Jego spojrzenie przesunęło się w stronę drzwi. Wisiały tam na haczykach należące do Susan płaszcz i kapelusz guwernantki. Płaszcz był szary i kapelusz także szary, okrągły i nudny. Śmierć nie miał pojęcia o wielu kwestiach dotyczących ludzkiej psychiki, ale ubarwienie ochronne potrafił rozpoznać na pierwszy rzut oczodołu.

Nuda… Tylko ludzie ją wynaleźli. Jakąż mieli wyobraźnię.

Drzwi się otworzyły.

Ku swemu przerażeniu, Śmierć zobaczył, że z sypialni wychodzi małe dziecko nieokreślonej płci, człapie sennie przez pokój i zdejmuje znad kominka skarpety. Było już w połowie drogi z powrotem, gdy go zauważyło. Zatrzymało się i przyjrzało mu z zastanowieniem.

Wiedział, że małe dzieci go widzą, ponieważ nie wyrobiły sobie jeszcze tej wygodnej, selektywnej ślepoty, która przychodzi wraz z poczuciem własnej śmiertelności. Czuł się trochę zakłopotany.

— Susan ma pogrzebacz, wiesz? — powiedziało dziecko, jakby starało się być pomocne.

NO, NO. COŚ PODOBNEGO. NIE DO WIARY.

— Mysiałam… Myślałam, że wszyscy już o tym wiecie. W zieśłym… zeszłym tygodniu wywlokła stąd stracha za nos.

Śmierć spróbował sobie to wyobrazić. Czuł, że źle zrozumiał to zdanie, ale nie brzmiało lepiej, jakkolwiek by przestawiał słowa.

— Oddam Gawainowi jego skarpetę, a potem wrócę popatrzeć — powiedziało dziecko.

I wyszło.

EHM… SUSAN! — zawołał Śmierć, wzywając posiłki.

Susan wyszła tyłem z kuchni, trzymając w ręku czarny czajnik.

Ktoś szedł za nią. W słabym świetle lśniło błękitem ostrze miecza. Jego blask odbijał się w szklanym oku.

— No, no… — powiedział cicho Herbatka, kiedy zobaczył Śmierć. — To rzeczywiście niespodzianka. Spotkanie rodzinne?

Miecz buczał cicho, kołysząc się tam i z powrotem.

— Zastanawiam się — mówił Herbatka — czy można zabić Śmierć. To chyba bardzo szczególny miecz i tutaj działa na pewno. — Na moment uniósł dłoń do ust i zachichotał. — Oczywiście, zapewne nie uznają tego za morderstwo. Mogą wręcz potraktować jak spełnienie obywatelskiego obowiązku. Jak to mówią, bohaterski czyn. Proszę wstać, drogi panie. Dysponuje pan może ścisłą wiedzą na temat własnej wrażliwości na ciosy, ale jestem praktycznie pewien, że Susan może tutaj zginąć. Więc radzę nie próbować żadnych sztuczek w ostatniej chwili.

TO JA JESTEM OSTATNIĄ CHWILĄ, powiedział Śmierć, podnosząc się z fotela.

Herbatka okrążył go ostrożnie. Czubek miecza zataczał krótkie łuki.

Z sąsiedniego pokoju dobiegł odgłos kogoś, kto próbuje cichutko dmuchać w gwizdek.

Susan spojrzała na dziadka.

— Nie przypominam sobie, żeby którekolwiek prosiło o coś, co robi hałas — powiedziała surowo.

OCH, NATURALNIE, ŻE W SKARPETACH MUSI SIĘ ZNALEŹĆ COŚ, CO ROBI HAŁAS. INACZEJ PO CO BY ISTNIAŁA 4.30 RANO?

— Tam są dzieci? — spytał Herbatka. — No tak, oczywiście. Zawołaj je.

— Na pewno nie!

— To będzie pouczające — zapewnił skrytobójca. — Kształcące. A kiedy twoim przeciwnikiem jest Śmierć, choćbyś nie chciał, musisz być pozytywnym bohaterem.

Skierował klingę w stronę Susan.

— Słyszałaś, co powiedziałem? Zawołaj je.

Zerknęła z nadzieją na dziadka. Skinął lekko głową. Zdawało się jej, że widzi, jak lśnienie w jego oczodole przygasa na moment i rozjarza się znowu — odpowiednik porozumiewawczego mrugnięcia.

Ma jakiś plan. Może zatrzymać czas. Może zrobić wszystko. Ma plan.

— Gawain! Twyla!

Stłumione głosy w drugim pokoju ucichły. Bose stopy zatupały po podłodze i zza drzwi wysunęły się dwie poważne twarze.

— Ależ wejdźcie, wejdźcie, słodkie szkraby — odezwał się serdecznie Herbatka.

Gawain rzucił mu spojrzenie twarde jak stal.

Jego kolejny błąd, pomyślała Susan. Gdyby je nazwał małymi chuliganami, z zachwytem stanęłyby po jego stronie. Ale potrafią poznać, kiedy ktoś je nabiera.

— Złapałem stracha — oznajmił Herbatka. — Co z nim zrobimy?

Dwie twarze zwróciły się ku Śmierci. Twyla wsunęła kciuk do buzi.

— To tylko szkielet — oświadczył krytycznym tonem Gawain.

Susan otworzyła usta, ale klinga miecza przesunęła się w jej stronę. Zamknęła je.

— Tak. Brzydki, straszny, okropny szkielet — przyznał Herbatka. — Przerażający, co?

Zabrzmiało bardzo ciche mlaśnięcie, gdy Twyla wyjęła kciuk z buzi.

— Ziada ciaśtećko — powiedziała.

— Ciasteczko — poprawiła odruchowo Susan.

Z roztargnioną miną zaczęła kołysać czajnikiem.

— Straszny kościsty stwór w czarnej szacie! — przekonywał Herbatka, zdając sobie sprawę, że sytuacja nie rozwija się ściśle w przewidywanym kierunku.

Odwrócił się do Susan.

— Bawisz się tym czajnikiem — stwierdził. — Podejrzewam więc, że myślisz o czymś kreatywnym. Odstaw go, proszę. Powoli.

Susan przyklęknęła i delikatnie postawiła czajnik na płycie przed kominkiem.

— E tam, nie jest za bardzo straszny. To tylko kości — stwierdził lekceważąco Gawain. — A w ogóle to Willy, stajenny, obiecał mi prawdziwą końską czaszkę. A w ogóle to zrobię z niej czapkę, jak generał Tacticus, kiedy chciał przerazić innych. A w ogóle to on tylko sobie stoi. Nie robi nawet uuu-uuu. A w ogóle to pan jest straszny. I ma pan dziwne oko.

— Naprawdę? No to przekonamy się, jak bardzo jestem straszny — powiedział Herbatka.

Błękitny płomień rozjarzył się wokół klingi.

Susan zacisnęła palce na pogrzebaczu.

Herbatka zauważył, że zaczyna się odwracać. Odskoczył za Śmierć, wzniósł miecz…

Susan zamachnęła się i cisnęła znad ramienia. Pogrzebacz pomknął przez powietrze, wydając odgłos dartej tkaniny i wlokąc za sobą ogon iskier.

Trafił w szatę Śmierci i zniknął.

Herbatka zamrugał i uśmiechnął się do Susan.

Potem odwrócił się i z rozmarzeniem spojrzał na miecz w dłoni.

Miecz wypadł mu z ręki.

Śmierć wyciągnął rękę, chwycił miecz za rękojeść i zmienił jego upadek w płynny łuk skierowany ku górze.

Herbatka popatrzył na sterczący mu z piersi pogrzebacz i zgiął się wpół.

— No nie — powiedział. — Nie mógł przez ciebie przelecieć. Tyle jest tam żeber i innych…

Znowu zabrzmiało ciche „pop!”, gdy Twyla ponownie wyjęła z buzi palec.

— Zabija tylko potwory — wyjaśniła.

— Zatrzymaj czas. Już! — rozkazała Susan.

Śmierć pstryknął palcami. Pokój nabrał szarofioletowej barwy stacjonarnego czasu. Zegar przestał tykać.

— Mrugnąłeś do mnie! Myślałam, że masz jakiś plan!

W SAMEJ RZECZY. O TAK. PLANOWAŁEM ZOBACZYĆ, CO ZROBISZ.

— Tylko tyle?

JESTEŚ BARDZO POMYSŁOWA. I OCZYWIŚCIE MASZ WYKSZTAŁCENIE.

— Co?!

DODAŁEM JEDNAK TE ROZISKRZONE GWIAZDKI I ODGŁOS. UZNAŁEM, ŻE BĘDĄ ODPOWIEDNIE.

— A gdybym nic nie zrobiła?

SĄDZĘ, ŻE COŚ BYM WYMYŚLIŁ. W OSTATNIEJ CHWILI.

— To była ostatnia chwila!

ZAWSZE JEST CZAS NA JESZCZE JEDNĄ OSTATNIĄ CHWILĘ.

— Dzieci musiały na to patrzeć!

KSZTAŁCĄCE. ŚWIAT AŻ NAZBYT SZYBKO DA IM POZNAĆ POTWORY. NIECH PAMIĘTAJĄ, ŻE ZAWSZE ISTNIEJE POGRZEBACZ.

— Ale widziały, że jest człowiekiem…

MAM WRAŻENIE, ŻE DOSKONALE SIĘ ORIENTOWAŁY, CZYM JEST.

Śmierć trącił stopą powalonego Herbatkę.

NIECH PAN PRZESTANIE UDAWAĆ TRUPA, PANIE HERR-BAT-KÁ.

Duch skrytobójcy wyskoczył jak diabełek z pudełka, cały w nieco obłąkanych uśmiechach.

— Trafił pan!

OCZYWIŚCIE.

Herbatka zaczął się rozwiewać.

ZABIORĘ CIAŁO, powiedział Śmierć. ZAPOBIEGNIE TO NIEWYGODNYM PYTANIOM.

— Dlaczego on to robił? — zapytała Susan. — To znaczy, po co? Pieniądze? Władza?

NIEKTÓRZY LUDZIE ZROBIĄ WSZYSTKO DLA CZYSTEJ FASCYNACJI ROBIENIA TEGO. ALBO DLA SŁAWY. ALBO DLATEGO, ŻE NIE POWINNI.

Śmierć zarzucił sobie trupa na ramię. Coś brzęknęło o płytę przed kominkiem. Śmierć obejrzał się z wahaniem.

HM… WIEDZIAŁAŚ, ŻE POGRZEBACZ PRZEZE MNIE PRZELECI?

Susan zauważyła, że jest roztrzęsiona.

— Oczywiście. W tym pokoju to potężna broń.

NIE MIAŁAŚ ŻADNYCH WĄTPLIWOŚCI?

Susan zawahała się i uśmiechnęła.

— Żywiłam silne przekonanie — zapewniła.

AHA. Dziadek przyglądał się jej przez chwilę i miała wrażenie, że dostrzega u niego najlżejsze migotanie niepewności. OCZYWIŚCIE. OCZYWIŚCIE. POWIEDZ, CZY ZAMIERZASZ ZAJĄĆ SIĘ NAUCZANIEM NA SZERSZĄ SKALĘ?

— Nie planowałam.

Śmierć ruszył na balkon, ale nagle jakby przypomniał sobie coś jeszcze.

ZROBIŁEM TO DLA CIEBIE.

Wzięła od niego prostokąt wilgotnego kartonu. Z dolnej krawędzi kapała woda. Mniej więcej pośrodku zauważyła kilka przyklejonych piórek.

— Dziękuję. Co to jest?

ALBERT POWIEDZIAŁ, ŻE POWINIEN BYĆ NA NIEJ ŚNIEG, ALE CHYBA SIĘ ROZTOPIŁ, wyjaśnił Śmierć. TO STRZEŻENIOWIEDŹMOWA KARTKA, OCZYWIŚCIE.

— Aha…

POWINIEN BYĆ TEŻ RUDZIK, ALE NIESTETY, NIE UDAŁO MI SIĘ GO SKŁONIĆ, BY POZOSTAŁ NA MIEJSCU.

— Rozumiem.

NIE PRZEJAWIAŁ CHĘCI DO WSPÓŁPRACY.

— Naprawdę?

WYDAJE SIĘ, ŻE ZUPEŁNIE NIE WYCZUWAŁ STRZEŻENIOWIEDŹMOWEGO NASTROJU.

— Aha. Hm. No tak. Dziadku…

TAK?

— Dlaczego? Dlaczego to wszystko robiłeś?

Przez chwilę stał nieruchomo, jakby wypróbowywał w myślach kolejne zdania.

SĄDZĘ, ŻE MA TO ZWIĄZEK Z PLONEM, powiedział w końcu. TAK ZGADZA SIĘ. I DLATEGO, ŻE LUDZIE SĄ TACY INTERESUJĄCY. WYNALEŹLI NAWET NUDĘ. DOPRAWDY ZADZIWIAJĄCE.

— Och…

A ZATEM… SZCZĘŚLIWEGO STRZEŻENIA WIEDŹM.

— Tak… Szczęśliwego Strzeżenia Wiedźm, dziadku.

Śmierć zatrzymał się jeszcze raz, przy oknie.

I DOBRANOC DZIECIOM… WSZĘDZIE.


Kruk sfrunął na pokryty śniegiem pień. Porwana proteza czerwonego brzuszka trzepotała bezużytecznie z tyłu.

— Nawet nie podrzucą do domu — narzekał. — Popatrz tylko. Wszędzie śnieg i zamarznięte pustkowia. Nie przelecę już więcej ani cala. Wiesz, że mogę tu zamarznąć? Ha! Ludzie bez przerwy opowiadają o recyklingu, ale spróbuj zająć się praktyczną ekologią, a zwyczajnie… nie… chcą… wiedzieć. Ha! Założę się, że rudzika by podrzucili. O tak!

PIP, powiedział ze współczuciem Śmierć Szczurów i pociągnął nosem.

Kruk przyglądał się, jak mała postać w kapturze odgarnia pazurkami śnieg.

— Czyli zwyczajnie tu zamarznę, tak? — stwierdził ponuro. — Żałosny kłębek piór i moje sterczące łapki, skurczone z zimna. Nikt nawet się mną nie naje, a muszę ci powiedzieć, że w moim gatunku to hańba, umrzeć taki wychudzo…

Uświadomił sobie, że pod śniegiem dostrzega plamę nieco przybrudzonej bieli.

Dalsze grzebanie szczura odsłoniło coś, co prawdopodobnie mogło być uchem.

Kruk wytrzeszczył oczy.

— To owca! — zawołał.

Śmierć Szczurów kiwnął łebkiem.

— Cała owca[24]!

PIIP.

— O rany! — Kruk podskoczył bliżej. Przewrócił oczami. — A niech mnie, ledwie wystygła!

Śmierć Szczurów z satysfakcją poklepał go po skrzydle.

PIIIP-IIP. IIK-IK…

— Dzięki. Tobie również.


Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, otworzyły się drzwi sklepu. Niski sprzedawca zabawek wszedł z warsztatu na tyłach i znieruchomiał — z zadziwiającą zdolnością przewidywania — jak martwy.

MASZ NA WYSTAWIE DUŻEGO DREWNIANEGO KONIA NA BIEGUNACH, powiedział nowy klient.

— A tak, tak, rzeczywiście. — Sprzedawca bawił się nerwowo okularami w prostokątnych oprawkach. Nie słyszał dzwonka, co go niepokoiło. — Ale obawiam się, że tylko na pokaz, to specjalne zamówienie lorda…

NIE. JA GO KUPIĘ.

— Nie, bo widzi pan…

MASZ INNE ZABAWKI?

— Tak, oczywiście, ale…

A WIĘC JA WEZMĘ KONIA. ILE ZAPŁACIŁBY CI JEGO LORDOWSKA MOŚĆ?

— Umówiliśmy się na dwanaście dolarów, ale…

DAM PIĘĆDZIESIĄT, obiecał klient.

Sklepikarz zszedł z drogi protestu i skręcił na ścieżkę chciwości. Przecież rzeczywiście są inne zabawki, tłumaczył sobie. W dodatku ten klient, myślał z przenikliwością godną jasnowidza, wygląda jak ktoś, kto nie uznaje odpowiedzi „nie”, a nawet rzadko traci czas na zadawanie pytań. Lord Selachii będzie zły, ale lorda Selachii tu nie ma. Obcy za to jest tutaj. Niewiarygodnie tutaj.

— Ehm… No cóż, w tej sytuacji… Czy mam zapakować?

NIE. WEZMĘ, JAK JEST. DZIĘKUJĘ. WYJDĘ TYŁEM, JEŚLI CI TO NIE PRZESZKADZA.

— Tego… a jak pan wszedł? — zapytał sprzedawca, zdejmując konia z wystawy.

PRZEZ ŚCIANĘ. TO DROGA O WIELE WYGODNIEJSZA NIŻ PRZEZ KOMIN, NIE SĄDZISZ?

Klient rzucił na ladę brzęczący mieszek i bez trudu podniósł konia. Rozejrzał się po półkach.

ROBISZ DOBRE ZABAWKI.

— E… Dziękuję.

PRZY OKAZJI, rzucił jeszcze klient, wychodząc. NA ULICY STOI MAŁY CHŁOPCZYK Z NOSEM PRZYMARZNIĘTYM DO SZYBY WYSTAWOWEJ. TROCHĘ CIEPŁEJ WODY POWINNO ZAŁATWIĆ SPRAWĘ.

Śmierć wyszedł. Znalazł czekającego na śniegu Pimpusia i umocował drewnianego konia do siodła.

ALBERT BĘDZIE BARDZO ZADOWOLONY. NIE MOGĘ SIĘ DOCZEKAĆ, ŻEBY ZOBACZYĆ JEGO MINĘ. HO. HO. HO.


Gdy światło dnia Strzeżenia Wiedźm spływało na wieże Niewidocznego Uniwersytetu, bibliotekarz wsunął się do głównego holu, mocno ściskając stopami plik arkuszy nutowych.

Gdy światło dnia Strzeżenia Wiedźm spływało na wieże Niewidocznego Uniwersytetu, nadrektor z westchnieniem osunął się na fotel w gabinecie i ściągnął buty.

To była wściekle długa noc, trudno zaprzeczyć. Zdarzyło się wiele dziwnych rzeczy. Na przykład pierwszy raz w życiu widział, jak pierwszy prymus wybucha płaczem.

Zerknął na drzwi swej nowej łazienki. Cóż, pokonał już początkowe trudności, a miły ciepły prysznic z pewnością go odświeży. Będzie mógł iść na recital organowy czysty i rześki.

Zdjął kapelusz — i ktoś wypadł ze środka z cichym dzwonieniem. Mały gnom przekoziołkował po podłodze.

Jeszcze jeden! A myślałem, że pozbyliśmy się już wszystkich — burknął Ridcully. — Czym jesteś?

No… Zauważyłeś, że kiedy zdarzało się jakieś magiczne objawienie, słyszałeś głos, no… dzwonków? — Mina gnoma sugerowała, że przyznaje się do czegoś, za co na pewno oberwie.

Tak. I co?

Gnom pokazał malutkie dzwoneczki i pomachał nimi nerwowo. Zabrzmiało bardzo smutne „dzyń, dzyń, dzyń”.

Dobre, nie? To byłem ja. Jestem Wróżką Dzyńdzyńdzyń.

Wynoś się.

Jeśli zechcesz, potrafię też zrobić taki efekt roziskrzonego pyłku, który robi „brzdęk”.

Wynocha!

To może „Dzwony św. Ungulanta”? — zaproponował zdesperowany gnom. — Bardzo świąteczne. Bardzo ładne. Może też zaśpiewasz? To idzie tak: „Dzwony [bim] świętego [bom]…”.

Ridcully zaliczył bezpośrednie trafienie gumową kaczką i gnom uciekł przez otwór ścieku wanny. W rurach jeszcze przez długą chwilę rozbrzmiewały echa przekleństw i spontanicznych dzwonków.

Wreszcie nastał spokój. Ridcully zdjął z siebie szatę.

Nim bibliotekarz skończył pompować, organowe miechy rzęziły już wokół nitów. Zadowolony, podpierając się rękami, przeszedł na krzesło i z wielką satysfakcją ocenił wzrokiem rozłożone przed sobą manuały.

Podejście Bezdennie Głupiego Johnsona do muzyki było takie, jak do każdego innego pola działalności, które pieścił jego geniusz — w podobny sposób, jak szron pieści pole ziemniaków. Ma być głośna, mawiał. Ma być przytłaczająca. Ma być wszechobejmująca. Z tego powodu wielkie organy Niewidocznego Uniwersytetu były jedynymi na świecie, na których dało się zagrać pełną symfonię skomponowaną na burzę z piorunami i skrzeki rozdeptywanych ropuch.

Ciepła woda spływała kaskadą ze spiczastego czepka kąpielowego na głowie Mustruma Ridcully.

Pan Johnson, z pewnością niecelowo, stworzył łazienkę doskonałą — a przynajmniej doskonale się nadającą, by w niej śpiewać. Echa i rezonujące rury maskowały drobne niedoskonałości i nawet najbardziej piskliwemu głosowi nadawały donośne, głębokie, dźwięczne brzmienie.

Ridcully zatem śpiewał.

— Gdy sobie szedłem dadadadada po to czy coś innego, i żeby znaleźć dadada, zoczyłem piękną pa-an-nę, chyba tak to było, i wtedy…

Piszczałki organów wibrowały od nagromadzonej energii. Bibliotekarz rozprostował palce. Zajęło to dobrą chwilę. Potem szarpnął za dźwignię zaworu ciśnieniowego.

Wibracje zmieniły się w natrętne brzęczenie.

Bardzo ostrożnie zwolnił zacisk.

Ridcully przerwał śpiew, kiedy zza ściany dobiegły tony organowej melodii.

Muzyka kąpielowa, pomyślał. Akurat na czas.

Właściwie szkoda, że tłumią ją wszystkie łazienkowe instalacje…

W tej właśnie chwili dostrzegł niewielką dźwignię oznaczoną „Rury muzyczne”.

Ridcully nie należał do ludzi, którzy zastanawiają się, do czego służy dowolny przełącznik, skoro łatwiej i szybciej można to sprawdzić, uruchamiając go. I tak właśnie uczynił. Jednak zamiast muzyki, której się spodziewał, efektem było rozsunięcie się kilku paneli. Odsłoniły rzędy mosiężnych dysz.

Bibliotekarz zapadł w trans, śniąc na skrzydłach muzyki. Dłonie i stopy tańczyły po klawiszach, zmierzając do crescendo kończącego pierwszą część „Suity Katastrofalnej” Bubbli.

Jedna stopa kopnęła dźwignię „Dopalacza”, druga przekręciła zawór cylindra z podtlenkiem azotu.

Ridcully postukał w dysze.

Nic się nie stało. Znowu przyjrzał się tablicom i zauważył, że jeszcze ani razu nie przesunął małej mosiężnej dźwigni oznaczonej „Sprzęg organowy”.

Teraz to zrobił. Nie uzyskał jednak przyjemnego akompaniamentu kąpielowego. Coś tylko brzęknęło i rozległ się daleki bulgot, który z wolna przybierał na sile.

Ridcully zrezygnował i wrócił do namydlania sobie piersi.

…biegną jelenie po lesie, granie… Hę? Co to…

Następnego dnia drzwi łazienki znowu zabito na głucho. Umieszczono też na nich kartkę z napisem:

„Nie używać w żadnych okolicznościach. TO WAŻNE”.

Jednakże gdy Modo mocował deski, nie wbił gwoździ do końca. Zostawił trochę wystające, by łatwiej było złapać obcęgami, kiedy znów każą mu je wyjąć. Niczego nie zakładał i na nic nie narzekał; zdobył jednak sporą wiedzę o działaniu umysłu maga.

Nigdy nie znaleźli mydła.


Myślak i jego studenci czujnie obserwowali HEX-a.

— Przecież nie może, no wiecie, tak po prostu się zatrzymać — powiedział Adrian „Wariat Drongo” Rzepiszcz.

— Mrówki stoją nieruchomo. — Myślak westchnął. — No dobra, dajcie z powrotem tę zabawkę.

Adrian starannie umieścił nad klawiaturą HEX-a kudłatego pluszowego misia. Wszystko natychmiast ruszyło. Mrówki pobiegły rurami, mysz zapiszczała.

Próbowali już trzy razy.

Myślak patrzył na jedyne zdanie, które wypisał HEX.

+++ Mój! Łaaa! +++

— Właściwie nie wydaje mi się — powiedział zniechęcony — żebym miał ochotę tłumaczyć nadrektorowi, dlaczego maszyna przestaje działać, kiedy zabierzemy tego kudłatego pluszowego misia. I nie wydaje mi się, żebym chciał żyć w takim świecie.

— Eee… — wtrącił Wariat Drongo. — Zawsze można, no wiecie, tak jakby powiedzieć, że musi pracować z udostępnionym KPM…

— Myślisz, że tak będzie lepiej? — spytał Myślak z powątpiewaniem w głosie. — To nawet nie brzmi jak realistyczna interpretacja niedźwiadka.

— Znaczy, lepiej niż „kudłaty pluszowy miś”?

Myślak kiwnął głową.

— Lepiej — rzekł krótko.


Gawain twierdził, że ze wszystkich prezentów, jakie dostał od Wiedźmikołaja, najlepsza była kulka.

Jaka kulka? — zdziwiła się Susan.

A on wyjaśnił, że znalazł ją w kominku. Wygrywa wszystkie gry. Wydaje się poruszać inaczej niż wszystkie.


Żebracy szli ulicami, cofając się niekiedy i zygzakując. Zaczynał padać świeży poranny śnieg.

Od czasu do czasu któryś z nich bekał z zadowoleniem. Wszyscy mieli na głowach papierowe kapelusiki — z wyjątkiem Paskudnego Starego Rona, który swój zjadł.

Z ręki do ręki podawali sobie blaszaną puszkę. Zawierała mieszaninę najlepszych win i mocniejszych alkoholi, a także czegoś, co już było w środku, kiedy Arnold Boczny ukradł ją spod fabryki farb przy Drodze Fedry.

— Gęś była dobra — stwierdził Kaczkoman, dłubiąc w zębach.

— Się dziwię, żeś ją jadł z tą kaczką na głowie — rzekł Kaszlak Henry, dłubiąc w nosie.

— Jaką kaczką? — zdumiał się Kaczkoman.

— A co to było ta tłusta maź? — zapytał Arnold Boczny.

— To, drogi przyjacielu, było pâté de foie gras. Mogę się założyć, że z samej Genoi. I też wyśmienite.

— Pierdzi się od tego, nie?

— Ach, świat haute cuisine — westchnął Kaczkoman z zachwytem.

Często przystając i skręcając, dotarli wreszcie do tylnych drzwi swojej ulubionej restauracji. Kaczkoman popatrzył na nie z rozmarzeniem; mgła wspomnień zasnuła mu oczy.

— Kiedyś jadałem tutaj praktycznie co wieczór — powiedział.

— To czemu żeś przestał? — zainteresował się Kaszlak Henry.

— Ja… właściwie nie wiem. To wszystko… niewyraźnie pamiętam, niestety. Jeszcze z czasów, kiedy wydawało mi się, że jestem kimś innym. Ale — poklepał Artura Bocznego po głowie — jak to mówią „lepszy jest pokarm z butów, gdzie jest przyjaźń, niżeli z karmnego wołu, gdzie jest nienawiść”. Przejdź, proszę, Ron.

Ustawili Rona przed drzwiami i zapukali. Kiedy otworzył kelner, Paskudny Stary Ron uśmiechnął się do niego, demonstrując to, co zostało mu z zębów, oraz swoje słynne halitosis, wciąż całe i na miejscu.

— Tysiącletnia wskazówka i krewetki — powiedział, dotykając palcem grzywki.

— „Najlepsze świąteczne życzenia” — przetłumaczył Kaczkoman.

Kelner usiłował zatrzasnąć drzwi, ale Arnold Boczny był na to przygotowany i wcisnął but w szczelinę[25].

— Pomyśleliśmy, że może chcielibyście, żebyśmy przyszli w porze obiadowej i zaśpiewali parę wesołych strzeżeniowiedźmowych piosenek dla waszych gości — zaproponował Kaczkoman. Obok niego Kaszlak Henry rozpoczął już jeden ze swych tytanicznych ataków kaszlu, który nawet brzmiał zielono. — Bez żadnych opłat, ma się rozumieć.

— Bo mamy Strzeżenie Wiedźm — dodał Arnold.

Żebracy, mimo reputacji zbyt fatalnej, by chociaż należeć do Gildii Żebraków, radzili sobie całkiem dobrze — według własnych niskich standardów. Działo się tak dzięki starannemu stosowaniu Zasady Oznaczoności. Ludzie dawali im sporo różnych rzeczy, oznaczało to bowiem, że sobie pójdą.

Po kilku minutach oddalili się, popychając zadowolonego Arnolda otoczonego pospiesznie zapakowanymi darami.

— Ludzie są tacy mili — stwierdził Kaczkoman.

— Tysiącletnia wskazówka i krewetki.

Arnold zaczął badać jałmużnę, podczas gdy reszta sterowała jego wózkiem po topniejącym śniegu pomiędzy zaspami.

— Smakuje… jakoś znajomo — oświadczył.

— Znajomo jak co?

— Jak błoto i stare buty.

— Do licha! To przecież aliganckie żarcie!

— Tak, tak. — Arnold żuł przez chwilę. — Myślicie, żeśmy się nagle zrobili aliganccy?

— Nie wiem. Aligancki jesteś, Ron?

— Demoniszcze…

— No. Dla mnie to brzmi aligancko.

Płatki śniegu zaczęły delikatnie osiadać na rzece Ankh.

— Mimo wszystko… Szczęśliwego Nowego Roku, Arnoldzie.

— Szczęśliwego Nowego Roku, Kaczkomanie. I twojej kaczce też.

— Jakiej kaczce?

— Szczęśliwego Nowego Roku, Henry.

— Szczęśliwego Nowego Roku, Ron.

— Demoniszcza!

— I niech bóg błogosławi każdego z nas — dodał Arnold Boczny.

Zakryła ich zasłona padającego śniegu.

— Który bóg?

— Nie wiem. A którego byś chciał?

— Kaczkomanie…

— Tak, Henry?

— Pamiętasz tego karnego woła, coś o nim mówił?

— Tak, Henry?

— Czemu niby on był karny? Kopnął kogoś na polu czy jak?

— Hm… On był karmny. Zresztą to tylko takie powiedzenie, Henry.

— Nie prawdziwy wół?

— Nie tak zupełnie. Chodziło mi o to, że…

A potem był już tylko śnieg.

Po chwili zaczął topnieć w promieniach słońca.

Загрузка...