— Dobry wieczór — odezwał się Gnom Kurzajka zakłopotany.

— …który, jak się zdaje, wskoczył w egzystencję, aby spędzić dzisiejszy wieczór z nami. I wiecie, pomyślałem sobie: to trochę dziwne. Oczywiście — ciągnął — w nocy Strzeżenia Wiedźm zawsze jest coś nierzeczywistego. Najkrótsza w roku i tak dalej. Wiedźmikołaj śmiga po świecie i w ogóle. Czas najgłębszych cieni i co tam jeszcze. Zbierają się wszystkie okultystyczne śmieci starego roku. Wszystko jest możliwe. Więc przyszło mi do głowy, że moglibyście to sprawdzić, chłopcy. Najpewniej nie ma powodu do obaw.

— Gnom… Kurzajka? — powtórzył Myślak.

Gnom odruchowo ścisnął mocniej swój worek.

— Ma tyle samo sensu, co wiele innych rzeczy, moim zdaniem — stwierdził Ridcully. — W końcu istnieje przecież Wróżka Zębuszka, prawda? Równie dobrze można by się zastanawiać, dlaczego istnieje bóg wina, a nie ma boga kaca…

Urwał.

— Ktoś słyszał ten dźwięk przed chwilą? — zapytał.

— Jaki dźwięk, panie nadrektorze?

— Takie jakby dzyń, dzyń, dzyń? Jak małych srebrnych dzwoneczków?

— Nie, nic takiego nie słyszałem, panie nadrektorze.

— Hm… — Ridcully wzruszył ramionami. — W każdym razie… co to ja mówiłem… a tak. Nikt nawet nie słyszał o Gnomie Kurzajce. Aż do dzisiejszego wieczoru.

— To prawda — potwierdził gnom. — Nawet ja nigdy o sobie nie słyszałem, a przecież jestem mną.

— Zobaczymy, co da się zrobić, panie nadrektorze — obiecał dyplomatycznie Myślak.

— Zuchy. — Ridcully schował gnoma z powrotem do kieszeni i spojrzał na HEX-a. — Zadziwiające — powiedział znowu. — Tylko wygląda, jakby myślał, tak?

— No… tak.

— Ale naprawdę nie myśli?

— No… nie.

— Czyli… sprawia wrażenie, że myśli, ale to tylko na pokaz?

— No… tak.

— Czyli właściwie jak każdy.


Zanim usiadł na oficjalnym kolanie, chłopiec ocenił Wiedźmikołaja wzrokiem.

— Powiedzmy sobie całkiem jasno — rzekł. — Wiem, że jesteś kimś przebranym. Wiedźmikołaj jest niemożliwy biologicznie i temporalnie. Mam nadzieję, że się rozumiemy.

AHA. CZYLI NIE ISTNIEJĘ?

— Zgadza się. Jesteś elementem zimowego wystroju, silnie skomercjalizowanym, jeśli wolno dodać. Mama kupiła mi już prezenty. Naturalnie udzieliłem jej wcześniej odpowiednich instrukcji. Często zdarza się jej coś pomylić.

Wiedźmikołaj zerknął przelotnie na stojący w pobliżu smutnie uśmiechnięty wizerunek macierzyńskiej nieskuteczności.

ILE MASZ LAT, CHŁOPCZE?

Dzieciak przewrócił oczami.

— Nie to powinieneś powiedzieć. Wiesz, mam już za sobą takie rozmowy. Musisz na początek zapytać, jak mam na imię.

AARON WIERCIK, „POD SOSNAMI”, DROGA KRAWĘDZIOWA, ANKH-MORPORK.

— Przypuszczam, że ktoś ci powiedział — stwierdził Aaron. — Podejrzewam, że ci ludzie przebrani za skrzaty odbierają informacje od matek.

I MASZ LAT OSIEM, JUŻ PRAWIE… OCH, JUŻ PRAWIE OKOŁO CZTERDZIESTU PIĘCIU, stwierdził Wiedźmikołaj.

— Jak sądzę, wypełniają formularze, kiedy płacą.

I CHCIAŁBYŚ „NIESZKODLIWE GADY RÓWNIN STO” ORZECHA, PRZESZKLONĄ SZAFKĘ NA OKAZY, ALBUM KOLEKCJONERA, SŁÓJ DO ZABIJANIA OKAZÓW I PRASĘ DO JASZCZUREK. CO TO JEST PRASA DO JASZCZUREK?

— Nie można ich wkleić, póki są jeszcze grube. Nie wiedziałeś? Przypuszczam, że powiedziała ci to wszystko, kiedy na moment moją uwagę zajęła wystawa ołówków. Słuchaj, może skończymy już tę zabawę? Daj mi moją pomarańczę i nie będziemy o tym więcej mówić.

MOGĘ DAWAĆ O WIELE WIĘCEJ NIŻ POMARAŃCZE.

— Tak, tak. Widziałem. To prawdopodobnie zmowa ze wspólnikami, a jej celem jest przyciągnięcie naiwnych klientów. O bogowie, masz nawet sztuczną brodę… A przy okazji, dziadku, czy wiesz, że twoja świnia…

TAK.

— Zrobione za pomocą luster, sznurka i rurek, jak przypuszczam. Dla mnie wyglądało to bardzo sztucznie.

Wiedźmikołaj pstryknął palcami.

— To zapewne umówiony sygnał, jak przypuszczam. — Chłopiec zszedł mu z kolan. — Bardzo dziękuję.

SZCZĘŚLIWEGO STRZEŻENIA WIEDŹM, rzucił jeszcze Wiedźmikołaj.

Wujo Ciężki poklepał go po ramieniu.

— Dobra robota, panie — pochwalił. — Niezwykła cierpliwość. Ja tam przyłożyłbym mu w ucho i tyle.

OCH, JESTEM PEWIEN, ŻE DOSTRZEŻE, JAK BARDZO ZBŁĄDZIŁ. Czerwony kaptur odwrócił się tak, że tylko Albert mógł zajrzeć w jego głębię. DOKŁADNIE W CHWILI, KIEDY OTWORZY TE PAKUNKI, KTÓRE NIOSŁA JEGO MATKA…

HO. HO. HO.

— Nie wiąż tak mocno! Nie tak mocno!

PIP.

Idąc wzdłuż półek, w kanionach między regałami, Susan słyszała za sobą sprzeczkę. Biblioteka Śmierci była tak ogromna, że w górze formowałyby się chmury — gdyby się odważyły.

— Dobrze, teraz dobrze — mówił głos, na który starała się nie zwracać uwagi. — Mniej więcej tak. Muszę przecież ruszać skrzydłami.

PIP.

— Aha… — mruknęła pod nosem. — Wiedźmikołaj.

Miał kilka półek, nie jedną książkę. Pierwszy tom był chyba zapisany na zwoju zwierzęcej skóry. Wiedźmikołaj naprawdę był stary…

— Dobra. Może być. Jak to wygląda?

PIP.

— Hej, panienko! — zawołał kruk, by uzyskać niezależną opinię.

Spojrzała w górę. Kruk przeskakał obok; pierś miał jaskrawoczerwoną.

— Ćwir, ćwir — powiedział. — Hop, hop, hyc, hyc. Skoku, skoku, skok…

— Nikogo nie oszukasz, najwyżej siebie — oceniła Susan. — Widać sznurek.

Rozwinęła skórę.

— Może powinienem usiąść na ośnieżonej gałęzi? — zastanawiał się kruk. — To chyba załatwi sprawę…

— Nie potrafię tego odczytać — poskarżyła się Susan. — Litery są… jakieś dziwne.

— Eteryczne runy — wyjaśnił kruk. — Wiedźmikołaj nie jest przecież człowiekiem.

Przesunęła dłonią nad cienką skórą. Te… kształty popłynęły jej wokół palców.

Nie umiała ich przeczytać, ale czuła je. Czuła ostry zapach śniegu, tak wyraźny, że para jej oddechu kondensowała się w powietrzu. Słyszała dźwięki: stuk kopyt, trzask gałązek w skutym mrozem lesie…

Jaskrawa, błyszcząca kula…

Otrząsnęła się gwałtownie i odsunęła zwój. Rozwinęła następny, który wyglądał, jakby wykonano go z pasów kory. Znaki zawisły ponad powierzchnią. Czymkolwiek były, nie przeznaczono ich do czytania; można by niemal uwierzyć, że to alfabet Braille’a dla dotyku duszy. Obrazy płynęły przez jej zmysły — mokre futro, pot, sosna, sadza, lodowate powietrze, zapach wilgotnego popiołu, świńskie… świński nawóz, poprawił szybko jej umysł guwernantki. Była też krew… i posmak… fasoli? Tylko wizje, bez słów. Niemal… zwierzęce.

— Przecież nic w tym się nie zgadza! — powiedziała głośno. — Wszyscy wiedzą, że to taki wesoły gruby staruszek, który przynosi dzieciom prezenty!

— Teraz tak. Teraz. Nie wtedy. Wiesz, jak to bywa — rzucił kruk.

— Wiem?

— To tak jakby… no… przekwalifikowanie. Nawet bogowie muszą iść z duchem czasu, mam rację? Tysiące lat temu był pewnie całkiem inny. Na przykład nikt wtedy nie nosił skarpet.

Poskrobał się po dziobie.

— No taaak… — podjął. — Wtedy był pewnie zwykłym zimowym demiurgiem. No wiesz… krew na śniegu, żeby wzeszło słońce. Zaczyna się od ofiar zwierzęcych, rozumiesz: zagonić jakieś duże i kosmate zwierzę na śmierć, takie rzeczy. Nie uwierzysz, ale w Ramtopach żyją ludzie, którzy na Strzeżenie Wiedźm zabijają strzyżyka, chodzą z nim od domu do domu i śpiewają o tym! Ze wszystkimi oj-diridi-dina-dana-uha! Bardzo folklorystyczne, bardzo mistyczne.

— Strzyżyka? Czemu?

— Nie wiem. Może ktoś powiedział: zaraz, po co właściwie mamy polować na tego wielkiego drania orła, z jego wielkim ostrym dziobem i wielkimi szarpiącymi szponami? Może zamiast tego zapolujemy na strzyżyka, który jest rozmiarów groszku i robi „ćwir”? No proszę, wybierajcie. W każdym razie potem schodzi to do poziomu religii, a wtedy zaczynają ten numer, że jakiś biedny palant znajduje w karmie specjalną fasolkę, a wszyscy mówią: oho, kolego, jesteś teraz królem, więc on myśli: no, to chyba nieźle — tylko nie uprzedzają, że raczej nie powinien się brać za pisanie grubych książek, bo zaraz potem przebiera nogami po śniegu, a z tuzin innych palantów goni go ze świętymi sierpami, żeby ziemia znowu odżyła, a śnieg stopniał. Bardzo, no wiesz… etniczne. A potem jakiś mądrala pomyślał: zaraz, patrzcie, przecież to przeklęte słońce i tak wschodzi, no to niby czemu mamy za darmo karmić tych wszystkich druidów? I od razu zwalnia się stanowisko. Tak to jest z bogami. Zawsze znajdą sposób, żeby, wiesz… przeczekać.

— To przeklęte słońce i tak wschodzi… — powtórzyła Susan. — Skąd to wiesz?

— Och, zwykła obserwacja. Zdarza się każdego ranka. Widziałem je.

— Chodzi mi o te święte sierpy i resztę.

Krukowi udało się przybrać na dziobie wyraz satysfakcji.

— Taki typowy kruk to ptak bardzo okultystyczny — wyjaśnił. — Ślepy Io, bóg gromu, miał kiedyś dwa mistyczne kruki, które latały wszędzie i opowiadały mu, co się dzieje.

— Kiedyś?

— Eee… Wiesz przecież, że on nie ma oczu na twarzy, tylko takie, no… takie swobodnie fruwające gałki oczne, które kręcą się po okolicy… — Kruk odchrząknął z gatunkowym zakłopotaniem. — Aż się prosi o wypadek, prawdę mówiąc.

— Czy ty w ogóle myślisz o czymkolwiek oprócz gałek ocznych?

— No… są też wnętrzności.

PIP.

— Ale ma rację — przyznała Susan. — Bogowie nie umierają. Nigdy całkiem nie umierają.

Zawsze zostaje jakieś miejsce, mówiła sobie. We wnętrzu kamienia, w słowach pieśni, w umyśle jakiegoś zwierzęcia czy może w szepcie wiatru. Nigdy do końca nie odchodzą, trzymają się świata czubkami palców, zawsze szukają drogi powrotnej. Kto raz był bogiem, zawsze nim pozostaje. Martwym być może, ale tylko tak, jak świat zimą…

— No dobrze — powiedziała. — Sprawdzimy, co się z nim stało.

Sięgnęła po ostatnią książkę i spróbowała ją otworzyć na dowolnej stronie…

Wrażenie uderzyło ją spomiędzy okładek niczym bat…

…kopyta, strach, krew, śnieg, zimno, noc…

Upuściła tom. Zamknął się z trzaskiem.

PIIP?

— Nic… Nic mi nie jest.

Spojrzała na książkę i zrozumiała, że udzielono jej przyjacielskiego ostrzeżenia, tak jak mógłby ostrzegać pokojowy zwierzak, oszalały z bólu, ale jednak na tyle oswojony, by nie drapać i nie gryźć ręki, która go karmi — tym razem. Gdziekolwiek znalazł się Wiedźmikołaj — martwy czy żywy, gdzieś przecież był — chciał, żeby zostawić go samego.

Spojrzała na Śmierć Szczurów. Jego małe oczodoły w niepokojąco znajomy sposób rozjarzyły się błękitem.

PIP. IIK?

— Szczur mówi, że gdyby to on chciał się czegoś dowiedzieć o Wiedźmikołaju, poszedłby do Zamku Kości.

— Przecież to tylko bajka — odparła Susan. — Niby tam podobno trafiają listy wysłane kominem. To tylko stara opowieść.

Odwróciła się. Szczur i kruk wpatrywali się w nią nieruchomo. Uświadomiła sobie, że była nazbyt normalna.

PIP?

— Szczur mówi: jak to „tylko”? — przetłumaczył kruk.


W ogrodzie Siata podszedł do Średniego Dave’a. Jeśli można to nazwać ogrodem. To był po prostu teren wokół… domu. Jeśli można to nazwać domem. Nikt o tym nie rozmawiał, ale od czasu do czasu zwyczajnie musieli wyjść na zewnątrz. W środku było jakoś… nienormalnie.

Zadrżał.

— Gdzie on jest? — zapytał.

— Pewnie na górze — odparł Średni Dave. — Wciąż próbuje otworzyć ten pokój.

— Ten ze wszystkimi zamkami?

— Tak.

Średni Dave skręcał papierosa. Wewnątrz domu… albo wieży, albo jednego i drugiego naraz, albo czegoś jeszcze… nie dało się palić. Nie tak, jak należy. Smakowało okropnie i robiło się potem niedobrze.

— Ale po co? Załatwiliśmy to, po cośmy tu przyszli. Nie? Staliśmy jak banda dzieciaków i patrzyliśmy, jak ten zasmarkany mag odśpiewuje te swoje zaklęcia. Ledwie wytrzymałem, żeby się nie zaśmiać. A czego on teraz chce?

— Powiedział, że jeśli są tak dobrze zamknięte, to chce zobaczyć, co jest w środku.

— Myślałem, że mamy tylko tu przyjść, załatwić co trzeba i wracać.

— Tak? To mu powiedz. Skręcisz sobie?

Siata wziął kapciuch z tytoniem i uspokoił się trochę.

— Widziałem już sporo paskudnych miejsc, ale to jest wyjątkowe.

— No.

— To ta słodycz człowieka wykańcza. No i musi być chyba coś innego niż tylko jabłka do jedzenia.

— No.

— I to przeklęte niebo. To niebo naprawdę działa mi na nerwy.

— No.

Starali się nie patrzeć na przeklęte niebo. Z jakichś powodów człowiek stale miał wrażenie, że zaraz się na niego zawali. A jeszcze gorzej wyglądało, kiedy wzrok zabłądził w tę lukę, gdzie nie powinno być żadnej luki. Efekt był taki, jakby ból zęba dokuczał w oczach.

Kawałek dalej Banjo bujał się na huśtawce. To dziwne, pomyślał Dave, ale Banjo wygląda tu na całkiem zadowolonego.

— Wczoraj znalazł drzewo, na którym rosną lizaki — powiedział smętnie. — Znaczy, mówię: wczoraj, ale kto może wiedzieć? I łazi za tym… no, za nim łazi. Jak pies. Nikt jeszcze nie uderzył Banjo, odkąd umarła nasza mama. Jest jak małe dziecko, wiesz przecież. Znaczy, w środku. Zawsze taki był. Słuchał mnie we wszystkim. Wiesz, jak powiedziałem: „Przyłóż komuś”, on to robił.

— A tamten zostawał przyłożony.

— No. A teraz wszędzie chodzi za nim. Rzygać mi się chce od tego.

— No to dlaczego tu siedzisz?

— Dla dziesięciu tysięcy dolarów. A on mówi, że może nawet więcej. Więcej, niż potrafimy sobie wyobrazić.

„On” zawsze oznaczał Herbatkę.

— Jemu nie chodzi tylko o pieniądze.

— No nie, ale ja tam nie pisałem się do władzy nad światem — oświadczył Średni Dave. — Takie rzeczy to same kłopoty.

— Pamiętam, jak wasza mama coś takiego mówiła — powiedział Siata. Średni Dave przewrócił oczami. Każdy pamiętał mamę Lilywhite. — Surowa kobieta. Twarda, ale sprawiedliwa.

— No… twarda.

— Kiedyś udusiła Błyszczącego Rona jego własną nogą… — ciągnął Siata. — Paskudną miała tę swoją prawą rękę wasza mama.

— No. Paskudną.

— Ona by nie zniosła kogoś takiego jak Herbatka.

— No — zgodził się Średni Dave.

— I piękny pogrzeb jej wyprawiliście, chłopaki. Prawie całe Mroki się zjawiły. Pełen szacunek. Te wszystkie kwiaty… I wszyscy wyglądali na takich… — Siata zawahał się. — Takich szczęśliwych. Oczywiście, na smutny sposób.

— No.

— Masz pojęcie, jak stąd wrócić do domu?

Średni Dave pokręcił głową.

— Ja też nie. Pewnie trzeba znaleźć to miejsce. — Siata zadrżał. — Znaczy, co on zrobił temu woźnicy… Znaczy, wiesz, ja tam nie potraktowałbym tak nawet własnego ojca.

— No.

— Zwyczajny świr, owszem, to mogę zrozumieć. Ale on potrafi mówić całkiem normalnie, a potem…

— No.

— Może gdybyśmy obaj zakradli się i…

— No… jasne. A jak długo byśmy pożyli? Sekundy.

— Gdybyśmy mieli szczęście… — zaczął Siata.

— Tak? Widziałeś go. To nie jeden z tych gości, co ci grożą. To jeden z tych gości, co cię zabiją, jak tylko cię zobaczą. I bez trudu. Musimy tu czekać, jasne? To jak w tym powiedzeniu o dosiadaniu tygrysa.

— Jakim powiedzeniu o dosiadaniu tygrysa? — spytał podejrzliwie Siata.

— No… — Średni Dave się zawahał. — Wiesz… kiedy dosiadłeś tygrysa i jedziesz, to gałęzie smagają cię po twarzy, pchły gryzą i takie tam. Więc musisz się trzymać. Myśl o pieniądzach. Są ich tam całe worki. Widziałeś przecież.

— Myślę o tym szklanym oku, które na mnie patrzy. I myślę, że może mi zajrzeć do głowy.

— Nie martw się, on cię o nic nie podejrzewa.

— A skąd wiesz?

— Jeszcze żyjesz, nie?


W grocie Wiedźmikołaja — małe dziecko z oczami okrągłymi z zachwytu.

WESOŁEGO STRZEŻENIA WIEDŹM. HO. HO. HO. NAZYWASZ SIĘ… EUFRAZJA KOZA, TAK?

— No, kochanie, odpowiedz miłemu panu.

— …k.

I MASZ SZEŚĆ LAT.

— No powiedz, skarbie. W tym wieku one wszystkie są takie same, prawda?

— …k.

I CHCESZ KUCYKA.

— …k.

Mała rączka pociągnęła kaptur Wiedźmikołaja w dół, do poziomu ust. Wujo Ciężki usłyszał gorączkowy szept. Po chwili Wiedźmikołaj się wyprostował.

TAK, WIEM. CO ZA NIEGRZECZNA ŚWINKA, NAPRAWDĘ…

Jego sylwetka zamigotała przez krótką chwilę, a potem sięgnął do worka.

TUTAJ MASZ UPRZĄŻ DLA SWOJEGO KUCYKA, I SIODŁO, I DOŚĆ DZIWACZNĄ SZTYWNĄ CZAPKĘ ORAZ PARĘ SPODNI, W KTÓRYCH WYGLĄDA SIĘ, JAKBY SIĘ TRZYMAŁO W KAŻDEJ KIESZENI DUŻEGO KRÓLIKA.

— Ale nie możemy mieć kucyka, prawda, Effi? Bo przecież mieszkamy na trzecim piętrze…

ALEŻ TAK. JEST W KUCHNI.

— Na pewno tylko sobie żartujesz, Wiedźmikołaju — powiedziała ostro matka.

HO. HO. ALEŻ ZE MNIE ZABAWNY GRUBAS. W KUCHNI? DOBRY ŻART. LALKI I TYM PODOBNE BĘDĄ DOSTARCZONE PÓŹNIEJ, ZGODNIE Z LISTEM.

— Co się mówi, Effi?

— …ujem.

— Zaraz, chyba nie wstawiłeś kucyka do kuchni, panie? — upewnił się Ciężki wujo Albert, gdy kolejka znów się przesunęła.

NIE BĄDŹ GŁUPI, ALBERCIE. POWIEDZIAŁEM TAK, ŻEBY BYŁO ZABAWNIE.

— To dobrze. Bo przez chwilę myślałem…

KUCYK JEST W SYPIALNI.

— Aha…

TO BARDZIEJ HIGIENICZNIE.

— No, przynajmniej jedno jest pewne. Na trzecim piętrze? Muszą teraz uwierzyć.

TAK. WIESZ, CHYBA ZACZYNAM NABIERAĆ WPRAWY. HO. HO. HO.


Niedaleko Osi Dysku śnieg płonął niebieskim i zielonym blaskiem. Na niebie wisiała aurora corealis: płachty bladego, zimnego płomienia otaczające centralne pasmo górskie i rzucające widmowe światło na lód. Wzdymały się, skręcały i rozciągały za poszarpanym łańcuchem, nad końcem którego poruszała się mała kropka. Powoli — kiedy oko wyobraźni zbliżało się coraz bardziej — nabierała kształtów Pimpusia.

Zwolnił i zatrzymał się w powietrzu. Susan spojrzała w dół.

Po chwili znalazła to, czego szukała. Na końcu doliny, wśród przysypanych śniegiem drzew, coś błyszczało jasno, odbijając niebo.

Zamek Kości.

Kiedy miała jakieś sześć czy siedem lat, rodzice usiedli z nią któregoś dnia i wytłumaczyli, że takie zjawiska jak Wiedźmikołaj naprawdę nie istnieją, że to tylko miłe opowiastki, że nie są rzeczywiste. A ona uwierzyła. Wszystkie te wróżki i strachy, wszystkie historie z samych korzeni człowieczeństwa nie były naprawdę prawdziwe.

Kłamali. Siedmiostopowej wysokości szkielet okazał się jej dziadkiem. Nie dziadkiem z ciała i krwi, naturalnie. Ale — można powiedzieć — dziadkiem aż do kości.

Pimpuś wylądował i pobiegł kłusem po śniegu.

Czy Wiedźmikołaj jest bogiem? Czemu nie, myślała Susan. Składano mu przecież ofiary: sherry i paszteciki. Dawał przykazania, nagradzał dobrych i wiedział, co kto robi. Jeśli człowiek wierzył, spotykały go różne przyjemności. Czasami można było znaleźć Wiedźmikołaja w grocie, czasami wysoko na niebie…

Zamek Kości wyrastał teraz przed nią. Z bliska wyraźnie widziała, że zasługuje na wielkie litery.

Oglądała go kiedyś na rysunku w książeczce dla dzieci. Mimo nazwy, drzeworytnik zdołał uczynić budowlę… prawie że wesołą.

Nie była wesoła. Kolumny przed wejściem wznosiły się na setki stóp. Każdy stopień był wyższy od człowieka. I wszystko miało szarozieloną barwę lodu.

Lodu… nie kości. W kolumnach dało się zauważyć mgliście znajome kształty, możliwą sugestię czaszki czy kości udowej, ale wszystko zbudowane było z lodu.

Pimpusiowi wysokie stopnie nie sprawiały kłopotu. Nie chodzi o to, że frunął, ale raczej chodził po gruncie, którego poziom sam wybierał.

Śnieg zasypał powierzchnię lodu. Susan patrzyła z góry na zaspy. Śmierć nie zostawił żadnych śladów, ale dostrzegła niewyraźne odciski butów. Skłonna była się założyć, że należały do Alberta. A tam, na wpół zamaskowane śniegiem… Wyglądało na to, że stały w tym miejscu sanie. Kręciły się zwierzęta. Jednak śnieg pokrył wszystko.

Zeskoczyła z konia. Z całą pewnością znalazła się w miejscu znanym z opisów, ale coś się nie zgadzało. Powinno tu być pełno świateł, gwaru i krzątaniny, a tymczasem miała wrażenie, że trafiła do ogromnego mauzoleum.

Kawałek za kolumnami leżał rozbity wielki blok lodu. Powyżej, w otworze, jaki wybił w stropie, widziała schody. Kiedy patrzyła, kilka małych bryłek lodu spadło miękko w zaspę.

Kruk zmaterializował się nagle i zmęczony wylądował na grudzie w pobliżu.

— To miejsce jest jak grobowiec — powiedziała Susan.

— Będzie moim, jeśli… jeszcze gdzieś dzisiaj… polecę — wysapał kruk. Śmierć Szczurów zeskoczył mu z grzbietu. — Nie godziłem się na te długodystansowe, szybsze od czasu trasy. Powinienem teraz siedzieć gdzieś w lesie i tworzyć ekscytująco dekorowane konstrukcje, mające przywabić samice.

— Altanniki tak robią — stwierdziła Susan. — Kruki nie.

— Aha, czyli nie wolno wykraczać poza rolę, tak? A wiesz, że nie dostaję tu posiłków?

Kruk przewrócił swymi niezależnie poruszanymi oczami.

— No więc gdzie są te wszystkie światła? — zapytał. — Gdzie gwar? Gdzie te wesołe małe dranie w spiczastych kapeluszach, w zielonych i czerwonych ubrankach? Powinni tu niezbyt przekonująco, ale rytmicznie stukać młotkami w drewniane zabawki.

— To bardziej przypomina świątynię jakiegoś dawnego boga gromu.

PIP.

— Nie, mapę odczytałam poprawnie. Zresztą Albert tu był. Wszędzie jest pełno popiołu z papierosów.

Szczur poskakał chwilę i pobiegał wkoło, z kościstym pyszczkiem tuż przy ziemi. Po chwili zapiszczał i odbiegł w mrok.

Susan podążyła za nim. Kiedy oczy przyzwyczaiły się do słabego niebieskozielonego światła, zauważyła coś wyrastającego z podłogi — stała przed piramidą stopni, z wielkim fotelem na szczycie.

Kolumna z tyłu zatrzeszczała i przechyliła się lekko.

PIP.

— Mówi, że to miejsce przypomina mu starą kopalnię — wyjaśnił kruk. — No wiesz, kiedy już została porzucona i nikt nie dba o stemple ani podpory. Często takie widujemy.

Przynajmniej stopnie mają ludzki wymiar, pomyślała Susan, nie zwracając uwagi na gadanie ptaka. Śnieg sypał przez jeszcze jeden otwór w stropie. Buty Alberta tupały tu dość długo.

— A może stary Wiedźmikołaj rozbił swoje sanie? — zgadywał kruk.

PIIP?

— Przecież coś takiego mogło się zdarzyć. Świnie nie są przesadnie aerodynamiczne, prawda? Przy takim śniegu, no wiecie, słaba widoczność, ciemna chmura z przodu zbyt późno okazuje się szczytem, jakieś palanty w żółtych szatach patrzą z góry, biedak usiłuje sobie przypomnieć, czy powinien schować czyjąś głowę między nogi, potem BABAM, i po wszystkim. Tylko jacyś szczęśliwi wspinacze zrobią sobie mnóstwo kiełbasy i znajdą czarną skrzynkę.

PIP!

— Tak, ale przecież był stary. Pewnie już nie powinien latać w tym wieku.

Susan podniosła coś na wpół zakopanego w śniegu. To była czerwono-biała szklana laska z cukierkami.

Nogą rozkopała śnieg w innym miejscu i znalazła drewnianego żołnierza w mundurze, który nie rzucałby się w oczy tylko w nocnym klubie dla kameleonów na twardych prochach. Dalsze poszukiwania doprowadziły ją do zepsutej trąbki.

Coś stęknęło i zazgrzytało w mroku.

Kruk odchrząknął.

— Kiedy szczur mówił, że to miejsce przypomina mu kopalnię — rzekł — chodziło mu o to, że opuszczone kopanie zwykle w taki sam sposób zgrzytają i stękają. Rozumiesz? Nikt nie dba o podpory. Spadają kamienie. I zanim się zorientujesz, jesteś już tylko zygzakiem w piaskowcu. Usiłuję ci w ten sposób przekazać, że nie powinniśmy tu siedzieć za długo.

Susan szła dalej, zatopiona w myślach.

Nic się nie zgadzało. Zamek Kości wyglądał, jakby był porzucony od lat, a to przecież niemożliwe.

Kolumna obok zgrzytnęła i przekrzywiła się trochę. Z sufitu spłynęła chmura drobniutkich lodowych kryształków.

Oczywiście, to nie jest tak całkiem zwyczajne miejsce. Nie da się zbudować tak wielkiego pałacu z lodu. To trochę tak jak z domem Śmierci. Gdyby opuścił go na dłużej, wszystkie zjawiska, które uległy zawieszeniu — jak czas albo fizyka — wtargnęłyby z powrotem. Tak jakby pękła tama.

Odwróciła się, by wyjść, i znowu usłyszała stęknięcie. Nie było znacząco inne od tych udręczonych dźwięków wydawanych przez lód, tyle że lód potem nie jęczał:

— O, ja…

W zaspie leżał jakiś człowiek. Niemal go przeoczyła, bo miał na sobie białą togę. Leżał na wznak, z rozłożonymi rękami, jakby zamierzał robić orły na śniegu, ale zrezygnował.

Nosił małą koronę, chyba z liści winorośli.

I ciągle stękał.

Spojrzała w górę. Tutaj dach też był dziurawy, ale nikt przecież nie mógłby spaść z tak wysoka i przeżyć.

W każdym razie nikt z ludzi.

A ten wydawał się człowiekiem, teoretycznie całkiem młodym. Ale tylko teoretycznie, ponieważ — nawet w odbitym blasku lśniącego śniegu — jego twarz wyglądała, jakby ktoś nią wymiotował.

— Nic ci nie jest? — spytała.

Leżący otworzył oczy i popatrzył w górę.

— Chciałbym nie żyć — jęknął.

Kawał lodu rozmiarów domu runął gdzieś w głębi budowli i eksplodował deszczem ostrych, małych odłamków.

— Może trafiłeś we właściwie miejsce — mruknęła Susan. Chwyciła chłopaka pod pachy i wyciągnęła ze śniegu. — Wydaje mi się, że niezłym pomysłem byłoby wyjść stąd jak najszybciej. Co o tym sądzisz? Tu wszystko się rozsypuje.

— O, ja…

Udało jej się zarzucić sobie na ramię jego rękę.

— Możesz chodzić?

— O, ja…

— Pomogłoby, gdybyś przestał to powtarzać i spróbował iść.

— Przepraszam, ale mam chyba… za dużo nóg. Au.

Susan, jak mogła, starała się go podtrzymywać. Chwiejnie, ślizgając się, ruszyli do wyjścia.

— Moja głowa — powiedział chłopak. — Moja głowa. Moja głowa. Moja głowa. Okropnie łupie. Głowa. Jakby ktoś w nią walił. W moją głowę. Młotkiem.

Rzeczywiście tak było. Mały zielono-fioletowy chochlik siedział wśród jego mokrych włosów, trzymając w rękach duży drewniany młotek. Przyjaźnie skinął Susan głową, po czym uderzył znowu.

— O, ja…

— To nie było konieczne! — zawołała Susan.

— Chcesz mnie uczyć mojej pracy? — oburzył się chochlik. — I pewnie sama zrobiłabyś to lepiej, co?

— W ogóle bym tego nie zrobiła.

— No, ale ktoś musi…

— On jest. Częścią. Systemu — oznajmił chłopak.

— No właśnie — zgodził się chochlik. — Możesz mi potrzymać młotek? To zejdę i pomaluję mu język żółtą mazią.

— Złaź natychmiast!

Susan próbowała złapać stworka, ale odskoczył, ciągle ściskając młotek, i złapał się kolumny.

— Jestem częścią systemu, wiesz?! — wrzasnął.

Chłopak ścisnął się za głowę.

— Czuję się potwornie — wyjęczał. — Masz może trochę lodu?

Po czym — ponieważ istnieją konwencje potężniejsze od zwykłej fizyki — budowla runęła.


Upadek Zamku Kości był stateczny, imponujący i wydawał się trwać bardzo długo. Przewracały się kolumny, zsuwały bloki dachu, rozpadał się i pękał lód. Powietrze nad walącą się ruiną wypełniła burza śniegu i lodowych kryształków.

Susan obserwowała to spod drzew. Chłopak, oparty o wygodny pień, otworzył oczy.

— Niesamowite — powiedział z wysiłkiem.

— Co takiego? Chodzi ci o to, że wszystko zmienia się w śnieg?

— To, jak mnie złapałaś i pobiegłaś. Ouć!

— Ach, to…

Zgrzyt lodu nie ustawał. Padające kolumny nie nieruchomiały, kiedy dotykały gruntu, ale dalej rozpadały się na proch.

Kiedy zadymka ustała, nie pozostało nic prócz śnieżnych zasp.

— Jakby go nigdy nie było — stwierdziła Susan. Zwróciła się do jęczącego przybysza. — No dobrze. Co tu robiłeś?

— Nie wiem. Właśnie otworzyłem. Oczy i byłem tutaj.

— A kim jesteś?

— Ja… Myślę, że mam na imię Bilious. Jestem… o, bogiem kaca.

— Istnieje bóg kaca?

— O, bóg — poprawił ją. — Kiedy ludzie wzywają moje imię, rozumiesz, trzymają się za głowę i mówią „O, boże…”. Ile was tam stoi?

— Co? Jestem tylko ja!

— Aha. To świetnie. Świetnie.

— Nigdy nie słyszałam o bogu kaca.

— A słyszałaś o Bibulousie, bogu wina? Auć.

— Tak.

— Wysoki, tęgi mężczyzna, nosi na głowie wieniec winorośli, zawsze przedstawiany jest z kielichem w ręku… Au. A wiesz, czemu jest taki wesoły? On i ta jego wielka gęba? Bo wie, że rano będzie się czuł doskonale. Ponieważ to ja…

— …cierpisz na kaca? — domyśliła się Susan.

— A przecież nawet nie piję! Au. A kto kończy co rano z głową w wychodku? Arrgh! — Urwał i ścisnął rękami głowę. — Czy powinienem mieć takie uczucie, że czaszka jest od środka porośnięta psią sierścią?

— Raczej nie.

— Aha. — Bilious zachwiał się. — Wiesz, jak ludzie czasem mówią: „Wypiłem wczoraj piętnaście kufli, a obudziłem się z głową czystą jak szkło”?

— Tak, wiem.

— Dranie! To dlatego, że ja zbudziłem się, jęcząc w zutylizowanym chilli. Raz, chociaż jeden raz chciałbym rano otworzyć oczy i nie czuć, że twarz mi się do czegoś lepi. — Zastanowił się. — Czy w tym lasku żyją żyrafy? — zapytał.

— W tym klimacie? Nie przypuszczam.

Spojrzał nerwowo powyżej jej głowy.

— Nawet takie w kolorze indygo? Takie jakby rozciągnięte i na przemian pojawiają się i znikają?

— Raczej niemożliwe.

— No to całe szczęście. — Kiwnął się w przód i w tył. — Przepraszam bardzo, ale chyba muszę zwrócić śniadanie.

— Jest już prawie wieczór!

— Naprawdę? W takim razie zwrócę obiad.

Osunął się łagodnie w śnieg za drzewem.

— Dużo w sobie mieści, co? — odezwał się głos z gałęzi. Należał do kruka. — I ma szyję, co się zgina jak kolano.

O, bóg wrócił po dość hałaśliwej przerwie.

— Wiem, że muszę jeść — mamrotał. — Ale pamiętam to jedzenie tylko wtedy, kiedy przelatuje z powrotem…

— Co tam robiłeś? — spytała Susan.

— Ouć… Nie mam pojęcia. Prawdziwa łaska, że nie trzymałem znaku drogowego i nie nosiłem… — O, bóg skrzywił się. — Nie miałem przy sobie jakiegoś elementu damskiej bielizny. — Westchnął. — Ktoś gdzieś świetnie się bawił — stwierdził z żalem. — Szkoda, że to nie byłem ja.

— Najlepiej weź i się napij, dobrze ci radzę — oświadczył kruk. — Strzel sobie klina, którego zastrugał ktoś inny.

— Ale dlaczego właśnie tam? — nie ustępowała Susan.

O, bóg zaprzestał prób spiorunowania kruka wzrokiem.

— Nie wiem, gdzie niby było to „właśnie tam”.

Susan obejrzała się na miejsce, gdzie niedawno wznosił się Zamek Kości. Teraz nie było po nim śladu.

— Jeszcze przed chwilą stał tam bardzo ważny budynek — wyjaśniła.

O, bóg ostrożnie pokiwał głową.

— Często widzę rzeczy, których jeszcze przed chwilą nie było. I często nie ma ich w chwilę później. W większości przypadków to prawdziwe błogosławieństwo, możesz mi wierzyć. Dlatego zwykle specjalnie nie zwracam uwagi.

Zgiął się wpół i znowu wylądował na ziemi.

Jest już tylko śnieg, myślała Susan. Nic oprócz śniegu i wiatru. Nie zostały nawet ruiny.

Ogarnęła ją dziwna pewność, że zamku Wiedźmikołaja nie tak po prostu już tu nie ma. Nie… jego nigdy nie było. Nie pozostał żaden ślad, żadne gruzy…

Był dziwny. Według legend, w nim właśnie mieszkał Wiedźmikołaj. A to zaskakujące, kiedy się zastanowić. Zamek nie wyglądał na miejsce, które wybrałby na mieszkanie wesoły staruszek wytwarzający zabawki.

Wiatr szeleścił wśród drzew. Śnieg zsuwał się z gałęzi. Gdzieś w ciemności mknęły kopyta.

Chuda figurka zeskoczyła z zaspy i wylądowała o, bogu na głowie. Zerknęła paciorkowatym okiem na Susan.

— Nie przeszkadza ci? — upewnił się chochlik, wyciągając swój młotek. — Niektórzy z nas mają pracę do wykonania, rozumiesz, nawet jeśli jesteśmy metaforycznej, a raczej folklorystycznej proweniencji.

— Lepiej idź sobie.

— Jeśli myślisz, że to ja jestem zły, poczekaj, aż zobaczysz małe różowe słonie.

— Nie wierzę ci.

— Wyskakują mu z uszu i fruwają dookoła głowy, ćwierkając przy tym.

— Aha — wtrącił kruk tonem znawcy. — To brzmi jak rudziki. Tak, one są zdolne do wszystkiego.

O, bóg jęknął tylko.

Susan poczuła nagle, że nie chce go tu zostawiać. Był człowiekiem. No, w każdym razie miał kształt człowieka. A przynajmniej dwie ręce i dwie nogi. Tutaj zamarznie na śmierć. Oczywiście, bogowie, a nawet o, bogowie, prawdopodobnie nie mogą zamarznąć, ale ludzie nie myślą w ten sposób. Nie można tak kogoś zostawić…

Była z siebie dumna za ten element normalnego myślenia.

Poza tym może od niego usłyszeć pewne odpowiedzi. Jeśli zdoła go doprowadzić do przytomności w stopniu wystarczającym, by zrozumiał pytania.

Ze skraju zaśnieżonego lasku zwierzęce oczy obserwowały, jak odchodzą.


Pan Crumley siedział na wilgotnych schodach i szlochał. Nie potrafił przedostać się bliżej, do działu zabawek. Przy każdej próbie tłum unosił go, a ludzkie prądy wypychały na zewnątrz.

— Miłego wieczoru, szefuniu — odezwał się ktoś.

Uniósł głowę i spojrzał załzawionymi oczami na niedużą, nieregularnie uformowaną postać, która w ten sposób się do niego zwracała.

— Czy jesteś jednym ze skrzatów? — zapytał, kiedy już w myślach wykluczył wszystkie inne możliwości.

— Nie, szefuniu. W istocie nie jestem skrzatem. W istocie jestem kapralem Nobbsem ze straży. A to funkcjonariusz Wizytuj. — Kreatura spojrzała na trzymany w ręku świstek papieru. — Pan Crummy?

— Crumley!

— Tak, zgadza się. Wysłał pan szanowny gońca na komisariat, a my niniejszym zareagowaliśmy z podziwu godną szybkością — wyjaśnił kapral Nobbs. — Mimo że jest Strzeżenie Wiedźm i że dzieje się wiele niezwykłych rzeczy, a co najważniejsze, panie szanowny, jest to okazja do naszej strzeżeniowiedźmowej popijawy. Ale to nie szkodzi, bo tu obecny Kocioł, to znaczy funkcjonariusz Wizytuj, i tak nie pije, bo to jest wbrew jego religii, pan szanowny rozumie, a ja, chociaż piję, zgłosiłem się na ochotnika do tej interwencji, ponieważ jest to moim obywatelskim obowiązkiem. — Nobby zasalutował, a przynajmniej wykonał gest, który uważał za salut. Nie dodał: „A w dodatku przyjście do takiego bogatego frajera jak pan szanowny musi postawić na drodze przedstawiciela prawa jedną czy drugą świąteczną butelkę lub inny namacalny dowód wdzięczności”. Nie dodał, ponieważ cała jego postawa mówiła to za niego. Nawet uszy Nobby’ego potrafiły wyglądać sugestywnie.

Na nieszczęście, w obecnym stanie umysłu pan Crumley nie był spostrzegawczy. Wstał i drżącym palcem wskazał szczyt schodów.

— Chcę, żebyście poszli tam na górę — oznajmił. — I aresztowali go!

— Aresztowali kogo? — zdziwił się Nobby.

— Wiedźmikołaja!

— A za co, szefuniu?

— Bo siedzi bezczelnie w swojej grocie i rozdaje prezenty!

Kapral Nobbs zastanowił się.

— Pan szanowny nie przesadził ze świątecznymi drinkami? — upewnił się z nadzieją.

— Nie piję!

— Bardzo rozsądnie, drogi panie — oświadczył funkcjonariusz Wizytuj. — Alkohol bruka duszę. Ossory, księga druga, wers dwudziesty czwarty.

— Nie całkiem zakumałem, szefuniu. — Kapral Nobbs był wyraźnie zdziwiony. — Wydawało mi się, że Wiedźmikołaj powinien rozdawać różne rzeczy, nie?

Tym razem pan Crumley poczuł, że musi trochę się uspokoić i zastanowić. Do tej chwili nie miał kiedy posortować w myślach i ocenić wydarzeń, poza rozpoznaniem ich zasadniczej niewłaściwości.

— To oszust! — oznajmił. — Tak, właśnie o to chodzi! Wdarł się tutaj!

— A wiesz pan, panie szanowny, zawsze tak podejrzewałem — rzekł Nobby. — Myślałem sobie: co roku Wiedźmikołaj tkwi przez dwa tygodnie w drewnianej grocie, w sklepie w Ankh-Morpork? Kiedy ma tyle roboty? Ha! Trudno uwierzyć. Może to tylko jakiś staruszek z brodą? Tak sobie kombinowałem.

— Chodzi o to, że… no, że to nie jest Wiedźmikołaj, którego zwykle zatrudniamy. — Crumley poczuł pod nogami pewniejszy grunt. — On się tu wcisnął.

— Aha, czyli to inny oszust? A nie ten prawdziwy oszust?

— No… tak… nie…

— I zaczął rozdawać różne rzeczy?

— Tak przecież powiedziałem! To chyba musi być Przestępstwo, prawda?

Nobby potarł palcem nos.

— No, prawie… — przyznał, nie chcąc do końca poniechać szansy świątecznej nagrody. Nagle jakaś myśl przyszła mu do głowy. — On rozdaje towar szanownego pana?

— Nie! Nie, przywiózł wszystko ze sobą.

— Hm… Rozdawanie rzeczy szanownego pana, gdyby to właśnie robił, to owszem, widzę w tym pewien kłopot. Towar, który znika, to pewna oznaka przestępstwa. Ale towar, który się pojawia, tak, to gorsza sprawa. Chyba że chodzi o taki towar jak czyjeś ręce i nogi, ma się rozumieć. I powiem panu szanownemu szczerze, że byłoby łatwiej, gdyby on ten towar podprowadzał.

— To jest sklep — rzekł pan Crumley, wreszcie docierając do korzeni całego problemu. — Nie rozdajemy tu artykułów. Jak możemy liczyć, że klienci coś kupią, skoro jakiś osobnik wszystko im daje za darmo? A teraz proszę się tam udać i wyprowadzić go.

— Aresztować Wiedźmikołaja, znaczy się?

— Tak!

— W wigilię Strzeżenia Wiedźm?

— Tak!

— W pańskim sklepie?

— Tak!

— Przy tych wszystkich dzieciakach?

— Ta… — Pan Crumley zawahał się. Uświadomił sobie ze zgrozą, że kapral Nobbs, wbrew wszelkim oczekiwaniom, ma rację. — Myślicie, kapralu, że to nie będzie dobrze wyglądać?

— Trudno sobie wyobrazić, panie szanowny, jak mogłoby wyglądać dobrze.

— A moglibyście to załatwić dyskretnie?

— No, dyskrecja, pewno, można spróbować — przyznał kapral Nobbs. Zdanie zawisło w powietrzu z wyciągniętą ręką.

— Przekonacie się, że nie należę do niewdzięczników — domyślił się w końcu Crumley.

— Pan szanowny może na nas polegać — obiecał Nobby, wielkoduszny w swym zwycięstwie. — Pan szanowny niech biegnie do gabinetu i łyknie sobie gorącej herbaty, a my sprawimy się raz-dwa. Będzie pan szanowny nam wdzięczny.

Crumley spojrzał na niego jak człowiek doświadczający poważnych wątpliwości, ale odszedł chwiejnym krokiem. Kapral Nobbs zatarł ręce.

— U was w domu, Kocioł, nie macie Strzeżenia Wiedźm? — zapytał, kiedy wspinali się na pierwsze piętro. — Popatrz no na ten chodnik, wygląda, jakby świnia na niego nasikała…

— Nazywamy to Postem świętego Ossory’ego — wyjaśnił Wizytuj, który pochodził z Omni. — Ale nie jest to okazja dla praktykowania zabobonów i prymitywnego komercjalizmu. Spotykamy się tylko w grupach rodzinnych na modlitwie i poście.

— Znaczy, indyk, kurczaki i takie tam?

— To post, kapralu. Nie jemy niczego.

— No tak… Każdemu to, co lubi, jak to mówią. Przynajmniej nie musicie wstawać rano, żeby odkryć, że nic, co zostało, nie jest tak duże, żeby się nie zmieściło w piekarniku. Prezentów też nie dostajecie?

Odsunęli się szybko, gdy dwójka dzieci zbiegła po schodach, taszcząc między sobą dużą zabawkową łódź.

— Czasami właściwa jest wymiana nowych esejów religijnych, no i oczywiście są też egzemplarze „Księgi Ossory’ego” dla dzieci — odparł funkcjonariusz Wizytuj. — Bywa, że z… ilustracjami — dodał ostrożnie, jak człowiek mówiący o nieprzyzwoitych rozkoszach.

Obok przebiegła dziewczynka dźwigająca większego od siebie pluszowego misia. Był różowy.

— A mnie zawsze dają sole kąpielowe — poskarżył się Nobby. — I mydło kąpielowe, i płyn do kąpieli, i takie ziołowe kąpielowe dodatki i w ogóle całe tony kąpielowych różności. Nie mam pojęcia dlaczego, przecież w ogóle prawie nigdy się nie kąpię. Można by sądzić, że potrafią to zrozumieć, nie?

— Obrzydlistwo, moim zdaniem — stwierdził funkcjonariusz Wizytuj.

Na piętrze kłębił się tłum.

— Popatrz tylko na nich. Kiedy ja byłem dzieciakiem, pan Wiedźmikołaj nigdy mi jakoś nic nie przyniósł — oświadczył kapral Nobbs, spoglądając ponuro na dzieci. — Wieszałem skarpetę na każde Strzeżenie Wiedźm, regularnie. A tyle z tego miałem, że mój tato kiedyś do niej narzygał.

Zdjął hełm.

Nobby w żadnym razie nie był bohaterem, ale teraz w jego oczach pojawił się błysk kogoś, kto widział w życiu zbyt wiele pustych skarpet — plus jedną dość pełną i cieknącą. Strup został zdrapany z jakiejś rany w pomarszczonym organie jego duszy.

— Wchodzę — oznajmił.


Pomiędzy głównym holem Niewidocznego Uniwersytetu a frontowymi drzwiami znajduje się mniejsze, okrągłe pomieszczenie czy westybul, zwane Pamiątką Nadrektora Bowella, chociaż nikt nie wie dlaczego ani też czemu obowiązujący zapis nakazuje kupować jedną słodką bułeczkę, która wraz z jednym miedzianym pensem ma być położona na wysokiej kamiennej półce na ścianie w co drugą środę[15]. Ridcully stał na środku tego pomieszczenia i patrzył w górę.

— Proszę mi przypomnieć, pierwszy prymusie. Nigdy nie zapraszaliśmy kobiet na Strzeżeniowiedźmowy Bankiet, prawda?

— Oczywiście, że nie, nadrektorze — zgodził się pierwszy prymus. Spojrzał na zakurzone krokwie, niepewny, co zwróciło uwagę Ridcully’ego. — Wielkie nieba, nigdy w życiu. One wszystko by zepsuły. Zawsze to powtarzam.

— A wszystkie służące mają wolne do północy?

— Bardzo wielkoduszny obyczaj, zawsze to powtarzam — stwierdził pierwszy prymus, czując, że trzeszczy mu kark.

— Więc dlaczego co roku wieszamy pod sufitem taki wielki pęk jemioły?

Pierwszy prymus obrócił się dookoła, wciąż patrząc w górę.

— No, eee… To jest… tego… to symbol, nadrektorze.

— Tak?

Pierwszy prymus wyczuł, że oczekuje się od niego czegoś więcej. Po omacku szukał w zakurzonych zakamarkach swej edukacji.

— Ehem… Liście, widzi pan… one symbolizują… zieleń, prawda, a za to jagody to symbol… symbol bieli. Biel i zieleń. Bardzo ważny symbol.

Czekał. Niestety, nie rozczarował się.

— Czego?

Pierwszy prymus odchrząknął.

— Nie jestem pewien, czy koniecznie musi być czegoś, nadrektorze.

— Aha. Zatem — rzekł w zadumie Ridcully — można chyba stwierdzić, że biel i zieleń symbolizują niewielką roślinę pasożytniczą.

— Istotnie — zgodził się pierwszy prymus.

— Czyli jemioła jest w rzeczywistości symbolem jemioły?

— W samej rzeczy — zgodził się pierwszy prymus, który w tej chwili starał się tylko przeczekać.

— Zabawne — mruknął Ridcully tym samym tonem zadumy. — To stwierdzenie jest albo tak głębokie, że całego życia trzeba, by pojąć każdą cząstkę jego znaczenia, albo to zwykła bzdura. Ciekawe, która z tych ewentualności jest prawdziwa.

— Może obie — zasugerował zdesperowany pierwszy prymus.

— A ten komentarz jest albo niezwykle wnikliwy, albo całkiem banalny.

— Może ob…

— Proszę nie przeciągać struny…

Ktoś zaczął dobijać się do drzwi.

— To pewnie kolędnicy — domyślił się pierwszy prymus, ucieszony szansą zmiany tematu. — Co roku się zjawiają. Osobiście bardzo lubię, jak śpiewają „Chłopaków Lilywhite”.

Nadrektor raz jeszcze spojrzał na jemiołę, obrzucił groźnym wzrokiem rozpromienionego pierwszego prymusa, po czym uchylił małą klapkę w drzwiach.

— No więc kolędowanie, chłopcy… — zaczął. — Och. No tak. Muszę stwierdzić, że można było wybrać lepszy moment…

Zakapturzona postać przeszła przez drewno drzwi, niosąc na ramieniu bezwładny pakunek.

Pierwszy prymus cofnął się pospiesznie.

— Och… nie! Nie dzisiaj!

I wtedy zobaczył, że to, co wziął za czarną szatę, obszyte jest u dołu koronką, a kaptur — choć niewątpliwie jest kapturem — wygląda bardziej stylowo od tamtego, z którym go początkowo pomylił.

— Zostawiasz czy zabierasz? — spytał Ridcully.

Susan zsunęła kaptur.

— Potrzebuję pomocy, panie Ridcully.

— Jesteś… Czy nie jesteś wnuczką Śmierci? Spotkaliśmy się chyba kilka…

— Tak — westchnęła Susan.

— I… pomagasz w pracy? — Ridcully poruszył znacząco brwiami i wskazał wzrokiem bezwładną postać na ramieniu dziewczyny.

— Chcę, żebyście go obudzili — wyjaśniła.

— Znaczy, coś w rodzaju cudu? — zapytał pierwszy prymus, który trochę nie nadążał.

— On nie umarł — zapewniła Susan. — Tylko odpoczywa.

— Zawsze się tak mówi — wyjąkał pierwszy prymus.

Ridcully, który był człowiekiem bardziej praktycznym, podniósł nieprzytomnemu głowę. Ten jęknął.

— Wygląda na to, że trochę przesadził…

— Jest bogiem kaca — wyjaśniła Susan. — O, bogiem kaca.

— Naprawdę? — zdziwił się Ridcully. — Ja tam nigdy nie mam kaca. To zabawne. Mogę pić całą noc, a rankiem budzę się świeży jak stokrotka.

O, bóg otworzył oczy, wzniósł się, zbliżył do nadrektora i zaczął okładać pięściami jego pierś.

— Ty draniu, ty wredny draniu! Nienawidzę cię! Nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę…

Zamknął oczy i zsunął się na podłogę.

— O co mu chodziło? — zapytał niepewnie Ridcully.

— To chyba jakaś reakcja nerwowa — odparła dyplomatycznie Susan. — Coś niedobrego dzieje się dziś wieczorem. Mam nadzieję, że on mi wytłumaczy, co takiego. Ale najpierw musi zacząć normalnie myśleć.

— I przyniosłaś go tutaj? — zdumiał się Ridcully.


HO. HO. HO. TAK, RZECZYWIŚCIE, WITAJ, MAŁE DZIECKO ZWANE KURZAJKĄ LUMPY, CÓŻ ZA PIĘKNE IMIĘ. WIEK SIEDEM LAT, JAK SIĘ DOMYŚLAM? DOBRZE. TAK, WIEM, ŻE TO ZROBIŁA. PROSTO NA ŁADNĄ, CZYSTĄ PODŁOGĘ, TAK. ONE TAK ROBIĄ, WIESZ? TO COŚ, CO WARTO WIEDZIEĆ O PRAWDZIWYCH ŚWINIACH. TU MASZ, PROSZĘ. NIE, NIE MA ZA CO. SZCZĘŚLIWEGO STRZEŻENIA WIEDŹM I BĄDŹ GRZECZNY. BĘDĘ WIEDZIAŁ, CZY BYŁEŚ GRZECZNY, CZY NIE. PAMIĘTAJ. HO. HO. HO.

— Wprowadziłeś, panie, nieco magii do tego małego życia — pochwalił Albert, kiedy odeszło kolejne dziecko.

LUBIĘ TEN WYRAZ NA ICH TWARZYCZKACH, oświadczył Wiedźmikołaj.

— Znaczy, ten rodzaj przerażenia i podziwu, i niepewności, czy mają się śmiać, czy płakać, czy siusiać w spodnie?

TAK TO JEST DOPIERO PRAWDZIWA WIARA.

O, bóg został przeniesiony do głównego holu i ułożony na ławie. Najstarsi magowie zebrali się wokół niego — zawsze gotowi pomóc tym mniej szczęśliwym od siebie w pozostaniu takimi.

— Wiem, co jest dobre na kaca — oznajmił dziekan, który był już w bankietowym nastroju.

Spojrzeli na niego pytająco.

— Ciężkie pijaństwo poprzedniej nocy! — Rozpromienił się. — To był dobry żart słowny — dodał po chwili, żeby jakoś przerwać milczenie.

Milczenie powróciło.

— Bardzo zabawne — stwierdził Ridcully. Popatrzył zamyślony na o, boga. — Surowe jajka są dobre… — zerknął gniewnie na dziekana. — To znaczy złe na kaca. I świeży sok pomarańczowy.

— Klatchiańska kawa — oświadczył stanowczo wykładowca run współczesnych.

— Ale ten chłopak nie ma po prostu swojego kaca — przypomniał Ridcully. — On ma kaca wszystkich.

— Próbowałem już — wymamrotał o, bóg. — Mam po niej nastroje samobójcze i mdłości.

— Mieszanka musztardy i chrzanu? — zaproponował kierownik Katedry Studiów Nieokreślonych. — Najlepiej ze śmietaną. I z anchois.

— Jogurt — dodał kwestor.

Ridcully spojrzał na niego zdziwiony.

— To brzmiało niemal sensownie — przyznał. — Dobra robota, kwestorze. Na twoim miejscu na tym bym poprzestał. Hm… Oczywiście, mój wujek zaklinał sos wow-wow.

— Zaklinał się na sos wow-wow, zapewne? — zapytał wykładowca run współczesnych.

— Może jedno i drugie. Wiem, że kiedyś wypił go całą butelkę jako lek na kaca, i rzeczywiście chyba go to wyleczyło. Wyglądał bardzo spokojnie, kiedy składaliśmy go do grobu.

— Kora wierzby — powiedział kwestor.

— Niezły pomysł — przyznał wykładowca run współczesnych. — To analgetyk.

— Naprawdę? No cóż, możliwe, ale lepiej będzie zaaplikować mu to doustnie — stwierdził Ridcully. — Czy aby dobrze się czujesz, kwestorze? Odezwałeś się tak jakby rozsądnie.

O, bóg otworzył przekrwione oczy.

— Czy to wszystko pomaga? — zapytał słabym głosem.

— Raczej cię zabije — stwierdziła Susan.

— Aha. To dobrze.

— Moglibyśmy dodać Wzmacniacz Winkelberta — zaproponował dziekan. — Pamiętacie, kiedy Modo dodał trochę do groszku? Daliśmy radę zjeść tylko po jednym.

— Czy nie moglibyście zrobić czegoś bardziej, no… magicznego? — zniecierpliwiła się Susan. — Wyczarować z niego ten alkohol albo co…

— Owszem, ale teraz to już nie jest alkohol, prawda? — zauważył Ridcully. — Zmienił się w mnóstwo paskudnych małych trucizn tańczących dookoła jego wątroby.

— Niemieszalny Podzielnik Spolda mógłby załatwić sprawę — wtrącił wykładowca run współczesnych. — Jest bardzo prosty. W rezultacie dostajemy garnek pełen wszystkich tych paskudztw. Wcale nietrudne, jeśli nie przeszkadzają komuś efekty uboczne.

— Proszę opowiedzieć o efektach ubocznych — poprosiła Susan, która już wcześniej spotykała magów.

— Główny polega na tym, że reszta z niego kończy w trochę większym garnku.

— Będzie żywy?

Wykładowca run współczesnych skrzywił się i zamachał rękami.

— W sensie ogólnym tak — zapewnił. — Żywe tkanki, bez wątpienia. I stanowczo trzeźwy.

— Chodzi nam chyba o coś, co pozostawi go w tym samym kształcie, i nadal oddychającego.

— No wiesz, mogłaś od razu powiedzieć…

I wtedy dziekan powtórzył mantrę, która w ciągu wieków wywarła tak znaczący wpływ na postęp wiedzy:

— A może zmieszamy wszystko razem i zobaczymy, co się stanie?

A Ridcully zareagował tradycyjną odpowiedzią:

— Chyba warto spróbować.


Przeznaczony na lekarstwo duży szklany dzban umieszczono na postumencie w samym środku sali. Magowie i tak kochali ceremoniały, a tu dodatkowo uznali, że skoro mają uleczyć największego kaca na świecie, powinni brać się do tego w odpowiednim stylu.

Susan i Bilious przyglądali się dodawaniu kolejnych ingrediencji. Mniej więcej w połowie, kiedy mikstura miała barwę pomarańczowobrunatną, zrobiła „glup”.

— Niewielka poprawa, moim zdaniem — uznał wykładowca run współczesnych.

Wzmacniacz Winkelberta był przedostatnim składnikiem. Dziekan opuścił do naczynia zielonkawą kulę światła, która zanurzyła się pod powierzchnię. Jedynym widocznym efektem były fioletowe bąbelki, które po ścianach dzbana sunęły w górę i kapały na podłogę.

— To jest to? — zapytał o, bóg.

— Wydaje się, że jogurt nie był dobrym pomysłem — stwierdził dziekan.

— Ja tego nie wypiję — zapowiedział stanowczo Bilious i chwycił się za głowę.

— Przecież bogów właściwie nie da się zabić, prawda?

— No i świetnie. Dlaczego w takim razie od razu nie wsadzicie mi nóg w maszynkę do mięsa?

— Jeśli uważasz, że to pomoże…

— Przewidziałem pewien zakres oporu ze strony pacjenta — rzekł nadrektor. Zdjął kapelusz i z kieszonki w podszewce wyłowił niedużą kryształową kulę. — Może zobaczymy, co tam słychać u boga wina? W taką noc łatwo będzie odszukać takie rozrywkowe bóstwo…

Chuchnął i przetarł kryształ rękawem. Uśmiechnął się.

— No, tutaj jest ten łobuziak! W Dunmanifestin, jak przypuszczam. Tak… tak… Leży na sofie, otoczony przez nagie menady.

— Kogo? Maniaków? — nie zrozumiał dziekan.

— Jemu chodzi o… podniecające młode kobiety — wyjaśniła Susan.

Miała wrażenie, że jakiś ruch zaczął się pośród magów, nonszalancki spacer w stronę migoczącej kuli.

— Nie widzę dokładnie, co robi… — mówił Ridcully.

— Może ja się zorientuję — zaproponował z nadzieją kierownik studiów nieokreślonych.

Ridcully odwrócił się, by usunąć kulę z zasięgu jego rąk.

— A tak — powiedział. — Wygląda na to, że coś pije. Tak, to chyba piwo i czarna porzeczka, jeśli mogę zauważyć…

— O, ja… — jęknął o, bóg.

— A te młode kobiety… — zaczął wykładowca run współczesnych.

— Widzę sporo butelek na stole — ciągnął Ridcully. — Ta na przykład, tak, to chyba jabłkownik, który, jak wiesz, robi się z jabłek…

— Głównie z jabłek — wtrącił dziekan. — A co do tych biednych, obłąkanych dziewcząt…

O, bóg osunął się na kolana.

— I jeszcze… taki alkohol, no wiesz, z robakiem w butelce…

— O, ja…

— Stoi też pusta szklanka, duża, ale nie wiem, co zawierała. Jest w niej papierowa parasolka i parę wiśni na patyczku. Aha, i jeszcze taka malutka zabawna małpka.

— Oooo…

— Naturalnie, jest też wiele innych butelek — opowiadał wesołym głosem Ridcully. — Głównie kolorowe drinki. Takie robione z melonów, z kokosa, z czekolady i podobne; no wiesz. Zabawne, ale jedyne naczynia, jakie widzę, to duże kufle…

Bilious upadł na twarz.

— Dobrze — wymamrotał. — Wypiję to ohydne świństwo.

— Nie jest jeszcze gotowe. O, dziękuję, Modo.

Modo wszedł dyskretnie, pchając przed sobą wózek. Stała na nim duża metalowa misa, a w niej mała buteleczka umieszczona w stosie pokruszonego lodu.

— Właśnie przygotowałem na strzeżeniowiedźmową wieczerzę — wyjaśnił Ridcully. — Chyba jeszcze nie zdążył dojrzeć.

Odłożył kryształową kulę i wyjął z kapelusza parę grubych rękawic.

Magowie rozstąpili się, niby płatki rozwijającego się kwiatu. Przed chwilą otaczali Ridcully’ego, teraz stali w pobliżu różnych solidnych elementów umeblowania.

Susan miała wrażenie, że znalazła się na ważnej ceremonii, ale nie zna obowiązujących reguł.

— Co to jest? — zapytała, gdy nadrektor ostrożnie podniósł buteleczkę.

— Sos wow-wow — wyjaśnił. — Najwspanialsza przyprawa znana ludzkości. Wspaniały dodatek do mięsa, ryb, drobiu, jajek i wielu potraw warzywnych. Nie jest bezpieczny, póki para kondensuje się jeszcze na ściankach. — Przyjrzał się buteleczce, a następnie potarł ją palcem. Wydała szklisty, jękliwy dźwięk. — Z drugiej strony — dodał z zadowoleniem — jeśli to ma być lek typu „pomóż albo zabij”, a pacjent jest praktycznie nieśmiertelny, to chyba mamy tu niezawodny środek.

Przytrzymał korek kciukiem i energicznie potrząsnął buteleczką. Trzasnęło głośno, gdy kierownik studiów nieokreślonych i pierwszy prymus usiłowali wcisnąć się pod ten sam stół.

— Nie wiadomo, czemu oni wszyscy nie chcą tego docenić — westchnął Ridcully, pochodząc do dzbana.

— Osobiście wolę sosy, po których nie należy wstrzymywać się od gwałtownych ruchów przez pół godziny po posiłku — mruknął dziekan.

— I których nie można używać do rozdrabniania kamieni — dodał pierwszy prymus.

— Ani usuwania korzeni drzew — uzupełnił kierownik studiów nieokreślonych.

— I które nie są zakazane w trzech miastach — zakończył wykładowca run współczesnych.

Ridcully ostrożnie odkorkował buteleczkę. Syknęło wciągane przez zęby powietrze.

Przechylił ją i kilka kropel spadło do dzbana. Nic się nie stało.

Wlał większą porcję. Mikstura pozostała nieodmiennie obojętna.

Ridcully podejrzliwie powąchał buteleczkę.

— Może dodałem za mało startego wahooni? — zastanowił się, po czym odwrócił buteleczkę i wylał do dzbana całą zawartość.

Mikstura zareagowała cichym „glup”.

Magowie zaczęli podnosić się i otrzepywać szaty. Uśmiechali się do siebie z zakłopotaniem, jak ludzie, którzy wiedzą, że właśnie byli członkami zespołu synchronicznego robienia z siebie durniów.

— Wiem, że ta asafetida leżała w spiżarni dość długo — powiedział Ridcully.

Odwrócił buteleczkę i przyjrzał się jej ze smutkiem. Potem raz jeszcze przechylił szyjkę w dół i mocno stuknął w dno. Odrobina sosu pojawiła się na krawędzi i lśniła tam przez chwilę. Potem zaczęła formować kroplę.

Spojrzenia magów skierowały się ku niej niby ściągane niewidzialną siłą. Nie byliby jednak magami, gdyby nie potrafili choć trochę zajrzeć w przyszłość. Dlatego, kiedy kropla nabrzmiała i zaczęła przybierać kształt gruszki, z szybkością zadziwiającą u ludzi tak zaawansowanych w latach i obwodzie talii zanurkowali na podłogę.

Kropla spadła.

Zrobiła „glup”.

I to wszystko.

Po chwili Ridcully, który stał w miejscu jak posąg, odetchnął z ulgą.

— Sam nie wiem — powiedział, odwracając się. — Wolałbym, żebyście okazali nieco więcej godności…

Ognista kula poderwała go w powietrze. Potem wzniosła się do sufitu, rozprysnęła szeroko i zniknęła z cichym puknięciem, pozostawiając idealną chryzantemę przypalonego tynku.

Czyste białe światło wypełniło salę. Zabrzmiał dźwięk.

DZYŃ. DZYŃ.

PSSSS.

Magowie zaryzykowali zerknięcie przez ramię.

Dzban się jarzył. Wypełniał go płynny blask, który bulgotał delikatnie i sypał iskrami niczym wirujący brylant.

— Coś takiego… — szepnął wykładowca run współczesnych.

Ridcully podniósł się z podłogi. Nie ucierpiał — magowie dość łatwo się toczą, a poza tym mają powłokę zewnętrzną dostatecznie miękką, by się odbijać.

Wszyscy zbliżali się wolno do dzbana. Migotliwy blask rzucał na ściany ich długie cienie.

— Co to jest? — zapytał dziekan.

— Pamiętam, ojciec udzielił mi kiedyś cennych rad na temat alkoholu — rzekł Ridcully. — Powiedział: „Synu, nigdy nie pij drinków z papierową parasolką w szklance, nigdy nie pij drinków z zabawnymi nazwami i nigdy nie pij drinków, które zmieniają kolor po dodaniu ostatniego składnika. I nigdy, przenigdy nie rób tego…”.

Wsadził palec do dzbana.

Kiedy go wyjął, na końcu lśniła pojedyncza kropla.

— Ostrożnie, nadrektorze — ostrzegł dziekan. — To, co tam mamy, może reprezentować czystą trzeźwość.

Ridcully znieruchomiał z palcem w połowie drogi do ust.

— Słuszna uwaga — przyznał. — Nie chciałbym w moim wieku zacząć być trzeźwym. — Rozejrzał się. — Jak testujemy takie rzeczy?

— Zwykle szukamy ochotników wśród studentów — odparł dziekan.

— A jeśli żaden się nie znajdzie?

— Podajemy im to i tak.

— Czy nie jest to trochę nieetyczne?

— Nie, jeśli nic im nie mówimy, nadrektorze.

— No tak. Bardzo rozsądnie.

— Ja spróbuję — szepnął o, bóg.

— Czegoś, co wyszykowali ci klau… ci dżentelmeni? — obruszyła się Susan. — To cię może zabić.

— Przypuszczam, że nigdy nie miałaś kaca — odparł o, bóg. — Inaczej nie opowiadałabyś takich bzdur.

Zataczając się, podszedł do postumentu, za drugą próbą zdołał ująć dzban — i wypił całą zawartość.

— Teraz będą fajerwerki — oznajmił kruk siedzący Susan na ramieniu. — Płomienie wydobywające się z ust, krzyki, chwytanie się za gardło, leżenie pod kranem z zimną wodą i takie rzeczy…


Ku swemu zdumieniu, Śmierć odkrył, że załatwianie kolejki dzieci jest całkiem przyjemne. Do tej pory mało kto cieszył się na jego widok.

NASTĘPNY! JAK MASZ NA IMIĘ, MAŁA… Zawahał się, ale szybko nad sobą zapanował…OSOBO?

— Nobby Nobbs, Wiedźmikołaju — odparł Nobby.

Czy tylko mu się zdawało, czy kolano, na którym siedział, było o wiele bardziej kościste, niż być powinno? Pośladki usiłowały kłócić się z mózgiem, ale zostały przyciśnięte.

A BYŁEŚ GRZECZNYM KRAS… GRZECZNYM GNO… GRZECZNYM OSOBNIKIEM?

I nagle Nobby odkrył, że nie panuje nad własnym językiem, który całkiem samowolnie, pod wpływem straszliwego przymusu, uformował krótkie:

— …ak.

Gdy Nobby walczył o władzę nad własnym ciałem, potężny głos mówił dalej:

PRZYPUSZCZAM ZATEM, ŻE NALEŻY SIĘ JAKIŚ PREZENT DLA GRZECZNEJ MAŁP… GRZECZNEGO CZŁO… GRZECZNEJ OSOBY PŁCI MĘSKIEJ?

Aha, teraz cię mam, teraz ci wygarnę, staruszku, pewno już nie pamiętasz tej sutereny na tyłach warsztatu przy Starej Szewskiej, co? Te wszystkie poranki Strzeżenia Wiedźm z maleńką dziurą w moim świecie…

Słowa wezbrały w Nobbym, ale zanim osiągnęły krtań, stłumiło je coś pradawnego… I ku zdumieniu Nobby’ego, zostały przełożone na:

— …ak.

COŚ ŁADNEGO?

— …ak.

W tej chwili niewiele pozostało w Nobbym świadomej woli. Cały świat składał się z jego obnażonej duszy i Wiedźmikołaja, który wypełniał sobą wszystko.

I OCZYWIŚCIE BĘDZIESZ GRZECZNY PRZEZ NASTĘPNY ROK?

Niewielka pozostała jeszcze cząstka nobbowatości chciała odpowiedzieć: Zaraz, a jak dokładnie pan szanowny definiuje „grzeczny”? Jakby, na przykład, zdarzył się jakiś towar, po którym nikt by nie tęsknił? Albo, na przykład, taki mój kolega był na patrolu, niby, i odkrył, że sklepikarz zostawił sklep na noc otwarty. No i każdy mógł tam wejść, nie? Ale przypuśćmy, że ten kolega zabrał jeden czy drugi drobiazg, taki jakby, no wie pan szanowny, taki napiwek, a potem wezwał sklepikarza, żeby zamknął drzwi, to dalej liczy się jako „grzeczny”, nie?

Dobro i zło były, według filozofii Nobby’ego, określeniami całkowicie względnymi — i blisko spokrewnionymi. A większość jego krewnych, na przykład, była przestępcami. Jednak to zaproszenie do debaty filozoficznej zostało przechwycone gdzieś w głębi mózgu przez czysty lęk przed wielką brodą na niebie.

— …ak — pisnął.

ZASTANAWIAM SIĘ, CO CHCIAŁBYŚ DOSTAĆ…

Nobby zrezygnował i siedział jak niemy. Cokolwiek miało się teraz zdarzyć, na pewno się zdarzy i on nic na to nie poradzi… W tej chwili światełko na końcu psychicznego tunelu ukazywało tylko dalszy ciąg tunelu.

AHA. TAK.

Wiedźmikołaj sięgnął do worka i wydobył dziwnego kształtu prezent, opakowany w świąteczny papier, który — ze względu na pewną konfuzję myśli obecnego Wiedźmikołaja — pokryty był deseniem wesołych kruków. Kapral Nobbs chwycił go w drżące dłonie.

CO SIĘ MÓWI?

— …uję.

A TERAZ BIEGNIJ.

Kapral Nobbs z wdzięcznością zsunął się z kolana i przecisnął przez tłum. Przystanął dopiero wtedy, kiedy drogę zastąpił mu funkcjonariusz Wizytuj.

— Co się działo? Co się działo? Nic nie widziałem!

— Nie wiem — wymamrotał Nobby. — Dał mi to…

— Co to takiego?

— Nie wiem.

Nerwowo rozrywał papier w kruki.

— Niesmaczna jest cała ta sprawa — stwierdził funkcjonariusz Wizytuj. — Oddawanie czci idolom…

— To prawdziwa samopowtarzalna kusza z potrójnym naciągiem, Burleigh i Wręcemocny, z polerowaną orzechową kolbą inkrustowaną srebrem!

— …wulgarna komercjalizacja dnia, który ma jedynie astronomiczne znaczenie — ciągnął Wizytuj, który rzadko zwracał uwagę na cokolwiek, kiedy wygłaszał potępienie. — Jeśli już jakkolwiek ten dzień świętować, to…

— Widziałem ją w „Łukach i amunicji”! Miała „Wybór redakcji” w kategorii „Co kupić, jeśli umrze twój bogaty wuj Sidney”. Musieli recenzentowi złamać obie ręce, żeby ją wypuścił!

— …powinien być upamiętniony krótkim nabożeństwem…

— Musi kosztować więcej niż roczne zarobki! Robią je tylko na zamówienie! Trzeba czekać całe lata!

— …natury religijnej. — Funkcjonariusz Wizytuj zdał sobie nagle sprawę, że kogoś za nim brakuje. — Czy nie mieliśmy aresztować tego oszusta, kapralu? — zapytał.

Kapral Nobbs spojrzał na kolegę. Oczy zamgliła mu duma posiadacza.

— Cudzoziemiec z ciebie, Kocioł — oświadczył. — Trudno się spodziewać, żebyś zrozumiał, o co naprawdę chodzi w Strzeżeniu Wiedźm.


O, bóg zamrugał.

— Aha — powiedział. — Teraz mi lepiej. O tak. Zdecydowanie lepiej. Dziękuję.

Magowie, którzy podzielali wiarę kruka w kluczowe narracyjne konwencje życia, obserwowali go czujnie.

— Lada chwila — stwierdził pewnym tonem wykładowca run współczesnych. — Zacznie się jakimś bardzo zabawnym wrzaskiem…

— Wiecie — powiedział o, bóg — chyba ewentualnie mógłbym zjeść jajko na miękko.

— A może uszy zaczną mu się kręcić…

— Albo wypić szklankę mleka.

Ridcully był wyraźnie skonsternowany.

— Naprawdę czujesz się lepiej? — zapytał.

— Ależ tak — zapewnił o, bóg. — Wydaje mi się, że gdybym zaryzykował uśmiech, nie odpadłby mi czubek głowy.

— Nie, nie, nie! — zaprotestował dziekan. — Tak być nie może. Wszyscy wiedzą, że dobre lekarstwo na kaca musi się łączyć z zabawnymi krzykami i tak dalej.

— Może mógłbym opowiedzieć dowcip — zaproponował niepewnie o, bóg.

— I nie odczuwasz przemożnej chęci, żeby wybiec na dwór i wsadzić głowę do beczki z wodą? — upewnił się Ridcully.

— Eee… niespecjalnie. Ale chętnie zjadłbym grzankę, jeśli to coś pomoże.

Dziekan zdjął kapelusz i z czubka wydobył thaumometr.

— Coś się jednak stało — oznajmił. — Nastąpił potężny skok thaumiczny.

— A czy nie smakowało to choć trochę, no… pikantnie? — pytał Ridcully.

— Właściwie to nijak nie smakowało — odparł o, bóg.

— Przecież to oczywiste — odezwała się Susan. — Kiedy bóg wina pije, Bilious cierpi tego skutki. Więc kiedy bóg kaca wypija lekarstwo na kaca, skutki muszą przeskoczyć po tym samym łączu.

— To całkiem możliwe — zgodził się dziekan. — W końcu on jest przecież w zasadzie przewodnikiem.

— Zawsze myślałem o sobie raczej jak o rurze — wtrącił o, bóg.

— Nie, nie, ona ma rację — przyznał Ridcully. — Kiedy tamten pije, ten chłopak tutaj czuje się paskudnie. Czyli logiczne, że kiedy nasz przyjaciel tutaj bierze lek na kaca, skutki uboczne przepływają tą samą drogą z powrotem…

— Ktoś tu niedawno wspominał o kryształowej kuli — rzekł o, bóg, a w jego głosie zadźwięczała mściwa nuta. — Chcę to zobaczyć…


To był duży drink — jeden z tych specjalnych koktajli, w których każdy z bardzo lepkich i bardzo mocnych składników nalewa się bardzo powoli, by warstwy się nie zmieszały. Takie drinki mają zwykle nazwy w rodzaju „Światła drogowe” albo „Tęczowa zemsta”, a w miejscach, gdzie bardziej ceni się prawdę, „Witaj i żegnaj, komórko mózgowa”.

Dodatkowo w szklance pływał zielony listek. Plasterek cytryny i plasterek ananasa tkwiły zaczepione kokieteryjnie na krawędzi, a brzeg zdobiły kryształki cukru. Ze środka wystawały aż dwie papierowe parasolki, różowa i niebieska, a każda miała na końcu wisienkę.

Ktoś też zadał sobie trud, by zamrozić kostki lodu w kształcie małych słoników. Po czymś takim nie ma już żadnej nadziei. Równie dobrze można to pić w miejscu, które nazywa się Cococobana.

Bóg wina delikatnie ujął szklankę. Takie właśnie drinki lubił.

W tle grała rumba. Dwie młode damy tuliły się do niego. Zapowiadała się przyjemna noc. Noce zawsze były przyjemne.

— Szczęśliwego Strzeżenia Wiedźm dla wszystkich! — zawołał, wznosząc szklankę.

I dodał:

— Słyszeliście coś?

Ktoś dmuchnął na niego papierową świstawką.

— Nie, poważnie… Taka jakby opadająca nuta…

Ponieważ nikt nie zwracał uwagi, wzruszył tylko ramionami i szturchnął jedną z sąsiadek.

— Może wypijemy jeszcze parę, a potem wyrwiemy się do takiego miłego klubu? — zaproponował.

I wtedy…


Magowie odstąpili. Jeden czy drugi się skrzywił.

Tylko o, bóg tkwił jak przyklejony do kryształowej kuli, z okrutnym uśmiechem na twarzy.

— Cofnęła się treść żołądka! — krzyknął, boksując pięściami powietrze. — Tak! Tak! Tak! Teraz ciebie gryzie robak, co? Ha! I jak ci smakują te jabłka?

— No, głównie jabłka — zauważył dziekan.

— Mnie to wyglądało jak bardzo wiele innych rzeczy — stwierdził Ridcully. — Wydaje się, że odwróciliśmy ciąg przyczynowo-skutkowy.

— Na stałe? — spytał z nadzieją o, bóg.

— Nie sądzę. W końcu jesteś przecież bogiem kaca. Wszystko pewnie znów się odwróci, kiedy ustanie działanie mikstury.

— No to nie mam wiele czasu. Przynieście mi… niech pomyślę… dwadzieścia kufli piwa, trochę pieprzówki i butelkę likieru kawowego! Z parasolką! Zobaczymy, jak ci się to spodoba, panie Masz Jeszcze Miejsce na Jednego!

Susan złapała go za rękę i pociągnęła na ławę.

— Nie po to cię otrzeźwiłam, żebyś się znowu uchlał! — oznajmiła.

Zamrugał zdziwiony.

— Nie po to?

— Chcę, żebyś mi pomógł.

— W czym?

— Mówiłeś, że nigdy dotąd nie byłeś człowiekiem, tak?

— Eee… — O, bóg spojrzał na siebie. — To prawda — przyznał. — Nigdy.

— To twoja pierwsza inkarnacja? — zdziwił się Ridcully.

— To raczej osobiste pytanie, prawda? — wtrącił kierownik studiów nieokreślonych.

— No… Zgadza się — potwierdził o, bóg. — Dziwne… Pamiętam, że zawsze mnie dręczył ból głowy… ale nie pamiętam, żebym miał głowę. Tak chyba być nie powinno.

— Istniałeś in potentia — domyślił się Ridcully.

— Istniałem?

— Istniał? — spytała Susan.

Ridcully zastanowił się.

— Och, jej — powiedział. — Chyba ja to zrobiłem, wiecie… Powiedziałem do młodego Stibbonsa coś o piciu i kacu, prawda…

— I stworzyłeś go, ot tak? — zadrwił dziekan. — Bardzo trudno mi w to uwierzyć, Mustrum. Ha! Tak z powietrza? I pewnie wszyscy możemy to robić, co? Ktoś ma ochotę wymyślić jakiegoś nowego skrzata?

— Może Wróżkę Wypadających Włosów? — zaproponował wykładowca run współczesnych.

Pozostali zaśmiali się głośno.

— Wcale mi nie wypadają włosy! — oburzył się dziekan. — Tylko pozostają w bardzo precyzyjnych odstępach.

— Połowa na głowie, połowa na szczotce — zakpił wykładowca run współczesnych.

— Nie ma co się wstydzić, że człowiek łysieje — stwierdził spokojnie Ridcully. — Zresztą wiecie przecież, co mówią o łysych mężczyznach.

— Tak. Mówią: „Patrzcie, on nie ma włosów” — powiedział wykładowca run współczesnych. Dziekan ostatnio go irytował.

— Po raz ostatni powtarzam! — krzyknął dziekan. — Wcale nie…

Urwał.

Zabrzmiało „dzyń, dzyń, dzyń”.

— Chciałbym wiedzieć, skąd to pochodzi — mruknął Ridcully.

— E… e… — wyjąkał dziekan. — Czy mam coś na głowie?

Pozostali patrzyli w milczeniu.

Coś ruszało się pod jego kapeluszem.

Dziekan bardzo ostrożnie uniósł rękę i zdjął kapelusz.

Siedzący mu na głowie bardzo mały gnom trzymał w obu dłoniach po kępce włosów. Zamrugał zmieszany, gdy znalazł się w świetle.

— Jakiś problem? — zapytał.

— Zdejmijcie to ze mnie! — wrzasnął dziekan.

Magowie zawahali się. Wszyscy z grubsza znali teorię, że bardzo małe stworzonka mogą przenosić choroby. Co prawda gnom znacznie przekraczał powszechnie uznawany rozmiar takich stworzonek, ale nikt nie chciał się zarazić chorobą rosnącej łysiny.

Susan chwyciła gnoma mocno.

— Jesteś Wróżką Wypadających Włosów? — spytała.

— Najwyraźniej — przyznał, wijąc się w jej dłoni.

Zdesperowany dziekan przejechał palcami po głowie.

— Co robiłeś z moimi włosami? — zapytał groźnie.

— No… Część chyba zostawiam na szczotkach, ale czasem chyba splatam je w maty, żeby zatykać odpływ z wanny.

— Jak to „chyba”? — zdziwił się Ridcully.

— Chwileczkę — wtrąciła Susan. Zwróciła się do o, boga. — Gdzie właściwie byłeś, zanim znalazłam cię w śniegu?

— No… tak jakby… wszędzie — odparł. — Gdziekolwiek jakiś czas wcześniej był konsumowany alkohol w dużych ilościach, można powiedzieć.

— Aha! — zawołał Ridcully. — Byłeś immanentną siłą życiową, tak?

— Przypuszczam, że mogłem być — zgodził się o, bóg.

— A kiedy żartowaliśmy sobie na temat Wróżki Wpadających Włosów, ten gnom zogniskował się nagle na głowie dziekana, gdzie jego działalność w ostatnich miesiącach była widoczna dla nas wszystkich, ale oczywiście jesteśmy zbyt grzeczni, by wygłaszać komentarze na ten temat.

— Przywołujecie zjawiska do istnienia — podsumowała Susan.

— Takie jak na przykład Goblin Dawania Dziekanowi Wielkiego Wora Pieniędzy? — powiedział głośno dziekan, który czasami potrafił myśleć bardzo szybko. Rozejrzał się z nadzieją. — Ktoś słyszy te magiczne dzwonki?

— A często dostaje pan worki pieniędzy? — spytała Susan.

— Nie żeby codziennie, raczej nie. Ale jeśli…

— W takim razie prawdopodobnie brakuje okultystycznej przestrzeni dla Goblina Worków Pieniędzy.

— Osobiście zawsze się zastanawiałem, co się dzieje z moimi skarpetami — przyznał z uśmiechem kwestor. — Wiecie, zawsze jednej brakuje. Kiedy jeszcze byłem mały, myślałem, że coś je zabiera…

Magowie pomyśleli przez chwilę. A potem wszyscy usłyszeli cichy, dźwięczny głos dziejącej się magii.

Nadrektor dramatycznym gestem wskazał sufit.

— Na górę, do pralni! — zawołał.

— Pralnia jest na dole, Ridcully — zauważył dziekan.

— Na dół, do pralni!

— I wiesz, Ridcully, że pani Whitlow nie lubi, kiedy tam zaglądamy — przypomniał kierownik studiów nieokreślonych.

— A kto jest nadrektorem na tym uniwersytecie, jeśli wolno spytać? Czy może pani Whitlow? Nie wydaje mi się. A może ja? Niewiarygodne, ale chyba rzeczywiście!

— No tak, ale sam wiesz, jaka ona bywa…

— To prawda — przyznał Ridcully.

— O ile pamiętam, wyjechała na święta do siostry — wtrącił kwestor.

— Żadna gospodyni nie będzie nam wydawać rozkazów — oznajmił z mocą nadrektor. — Do pralni!

Magowie wybiegli szybko, pozostawiając tylko Susan, o, boga, Gnoma Kurzajkę i Wróżkę Wypadających Włosów.

— Wytłumacz mi jeszcze raz, co to za ludzie — poprosił o, bóg.

— Jedni z najbardziej inteligentnych na świecie — odpowiedziała Susan.

— A ja jestem trzeźwy, tak?

— Inteligentny to nie to samo co rozsądny. I jest takie powiedzenie, że kto chce kroczyć ścieżką mądrości, w pierwszym kroku musi się stać małym dzieckiem.

— Myślisz, że słyszeli kiedyś o drugim kroku?

Susan westchnęła.

— Raczej nie, ale czasami przewracają się przy nim, kiedy tak biegają w kółko i krzyczą.

— Aha. — O, bóg rozejrzał się. — Jak myślisz, mają tu jakieś soki?


Ścieżka mądrości rzeczywiście zaczyna się od pierwszego kroku.

Ludzie jednak zwykle błądzą, gdyż ignorują tysiące kolejnych kroków, które trzeba wykonać potem. Robią pierwszy, decydując stać się jednością z wszechświatem, ale z jakichś powodów zapominają, by zrobić kolejny logiczny krok i żyć przez siedemdziesiąt lat na szczycie góry, z dzienną dietą złożoną z miseczki ryżu i kubka herbaty z masłem z mleka jaka, a dopiero to nadałoby tej decyzji jakiś sens. Wprawdzie dowody potwierdzają, że droga do piekła jest wybrukowana dobrymi chęciami, jednak prawdopodobnie wszystkie znajdują się w pierwszych krokach.

Dziekan zawsze najlepiej sobie radził w takich chwilach. Szedł na czele pomiędzy wielkimi miedzianymi kadziami, wtykał laskę w ciemne kąty i powtarzał pod nosem: „Uch, uch, uch”.

— Dlaczego miałby się objawić właśnie tutaj? — szepnął wykładowca run współczesnych.

— Punkt niestabilności rzeczywistości — odparł Ridcully, stając na palcach, by zajrzeć do kotła z wybielaczem. — Wszystko trafia właśnie tutaj. Powinieneś już to wiedzieć.

— Ale czemu akurat teraz? — dopytywał się kierownik studiów nieokreślonych.

— Nie gadać! — syknął dziekan i skoczył w następne przejście, wyciągając przed siebie laskę. — Ha! — wrzasnął, po czym zrobił zawiedzioną minę.

— Jak duże może być to coś, co kradnie skarpetki? — zainteresował się pierwszy prymus.

— Nie wiem — przyznał Ridcully. Zajrzał za stos desek do prania. — Kiedy tak o tym myślę, wydaje mi się, że przez lata straciłem chyba tonę skarpet.

— Ja też — mruknął wykładowca run współczesnych.

— A więc… powinniśmy szukać w ciasnych miejscach czy w obszernych miejscach? — ciągnął pierwszy prymus tonem człowieka, którego pociąg myśli wjechał właśnie do długiego i ciemnego tunelu.

— Rozsądne pytanie — zgodził się Ridcully. — Dziekanie, dlaczego wciąż zachęcasz nas do marszu?

— Mówię „uch”, Mustrumie — wyjaśnił dziekan. — Nie jest to skrót od ruchu, co oznacza… oznacza…

— Niepozostawanie na miejscu?

— Ruch owszem, zgoda, ale uch… No, czasami trzeba to powiedzieć.

— Ta skarpetkowa kreatura… — odezwał się znowu pierwszy prymus. — Ona je kradnie, czy pożera?

— Nieźle kombinuje ten facet — pochwalił Ridcully, rezygnując z dyskusji z dziekanem. — Przekażcie wszystkim: nikt nie powinien wyglądać jak skarpeta. Zrozumiano?

— Jak można… — zaczął dziekan.

I wtedy wszyscy usłyszeli:

…grnf, grnf, grnf…

Był to łakomy odgłos, dźwięk sugerujący coś obdarzonego dużym, trudnym do zaspokojenia apetytem.

— Pożeracz skarpet! — jęknął pierwszy prymus, zaciskając powieki.

— Ilu macek powinniśmy się u niego spodziewać? — zapytał wykładowca run współczesnych. — Tak mniej więcej…

— To bardzo… bardzo duży odgłos, prawda? — wtrącił kwestor.

— Powiedzmy, z dokładnością do tuzina… — Wykładowca run współczesnych zaczął się wycofywać.

…grnf, grnf, grnf…

— Pewnie jak tylko nas zobaczy, zedrze z nas skarpetki — jęknął pierwszy prymus.

— No… przynajmniej pięć albo sześć macek. Jak sądzicie? — pytał wykładowca run współczesnych.

— Wydaje mi się, że słychać go gdzieś zza machin piorących — poinformował dziekan.

Machiny miały po dwa piętra wysokości i były zwykle używane tylko wtedy, gdy populacja uniwersytetu wzrastała gwałtownie w okresie zajęć. Potężny kołowrót łączył się w każdej kadzi z parą wielkich pobielałych wioseł; pod kadziami umieszczono paleniska. Operując z pełną mocą, machiny wymagały obsługi co najmniej sześciu ludzi, by wrzucać pranie, dokładać do ognia i smarować ramiona piorące. Ridcully widział raz, jak to wygląda — przypominały mu wizję bardzo czystego i higienicznego piekła, takiego, gdzie po śmierci mogłoby trafiać mydło.

Dziekan zatrzymał się przy drzwiach do bojlerów.

— Coś tam jest — szepnął. — Słuchajcie!

…grnf…

— Ucichło! Wie, że tu jesteśmy! — syknął. — Wszyscy gotowi? Uch!

— Nie! — pisnął wykładowca run współczesnych.

— Ja otworzę drzwi, a wy postaracie się to zatrzymać! Raz… dwa… trzy! Och…


Sanie wzniosły się w zimowe niebo.

OGÓLNIE RZECZ BIORĄC, UWAŻAM, ŻE POSZŁO CAŁKIEM DOBRZE. CO O TYM SĄDZISZ?

— Tak, panie — zgodził się Albert.

TROCHĘ MNIE JEDNAK ZDZIWIŁ TEN CHŁOPCZYK W KOLCZUDZE.

— To chyba był strażnik, panie.

NAPRAWDĘ? W KAŻDYM RAZIE ODSZEDŁ ZADOWOLONY, A TO PRZECIEŻ NAJWAŻNIEJSZE.

— Naprawdę, panie?

Albert trochę się martwił. Osmotyczna natura Śmierci powodowała, że aż nazbyt szybko przyswajał sobie nowe idee. Oczywiście Albert rozumiał, dlaczego muszą to wszystko robić, ale pan… No, panu brakowało czasami niezbędnego umysłowego wyposażenia, by rozróżnić, co powinno być prawdą, a co nie…

WYDAJE MI SIĘ RÓWNIEŻ, ŻE ŚMIECH WYCHODZI MI TERAZ O WIELE LEPIEJ. HO. HO. HO.

— Tak, panie. Bardzo wesoły. — Albert zerknął na listę. — Ale robota czeka, nieprawdaż… Następny klient jest całkiem niedaleko, panie, więc lepiej prowadzić sanie nisko.

ŚWIETNIE, ŚWIETNIE! HO. HO. HO.

— Sara, mała dziewczynka sprzedająca zapałki, przy wejściu sklepu Fajki i Tytoń Naparstka, aleja Forsołapka. Tak mam tu napisane.

A CZEGO ONA CHCIAŁABY NA STRZEŻENIE WIEDŹM?

— Nie wiem. Nigdy nie przysłała listu. A przy okazji, taka luźna uwaga, panie… Nie musisz przez cały czas mówić „Ho, ho, ho”. Sprawdźmy… Mam tu napisane… — Albert zaczął czytać, bezgłośnie poruszając wargami.

MYŚLĘ, ŻE LALKA ZAWSZE JEST DOBRZE WIDZIANA. ALBO JAKAŚ ODMIANA PLUSZOWEJ ZABAWKI. WOREK CHYBA WIE. CO DLA NIEJ MAMY, ALBERCIE? HO. HO. HO.

Coś małego znalazło się w jego dłoni.

— To — rzekł Albert.

OCH.

Na chwilę zapadła przerażająca cisza. Obaj wpatrywali się w życiomierz.

— Jesteś na całe życie, panie, nie tylko na Strzeżenie Wiedźm — odezwał się w końcu Albert. — A życie płynie dalej. W pewnym sensie.

PRZECIEŻ TO NOC STRZEŻENIA WIEDŹM.

— Tradycyjny okres dla takich spraw, jak rozumiem.

WYDAWAŁO MI SIĘ, ŻE TO CZAS RADOŚCI, powiedział Śmierć.

— No wiesz, panie, w zasadzie… Jedną z rzeczy, która daje ludziom jeszcze więcej radości, jest świadomość, że są tacy, którzy tej radości nie znają — wyjaśnił rzeczowo Albert. — Tak to już jest, panie.

NIE. Śmierć wstał. TAK TO BYĆ NIE POWINNO.


Główny hol był już przygotowany do Strzeżeniowiedźmowego Bankietu. Stoły uginały się pod ciężarem sztućców, a przecież miną jeszcze długie godziny, zanim trafią tu jakieś potrawy. Trudno było sobie wyobrazić, że znajdzie się dla nich miejsce pośród ozdobnych pater z owocami i lasu kieliszków do wina.

O, bóg sięgnął po menu i otworzył na czwartej stronie.

— „Danie czwarte: mięczaki i skorupiaki. Zestaw: homary, kraby, raki, krewetki zwykłe, krewetki olbrzymie, ostrygi, małże, małże olbrzymie, małże zielonowargie, małże wąskowargie, skałoczepy tygrysie z masłem i ziołami. Wino: Trzech Magów, Chardonnay, rok zbiorów: Żaba. Piwo: Winkle’a Specjalnie Warzone”. — Odłożył kartę. — To ma być jedno danie?

— To bardzo wybitne osoby, jeśli chodzi o jedzenie.

Odwrócił menu. Na okładce był herb Niewidzialnego Uniwersytetu i trzy duże litery starożytnego alfabetu:

ηνπ

— To jakaś magiczna formuła?

— Nie. — Susan westchnęła. — Zawsze wpisują to na menu. Można uznać, że to nieoficjalne motto Niewidzialnego Uniwersytetu.

— A co to znaczy?

— Eta ni pi.

Bilious spojrzał na nią wyczekująco.

— Tak?

— No… to taki skrót. E tam nie pij.

— To właśnie powiedziałaś, owszem.

— No… nie. Widzisz, litery pochodzą z alfabetu efebiańskiego i tylko brzmią podobnie do „e tam nie pij”. Że niby można pić, rozumiesz.

— Aha. — Bilious z mądrą miną pokiwał głową. — Widzę, że może to prowadzić do nieporozumień.

Susan poczuła się nieco bezradna wobec tego wyrazu uprzejmego niezrozumienia.

— Nie — odparła. — To znaczy, one z założenia powinny prowadzić do nieporozumień, a wtedy można się z tego śmiać. Nazywa się to kalambour albo gra słów. Eta ni pi. — Przyjrzała mu się z uwagą. — Śmiejesz się — dodała. — Ustami. Tylko tak naprawdę się nie śmiejesz, bo właściwie z takich rzeczy nie należy się śmiać.

— Może znajdę gdzieś szklankę mleka — powiedział bezradnie o, bóg, spoglądając na liczne baterie butelek i dzbanów. Wyraźnie zrezygnował z poczucia humoru.

— O ile wiem, nadrektor nie pozwala trzymać mleka na uniwersytecie — uprzedziła go Susan. — Mówi, że wie, skąd się je bierze, i że to niehigieniczne. I tak uważa człowiek, który codziennie zjada na śniadanie trzy jajka! A właściwie skąd wiesz o mleku?

— Mam… wspomnienia. Nie to, żeby o czymś konkretnym. Po prostu, wiesz, wspomnienia. Na przykład wiem, że drzewa zwykle rosną zielonym końcem do góry. I takie tam… Przypuszczam, że bogowie po prostu wiedzą różne rzeczy.

— Masz jakieś szczególne boskie moce?

— Potrafiłbym może zmienić wodę w napój odbierający siły. — Pomasował palcami grzbiet nosa. — Czy to w czymś pomoże? Jest też możliwe, że umiem zsyłać na ludzi potworny ból głowy.

— Muszę się dowiedzieć, czemu mój dziadek… dziwnie się zachowuje.

— Nie możesz go spytać?

— Nie powie!

— Czy często wymiotuje?

— Nie sądzę. On w ogóle zbyt często nie jada. Czasem porcję curry, raz czy dwa razy w miesiącu.

— Musi być bardzo chudy.

— Nie wyobrażasz sobie nawet.

— W takim razie… Czy często patrzy na siebie w lustrze i mówi „Aargh”? Albo wystawia język i zastanawia się, czemu jest taki żółty? Widzisz, możliwe, że mam pewien wpływ na ludzi cierpiących na kaca. Gdyby dużo pił, może zdołałbym coś zdziałać.

— Nie wyobrażam sobie, żeby robił to, o czym mówiłeś. Może lepiej od razu ci powiem. Mój dziadek to… Śmierć.

— Przykro mi to słyszeć.

— Chodzi o to, że on jest Śmiercią.

— Słucham?

— Śmierć. No wiesz… Śmierć.

— Znaczy, czarna szata…

— …Kosa, biały koń, kości… Tak. Śmierć.

— Chciałem tylko się upewnić, że dobrze rozumiem — oświadczył o, bóg uspokajającym tonem. — Uważasz, że twój dziadek jest Śmiercią i twierdzisz, że to on się dziwnie zachowuje?


Pożeracz skarpetek spojrzał czujnie na magów. Po chwili jego szczęki podjęły pracę.

…grnf, grnf…

— Zaraz, ta jest moja! — krzyknął kierownik studiów nieokreślonych i wyciągnął rękę.

Pożeracz skarpetek cofnął się szybko.

Wyglądał jak bardzo mały słoń z bardzo szeroką, rozszerzającą się trąbą, w której znikała właśnie jedna ze skarpetek kierownika studiów nieokreślonych.

— Zabawne stworzonko, co? — rzucił Ridcully, opierając laskę o ścianę.

— Oddaj to, potworze jeden! — Kierownik studiów nieokreślonych nie rezygnował. — A kysz!

Pożeracz skarpetek usiłował się odsunąć, pozostając równocześnie na miejscu. Powinno to być niemożliwe, jednak w rzeczywistości wiele małych zwierzątek wykonuje identyczny manewr, kiedy zostaną przyłapane na jedzeniu czegoś zakazanego. Nogi przebierają wtedy gorączkowo, ale szyja i szczęki wyciągają się w stronę zdobyczy… Wreszcie skarpetka z cichym mlaśnięciem zniknęła wewnątrz trąby, a stwór poczłapał za bojler. Po chwili wysunął zza niego jedno oko i podejrzliwie obserwował magów.

— Były drogie, wiecie. Z piętą wzmacnianą lnianym włóknem — mruczał kierownik studiów nieokreślonych.

Wieczór rozwijał się nadspodziewanie interesująco. Ridcully wysunął szufladkę w swoim kapeluszu, by wydobyć stamtąd fajkę i kapciuch z ziołowym tytoniem. Potarł zapałkę o machinę piorącą.

— Musimy to jakoś załatwić — oświadczył, gdy po kilku pyknięciach halę pralni wypełnił aromat jesiennych ognisk. — Nie możemy pozwolić, żeby różne stwory tak sobie zaczynały istnieć, bo akurat ktoś o nich pomyślał. To niehigieniczne.


Sanie wyhamowały z poślizgiem przy końcu alei Forsołapki.

CHODŹMY, ALBERCIE.

— Sam wiesz, panie, że nie powinieneś robić takich rzeczy. Pamiętasz, jak się to skończyło ostatnim razem.

WIEDŹMIKOŁAJ MOŻE.

— Ale… Mała dziewczynka z zapałkami, umierająca na śniegu, to ważny element samego ducha Strzeżenia Wiedźm, panie — tłumaczył zrozpaczony Albert. — Rozumiesz, ludzie słyszą o czymś takim i mówią: „Może i jesteśmy ubożsi niż kaleki banan i mamy do jedzenia tylko błoto i stare buty, ale i tak powodzi się nam lepiej niż tej biednej dziewczynce z zapałkami”. Dzięki temu czują się szczęśliwi, panie. I wdzięczni za to, co mają.

WIEM, CO JEST DUCHEM STRZEŻENIA WIEDŹM, ALBERCIE.

— Wybacz, panie, ale widzisz, to wszystko i tak się dobrze kończy, bo ona się budzi, widzi jasność, słyszy muzykę i przychodzą aniołowie, panie.

Śmierć zatrzymał się.

AHA. ZJAWIAJĄ SIĘ W OSTATNIEJ CHWILI Z CIEPŁYM UBRANIEM I CZYMŚ GORĄCYM DO PICIA?

No ładnie, pomyślał Albert. Pan naprawdę wpadł w ten swój dziwaczny nastrój.

— E… no nie. Nie dokładnie w ostatniej chwili, panie. Nie jako takiej.

TAK?

— Bardziej tak jakby już po ostatniej chwili. — Albert zakaszlał nerwowo.

CHCESZ POWIEDZIEĆ, ŻE KIEDY ONA JUŻ…

— Tak. Tak mówi ta opowieść, panie. To nie moja wina.

DLACZEGO NIE ZJAWIAJĄ SIĘ WCZEŚNIEJ? TAKI ANIOŁ MA CAŁKIEM SPORĄ ŁADOWNOŚĆ.

— Trudno powiedzieć, panie. Przypuszczam, że ludziom wydaje się to bardziej… no, bardziej satysfakcjonujące. — Albert zawahał się. Zmarszczył brwi. — A wiesz, panie, kiedy tak o tym opowiadam…

Śmierć spojrzał na niewielką postać pod padającym śniegiem. Potem ustawił życiomierz w powietrzu i dotknął go palcem. Strzeliła iskra.

— Tak naprawdę, panie, to nie wolno ci tego robić.

WIEDŹMIKOŁAJ MOŻE. WIEDŹMIKOŁAJ DAJE PREZENTY A NIE MA LEPSZEGO PREZENTU NIŻ PRZYSZŁOŚĆ.

— Tak, ale…

ALBERCIE.

— Już dobrze, panie.

Śmierć podniósł dziewczynkę i ruszył do wylotu alei.

Płatki śniegu opadały niczym pióra aniołów. Śmierć wyszedł na ulicę i zastąpił drogę dwójce ludzi człapiących ciężko przez zaspy.

ZABIERZCIE JĄ GDZIEŚ DO CIEPŁA I DAJCIE DOBRĄ KOLACJĘ, rozkazał, wciskając dziecko w ręce jednemu z nich. I PAMIĘTAJCIE, ŻE PÓŹNIEJ MOGĘ TO SPRAWDZIĆ.

Odwrócił się i zniknął wśród wirujących płatków.

Funkcjonariusz Wizytuj popatrzył na trzymaną na rękach dziewczynkę, a potem na kaprala Nobbsa.

— O co tu chodzi, kapralu?

Nobby odsunął skrawek koca.

— Nie mam pojęcia. Wychodzi na to, że zostaliśmy wybrani do okazania dobroczynności.

— Moim zdaniem to niezbyt dobroczynne, takie wciskanie kogoś przypadkowym ludziom.

— Daj spokój. Na komendzie zostało jeszcze trochę jedzenia — odparł Nobby.

Wezbrało w nim silne wrażenie, że tego właśnie się ktoś się po nim spodziewa. Pamiętał tego grubego człowieka w grocie, chociaż nie mógł sobie przypomnieć jego twarzy. I nie bardzo mógł sobie przypomnieć twarz osoby, która oddała im dziewczynkę, co oznacza, że musiała to być ta sama twarz.

Wkrótce potem zadźwięczała muzyka, zapłonęło bardzo jasne światło, i dwaj urażeni aniołowie zjawili się u wylotu alei. Albert rzucał w nich śnieżkami, aż sobie poszli.


Myślak Stibbons niepokoił się HEX-em. Nie wiedział, jak działa, chociaż wszyscy uważali, że wie. Oczywiście, całkiem nieźle się orientował w niektórych elementach; był też pewien, że HEX myśli o problemach, przekształcając je w liczby i mieląc (wyżymaczka z pralni, czyli WZP, została zamontowana w tym właśnie celu), ale po co mu były te wszystkie małe religijne obrazki? I ta mysz… Chyba nie robiła zbyt wiele, ale kiedy tylko zapomnieli dać jej sera, HEX przestawał pracować. I puste ramy od obrazów. Mrówki wędrowały po nich od czasu do czasu, ale wydawało się, że nic nie robią.

Tak naprawdę Myślak martwił się, że oddaje się rytuałom kultu cargo. Czytał o nich. Ludzie niewykształceni[16] i łatwowierni[17], których wyspę odwiedził kiedyś statek wędrownego kupca, wymieniając perły i kokosy na takie dobrodziejstwa cywilizacji jak szklane paciorki, lusterka, toporki i choroby weneryczne, później wykonywali modele tego statku z bambusa — w nadziei że zdołają znowu przywołać magiczny ładunek. Oczywiście, byli zbyt niewykształceni i łatwowierni, by wiedzieć, że budując formę, nie uzyskuje się jeszcze treści…

Sam zbudował formę HEX-a. I przyszło mu do głowy, że zbudował ją na magicznym uniwersytecie, gdzie przesłona między rzeczywistym a nierzeczywistym jest tak cienka, że można niemal przez nią zajrzeć. Dręczyło go straszne podejrzenie, że w jakiś sposób realizują tylko schemat zawieszony gdzieś w powietrzu.

HEX sam wiedział, jaki powinien być.

Na przykład ta historia z elektrycznością. HEX rozpoczął ten temat pewnej nocy, wkrótce po tym, jak poprosił o mysz.

Myślak był dumny z tego, że wiedział prawie wszystko, co można wiedzieć o elektryczności. Próbowali więc pocierać balony i szklane pręty, aż mogli przyczepić Adriana do sufitu, ale nie miało to żadnego wpływu na HEX-a. Potem przywiązali mnóstwo kotów do koła, które obracało się, pocierając o kawałki bursztynu, i produkowało ogromne ilości elektryczności. Rozpływała się wszędzie i trzymała całymi dniami, nie było jednak sposobu, by załadować ją do HEX-a. Zresztą i tak nikt nie mógł wytrzymać tego hałasu.

Jak na razie nadrektor Ridcully postawił weto w kwestii piorunochronu.

Wszystko to wpędzało Myślaka w depresję. Był przekonany, że świat powinien funkcjonować bardziej efektywnie. A teraz nawet to, o czym zawsze myślał, że idzie dobrze, zaczynało iść źle.

Ponuro patrzył na pióro HEX-a w plątaninie sprężyn i linek.

Drzwi otworzyły się gwałtownie. Tylko jedna osoba potrafiła tak nimi trzasnąć. Myślak nawet się nie obejrzał.

— Witamy znowu, panie nadrektorze.

— Ta wasza myśląca maszyna działa? — zapytał Ridcully. — Jest taki drobny, ale ciekawy…

— Nie działa — przerwał mu Myślak.

— Nie? Co jest, wzięła sobie połówkę wolnego dnia na Strzeżenie Wiedźm?

— Proszę spojrzeć.

HEX wypisał: +++ Hops! Oto Idzie Serek! +++ MELON MELON MELON +++ Błąd W Adresie: Ul. Kopalni Melasy 14, Ankh-Morpork +++ !!!!! +++ Jedenjedenjedenjedenjedenjeden +++ Zacznij Z Początku +++

— Co się dzieje? — zdziwił się Ridcully. Inni magowie tłoczyli się za jego plecami.

— Wiem, że brzmi to niemądrze, panie nadrektorze, ale podejrzewamy, że mógł się czymś zarazić od kwestora.

— Świrem, znaczy?

— To przecież śmieszne, mój chłopcze! — zaprotestował dziekan. — Idiotyzm nie jest chorobą zakaźną.

Ridcully pyknął z fajki.

— Też tak kiedyś myślałem — oświadczył. — Ale teraz nie jestem już taki pewny. Zresztą mądrość można przecież złapać, prawda?

— Nie, nie można — oburzył się dziekan. — To nie grypa, Ridcully. Mądrość jest… tak jakby… wzbudzana.

— Przyjmujemy tu studentów i mamy nadzieję, że zarażą się od nas mądrością, prawda?

— No, metaforycznie…

— Jeśli trzymasz się bandy idiotów, to na pewno sam też zdurniejesz — ciągnął Ridcully.

— Przypuszczam, że tak, w pewnym sensie…

— I wystarczy ci pięć minut porozmawiać z biednym kwestorem, a czujesz, że ogarnia cię głupota. Mam rację?

Magowie kiwnęli głowami. Towarzystwo kwestora, choć całkiem nieszkodliwe, zwykle sprawiało, że mózg zaczynał skrzypieć.

— Czyli HEX złapał świra od kwestora — stwierdził Ridcully. — Proste. Prawdziwa głupota za każdym razem pokona sztuczną inteligencję. — Stuknął fajką o trąbkę słuchową HEX-a i krzyknął: — DOBRZE SIĘ CZUJESZ, PRZYJACIELU?!!

HEX odpisał: +++ Test Górnych Memuarów +++ MELON MELON MELON +++ Błąd: Brak Sera! +++!!!!! +++ Panie Galaretka! Panie Galaretka! Panie Galaretka! +++

— HEX bez żadnych problemów rozwiązuje wszystko, co dotyczy wyłącznie liczb. Kiedy jednak spróbuje czegokolwiek innego, taki jest efekt — wyjaśnił Myślak.

— Widzicie? Choroba kwestora — stwierdził Ridcully. — Precyzyjny jak kolana pszczoły przy dodawaniu, ale niechlujny jak świńskie ucho przy całej reszcie. Próbowaliście mu podać pigułki z suszonej żaby?

— Przepraszam, panie nadrektorze, ale to niezbyt rozsądna propozycja. Nie można dawać leków maszynom.

— Nie rozumiem dlaczego. — Ridcully znowu postukał w trąbkę i ryknął: — JUŻ WKRÓTCE POSTAWIMY CIĘ NA… na… na to co trzeba, oczywiście! Gdzie jest ta deska z klawiszami literowymi i numerowymi, panie Stibbons? O, dobrze.

Usiadł i zaczął pisać powoli, jednym palcem, jak prezes firmy.

P-I-L-G-U-K-I-S-U-S-Z-O-N-E-J-½-Ż-A-B-Y

Rury HEX-a brzęknęły.

— To przecież nie może poskutkować, panie nadrektorze — powiedział Myślak.

— Powinno — zapewnił go Ridcully. — Jeśli potrafił zrozumieć ideę bycia chorym, to może zrozumieć ideę bycia leczonym.

Wystukał: D-Y-Z-O-P-I-L-G-U-L-K-Z-S-U-S-Z-O-N-E-J-Ż-¼-B-Y

— Zdaje się — powiedział — że ta machina wierzy w to, co jej się mówi, tak?

— No, to prawda, że HEX nie dysponuje, jeśli chce pan to w ten sposób ująć, żadnym pojęciem nieprawdy.

— Dobrze. Więc właśnie jej powiedziałem, że zjadła bardzo dużo pigułek z suszonej żaby. Nie nazwie mnie kłamcą, zgadza się?

We wnętrzu struktury HEX-a zabrzmiały stukania i brzęki.

A potem pióro napisało: +++ Dobry Wieczór, Nadrektorze. Całkowicie Odzyskałem Zdolność Działania I Z Entuzjazmem Oczekuję Nowych Zadań +++

— Czyli już bez szaleństw?

+++ Zapewniam Pana, Że Jestem Równie Zdrowy Na Umyśle Jak Dowolny Stojący Obok Człowiek +++

— Kwestorze, proszę się odsunąć, dobrze? — rzucił Ridcully. — No cóż, to chyba najlepsze, co można osiągnąć. Dobrze, bierzmy się do rzeczy. Chcemy się dowiedzieć, co się dzieje.

— Gdzieś konkretnie czy ogólnie wszędzie? — mruknął Myślak nieco sarkastycznie.

Zaskrzypiało pióro HEX-a. Ridcully spojrzał na papier.

— Tu stoi napisane „Implikowana Kreacja Antropomorficznych Personifikacji”. Co to znaczy?

— No… myślę, że HEX próbował sformułować odpowiedź — wyjaśnił Myślak.

— Odpowiedź, na bogów?! Przecież ja nawet nie sformułowałem pytania!

— Słyszał, co pan mówi, panie nadrektorze.

Ridcully uniósł brwi. Potem nachylił się nad trąbką.

— SŁYSZYSZ MNIE TAM?!!

Pióro zaskrobało o papier.

+++ Tak +++

— DBAJĄ TU O CIEBIE JAK TRZEBA, CO?!!

— Nie musi pan krzyczeć, nadrektorze — powiedział Myślak.

— Więc co to jest ta Implikowana Kreacja?

— Chyba o czymś takim słyszałem, panie nadrektorze. To znaczy, że istnienie pewnych rzeczy automatycznie powoduje zaistnienie innych rzeczy. Jeśli pewne rzeczy istnieją, to inne rzeczy też muszą istnieć.

— Jak… zbrodnia i kara, na przykład? — domyślił się Ridcully. — Pijaństwo i kac… Oczywiście…

— Coś w tym rodzaju, panie nadrektorze.

— Czyli… jeśli istnieje Wróżka Zębuszka, to musi istnieć Gnom Kurzajka? — Ridcully pogładził brodę. — To chyba ma sens. Ale właściwie dlaczego nie Goblin Zębów Mądrości? No wiecie, taki, co przynosi dodatkowe? Taki mały drań z workiem zębów?

Zapadła cisza. Ale w głębinach tej ciszy zabrzmiał cichy dźwięk czarodziejskich dzwoneczków.

— Tego… Myślicie, że mogłem teraz… — zaczął Ridcully.

— Dla mnie to logiczne — oświadczył pierwszy prymus. — Pamiętam, jak cierpiałem, kiedy wyrzynały mi się zęby mądrości.

— W zeszłym tygodniu? — uśmiechnął się drwiąco dziekan.

— Aha… — rzekł Ridcully.

Nie wyglądał na zakłopotanego, ponieważ tacy ludzie jak on nigdy, ale to nigdy nie są zakłopotani, z żadnego powodu. Chociaż często inni są zakłopotani zamiast nich. Pochylił się do trąbki słuchowej.

— JESTEŚ TAM JESZCZE?!!

Myślak Stibbons przewrócił oczami.

— MOŻESZ NAM POWIEDZIEĆ, JAKA JEST TUTAJ RZECZYWISTOŚĆ?!!

Pióro napisało: +++ W Skali Od Jednego Do Dziesięciu — Pytanie +++

— DOBRZE!!! — huknął Ridcully.

+++ Błąd Dzielenia Przez Ogórek. Zainstaluj Wszechświat Ponownie I Rebutuj +++

— Ciekawe… — mruknął nadrektor. — Ktoś wie, co to znaczy?

— Niech to demon! — Myślak machnął ręką. — Znowu się zawiesił.

Ridcully zdziwił się wyraźnie.

— Nie zauważyłem, żeby próbował się wieszać.

— Chodzi o to, że… tak jakby troszkę zwariował.

— Rozumiem. Ale w tej sprawie jesteśmy tu ekspertami.

Znowu stuknął w trąbkę.

— CHCESZ WIĘCEJ PIGUŁEK Z SUSZONEJ ŻABY?!! — wrzasnął.

— Może pozwoli pan, że my się tym zajmiemy, nadrektorze. — Myślak starał się odsunąć go od maszyny.

— Co to znaczy „dzielenie przez ogórek”? — dopytywał się Ridcully.

— HEX mówi tak, jeśli uzyskuje odpowiedź, o której wie, że w żaden sposób nie może być prawdziwa.

— A to rebutowanie? Traktujecie go z buta, co? Dajecie porządnego kopniaka?

— Ależ nie, skądże, my… to znaczy… No, właściwie to tak — przyznał Myślak. — Adrian obchodzi go z tyłu i… no… szturcha stopą. Ale w sposób techniczny — zastrzegł.

— Chyba zaczynam rozumieć, o co chodzi z tymi machinami myślącymi — ucieszył się nadrektor. — Ten wasz HEX uznał, że wszechświat potrzebuje solidnego kopa, tak?

Pióro HEX-a skrzypiało po papierze. Myślak spojrzał na wyniki.

— Musi potrzebować. Te liczby nie mogą być prawdziwe!

Ridcully znów się uśmiechnął.

— Chce pan powiedzieć, że albo cały świat się zepsuł, albo pańska maszyna się myli?

— Tak!

— W takim razie wydaje mi się, że odpowiedź jest całkiem oczywista, prawda?

— Tak. Z całą pewnością. HEX jest codziennie dokładnie testowany.

— Słuszna uwaga. — Ridcully raz jeszcze walnął w urządzenie do słuchania. — HEJ, TY TAM!!!

— Naprawdę nie trzeba krzyczeć, panie nadrektorze — powtórzył Myślak.

— No więc co to są te Antropomorficzne Personifikacje?

+++ Ludzie Zawsze Przypisywali Przypadkowe, Okresowe, Naturalne Lub Niewyjaśnione Zdarzenia Istotom Człekokształtnym. Przykładami Są Mróz, Wiedźmikołaj, Wróżka Zębuszka I Śmierć +++

— Ach, oni… ale oni przecież istnieją — zdziwił się Ridcully. — Sam spotkałem kilkoro.

+++ Ludzie Nie Zawsze Się Mylą +++

— No dobrze. Ale jestem pewien, że nigdy nie było żadnego pożeracza skarpetek ani boga kaca.

+++Jednak Nie Ma Powodu, Dla Którego Nie Mogliby Istnieć +++

— To coś ma rację, wiecie — stwierdził wykładowca run współczesnych. — Kiedy się zastanowić, to mały człowieczek, który roznosi kurzajki, ma tyleż sensu co ktoś, kto za pieniądze zabiera dziecięce zęby.

— No tak, ale co z pożeraczem skarpetek? — zapytał kierownik studiów nieokreślonych. — Kwestor akurat mówił, jak to zawsze podejrzewał, że coś zjada mu skarpety, i bęc, już takie coś mamy.

— Bo wszyscy mu uwierzyliśmy, prawda? Ja na pewno. To chyba najlepsze możliwe wyjaśnienie dla tych wszystkich skarpet, jakie zgubiłem przez lata. Przecież gdyby spadały gdzieś za szufladę albo coś podobnego, zebrałaby się ich cała góra.

— Wiem, o co panu chodzi — zgodził się Myślak. — To jak z ołówkami. Przez lata pracy musiałem kupić chyba setki ołówków, a ile tak naprawdę wypisałem do końca? Sam nawet przyłapałem się na podejrzeniu, że coś się tu zakrada i je wyżera.

Zadźwięczało ciche „dzyń, dzyń, dzyń”. Myślak zamarł.

— Co to było? — zapytał. — Czy powinienem się odwrócić? Zobaczę coś potwornego?

— Wygląda jak dość zaskoczony ptak — uspokoił go nadrektor.

— Z bardzo dziwacznie ukształtowanym dziobem — dodał wykładowca run współczesnych.

— Chciałbym wiedzieć, kto dzwoni tymi przeklętymi dzwoneczkami — mruknął Ridcully.


O, bóg słuchał uważnie. Susan była zdumiona. Wydawał się niczemu nie dziwić. Nigdy jeszcze nie rozmawiała z nikim tak szczerze — i powiedziała mu to.

— To pewnie dlatego, że na początku niczego nie zakładałem — wyjaśnił. — Może dlatego, że nie byłem poczęty.

— W każdym razie tak to wygląda — podsumowała Susan. — Jak widzisz, nie odziedziczyłam żadnych… cech fizycznych. Przypuszczam, że tylko patrzę na świat w pewien szczególny sposób.

— Jaki sposób?

— No… nie zawsze istnieją w nim bariery. Jak z tym, na przykład.

Zamknęła oczy. Lepiej się czuła, kiedy nie widziała, co robi. Jakaś część jej umysłu upierała się, że to niemożliwe.

Poczuła tylko delikatny chłód i lekkie mrowienie.

— Co przed chwilą zrobiłam? — spytała, nie otwierając oczu.

— No… pomachałaś ręką przez stół.

— Sam widzisz.

— Hm… zakładam, że większość ludzi tego nie potrafi?

— Nie!

— Nie musisz krzyczeć. Nie mam doświadczenia w kwestiach ludzkich istot, prawda? Z wyjątkiem tej chwili, kiedy słońce świeci przez szczelinę w zasłonach. A wtedy na ogół pragną, żeby rozstąpiła się ziemia i je pochłonęła. To znaczy ludzkie istoty, nie zasłony.

Susan wyprostowała się na krześle. Wiedziała, że maleńka część mózgu powtarza, że tak, jest tutaj krzesło, całkiem realne, można na nim siedzieć.

— Są też inne sprawy — powiedziała. — Czasami pamiętam różne wydarzenia. Wydarzenia, które się jeszcze nie wydarzyły.

— To użyteczne?

— Nie! Bo nigdy nie wiem, jak… Rozumiesz, to jakby oglądać przyszłość przez dziurkę od klucza. Widzisz różne fragmenty, ale nigdy naprawdę nie wiesz, czym są, dopóki nie dotrzesz do odpowiedniej chwili i nie zobaczysz, jak pasują do całości.

— To może być pewien kłopot — zgodził się uprzejmie o, bóg.

— Możesz mi wierzyć. Zresztą najgorsze jest czekanie. Patrzysz, kiedy zdarzy się pierwszy fragment. Na ogół nigdy nie pamiętam z przyszłości niczego użytecznego, tylko takie pomieszane sugestie, które nie mają żadnego sensu do chwili, kiedy już jest za późno. Czy na pewno nie wiesz, czemu się pojawiłeś akurat w zamku Wiedźmikołaja?

— Nie. Pamiętam tylko, że byłem… no, czy rozumiesz, o co chodzi w określeniu „bezcielesna jaźń”?

— O tak.

— Dobrze. Potrafisz zatem zrozumieć, o co chodzi z bezcielesnym bólem głowy. A potem, całkiem nagle, leżałem na plecach, których wcześniej nie miałem, w takim czymś zimnym i białym, czego nigdy wcześniej nie widziałem. Ale myślę, że jeśli masz już zaistnieć, w jakimś miejscu musi to nastąpić.

— Gdzieś, gdzie ktoś inny, kto powinien istnieć, nie istnieje — stwierdziła Susan, na wpół do siebie.

— Słucham?

— Nie było tam Wiedźmikołaja. I tak nie powinno go tam być, nie dziś w nocy, ale tym razem nie było go nie dlatego, że był gdzie indziej, tylko dlatego, że nigdzie już nie był. Nawet jego zamek znikał.

— Pewnie z czasem lepiej zrozumiem, o co chodzi z tą inkarnacją — pocieszył ją o, bóg.

— Większość… — zaczęła Susan. I nagle zadrżała. — Och, nie! Co on robi? CO ON ROBI?

DOBRA ROBOTA, MOIM ZDANIEM.

Sanie pędziły po niebie. W dole przesuwały się ośnieżone pola.

— Hmmf — odparł Albert. Pociągnął nosem.

JAK NAZYWASZ TO WRAŻENIE CIEPŁA, KTÓRE CZUJESZ W ŚRODKU?

— Zgaga — burknął Albert.

CZYŻBYM WYCZUWAŁ NUTĘ NIEŚWIĄTECZNEGO ZRZĘDZENIA? — zapytał Śmierć. OJ, NIE BĘDZIE DLA CIEBIE CUKROWEJ ŚWINKI, ALBERCIE.

— Nie chcę żadnych prezentów, panie. — Albert westchnął. — Może tylko tego, żeby się obudzić i odkryć, że wszystko znów jest normalne. Przecież wiesz, że kiedy zaczynasz coś zmieniać, zawsze się to źle kończy.

ALE WIEDŹMIKOŁAJ MOŻE WPROWADZAĆ ZMIANY. NIEWIELKIE CUDA TU I TAM, I DUŻO WESOŁEGO HO, HO, HO. TO UCZY LUDZI RZECZYWISTEGO ZNACZENIA STRZEŻENIA WIEDŹM.

— Masz na myśli to znaczenie, panie, że świnie i bydło są pozarzynane, a przy odrobinie szczęścia dla wszystkich wystarczy jedzenia na zimę?

WIESZ, KIEDY MÓWIĘ O RZECZYWISTYM ZNACZENIU…

— O tym, że jakiemuś nieszczęsnemu biedakowi ucięli głowę w lesie, bo znalazł w obiedzie specjalną fasolę, więc teraz lato powróci?

NIE CAŁKIEM DOKŁADNIE TO, ALE…

— Ach, chodzi ci o to, panie, że zagonili na śmierć jakiegoś biednego zwierzaka, a potem strzelali z łuków do jabłoni, więc teraz cienie w końcu odejdą?

TO RZECZYWIŚCIE JEST JAKIEŚ ZNACZENIE, ALE…

— Aha, w takim razie chodzi ci o to, że rozpalali takie wielkie ognisko, żeby dać słońcu wskazówkę, bo powinno przestać się chować poniżej horyzontu i zabrać do normalnej pracy?

Śmierć milczał przez chwilę. Świnie przemknęły ponad pasmem wzgórz.

NIE POMAGASZ MI, ALBERCIE.

— To jedyne rzeczywiste znaczenia, o jakich wiem.

MYŚLĘ, ŻE MÓGŁBYŚ NAD TYM TROCHĘ POPRACOWAĆ.

— Tu chodzi o słońce, panie. Biały śnieg, czerwona krew i słońce. Zawsze tak było.

NO WIĘC DOBRZE. WIEDŹMIKOŁAJ MOŻE NAUCZYĆ LUDZI NIERZECZYWISTEGO ZNACZENIA STRZEŻENIA WIEDŹM.

Albert splunął przez burtę sań.

— Tak? Czy świat nie byłby miły, gdyby każdy był miły, co?

ZNAM GORSZE OKRZYKI BOJOWE.

— Och jej, jej, jej…

PRZEPRASZAM NA MOMENT…

Śmierć sięgnął pod szatę i wyjął klepsydrę.

ZAWRÓĆ SANIE, ALBERCIE. OBOWIĄZEK WZYWA.

— A który?

BARDZIEJ POZYTYWNA POSTAWA BYŁABY OBECNIE WIELKĄ POMOCĄ, BARDZO UPRZEJMIE DZIĘKUJĘ.


— Fascynujące — stwierdził Ridcully. — Ktoś ma jeszcze ołówek?

— Zjadł już cztery — zauważył wykładowca run współczesnych. — Aż do ostatniego ogryzka. A wie pan, nadrektorze, że ostatnio sami kupujemy sobie ołówki.

Była to drażliwa kwestia. Jak większość ludzi, którzy nie mają żadnego pojęcia o ekonomii, Mustrum Ridcully uważał, że „właściwy nadzór finansowy” polega na liczeniu spinaczy. Nawet najpoważniejsi magowie musieli przedstawić mu ogryzek ołówka, zanim z zamkniętej szafki pod biurkiem otrzymali następny. Ponieważ jednak mało kto przechowywał prawie wypisane ołówki, byli zmuszeni wymykać się do miasta i sami kupować sobie nowe.

Powód niedostatku krótkich ołówków siedział teraz przed nimi i warczał cicho, przeżuwając HB aż do gumki na końcu — którą to gumką splunął w kwestora.

Myślak Stibbons robił notatki.

— Myślę, że to działa tak — powiedział. — Mamy tu do czynienia z personifikacją mocy, tak jak mówił HEX. Ale działa ona tylko wtedy, kiedy dany obiekt jest, hm… logiczny. — Nerwowo przełknął ślinę. Głęboko wierzył w logikę, zwłaszcza wobec wszelkich dowodów, ale nienawidził używać tego słowa w takim kontekście. — Nie twierdzę, że to logiczne, by istniał stwór zjadający skarpetki, ale, no… ma to pewien sens… Znaczy, to niezła hipoteza robocza.

— Trochę jak Wiedźmikołaj — dodał Ridcully. — Kiedy się jest dzieckiem, Wiedźmikołaj to wytłumaczenie nie gorsze od innych, prawda?

— To czemu nie jest logiczne, żeby istniał taki goblin, który przynosi mi worki pieniędzy? — nadąsał się dziekan.

Ridcully nakarmił złodzieja ołówków kolejnym ołówkiem.

— No więc, panie dziekanie… Po pierwsze, nigdy nie otrzymał pan w tajemniczy sposób worka pieniędzy, więc nie musiał pan tworzyć hipotez, by wyjaśnić ten fakt. Po drugie, nikt inny nie uznałby tego za prawdopodobne.

— Akurat…

— Ale dlaczego dzieje się to właśnie teraz? — spytał Ridcully. — Patrzcie, wskoczył mi na palec! Ktoś ma ołówek?

— Cóż, te… siły zawsze były obecne — odparł Myślak. — To znaczy, skarpety i ołówki zawsze w niewyjaśniony sposób znikały, prawda? Ale dlaczego te siły nagle uległy personifikacji? Obawiam się, że nie potrafię tego wyjaśnić.

— Lepiej to zbadajmy — rzekł Ridcully. — Nie możemy sobie pozwolić na takie rzeczy. Jacyś tępi antybogowie i różne takie nie wiadomo co, powstające tylko dlatego, że ktoś o nich pomyślał. Przecież w ten sposób wszystko może się zjawić. A jeśli jakiś idiota powie, na przykład, że powinien istnieć bóg niestrawności?

Dzyń, dzyń, dzyń, dzyń…

— Ehm… Chyba ktoś właśnie powiedział, panie nadrektorze — zauważył Myślak.


— O co chodzi? O co chodzi? — dopytywał się o, bóg.

Chwycił Susan za ramiona. Pod palcami wydawały się bardzo kościste.

— DO LICHA — mruknęła Susan.

Odepchnęła go i oparła się o stół, pilnując, by nie mógł zobaczyć jej twarzy.

Wreszcie, z samokontrolą, której nauczyła się przez ostatnie kilka lat, zdołała odzyskać własny głos.

— On wypada z roli — powiedziała, zwracając się ogólnie do całego holu. — Czuję to. A to wciąga na jego miejsce mnie. Ale po co on to robi?

— Nie mam pojęcia. — O, bóg cofnął się pospiesznie. — Eee… Przez chwilę… zanim odwróciłaś głowę… wyglądałaś, jakbyś używała bardzo ciemnych cieni do oczu. Ale nie używasz…

— To bardzo proste. — Susan odwróciła się do niego. Czuła, że włosy się jej przeczesują, jak zwykle, kiedy się zdenerwowała. — Wiesz, jak pewne cechy stale występują w rodzinach? Na przykład niebieskie oczy, sterczące zęby i temu podobne? No więc w mojej rodzinie występuje Śmierć.

— Eee… chyba w każdej rodzinie, prawda?

— Siedź cicho, dobrze? I przestań tyle gadać. Nie chodzi mi o śmierć, tylko o Śmierć, przez duże Ś. Pamiętam rzeczy, które się jeszcze nie wydarzyły, umiem TAK SIĘ ODZYWAĆ i umiem nagle przybywać… Kiedy on poświęca się czemuś innemu, ja muszę pracować za niego. A teraz naprawdę zajął się czymś innym. Nie wiem, co się stało z Wiedźmikołajem ani dlaczego dziadek wykonuje jego pracę, ale znam trochę jego sposób myślenia. On nie ma… nie ma tych psychicznych osłon, jakie my mamy. Nie potrafi niczego zapomnieć ani zignorować. Wszystko pojmuje dosłownie i logicznie, i nie wie, czemu nie zawsze to skutkuje…

Zauważyła jego zdziwione spojrzenie.

— Na przykład… jak byś zadbał o to, żeby nikt na świecie nie głodował? — spytała.

— Ja? No wiesz, ja… — O, bóg zastanowił się. — Pewnie trzeba by rozważyć powszechnie stosowane systemy polityczne, odpowiednią dystrybucję, kultywację ziemi uprawnej i…

— Tak, tak. Ale on po prostu dałby każdemu solidny posiłek.

— No tak, rozumiem. Bardzo niepraktyczne. Ha, to równie bzdurne jak stwierdzenie, że można przyodziać nagich, dając im jakieś ubranie.

— Tak! To znaczy nie! Oczywiście, że nie! Przecież to jasne, że dałbyś… Och, wiesz przecież, o co mi chodzi.

— Tak, chyba tak.

— Ale on by nie zrozumiał.

Obok nich coś trzasnęło głośno.

Z palącego się wraku zawsze wytacza się płonące koło. Dwaj ludzie niosący wielką szklaną szybę zawsze przechodzą przez ulicę przed dowolnym aktorem komediowym zaangażowanym w szaleńczy pościg. Niektóre konwencje narracyjne są tak potężne, że ich realizacje zdarzają się nawet na planetach, gdzie w południe wrzą skały. I kiedy zastawiony stół upada, jeden cudownie ocalały talerz zawsze toczy się po podłodze i wiruje, nim wreszcie znieruchomieje.

Susan i o, bóg przyglądali mu się, po czym zwrócili uwagę na potężną figurę leżącą w czymś, co wyglądało na wielką dekorację stołową wykonaną z owoców.

— On przecież… pojawił się w powietrzu — szepnął o, bóg.

— Naprawdę? Nie stój tak. Pomóżmy mu wstać — powiedziała Susan, odciągając duży arbuz.

— Ale… przecież on ma za uchem kiść winogron…

— I co?

— Nie chcę nawet myśleć o winogronach.

— Nie przesadzaj…

Razem zdołali postawić nowo przybyłego na nogi.

— Toga, sandały… Trochę przypomina ciebie — stwierdziła Susan.

Ofiara owoców chwiała się na boki.

— Też miałem taki zielony kolor?

— Prawie.

— Czy… czy jest tu gdzieś wygódka? — wymamrotał ich ładunek wilgotnymi wargami.

— Chyba zaraz za tamtym łukiem — poinformowała Susan. — Ale słyszałam, że nie jest tam zbyt przyjemnie.

— To nie plotka, to przepowiednia — odparł tłusty osobnik i odszedł niepewnym krokiem. — A potem poproszę jeszcze szklankę wody i trochę węgla drzewnego.

Spoglądali za nim.

— Jakiś twój znajomy? — spytała Susan.

— To chyba bóg niestrawności. Ale wiesz… ja, no… myślę, że jednak coś pamiętam — powiedział o, bóg. — Tuż przed moją, no, inkarnacją. Tylko że to głupie…

— Tak?

— Zęby — oświadczył o, bóg.

Susan zawahała się.

— Nie chodzi ci o coś, co cię atakowało, prawda? — spytała obojętnie.

— Nie. Jedynie takie wrażenie… zębatości. Prawdopodobnie bez większego znaczenia. Jako bóg kaca widuję rzeczy o wiele gorsze, możesz mi wierzyć.

— Mnóstwo zębów. Ale nie przerażających. Po prostu masa, ogromna masa małych ząbków. Niemalże… smutnych?

— Tak! Skąd wiedziałaś?

— Och, może… Może pamiętam, jak mi to mówiłeś, zanim powiedziałeś. Nie wiem. A była tam duża, lśniąca czerwona kula?

O, bóg zastanowił się.

— Nie, tutaj ci chyba nie pomogę. Tylko zęby. Całe rzędy zębów.

— Nie pamiętam rzędów — przyznała Susan. — Czułam tylko, że… że te zęby są ważne.

— Zdziwiłabyś się, ile można dokonać dziobem — wtrącił kruk, który zbadał powalony stół i zdołał już podważyć pokrywkę słoika.

— Co tam znalazłeś? — spytała ze znużeniem Susan.

— Gałki oczne. Ci magowie tutaj wiedzą, jak się żyje, co? Niczego im nie brakuje, to widać.

— To oliwki…

— Ma pecha. Teraz są moje.

— To jest rodzaj owoców! Albo jarzyn czy czegoś w tym rodzaju!

— Jesteś pewna? — Kruk skierował do słoika pełne wątpliwości spojrzenie jednego oka.

— Tak.

Oczy przesunęły się.

— I tak nagle zostałaś specjalistką od gałek ocznych?

— Przecież są zielone, głupi ptaku!

— To mogą bardzo stare gałki oczne — oświadczył wyzywająco kruk. — Czasem mają taki kolor…

PIP, rzucił Śmierć Szczurów, który przegryzł się przez połowę sera.

— I wcale nie taki głupi — oburzył się kruk. — Krukowate są wyjątkowo inteligentne, potrafią wyciągać wnioski, a w przypadku pewnych gatunków leśnych także używać narzędzi!

— Aha, czyli jesteś specjalistą od kruków, tak?

— Tak się składa, droga pani, że sam jestem…

PIP, odezwał się znowu Śmierć Szczurów.

Obejrzeli się oboje. Pokazywał na swoje szare zęby.

— Wróżka Zębuszka? — zdziwiła się Susan. — Co z nią?

PIP.

— Rzędy zębów — powtórzył o, bóg. — Takie jak… rzędy, no wiesz. Kto to jest Wróżka Zębuszka?

— Ostatnio często się ją widuje w okolicy — wyjaśniła Susan. — A raczej je się widuje. To taka jakby franszyza. Masz drabinę, pas z kieszonkami i kleszcze, możesz przystąpić do pracy.

— Kleszcze?

— Jeśli nie może wydać reszty, musi na to konto zabrać dodatkowy ząb. Ale przecież Zębuszki są całkiem nieszkodliwe. Spotkałam jedną czy dwie. Zwyczajne pracujące dziewczyny. Nikomu nie zagrażają.

PIP.

— Mam nadzieję, że dziadkowi nie przyszło do głowy, by wykonywać także ich pracę. Wielkie nieba, kiedy sobie to wyobrażę…

— One zbierają zęby?

— Tak. Oczywiście.

— Dlaczego?

— Co dlaczego? Taką mają pracę.

— Chciałem powiedzieć: po co? I gdzie niosą te zęby, kiedy je już zabiorą?

— Nie wiem! One tylko… No, zabierają zęby i zostawiają pieniądze. I w ogóle co to za pytanie: gdzie niosą zęby?

— Zastanawiałem się tylko, nic więcej. Prawdopodobnie wszyscy ludzie to wiedzą, prawdopodobnie pytając, wychodzę na głupca, prawdopodobnie jest to rzecz powszechnie znana…

Susan przyjrzała się z namysłem Śmierci Szczurów.

— A właściwie… Dokąd zabierają te zęby?

PIIP?

— Mówi, że nie ma pojęcia — przetłumaczył kruk. — Może je sprzedają? — Dziobnął inny słoik. — A co z tymi? Są tak ładnie pomarszczone…

— Marynowane orzechy — wyjaśniła odruchowo Susan. — Co one robią z zębami? Po co komu potrzebne tyle zębów? Ale… co złego może zrobić Wróżka Zębuszka?

— Czy mamy czas, żeby poszukać jakiejś i zapytać? — zainteresował się o, bóg.

— Czas nie jest problemem — uspokoiła go Susan.


Są tacy, którzy wierzą, że wiedzę się zdobywa — niczym cenną rudę wykuwaną z szarych warstw ignorancji.

Są tacy, którzy wierzą, że wiedzę można sobie tylko przypomnieć, że w dalekiej przeszłości trwał jakiś Złoty Wiek, kiedy wszystko było wiadome, kamienie pasowały do siebie tak, że nie można by noża wcisnąć pomiędzy nie, no wiecie, i oczywiście mieli wtedy machiny latające, bo te wykopy można obejrzeć tylko z góry, zgadza się? A w jednym takim muzeum, czytałem, znaleźli kalkulator pod ołtarzem starożytnej świątyni, wiecie, o czym mówię? Tylko że rząd wszystko zatuszował[18]

Mustrum Ridcully wierzył, że wiedzę można uzyskać, krzycząc na ludzi, i właśnie próbował tego dokonać. Magowie siedzieli w sali klubowej wokół stołu, na którym w wysokich stosach leżały książki.

— Mamy Strzeżenie Wiedźm, nadrektorze — zauważył z wyrzutem dziekan, przerzucając karty starożytnego tomu.

— Dopiero od północy — odparł Ridcully. — A zbadanie tej sprawy zaostrzy wam apetyt na kolację.

— Chyba coś znalazłem, nadrektorze — odezwał się kierownik studiów nieokreślonych. — Mam tu „Podstawowych bogów” Woddeleya. Pisze o larach i penatach, które akurat pasują.

— Lary i penaty? A co to za jedne i czy z dobrych domów? — spytał Ridcully.

— Cha, cha, cha! — zaśmiał się kierownik studiów nieokreślonych.

— Co?

— Myślałem, że to żart, zresztą całkiem niezły, nadrektorze.

— Żartowałem? Nie chciałem żartować.

— To akurat nic nowego — mruknął dziekan.

— O co chodzi, dziekanie?

— Nic takiego, nadrektorze.

— Wydawało mi się, że wspomniał pan o „domu”, ponieważ są to rzeczywiście są bóstwa domowe — wyjaśnił kierownik studiów nieokreślonych. — A raczej były. Wydaje się, że zanikły dawno temu. To takie… małe duszki domowe, jak na przykład…

Trzej inni magowie, myślący — jak na magów — całkiem szybko, równocześnie zatkali mu dłońmi usta.

— Ostrożnie! — przypomniał Ridcully. — Nieuważne słowa mogą stworzyć życie. Właśnie przez coś takiego uzyskaliśmy wielkiego i grubego boga niestrawności, który ma mdłości w wygódce. A przy okazji, gdzie jest kwestor?

— Był w wygódce, nadrektorze — poinformował wykładowca run współczesnych.

— Jak to? Kiedy ten…?

— Tak, nadrektorze.

— No cóż, jestem pewien, że jakoś sobie poradzi — rzekł Ridcully obojętnym tonem człowieka, który mówi o czymś paskudnym, co spotkało kogoś innego poza zasięgiem słuchu. — Ale wolelibyśmy więcej takich nie ściągać. Co to było, kierowniku?

— Lary i penaty, nadrektorze, ale nie sugerowałem…

— Dla mnie to jasne. Coś się zepsuło i te małe diabły wracają. Nam wystarczy tylko odkryć, co się zepsuło, i to naprawić.

— No tak. Cieszę się, że znaleźliśmy rozwiązanie — powiedział dziekan.

— Bóstwa domowe… — mruknął Ridcully. — Tym były, kierowniku?

Otworzył szufladkę w kapeluszu i wyjął fajkę.

— Tak, nadrektorze. Woddeley pisze, że zaczynały jako… lokalne duchy, jak rozumiem. Pilnowały, żeby chleb rósł i masło dobrze się ubijało.

— A zjadały ołówki? Jaką postawę prezentowały wobec skarpetek?

— To było w czasach pierwszego imperium — wyjaśnił kierownik studiów nieokreślonych. — Sandały, togi i tak dalej.

— Aha. Nie byli zbytnio oskarpetkowani?

— Nie przesadnie, nadrektorze. I było to dziewięćset lat przed tym, jak Osric Ołówkinis pierwszy raz odkrył na bogatych w grafit piaskach dalekiej wyspy Sumtri pewien nieduży krzew, który staranną hodowlą skłonił do wypuszczania długich, prostych gałązek…

— Tak, tak, wszyscy widzimy, że ma pan pod stołem otwartą encyklopedię. Ale chciałbym zauważyć, że sytuacja się trochę zmieniła. Poszła z duchem czasu. Musiał nastąpić rozwój. Kiedyś duszki pilnowały, żeby ciasto na chleb urosło, a dzisiaj mamy stwory, które pożerają ołówki i skarpety, i pilnują, żeby nigdy pod ręką nie było czystego ręcznika, kiedy akurat jest potrzebny…

W oddali zabrzmiały dzwonki.

Ridcully urwał.

— Właśnie to powiedziałem, prawda? — upewnił się.

Magowie posępnie kiwnęli głowami.

— I to był pierwszy raz, kiedy ktoś o tym wspomniał?

Magowie kiwnęli głowami po raz drugi.

— No więc, do licha, to naprawdę dziwne, że nigdy nie można znaleźć czystego ręcznika, kiedy…

Rozległo się coraz głośniejsze brzęczenie. Ręcznik przeleciał na wysokości ramion. Pojawiła się sugestia wielu małych skrzydełek.

— To był mój — stwierdził z wyrzutem wykładowca run współczesnych.

Ręcznik oddalił się w kierunku głównego holu.

— Ręcznikowe Osy — mruknął dziekan. — Dobra robota, nadrektorze.

— No przecież, u licha, to leży w ludzkiej naturze, nieprawda? — zirytował się Ridcully. — Coś źle pójdzie, coś zginie, to naturalne, że wymyśla się małe stworzonka, które… Dobrze już, dobrze, będę uważał. Chciałem tylko powiedzieć, że człowiek jest istotą z natury mythopoeiczną.

— A co to znaczy? — zainteresował się pierwszy prymus.

— To znaczy, że wymyślamy rzeczy mimochodem — wyjaśnił dziekan, nie podnosząc głowy.

— Hm… Przepraszam bardzo, panowie — odezwał się Myślak Stibbons, który pisał coś pracowicie przy swoim końcu stołu. — Czyżbyśmy sugerowali, że pewne istoty powracają? Czy to rozsądna hipoteza?

Magowie spojrzeli po sobie.

— Zdecydowanie rozsądna.

— Rozsądna, nie ma co.

— Tak, to coś, co można by przekazać wojsku.

— Niby co? Co takiego można przekazać wojsku?

— No… Żelazne racje? Porządną broń, solidne buty… Takie rzeczy.

— A co to ma wspólnego z naszą sprawą?

— Mnie nie pytaj. To nie ja zacząłem mówić o przekazywaniu czegoś wojsku.

— Może byście się zamknęli? Nikt tu niczego wojsku nie przekazuje!

— Ale oni też powinni coś dostać. W końcu mamy Strzeżenie Wiedźm.

— Słuchajcie, to tylko takie powiedzenie, jasne? Chodziło mi o to, że w pełni się zgadzam. Zwykły barwny język. Na miłość bogów, nie myślicie chyba, że naprawdę proponuję oddawać coś wojsku, w Strzeżenie Wiedźm czy kiedy indziej!

— Nie chcesz im nic dawać?

— Nie.

— To właściwie skąpstwo, nie sądzisz?

Myślak nie interweniował. To dlatego, tłumaczył sobie, że ich umysły często zajęte są kwestiami głębokimi i trudnymi, więc ich usta mogą działać samowolnie i być prawdziwym utrapieniem.

— Nie podoba mi się korzystanie z tej machiny myślącej — oświadczył niespodziewanie dziekan. — Już to mówiłem. To majstrowanie przy kulcie. Mnie tam zawsze wystarczał okult. I nadal by wystarczył, ot co.

— Z drugiej strony — odparł Ridcully — HEX to jedyna tu osoba, która potrafi myśleć rozsądnie i która robi, co się jej każe.


Sanie ze świstem pędziły przez padający śnieg, zostawiając na niebie skłębione ślady.

— Ale zabawa — mruknął Albert, trzymając się mocno.

Płozy uderzyły o dach w pobliżu Niewidocznego Uniwersytetu i świnie wyhamowały bieg.

Śmierć raz jeszcze przyjrzał się klepsydrze.

DZIWNE, stwierdził.

— Robota dla kosy? — upewnił się Albert. — Nie będziesz, panie, potrzebował sztucznej brody i rubasznego śmiechu? — Rozejrzał się i jego sarkazm ustąpił miejsca zdumieniu. — Zaraz… Jak ktoś może tutaj umrzeć?

Komuś się jednak udało. Zwłoki leżały w śniegu nieopodal.

Było jasne, że człowiek ten zmarł całkiem niedawno. Albert rzucił okiem na niebo.

— Przecież nie miał skąd spaść, a na śniegu nie widać żadnych śladów — powiedział, gdy Śmierć machnął kosą. — Więc skąd się tu wziął? Wygląda jak czyjś osobisty strażnik. Ktoś go zakłuł. Paskudna rana od noża, nie?

— Nie wygląda dobrze — zgodził się duch strażnika, spoglądając na swoje ciało.

Potem zobaczył Śmierć i Alberta. Wyraz jego widmowej twarzy zmienił się z zaskoczonego na zatroskany.

— Mają zęby! Wszystkie! Weszli tam i… oni… nie, czekajcie…

Rozwiał się i zniknął.

— O co mu mogło chodzić? — zdziwił się Albert.

MAM SWOJE PODEJRZENIA, odparł Śmierć.

— Widzisz, panie, ten symbol na jego koszuli? Wygląda jak rysunek zęba.

TAK, RZECZYWIŚCIE.

— Skąd on się wziął?

Z MIEJSCA, GDZIE NIE MOGĘ DOTRZEĆ.

Albert raz jeszcze popatrzył na tajemnicze zwłoki, a potem na obojętną czaszkę Śmierci.

— Cały czas wydaje mi się zabawne, że wpadliśmy akurat na twoją wnuczkę, panie — powiedział.

TAK.

Albert przechylił głowę na bok.

— Biorąc pod uwagę dużą liczbę kominów i dzieci na świecie, i tak dalej.

ISTOTNIE.

— Zadziwiający przypadek, prawdę mówiąc.

CZASEM TAK BYWA.

— Wręcz niewiarygodny, można by uznać.

ŻYCIE SPRAWIA CZASEM TAKIE NIESPODZIANKI.

— Nie tylko życie, pozwolę sobie zauważyć — rzekł Albert. — A ona naprawdę się wzburzyła, prawda? Aż iskry poszły. Nie zdziwiłbym się, gdyby zaczęła zadawać pytania.

TACY JUŻ SĄ LUDZIE.

— Ale Szczur kręci się przy niej. Będzie ją miał na oczodole. Wskaże właściwą ścieżkę, zapewne.

MAŁY ŁOBUZ Z NIEGO, PRAWDA?

Albert wiedział, że nie może wygrać. Śmierć miał twarz pokerzysty doskonałego.

JESTEM PEWIEN, ŻE BĘDZIE SIĘ ZACHOWYWAŁA ROZSĄDNIE.

— Jasne — mruczał Albert, kiedy wracali do sań. — To rodzinne, takie rozsądne zachowania.


Jak wielu barmanów, Igor trzymał pod barem pałkę. Pomagała radzić sobie z poirytowanymi klientami, jacy pojawiali się w porze zamykania lokalu. Co prawda w Katafalkach nigdy nie zamykano i nikt nie pamiętał, żeby Igor nie stał za barem. Mimo to sprawy czasem wymykały się z rąk. Albo łap. Albo szponów.

Broń Igora różniła się od zwykłych pałek. Była okuta srebrem (na wilkołaki), obwieszona czosnkiem (na wampiry) i owinięta paskiem oderwanym z kocyka (na strachy). Na wszystkich innych zwykle wystarczało stwierdzenie, że to dwie stopy solidnego dębu.

Patrzył w okno. Szybę z wolna pokrywał szron. Z jakiegoś nieznanego powodu zmrożone cząstki układały się w formę trzech małych piesków wyglądających z cholewy wysokiego buta.

I nagle ktoś klepnął go w ramię. Odwrócił się błyskawicznie, chwytając pałkę, ale uspokoił się zaraz.

— Och… to ty, panienko. Nie usłyszałem drzwi.

Nie było żadnych drzwi — Susan się spieszyła.

— Widziałeś ostatnio Violet, Igorze?

— Tę zębuszkową dziewczynę? — Barman w zadumie zmarszczył czoło. — Nie, nie było jej tu już z tydzień czy dwa.

Ściągnął brwi w zirytowane V, gdy zauważył kruka, który grzebał w napoczętym pudle orzeszków.

— Lepiej zabierz to stąd, panienko — poradził. — Znasz zasadę dotyczącą zwierząt i familiarów. Jeśli na żądanie nie potrafi się zmienić w człowieka, wynocha.

— Tak, niektórzy z nas mają więcej szarych komórek niż palców — wymamrotał głos zza orzeszków.

— Gdzie ona mieszka?

— Przecież wiesz, panienko, że nigdy nie odpowiadam na takie pytania…

— GDZIE ONA MIESZKA, IGORZE?

— Przy Fałszonogiej, obok oprawiaczy obrazów — odparł Igor odruchowo. I zmarszczył brwi, kiedy zdał sobie sprawę, co właśnie powiedział. — Chwila, panienko! Znasz zasady! Nikt mnie nie kąsa, nikt mi nie rozrywa gardła, nikt się nie chowa za moimi drzwiami. A ty nie próbuj na mnie głosu swojego dziadka. Za taki numer mogę ci zakazać wstępu.

— Przepraszam, ale to ważne — zapewniła Susan.

Kątem oka dostrzegła, że kruk przeskoczył na półkę i zaczął dziobać pokrywę słoja.

— No a gdyby jakiś wampir uznał, że to ważne, bo nie jadł jeszcze podwieczorku? — burczał Igor, odkładając pałkę.

Coś brzęknęło od strony słoja z marynowanymi jajami. Susan z całych sił starała się tam nie patrzeć.

— Możemy już iść? — poprosił o, bóg. — Cały ten alkohol działa mi na nerwy.

Skinęła głową i oboje wyszli.

Igor prychnął gniewnie. A ponieważ nigdy nie wymagał od życia zbyt wiele, wrócił do obserwacji szronu. Po chwili usłyszał stłumiony głos.

— Zapaem o! Zapaem o!

Głos był niewyraźny, ponieważ kruk nabił sobie jajko na dziób.

Igor westchnął i sięgnął po pałkę.

Źle by się to skończyło dla kruka, gdyby Śmierć Szczurów tej właśnie chwili nie wybrał, by ugryźć barmana w ucho.


TAM, W DOLE, powiedział Śmierć.

Szarpnął lejce tak mocno, że świnie skończyły hamowanie, stojąc łbami w przeciwną stronę.

Albert wygrzebał się ze stosu pluszowych misiów, gdzie urządził sobie legowisko.

— Co jest? Co się dzieje? Uderzyliśmy o coś? — pytał rozbudzony.

Śmierć wyciągnął rękę, wskazując leżącą w dole nieskończoną śnieżną równinę. Z rzadka tylko blask świecy w oknie czy na wpół przysypana chata sygnalizowały swą obecność w tym świecie ulotnej śmiertelności.

Albert zmrużył oczy i po chwili dostrzegł to, co zwróciło uwagę Śmierci.

— Jakiś typ brnie w śniegu — stwierdził. — Zbierał drewno, na oko sądząc. Marna noc na wyprawy poza dom. A ja też jestem poza domem, jeśli się dobrze zastanowić. Panie, dokonałeś już chyba dosyć, żeby mieć pewność…

COŚ SIĘ DZIEJE TAM W DOLE. HO. HO. HO.

— Chyba nic mu nie grozi — protestował Albert, chwytając się sań, które pomknęły w dół. Na krótko pojawił się jasny klin, kiedy zbieracz drewna otworzył drzwi do swej zasypanej śniegiem chaty. — A tam jest jakichś dwóch, obładowanych paczkami i czym tam jeszcze… Idą do niego. Wychodzi na to, że jednak będzie miał porządne Strzeżenie Wiedźm, nie ma problemu. Czy moglibyśmy…

Rozjarzone oczodoły Śmierci oceniły wszystkie detale rozgrywającej się w dole sceny.

TO NIEWŁAŚCIWE.

— No nie… Znowu się zaczyna…


O, bóg zawahał się.

— Jak to, nie możesz przejść przez drzwi? — zdziwiła się Susan. — W barze przeszedłeś.

— To co innego. W obecności alkoholu dysponuję pewnymi boskimi mocami. Poza tym zapukaliśmy, a ona nie odpowiedziała. Gdzie się podziały tak zwane maniery?

Susan wzruszyła ramionami i przeszła przez tanie drewno. Zdawała sobie sprawę, że nie powinna. Za każdym razem, kiedy to robiła, wiedziała, że zużywa pewną ilość… hm… normalności. I wcześniej czy później całkiem zapomni, do czego służą klamki — jak dziadek.

Chociaż, jeśli się dobrze zastanowić, on w ogóle nigdy nie odkrył, do czego służą klamki.

Otworzyła drzwi od środka. O, bóg przestąpił próg i rozejrzał się. Nie trwało to długo — pokój nie był duży. Stanowił wydzieloną część większego pomieszczenia, które od początku nie było zbyt wielkie.

— Tutaj mieszka Wróżka Zębuszka? — zdziwił się Bilious. — Trochę tu… ciasnawo, prawda? Rzeczy rozrzucone po podłodze… Co to jest, co wisi na sznurku?

— To… fragmenty damskiej odzieży — odparła Susan, przeszukując papiery na małym, rozchwianym stoliku.

— Nie są duże — zauważył o, bóg. — I trochę cienkie…

— Powiedz — rzuciła Susan, nie podnosząc głowy. — Te wspomnienia, z którymi się pojawiłeś… Nie były specjalnie szczegółowe, prawda? Aha…

Otworzyła czerwony notesik. O, bóg zajrzał jej przez ramię.

— Rozmawiałam z Violet najwyżej parę razy — powiedziała. — Wydaje mi się, że dostarcza gdzieś zęby i dostaje procent od pieniędzy. To nie jest wysoko płatna posada. Wiesz, zawsze obiecują, że możesz w wolnym czasie zarobić mnóstwo forsy, ale ona twierdziła, że więcej by miała jako kelnerka. O, to chyba tutaj.

— Co takiego?

— Mówiła, że co tydzień dostaje listę nazwisk.

— Czego? Dzieci, które stracą zęby?

— Tak. Nazwiska i adresy. — Susan przerzuciła kilka stron.

— Nie wydaje się to prawdopodobne.

— Przepraszam, ale czy nie jesteś przypadkiem bogiem kaca? O, tutaj jest ząb Twyli z zeszłego miesiąca. — Uśmiechnęła się, patrząc na równe, ciemne litery. — Praktycznie go sobie wybiła, bo potrzebowała pół dolara.

— Lubisz dzieci? — zainteresował się Bilious.

Spojrzała na niego podejrzliwie.

— Nie na surowo — odparła. — Cudze mogą być. Zaczekaj…

Przerzuciła kilka kartek w przód i w tył.

— Tu są puste dni — zauważyła. — Popatrz, tych ostatnich w ogóle nie zaznaczyła. Nie ma żadnych wpisów. Ale jeśli się cofnąć o tydzień czy dwa, wszystkie są zaznaczone jak należy, a pieniądze podsumowane na dole strony. Widzisz? I jeszcze… nie, to nie może być prawda…

Pierwszej zaznaczonej nocy w zeszłym tygodniu wpisano tylko pięć nazwisk. Większość dzieci instynktownie wie, że nie należy przesadzać. Tylko te zachłanne albo stomatologicznie upośledzone wymagają wizyty Wróżki Zębuszki w okolicach Strzeżenia Wiedźm.

— Przeczytaj te nazwiska — powiedziała Susan.

William Wittles zw. Willy (dom), Rzucacz (szkoła), 2 ptr. syp. w głębi, Kicklebury 68; Sophie Langtree zw. Tatusiowa Księżniczka, syp. na poddaszu, Hipcio 5; szan. Jeffrey Bibbleton zw. Problem w Portkach (dom), Czterooki (szkoła), 1 pt. od tyłu, rez. Scrotańska, al. Parkowa… — O, bóg przerwał. — To trochę niegrzeczne, prawda?

— To całkiem nowy świat — odparła Susan. — Jeszcze go nie poznałeś. Czytaj dalej.

Nuhakme Icta zw. Mały Klejnot, suter., Roześmiany Falafel, klatchiański bar na wynos i całodobowy sklep spożywczy, róg Przecieku i Przyćmionej; Reginald Lilywhite zw. Banjo, Chuligan z Parkowej, Czy Widziałeś Tego Człowieka, Rabuś z Gęsiej Bramy, Zaczajony z Nastroszonego Wzgórza, pok. 17, YMPA. YMPA?

— Tak zwykle nazywamy schronisko Reformowanych-Kultystów-Ichor-Boga-Shamharotha Stowarzyszenia Młodych Mężczyzn. Czy twoim zdaniem ktoś taki mógłby oczekiwać wizyt Wróżki Zębuszki?

— Nie.

— Moim też. Taki ktoś raczej oczekuje wizyty straży.

Susan rozejrzała się. Pokoik był nędzny — taki często wynajmują osoby, które nie planują mieszkać w nim długo; w takim nocą przejściu po podłodze towarzyszy chrzęst karaluchów w śmiertelnym flamenco. Zadziwiające, jak wielu ludzi spędza całe życie w miejscach, gdzie nie planowali zatrzymywać się na dłużej.

Tanie, wąskie łóżko, popękany tynk, maleńkie okno…

Otworzyła je i sięgnęła za parapet. Z satysfakcją trafiła palcami na kawałek sznurka przywiązany do ceratowego worka. Wciągnęła go.

— Co to takiego? — zapytał o, bóg, kiedy położyła worek na stole.

— Często się je widuje. — Susan wyjęła kilka pakunków owiniętych w pomięty woskowany papier. — Mieszkasz sam, myszy i karaluchy wyjadają wszystko, nie ma gdzie przechowywać jedzenia… A za oknem jest chłodno i bezpiecznie. No, w miarę bezpiecznie. To stara sztuczka. Popatrz, zeschnięty bekon, pozieleniały bochenek chleba, ser, który można by ogolić… Nie była w domu już od dłuższego czasu, możesz mi wierzyć.

— Ojej… I co teraz?

— Dokąd zabierała zęby? — zwróciła się Susan do świata jako takiego, ale przede wszystkim do siebie. — Co, u licha, Wróżka Zębuszka robi z…

Ktoś zastukał do drzwi. Otworzyła.

Za progiem stał niski, łysy człowieczek w długim brązowym płaszczu. W ręku trzymał notatnik. Zamrugał nerwowo, widząc Susan.

— Eee… — zaczął.

— O co chodzi?

— No, tego… Zauważyłem światło i pomyślałem, że zastanę Violet — wyjaśnił. Stuknął ołówkiem przywiązanym do notatnika kawałkiem sznurka. — Bo trochę się spóźnia z zębami i jest winna trochę pieniędzy, a wóz Erniego nie wrócił i muszę to wszystko napisać w raporcie, więc zajrzałem, bo jakby… No, jakby była chora albo co, bo nie jest miło chorować samotnie w Strzeżenie Wiedźm…

— Nie ma jej tutaj — poinformowała Susan.

Człowieczek popatrzył na nią i smętnie potrząsnął głową.

— Brakuje prawie trzynastu podpoduszkowych dolarów. Muszę o tym zameldować.

— Komu?

— To musi trafić wyżej, rozumiesz. Mam tylko nadzieję, że nie powtórzy się ta historia z Quirmu, gdzie dziewczyna zaczęła okradać domy. Ciągle się o tym mówi…

— Zameldować komu?

— A jeszcze drabina i kleszcze — ciągnął człowieczek monotonną litanię przeciwko światu, który nie rozumiał, co to znaczy, kiedy ma się wypełnić formularz AF17 w trzech kopiach. — Jak mam rejestrować pobrania sprzętu, kiedy ludzie stale pobierają sprzęt? — Pokręcił głową. — Sam nie wiem. Biorą tę robotę, myślą, że przed nimi same suche i ciepłe noce, trafi się gorsza pogoda i już, żegnaj, Charlie, wolę być kelnerką pod dachem. I jeszcze ten Ernie… Znam go. Jeden łyk, żeby nie zmarznąć, potem następny, na drugą nogę, i jeszcze trzeci, gdyby tamte dwa gdzieś zabłądziły. Wszystko to muszę zapisać w raporcie, a do kogo potem będą mieli pretensje? Powiem szczerze…

— Na pewno do pana, prawda? — wtrąciła Susan.

Patrzyła jak zahipnotyzowana. Człowieczek miał nawet wianek zmartwionych włosów wokół łysiny oraz mały, zmartwiony wąsik. A głos sugerował jasno, że kiedy nadejdzie koniec świata, jego właściciel będzie się martwił, że do niego będą mieli o to pretensje.

— No właśnie — przyznał z odcieniem urazy. Nie miał zamiaru dopuszczać, by odrobina zrozumienia rozjaśniła mu życie. — W dodatku dziewczyny cały czas narzekają, a ja im tłumaczę, że i tak mają łatwo, w końcu tylko łażą po drabinie, nie muszą całych wieczorów tkwić po kolana w papierach i wyrównywać braków z własnych pieniędzy, warto dodać…

— Pan zatrudnia Wróżki Zębuszki? — spytała pospiesznie Susan.

O, bóg wciąż zachowywał pozycję stojącą, ale oczy już mu się szkliły.

Człowieczek napuszył się z lekka.

— Tak jakby — przyznał. — Zasadniczo prowadzę dział Inkasa Hurtowego i Wysyłki…

— Dokąd?

Popatrzył na nią. Krótkie, bezpośrednie pytania nie należały do jego mocnych stron.

— Pilnuję tylko, żeby załadować je na wóz — wymamrotał. — Kiedy już tam są, a Ernie podpisze pokwitowanie GV19, to sprawa jest załatwiona. Tylko że, jak mówiłem, nie zjawił się w zeszłym tygodniu i…

— Cały wóz dla garstki zębów?

— No, wozi jeszcze żywność dla strażników i… Zaraz, a kim ty właściwie jesteś? Co tutaj robisz?

Susan wyprostowała się.

— Nie muszę tego znosić — oświadczyła słodkim głosem, nie zwracając się do nikogo konkretnego. I pochyliła się znowu. — O JAKIM WOZIE ROZMAWIAMY, CHARLIE?

O, bóg odskoczył. Człowieczek w brązowym płaszczu odleciał w tył i rozpłaszczył się na ścianie korytarza. Susan podchodziła krok za krokiem.

— Przyjeżdża we wtorki — wysapał. — Ale co…

— I DOKĄD JEDZIE?

— Nie wiem! Mówiłem, kiedy już…

— Podpisze pokwitowanie GV19, sprawa jest załatwiona — dokończyła Susan normalnym głosem. — Tak. Mówiłeś. Jak nazywa się Violet? O tym nie wspominałeś.

Człowieczek się zawahał.

— PYTAŁAM…

— Violet Bottler!

— Dziękuję.

— Ernie też gdzieś zniknął — podjął człowieczek, jak sterowany autopilotem. — Uważam, że to podejrzane. Znaczy, ma przecież żonę i w ogóle. Nie byłby pierwszy, któremu zawróci w głowie trzynaście dolarów i ładne nogi, i oczywiście nikt nawet nie pomyśli o tych biedakach, którzy dalej muszą dźwigać brzemię, znaczy, co by to było, gdyby wszystkim nam wpadło do głowy, żeby uciekać z młodymi kobietami?

Rzucił Susan spojrzenie mówiące wyraźnie, że gdyby nie to, iż świat go potrzebuje, już w tej chwili malowałby nagie młode damy na jakiejś tropikalnej wyspie daleko stąd.

— Co się dzieje z zębami? — spytała Susan.

Zamrugał.

Dręczyciel, pomyślała. Bardzo mały, słaby, straszliwie nudny dręczyciel, niezdolny do prawdziwego dręczenia, bo mało kto jest od niego mniejszy i słabszy, więc tylko stara się choć trochę utrudnić innym życie…

— A co to za pytanie? — odpowiedział pod ciężarem jej wzroku.

— Nigdy się nie zastanawiałeś? — zapytała Susan i dodała w myślach: Ja na przykład nie; ciekawe, czy ktokolwiek się zastanawiał.

— To do mnie nie należy — odparł. — Ja tylko…

— A tak. Mówiłeś przecież. Dziękuję. Bardzo nam pomogłeś. Bardzo dziękuję.

Człowieczek popatrzył na nią, po czym odwrócił się i pędem zbiegł po schodach.

— Psia kostka… — mruknęła Susan.

— Bardzo nietypowe przekleństwo — zauważył nerwowo o, bóg.

— To takie łatwe… Jeśli zechcę, mogę znaleźć każdego. Taka cecha rodzinna.

— Aha. To dobrze.

— Nie. Czy ty w ogóle masz pojęcie, jak trudno jest być normalną? O ilu rzeczach trzeba pamiętać? Jak kłaść się spać, do czego służą klamki, jak zapominać…

Po co go pytam? — myślała, obserwując jego zdumioną minę. Dla niego normalne jest tylko to, żeby wymiotować, kiedy ktoś inny się upije.

— Chodźmy już — rzuciła, ruszając na schody.

Tak łatwo było zsunąć się w nieśmiertelność, dosiąść konia, wiedzieć o wszystkim. A za każdym razem, kiedy to robiła, zbliżała się do dnia, kiedy nie będzie mogła się już wydostać, nie będzie mogła zapomnieć.

Śmierć jest dziedziczna.

Dostaje się ją po przodkach.

— Dokąd teraz idziemy? — zapytał o, bóg.

— Do YMPA.


Starzec w chacie spoglądał niepewnie na rozłożoną przed nim ucztę. Siedział na stołku skulony w sobie jak pająk w ogniu.

— Narobiłem się przy gotowaniu fasoli — wymamrotał, patrząc na gości zamglonymi oczami.

— Wielkie nieba, nie możesz przecież jeść fasoli w Noc Strzeżenia Wiedźm — stwierdził król z szerokim uśmiechem. — To przynosi pecha, taka fasola w Noc Strzeżenia Wiedźm. Słowo daję!

— Nie wiedziałem. — Starzec z desperacją wbił spojrzenie we własne kolana.

— Przynieśliśmy ci te wspaniałe potrawy, wspaniałe… Zgodzisz się chyba?

— Założę się, że jesteś niewiarygodnie wdzięczny — wtrącił ostrym tonem paź.

— No, tego… Oczywiście, to bardzo miło z waszej strony, możni panowie — zapewnił starzec głosem mysich rozmiarów. Zamrugał, niepewny, co robić dalej.

— Indyk jest ledwie ruszony, zostało na nim jeszcze mnóstwo mięsa — zauważył król. — I spróbuj tej rewelacyjnej kaczki nadziewanej wątrobą łabędzia.

— Tylko że ja lubię zjeść miskę fasoli. I nigdy nikogo o nic nie prosiłem.

— Wielkie nieba, człeku, o to nie musisz się martwić — zapewnił serdecznie król. — To Strzeżenie Wiedźm! Wyglądałem akurat przez okno i zobaczyłem, jak brniesz po śniegu, więc powiedziałem do tego oto młodego Jermaina: „Kim jest ten człowiek?”, a on mi na to: „Och, to pewnie jakiś chłop, co mieszka pod lasem”, więc ja mówię: „Nie dam rady zjeść już więcej, a przecież mamy Strzeżenie Wiedźm”. No to zapakowaliśmy wszystko i jesteśmy.

— I spodziewam się, że jesteś nam wręcz niebotycznie wdzięczny — dodał paź. — Spodziewam się, że zapaliliśmy promyk światła w mrocznym tunelu twego życia, co?

— Tak, oczywiście, tylko że oszczędzałem tę fasolę całymi tygodniami, rozumiecie, możni panowie, a w popiele pieką mi się ziemniaki, co je znalazłem w piwnicy, myszy prawie ich nie ruszyły. — Starzec nie unosił wzroku powyżej poziomu kolan. — A tata mnie tak wychował, żebym nigdy nie prosił o…

— Posłuchaj no! — Król podniósł nieco głos. — Przeszedłem dziś całe mile i jestem pewien, że nigdy w życiu nie widziałeś takiej uczty. Zgadza się?

Po policzkach starca pociekły łzy zakłopotania i poniżenia.

— No więc jestem pewien, że to bardzo uprzejmie z waszej strony, możni panowie, tylko nie jestem pewien, czy wiem, jak się je łabędzie i różne takie, ale gdybyście mieli ochotę na moją fasolę, wystarczy powiedzieć…

— Spróbuję wyrażać się absolutnie jasno — rzekł ostro król. — Chodzi nam o prawdziwą strzeżeniowiedźmową dobroczynność, zrozumiano? I mamy zamiar siedzieć tu i obserwować uśmiech na twojej brudnej, ale szczerej gębie, zrozumiano?

— A co się mówi dobremu władcy? — wtrącił paź.

Starzec zwiesił głowę.

— …uję.

— No właśnie. — Król wyprostował się. — A teraz weź widelec…

Drzwi odskoczyły z trzaskiem. Do izby wkroczyła niewyraźna postać otoczona chmurą wirujących płatków śniegu.

CO SIĘ TU DZIEJE?!

Paź zaczął wstawać, sięgając po miecz. Nie potrafił odgadnąć, w jaki sposób zjawiła się za nim druga postać, ale stała tam i łagodnie przyciskała go do siedzenia.

— Witaj, synu. Mam na imię Albert — odezwał się głos przy jego uchu. — Może jednak schowasz ten miecz, bardzo powoli? Bo komuś może stać się krzywda.

Kościsty palec dźgnął króla, zbyt oszołomionego, by się poruszyć.

CO NIBY TUTAJ ROBISZ, SIRE?

Król starał się skupić wzrok na postaci. Miał wrażenie bieli i czerwieni, ale także czerni. Ku skrytemu zdumieniu Alberta, zdołał się jednak podnieść i wyprostować tak dumnie, jak tylko potrafił.

— Dzieje się tutaj, kimkolwiek jesteś, piękna strzeżeniowiedźmowa dobroczynność! A kim…

NIE, WCALE NIE.

— Co? Jak śmiesz…

CZY BYŁEŚ TU W ZESZŁYM MIESIĄCU? BĘDZIESZ TU W PRZYSZŁYM TYGODNIU? NIE. ALE DZISIAJ CHCIAŁEŚ POCZUĆ TO CIEPŁO WEWNĄTRZ. DZISIAJ CHCESZ, BY MÓWILI: JAKIMŻ JEST DOBRYM KRÓLEM.

— No nie, znów posuwa się za daleko… — mruknął pod nosem Albert. Raz jeszcze pchnął pazia na stołek. — Nie, synu, ty się nie ruszaj. Bo zostanie z ciebie paragraf.

— Cokolwiek mu daję, to więcej, niż miał dotąd — zirytował się król. — A wszystko, co on dał w zamian, to niewdzięczność…

TAK, TO TROCHĘ PSUJE EFEKT. PRAWDA? Śmierć pochylił się. ODEJDŹ STĄD!

Ku zdumieniu króla, jego ciało przejęło kontrolę i wyprowadziło go za drzwi.

Albert klepnął pazia w ramię.

— Ty też możesz uciekać — powiedział.

— …Nikogo nie chciałem rozgniewać, tylko że nigdy o nic nie prosiłem… — mamrotał starzec, pogrążony we własnym małym, ubogim świecie. Nerwowo splatał palce.

— Lepiej ja się tym zajmę, panie, jeśli pozwolisz — rzucił Albert. — Za moment wracam.

Luźne końce, pomyślał. To moja praca. Związywać luźne końce. Pan nigdy wszystkiego dokładnie nie przemyśli.

Dogonił króla na dworze.

— Ach, tu jesteś, wasza wysokość — powiedział. — Zanim odejdziesz… To potrwa tylko chwilę, zwykły drobiazg… — Nachylił się do oszołomionego monarchy. — Gdyby ktoś planował popełnić jutro jakiś błąd, rozumiesz, wasza wysokość, na przykład przysłać tu gwardzistów, wyrzucić tego staruszka z chaty, wpakować go do więzienia czy coś w tym rodzaju… No cóż… taki błąd powinien zachować w pamięci jak skarb, gdyż będzie ostatnim, jaki popełnił w życiu. Taka porada dla mądrych ludzi. — Konspiracyjnie stuknął palcem w boczną powierzchnię nosa. — Szczęśliwego Strzeżenia Wiedźm.

Wrócił do chaty.

Uczta zniknęła. Starzec wpatrywał się tępo w pusty stół.

NIEDOJEDZONE RESZTKI, oświadczył Śmierć. POTRAFIMY ZORGANIZOWAĆ COŚ LEPSZEGO.

Sięgnął do worka.

Albert chwycił go za ramię, zanim zdążył wyciągnąć rękę.

— Zechcesz wysłuchać pewnej rady, panie? Dorastałem w takim miejscu, jak to…

CZY ŁZY STAJĄ CI W OCZACH?

— Raczej zapałki wskakują w rękę. Posłuchaj…

Starzec niejasno zdawał sobie sprawę z cichego szeptu. Siedział przygarbiony i patrzył w pustkę.

NO, JEŚLI JESTEŚ PEWIEN…

— Bywałem w takich miejscach, załatwiałem takie rzeczy, wysysałem kości. Dobroczynność nie polega na dawaniu ludziom tego, co chcemy im dać, ale tego, co chcieliby dostać.

BARDZO DOBRZE.

Śmierć znowu sięgnął do worka.

SZCZĘŚLIWEGO STRZEŻENIA WIEDŹM. HO. HO. HO.

Wydobył sznur kiełbas. Wydobył kawał bekonu. I niedużą brytfankę solonej wieprzowiny. I sporo flaków opakowanych w natłuszczony papier. Potem kaszankę. I jeszcze kilka brytfanek zawierających te obrzydliwe, ale smakowite świńskie przyległości, wysoko cenione w każdej gospodarce opartej na świniach.

W końcu, ułożony na blacie z cichym klaśnięciem…

— Świński łeb — szepnął starzec. — I to cały! Od lat takiego nie jadłem. I cała miska świńskich racic! I garnek smalcu!

HO. HO. HO.

— Niezwykłe — stwierdził Albert. — Jak ci się udało sprawić, by wyraz mordy świńskiego łba przypominał króla?

MYŚLĘ, ŻE TO ZWYKŁY PRZYPADEK.

Albert poklepał starca po plecach.

— Urządź sobie bal. Byle z jajem — poradził. — Albo nawet z dwoma. A teraz powinniśmy już iść, panie.

Zostawili starca wpatrzonego w uginający się stół.

CZY NIE BYŁO MIŁO? — zapytał Śmierć, gdy świnie przyspieszyły.

— O tak. — Albert potrząsnął głową. — Biedaczysko. Fasola na Strzeżenie Wiedźm? To przynosi pecha. W taką noc żaden mężczyzna nie powinien znajdować w swojej misce fasoli.

WYDAJE MI SIĘ, WIESZ, ŻE ZOSTAŁEM STWORZONY DO TAKICH RZECZY.

— Naprawdę, panie?

TO PRZYJEMNA PRACA, A LUDZIE CZEKAJĄ NA MOJĄ WIZYTĘ.

— Aha — zgodził się ponuro Albert.

NORMALNIE NIE OCZEKUJĄ MNIE Z NIECIERPLIWOŚCIĄ…

— Raczej nie, rzeczywiście.

POZA PEWNYMI SZCZEGÓLNYMI I DOŚĆ NIESZCZĘŚLIWYMI OKAZJAMI.

— Tak, tak.

I RZADKO ZOSTAWIAJĄ KIELISZEK SHERRY.

— Rzeczywiście nie zostawiają.

MÓGŁBYM SIĘ WRĘCZ PRZYZWYCZAIĆ DO TAKICH FUNKCJI.

— Ale nie będziesz musiał, panie. Prawda? — upewnił się nerwowo Albert. Znów zaczęła go prześladować straszliwa perspektywa ponownego przyjęcia funkcji skrzata Alberta. — Ponieważ znowu sprowadzimy Wiedźmikołaja, prawda? Sam mówiłeś, że to chcemy zrobić, prawda? A młoda Susan już pewnie się krząta… Chociaż jej nie prosiłeś, ma się rozumieć.

TAK OCZYWIŚCIE.

Wyczulone uszy Alberta nie wykryły ani śladu entuzjazmu.

Ojej, pomyślał.

ZAWSZE WYBIERAŁEM ŚCIEŻKĘ OBOWIĄZKU.

— Zgadza się, panie.

Sanie pędziły po niebie.

CAŁKOWICIE PANUJĘ NAD SYTUACJĄ I Z DETERMINACJĄ ZMIERZAM DO CELU.

— A zatem nie ma żadnych problemów, panie.

NIE MA POWODÓW DO ZMARTWIENIA.

— Miło to słyszeć, panie.

GDYBYM MIAŁ PIERWSZE IMIĘ, DRUGIM BYŁBY „OBOWIĄZEK”.

— To dobrze.

MIMO TO…

Albert wytężył słuch i zdawało mu się, że dociera do niego — na samej granicy słyszalności — smutny głos, szepczący:

HO. HO. HO.

Trwało przyjęcie. Zdawało się, że trwa w całym budynku.

— Niewątpliwie to pełni energii młodzi ludzie — stwierdził ostrożnie o, bóg, przekraczając wilgotny ręcznik. — Czy wpuszczają tu kobiety?

— Nie — odparła Susan.

Przeszła przez ścianę do gabinetu kierownika.

Minęła ich grupka młodych ludzi dźwigających beczkę piwa.

— Rano będziecie się źle czuli z tego powodu — zwrócił im uwagę Bilious. — Napoje alkoholowe oszukują.

Ustawili beczkę na stole i wybili czop.

— Komuś potem będzie bardzo niedobrze — oświadczył, wznosząc głos, by przekrzyczeć gwar. — Mam nadzieję, że jesteście tego świadomi. Pewnie wam się wydaje, że to sprytne, redukować samych siebie do poziomu zwierząt pociągowych… To znaczy do poziomu, do którego by się zniżyły, gdyby piły alkohol.

Odeszli, pozostawiając obok beczki jeden kufel piwa.

O, bóg przyjrzał mu się i powąchał.

— Fuj…

Susan wynurzyła się ze ściany.

— Nie wrócił tutaj od… Co ty robisz?

— Pomyślałem sobie, że sprawdzę, jak smakuje piwo — wyjaśnił o, bóg z zakłopotaniem.

— Nie wiesz, jak smakuje piwo?

— Nie w drodze do środka. Jest… zanim do mnie dotrze, jest zupełnie inne — odparł kwaśnym tonem. Wypił jeszcze łyk, a potem następny, większy. — Nie rozumiem, o co tyle zamieszania — dodał.

Wychylił kufel do końca.

— Mam wrażenie, że nalewa się je z tego kranika — stwierdził. — Wiesz, przynajmniej raz w czasie swej egzystencji chciałbym się upić.

— Tylko raz?

— Tak. Dotąd zawsze tylko byłem pijany. Tłumaczyłem przecież.

Susan myślała o czymś innym.

— Nie było go tutaj od kilku dni. To dziwne. I nie uprzedził, dokąd idzie. Ostatnia noc, którą tu spędził, to noc, kiedy był na liście Violet. Ale zapłacił za pokój za tydzień. Mam numer.

— A klucz? — spytał o, bóg.

— Dziwny pomysł.

Pokój pana Lilywhite okazał się malutki. Co nie zaskakiwało. Dziwiło raczej to, jak dokładnie jest uporządkowany, jak starannie posłane łóżko, jak zamieciona podłoga. Trudno było sobie wyobrazić, że ktoś tu naprawdę mieszka, chociaż świadczyło o tym kilka znaków. Na małym stoliku obok łóżka stał nieduży, dość prymitywny portret buldoga w peruce — lecz po dokładniejszym przyjrzeniu się mogła to być kobieta. Tę hipotezę potwierdzała dedykacja na odwrotnej stronie: „Dla Grzecznego Chłopczyka od Mamusi”.

Obok leżała książka. Susan zastanowiła się, jakie lektury mógłby kupować ktoś o życiorysie pana Banjo.

Okazało się, że książka ma sześć kartek i należy do tych, które w teorii mają oczarować dzieci magią drukowanego słowa, pokazując im Asa, psa Ali.

Na każdej stronie mieściło się nie więcej niż dziesięć słów, a mimo to między czwartą i piątą tkwiła starannie umieszczona zakładka.

Spojrzała na okładkę. Książka miała tytuł „Wesołe historie”. Obrazek przedstawiał niebieskie niebo, drzewa i parę niemożliwie różowych dzieci bawiących się z wesolutkim pieskiem.

Książka wyglądała, jakby była czytana często, choć powoli.

I to wszystko.

Ślepy zaułek…

Nie, może jednak nie…

Na podłodze, jakby upuszczona przypadkiem, leżała niewielka, srebrzysta półdolarowa moneta.

Susan podniosła ją i odruchowo zaczęła podrzucać. Przyjrzała się z uwagą o, bogowi. Przelewał w ustach łyk piwa spod jednego policzka pod drugi i w zadumie wpatrywał się w sufit.

Zastanowiła się, jakie Bilious ma szanse przetrwania inkarnacji w Ankh-Morpork w okresie Strzeżenia Wiedźm, zwłaszcza kiedy lekarstwo przestanie działać. W końcu jedynym powodem jego istnienia było cierpieć na ból głowy i wymiotować. Niewiele znalazłoby się stanowisk, gdzie byłyby to podstawowe kwalifikacje.

— Powiedz, jeździłeś kiedyś na koniu? — spytała.

— Nie wiem. A co to jest koń?


W głębi biblioteki Śmierci cichy zgrzyt…

Niezbyt głośny, ale wśród wszechobecnego szumu piszących się książek wydawał się głośniejszy, niż sugerowałyby zwykłe decybele.

Jest takie powiedzenie, że każdy nosi w swym wnętrzu książkę. W tej bibliotece każdy we wnętrzu książki istniał.

Zgrzyt zabrzmiał głośniej. Wydawał się rytmiczny, jakby kołowy.

Książka przy książce, półka przy półce… A w każdej z nich, na stronicy przesuwającego się bezustannie „teraz”, zygzaki pisma śledzące opowieść każdego życia…

Zgrzytanie zbliżyło się do rogu.

Jego źródłem okazała się wysoka na kilka pięter chybotliwa konstrukcja. Przypominała trochę otwartą po bokach wieżę oblężniczą. U podstawy, pomiędzy kołami, umieszczono dwa pedały, które poruszały cały mechanizm.

Susan trzymała się poręczy na najwyższej platformie.

— Możesz trochę szybciej?! — zawołała. — Dotarliśmy dopiero do B.

— Pedałuję już całe wieki! — poskarżył się o, bóg.

— Wiesz, A to bardzo popularna litera.

Spojrzała na półki. A oznaczało także „Anon”. Wszystkich ludzi, którzy z takich czy innych powodów nigdy oficjalnie nie otrzymali imienia.

Zwykle były to bardzo cienkie książki.

— Aha… Bo… Bod… Bog… Teraz w lewo.

Biblioteczna wieża zazgrzytała głośno na kolejnym zakręcie.

— Mam… Bo… A niech to, Bot jest przynajmniej dwanaście półek w górę.

— Jak miło — mruknął posępnie o, bóg.

Pchnął dźwignię, przemieszczającą łańcuch napędowy z jednej zębatki na drugą, i znów naparł na pedały.

Trzeszcząca wieża zaczęła się bardzo ciężko rozsuwać w górę.

— Dobrze, jestem! — krzyknęła Susan po kilku minutach wznoszenia. — Mam tu… chwileczkę… Abana Bottler.

— Violet jest zapewne o wiele dalej — stwierdził o, bóg z nutą ironii.

— Naprzód!

Chwiejąc się lekko, wieża ruszyła wzdłuż B, aż wreszcie:

— Stój!

Zakołysała się, kiedy o, bóg docisnął do koła klocek hamulcowy.

— To chyba ona — zabrzmiał głos z góry. — Dobrze, mam. Możesz opuszczać.

Wielkie koło z ogromnymi ołowianymi ciężarami zakręciło się z wolna, a wieża złożyła się ze zgrzytem i piskiem. Susan zbiegła ostatnie kilka stóp.

— Każdy tu jest? — zapytał o, bóg, gdy przerzucała kartki.

— Tak.

— Nawet bogowie?

— Wszystko, co jest żywe i samoświadome — odparła Susan, nie podnosząc głowy. — To… dziwne. Wygląda na to, że jest w jakimś więzieniu. Kto by chciał zamykać Wróżkę Zębuszkę?

— Ktoś, kto ma bardzo delikatne zęby?

Cofnęła się o kilka stron.

— To wszystko… Worek na głowie, niosący ją ludzie i tak dalej. Ale… — Przewróciła kartkę. — Tu jest napisane, że jej ostatnim zleceniem był Banjo i… Tak, znalazła ząb… Wtedy poczuła, że ktoś za nią stoi i… Jazda na wozie… Zdjęli worek… I była taka grobla… I…

— To wszystko jest w książce?

— To autobiografia. Każdy ma taką. Zapisuje twoje życie, kiedy się staje.

— Ja też mam?

— Tak sądzę.

— Oj… „Wstał, zwymiotował, chciał umrzeć”. Niezbyt porywająca lektura, podejrzewam.

Susan odwróciła kartkę.

— Wieża — powiedziała. — Siedzi w wieży. Z tego, co zauważyła, wieża jest wysoka i biała od wewnątrz… ale nie z zewnątrz? Nie wyglądała na rzeczywistą. Wokół rosły jabłonie, ale drzewa… Drzewa wydawały się nie takie, jak powinny być. Płynęła rzeka, ale też nie taka. Były w niej złote rybki… tylko że na powierzchni wody.

— Aha. Zatrucie środowiska — mruknął o, bóg.

— Raczej nie. Tutaj jest napisane, że widziała, jak pływają.

— Pływają po powierzchni wody?

— Wydaje się jej, że to właśnie zobaczyła.

— Naprawdę? Chyba nie myślisz, że jadła ten spleśniały ser?

— I było niebieskie niebo, ale… Musiała się pomylić. Stoi tutaj, że było tylko niebieskie niebo nad nią…

— Zgadza się. To najlepsze miejsce dla nieba. Niebo pod tobą na ogół zwiastuje kłopoty.

Susan zajrzała na późniejszą, potem na wcześniejszą stronę.

— Jej chodzi o… niebo nad głową, ale nie po bokach. Tak myślę. Bez nieba na horyzoncie.

— Przepraszam bardzo — rzekł o, bóg. — Nie przebywam w tym świecie zbyt długo, rozumiem to, ale wydaje mi się, że musisz mieć niebo na horyzoncie. W ten właśnie sposób poznajesz, że to horyzont.

Susan ogarnęło wrażenie, że rozpoznaje coś w tym opisie… Jednak to coś zachowywało się płochliwie i chowało szybko, gdy tylko próbowała się na nim skoncentrować.

— Widziałam już takie miejsce — stwierdziła, stukając palcem w kartkę. — Gdyby tylko lepiej się przyjrzała drzewom… Według niej miały brązowe pnie i zielone liście, i tutaj stoi, że wydawało jej się to dziwne. I jeszcze… — Przeczytała następny akapit. — Kwiaty. Rosnące wśród trawy. Z dużymi, okrągłymi płatkami.

Niewidzącym wzrokiem wpatrzyła się w o, boga.

— To nie jest normalny pejzaż — uznała.

— Dla mnie brzmi to całkiem realnie. Niebo. Drzewa. Kwiaty. Martwe ryby.

— Brązowe pnie drzew? Przecież naprawdę są raczej takie szarawe, mechowate. Tylko w jednym miejscu można zobaczyć brązowe. W tym samym, gdzie niebo jest tylko nad głową. Błękit nigdy nie sięga ziemi.

Uniosła głowę. Na końcu korytarza w ścianie tkwiło bardzo wysokie, bardzo wąskie okno. Wychodziło na czarne ogrody. Czarne krzewy, czarna trawa, czarne drzewa. Szkielety ryb pływały w czarnych wodach sadzawki, pod czarnymi liliami wodnymi.

Był tam kolor — w pewnym sensie; kolor, jaki można uzyskać, przepuszczając przez pryzmat promień czerni. Istniały więc sugestie odcieni, tu i tam czerń, co do której człowiek zdołałby sam siebie przekonać, że widzi bardzo ciemny fiolet albo granat. Ale wszystko zasadniczo wyglądało czarno, pod czarnym niebem — ponieważ był to świat należący do Śmierci i to właściwie tyle, ile można na ten temat powiedzieć.

Kształt Śmierci był formą, jaką przez wieki stworzyli dla niego ludzie. Czemu szkielet? Bo kości są kojarzone ze śmiercią. Nosił kosę, bo ludzie żyjący z uprawy roli potrafili docenić przyzwoitą metaforę. Mieszkał w ponurej krainie, ponieważ ludzka wyobraźnia naprawdę musiałaby się wysilać, by pozwolić mu na mieszkanie w jakimś miłym miejscu z kwiatami.

Takie osoby jak Śmierć żyły w ludzkiej wyobraźni i tam zyskiwały swoją formę. Nie był zresztą jedynym…

…ale nie podobał mu się scenariusz. Zaczął interesować się ludźmi.

Czy to była myśl, czy wspomnienie czegoś, co się jeszcze nie wydarzyło?

O, bóg podążył wzrokiem za jej spojrzeniem.

— Możemy za nią pojechać? — zapytał. — Mówię „my”, bo myślę, że znalazłem się w niewłaściwym miejscu, więc właśnie się zaciągnąłem.

— Ona żyje. To znaczy, że jest śmiertelna — odparła Susan. — A to znaczy również, że mogę ją znaleźć.

Odwróciła się i ruszyła w stronę wyjścia z biblioteki.

— Jeśli twierdzi, że niebo to tylko błękit u góry, to co jest między nim a horyzontem? — pytał o, bóg. Musiał biec, by dotrzymać jej kroku.

— Nie musisz iść ze mną. To nie jest twój problem.

— Owszem. Ale moim problemem, weź pod uwagę, jest to, że celem mojego życia jest czuć się obrzydliwie. W tej sytuacji każda zmiana będzie zmianą na lepsze.

— To może być niebezpieczne. Nie sądzę, żeby znalazła się tam z własnej woli. Dasz sobie radę w walce?

— Tak. Mogę wymiotować na ludzi.


Była to szopa gdzieś na peryferiach miasta Scrote na Równinach. Scrote miało wiele peryferii, rozciągających się tak szeroko — tu rozbity powóz, tam zdechły pies — że ludzie często wędrowali przez nie, nie wiedząc nawet, że tam są. Właściwie Scrote pojawiało się na mapach tylko dlatego, że duże puste przestrzenie wprawiają kartografów w zakłopotanie.

Strzeżenie Wiedźm przychodzi tu po ekscytacji kapuścianych żniw, kiedy w Scrote panuje spokój i nie ma na co czekać — aż do obchodów festiwalu kapuścianych kiełków.

Szopa miała żelazny piecyk z rurą wychodzącą na zewnątrz przez grubą strzechę z kapuścianych liści.

W tej rurze słabym echem odbijały się głosy.

TO NAPRAWDĘ, ALE TO NAPRAWDĘ GŁUPIE.

— Tradycja zaczęła się chyba, kiedy wszyscy mieli takie wielkie kominy, panie.

Ten głos brzmiał tak, jakby należał do kogoś stojącego na dachu i krzyczącego do rury.

DOPRAWDY? TO PRAWDZIWE SZCZĘŚCIE, ŻE NIKT NIE NAPALIŁ.

Rozległo się stłumione drapanie i stuki, a potem głuche uderzenie z wnętrza pieca.

DO LICHA!

— Co się dzieje, panie?

DRZWICZKI NIE MAJĄ KLAMKI OD ŚRODKA. UWAŻAM, ŻE TO NIEROZWAŻNE.

Znowu uderzenia, a potem zgrzyt, gdy fajerka pieca została uniesiona i zepchnięta na bok. Wysunęła się ręka; zaczęła obmacywać piec, aż wreszcie znalazła zamek. Męczyła się z nim przez chwilę i było oczywiste, że nie należy do osoby przyzwyczajonej do otwierania czegokolwiek.

Po chwili z piecyka wynurzył się Śmierć. Jak tego dokonał, trudno byłoby opisać bez zginania kartki. Przestrzeń i czas były — z jego punktu widzenia — jedynie rzeczami, które znał z opisów. Gdy chodziło o Śmierć, obie te rzeczy zaznaczały „Nie dotyczy”.

Może pomóc, jeśli ktoś wyobrazi sobie wszechświat jako gumową membranę. A może nie.

— Wpuść mnie, panie! — zawołał żałosny głos z dachu. — Zimno tu jak nie wiem.

Śmierć podszedł do drzwi i niepewnie przyjrzał się deskom. Wiatr nawiewał pod nimi śniegu. Za drzwiami coś uderzyło głucho i głos Alberta odezwał się znacznie bliżej.

— O co chodzi, panie?

Śmierć wysunął głowę przez drewno.

MAJĄ TU TAKIE METALOWE FRAGMENTY…

— Rygle, panie. Trzeba je odsunąć — wyjaśnił Albert, chowając dłonie pod pachy, żeby się rozgrzać.

AHA.

Głowa Śmierci zniknęła. Albert potupał nogami. Obserwował, jak jego oddech zmienia się w parę, i słuchał nieporadnych chrobotów z drugiej strony drzwi.

Głowa Śmierci pojawiła się znowu.

EHM…

— Skobel, panie — poinformował zniechęcony Albert.

NO TAK. NO TAK.

— Kładzie się kciuk i naciska do dołu.

OCZYWIŚCIE.

Głowa zniknęła. Albert poskakał chwilę i czekał.

Głowa pojawiła się.

HM… WSZYSTKO ZROZUMIAŁEM AŻ DO KCIUKA…

— A potem naciskasz w dół i ciągniesz, panie.

AHA. JASNE. JUŻ WIEM.

Głowa zniknęła.

Och, jej… pomyślał Albert. On po prostu nie potrafi zrozumieć, o co w tym chodzi…

Drzwi otworzyły się gwałtownie. Śmierć stanął w nich, promieniejąc dumą. Albert wszedł chwiejnie do środka, w tumanach śniegu.

— A niech to… Robi się naprawdę zimno — stwierdził. — Jest sherry? — zapytał z nadzieją.

RACZEJ NIE.

Śmierć spojrzał na skarpetę przyczepioną z boku piecyka. Była dziurawa.

Przypięto do niej list wypisany nierównymi literami. Śmierć przeczytał:

CHŁOPIEC CHCE PARĘ SPODNI, KTÓRYCH BY NIE MUSIAŁ Z NIKIM DZIELIĆ, WIELKĄ ZAPIEKANKĘ Z MIĘSEM, CUKROWĄ MYSZ, „DUŻO ZABAWEK” I SZCZENIACZKA IMIENIEM KUDŁATEK.

— To słodkie — przyznał Albert. — Muszę otrzeć łzę, ponieważ to, co dostanie, widzisz, panie, to ta mała drewniana zabawka i jabłko.

PRZECIEŻ W LIŚCIE WYRAŹNIE…

— No tak, ale działają tu czynniki socjoekonomiczne, prawda? Gdyby każdy dostawał to, o co prosi, zapanowałby straszny bałagan.

W SKLEPIE DAWAŁEM IM TO, CO CHCIELI…

— Owszem, i wynikną z tego poważne kłopoty, panie. Wszystkie te „zabawkowe świnki, które naprawdę działają”. Nic nie mówiłem, bo dzięki temu wykonywaliśmy nasze zadanie, ale nie można ciągle tak postępować. Na co komu bóg, który daje wszystko, czego człowiek zapragnie?

TU MNIE MASZ…

— Nadzieja jest ważna. Nadzieja, istotna część wiary. Dać ludziom dżem dzisiaj, a siądą i zwyczajnie go zjedzą. Za to dżem jutro podtrzymuje ich bez końca.

I CHCESZ POWIEDZIEĆ, ŻE Z TEGO POWODU BIEDNI DOSTAJĄ BIEDNE PREZENTY, A BOGACI BOGATE?

— Zgadza się — przyznał Albert. — Taki jest sens Strzeżenia Wiedźm.

Śmierć niemal jęknął głośno.

ALE JA JESTEM WIEDŹMIKOŁAJEM! Urwał zakłopotany. NO, PRZYNAJMNIEJ W TEJ CHWILI.

— To bez znaczenia. — Albert wzruszył ramionami. — Pamiętam, kiedy jeszcze byłem brzdącem, w Strzeżenie Wiedźm marzyłem o takim wielkim drewnianym koniu, którego mieli w sklepie. — Zmarszczył twarz w posępnym uśmiechu. — Całe godziny spędzałem… a dni były wtedy zimne jak dobroczynność… całe godziny z nosem przyciśniętym do szyby… W końcu usłyszeli moje krzyki i jakoś mnie odmrozili. Widziałem, jak zdejmują go z wystawy, ktoś go kupił i wiesz, panie, przez jedną chwilę myślałem, że to naprawdę dla mnie. Och, śniłem o tym koniu. Był czerwono-biały, miał prawdziwe siodło i w ogóle… I bieguny. Mógłbym zabić dla tego konia. — Znowu wzruszył ramionami. — Ale nie było żadnych szans. Nie mieliśmy nawet kibla, żeby do niego nasikać, a często musieliśmy pluć na chleb, żeby stał się dostatecznie miękki i dał się zjeść.

ZECHCESZ MNIE OŚWIECIĆ? DLACZEGO TAKIE WAŻNE JEST POSIADANIE KIBLA, ŻEBY DO NIEGO NASIKAĆ?

— To… to takie powiedzenie, panie. Oznacza, że ktoś jest biedny jak mysz kościelna.

A ONE SĄ BIEDNE?

— No… tak.

ALE Z PEWNOŚCIĄ NIE BIEDNIEJSZE OD INNYCH MYSZY? POZA TYM ZWYKLE W KOŚCIOŁACH SPORO JEST ŚWIEC I INNYCH RZECZY, KTÓRE MOGĄ JEŚĆ.

— To znów takie powiedzenie. Nie musi mieć sensu.

AHA. ROZUMIEM. MÓW DALEJ, PROSZĘ.

— Oczywiście w wigilię Strzeżenia Wiedźm i tak zawiesiłem swoją skarpetę, a rankiem wiesz co, panie? Nasz tato włożył do niej takiego małego konika, którego sam wyrzeźbił…

AHA, rzekł Śmierć. I ON BYŁ WART WIĘCEJ NIŻ WSZYSTKIE KOSZTOWNE DREWNIANE KONIE NA ŚWIECIE, TAK?

Albert wytrzeszczył oczy.

— Nie! — powiedział. — Wcale nie był. Mogłem myśleć tylko o tym wielkim koniu na wystawie.

Śmierć zdumiał się.

ALE O ILEŻ LEPIEJ JEST DOSTAĆ ZABAWKĘ WYRZEŹBIONĄ PRZEZ…

— Nie. Tylko dorośli tak uważają. Kiedy człowiek ma siedem lat, jest samolubnym draniem. Zresztą tato spił się po obiedzie i rozdeptał konia.

OBIEDZIE?

— No dobrze, może mieliśmy trochę smalcu do chleba…

MIMO TO JEDNAK DUCH STRZEŻENIA WIEDŹM…

Albert westchnął.

— Jak uważasz, panie. Jak uważasz.

ALE PRZYPUŚĆMY, ŻE WIEDŹMIKOŁAJ PRZYNIÓSŁBY CI TEGO WSPANIAŁEGO DREWNIANEGO KONIA…

— Och, tato sprzedałby go za parę flaszek.

PRZECIEŻ BYWALIŚMY W DOMACH, GDZIE DZIECI MIAŁY DUŻO ZABAWEK, I PRZYNOSILIŚMY IM JESZCZE WIĘCEJ, A W DOMACH TAKICH JAK TEN DZIECI NIE DOSTAJĄ PRAKTYCZNIE NICZEGO.

— Ha, kiedy byłem dzieciakiem, oddalibyśmy wszystko, żeby dostać praktycznie nic — zapewnił Albert.

CIESZ SIĘ Z TEGO, CO MASZ. NA TYM TO POLEGA?

— Tak mniej więcej brzmi główna zasada, panie. I niezłe boskie hasło. Nie dawaj im za dużo i każ się tym cieszyć. Dżem jutro, rozumiesz.

TO NIEWŁAŚCIWE. Śmierć zawahał się. ZNACZY… OWSZEM, SŁUSZNIE JEST CIESZYĆ SIĘ Z TEGO, CO SIĘ MA. ALE TRZEBA NAJPIERW COŚ MIEĆ, ŻEBY MIEĆ SIĘ Z CZEGO CIESZYĆ. TO BEZ SENSU CIESZYĆ SIĘ, ŻE NIE MA SIĘ NICZEGO.

Albert poczuł, że nie nadąża za tą nową falą filozofii społecznej.

— Sam nie wiem — stwierdził. — Ludzie powiedzą, jak sądzę, że mają księżyc, gwiazdy i takie tam…

JESTEM PRZEKONANY, ŻE NIE ZDOŁAJĄ PRZEDSTAWIĆ ODPOWIEDNICH DOKUMENTÓW.

— Wiem tylko, że kiedy tato przyłapał nas kiedyś z wielkim workiem drogich zabawek, natarł nam uszu za to, że je ukradliśmy.

TO… NIESPRAWIEDLIWE.

— Takie jest życie, panie.

ALE NIE JA.

— Chodziło mi o to, że tak się wszystko powinno odbywać — wyjaśnił Albert.

NIE. CHODZIŁO CI O TO, ŻE TAK SIĘ WSZYSTKO ODBYWA.

Albert oparł się o piecyk i skręcił jednego z tych swoich okropnych, cienkich papierosów. Najlepiej pozwolić panu załatwiać sprawy po swojemu. W końcu mu przejdzie. Całkiem jak w tej historii ze skrzypcami. Przez trzy dni słychać było tylko brzęki i pękające struny, a potem nigdy więcej nie dotknął instrumentu. Na tym polegał kłopot. Wszystko, co pan robił, tak właśnie wyglądało. Kiedy coś mu wpadło do głowy, można było tylko czekać, aż znowu wypadnie.

Uważał, że Strzeżenie Wiedźm to jedynie… puddingi, brandy, ho, ho, ho, a nie dysponował umysłem zdolnym do ignorowania całej reszty. Dlatego go to raniło.

MAMY STRZEŻENIE WIEDŹM, powiedział Śmierć. A LUDZIE UMIERAJĄ NA ULICACH. JEDNI UCZTUJĄ ZA OŚWIETLONYMI OKNAMI, A INNI NIE MAJĄ DOMÓW. CZY TO SPRAWIEDLIWE?

— No, oczywiście, to poważny problem…

CHŁOP MA GARŚĆ FASOLI, A KRÓL MA TYLE, ŻE NAWET NIE ZAUWAŻY TEGO, CO ODDA. CZY TO SPRAWIEDLIWE?

— No tak, ale gdyby wszystko oddać chłopu, to za rok czy dwa będzie tak samo zarozumiały jak król… — zaczął Albert, cyniczny obserwator ludzkiej natury.

GRZECZNY CZY NIEGRZECZNY? ALE PRZECIEŻ TAK ŁATWO BYĆ GRZECZNYM, KIEDY SIĘ JEST BOGATYM…

Albert miał chęć podyskutować. Chciał powiedzieć: Naprawdę? W takim razie jak to się dzieje, że tak wielu bogatych gnojków to sukinsyny? Zresztą bieda też nie powoduje, że człowiek jest niegrzeczny. Pamiętam, byliśmy biedni, ale uczciwi. No, prawdę mówiąc, bardziej głupi niż uczciwi, ale zasadniczo uczciwi.

Zrezygnował jednak. Pan nie miał nastroju do dyskusji. Zawsze robił to, co wymagało zrobienia.

— Mówiłeś przecież, panie, że zajmujemy się tym, żeby ludzie uwierzyli… — zaczął. Potem urwał i zaczął jeszcze raz: — Kiedy chodzi o sprawiedliwość, panie, to przecież sam…

ZAWSZE TAK SAMO TRAKTUJĘ I BIEDNYCH, I BOGATYCH, rzucił gniewnie Śmierć. ALE TEN CZAS NIE POWINIEN NIEŚĆ SMUTKU. TO POWINNA BYĆ PORA RADOŚCI. Owinął się czerwoną szatą. NIKT NIE POWINIEN DOSTAĆ SAMYCH KOŚCI, dodał.


— Nie ma klingi — zdziwił się o, bóg. — To sama rękojeść miecza.

Susan wyszła z kręgu światła i poruszyła dłonią. W powietrzu rozbłysła roziskrzona niebieska linia, na jedną chwilę obrysowując ostrze zbyt cienkie, by można je zobaczyć.

O, bóg cofnął się nerwowo.

— Co to takiego?

— Och, ten miecz rozcina na połowy maleńkie cząsteczki powietrza. Może odciąć duszę od ciała, więc lepiej uważaj.

— Jasne, będę bardzo uważał.

Ze stojaka na parasole Susan wyłowiła pochwę.

Stojak na parasole! Chociaż deszcz nigdy tu nie padał, Śmierć miał stojak na parasole. Właściwie żadna z osób, które Susan poznała, nie trzymała w domu takiego stojaka. Stojak na parasole znajdował się zwykle na samym dole dowolnej listy przydatnych mebli.

Śmierć żył w czarnym świecie, gdzie nie istniało nic żywego, wszystko było ciemne, a w jego wielkiej bibliotece kurz i pajęczyny zjawiały się tylko dlatego, że stworzył je dla lepszego efektu. Nie świeciło słońce, powietrze nigdy się nie poruszało — a jednak miał stojak na parasole. A także parę srebrnych szczotek do włosów na stoliku przy łóżku. Chciał stać się czymś więcej niż szkieletowym widmem, usiłował stworzyć przebłyski osobowości, ale one jakoś same się zdradzały, próbowały zbyt mocno — jak nastoletni chłopak, który spryskuje się wodą kolońską „Lew salonów”.

Dziadek zawsze musiał coś pomylić. Obserwował życie z zewnątrz i nigdy go do końca nie zrozumiał.

— Wygląda groźnie — zauważył o, bóg.

— Mam nadzieję — odparła Susan i wsunęła miecz do pochwy.

— Eee… A dokąd właściwie ruszamy? Tak dokładnie?

— Gdzieś pod niebo zawieszone nad głowami. I… widziałam już takie. Niedawno. Znam to miejsce.

Przeszli przed stajnię. Pimpuś już czekał.

— Mówiłam, że nie musisz ze mną jechać. — Susan chwyciła łęk siodła. — W końcu jesteś, no… przypadkowym przechodniem.

— Ale jestem też bogiem kaca, który został uleczony z kaca — odparł o, bóg. — Właściwie nie mam teraz żadnej funkcji.

Wyglądał tak żałośnie, że ustąpiła.

— No dobrze, wskakuj. — Wciągnęła go za siebie na siodło. — Trzymaj się — poleciła. A po chwili dodała: — To znaczy trzymaj się może gdzie indziej.

— Przepraszam. Czy to jakiś kłopot? — zdziwił się o, bóg, przesuwając dłonie.

— Za długo trzeba by wyjaśniać, a pewnie i tak nie znasz wszystkich słów. W pasie, jeśli można.

Susan wyjęła klepsydrę Violet. Zostało w niej jeszcze dużo piasku, ale nie była pewna, czy to dobry znak.

Była pewna tylko jednego: że rumak Śmierci może dotrzeć wszędzie.


Odgłos pióra HEX-a, piszącego zawzięcie po papierze, przypominał dźwięk wydawany przez rozgorączkowanego pająka schwytanego w pudełko od zapałek.

Mimo swej niechęci do tego, co się działo, jakaś część umysłu Myślaka Stibbonsa była pod wrażeniem.

W przeszłości, kiedy HEX był krnąbrny w obliczeniach, kiedy zapadał w mechaniczne dąsy i zaczynał wypisywać coś w rodzaju „+++ Błąd: Brak Sera +++” i „+++ Zacznij Z Początku +++”, Myślak starał się rozwiązywać problem spokojnie i logicznie. Nigdy, ale to nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby choćby rozważyć uderzenie HEX-a młotkiem. A tymczasem Ridcully właśnie tym zagroził.

Robił wrażenie, ale także bardziej niż trochę niepokoił fakt, że HEX najwyraźniej pojmował tę koncepcję.

— No dobrze. — Nadrektor odłożył młotek. — I skończmy już z tymi „niewystarczającymi daniami”, zgoda? W głównym holu szykuje się bankiet. Jeśli o mnie chodzi, możesz mieć tyle dań, ile tylko sobie życzysz…

— To dane, nie dania — podpowiedział Myślak.

— Co? Niby jaka różnica? Dodatkowo przyprawione?

— Nie, nie. Dane to słowo, którym HEX określa… no, fakty.

— Dziwaczne zachowanie — stwierdził szorstko Ridcully. — Jeśli nie może znaleźć odpowiedzi, dlaczego nie napisze „Tu mnie macie” albo „Niech mnie licho, jeśli wiem”, czy w końcu „To jest problem, nie ma co”? Całe te „niewystarczające dane” to czysta przekora, moim zdaniem. Tak sobie gada. — Zwrócił się do HEX-a. — Słuchaj no, ty. Postaraj się zgadnąć.

Pióro zaczęło pisać „+++ Niewyst” i znieruchomiało. Drżało przez chwilę w miejscu, potem zjechało o linijkę niżej i zaczęło od nowa.

+++ To Tylko Głośne Myślenie, Rozumie Pan +++

— W porządku.

+++ Ilość Wiary Na Świecie Musi Podlegać Ograniczeniu Od Góry +++

— Dziwne stwierdzenie — uznał dziekan.

— Brzmi rozsądnie — sprzeciwił się Ridcully. — Przypuszczam, że ludzie po prostu… wierzą w różne rzeczy. I oczywiście musi być jakaś granica tego, w co można uwierzyć. Zawsze tak uważałem. Co dalej?

+++ Pojawiały Się Istoty, W Które Wierzono +++

— Tak. Można to tak określić.

+++ Znikały, Ponieważ Przestawano W Nie Wierzyć +++

— Sensowne — przyznał Ridcully.

+++ Ludzie Wierzyli W Coś Innego — Pytanie +++

Ridcully spojrzał na pozostałych magów. Wzruszyli ramionami.

— Możliwe — zgodził się ostrożnie. — Ludzie mogą wierzyć w ograniczoną liczbę rzeczy.

+++ Można Wnioskować, Że Jeśli Jedno Z Głównych Ognisk Wiary Zostaje Usunięte, Pojawia Się Wiara W Stanie Wolnym +++

Ridcully czytał słowa.

Загрузка...