnej pory zakonnice modliły się żarliwie o ocalenie swej mistrzyni. Senność i rozdrażnienie przeszły mu w jednej chwili. Wyprostował się, a manuskrypt przestał mu ciążyć. Najwyraźniej wyprawa do studni zaszkodziła opatce bardziej niż sądzono. A skoro tak się stało, zamierzał bardzo dokładnie przyjrzeć się ostatnim chwilom staruchy i na własne oczy ocenić, jakiej próby była jej nabożność. Wiedział, bowiem, że demony często dopiero u samego kresu życia przybywają do dłużnika po należną im zapłatę, a Luana, córka i narzeczona czarnoksiężnika, wydawała mu się skażona zakazanymi sztukami jak mało, kto.

Już od progu usłyszał jej chrapliwe rzężenie. Spoczywała na wysoko ułożonych poduszkach, a splecione na piersi ręce unosiły się wraz z nierównym oddechem. Rzadkie, siwe włosy pozlepiał pot. Skryba pierwszy raz widział ją bez nakrycia głowy i zdziwiło go, że są obcięte tuż przy skórze.

Przyglądał się jej w mdłym świetle świecy, zastanawiając się, jak równie szkaradne stworzenie mogło kiedyś budzić podziw i pożądanie tak wielkie, że uczyniono ją narzeczoną ostatniego z Principi dell'Arazzo. Och, pamiętał, że największe znaczenie miała oczywiście krew czarnoksiężników, płynąca w jej żyłach, nieskażone dziedzictwo Severa, który przed dwoma wiekami pokonał w Golfo delle Lacrime Arimaspi. Ale nawet później, kiedy została już pustelnicą w ruinach katedry, krążyły rozmaite pogłoski o jej małżeństwie.

Wiedziano wszem i wobec, że magiczna burza, która zmiotła cytadelę wraz z mieszkańcami, nastała właśnie w noc zaślubin syna Rocca. Niektórzy upatrywali w niej kary za okrucieństwo, z jakim patriarcha i książę zmusili do małżeństwa dziewczynkę, która pragnęła służyć jedynie Najwyższemu. Młodzi nie mieli wiele czasu dla siebie, zresztą oboje byli dziećmi, zbyt małymi, by prawdziwie świętować swe zjednoczenie. Sama Luana, nagabywana w wiele lat później przez szarych braci, również poprzysięgła przed ołtarzem, że pozostała czysta, dlatego powszechnie nazywano ją narzeczoną, nie zaś żoną ostatniego z Principi dell'Arazzo.

Plotki jednak szerzyły się niestrudzenie nawet wtedy, gdy świątobliwa księżniczka zasłynęła pierwszymi cudami. Głoszono, że Luana nie tylko bez żadnego oporu uległa Diamante, ale też wcześniej była kochanką jego ojca, który, uprzykrzywszy ją sobie po miesiącach rozpusty, przekazał ją synowi. Utrzymywano też, że jej niezwykła uroda zwabiła demona, który wielce ją sobie upodobał i rozjątrzony owym małżeństwem, spuścił deszcz ognia na cytadelę.

Skryba domyślał się, że pogłoski owe rozsyłają sami czarodzieje, którzy niechętnym okiem spoglądali na szerzący się na Półwyspie kult Luany. Nie bez przyczyny. Księżniczka, jak mało, kto doświadczywszy niegodziwości czarnoksiężników i furii demonów, nigdy nie przestała nawoływać, by porzucono magiczne kunszty. Jej nauki były w tym względzie zbieżne z doktryną szarych braci, ale skryba powątpiewał w ich szczerość i w słowach Luany upatrywał rzadkiego wyrachowania. Kiedy słuchał jej wspomnień, coraz mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że opatka w sercu przechowuje obraz miasta, jakim było w minionych czasach czarnoksiężników, i tylko je naprawdę darzy miłością. Właściwie nie było w tym nic dziwnego. Więź, łącząca magów Brionii z ich ukochanym miastem, zawsze wykraczała poza zwykłe przywiązanie, a Luana nigdy nie przestała być spadkobierczynią ostatniego z Principi dell'Arazzo.

Przeorysza poruszyła się. Błysnęła perła w jej złożonych palcach.

– Diamante – odezwała się opatka, z osobliwą tkliwością wymawiając imię narzeczonego. – Mój biedny Diamante.


* * *

Diamante w rozterce przyglądał się dziewczynce, swojej żonie. Teraz, kiedy służące odwinęły welon, zdjęły z jej ramion kunsztownie wyszywaną suknię i uwolniły włosy spod wysadzanej szafirami korony, wyglądała jak małe dziecko zagubione wśród przepychu ich ślubnej komnaty. Siedziała na skraju łoża, a jej bose stopy nie sięgały posadzki. Nie umiał zgadnąć, co myśli. Na twarzy wciąż miała maskę z bielidła.

Owszem, widywali się wcześniej, choć za życia jej ojca Rocco nie mieszkał w cytadeli, tylko w letnim pałacu nieopodal murów miejskich. Ale podczas rodzinnych spotkań i uroczystości Diamante wolał się bawić z kuzynami. Nie zwracał uwagi na ich małą siostrę, która z rzadka tylko pokazywała się u boku matki. Należała do dziwacznego świata kobiet, gdzie nie istniały księgi, muzyka ani magia.

– Nie bój się – powiedział, chcąc zagłuszyć także swój strach. – Nie skrzywdzę cię.

Luana poruszyła się i na wpół rozpleciony warkocz opadł na ziemię. Kiedy służące ją rozbierały, zobaczył, że jej jasne włosy sięgają aż do kolan. W milczeniu poddawała się ich zabiegom i Diamante wyczuwał, że jest u kresu sił. Już wcześniej doszła go wieść o walce, jaką Rocco stoczył z jego kuzynką, zanim zmusił ją, by uległa temu małżeństwu. Podobno przez długi czas trzymano ją w ciemnicy, głodząc do utraty sił i dręcząc coraz bardziej wyszukanymi groźbami. Być może, dlatego Diamante nie pozwolono jej wcześniej zobaczyć. Mógł podziwiać wszystkie skarby, które wniosła mu w posagu, ale samą Luanę ujrzał dopiero w katedrze, u stopni ołtarza.

– Jesteś synem swojego ojca – rzekła jasnym, dziewczęcym głosem. – Nie chciałam cię.

Wystarczyło jej tak niewiele słów, aby go oszacować i odrzucić raz na zawsze.

– Ja też cię nie chciałem – odparł z urazą. – Żadnego z nas nie pytano o zdanie.

Odwróciła się lekko ku niemu, oczy, obwiedzione czarną farbką, błysnęły w białej twarzy jak dwa błękitne klejnoty.

– Zamknij drzwi – poprosiła.

– Są zamknięte.

– Nie tak – ponagliła go niecierpliwie. – Zaprzyj je krzesłem.

Miał ochotę roześmiać się, bo skoro sądziła, że Rocca zdoła powstrzymać pojedyncze krzesło, doprawdy niewiele wiedziała o sprawach czarnoksiężników. Zaraz jednak uświadomił sobie, że ona nie przeczuwa jeszcze, co ją czeka. Dla niej noc poślubna była ostateczną próbą, na którą szykowała się przez wiele dni, a ponieważ książę nadal nie złamał jej ducha, zamierzała stawić mu czoło najmężniej, jak potrafiła. Z weselnej sali wciąż dochodziły odgłosy zabawy i spodziewała się zapewne, że niebawem książęta, a może nawet patriarcha we własnej osobie, przybędą do komnaty, aby sprawdzić, czy małżeństwo zostało należycie spełnione. Jeśli zechcą okazać delikatność, przyślą jedynie jakąś stateczną matronę, aby zebrała pościelowe płótna i wychylą pod drzwiami kielichy wina za szczęśliwe poczęcie następcy. Jeżeli jednak Rocco zechce upokorzyć bratanicę, pozostanie w tej komnacie aż do świtu, a Luana poznała go wystarczająco dobrze, by nie oczekiwać zbytniej łaskawości.

Diamante, choć doskonale wiedział, że ta noc jest całkowicie pozbawiona znaczenia, nie chciał przerażać jej jeszcze bardziej. Dlatego z powagą na twarzy zaparł drzwi, których nikt nie zamierzał forsować, i nałożył kapturek na głowę salamandry, służącej im za latarnię. Bestia prychnęła z niechęcią, lecz zaraz przyćmiła światełko.

– Śpij teraz – zwrócił się do Luany. – Nikt tu nie wejdzie.

Nie docenił jej jednak. Chwilę jeszcze siedziała nieruchomo, jej ramiona drżały lekko, jakby powstrzymywała łkanie, ale przemówiła zdumiewająco opanowanym głosem:

– Coś wiesz. Powiedz mi.

Zawahał się. Była od niego młodsza i była dziewczynką, powinien, więc ją chronić przed strachem, skoro nie mógł uczynić dla niej nic więcej.

Luana wyczuła jego opór.

– Jestem silna. I chcę wiedzieć.

Powoli, urywanymi zdaniami opowiedział jej o nocnych spotkaniach z widmową kobietą, kłótni z ojcem i obietnicy Rocca.

– Chce mnie opętać? – spytała Luana, kiedy skończył. – Na zawsze sprzęgnąć z demonem?

Spodziewał się, że wybuchnie płaczem, jak jego matka, która na wieść, że do cytadeli sprowadzono kolejną kurtyzanę, wiła się na posadzce, zawodząc przeraźliwie, drapiąc twarz i wyrywając włosy. Luana jednak nie poruszyła się i jedynie palce, drgające kurczowo na podołku, świadczyły, że zrozumiała groźbę. Nieoczekiwanie zdjął go podziw dla tej jasnowłosej kuzynki, która nigdy wcześniej nie zaprzątała jego uwagi. Być może sprawiło to uwięzienie w klasztorze, zabójstwo ojca albo powolna śmierć braci i matki, ale była odporniejsza niż on na strach i knowania Rocca. Wydawała się odmienna od kobiet z cytadeli, podobna raczej do jednej z owych świątobliwych dziewic z drugiej strony morza, o których czasami czytali mu mnisi i które bez lęku stawiały czoło kapłanom Arimaspi. Gdyby tylko mógł, zatrzymałby ją przy sobie, póki oboje nie dorosną, a wówczas może naprawdę zapragnąłby się z nią ożenić.

Zastanawiał się, czy nie wyznać jej tego wszystkiego, ale zanadto się wstydził, więc tylko usiadł obok na wielkim małżeńskim łożu.

– Czy ta kobieta… Arachne… – odezwała się z namysłem – uczyniła ci kiedykolwiek krzywdę?

– Nie. Dlaczego pytasz?

Uciszyła go krótkim zmarszczeniem brwi.

– Ty również nie zdradziłeś jej przed ojcem, prawda?

Potrząsnął głową.

– Wezwij ją, więc – powiedziała, jakby była to najzwyczajniejsza, najbardziej oczywista rzecz pod słońcem.

Nie mógł jej ofiarować nawet krztyny nadziei.

– Ojciec po wielekroć kazał mi ją przywoływać, ale nigdy nie przyszła.

Dziewczynka obróciła się ku niemu.

– Ale tym razem przyzwij ją dla nas. Na pewno przybędzie.

– Nie boisz się, że jest demonem, jak twierdzi ojciec? – zapytał, bo wiele słyszał o pobożności Luany i o tym, że pragnęła pozostać w klasztorze, a mnisi nienawidzili przecież demonów, nazywając je najgorszymi nieprzyjaciółmi rodzaju ludzkiego.

– Demony nie mogą nam uczynić nic, na co nie przyzwolimy – odpowiedziała stanowczo. – Bardziej lękam się ludzi. Poza tym nikt inny nie zechce nam pomóc.

Powątpiewał, czy duch okaże się wystarczającą pomocą, ponadto nie umiał oszacować, jakimi zaklęciami i magicznymi pułapkami Rocco naszpikował tę komnatę. Być może ojciec przewidział nawet, że wbrew wszelkiemu rozsądkowi syn zechce tej ostatniej nocy uratować narzeczoną i czekał tuż za drzwiami na przybycie zjawy.

Luana jednak spoglądała na niego z taką pewnością w błękitnych oczach, że nie miał serca jej odmówić. Westchnął głęboko i szeptem wypowiedział imię swojej przyjaciółki:

– Arachne…

Płomienie świec załopotały, poruszone niewyczuwalnym wichrem, i duch pojawił się natychmiast po przeciwległej stronie komnaty, w ciemnej wnęce u okna. Dziewczynka drgnęła nerwowo i jej palce zacisnęły się na dłoni Diamante, gdy Arachne sunęła ku nim po dywanie utkanym w błękitno-złoty wzór. Jej policzki były blade, lecz pierś poruszała się w oddechu, rude włosy falowały przy każdym kroku – wyglądałaby jak żywa kobieta, gdyby jej bose stopy nie przechodziły na skroś przez nogi kandelabrów i kosze kwiatów, które rozstawiono w komnacie.

Przystanęła kilka kroków przed łożem, nie spuszczając oczu z dziewczynki. Diamante otworzył usta, aby przedstawić kuzynkę, ale ta uprzedziła go. Zeskoczyła z łóżka i wykonała formalny ukłon, jak przed kimś niezrównanie przewyższającym ją godnością i urodzeniem. Był to osobliwy widok, ponieważ księżniczki z rodu Severa przed nikim nie kłoniły się aż do ziemi i nikogo nie uznawały za lepszego od siebie.

– Jestem Luana di Brionia – dziewczynka wymawiała słowa z taką starannością, jak gdyby w l’Azzurro przemawiała przed całym dworem – i skoro Rocco nie mógł cię pochwycić ani ukarać w żaden inny sposób, postanowił spleść mnie z demonem, podobnie jak z tobą niegdyś uczynili nieprzyjaciele naszego rodu.

– Może nie zdoła tego zrobić – wtrącił niepewnie Diamante. – Mnisi grożą anatemą każdemu, kto będzie się parał opętaniem. Nadto to trudne czary i nie próbowano ich na Półwyspie od wielu lat.

One jednak nadal mierzyły się wzrokiem.

– Ach, tak – odezwała się płaskim głosem Arachne. – Więc postanowili cię oddać demonowi.

– Ale to, co dla ciebie trwało jedną noc, dla mnie ma trwać całe życie. Nie potrafisz nawet pojąć, co mnie czeka.

Widmowa kobieta roześmiała się chrapliwie.

– Mylisz się, dziecko. Spomiędzy wszystkich ja potrafię najlepiej to zrozumieć, choć tobie uczynią to dla kaprysu, mnie zaś…

Wyczuł w jej głosie coś, czego nie było w nim nigdy wcześniej. Rozpacz.

– Pani? – ponagliła ją Luana.

Arachne uniosła głowę. W jej oczach odbijały się płomienie świec.

– Z miłości – dokończyła miękko. – Mnie uczyniono to z miłości.

Diamante chciał się odezwać, bo jeśli nawet Rocco miał rację i magowie z Centocchio wysłali po nią demona, te słowa były pozbawione sensu. Ale nagle zdał sobie sprawę, że dwie kobiety, jedna u progu życia, druga poza jego kresem, mówią tylko ze sobą i żadna z nich go nie potrzebuje.

– Jak to możliwe? – spytała dziewczynka.

– Po prostu. – Arachne opuściła na moment powieki. – Pragnęłam śmierci Severa, więc przyszłam do ogrodów Palazzo Ducale, aby go zabić i raz na zawsze uwolnić Brionię spod władzy magów. Nie przewidziałam, że zatańczy ze mną jeden raz i oboje zagubimy się w tym tańcu na zawsze. Czasami tak się zdarza – dodała cicho. – Bez powodu, choć magowie twierdzą, że magia w naszej krwi ciąży ku sobie, byśmy dokonywali właściwych wyborów, a mnisi opowiadają baśnie o tym, że tuż po stworzeniu świata nie było kobiet i mężczyzn, tylko idealne istoty, które rozcięto na pół i rozdzielono, by do końca czasu poszukiwały swego dopełnienia. Ale to nieprawda. Pewne rzeczy się dzieją bez powodu i można zatracić się bezpowrotnie w jednym tańcu.

Chłopiec skinął głową. Oczywiście znał opowieść o tym, jak Severo po raz pierwszy zobaczył Arachne i wybrał ją spomiędzy wszystkich kobiet Brionii. Nie było w tej historii życzenia śmierci, lecz podobne rzeczy się zdarzały pomiędzy książętami. Nie dziwiło go nawet, że Severo wybaczył żonie. Mnisi powtarzali niestrudzenie, że kobiety są ułomnymi, podległymi ułudzie stworzeniami, które należy chronić przed ich własną naturą. Gdyby tej nocy Luana zagroziła mu nagim ostrzem, wyjąłby nóż z jej dłoni i nigdy nie opowiedział o tym nikomu.

– Tak, wybaczył mi życzenie śmierci. – Arachne uśmiechnęła się i miał wrażenie, że kobieta słyszy jego myśli, jakby wypowiadał je na głos. – Ale nie mógł złamać prawa, którego był panem i sługą jednocześnie, a ja utkałam płaszcze, siedem płaszczy, z których każdy był kryjówką demona.

– Uwięziłaś demony? – spytał z niedowierzaniem, bo przecież nawet Sirocco, która była stregą, nie dokonała podobnej sztuki.

Żadna z kobiet nie odwróciła się do niego.

– Wedle prawa – odezwała się cicho Luana – powinni cię ukamienować przed świątynią, a potem wyjąć martwe ciało i ukamienować je jeszcze raz, i na nowo, póki nie otrzymasz kary za każdego z demonów. Jeśli książę chciał okazać litość, mógł podarować ci szybką, łatwą śmierć, nie więcej.

– Nieprawda! – wykrzyknął Diamante, nieświadom, że podnosi głos i może sprowadzić do komnaty strażników. – Mógł cię ukryć i jeszcze tego samego dnia pożeglować na południe, na same krańce Arcipelago della Rugiada Rossa, gdzie nie sięga władza magów i gdzie nie mieszka nikt, prócz dzikich bestii. Ja bym tak uczynił!

Teraz popatrzyły na niego obie – Arachne z czułością, Luana ze zdumieniem – a potem widział poprzez grubą warstwę bielidła, jak zmienia się wyraz jej twarzy, aż staje się lustrzanym odbiciem oblicza Arachne.

– Moje kochanie – powiedziała miękko starsza kobieta. – Ale Severo nie był tobą i wiedział, że każdy dzień przybliża go do Golfo delle Lacrime. Gdyby odszedł, Arimaspi pochłonęliby Półwysep jak spragniony osusza bukłak wina. Dlatego nie złamał prawa i pozwolił, abym umarła, bo to się przecież stało w tamtej chwili, kiedy oddał mnie demonowi. Ale zrobił coś jeszcze… – Przymknęła oczy. – Zmodyfikował zaklęcie i na jedną noc w roku uwalniał mnie spod władzy demona.

Luana wydała dziwny zdławiony dźwięk – okrzyk przestrachu albo szloch – ale Diamante był zbyt zdumiony postępkiem maga, by się nad tym zastanawiać.

– Dlaczego? – zapytał.

– Nie zrozumiesz, skarbie – odparła. -Jeszcze nie teraz. Może zdołałbyś pojąć za wiele lat. Może nigdy.

– Wytłumacz, więc nam. – Luana przysunęła się bliżej do chłopca.

Objął ją i tym razem nie odtrąciła go, choć kiedy w kościele podał jej ramię, odwróciła się od niego pospiesznie i niemal upadła w sukni ciężkiej od klejnotów i srebra.

– W tamtych czasach zdarzało się, że magowie łączyli swoje kobiety z demonami, jeśli chcieli być pewni ich wierności i posłuszeństwa, albo po prostu woleli je ukształtować wedle swej woli niż zdać się na kaprysy żywej istoty. Gdyby tak uczynił, może po pewnym czasie Severo zapomniałby, kim byłam. Ponieważ jednak prosiłam go, by pamiętał, i ponieważ chciał widzieć rzeczy takimi, jakimi były naprawdę, pozostawił tę jedną noc, aby przypominała mu, jaką ceną opłacił walkę z Arimaspi.

Luana drgnęła. Na kominku płonął ogień, lecz w komnacie robiło się coraz zimniej, a cienka płócienna koszulą nie chroniła przed chłodem.

– Czy było warto?

– Zwyciężył – odparła po prostu Arachne. – Wierzył, że obdarowano go magią po to, aby ich pokonał, i wszystkie inne czyny były dla niego jedynie pochodną tej pierwszej i najważniejszej powinności. Ale kiedy powinność ustała… uwolnił mnie.

– Zatem jednak nie umarł z ręki demona? – odezwał się Diamante.

Arachne chyba go nie usłyszała.

– Demon może wypełnić trzy życzenia wykraczające poza naturę tego, czym go uczyniono. Severo zrazu poprosił, aby demon chronił nasze dzieci, i wówczas utkałam dla niego gobelin. Potem nakazał, aby demon pokonał dla niego Arimaspi i ognista burza pochłonęła ich statki. Na koniec zaś, kiedy pozostaliśmy sami w Golfo delle Lacrime, polecił mu spełnić moje życzenie. I wtedy demon go zabił.

– Jak to? – Luana poderwała się z łoża i wyciągnęła ręce ku duchowi, ale jej palce przeszły przez widmową postać jak przez dym.

– Z takim życzeniem przyszłam do niego pierwszy raz – po twarzy Arachne płynęły łzy – i widać w sercu uznał je za usprawiedliwione. Magowie są surowymi ludźmi, także dla siebie, i niewiele wiedzą o miłosierdziu.


Wiele słów zapisano na pergaminie i w kamieniu o snach ludzi opętanych przez demona. Czy powracają w nich do dawnego życia, w nieskończoność odtwarzając minione dni? Czy może wszystko, co nastąpiło po zespoleniu z demonem, wydaje im się dziwne i nierealne jak sen, ponieważ umysł broni się przed wiedzą, która jest zbyt przerażająca? Czy też w snach zwiduje im się życie, które nieodwracalnie utracili, kiedy los postawił na ich drodze demona? Nikt jednak nie zastanawiał się, o czym śnią demony.

Luana umilkła i skryba odłożył kartę. Nie pojmował, dlaczego w godzinie śmierci jej umysł skłonił się ku najnikczemniejszemu z czynów czarnoksiężników – opętaniu, zespoleniu żywego człowieka z potępionym duchem. Był zbyt zdumiony, by protestować. Jak oczadziały, zapisywał słowa, zamiast uświadomić jej niestosowność tych roztrząsań w ustach umierającej mniszki. Na szczęście osłabła tak dalece, że zdołała wycharczeć jedynie kilka zdań, ale i tak śmiertelnie przeraziła czuwające przy niej zakonnice.

Teraz leżała jak martwa, wbijając ślepe oczy w mrok, choć jej pierś nadal unosiła się w nieregularnym oddechu i połyskiwał łańcuszek perły w zaciśniętych palcach.

Siostra służebna pochyliła się i odwracając zapłakaną twarz, delikatnie otarła czoło konającej. Luana poruszyła się.

– Nie lękam się – powiedziała z trudem. – To tylko jeden krok w ciemność, nic więcej.

Po czym położyła zimną dłoń na jej ramieniu i umarła.


* * *

Miał tak wiele pytań, więcej, niż zdołałby wypowiedzieć w tę noc, a może nawet przez wiele nocy, póki nie zestarzeje się wystarczająco, by ogarnąć całą tę niepojętą, okrutną opowieść. Ale Luanie znów udało się go zaskoczyć. Zdumiewająco szybko otarła z twarzy łzy i resztki bielidła.

– Czy zdołasz powstrzymać potwory?

Zjawa skinęła głową.

– Póki jestem z wami, kekropsi nie będą was niepokoić. Dziewczynka poderwała się z łoża i zrzuciła długą batystową koszulę. Szybko odwróciła się tyłem, ale Diamante przez moment widział jej jasne, wciąż niedojrzałe ciało.

– Musimy spróbować – rzekła, wciągając przez głowę skromną, niebieską suknię, w której miała o poranku przyjmować życzenia weselnych gości.

– Dokąd chcesz uciec? – spytał ze zdumieniem. – Prędzej czy później Rocco odnajdzie nas, jeśli zaś sam nie zdoła, demony przetrząsną dla niego wszystkie miejsca w cytadeli.

Luana popatrzyła na niego wielkimi, poważnymi oczami.

– Prócz tych, do których nie zdołają wejść.

Zrozumiał natychmiast.

– Chcesz się ukryć w katedrze? Przecież patriarcha już raz nie dał ci schronienia.

– Powiedział, że nie postąpi wbrew woli mojego opiekuna – i dziewczynka przygryzła wargę – choć bardzo dobrze wiedział, że Rocco zamordował mojego ojca i co zamierza mnie uczynić. Ale… – rzuciła mu badawcze spojrzenie – Rocco nie jest dłużej moim i opiekunem i jeśli obydwoje schronimy się w katedrze, prosząc o azyl, patriarcha nie będzie mógł nam odmówić w obliczu tych wszystkich książąt, którzy zjechali na nasze wesele.

Diamante pobladł na twarzy, kiedy ogarnął rozmiar nieposłuszeństwa, o które prosiła. Chciał jej powiedzieć, że ojciec nie puści płazem zniewagi, jeśli ośmieszą go przed wszystkimi panami Półwyspu, i dostanie ich, choćby miał kamień po kamieniu rozebrać świątynię. Potem jednak przypomniał sobie, co Rocco obiecał zrobić z Luaną, a własne wymówki czy lęki wydały mu się dziwnie niestosowne. Przełknął ślinę, zbierając całą swoją odwagę.

– Dobrze – postanowił. – Zróbmy to.

Luana, która wysypywała ze szkatuł klejnoty i zbierała je w dużej, błękitnej chuście, zamarła w pół ruchu i garść pereł wysypała się z jej dłoni.

– Naprawdę? – zapytała, a jej głos nie przypominał już napiętej cięciwy, był po prostu głosem przerażonej dziewczynki. – Naprawdę zrobisz to dla mnie?

Uprzytomnił sobie, czym musiały być dla niej ostatnie miesiące, po tym jak zamordowano jej ojca i wygnano ją z pełnej przepychu i dziwów cytadeli do surowego klasztoru, gdzie kolejno traciła bliskich, aż wreszcie znalazła się pod pieczą przeoryszy, która bez skrupułów wydała ją mordercy ojca. I w dziwnym przeczuciu -bo przecież był jeszcze zbyt młody, by to ocenić – zdumiał się, jak niezwykłą kobietą stanie się w przyszłości ta jego kuzynka-żona, której wcześniej wcale nie pragnął dla siebie. Teraz zaś bynajmniej nie był pewien, czy chce, żeby obleczono ją w zakonne suknie i ucięto tuż przy skórze jasne włosy. Jednak nawet to wydawało się lepsze, niż gdyby miała zostać opętana dla kaprysu Rocca.

– Oczywiście – odpowiedział. – Nie bój się. Nie pozwolę cię skrzywdzić.

I przez chwilę naprawdę w to wierzył, zapatrzony w jej twarz, zeszklone nagle oczy i łzy, które popłynęły po policzkach.

– Nie wydostaniecie się z twierdzy – odezwała się cicho Arachne. – Jedyne przejście prowadzi przez krużganek przy biesiadnej sali i Rocco bez wątpienia was spostrzeże.

– Musimy, chociaż spróbować – rzekł chłopiec.

Ale oczywiście to widmo miało rację.


* * *

Oboje byli dziećmi czarnoksiężników, wychowanymi pośrodku briońskiej cytadeli, gdzie wciąż trwały okruchy najczystszej starej magii, nawykli, więc do najdziwniejszych monstrów i demonów o kształtach, jakich nie oglądano nigdzie indziej. Ale nawet ich zadziwił zastęp strażników, których Rocco postawił tej nocy pod drzwiami ich ślubnej komnaty. Kiedy tuż za progiem z jednej z krokwi oderwał się nietoperz o purpurowych skrzydłach i twarzy niemowlęcia, Luana ze stłumionym okrzykiem chwyciła Diamante za rękę i nie wypuszczała jego palców, kiedy ostrożnie schodzili po schodach, mijając coraz osobliwsze potwory. Chłopcu wydawało się, że łkała cicho, gdy lamie wychylały się spomiędzy kobierców i wplatały palce w jej włosy, a chimery ocierały im się o łydki, jak psy skomląc z cicha o kęs strawy. Nie zatrzymała się jednak. Oboje szli wytrwale za widmową postacią Arachne, a salamandry rozpalały przed nimi latarenki, oświetlając drogę, dopóki nie dotarli wreszcie na balkon, wysoko pod stropem biesiadnej sali, gdzie w najlepsze świętowano ich wesele.

Rocco spostrzegł ich od razu. Może pomógł mu w tym sprytny strażniczy demon, odporny na moc Arachne, a może książę miał jednak wystarczająco dużo czarnoksięskiej mocy, by wyczuć ich obecność. Wściekłość ogarnęła go natychmiast. Nie tracąc czasu na zbyteczne ostrzeżenia, pochwycił szczerozłoty puchar, którym spełniał toasty, i cisnął nim przez całą szerokość sali. Naczynie o włos minęło głowę Luany i odbiło się od trzonu kolumienki, znacząc marmur czerwonymi plamami wina.

– Dokąd to? – ryknął Rocco. – Dokąd się, szczurki, wybieracie?

Muzyka zgasła w okamgnieniu, a goście zamarli przy stołach, jakby rzucono na nich jeden z tych czarów, o których śpiewają bardzi. Wszyscy spoglądali wysoko, na dwójkę dzieci stojących na skraju balkonu, tui pod powałą sali.

Luana w milczeniu przywarła do ramienia chłopca, ale Diamante również nie potrafił wykrztusić ani słowa z zaciśniętej krtani. Na widok ojca prysła cała odwaga syna. Zamiast myśleć o ucieczce – z balkonu biegło, bowiem dwoje schodów, jedne prowadziły do sali biesiadnej, drugie zaś na długi wewnętrzny dziedziniec, który kończył się przejściem na plac przed świątynią – wbijał wzrok w Rocca, w tym samym bezmyślnym zauroczeniu, w jakim ptak obserwuje węża, który za chwilę go pożre.

Wtedy Arachne, dotychczas ukryta w cieniu za kolumną, wysunęła się przed nich i stanęła pomiędzy łukami arkad na brzegu balkonu. W rzęsiście oświetlonej sali jej postać była bledsza niż zwykle, lecz wyraźna, a błękitne oczy pałały magią.

– Splugawiłeś to miejsce – powiedziała cicho, lecz jej głos rozszedł się po najdalsze brzegi komnaty. – Nie jesteś godzien naszego dziedzictwa.

– Jakiego dziedzictwa, demonie? – zarechotał Rocco, świadom, że oczy wszystkich są zwrócone na niego i widmową kobietę, a losy jego przyszłych rządów zależą od tego, które z nich wygra w tym starciu.

Arachne bez słowa wyciągnęła dłoń ku gobelinowi, który rozpostarto na ścianie u szczytu stołu, za plecami księcia. Tkanina zafalowała nieznacznie. Smok i lwy zdawały się unosić głowy, by spojrzeć na nią żółtymi ślepiami, purpurowo-złote skrzydła gryfów drżały, jakby za chwilę miały wzlecieć w powietrze. Goście, zafascynowani, spoglądali na materię, która mieniła się przed ich oczami jak żywa istota.

Rocco był wystarczająco długo księciem Brionii, by wiedzieć, że oto cienka nić władzy zaczęła wiotczeć i wysmykiwać mu się z palców, a lada chwila całkowicie się zerwie. Może była to czysta ułuda, ale gobelin sprawiał wrażenie, jak gdyby utkane z barwnych nici bestie mogły na rozkaz widmowej kobiety wyjść z osnowy i rzucić mu się do gardła. Miał tylko krótką chwilę, aby zatrzeć to wrażenie w umysłach gości i rozumiał wyśmienicie, że musi jeszcze bardziej przykuć ich uwagę, zadziwić albo przerazić, ale w każdym razie przekonać, że nadal jest prawowitym władcą we własnym domu.

Uczynił, więc pierwszą rzecz, która przyszła mu do głowy, a była wystarczająco szalona, by wstrząsnąć nawet książętami-magami. Pochwycił sztylet, który zawsze nosił u pasa i którym niegdyś ugodził w bok swego brata, i wbił go w środek gobelinu. Ktoś krzyknął zdławionym głosem, gdy osnowa pękła z trzaskiem, a tkanina rozdarła się na dwie części. Smok, lwy i gryfy wyglądały znów jak zwyczajne obrazki na płótnie, lecz w chwilę później ich barwy zaczęły gasnąć, kształty rozmyły się, zmieniając w bezkształtne plamy. Z delikatnym chrzęstem nici rwały się, osypywały na posadzkę, aż wreszcie na ścianie została tylko rama.

Diamante przyglądał się temu ze zgrozą i oszołomieniem, niezdolny postąpić krok naprzód. Dopiero Luana pociągnęła go za rękaw.

– Jeśli teraz nie uciekniemy, nie wymkniemy się przez całe życie.

Co sił pognali ku schodom, lecz z tyłu dobiegł go jeszcze głos Arachne:

– Jesteś głupcem.

Chciał się obejrzeć, ale Luana nie zwalniała, więc biegł najszybciej jak potrafił w dół po stopniach aż na dziedziniec. Starał się nie myśleć zbyt wiele o spiżowych łucznikach, najpiękniejszym spośród dzieł jego pradziada, których rozmieszczono na szczytach kolumn. Widział kiedyś, jak rzeźby ożyły na rozkaz Rocca, gdy zabójca, który próbował go zasztyletować, wyrwał się z rąk strażników i uciekał do świątyni. Rocco dal znak i metalowe ciała łuczników poruszyły się, jak gdyby pod cienką warstwą spiżu kryły się prawdziwe mięśnie i ścięgna. Choć ich oczy nie drgnęły nawet, zanim skrytobójca zrobił kilka kroków, naszpikowali go strzałami jak jeża.

– Uciekajcie. – Arachne jakimś sposobem znalazła się tuż przy nich. – Czas dobiega kresu.

W tej samej chwili na galerii pojawił się Rocco.

– Zatrzymajcie się!

Władca Brionii przechylał się przez balustradę, a w jego ręku Diamante dostrzegł srebrzysty gwizdek, którego głos ożywiał łuczników. Goście weselni, magowie i książęta ze wszystkich stron Półwyspu, również wspięli się na galerię, obserwując teraz z wysoka wydarzenia na dziedzińcu. Każdy z nich doskonale rozumiał, że oto syn i spadkobierca najpotężniejszego z panów Półwyspu otwarcie przeciwstawia się jego woli. Rocco uczynił, więc to, co musiał. Zagwizdał.

– Jeśli któreś z was pójdzie o krok dalej, łucznicy raz na zawsze nauczą was posłuszeństwa.

Kronikarze powszechnie zgadzali się później, że dając znak posągom, nie przewidział w istocie tego, co nastąpi. Chciał jedynie nastraszyć syna i skłonić go, by wyrzekł się bezrozumnego oporu. Tak się jednak nie stało.

Diamante popatrzył na ojca. Luana szarpnęła go za ramię.

– Nie słuchaj go!

Niepewny, jak dalej postąpić, chłopiec chciał odwrócić się ku widmu. I potknął się.

Arachne próbowała go pochwycić. Na darmo – jej palce przeszły na wylot przez jego ciało. Diamante jeszcze przez moment młócił ramionami powietrze w rozpaczliwej próbie odzyskania równowagi. Po czym przewrócił się, ostatecznie i nieodwołalnie przekraczając naznaczoną przez ojca linię.

– Nie! – Arachne rzuciła się, by zasłonić go przed łucznikami.

– Nie! – zawtórował jej z rozpaczą Rocco i ich głosy zlały się w jedno.

Ale było za późno. Łucznicy wystrzelili, z całą celnością i mocą, do jakiej ich stworzono.

Pierwsza strzała ugodziła Diamante w pierś. Siła uderzenia okręciła go i przez chwilę ojciec widział oczy syna, szeroko rozwarte ze zdumienia, ale następne strzały już spadały z wysoka, jedna za drugą, nawet wówczas, kiedy leżał już nieruchomo na piasku. Przeszywały widmową postać Arachne i ni odrobiny nie ustając w pędzie, wchodziły w ciało chłopca, póki ostatni z łuczników nie zwolnił cięciwy. Skoro raz wydano rozkaz, nic nie mogło ich powstrzymać.

Arachne upadła na kolana przy martwym dziecku i płakała z głową pochyloną nisko przy ziemi, a nitki krwi coraz liczniej spływały ku niej po jasnym piasku. Luana niczym skamieniała patrzyła, jak wnikają w ciało widma i giną bez śladu. Brzeg sukni zjawy zabarwił się krwią, a czerwień pełzła wyżej poprzez tkaninę, aż powlokła ją całą. Dziewczynka ze strachem wyciągnęła dłoń i cofnęła ją zaraz, czując żar. Nie pojmowała, co się dzieje. Strużki krwi poczerniały i unosił się z nich gryzący dym, aż w końcu jak ciemna chmura przesłonił dziedziniec. Tylko postać żony Severa połyskiwała w nim coraz jaśniej.

– Arachne? – odezwała się ze strachem Luana.

Duch podniósł głowę, wyprostował się powoli i odsunął od Diamante. Po jego włosach pełgały drobne ogniki, a twarz była jedną taflą ognia.

– Teraz pamiętam – widmo przemówiło głosem, którego dziewczynka nie słyszała nigdy wcześniej.

Luana aż się wzdrygnęła, widząc, jak rysy Arachne spływają z twarzy tamtej istoty, a jej postać rozmywa się i potężnieje, póki nie stała się podobna do kolumny ognia. Chciała uciekać, ale dym spowijał ją jak gęsty, czarny całun i nie pozwalał się cofnąć ani o krok.

– Nie bój się – rzekła postać z płomieni. – Nie uczynię ci krzywdy.

– Czym ty jesteś? – spytała przerażona dziewczynka. – Czym jesteś?

– Nie mam imienia – odparł ogień. – Nie w waszym języku i nie po tym, jak mag ściągnął mnie z ponadksiężycowego nieba, aby na zawsze splątać mnie z kobietą, której pragnął.

Dziewczynka zakryła dłonią usta, by powstrzymać okrzyk grozy. Rozmawiała z demonem, nieskrępowanym duchem ognia, który by ich omamić, przybrał kształt martwej kobiety. W wiele lat później usłyszała od mnichów biegłych w pismach teologów, że nawet kilka słów wymienionych z demonem może przywieść do zguby śmiertelnego człowieka. Nie sądziła jednak, aby mężowie uczeni w piśmie naprawdę wiedzieli, o czym mówią – żaden z nich nie spotkał nigdy wolnego demona przyobleczonego jedynie w ogień, gdyż w swej prawdziwej formie nie mógłby się zatrzymać w pod-księżycowym świecie. Nawet święci, którzy zwyciężali potwory i poskramiali demony, w istocie zmagali się jedynie z poślednimi duchami, na dodatek oszołomionymi niewolą i wciąż skażonymi materią narzuconą im przez magów.

Z nią było inaczej. Nie próbowała walczyć. Zresztą, jak miałaby poskromić demona, który był najpotężniejszy spośród duchów Severa i pokonał dla niego dziesiątą część armii Arimaspi. Owszem, wiedziała, że skoro Severo zdołał go kiedyś zwabić do podksiężycowego świata i okiełznać, istniało zaklęcie zdolne na nowo odebrać mu wolność. Rocco mógł je znać i obrócić na swoją korzyść. Luana nie była jednak pewna, czy woli zdać się na łaskę stryja, czy też pozostać w mocy demona.

– Spałem i śniłem zbyt długo – ciągnął demon, bardziej do siebie niż do Luany. – Nie sądziłem, że istnieją tak głębokie sny.

Dziewczynka zrobiła dwa ostrożne kroki w bok, aby odsunąć się jak najdalej od tej istoty, która zdawała się teraz zaprzątnięta wyłącznie sobą. Ale kiedy jej wzrok padł na ciało Diamante, zatrzymała się. Nie potrafiła zostawić go na pastwę demona.

– Okłamałeś nas – rzekła z goryczą. – Udawałeś Arachne, a potem zwabiłeś nas tutaj, aby wypić jego krew i odzyskać siły.

– Mylisz się, dziecko. – Demon odwrócił się ku niej i pośrodku słupa ognia ujrzała dwoje gorejących, czarnych ślepi. – Nie oszukałem was, w każdym razie nie bardziej niż oszukałem sam siebie po tym, jak zagubiłem się we wnętrzu śmiertelnej kobiety.

Żar wokół niej zelżał nieco i domyśliła się, że demon hamuje swoją moc, aby wciąż mogła oddychać. Kiedy jeszcze mieszkała wraz z rodzicami w cytadeli, spowiednik ojca czytywał jej czasami legendy o świątobliwych dziewicach, które nie uległy złym duchom, nawet gdy te ofiarowywały im niezmierzone bogactwa i wieczną młodość. Wiedziała, że nie na darmo nazywano je mistrzami kłamstwa i twórcami ułud, co mamią i przywodzą do złego ludzkie serca. Ale słyszała też coraz bliżej na dziedzińcu nawoływania żołnierzy, spośród których przebijał się głos Rocca, zachrypły od rozpaczy i pełen nienawiści. Pan cytadeli wykrzykiwał jej imię i była pewna, że po śmierci jedynego syna nie pozwoli jej swobodnie odejść do klasztoru. Przy boku demona była od niego bezpieczna, być może bezpieczniejsza niż w jakimkolwiek innym miejscu Półwyspu.

– Nosiłem w ramionach jej dzieci i kołysałem je do snu – mówił w zadumie demon – a jej magia kołysała mnie również jak dziecko, aż wreszcie usnąłem, ukojony melodią jej krwi, aż stopiliśmy się w jedno, ciało i ogień, śmiertelna kobieta i demon, i nie było żadnego z nas. I nawet, kiedy umarła, gdy opuściła mnie na dobre, nie zdołałem się obudzić ani odlecieć w świat bardziej przychylny takim, jak ja.

Choć była przerażona śmiercią chłopca, a także losem, którą ją spotka, jeśli tylko wpadnie w ręce stryja, ujął ją żal w głosie demona i przypomniała sobie, jak wielką ufność pokładał w nim Diamante. Tymczasem postać z płomieni zaczęła zmieniać się znowu. Słup ognia przybladł, poczerniał u wierzchołka, zaczął się kurczyć, opadać ku ziemi i gasnąć, aż spomiędzy ognia ponownie wyłoniła się kobieca postać. Jednak nie sposób byłoby ją znów wziąć za Arachne. Wciąż była po dwakroć wyższa od śmiertelników, a jej kształt zmieniał się nieustannie. Drobne płomyki pełzały po powierzchni, czasami odrywały się i gasły na wietrze, a czasami jeszcze długo unosiły się wokół jak mydlane bańki, póki demon nie wchłonął ich na nowo. Zbliżył się do ciała Diamante, a kiedy sunął po piasku, skraj jego sukni zostawiał zeszklone, okopcone ślady. Jakby wyczuwając rozterkę Luany, odezwał się znowu:

– To się nie powinno stać. Gdyby cudzy sen nie zawładnął mną tak dalece, dziecko wciąż by żyło.

Mówiono jej, że nieczyste duchy ustępują jedynie przed siłą. Raz pokonany, demon choćby w najcięższej niewoli nie przestaje nienawidzić swego zwycięzcy i będzie knuł jego zgubę po kres swych dni w podksiężycowym świecie albo jeszcze dłużej, a gdy zabraknie jego ciemiężyciela, będzie szkodził jego dzieciom i dzieciom ich dzieci, póki nie wywrze pomsty. Ale żal demona wydał się Luanie prawdziwy. Owszem, zdawała sobie sprawę z własnej kruchości i nadal się go bała, podobnie jak bałaby się dzikiego zwierzęcia, gdyby znienacka stanęło przed nią pośrodku dziedzińca cytadeli. Nie wierzyła jednak, że naprawdę szuka jej śmierci – gdyby chciał ją zabić, już dawno leżałaby martwa, spopielona jego oddechem.

– Próbowałeś go chronić – powiedziała cicho. – Dlaczego? Demon zwrócił ku niej ciemne, gorejące ślepia.

– Takie było życzenie Severa.

– On nie żyje. Zmarł bardzo dawno temu.

– Wiem. Sam go zabiłem. Cofnęła się mimowolnie.

– To również było jego życzenie. – Demon wyciągnął ku niej dłoń: koniuszki palców były w istocie błękitnawymi czubkami płomieni i nie odważyła się ich dotknąć. – Ale jego śmierć nie przywróciła mi pamięci i nie otworzyła ścieżki pomiędzy gwiazdy, które są stałe i niezmienne, ponieważ pozostał jeszcze gobelin, spleciony z nici oraz zaklęć subtelniejszych niż słowa i wykresy czarodziejów. – Wśród syku płomieni rozległ się suchy jak trzask śmiech. – Jakimże głupcem okazał się Rocco! Nigdy w życiu nie stworzył magii ani w dziesiętnej części tak potężnej, jak ów gobelin, a zniszczył ją jednym uderzeniem sztyletu. A teraz demony budzą się z niewoli, strząsają obce kształty i rozprostowują grzbiety. Czy czujesz ich niecierpliwość, dziecko? Słyszysz, jak ich skrzydła łopoczą już do lotu? A jest wśród nich także demon Rocca i mag rychło zobaczy jego oblicze.

– Demon Rocca? – powtórzyła zmartwiałymi wargami, bo przypomniała się jej legenda, że zniszczenie gobelinu będzie zarazem kresem dynastii magów z Brionii.

– Każdy z czarnoksiężników, tych, którzy parają się prawdziwą magią i pętają wolne duchy, ma swego demona i ogląda jego twarz w godzinie śmierci.

– Czy ja też? – zapytała cicho, gdyż była córką maga i jej ród także wiódł się od Severa i Arachne.

Oczy demona przygasły.

– Nie masz nikogo prócz mnie, dziecko.

Wiedziała o tym bardzo dobrze – stała kilka kroków za ojcem, kiedy Rocco ugodził go sztyletem, a potem patrzyła na śmierć swoich braci i matki – ale łzy napłynęły jej do oczu.

– Więc pomożesz mi? – zakpiła z goryczą. – Doprowadzisz mnie do świątyni?

Całe późniejsze życie nie przestała żałować tych słów.

– Tak – odpowiedział demon. – Sen minął, a gobelin został spruty i jestem teraz prawdziwie wolny. Zamknij oczy i chodź za mną. Póki ich nie otworzysz, jesteś bezpieczna.

Posłusznie zamknęła powieki, a wówczas coś gorącego i suchego zacisnęło się na jej przegubie jak jedwabny sznurek i pociągnęło ją naprzód. Powietrze wokół znów było tak gorące, że paliło policzki, ale demon nie odezwał się, kiedy głośno wypowiedziała imię Arachne. Za to zewsząd rozlegały się inne głosy, pełne przerażenia i bólu. Przyspieszyła kroku, chcąc zostawić je za sobą, i biegła na oślep wśród szumu płomieni. Wrzaski ludzi stawały się coraz głośniejsze; zdawało się jej, że rozpoznaje wśród nich głos Rocca i jego przybocznych hierofantów. Potem wszystko umilkło, stłumione przez łoskot walących się kamieni i trzask pękających murów. Wokół unosił się gęsty, gryzący pył, opadał na jej suknię i włosy, wciskał się do warg i pod powieki. Chciała się zatrzymać, ale gorący dotyk na ręce dziewczynki wlókł ją naprzód, a fale rozpalonego powietrza odgradzały od zewnętrznego świata.

A potem w jednej chwili wszystko znikło. Gorąco ustało i umilkły wszystkie dźwięki.

– Możesz otworzyć oczy – rzekł demon.

Wstawał świt, a wokół niej rozciągała się połać wielkiego pogorzeliska. Gdzieniegdzie z poczerniałej ziemi sterczały ułomki okopconych murów i zeszklone trzony kolumn. Luana w oszołomieniu rozglądała się po rumowisku. Gdyby nie portal katedry, nie rozpoznałaby tego miejsca, ale nawet teraz nie mogła uwierzyć, że te zgliszcza jeszcze niedawno były wielką cytadelą magów Brionii.

– Jak to możliwe?

Nic więcej nie zdołała wykrztusić.

– Przeniosłem cię w moich ramionach.

Demon również był odmieniony, skurczył się w sobie, jego ognista postać przybrała barwę popiołu i bardziej niż kiedykolwiek przypominał zjawę. Tylko oczy wciąż należały do niego, dwa czarne, gorejące punkty pośrodku dymu.

Nie ośmieliła się zadawać więcej pytań. Później miała się długo zastanawiać, co się stało z wszystkimi innymi mieszkańcami i gośćmi cytadeli – czy próbowali zastąpić drogę demonowi, który ją prowadził, i spłonęli w jego ogniu, czy też dopadły ich inne duchy, uwolnione po tym, jak Rocco rozciął gobelin. Nigdy nie zyskała pewności, więc obwiniała się o ich śmierć, podobnie jak o wiele innych rzeczy, które wydarzyły się tamtej nocy. Ale wtedy, w zgliszczach cytadeli, jej odwaga wyczerpała się wreszcie i była tylko małą, przestraszoną dziewczynką.

Odwróciła się do demona. ' – Co się ze mną stanie?

Pochylił się i przesiał między palcami garść popiołu, aż na dnie jego dłoni pozostał jedynie drobny, czarny kamień. Po chwili rozjarzył się, poczerwieniał jak węgielek w kominie, a demon zamknął go w złożonych dłoniach i turlał przez moment. Kiedy je rozwarł, na jego palcach spoczywała wielka, czysta perła.

– Weź ją – rzekł, podając jej klejnot. – Póki ją zatrzymasz, będziesz bezpieczna, a także wszyscy, którzy pozostaną przy tobie.

Ujęła perłę i mocno zacisnęła na niej palce. Wciąż była ciepła od mocy demona.

Luana odwróciła się ku świątyni. Nie było ani śladu po grobowcu Severa i Arachne, znikły też wszystkie rzeźby zdobiące fasadę katedry. Spiżowe wrota stopiły się od pożogi i zastygły w jednej wielkiej kałuży czarnego metalu. Mury jednak oparły się niszczącej mocy ognia, może, dlatego, że wzniesiono je na poświęconej ziemi, gdzie żaden demon nie miał przystępu.

Wejście ziało czernią jak wielkie, rozwarte do krzyku usta. Luana zawahała się, niepewna, co spotkają w środku.

– Boję się.

Później nie potrafiła zrozumieć, dlaczego zwróciła się do niego w ten sposób. Może po prostu nie pozostał nikt inny. Jednak jeszcze bardziej zdumiała ją odpowiedź demona, choć musiało wiele czasu upłynąć, zanim pojęła, co naprawdę wydarzyło się, kiedy razem przekroczyli próg świątyni. – Nie lękaj się – odparł demon. – To tylko jeden krok w ciemność, nic więcej. Położył gorącą dłoń na jej ramieniu i razem weszli w mrok.

Загрузка...