Wszystko się gdzieś zaczyna, choć wielu fizyków ma inne zdanie. Ludzie jednak zawsze niejasno zdawali sobie sprawę z problemu, jakim są początki. Zastanawiali się głośno, jak dociera do pracy kierowca pługa śnieżnego albo gdzie autorzy słowników sprawdzają pisownię słów. Mimo to istnieje odwieczne pragnienie, by w skręconych, splątanych, skłębionych sieciach czasoprzestrzeni znaleźć taki punkt, który można wskazać metaforycznym palcem i stwierdzić, że tutaj właśnie wszystko się zaczęło…

Coś zaczęło się w dniu, gdy Gildia Skrytobójców przyjęła pana Herbatkę, który widział rzeczy inaczej niż inni ludzie, a jednym ze sposobów, w jaki widział rzeczy inaczej niż inni ludzie, był ten, że w innych ludziach widział tylko rzeczy. (Później lord Downey z Gildii Skrytobójców powiedział: „Zlitowaliśmy się nad nim, ponieważ w tak młodym wieku stracił oboje rodziców. Myślę teraz, że powinno nas to bardziej zastanowić”).

Coś jeszcze zaczęło się wcześniej, o wiele wcześniej, kiedy ludzie zapomnieli, że najstarsze opowieści mówią — tak czy inaczej — o krwi. Usunęli tę krew, żeby opowieści bardziej się nadawały dla dzieci, a przynajmniej dla ludzi, którzy je dzieciom czytają — bardziej niż dla samych dzieci (które na ogół całkiem lubią krew, pod warunkiem że przelewana jest przez tych, którzy zasłużyli[1]). A później się dziwili, dokąd prowadzą te opowieści.

I jeszcze wcześniej, kiedy coś w mroku najgłębszych jaskiń i najciemniejszych puszcz pomyślało: Co to za istoty? Będę je obserwować…


I jeszcze o wiele, wiele wcześniej — kiedy formował się Dysk, dryfujący przez kosmos na grzbietach czterech słoni, stojących na skorupie ogromnego żółwia, Wielkiego A’Tuina.

Możliwe, że w swym ruchu wplątuje się — jak ślepiec w domu pełnym pajęczyn — w te wysoce specjalizowane cienkie włókna czasoprzestrzeni, które usiłują się mnożyć w każdej napotkanej historii, rozciągać ją, rozłamywać, układać w nowe formy.

A możliwe, że nie, naturalnie. Filozof Didactylos streścił alternatywną hipotezę jako: „Rzeczy po prostu się zdarzają. A co tam…”.


Najstarsi magowie Niewidocznego Uniwersytetu stali wokół i przyglądali się drzwiom.

Nie było żadnych wątpliwości, że ten, kto je zamknął, chciał, by pozostały zamknięte. Dziesiątki gwoździ mocowały skrzydło do framugi. W poprzek ktoś przybił deski. W dodatku aż do dzisiejszego ranka były ukryte za biblioteczką, którą ktoś przed nimi ustawił.

— I jest jeszcze kartka, Ridcully — przypomniał dziekan. — Czytałeś ją, jak przypuszczam. No wiesz, ta kartka, co jest na niej napisane: „Pod żadnym pozorem nie otwierać tych drzwi”.

— Pewnie że czytałem — potwierdził Ridcully. — Myślicie, że czemu chcę je otworzyć?

— No… czemu? — zapytał wykładowca run współczesnych.

— Żeby sprawdzić, dlaczego są zamknięte, oczywiście[2].

Skinął na Moda, uniwersyteckiego ogrodnika i krasnoluda do wszystkiego, który stał w pobliżu z łomem w ręku.

— Bierz się do roboty, chłopcze.

Ogrodnik zasalutował.

— Się robi, proszę pana.

Przy akompaniamencie trzasków łamanego drewna Ridcully ciągnął dalej:

— Z planów wynika, że to była łazienka. Przecież, na miłość bogów, nie ma w łazienkach niczego strasznego. Chcę mieć łazienkę! Mam już dość chlapania się razem z wami, chłopcy. To niehigieniczne. Można coś złapać. Ojciec mi mówił. Kiedy dużo ludzi kąpie się razem, Gnom Kurzajka biega dookoła ze swoim workiem.

— To ktoś w rodzaju Wróżki Zębuszki? — zapytał sarkastycznie dziekan.

— Ja tu jestem szefem i mam prawo do osobnej łazienki — oświadczył stanowczo Ridcully. — I tyle na ten temat, jasne? Chcę mieć łazienkę na Noc Strzeżenia Wiedźm, zrozumiano?

I na tym polega kłopot z początkami. Czasem, kiedy ma się do czynienia z domeną okultyzmu, która całkiem inaczej traktuje czas, skutek następuje trochę wcześniej niż przyczyna.

Skądś, na samej granicy słyszalności, zabrzmiało delikatne „dzyń, dzyń, dzyń”, jakby dźwięczały małe srebrne dzwoneczki.


Mniej więcej w tym samym czasie, gdy nadrektor tworzył nowe prawo, Susan Sto-Helit siedziała na łóżku i czytała przy świeczce.

Mróz wymalował szronem dziwne desenie na szybach.

Lubiła te wczesne wieczory. Kiedy już położyła dzieci do łóżek, miała czas tylko dla siebie. Pani Gaiter, choć przecież płaciła Susan pensję, była przerażona na samą myśl o wydawaniu jej poleceń.

Pensja zresztą nie była ważna. Liczyło się to, że Susan jest Osobą Samodzielną, wykonującą Prawdziwą Pracę. Praca guwernantki na pewno była prawdziwa. Jedyny problem to owo zakłopotanie, jakie wyniknęło, kiedy jej pracodawczyni odkryła, że Susan jest księżną. Ponieważ według książki (a w przypadku pani Gaiter była to książka raczej krótka, z kartkami pokrytymi dużym, ręcznym pismem), wyższe sfery nie powinny pracować. Powinny być próżniacze. Susan z najwyższym trudem skłoniła ją, by nie dygała, gdy się mijały.

Światło zamigotało. Płomień świecy wyciągnął się poziomo w bok, jak gdyby dmuchał huraganowy wicher.

Susan odwróciła głowę. Zasłony wzdymały się przy oknie, które…

…otworzyło się z trzaskiem.

Ale nie było wiatru.

A przynajmniej nie było w tym świecie.

Jakieś obrazy formowały się w myślach. Czerwona kula… Ostry zapach śniegu…

A potem zniknęły, w ich miejsce zaś pojawiły się…

— Zęby? — odezwała się głośno Susan. — Znowu zęby?

Mrugnęła. I kiedy otworzyła oczy, okno było — wiedziała, że tak będzie — szczelnie zamknięte. Zasłony wisiały spokojnie. Płomień świecy niewinnie sterczał pionowo. Nie, znowu się zaczyna… Choć tyle czasu minęło i wszystko tak dobrze się układało…

— Siuzian…

Obejrzała się. W uchylonych drzwiach stała mała dziewczynka — bosa i w nocnej koszuli.

Susan westchnęła.

— Tak, Twylo?

— Boję się, bo w piwnicy ceka potwól. On chce mnie pozleć.

Susan zatrzasnęła książkę i ostrzegawczo uniosła palec.

— Pamiętasz, Twylo, co powiedziałam o takim przymilnym, dziecinnym mówieniu?

— Powiedziałaś, że mam tak nie robić — odparła dziewczynka. — Powiedziałaś, że takie przesadne seplenienie jest karalne, i że robię tak tylko po to, żeby zwrócić na siebie uwagę.

— Zgadza się. Wiesz, jaki to potwór tym razem?

— Taki wielki, futsasty i…

Susan znów podniosła palec.

— No? — ostrzegła.

— Futrzasty — poprawiła się Twyla. — I ma osiem łap.

— Znowu? No dobrze…

Wstała i włożyła szlafrok. Dziecko patrzyło na nią, więc starała się zachowywać spokój. A więc to wraca, myślała. Nie, nie ten potwór w piwnicy. To zwykła codzienność. Ale najwidoczniej znowu zacznie pamiętać przyszłość.

Potrząsnęła głową. Nieważne, jak daleko by człowiek uciekł, zawsze sam siebie dogoni.

Przynajmniej potwory były łatwe. Już nauczyła się sobie z nimi radzić. Wzięła pogrzebacz sprzed kominka w dziecinnym pokoju i tylnymi schodami zeszła na dół. Twyla ruszyła za nią.

Państwo Gaiter przyjmowali gości. Zza drzwi jadalni dobiegała stłumiona rozmowa.

I właśnie kiedy Susan przekradała się obok, ktoś otworzył te drzwi. Zajaśniało żółte światło i jakiś głos zawołał:

— Na bogów, jest tu jakaś pannica w nocnej koszuli i z pogrzebaczem!

Dostrzegła sylwetki wyrysowane w żółtym świetle i rozpoznała niespokojną twarz pani Gaiter.

— Susan? Eee… Co tu robisz?

Susan spojrzała na pogrzebacz, a potem na pracodawczynię.

— Twyla mówi, że boi się potwora w piwnicy, proszę pani.

— I ty chcesz go przepędzić pogrzebaczem? — domyślił się któryś z gości.

Z jadalni dochodził wyraźny zapach brandy i cygar.

— Tak — odparła krótko Susan.

— Susan to nasza guwernantka — wyjaśniła pani Gaiter. — Opowiadałam o niej.

Nastąpiła jednoczesna zmiana wyrazu twarzy za drzwiami. Pojawił się na nich rodzaj rozbawienia i szacunku.

— Odpędza potwory pogrzebaczem? — odezwał się ktoś.

— Prawdę mówiąc, to znakomity pomysł — stwierdził ktoś inny. — Mała wbija sobie do głowy, że w piwnicy czeka potwór, więc idzie się tam, stuka głośno parę razy, gdy dziecko słucha, a potem wszystko już jest w porządku. Dobrze kombinuje ta dziewczyna. Bardzo rozsądnie. Bardzo nowocześnie.

— To właśnie chcesz zrobić? — spytała niepewnie pani Gaiter.

— Tak, proszę pani — odpowiedziała posłusznie Susan.

— Na Io, muszę to zobaczyć. Nie co dzień można spotkać takie pannice, co tłuką pogrzebaczem potwory — oświadczył jakiś mężczyzna zza pleców pani Gaiter.

Zaszeleścił jedwab i wypłynęła chmura tytoniowego dymu, gdy goście wysypali się z jadalni na korytarz.

Susan westchnęła znowu i ruszyła w dół, do piwnicy. Twyla usiadła grzecznie u szczytu schodów, obejmując rękami kolana.

Drzwi otworzyły się i zamknęły.

Nastała krótka chwila ciszy, przerwana straszliwym wrzaskiem. Któraś z kobiet zemdlała, a jakiś mężczyzna upuścił cygaro.

— Nie ma się o co martwić, wszystko będzie dobrze — uspokoiła ich Twyla. — Susan zawsze wygrywa. Wszystko będzie dobrze.

Usłyszeli stuki i brzęki, potem jakiś warkot, aż w końcu coś w rodzaju bulgotania.

Susan otworzyła drzwi. Pogrzebacz był pogięty w kilku miejscach. Zabrzmiały nerwowe oklaski.

— Dobra robota — pochwalił jeden z gości. — Bardzo sykologiczna. Sprytny pomysł z tym skrzywieniem pogrzebacza. Pewnie już się wcale nie boisz, co, dziewuszko?

— Nie.

— Bardzo sykologiczne.

— Susan mówi, żeby się nie bać, tylko złościć — wyjaśniła Twyla.

— Ehm… Dziękuję, Susan — powiedziała pani Gaiter, będąca w tej chwili rozedrganym kłębkiem nerwów. — A teraz, eee, sir Geoffreyu, pewnie zechcą państwo wrócić do salonu… to znaczy do gabinetu…

Wszyscy odeszli. Ostatnie słowa, jakie usłyszała Susan, brzmiały:

— Wściekle przekonujący ten pogięty pogrzebacz…

Odczekała jeszcze trochę.

— Poszli już sobie, Twylo?

— Tak, Susan.

— To dobrze.

Wróciła do piwnicy, a po chwili wynurzyła się, wlokąc coś wielkiego, kudłatego i z ośmioma łapami. Zdołała jakoś zawlec to coś po schodach i bocznym korytarzem do wyjścia, gdzie wykopała to na dwór. Wyparuje przed świtem.

— Tak załatwiamy sprawy z potworami — rzekła.

Twyla obserwowała ją uważnie.

— Teraz biegiem do łóżka, moja mała — powiedziała Susan, biorąc ją na ręce.

— A mogę na noc zabrać pogrzebacz do sypialni?

— Pewnie.

— On zabija tylko potwory, prawda…? — spytała sennie dziewczynka.

— Zgadza się. Wszystkie odmiany.

Ułożyła małą do łóżeczka obok brata i oparła pogrzebacz o szafkę dla lalek.

Pogrzebacz był tani, metalowy, z mosiężną gałką na końcu. Susan wiele by dała, by móc go użyć na poprzedniej guwernantce.

— Dobranoc.

— Dobranoc.

Wróciła do swojego małego pokoiku i położyła się do łóżka, podejrzliwie zerkając na zasłony.

Miło by było uwierzyć, że sobie to wyobraziła. Ale też byłoby to głupie. Lecz miała za sobą już prawie dwa lata normalności, kiedy żyła samodzielnie w realnym świecie i w ogóle przyszłości nie pamiętała.

Może to wszystko jej się śniło? Chociaż sny też mogą być realne…

Starała się nie zwracać uwagi na długi sopel wosku, sugerujący, że płomień świecy — przez kilka chwil tylko — odchylił się na wietrze.


Gdy Susan próbowała zasnąć, lord Downey w swoim gabinecie starał się nadgonić papierkową robotę.

Lord Downey był skrytobójcą. A raczej Skrytobójcą. Skrytobójcy są całkiem inni od tych opryszków, co to krążą po ulicach i mordują ludzi dla pieniędzy. Są dżentelmenami, którzy czasem — za opłatą — udzielają konsultacji innym dżentelmenom, chcącym usunąć niewygodne ostrza z cukrowej waty życia.

Członkowie Gildii Skrytobójców uważali się za ludzi kulturalnych, wielbicieli dobrej muzyki, kuchni i literatury. Znali też wartość ludzkiego życia. W wielu przypadkach co do pensa.

Gabinet lorda Downeya był wyłożony dębowymi panelami, a na podłodze leżał dywan. Meble wydawały się stare i zużyte, ale zużycie takie charakteryzowało tylko meble wysokiej klasy, używane z wielką elegancją przez wieki. To były dojrzałe meble.

W kominku płonęły grube polana. Przy ogniu spały dwa psy — w tych splątanych pozycjach, jakie zawsze i wszędzie przyjmują psy wielkie i kudłate.

Poza rozbrzmiewającym z rzadka psim chrapnięciem albo trzaskiem ognia panowała cisza, zakłócana jedynie skrzypieniem pióra lorda Downeya i tykaniem stojącego przy drzwiach zegara z wahadłem — dyskretne, domowe odgłosy, tylko podkreślające ciszę.

Przynajmniej tak się działo, dopóki ktoś nie odchrząknął.

Dźwięk ten sugerował, że celem owej czynności nie jest eliminacja obecności w gardle kłopotliwego okruchu ciasta, tylko wskazanie — w najuprzejmiejszy możliwy sposób — na obecność gardła.

Downey przestał pisać, ale nie podnosił głowy. Wreszcie — po chwili namysłu — odezwał się rzeczowym tonem:

— Drzwi są zamknięte na klucz. Okna zakratowane. Psy, jak sądzę, się nie zbudziły. Skrzypiące deski podłogi nie skrzypnęły. Inne drobne aranżacje, o jakich nie chcę tu szczegółowo wspominać, zostały najwyraźniej ominięte. Mocno ogranicza to dostępne możliwości. Szczerze wątpię, czy jesteś duchem, a bogowie na ogół nie anonsują się tak grzecznie. Mógłbyś być Śmiercią, naturalnie, ale on raczej nie przejmuje się konwenansami, a poza tym czuję się całkiem dobrze. Hm.

Coś pojawiło się w powietrzu przed jego biurkiem.

— Zęby mam w doskonałym stanie, więc nie jesteś też Wróżką Zębuszką. Zawsze uważałem, że kieliszek brandy przed snem usuwa zapotrzebowanie na usługi Piaskowego Dziadka. A że całkiem dobrze potrafię trzymać rytm, raczej nie ściągnę na siebie uwagi Starego Biedy. Hm.

Postać przedryfowała nieco bliżej.

— Przypuszczam, że gnom mógłby się przecisnąć przez mysią dziurę, ale rozstawiłem pułapki — ciągnął Downey. — Strachy potrafią przenikać ściany, lecz ujawniają się bardzo niechętnie. Doprawdy, nie potrafię odgadnąć. Hm?

Dopiero wtedy uniósł wzrok.

W powietrzu wisiała szara szata. Zdawało się, że jest kimś wypełniona, ponieważ miała kształt, chociaż jej lokator nie był widoczny.

Downey odniósł nieprzyjemne wrażenie, że ów lokator nie jest niewidzialny, ale po prostu — w sensie fizycznym — wcale go tam nie ma.

— Dobry wieczór — rzekł.

Dobry wieczór, lordzie Downey, odpowiedziała szata.

Jego mózg zarejestrował te słowa. Uszy mogłyby przysiąc, że ich nie słyszały.

Ale człowiek nie dlatego zostawał przewodniczącym Gildii Skrytobójców, że łatwo ogarniał go strach. Zresztą gość nie budził lęku. Był — zdaniem Downeya — niewiarygodnie nudny. Gdyby monotonna bezbarwność mogła przyjąć jakiś kształt, właśnie taki by wybrała.

— Wydajesz się widmem — oświadczył.

Nasza natura nie jest tematem do dyskusji, pojawiła się w jego głowie odpowiedź. Proponujemy panu zlecenie.

— Życzycie sobie kogoś inhumować?

Doprowadzić do końca.

Downey zastanowił się. Sprawa nie była aż tak niezwykła, jak mogłoby się wydawać. Każdy mógł kupić usługi Gildii Skrytobójców. W przeszłości zdarzało się, że angażowali gildię na przykład zombi, chcący wyrównać rachunki ze swymi zabójcami. W istocie gildia, jak lubił myśleć, praktykowała absolutną demokrację. By ją wynająć, zbędne były inteligencja, pozycja towarzyska, uroda czy wdzięk. Wystarczyły pieniądze, które — w przeciwieństwie do innych atrybutów — były dostępne dla każdego. Oprócz biedaków, naturalnie, ale niektórym ludziom zwyczajnie nie da się pomóc.

Doprowadzić do końca… Dziwne określenie.

— Możemy… — zaczął.

Zapłata będzie odpowiednia do trudności zadania.

— Nasz zakres cen…

Zapłata wyniesie trzy miliony dolarów.

Downey wyprostował się. To cztery razy więcej niż dowolne honorarium uzyskane przez członka gildii, a i tamto było specjalną stawką rodzinną, uwzględniającą też zostających na noc gości.

— I żadnych pytań, jak przypuszczam — rzekł, by zyskać na czasie.

Żadnych odpowiedzi.

— Proponowane wynagrodzenie sugeruje istniejące trudności. Czy klient jest dobrze strzeżony?

Wcale nie jest strzeżony. Ale niemal na pewno niemożliwy do wymazania bronią konwencjonalną.

Downey skinął głową. Nie musiało to powodować istotnych problemów. Przez lata działalności gildia zebrała spory asortyment broni niekonwencjonalnych. Wymazanie? Dziwny dobór słowa…

— Lubimy wiedzieć, dla kogo pracujemy.

Jesteśmy pewni, że lubicie.

— Chcę przez to powiedzieć, że musimy poznać pańskie nazwisko. Albo nazwiska. Oczywiście, gwarantujemy poufność tej informacji. Musimy coś wpisać w naszych aktach.

Może pan myśleć o nas jako… Audytorach.

— Doprawdy? A czego audyty przeprowadzacie?

Wszystkiego.

— Chyba musimy dowiedzieć się o was czegoś więcej.

Jesteśmy tymi, którzy mają trzy miliony dolarów.

Downey zrozumiał sugestię, choć wcale mu się nie spodobała. Trzy miliony dolarów mogą kupić wiele niezadanych pytań.

— Doprawdy? — powtórzył. — W takim razie, ponieważ jesteście nowymi klientami, chcielibyśmy otrzymać wynagrodzenie z góry.

Jak pan sobie życzy. Złoto jest w waszym skarbcu.

— Chce pan powiedzieć, że wkrótce znajdzie się w naszym skarbcu…

Nie. Zawsze było w waszym skarbcu. Wiemy, bo właśnie je tam umieściliśmy.

Przez chwilę Downey wpatrywał się w pusty kaptur. Potem, nie odwracając wzroku, sięgnął do rury komunikacyjnej.

— Pan Winvoe? — zapytał, kiedy już w nią gwizdnął. — Aha. Dobrze. Proszę mi powiedzieć, ile mamy w tej chwili w naszym skarbcu. Wystarczy w zaokrągleniu. Powiedzmy, do milionów. — Na chwilę odsunął wylot rury od ucha, po czym znów się do niej odezwał. — Niech pan będzie taki miły i jednak sprawdzi, dobrze?

Odwiesił rurę i płasko ułożył dłonie na blacie przed sobą.

— Póki czekamy, czy mogę panu zaproponować coś do picia?

Tak. Sądzimy, że tak.

Downey wstał z poczuciem ulgi i przeszedł do sporego barku. Jego dłoń zawisła nad cennymi zapasami gildii, w starych karafkach opisanych Mur, Nig, Otrop i Yksihw[3].

— A czego się pan napije? — spytał, zastanawiając się, gdzie Audytor ma usta. Jego dłoń zatrzymała się na moment nad niewielką butelką opisaną jako Anzicurt.

Nie pijemy.

— Ale właśnie pan powiedział, że mogę panu zaproponować…

Istotnie. Uważamy, że jest pan zdolny do wykonania tej czynności.

— Aha.

Downey zawahał się nad karafką whisky, ale zrezygnował. W tej właśnie chwili gwizdnęła rura komunikacyjna.

— Tak, panie Winvoe? Doprawdy? Rzeczywiście? Ja sam często znajduję jakieś drobne między poduszkami sofy; aż dziw, ile się tego może nazbie… Nie, nie, to nie była iro… Owszem, miałem pewne powody, by… Ależ skąd, o nic pana nie obwiniam… Nie, naprawdę nie widzę, jak… Tak, proszę odpocząć, to dobry pomysł. Bardzo dziękuję.

Znowu odwiesił rurę. Kaptur nie poruszył się nawet.

— Musimy zatem dowiedzieć się gdzie, kiedy… i oczywiście kogo — rzekł po chwili pierwszy skrytobójca.

Kaptur przytaknął.

Lokalizacji nie ma na żadnej mapie. Chcielibyśmy, aby zadanie zostało wykonane w ciągu tygodnia. To kluczowy warunek. A o kogo chodzi…

Na biurku Downeya pojawił się rysunek, a w głowie pojawiły się słowa: Nazwijmy go Grubasem.

— Czy to żart?

My nie żartujemy.

Nie, na pewno nie, pomyślał Downey. Zabębnił palcami o blat.

— Wielu jest takich, którzy twierdzą, że… ta osoba… nie istnieje — powiedział.

Musi istnieć. Inaczej w jaki sposób rozpoznałby go pan tak szybko? Wielu też prowadzi z nim korespondencję.

— No tak. W takim sensie rzeczywiście istnieje…

W jakimś sensie wszystko istnieje. Nas interesuje raczej zaprzestanie istnienia.

— Odszukanie go może być kłopotliwe.

Na każdej ulicy spotkacie osoby, które podadzą wam jego przybliżony adres.

— Tak, naturalnie — zgodził się Downey. Nie był pewien, dlaczego ktoś chciałby je nazywać „osobami”. Dziwny dobór słów. — Ale, jak pan wspomniał, nie wydaje mi się, by potrafiły wskazać to miejsce na mapie. A gdyby nawet, to w jaki sposób… Grubas… może być inhumowany? Szklaneczką zatrutej sherry?

Kaptur nie miał twarzy, która mogłaby się uśmiechnąć.

Nie zrozumiał pan natury zatrudnienia, zabrzmiało Downeyowi w głowie.

Zjeżył się. Skrytobójcy nie byli zatrudniani. Bywali angażowani, przyjmowani, otrzymywali zlecenia, ale nigdy zatrudniani. Zatrudnia się służących.

— A czegóż takiego nie zrozumiałem?

My płacimy. Wy znajdujecie sposoby i środki.

Kaptur zaczął się rozwiewać.

— Jak mam się z panem kontaktować? — rzucił jeszcze Downey.

My skontaktujemy się z panem. Wiemy, gdzie pan mieszka. Wiemy, gdzie mieszka każdy.

Postać zniknęła. W tej samej chwili drzwi otworzyły się gwałtownie i w progu stanął bardzo zdenerwowany pan Winvoe, skarbnik gildii.

— Przepraszam, lordzie, ale naprawdę musiałem przyjść! — Rzucił na biurko kilka niedużych dysków. — Proszę je obejrzeć.

Downey ostrożnie podniósł jeden mały krążek. Wyglądał jak nieduża moneta, ale…

— Nie ma wybitej wartości! — stwierdził Winvoe. — Ani awersu, ani rewersu, ani radełkowania! Gładkie dyski! To tylko gładkie dyski!

Downey otworzył usta, by spytać: „Bezwartościowe?”. Uświadomił sobie nagłe, że skrycie na to właśnie liczy. Jeśli oni — kimkolwiek byli — zapłacili bezwartościowym metalem, to nie ma nawet cienia zawartego kontraktu. Widział jednak, że nic z tego — skrytobójcy już na wczesnych etapach kariery uczyli się rozpoznawać pieniądze.

— Gładkie dyski — powiedział — z czystego złota.

Winvoe przytaknął.

— To całkiem wystarczy.

— Na pewno są magiczne! — zawołał skarbnik. — A nigdy nie przyjmujemy magicznych pieniędzy!

Downey rzucił monetę na blat; odbiła się kilka razy z satysfakcjonującym, bogatym brzękiem. Nie, nie była magiczna. Magiczne pieniądze wyglądałyby jak prawdziwe, ponieważ ich głównym zadaniem było oszukanie odbiorcy. Ale te nie musiały naśladować niczego tak ludzkiego, tak łatwo podrabianego jak waluta. To złoto! — krzyczały do jego palców. Bierz je albo zrezygnuj.

Siedział i myślał, gdy Winvoe stał i się martwił.

— Weźmiemy je — postanowił.

— Ale…

— Dziękuję, panie Winvoe. Podjąłem decyzję. — Downey spojrzał w sufit, a po chwili się uśmiechnął. — Czy pan Herbatka jest jeszcze w budynku?

Winvoe cofnął się.

— Myślałem, że rada zgodziła się, by go usunąć — przypomniał oschle. — Po tej sprawie z…

— Pan Herbatka widzi rzeczy inaczej niż inni ludzie — odparł Downey. Podniósł z biurka obrazek i przyjrzał mu się z uwagą.

— Faktycznie. Sądzę, że to z całą pewnością prawda — zgodził się Winvoe.

— Proszę go tu przysłać.

Gildia przyciągała różne osoby, myślał Downey. Odkrył, że zastanawia się, w jaki sposób przyciągnęła takiego na przykład Winvoe’a. Trudno sobie wyobrazić, żeby wbił komuś nóż w serce, bo przecież krew mogłaby poplamić portfel ofiary. Za to pan Herbatka…

Kłopot polegał na tym, że Gildia Skrytobójców przyjmowała młodych chłopców i zapewniała im doskonałe wykształcenie, a przy okazji uczyła zabijać w sposób czysty i obojętny, dla pieniędzy albo dla dobra społeczeństwa, a w każdym razie dla dobra tej części społeczeństwa, która miała pieniądze; a jaka inna część społeczeństwa się liczy?

Jednak, choć bardzo rzadko, okazywało się, że przyjęto kogoś w rodzaju pana Herbatki, dla którego pieniądze stanowiły jedynie czynnik zakłócający. Pan Herbatka posiadał rzeczywiście błyskotliwy umysł, lecz błyskotliwy niczym rozbite lustro — cudownie lśniące odłamki i tęcze, ale przecież coś, co jednak jest pęknięte.

Pan Herbatka zbyt dobrze się bawił. Innymi ludźmi także.

Downey prywatnie zdecydował, że jakoś tak niedługo pana Herbatkę spotka wypadek. Jak wielu ludzi pozbawionych moralności, lord Downey przestrzegał pewnych norm, a Herbatka budził w nim odrazę. Skrytobójstwo to ostrożna gra, prowadzona zwykle przeciwko ludziom, którzy sami znają reguły, a przynajmniej mogą sobie pozwolić na usługi tych, którzy znają. Czysta inhumacja była źródłem uzasadnionej satysfakcji. Nie powinna budzić przyjemności inhumacja niechlujna. To prowokuje plotki.

Z drugiej strony, skręcony umysł Herbatki jest właściwym narzędziem, by rozwiązać właśnie taką sprawę. A jeśli mu się nie uda… Cóż, to przecież nie będzie winą Downeya, prawda?

Wrócił do dokumentów. Zadziwiające, ile się ich zbierało. Ale trzeba tego pilnować, w końcu nie są przecież mordercami…

Ktoś zastukał do drzwi. Downey odsunął papiery i oparł się wygodnie.

— Proszę wejść, panie Herbatka — powiedział.

Nigdy nie zaszkodzi wzbudzenie odrobiny respektu u innych członków gildii.

W drzwiach stanął jednak któryś ze służących. Trzymał tacę z herbatą.

— O, Carter… — Lord Downey znakomicie nad sobą panował. — Postaw to na tamtym stoliku, dobrze?

— Tak, proszę pana. — Carter odwrócił się i skinął głową. — Przepraszam, sir. Zaraz pójdę po drugą filiżankę.

— Co?

— Dla pańskiego gościa, proszę pana.

— Gościa? Ach, znaczy, kiedy zjawi się pan Herba…

Urwał. Obejrzał się.

Młody człowiek siedział przed kominkiem i bawił się z psami.

— Panie Herbatka!

— To się wymawia Herr-bat-ká, z akcentem na „a”, sir — rzekł Herbatka tylko z cieniem wyrzutu. — Wszyscy się mylą.

— Jak pan to zrobił?

— Całkiem prosto. Chociaż na ostatnim odcinku nieco mnie przypiekło.

Na dywanie leżało kilka płatków sadzy. Downey uświadomił sobie, że słyszał, jak spadają, ale nie było w tym nic szczególnie niezwykłego. Nikt przecież nie mógł zejść kominem. Przy końcu przewodu wmurowano ciężką kratę.

— Jest także zablokowany kominek za dawną biblioteką — odparł Herbatka, wyraźnie czytając mu w myślach. — Przewody łączą się poniżej kraty. To zwykły spacer, sir.

— Doprawdy…

— Na pewno, sir.

Downey skinął głową. Stare budynki zwykle były podziurawione całymi labiryntami zablokowanych przewodów kominowych — ten fakt należało sobie przyswoić już na wczesnym etapie kariery. A potem, myślał, jakoś się o tym zapomina. Zawsze opłaca się wzbudzić i u tego drugiego respekt dla siebie. Tego też uczą — i też się zapomina.

— Psy chyba pana lubią — zauważył.

— Dobrze się dogaduję ze zwierzętami.

Twarz Herbatki była młoda, otwarta i przyjazna. A przynajmniej przez cały czas uśmiechnięta. Dla większości rozmówców efekt tego uśmiechu psuł fakt, że jego właściciel miał tylko jedno oko. Jakiś niewyjaśniony przypadek doprowadził do utraty drugiego, zastąpionego teraz szklaną kulką. Rezultat okazał się niepokojący. Jednak lorda Downeya bardziej niepokoiło to drugie oko — to, które można by w zasadzie nazwać normalnym. Nigdy jeszcze nie widział tak małej źrenicy. Herbatka spoglądał na świat przez otworek po szpilce.

Downey zauważył, że wycofał się za biurko. Herbatka miał w sobie coś takiego, że człowiek czuł się pewniej, jeśli mógł się czymś od niego odgrodzić.

— Lubi pan zwierzęta, tak? — zapytał. — Mam tu raport stwierdzający, że psa sir George’a przybił pan do sufitu.

— Mógłby zacząć szczekać, kiedy pracowałem, sir.

— Niektórzy podaliby mu jakiś środek nasenny.

— Och… — Herbatka przez moment wydawał się przygnębiony, ale zaraz odzyskał humor. — Jednak stanowczo wypełniłem kontrakt, sir. Nie może być wątpliwości. Sprawdziłem oddech sir George’a lusterkiem, zgodnie z instrukcją. Napisałem o tym w raporcie.

— Istotnie.

Najwyraźniej głowa sir George’a znajdowała się w owej chwili o kilka stóp od ciała. Przerażająca była myśl, że Herbatka może nie dostrzegać w tym nic absurdalnego.

— I jeszcze… służba — powiedział.

— Nie mogłem pozwolić, żeby nagle weszli, sir.

Downey przytaknął, na wpół zahipnotyzowany szklistym spojrzeniem i okiem z dziurką po szpilce. Nie, nie mógł pozwolić, żeby nagle weszli. Skrytobójca może się czasem spotkać z oporem, może nawet stawianym przez ludzi edukowanych u tych samych nauczycieli. Ale staruszek i pokojówka, którzy mieli nieszczęście znaleźć się w tym czasie w domu…

Nie istniała żadna formalna reguła — Downey musiał to przyznać. Tyle że przez długie lata gildia wypracowała pewien etos i jej członkowie byli zwykle bardzo schludni w swej pracy. Zamykali nawet za sobą drzwi i ogólnie sprzątali przed wyjściem. Krzywdzenie niewinnych było czymś gorszym niż naruszeniem moralnej osnowy społeczeństwa. Było naruszeniem dobrych manier. A nawet jeszcze gorszym: przejawem złego smaku. Ale formalnej reguły nie było…

— To było właściwe, sir, prawda? — upewnił się niespokojnie Herbatka.

— Hm… Zabrakło pewnej elegancji.

— Rozumiem. Dziękuję panu. Zawsze chętnie przyjmuję krytyczne uwagi. Następnym razem będę o tym pamiętał.

Downey nabrał tchu.

— O tym właśnie chciałem porozmawiać — wyjaśnił. Podniósł obrazek tego… jak ta istota go nazwała? Grubasa? — Tak z czystej ciekawości — rzekł. — Jak zabrałby się pan do inhumacji tego… dżentelmena?

Każdy inny, Downey był pewien, wybuchnąłby śmiechem. Powiedziałby coś w rodzaju: „Czy to żart, sir?”. Herbatka pochylił się tylko w wyrazem zaciekawienia i skupienia na twarzy.

— To trudne, sir.

— Z pewnością — zgodził się Downey.

— Potrzebowałbym czasu, żeby obmyślić jakiś plan.

— Naturalnie. I…

Ktoś zapukał i wszedł Carter z filiżanką i spodkiem. Ukłonił się Downeyowi z szacunkiem, po czym wyszedł.

— Już, sir — powiedział Herbatka.

— Przepraszam? — Downey nie zrozumiał.

— Wymyśliłem już plan, sir.

— Tak?

— Tak, sir.

— Tak szybko?

— Tak, sir.

— Na bogów!

— Wie pan zapewne, że zachęca się nas do rozważania problemów filozoficznych?

— O tak. To bardzo cenne ćwiczenie… — Downey urwał nagle ze zdumioną miną. — Chce pan powiedzieć, że naprawdę poświęcił pan czas na rozważania, jak inhumować Wiedźmikołaja? Naprawdę usiadł pan i zastanowił się, jak tego dokonać? Wykorzystywał pan swój czas wolny, żeby rozwiązać ten problem?

— Tak, sir. I Duchociastną Kaczkę. I Piaskowego Dziadka. I Śmierć.

Downey zamrugał niepewnie.

— To znaczy, że usiadł pan i rozważał, w jaki sposób…

— Tak, sir. Zebrałem sporo interesujących danych. W czasie wolnym od zajęć, naturalnie.

— Chcę być pewien, że dobrze zrozumiałem, panie Herbatka. Poświęcił… się… pan… badaniu sposobów zabicia Śmierci?

— Tylko jako hobby, sir, ale w samej rzeczy.

— No tak, znaczy hobby, owszem… Sam kolekcjonowałem motyle… — Downey wrócił wspomnieniem do pierwszych chwil rozkoszy przy użyciu trucizny i szpilki. — Ale…

— Prawdę mówiąc, sir, zasadnicza metodologia jest taka sama, jak w przypadku istot ludzkich. Okazja, lokalizacja, technika… Trzeba tylko wziąć pod uwagę znane fakty dotyczące rozpatrywanego osobnika. Oczywiście, na temat tego akurat wiemy bardzo dużo.

— I opracował pan to wszystko, tak? — upewnił się Downey, niemal zafascynowany.

— Och, już dawno temu, sir.

— A kiedy, jeśli wolno spytać?

— To było chyba wtedy, gdy w pewną Noc Strzeżenia Wiedźm leżałem w łóżku, sir.

Bogowie! — westchnął w duchu Downey. I pomyśleć, że ja wtedy nasłuchiwałem dzwonków sań.

— Coś takiego — powiedział.

— Może będę musiał sprawdzić pewne szczegóły. Byłbym wdzięczny za umożliwienie mi dostępu do książek w Czarnej Bibliotece. Ale istotnie, widzę już chyba podstawowe zarysy.

— Jednakże… ta osoba… niektórzy uważają, że technicznie rzecz biorąc, jest nieśmiertelna.

— Każdy ma jakieś słabe punkty, sir.

— Nawet Śmierć?

— O tak. Absolutnie. Bardzo wiele.

— Naprawdę?

Downey znów zabębnił palcami o blat. Chłopak nie może przecież mieć prawdziwego planu, przekonywał sam siebie. Rzeczywiście, jego umysł jest nieco skrzywiony… Skrzywiony? Toż to prawdziwa spirala! Ale Grubas nie jest przecież kolejnym celem w jakiejś cichej rezydencji. Można chyba z dużym prawdopodobieństwem zakładać, że już wcześniej ludzie zastawiali na niego pułapki.

Właściwie to był nawet zadowolony. Herbatka poniesie klęskę, możliwe, że wręcz śmiertelną klęskę, jeśli jego plan okaże się dostatecznie głupi. A gildia, być może, straci wtedy złoto — a może nie.

— Doskonale — rzekł. — Nie muszę wiedzieć, jaki jest pański plan.

— To się dobrze składa, sir.

— Co pan ma na myśli?

— Ponieważ nie zamierzałem go panu zdradzać. Byłby pan zmuszony do wyrażenia dezaprobaty, sir.

— Zdumiewa mnie pańskie przekonanie, że plan będzie skuteczny…

— Ja tylko logicznie rozważam problem, sir — odparł chłopak z lekkim wyrzutem.

— Logicznie?

— Przypuszczam, że widzę rzeczy inaczej niż inni ludzie.


Dla Susan był to spokojny dzień, chociaż w drodze do parku Gawain nastąpił na pęknięcie w chodniku. Umyślnie.

Jednym z wielu strachów, przywołanych radośnie bezmyślnym postępowaniem poprzedniej guwernantki, były niedźwiedzie, które czekały na ulicach, by pożreć dzieci następujące na pęknięcia w bruku.

Susan zaczęła pod swym praktycznym płaszczem guwernantki nosić pogrzebacz. Jedno solidne uderzenie zwykle załatwiało sprawę. Były zdumione, że ktoś jeszcze je widzi.

— Gawain! — rzuciła, zerkając na nerwowego niedźwiedzia, który nagle ją zauważył i teraz usiłował wycofać się nonszalancko.

— Tak?

— Chciałeś nastąpić na to pęknięcie, żebym musiała zbić jakieś nieszczęsne stworzenie, którego jedyną winą jest to, że chce cię rozerwać na strzępy.

— Ja tylko podskakiwałem…

— Akurat. Normalne dzieci nie podskakują w taki sposób, chyba że biorą środki odurzające.

Uśmiechnął się do niej.

— Jeśli jeszcze raz cię przyłapię na takich słodkich minkach, zawiążę ci ręce na supeł za głową.

Kiwnął głową i poszedł spychać Twylę z huśtawki.

Susan uspokoiła się. To było jej prywatnie odkrycie — dzieci nie przejmowały się bezsensownymi groźbami, ale były posłuszne. Zwłaszcza w przypadku gróźb dostatecznie obrazowych.

Poprzednia guwernantka używała jako formy dyscypliny rozmaitych strachów i potworów. Zawsze coś się czaiło, by pożreć albo porwać niegrzecznych chłopców i dziewczynki za takie zbrodnie, jak jąkanie się albo zuchwały i denerwujący upór, by pisać lewą ręką. Nożycoręki czekał zawsze na dziewczynkę, która ssie kciuk, a w piwnicy zawsze ukrywał się strach. Z takich cegieł wznosi się konstrukcję dziecięcej niewinności.

Próby Susan, by skłonić dzieci do niewiary w takie stwory, tylko pogorszyły sytuację.

Twyla zaczęła moczyć się nocą. Mogła to być prymitywna forma obrony przed straszliwą, uzbrojoną w pazury kreaturą, co do której była pewna, że mieszka pod łóżkiem.

Susan odkryła to już pierwszej nocy, kiedy dziecko zbudziło się z płaczem z powodu stracha w szafie.

Westchnęła wtedy i poszła sprawdzić. I tak bardzo się rozzłościła, że wyciągnęła go, walnęła pogrzebaczem po głowie, wywichnęła mu bark dla zaakcentowania przesłania, a potem wykopała przez kuchenne drzwi.

Dzieci nie chciały przestać wierzyć w potwory, bo doskonale wiedziały, że potwory naprawdę tam są. Przekonała się jednak, że potrafią również bardzo mocno uwierzyć w pogrzebacz.

Teraz siedziała na ławce i czytała książkę. Starała się każdego dnia zabierać dzieci gdzieś, gdzie mogą spotkać inne dzieci w tym samym wieku. Jeśli nauczą się zachowania na placu zabaw, myślała, to w dorosłym życiu niestraszne im będą żadne lęki. Poza tym przyjemnie było słuchać głosików bawiących się dzieci, pod warunkiem że człowiek siadał dostatecznie daleko i nie słyszał, co naprawdę mówią.

Po powrocie prowadziła z nimi lekcje. Szły o wiele lepiej, odkąd zrezygnowała z czytania książeczek o kolorowych piłkach i psie imieniem As. Gawaina namówiła na kampanie militarne generała Tacticusa — odpowiednio krwawe, ale też, co ważniejsze, uznawane za zbyt trudne dla dzieci. W rezultacie zakres jego słownictwa podwajał się co tydzień i chłopiec potrafił już wtrącać w codziennych rozmowach takie określenia jak „zdekapitowany”. W końcu czy jest sens uczyć dzieci, jak być dziećmi? Z tym radzą sobie całkiem naturalnie.

Ona za to — ku swemu lekkiemu przerażeniu — naturalnie radziła sobie z nimi. Zastanawiała się nawet, czy to nie cecha rodzinna. A jeśli — sądząc po tym, jak chętnie jej włosy zwijały się w ciasny kok — takie zajęcia były Susan przeznaczone na resztę życia?

To wszystko wina rodziców. Nie chcieli, żeby tak się jej ułożyło. A przynajmniej wielkodusznie miała nadzieję, że nie chcieli.

Chcieli ją tylko ochronić, trzymać z dala od wszelkich światów poza tym jednym, od tego, co ludzie uważają za okultystyczne, od… No, od jej dziadka, brutalnie mówiąc. Wszystko to, miała wrażenie, odrobinę ją zwichrowało.

Oczywiście, trzeba być sprawiedliwym — to przecież rola rodziców. Świat jest tak pełen ostrych zakrętów, że gdyby nie skrzywili jej nieco, nie miałaby żadnej szansy, by się dopasować. W dodatku byli sumienni, łagodni, zapewnili jej szczęśliwy dom, a nawet wykształcenie.

I to dobre wykształcenie. Dopiero potem zorientowała się, że było to wykształcenie w dziedzinie, no… wykształcenia. To znaczy, że gdyby ktoś potrzebował nagle policzyć objętość stożka, mógł spokojnie zwrócić się do Susan Sto-Helit. Ktoś, kto nie potrafiłby przypomnieć sobie kampanii generała Tacticusa albo pierwiastka kwadratowego z 27,4, łatwo uzyskałby jej pomoc. Jeśli potrzebny był ktoś, kto umie w pięciu językach rozmawiać o elementach gospodarstwa domowego oraz rzeczach, które można kupić w sklepach, Susan była pierwsza w kolejce. Wykształcenie to prosta sprawa.

Nauczenie się czegoś okazało się trudniejsze.

Uzyskanie wykształcenia przypominało trochę chorobę przenoszoną drogą płciową. Człowiek przestawał się nadawać do sporej liczby zajęć, a potem nachodziła go chęć, by przekazać ją dalej.

Susan została guwernantką. Była to jedna z nielicznych funkcji, jakie mogła pełnić dobrze urodzona dama. I całkiem dobrze sobie przy tym radziła. Przyrzekła sobie, że jeśli kiedykolwiek zacznie tańczyć po dachach z kominiarzami, zatłucze się na śmierć własną parasolką.

Po herbatce przeczytała im bajkę. Lubili bajki. Ta w książce była okropna, ale w wersji Susan została dobrze przyjęta. Tłumaczyła, czytając.

— …a potem Jack ściął łodygę fasoli, dodając morderstwo i ekologiczny wandalizm do wspomnianych wcześniej przestępstw kradzieży, oszustwa i wtargnięcia na cudzy teren. Uszło mu to jednak na sucho; żył długo i szczęśliwie, bez śladu wyrzutów sumienia z powodu tego, co uczynił. Co dowodzi, że jeśli człowiek jest bohaterem, to właściwie wszystko zostanie mu wybaczone, bo nikt mu wtedy nie zadaje niewygodnych pytań. A teraz… — Z trzaskiem zamknęła książkę. — Pora do łóżek.

Poprzednia guwernantka nauczyła ich modlitwy wyrażającej nadzieję, że jeśli umrą we śnie, ten czy inny bóg zabierze ich dusze. Jeśli Susan mogła to osądzić, zawierała też sugestię, że to coś dobrego.

Pewnego dnia, postanowiła Susan, wytropię tę kobietę.

— Susan — odezwała się nagle Twyla spod kołdry.

— Tak?

— Wiesz, że w zeszłym tygodniu pisaliśmy listy do Wiedźmikołaja?

— Tak?

— Tylko że… Rachel w parku mówiła, że on wcale nie istnieje, i to tak naprawdę jest ojciec. A wszyscy inni powiedzieli, że ma rację.

Z drugiego łóżeczka rozległ się szelest. Brat Twyli odwrócił się i nasłuchiwał dyskretnie.

Ojej, pomyślała Susan. Miała nadzieję, że jakoś tego uniknie. Znowu będzie jak z tą Duchociastną Kaczką.

— Czy to ważne, jeśli i tak dostajecie prezenty? — spytała, apelując bezpośrednio do chciwości.

— …ym…

No tak… Susan usiadła na łóżku, zastanawiając się, jak, u licha, załatwić tę sprawę. Pogładziła jedną widoczną dłoń.

— Popatrz na to w taki sposób — powiedziała i bezgłośnie nabrała tchu. — Gdzie tylko ludzie są tępi i niemądrzy… Gdzie mają, nawet według najłagodniejszych norm, okres koncentracji uwagi kurczaka podczas huraganu i zdolności badawcze jednonogiego karalucha… I gdzie tylko są bezmyślnie łatwowierni, żałośnie przywiązani do wiedzy wyniesionej z pokoju dziecinnego, i ogólnie takie mają pojęcie o rzeczywistym, fizycznym wszechświecie co ostryga o wspinaczkach górskich… Tak, Twylo. Tam Wiedźmikołaj istnieje.

Pod kołdrą panowało milczenie, ale wyczuwała, że ton jej głosu spełnił swe zadanie. Słowa nie miały znaczenia. I to właśnie — jak mógłby powiedzieć jej dziadek — jest ludzkość w całej okazałości.

— …anoc.

— Dobranoc — powiedziała Susan.


To nawet nie był bar. To było zwykłe pomieszczenie, gdzie ludzie pili, czekając na innych ludzi, z którymi załatwiali interesy. Interesy dotyczyły zwykle przeniesienia własności czegoś z jednej osoby na inną, ale przecież interesy zawsze są takie.

Pięciu biznesmenów usiadło wokół stołu, oświetlonego świeczką na spodeczku. Między nimi stała otwarta butelka. Starali się trzymać ją z dala od płomienia.

— Już po szóstej — oznajmił jeden z nich, potężny mężczyzna z dredami i brodą, w której można by hodować kozy. — Zegary biły już wieki temu. Nie przyjdzie. Chodźmy.

— Siadaj, co? Skrytobójcy zawsze się spóźniają, bo to taki styl. Jasne?

— Ale ten jest psychiczny.

— Ekscentryczny.

— A jaka to różnica?

— Worek szmalu.

Trójka, która dotąd się nie odzywała, spojrzała po sobie niespokojnie.

— Co jest? Nie mówiłeś, że to skrytobójca — zaprotestował Siata. — Nie mówił, że gościu jest skrytobójcą, nie? Mówił, Banjo?

Zabrzmiał odgłos dalekiego gromu — to odchrząknął Banjo Lilywhite.

— Zgadza się, no — odezwał się głos z górnych zboczy. — Żeś nie mówił.

Pozostali odczekali, aż ucichnie łoskot. Nawet głos Banja był kolosalny.

— On jest… — Pierwszy z rozmówców zamachał rękami, by przekazać swoją opinię, że ktoś jest o kosz jedzenia, parę składanych krzesełek, obrus, zestaw turystycznych sprzętów kuchennych i całą kolonię mrówek oddalony od pikniku. — On jest psychiczny. I ma dziwne oko.

— Jest szklane, jasne? — rzekł ten, którego nazywano Kocie Oko. Skinął na kelnera, by podał cztery piwa i szklankę mleka. — I płaci dziesięć tysięcy dolarów na każdego. Więc nie obchodzi mnie, jakie ma oko.

— Słyszałem, że ono jest z tego samego, z czego robią te kryształy do przepowiadania przyszłości. I nie powiesz mi, że to w porządku. Bo on patrzy na ciebie przez to oko — dokończył pierwszy z rozmówców. Znany był jako Brzoskwinia, choć nikt jeszcze nie odkrył dlaczego[4].

Kocie Oko westchnął. Rzeczywiście, było w panu Herbatce coś dziwnego, trudno zaprzeczyć. Ale wszyscy skrytobójcy mieli w sobie coś dziwnego. A ten dobrze płacił. Wielu skrytobójców korzystało z usług informatorów i ślusarzy. Formalnie było to wbrew regułom, lecz zawodowe standardy obniżały się w każdym fachu, nie? Ale zwykle płacili późno i niechętnie, jakby robili człowiekowi łaskę. Herbatce trudno by coś zarzucić pod tym względem. Fakt, po paru minutach rozmowy z nim oczy zaczynały łzawić i człowiek miał ochotę wyszorować całą skórę, nawet od wewnątrz, ale przecież nikt nie jest doskonały, nie?

Brzoskwinia pochylił się nad stołem.

— Wiecie co? — szepnął. — Tak myślę, że on może już tu być. W przebraniu! I śmieje się z nas wszystkich! No, jeżeli się śmieje…

Zacisnął palce, aż strzeliły kostki.

Średni Dave[5] Lilywhite, ostatni z piątki, rozejrzał się czujnie. Rzeczywiście, w niskim, mrocznym pomieszczeniu zauważył kilku samotnych klientów. Większość miała na sobie płaszcze i obszerne kaptury. Siedzieli w kątach, kryjąc twarze. Żaden nie wyglądał przyjaźnie.

— Nie wygłupiaj się, Brzoskwinia — mruknął Kocie Oko.

— Kiedy oni właśnie takie rzeczy robią. To mistrzowie w przebieraniu.

— Z tym jego okiem?

— Ten gość przy kominku ma opaskę na oku — zauważył Średni Dave. Rzadko się odzywał. Ale zawsze obserwował.

Pozostali obejrzeli się.

— Zaczeka, aż przestaniemy się pilnować, a wtedy zrobi ahahaha! — stwierdził Brzoskwinia.

— Im nie wolno zabijać, chyba że dla pieniędzy — uspokoił go Kocie Oko, ale w jego głosie pojawiła się szczypta niepewności.

Przyglądali się człowiekowi w kapturze. A on im się przyglądał.

Zapytani, co robią, by zarobić na życie, mężczyźni przy stole odpowiedzieliby coś w rodzaju: „To czy tamto”, albo i „Radzę sobie, jak mogę”, chociaż w przypadku Banjo odpowiedź brzmiałaby pewnie: „Hę?”. Według norm nieopiekuńczego społeczeństwa, byli kryminalistami, choć sami tak o sobie nie myśleli i nawet nie potrafiliby napisać takiego słowa jak „przestępczość”. Zwykle zajmowali się przemieszczaniem pewnych rzeczy. Czasami te rzeczy znajdowały się po niewłaściwej stronie stalowych drzwi albo w niewłaściwym domu. Czasami tymi rzeczami byli ludzie — o wiele za mało ważni, by zajmować czas Gildii Skrytobójców — którzy znaleźli się na bardzo niedogodnej pozycji i można było znaleźć dla nich lokalizację o wiele lepszą, na przykład gdzieś na dnie morza[6]. Żaden z tej piątki nie należał do żadnej gildii. Zwykle znajdowali klientów wśród ludzi, którzy z sobie znanych mrocznych powodów nie chcieli gildiom sprawiać kłopotu, często dlatego, że sami do nich należeli. Dzięki temu cała piątka miała dość zajęć. Zawsze znalazło się coś, co trzeba było przetransportować z punktu A do punktu B albo na dno C.

— Lada chwila — oświadczył Brzoskwinia, gdy kelner przyniósł piwo.

Banjo odkaszlnął. Był to znak, że zjawiła się kolejna myśl.

— Czegoś nie rozumim — powiedział.

— Tak? — spytał jego brat.

— Nie rozumim, od kiedy mają tu kelnerów.

— Dobry wieczór — powiedział Herbatka, stawiając tacę na stole.

Przyglądali mu się w milczeniu.

Uśmiechnął się przyjaźnie.

Wielka pięść Brzoskwini walnęła o stół.

— Szpiegowałeś nas, ty mały…

Ludzie w tym fachu rozwijają w sobie pewną zdolność przewidywania. Średni Dave i Kocie Oko, siedzący po obu stronach Brzoskwini, odsunęli się z pozorną nonszalancją.

— Witam! — rzucił Herbatka. Coś mignęło i zawibrował nóż, wbity w stół pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym Brzoskwini. — Nazywam się Herbatka — oznajmił Herbatka. — A ty jesteś kto?

— Brzoskwinia — wymamrotał Brzoskwinia, nadal wpatrzony w nóż.

— Interesujące imię. A dlaczego nazywają cię Brzoskwinią, Brzoskwinio?

Średni Dave zakaszlał.

Brzoskwinia uniósł głowę i spojrzał w twarz Herbatki. Szklane oko było tylko kulą lekko lśniącej szarości. To drugie wyglądało jak czarny punkcik na morzu bieli. Jak dotąd jedyne kontakty Brzoskwini z inteligencją polegały na tym, by pobić ją i okraść, gdy tylko trafi się okazja. Teraz jednak posłuchał instynktu samozachowawczego i siedział jak przyklejony do stołka.

— Bo się nie golę — wyjaśnił.

— Brzoskwinia nie lubi ostrzy, wie pan… — dodał Kocie Oko.

— A ilu masz przyjaciół, Brzoskwinio?

— No, paru mam…

Błyskawicznym ruchem — tak szybkim, że wszyscy przy stole aż podskoczyli — Herbatka odwrócił się, chwycił krzesło, przysunął je i usiadł. Trzech z nich oparło dłonie na rękojeściach mieczy.

— A ja nie mam zbyt wielu — wyznał przepraszającym tonem. — Chyba brak mi talentów towarzyskich. Z drugiej strony wszakże… zdaje się, że wcale nie mam nieprzyjaciół. Ani jednego. To miło, prawda?


Herbatka myślał — myśli krążyły w tym brzęczącym, hałaśliwym pokazie fajerwerków, jaki się odbywał w jego głowie. Myślał o nieśmiertelności.

Był może całkiem, ale to całkiem szalony, ale nie był głupcem. W Gildii Skrytobójców wisiały liczne portrety i stały popiersia sławnych członków, którzy… Nie, oczywiście to nie tak. Portrety i popiersia przedstawiały sławnych klientów członków gildii, a skromne mosiężne tabliczki, przykręcone obok, zawierały dyskretne komentarze w stylu „Opuścił ten padół łez 3 grune’a roku Skośnej Pijawki, z pomocą szan. K.W. Dobsona (Dom Żmii)”. Wiele instytucji edukacyjnych stawia gdzieś w holu obelisk z listą Dziadków, którzy złożyli swe życie dla monarchy i ojczyzny. Gildia postępowała podobnie, z wyjątkiem kwestii, czyje życie zostało złożone.

Każdy skrytobójca chciał się tam znaleźć — ponieważ to właśnie dawało nieśmiertelność. A im ważniejszy klient, tym skromniejsza i bardziej powściągliwa była ta mosiężna tabliczka, tak by absolutnie każdy musiał zauważyć wyryte na niej nazwisko.

Właściwie gdyby skrytobójca był bardzo, ale to bardzo znany, nie musieliby w ogóle wpisywać nazwiska…

Mężczyźni przy stole obserwowali go. Dość trudno było stwierdzić, co myśli Banjo, czy w ogóle myśli, ale pozostała czwórka myślała mniej więcej: zarozumiały pętak, jak wszyscy skrytobójcy. Wydaje mu się, że wszystko wie. Mógłbym go załatwić jedną ręką, żaden problem. Ale… różnie ludzie mówią. Ciarki przechodzą od tych jego oczu…

— Więc co to za robota? — zapytał Siata.

— Nie wykonujemy robót — poprawił go Herbatka. — Świadczymy usługi. A ta usługa da każdemu z was dziesięć tysięcy dolarów.

— To o wiele więcej niż stawki Gildii Złodziei — zauważył Średni Dave.

— Nigdy nie lubiłem Gildii Złodziei — oświadczył Herbatka, nie odwracając głowy.

— Dlaczego nie?

— Zadają zbyt wiele pytań.

— My nie zadajemy pytań — zapewnił pospiesznie Siata.

— Doskonale więc do siebie pasujemy. Proszę, napijcie się jeszcze czegoś. Musimy zaczekać na innych członków naszej małej trupy.

Siata zobaczył, że wargi Średniego Dave’a zaczynają formować pierwsze litery słowa „Kto…”. Litery te uznał w tej chwili za nierozsądne. Pod stołem kopnął Średniego Dave’a w kostkę.

Drzwi uchyliły się i wszedł jakiś człowiek — a właściwie wsunął się przez szczelinę i szedł przygarbiony pod ścianą, w sposób obliczony na to, by nie zwracać na siebie uwagi. Obliczony jednak przez kogoś, kto z takimi obliczeniami sobie nie radził.

Przybysz spojrzał na nich znad postawionego kołnierza.

— To mag! — zdziwił się Brzoskwinia.

Przybysz podszedł szybko i przysunął sobie krzesło.

— Nie, wcale nie — syknął. — Jestem incognito.

— Jasne, panie Gnito — zgodził się Średni Dave. — Jesteś pan po prostu kimś w spiczastym kapeluszu. To jest mój brat Banjo, to Brzoskwinia, to Kocie…

Mag spojrzał z rozpaczą na Herbatkę.

— Nie chciałem tu przychodzić!

— Pan Sideney istotnie jest magiem — potwierdził Herbatka. — W każdym razie studentem. Niestety, chwilowo szczęście się od niego odwróciło. Stąd jego chęć, by przyłączyć się do naszego przedsięwzięcia.

— A dokładnie, jak bardzo się od niego odwróciło? — zainteresował się Średni Dave.

Mag starał się unikać ich wzroku.

— Popełniłem błąd przy zakładzie — wyjaśnił.

— Postawiłeś i przegrałeś, znaczy? — domyślił się Siata.

— Spłaciłem wszystko na czas.

— Owszem, ale troll Chryzopraz odczuwa dziwną niechęć do pieniędzy, które następnego dnia zmieniają się w ołów — wtrącił uprzejmie Herbatka. — Dlatego nasz przyjaciel musi zarobić trochę pieniędzy, szybko i w klimacie, w którym ręce i nogi pozostają na swoich miejscach.

— Nikt nie uprzedzał, że w tym chodzi o jakąś magię — zaprotestował Brzoskwinia.

— Naszym celem jest… Powinniście chyba myśleć o tym, panowie, jak o czymś w rodzaju wieży maga.

— Ale to nie jest prawdziwa wieża maga? — upewnił się Średni Dave. — Oni mają dość dziwaczne poczucie humoru, kiedy chodzi o pułapki.

— Nie.

— Straże?

— Tak sądzę. Według legendy. Ale nic wielkiego.

Średni Dave zmrużył oczy.

— I w tej… wieży… jest cenny towar?

— O tak.

— To czemu nie ma strażników?

— Ta… osoba, która jest właścicielem, nie zdaje sobie sprawy z wartości tych… tego, co posiada.

— Zamki?

— Po drodze zabierzemy ślusarza.

— Kogo?

— Pana Browna.

Pokiwali głowami. Każdy, a przynajmniej każdy w „tym biznesie” — a każdy w „tym biznesie” wiedział, co to za biznes, a jeśli nie wiedział, to nie był biznesmenem — znał pana Browna. Jego obecność przydawała pracy pewnej szacowności. Był eleganckim starszym panem, który osobiście skonstruował większość narzędzi, jakie nosił w skórzanej walizeczce. Nieważne, jak chytrych sposobów człowiek użył, by dotrzeć do odpowiedniego miejsca, pokonać niewielką armię i odnaleźć ukryty skarbiec — wcześniej czy później posyłał po pana Browna. A on zjawiał się ze swoją skórzaną walizeczką, swoimi metalowymi cackami, swoimi małymi fiolkami dziwnej alchemii, w swoich małych lśniących bucikach. Przez dziesięć minut stał tylko i przyglądał się zamkowi, potem wybierał kawałek zgiętego metalu z kółka, na którym wisiało kilkaset niemal identycznych kawałków, i niecałą godzinę później odchodził, zabierając solidne dziesięć procent zysku. Oczywiście, nie było obowiązku korzystania z usług pana Browna. Można przecież spędzić resztę życia, wpatrując się w zamknięte drzwi.

— No dobra — rzekł Brzoskwinia. — Co to za miejsce?

Herbatka uśmiechnął się do niego.

— To ja wam płacę. Dlaczego to nie ja zadaję pytania?

Tym razem Brzoskwinia nie próbował nawet patrzeć w szklane oko.

— Chcę tylko być przygotowany, i tyle… — mruknął.

— Dobre rozpoznanie to nieodzowny element udanej operacji — stwierdził Herbatka. Odwrócił wzrok ku cielsku, które było Banjem. — Co to jest? — zapytał.

— To Banjo — odparł Średni Dave, skręcając sobie papierosa.

— Umie robić sztuczki?

Na moment czas się zatrzymał. Trzej mężczyźni spojrzeli na Średniego Dave’a. W ankhmorporskiej warstwie profesjonalistów uchodził za człowieka cierpliwego i rozważnego. Uważano go za pewnego rodzaju intelektualistę, ponieważ niektóre z jego tatuaży nie zawierały błędów ortograficznych. Można było na niego liczyć w trudnych sytuacjach, a przede wszystkim był uczciwy, ponieważ dobrzy przestępcy muszą być uczciwi. Jeśli miał jakąś wadę, to skłonność do wymierzania surowej i ostatecznej kary każdemu, kto źle się wyraził o jego bracie.

Jeśli natomiast miał zaletę, to skłonność do wybierania odpowiedniej chwili. Wcisnął tytoń w bibułkę i uniósł papierosa do ust.

— Nie — powiedział.

Siata spróbował roztopić lody.

— Nie jest może kimś błyskotliwym, ale zawsze się przydaje. Potrafi podnieść dwóch ludzi w każdej ręce. Za karki.

— No — powiedział Banjo.

— Wygląda jak wulkan — stwierdził Herbatka.

— Doprawdy? — rzucił Średni Dave Lilywhite.

Siata szybko wyciągnął rękę i pchnął go z powrotem na krzesło.

Herbatka uśmiechnął się.

— Mam wielką nadzieję, że zostaniemy przyjaciółmi, panie Średni Dave. Naprawdę zraniłaby mnie myśl, że nie jestem wśród przyjaciół. — Uśmiechnął się znowu i zwrócił do pozostałych. — Zatem jesteśmy umówieni, panowie?

Pokiwali głowami. Dało się zauważyć pewne wahanie, ponieważ w ich zgodnej opinii Herbatka powinien się znaleźć w pokoju o ścianach wyłożonych materacami, ale dziesięć tysięcy dolarów to jednak dziesięć tysięcy dolarów, a może nawet więcej.

— To dobrze — ucieszył się Herbatka. Potem zmierzył Banja wzrokiem. — W takim razie możemy zacząć od razu.

I bardzo mocno uderzył go w usta.


Śmierć nie pojawia się osobiście przy zakończeniu każdego żywota. Nie jest to niezbędne. Rządy rządzą, ale premierzy i prezydenci nie odwiedzają osobiście ludzi w ich domach i nie mówią, jak mają układać sobie życie — głównie z powodu śmiertelnego niebezpieczeństwa, z jakim by się to wiązało. Zamiast tego istnieje prawo.

Od czasu do czasu jednak Śmierć sprawdzał, czy rzeczy funkcjonują jak należy — a raczej, by wyrazić się bardziej precyzyjnie, czy przestają funkcjonować — w mniej istotnych obszarach jego jurysdykcji.

Teraz szedł przez ciemne morze.

Obłoki mułu unosiły się wokół jego stóp, gdy maszerował po dnie rowu. Szata falowała wokół.

Panowała cisza, duże ciśnienie i absolutna ciemność. Ale nawet tu, głęboko pod falami, istniało życie. Żyły tu wielkie mątwy i homary z zębami na powiekach. Żyły pająkowate stwory z żołądkami w stopach i ryby, które świeciły własnym światłem. Był to cichy, czarny świat z koszmaru, ale życie rozwija się wszędzie, gdzie może. Tam, gdzie nie może, trwa to trochę dłużej.

Celem Śmierci było niewielkie wzniesienie na dnie rowu. Już teraz woda wokół niego stawała się cieplejsza i wypełniała się istotami, które wyglądały, jakby poskładano je z kawałków pozostałych po czymś innym.

Ze szczeliny unosiła się niewidoczna, ale wyczuwalna kolumna wrzącej wody. Gdzieś w dole były skały rozgrzane do białości przez magiczne pole Dysku.

Wokół szczeliny osadzały się płytki minerałów. I w tej maleńkiej oazie rozwinął się rodzaj życia. Nie potrzebowało powietrza ani światła. Nie potrzebowało nawet pożywienia w takim sensie, w jakim rozumiałaby ten termin większość gatunków.

Rosło po prostu na granicy strumienia wody, podobne do krzyżówki dżdżownicy i kwiatu.

Istota była tak mała, że Śmierć musiał przyklęknąć, by się jej przyjrzeć. Ale z jakiegoś powodu w tym świecie bez oczu ani światła była też jaskrawoczerwona. Rozrzutność życia w takich kwestiach nigdy nie przestawała go zaskakiwać.

Sięgnął pod szatę i wyjął nieduże zawiniątko z czarnego materiału — jakby zestaw narzędzi jubilerskich. Z wielką starannością wyjął z jednej z kieszonek kosę długości cala, chwycił ją w dwa palce.

Gdzieś wyżej ponad dnem zbłąkany prąd strącił odłamek skały, który spadł, odbijając się od dnia i unosząc obłoczki mułu. Zatrzymał się tuż obok żywego kwiatu, a potem się przetoczył, odrywając go od skały.

Śmierć machnął małą kosą, gdy kwiat zaczął przygasać.

Często wspomina się o wyjątkowo bystrym wzroku rozmaitych istot nadprzyrodzonych. Podobno widzą upadek każdego wróbla.

Może to i prawda. Jednak tylko jedna zawsze jest na miejscu, kiedy wróbel uderza o ziemię.

Dusza rurkowatej istoty była bardzo mała i nieskomplikowana. Nie przejmowała się grzechem. Nigdy nie pożądała polipów bliźniego swego. Nigdy nie uprawiała hazardu ani nie piła alkoholu. Nie dręczyły jej pytania: „Dlaczego jestem tutaj?”, ponieważ nie miała żadnego pojęcia o „tutaj” — ani też, skoro już o tym mowa, o „jestem”.

Mimo to coś zostało odcięte chirurgicznym ostrzem kosy i zniknęło w falujących wodach.

Śmierć starannie schował narzędzie i wyprostował się. Wszystko w porządku, sprawy toczą się jak należy i…

Ale się nie toczyły.

Jak najlepsi mechanicy potrafią usłyszeć delikatną zmianę tonu sygnalizującą złą pracę łożyska, zanim nawet najczulsze instrumenty wykryją jakikolwiek błąd, tak i Śmierć wychwycił fałszywy akord w symfonii świata. To tylko jedna nuta wśród miliardów, ale tym bardziej zauważalna — niczym maleńki kamyk w bardzo dużym bucie.

Skinął palcem w wodzie. Na chwilę pojawił się błękitny kontur drzwi. Śmierć przeszedł przez nie i zniknął.

Rurkowate istoty nie zauważyły jego odejścia. Nie zauważyły jego przybycia. Nigdy, ale to nigdy niczego nie zauważały.


Wóz toczył się przez zimne, mgliste ulice. Woźnica kulił się na koźle. Widać było tylko gruby brązowy kożuch.

Spośród kłębów mgły wyskoczyła nagle jakaś postać i znalazła się obok niego.

— Hej — powiedziała. — Nazywam się Herbatka. A ty?

— Nie, wysiadaj, nie wolno mi brać…

Woźnica urwał. Zadziwiające, jak Herbatka potrafił wbić nóż w cztery warstwy grubej odzieży i zatrzymać go tak, by ledwie nakłuwał skórę.

— Słucham? — zapytał z uśmiechem.

— Eee… Nie ma tu nic cennego, wiesz pan, tylko parę worków…

— Och, jej! — Na twarzy Herbatki pojawił się wyraz szczerej troski. — No, będziemy musieli zobaczyć sami, prawda? Jak ci na imię, dobry człowieku?

— Ernie. Tego… Ernie — odparł Ernie. — Tak, Ernie. Eee…

Herbatka odwrócił głowę.

— Wskakujcie, panowie. To mój przyjaciel Ernie. Dziś wieczorem będzie naszym woźnicą.

Ernie zobaczył, że z mgły wynurza się sześciu ludzi, którzy wdrapują się na wóz. Nie obejrzał się. Kłucie w okolicach nerek podpowiadało mu, że taki ruch nie sprzyjałby dalszemu rozwojowi jego kariery. Miał jednak wrażenie, że jeden z ludzi niesie na ramieniu długi pakunek. Pakunek poruszał się i wydawał zduszone odgłosy.

— Przestań się tak trząść, Ernie — powiedział Herbatka, kiedy wóz zakołysał się na nierównym bruku. — Chcemy tylko, żebyś nas podwiózł.

— Ale dokąd, proszę pana?

— Och, to nie takie ważne. Ale najpierw chciałbym, żebyś się zatrzymał na placu Sator, obok drugiej fontanny.

Ostrze się cofnęło i Ernie zaprzestał prób oddychania uszami.

— Eee…

— O co chodzi? Wydajesz się spięty, Ernie. Przekonałem się, że pomaga na to masaż karku.

— Bo widzi pan, mnie tam nie wolno brać pasażerów. Charlie zeklnie mnie jak nic…

— O to się nie martw. — Herbatka klepnął go po ramieniu. — Wszyscy tu jesteśmy przyjaciółmi…

— Ale po co zabraliśmy dziewczynę? — odezwał się głos z tyłu.

— Nie można tak bić dziewcząt — oświadczył drugi, grubszy. — Nasza mama mówiła: żadnego bicia dziewcząt. Tylko niegrzeczni chłopcy tak robią…

— Cicho bądź, Banjo.

— Nasza mama mówiła…

— Ciszej! Ernie nie chce słuchać o naszych kłopotach — rzucił Herbatka, cały czas obserwując woźnicę.

— Ja? Głuchy jestem jak pień — zapewnił Ernie, który w pewnych sytuacjach uczył się bardzo szybko. — I już na parę stóp ledwie co widzę. Zresztą w ogóle nie pamiętam twarzy, nawet jeśli jakieś zobaczę. Słaba pamięć? Nie mnie mówić o słabej pamięci. Czasem to jadę sobie wozem, z ludźmi gadam, tak jak z wami teraz gadam, a kiedy wysiądą, to choćbym nie wiem jak się starał, nie mogę sobie nic przypomnieć, ani ilu ich było, ani co mieli ze sobą, nic o żadnych dziewczynach i w ogóle. — Jego głos zmienił się z piskliwy jęk. — Ha! Czasem to zapominam nawet, jak mi na imię!

— Ernie, prawda? — Herbatka uśmiechnął się do niego radośnie. — No, jesteśmy na miejscu. Och jej… Zdaje się, że panuje tu spore zamieszanie.

Z przodu toczyła się jakaś bójka, a po chwili obok przebiegły dwa zamaskowane trolle ścigane przez trzech strażników. Nie zwrócili uwagi na wóz.

— Słyszałem, że gang d’Olomita próbował oczyścić skarbiec Packleya — oznajmił głos za Erniem.

— Wygląda na to, że pan Brown jednak się do nas nie przyłączy — stwierdził inny głos i prychnął wzgardliwie.

— Nic o tym nie wiem, panie Lilywhite. Nic zupełnie. — Ten głos dobiegł od strony fontanny. — Mógłby pan wziąć moją torbę, to wskoczę? Proszę uważać, jest ciężka.

Był to spokojny cichy głos. Właściciel takiego głosu z pewnością trzyma pieniądze w portmonetce w kształcie podkówki i zawsze starannie przelicza resztę. Ernie pomyślał to wszystko, a potem bardzo się starał o tym zapomnieć.

— Jedziemy dalej, Ernie — polecił Herbatka. — Myślę, że skręcimy za uniwersytetem.

Wóz potoczył się naprzód, a spokojny głos powiedział:

— Zawsze trzeba łapać pieniądze, a potem sprytnie się wynosić. Mam rację?

Wszyscy z tyłu zamruczeli z aprobatą.

— Tego się nauczyłem jeszcze u matki na kolanach, ot co.

— Wiele się pan nauczył na kolanach swojej matki, panie Lilywhite.

— Nic nie gadaj o naszej mamie! — Ten głos przypominał trzęsienie ziemi.

— To przecież pan Brown, Banjo! Nie poznałeś?

— Ale nie powinien tak gadać o naszej mamie!

— Dobrze już, dobrze! Witaj, Banjo! Chyba miałem tu gdzieś cukierka… O, jest. Tak, wasza mama wiedziała, jak się zachować, nie ma co. Wchodzicie bez pośpiechu, bierzecie, po co przyszliście, i oddalacie się spokojnie i zgodnie z planem. A nie sterczycie na miejscu, żeby przeliczyć zdobycz i opowiadać sobie, jakie z was dzielne chłopaki. Mam rację?

— Ale panu się chyba powiodło, panie Brown?

Wóz jechał wolno na drugi koniec placu.

— To tylko drobnostka na pokrycie kosztów, panie Kocie Oko. Skromny strzeżeniowiedźmowy prezent, można powiedzieć. Nie należy łapać wszystkiego i uciekać. Trzeba wziąć trochę i odejść powoli. Nie biegiem. Nigdy biegiem. Straż zawsze goni biegnącego człowieka. Są jak teriery, uwielbiają pościg. Nie… Wychodzisz powoli, skręcasz za róg, czekasz, aż zacznie się zamieszanie, a potem zawracasz i spacerkiem idziesz z powrotem. Z tym sobie nie mogą poradzić. A oni nawet się odsuwają, kiedy przechodzisz. „Dobry wieczór panom oficerom”, mówisz i jesteś w domu na herbatę.

— Łorany! Można się tak wykaraskać z kłopotów, to jasne. Jak ktoś ma nerwy…

— Och nie, panie Brzoskwinia. Nie wydostać się. To pozwala nie wpaść w kłopoty.

Rozmowa przypominała lekcję, pomyślał Ernie (i natychmiast spróbował zapomnieć). Albo siłownię gdzieś na tyłach, kiedy wchodzi mistrz walk.

— Jakoś dziwnie wyglądasz, Banjo.

— Stracił zęba, panie Brown — odpowiedział inny głos i parsknął.

— Stracił żem ząb, panie Brown — zahuczał grom, czyli Banjo.

— Patrz na drogę, Ernie — odezwał się siedzący obok Herbatka. — Przecież nie chcielibyśmy, żeby zdarzył się nam jakiś wypadek, prawda?

Droga tu była całkiem pusta, mimo że w mieście za nimi panował gwar i krzątanina. Obok wyrastała bryła Niewidocznego Uniwersytetu. Na kilku sąsiednich ulicach stały opuszczone budynki. W dodatku coś dziwnego działo się z dźwiękiem; zdawało się, że Ankh-Morpork pozostało bardzo daleko, odgłosy miasta dochodziły jakby przez gruby mur. Dotarli do unikanego przez większość zakątka, który od dawna stanowił lokalizację uniwersyteckich wysypisk śmieci i określany był jako Nierealne Nieruchomości.

— Przeklęci magowie — burknął odruchowo Ernie.

— Słucham? — nie zrozumiał Herbatka.

— Mój pradziadek mówił, że kiedyś mieliśmy tu dom. Niski poziom magii, niech mnie licho… Pewno, tym magom to nie przeszkadza, mają zaklęcia do ochrony. Trochę magii tu, trochę tam… To chyba logiczne, że gdzieś musi się to zbierać, nie?

— Kiedyś stały tu znaki ostrzegawcze — odezwał się spokojny głos za plecami.

— Pewno. Znaki ostrzegawcze w Ankh-Morpork mogłyby mieć napisane: „Drewno na opał” — zauważył ktoś inny.

— Znaczy, to przecież jasne. Tu rzucą zaklęcie wybuchające coś tam, gdzie indziej takie, co ma pokręcić coś innego, a jeszcze gdzieś takie, od którego rosną marchewki, a te zaklęcia mieszają się ze sobą i kto wie, co w końcu zaczną robić? — mówił Ernie. — Pradziadek opowiadał, że czasem budzili się rano, a piwnica była wyżej od strychu. Ale to i tak jeszcze nie najgorsze — dodał ponuro.

— No. Czasem było już tak źle, słyszałem, że człowiek mógł sobie spacerować ulicą i spotkać samego siebie idącego z przeciwka — podsunął ktoś. — Albo już nie wiedział, czy pora na spanie, czy na śniadanie. Tak słyszałem.

— Pies znosił do domu różne rzeczy — opowiadał Ernie. — Pradziadek mówił, że wskakiwali za sofę, jak wchodził do domu i niósł coś w pysku. Przerdzewiałe zaklęcia ogniowe, które zaczynały syczeć, połamane laski, co dymiły na zielono, i sam nie wiem co jeszcze. A jak człowiek zobaczył, że kot się czymś bawi, to lepiej było nie sprawdzać, co to takiego. Mówię wam…

Potrząsnął lejcami. W przypływie dziedzicznej urazy niemal zapomniał o swym obecnym położeniu.

— Bo wiecie, mówią, że wszystkie stare księgi czarów i wszystkie odpadki zakopują bardzo głęboko, a ostatnio to nawet wtórnie wykorzystują zużyte zaklęcia, ale to marne pocieszenie, kiedy ziemniaki na grządce zaczynają spacerować — narzekał. — Pradziadek poszedł raz do głównego maga, a tamten powiada… — Zaczął mówić zduszonym, nosowym głosem, bo jego zdaniem tak wyraża się człowiek, kiedy ma wykształcenie: — „Och, mogą występować jakieś chwilowe niedogodności, ale niech pan przyjdzie za pięćdziesiąt tysięcy lat”. Przeklęci magowie…

Koń skręcił za róg. Znaleźli się w ślepym zaułku. Po obu stronach opierały się o siebie na wpół zburzone domy z wybitymi oknami i wykradzionymi drzwiami.

— Słyszałem, że mają tu podobno wszystko oczyścić… — odezwał się ktoś.

— Akurat — mruknął Ernie i splunął. Kiedy ślina spadła na ziemię, uciekła. — I wiecie co? Cały czas ostatnio przyłażą tu różni wariaci, grzebią wszędzie, wyciągają różne rzeczy…

— Przy tym murze przed nami — rzekł swobodnym tonem Herbatka. — Wydaje mi się, że na ogół przejeżdżasz koło tej kupy śmieci pod uschniętym drzewem, chociaż trudno je zauważyć, jeśli człowiek się dobrze nie przyjrzy. Ale nigdy nie widziałem, jak właściwie to robisz…

— Zaraz… Nie mogę was tam zabrać. Podrzucić gdzieś to jedna sprawa, ale przewozić ludzi…

Herbatka westchnął.

— A tak dobrze się nam układało… Posłuchaj mnie, Ernie. Albo nas przewieziesz, albo… a mówię to z prawdziwym żalem… będę musiał cię zabić. Wydajesz się bardzo sympatycznym człowiekiem. I rozsądnym. Bardzo poważny kożuch i porządne buty.

— Ale jeśli was zabiorę…

— Co może cię spotkać najgorszego? Stracisz pracę. A jeśli odmówisz, zginiesz. Więc kiedy spojrzysz na to w taki sposób, dojdziesz do wniosku, że tak naprawdę wyświadczamy ci przysługę. Proszę cię, powiedz „tak”.

— Eee…

Ernie miał uczucie, że mózg mu się skręca. Młodziak wyraźnie był tym, kogo Ernie uważał za wyższe sfery. Wydawał się uprzejmy i przyjazny, ale coś w nim było nie tak. Ton głosu i treść nie pasowały do siebie.

— Poza tym — ciągnął Herbatka — jeśli zostałeś zmuszony, to przecież nie twoja wina, prawda? Nikt nie może mieć do ciebie pretensji. Jak można mieć pretensję do kogoś, kto ustąpił pod groźbą noża?

— No niby tak, jak już jest przymus… — mruknął Ernie.

Musiał się zgodzić — to było chyba jedyne wyjście.

Koń zatrzymał się i czekał, z tym cierpliwym spojrzeniem zwierzęcia, które prawdopodobnie zna drogę lepiej od woźnicy.

Ernie pogrzebał w kieszeni kożucha i wyjął małe blaszane pudełko podobne do tabakiery. Otworzył je. Wewnątrz był lśniący proszek.

— I co z tym robisz? — spytał Herbatka z wyraźnym zaciekawieniem.

— No, biorę szczyptę i rzucam w powietrze, a ono robi „brzdęk!” i otwiera w cienkim miejscu…

— Czyli nie trzeba żadnego szkolenia ani nic?

— No… rzuca się na ten mur i potem jest „brzdęk!” — odparł Ernie.

— Naprawdę? Mogę spróbować?

Herbatka wyjął pudełeczko z niestawiającej oporu dłoni i rzucił w powietrze przed konia szczyptę proszku. Proszek unosił się przez chwilę, po czym uformował wąski, migotliwy łuk. Roziskrzył się i zrobił…

…brzdęk!

— Łoj — odezwał się potężny głos. — To ładne, Dave, nie?

— Tak.

— Takie iskierki…

— A potem jedziesz naprzód? — upewnił się Herbatka.

— Zgadza się — potwierdził Ernie. — Ale szybko, bo droga jest otwarta tylko chwilę.

Herbatka schował pudełeczko do kieszeni.

— Bardzo ci dziękuję, Ernie. Naprawdę bardzo.

Jego druga ręka wysunęła się nagle. Błysnął metal. Woźnica mrugnął i runął z kozła na ziemię.

Z tyłu zapadła cisza z odcieniem grozy i może odrobiną przerażonego podziwu.

— Nudny był, prawda? — rzucił Herbatka, chwytając za lejce.


Zaczął padać śnieg. Powoli zasypywał nieruchome ciało Erniego. Płatki przelatywały przez kilka zawieszonych w powietrzu szarych płaszczy.

Zdawało się, że w ich wnętrzu nie ma niczego. Można by nawet uwierzyć, że istnieją tylko po to, by zaznaczyć pewien punkt w przestrzeni.

Cóż, powiedział jeden, jesteśmy pod wrażeniem.

Istotnie, zgodził się inny. Nigdy byśmy nie pomyśleli, żeby zrobić to w taki sposób.

To z pewnością bardzo pomysłowa istota, rzekł trzeci.

A całe piękno polega na tym, dodał pierwszy — a być może drugi, ponieważ absolutnie nic nie odróżniało od siebie tych szat — że nadal tak wiele pozostanie pod naszą kontrolą.

Owszem, zgodził się następny. To naprawdę zadziwiające, w jaki sposób myśleli. Jak gdyby… z nielogiczną logiką…

Dzieci, rzekł inny. Kto by pomyślał? Ale dzisiaj dzieci, jutro cały świat.

Dajcie mi dziecko poniżej siedmiu lat, a będzie moje na całe życie, stwierdził inny.

Zapadło przerażające milczenie.

Te jednomyślne istoty, nazywające siebie Audytorami, nie wierzyły w nic — być może z wyjątkiem nieśmiertelności. A sposobem na nieśmiertelność, jak wiedziały, jest unikanie życia. Jednak najbardziej ze wszystkiego nie wierzyły w osobowość. Posiadać osobowość oznaczało być stworzeniem mającym swój początek i koniec. A ponieważ, zgodnie z ich rozumowaniem, wobec nieskończonego wszechświata każde życie jest niewyobrażalnie krótkie, umierały natychmiast. Była pewna skaza w tej logice, zanim jednak ją odkrywały, było już zwykle za późno. Tymczasem starannie unikały wszelkich wypowiedzi, działań i doświadczeń, które mogłyby je wyróżniać…

Powiedziałeś „mi”, zauważył jeden.

A tak. Ale widzicie, cytowaliśmy, wyjaśnił pospiesznie inny. To mówiła jakaś religijna osoba. O kształceniu dzieci. I dlatego całkiem logicznie powiedziała „mi”. Ale ja sam nie użyłbym tego terminu, oczywi… A niech to!

Szata zniknęła w niedużym kłębie dymu.

Niech to będzie lekcją dla nas wszystkich, rzekł jeden z ocalałych, kiedy kolejna nieodróżnialna od innych szata wskoczyła w istnienie tam, gdzie przed chwilą był ich kolega.

Tak, zgodził się nowo przybyły. Z pewnością wydaje się…

Urwał. Czarna sylwetka szła ku nim po śniegu.

To on, oznajmił.

Rozwiali się pospiesznie. Nie po prostu zniknęli, ale rozmywali się i rozrzedzali, aż całkiem wtopili się w tło.


Czarna sylwetka schyliła się nad martwym woźnicą.

MOŻE POMÓC?

Ernie spojrzał na nią z wdzięcznością.

— Aha. — Wstał, chwiejąc się trochę. — Ale masz pan zimne palce!

PRZEPRASZAM.

— Dlaczego on wziął i tak mnie załatwił? Przecież robiłem, co mi kazał. Mógł mnie zabić!

Spod kożucha wyjął niedużą i w tej chwili dziwnie przejrzystą srebrną flaszkę.

— Zawsze ją biorę na te mroźne noce — wyjaśnił. — Dla podtrzymania ducha.

ISTOTNIE. Śmierć rozejrzał się szybko i powąchał powietrze.

— I jak ja się z tego wytłumaczę, co? — Ernie pociągnął solidny łyk.

SŁUCHAM? PRZEPRASZAM, TO BYŁO NIEGRZECZNE Z MOJEJ STRONY. NIE UWAŻAŁEM.

— Pytałem, co mam ludziom powiedzieć? Pozwoliłem jakimś typom odjechać moim wozem. Zrobili mnie na czysto. Jak nic wylecę z pracy. Nie ma co, wpakowałem się w kłopoty…

ACH. NO TAK. TU PRZYNAJMNIEJ MAM DLA CIEBIE DOBRĄ WIADOMOŚĆ, ERNEŚCIE. ALE MAM TEŻ ZŁĄ WIADOMOŚĆ.

Ernie słuchał uważnie. Raz czy dwa zerknął na zwłoki pod nogami. Z zewnątrz ciało wydawało się mniejsze. Był dostatecznie inteligentny, by się nie kłócić. Niektóre sprawy wydają się całkiem oczywiste, kiedy mówi wysoki na siedem stóp szkielet z kosą.

— Czyli jestem trupem — podsumował.

ZGADZA SIĘ.

— No… Taki kapłan mówił… No wiesz… Kiedy już człowiek umiera, to jakby przechodził przez drzwi, a po drugiej stronie jest… On… No, straszne miejsce.

Śmierć przyjrzał się jego zmartwionej, coraz bardziej przezroczystej twarzy.

PRZEZ DRZWI…

— Tak mówił…

MYŚLĘ, ŻE TO ZALEŻY OD TEGO, W KTÓRĄ STRONĘ PRZECHODZISZ.

Kiedy ulica znów była pusta, jeśli nie liczyć cielesnej powłoki zmarłego Erniego, szare kształty na powrót stały się widoczne.

Szczerze mówiąc, robi się coraz gorszy, stwierdził jeden.

Szukał nas, dodał inny. Zauważyliście? Coś podejrzewa. Robi się taki… zatroskany.

Tak… Ale piękno naszego planu, rzekł trzeci, polega na tym, że nie może się wtrącać.

Może dotrzeć wszędzie, przypomniał jeden.

Nie, zaprotestował inny. Nie całkiem wszędzie.

I z niewypowiedzianą satysfakcją wtopiły się w tło.

Śnieg padał coraz gęściej.


Była noc przed Strzeżeniem Wiedźm. A w całym domu…poruszyła się tylko jedna istota. To była mysz.

Ktoś uznał, że stosowne będzie zastawienie pułapki. Ponieważ jednak zbliżał się czas świąt, użył skórki z pieczeni. Jej zapach przez cały dzień doprowadzał mysz do szału. Teraz, kiedy nikogo wokół nie było, postanowiła zaryzykować.

Mysz nie wiedziała, że to pułapka. Myszy nie radzą sobie najlepiej z przekazywaniem informacji. Nie prowadzą młodych myszek na wycieczki do miejsc słynnych pułapek i nie mówią: „A tutaj odszedł od nas wuj Artur”. Ta mysz wiedziała tylko, że nie warto się przejmować, to przecież coś do jedzenia. Na drewnianej deseczce, owinięte jakimiś drucikami.

Krótką szamotaninę później jej zęby zamknęły się na skórce. A raczej przeniknęły przez nią.

Mysz spojrzała na to, co leżało teraz pod wielką sprężyną.

Ups!… — pomyślała.

A potem zauważyła czarną figurkę, która pojawiła się nagle pod ścianą.

— Piip? — zapytała.

PIP, odparł Śmierć Szczurów.

I to było właściwie wszystko.

Śmierć Szczurów rozejrzał się z zaciekawieniem. Z samej natury rzeczy, jego bardzo ważna praca zwykle prowadziła go na śmietniki, do ciemnych piwnic, we wnętrza kotów i we wszystkie te wilgotne dziury, gdzie myszy i szczury dowiadywały się wreszcie, czy istnieje Ser Obiecany. Ale to miejsce było całkiem inne.

Przede wszystkim było kolorowo przystrojone. Pęki bluszczu i jemioły zwisały z półek, a jaskrawe serpentyny zdobiły ściany — co rzadko się zdarza w większości dziur albo nawet w cywilizowanych kotach.

Śmierć Szczurów wskoczył na krzesło, z niego na stół, a dokładniej wprost do kieliszka bursztynowego płynu. Kieliszek przewrócił się i roztrzaskał. Kałuża zalała cztery rzepy i zaczęła wsiąkać w list, napisany dość niewprawną ręką na różowym papierze.


Kochany Wiedźmikołaju!

Na Szczerzenie Wiedźm bym chciała bębenek i lalkę i misia i Strasznom Izbę Tortur Omniańskiej Eksizycji z nakręcanym kołem i prawie prawdziwą krwią, kturej można użyć znowu, możesz jom znaleść w sklepie zabawkowym pszy Krutkiej, a kosztuje 5 dolarów i 99 pensów. Byłam grzeczna i zostawiam kieliszek szery i pasztecik dla ciebie i cztery rzepy dla Dłubacza i Kła i Grzebacza i Ryja. Myślę, że Komin jest duży ale muj pszyjaciel William muwi, że naprawdę jesteś tatusiem.

Pozdrawiam Wirginia Prod


Śmierć Szczurów nadgryzł pasztecik, bo kiedy jest się personifikacją śmierci małych gryzoni, należy się zachowywać w określony sposób. Z tego samego powodu naznaczył też moczem jedną z rzep, choć tylko metaforycznie, bo kiedy jest się małym szkieletem w czarnej szacie, to pewnych rzeczy technicznie nie da się zrobić.

Zeskoczył ze stołu i pozostawił pachnące sherry odciski łapek na całej trasie do stojącego w donicy w kącie drzewka. Właściwie był to zaledwie nagi konar dębu, ale przywiązano do niego tyle lśniącego ostrokrzewu i jemioły, że aż błyszczał w świetle świec.

Wisiała na nim lameta, migotliwe ozdoby i małe sakiewki czekoladowych pieniędzy.

Śmierć Szczurów obejrzał w szklanej bańce swe zniekształcone odbicie, po czym zerknął na półkę nad kominkiem.

Dotarł tam jednym skokiem i ruszył powoli, z ciekawością oglądając ustawione rzędem karty. Szare wąsiki drgały przy życzeniach „Wszelkiey radości i szczęścia moc na Strzeżenie Wiedźm i Cały Rok”. Na kilku znalazł obrazki potężnego, grubego i wesołego mężczyzny z workiem. Na jednej ten sam mężczyzna jechał saniami zaprzężonymi w cztery wielkie świnie.

Obwąchał parę długich skarpet zawieszonych nad kominkiem, w którym zresztą wygasł ogień i pozostały tylko smętne popioły.

Nagle wyczuł subtelne napięcie… Zdał sobie sprawę, że pokój jest sceną, jest otworem czekającym na drewniany kołek…

Coś zaskrobało. Kilka grudek sadzy spadło na popiół.

Mroczny Piskacz kiwnął łebkiem.

Skrobanie stało się głośniejsze, potem na chwilę zapadła cisza, a wreszcie zabrzmiało głuche uderzenie i brzęk, kiedy coś wylądowało w popiele i przewróciło zestaw ozdobnych narzędzi kominkowych.

Szczur obserwował czujnie, jak przybysz w czerwonym płaszczu podnosi się i przechodzi po dywaniku, rozcierając łydkę w miejscu, gdzie trafił ją długi widelec do przypiekania grzanek.

Dotarł do stołu i przeczytał list. Śmierć Szczurów miał wrażenie, że słyszy jęk.

Rzepy zniknęły w kieszeni, a po nich — ku jego irytacji — także pasztecik. Był całkiem pewien, że przeznaczone były do zjedzenia na miejscu, nie na wynos.

Postać w czerwieni jeszcze chwilę czytała mokry list, potem odwróciła się i podeszła do kominka. Śmierć Szczurów cofnął się za „Świąteczne życzenia!”.

Dłoń w czerwonej rękawicy zdjęła skarpetę, coś zatrzeszczało i zaszeleściło, po czym skarpeta wróciła na miejsce — o wiele bardziej wypchana. Z wierzchu wystawało duże pudełko i widoczny był napis „Figury ofiar nie dołączone. Wiek 3-10 lat”.

Śmierć Szczurów nie bardzo widział dostawcę tych dobrodziejstw. Wielki czerwony kaptur skrywał całą twarz z wyjątkiem długiej siwej brody.

Wreszcie przybysz skończył, wyprostował się i wyjął z kieszeni listę. Uniósł ją do kaptura i chyba coś sprawdzał; palcem wskazywał kolejno kominek, czarne od sadzy ślady butów, pusty kieliszek sherry i skarpety. Potem schylił głowę, jakby czytał coś drobnym drukiem.

A TAK, powiedział. EHM… HO. HO. HO.

Po czym zanurkował do kominka. Zgrzytał butami o ściany, nim wreszcie podeszwy trafiły na punkt zaczepienia, po czym zniknął.

Śmierć Szczurów zauważył, że ze zdumienia zaczął gryźć uchwyt swej małej kosy.

PIIP?

Zeskoczył do paleniska i pognał między czarnymi od sadzy ścianami komina. Wynurzył się tak szybko, że jeszcze w powietrzu przebierał łapkami. Wylądował w śniegu na dachu.

W powietrzu obok rynny unosiły się sanie.

Postać w czerwonym kapturze właśnie do nich wsiadła i rozmawiała chyba z kimś niewidocznym zza stosu worków.

TU MASZ NASTĘPNEGO PASZTECIKA.

— Jest musztarda? — zapytały worki. — Świetne są z musztardą.

NIESTETY, CHYBA NIE MA.

— Trudno. Niech pan poda i tak.

BARDZO ŹLE TO WYGLĄDA.

— Nie, ktoś go tylko nadgryzł…

MÓWIĘ O SYTUACJI. WIĘKSZOŚĆ TYCH LISTÓW… ONE TAK NAPRAWDĘ NIE WIERZĄ. UDAJĄ, ŻE WIERZĄ. NA WSZELKI WYPADEK[7]. OBAWIAM SIĘ, ŻE MOŻE JUŻ BYĆ ZA PÓŹNO. TO SIĘ SZYBKO ROZPRZESTRZENIA, W DODATKU TAKŻE WSTECZ W CZASIE.

— Nigdy nie mów koniec, panie. To przecież nasze motto, prawda?

NIE MOGĘ UZNAĆ, BY KIEDYKOLWIEK NAPRAWDĘ BYŁO MOJE.

— Chciałem przez to powiedzieć, panie, że przecież nie wystraszy nas pewna perspektywa całkowitej i absolutnej klęski.

NIE PRZESTRASZY? TO ŚWIETNIE. NO TO PORA RUSZAĆ. Postać chwyciła lejce. DALEJ, DŁUBACZ! JAZDA, GRZEBACZ! W GÓRĘ, KIEŁ! BIEGIEM, RYJ! JEDZIEMY!

Zaprzężone do sań cztery wielkie dzikie świnie nawet nie drgnęły.

DLACZEGO TO NIE SKUTKUJE? — zdziwił się osobnik w czerwieni.

— Nie mam pojęcia, panie — odparły worki.

Z KOŃMI DZIAŁA.

— Może spróbujesz, panie, z „dawaj”?

DAWAJ! Czekali. NIE, TEŻ DO NICH NIE DOCIERA.

Szeptali chwilę.

NAPRAWDĘ? SADZISZ, ŻE TO SKUTECZNE?

— Na mnie na pewno by podziałało, panie. Gdybym był świnią.

NO DOBRZE…

Postać w czerwieni znowu potrząsnęła lejcami.

JABŁKO! SOS!

Świńskie nogi poruszyły się natychmiast. Srebrzysty blask zamigotał na saniach i nagle rozlał się na wszystkie strony. A potem sanie i świnie zmalały do czarnego punktu i zniknęły.

PIP?

Śmierć Szczurów przemknął po śniegu, zjechał po rynnie i zeskoczył na dach szopy.

Siedział tam kruk. Patrzył smętnie na coś w dole.

PIP!

— Spójrz no tylko. — Kruk skinął pazurem na karmnik w ogrodzie. — Powieszą połówkę jakiegoś smętnego kokosa, kawał skórki słoniny, rzucą garść fistaszków w drucianej siatce i już im się wydaje, że są darem bogów dla świata natury. A czy widzę tam jakieś gałki oczne? Czy widzę jakieś wnętrzności? Jakoś nie. Jestem najbardziej inteligentnym ptakiem strefy umiarkowanej i mogę obejść się smakiem, bo nie umiem wisieć głową w dół i robić ćwir, ćwir. Popatrz na takie rudziki. Wściekłe małe dranie, walczą jak demony, ale wystarczy im poskakać trochę, a nie mogą się ruszać od okruchów. Ja tymczasem mogę recytować wiersze i powtarzać zabawne zdania…

PIIP!

— Tak? Co?

Śmierć Szczurów wskazał dach, a potem niebo. Podskakiwał z podnieceniem. Kruk przekręcił jedno oko ku górze.

— A tak. On. Pojawia się o tej porze roku. Jest jakoś kojarzony z rudzikami, które…

PIP! PII IK IK IK! Śmierć Szczurów naśladował ruchy postaci lądującej w palenisku i chodzącej po pokoju. PIIP IIK PI PI, PIP „HIIK HIIK HIIK”! IK IK PIIP!!!

— Przesadziłeś ze strzeżeniowiedźmowym nastrojem, co? Grzebałeś w puddingu z brandy, co?

PIP?

Oczy kruka zatoczyły kręgi.

— Słuchaj, przecież Śmierć to Śmierć! Pracuje w pełnym wymiarze godzin, prawda? To nie jest tak, że można na boku dorobić myciem okien albo po pracy strzyc sąsiadom trawniki.

PIP!

— Jak tam chcesz.

Kruk przykucnął trochę, a drobna figurka wskoczyła mu na grzbiet. Po chwili uniósł się w powietrze.

— Oczywiście, te okultystyczne typy też mogą dostać świra — stwierdził, zataczając krąg nad ogrodem skąpanym w blasku księżyca. — Weź takiego Starego Biedę, na przykład…

PIP.

— Och, nie sugeruję przecież…


Susan nie lubiła Katafalków, ale zaglądała tam, kiedy brzemię normalności stawało się zbyt ciężkie. Katafalki, mimo zapachu, drinków i towarzystwa, miały jedną istotną zaletę. W Katafalkach nikt nie zwracał uwagi. Na nic. Strzeżenie Wiedźm tradycyjnie uważane jest za czas rodzinny, jednak ci, którzy pili w Katafalkach, prawdopodobnie nie mieli rodzin; niektórzy wyglądali, jakby mogli mieć miot albo jajka. Niektórzy za to tak jakby zjedli swoich krewnych, a przynajmniej czyichś krewnych.

Katafalki były miejscem, gdzie pili nieumarli. I kiedy ktoś zamawiał Krwawą Mary, barman Igor nie przygotowywał metafory.

Stali klienci nie zadawali pytań, nie tylko dlatego, że dla niektórych trudne do wyartykułowania okazywało się cokolwiek bardziej skomplikowane od warkotu. Głównie dlatego, że nikt tutaj nie udzielał odpowiedzi. W Katafalkach wszyscy pili samotnie, nawet jeśli siedzieli w grupach. Albo stadami.

Mimo dekoracji, które nieumiejętnie zawiesił barman Igor, by okazać dobre chęci[8], w Katafalkach nie było atmosfery rodzinnej.

Rodzina to temat, którego Susan wolała unikać.

W tej chwili pomagał jej w tym gin z tonikiem. W Katafalkach, jeśli ktoś nie był zbyt wybredny, opłacało się zamawiać drinki przezroczyste, ponieważ Igor miewał niezwykłe pomysły także w kwestii tego, co można nabić na koniec koktajlowego patyczka. Jeśli człowiek zobaczył coś kulistego i zielonego, mógł tylko mieć nadzieję, że to oliwka.

Poczuła za uchem gorący oddech. To jakiś strach usiadł na stołku obok.

— Sso taka normo robi w takim miejssu? — zahuczał, aż owionął ją odór alkoholu i cuchnącego oddechu. — Ha, myślisz sobie pewno, że to poniessająse tak tu siedzieć w tej czarnej sssukni ze wszyskimi zgubionymi chłopsami? Taki modny mroszszny klimat?

Susan odsunęła się. Strach wyszczerzył kły.

— Chcesz mieć stracha pod łóżkiem, sso?

— Daj spokój, Schlimazelu — rzucił Igor, nie unosząc wzroku znad wycieranego kieliszka.

— No ale po sso ona tu siedzi? — nie ustępował strach. Wielka kosmata łapa chwyciła Susan za rękę. — Pewno, może chce zwyszajnie…

— Nie będę powtarzał, Schlimazelu — ostrzegł Igor.

Zauważył, że dziewczyna odwraca się do stracha. Ze swojego miejsca nie widział dobrze jej twarzy — ale strach widział. Odskoczył tak szybko, że spadł ze stołka.

A kiedy dziewczyna przemówiła, to, co powiedziała, tylko w części było słowami; było także wyrytym w skale stwierdzeniem o tym, jaka będzie przyszłość.

— ODEJDŹ I PRZESTAŃ MNIE ZACZEPIAĆ.

Potem odwróciła się i uśmiechnęła przepraszająco do Igora. Strach poderwał się gorączkowo spośród resztek stołka i chwiejnie pobiegł do drzwi.

Susan wyczuła, że pijący wrócili do swego zwykłego zajęcia. Zadziwiające, na co można sobie pozwolić w Katafalkach.

Igor odstawił kieliszek i spojrzał w okno. Jak na knajpę, której atutem jest mrok, okno wydawało się całkiem spore. Ale oczywiście niektórzy klienci przybywali drogą powietrzną.

Ktoś właśnie w to okno stukał.

Igor podszedł, utykając, i otworzył.

Susan uniosła głowę.

— Och, nie…

Śmierć Szczurów zeskoczył na ladę, a za nim wleciał kruk.

PIP PIIP IIK! IK! PIIP PI IK „HIIK HIIK HIIK”! PI…

— Idź sobie — rzuciła zimno Susan. — Nie interesuje mnie to. Jesteś tylko odpryskiem mojej wyobraźni.

Kruk przysiadł na słoju za barem.

— No świetnie… — powiedział.

PIP!

— Co to jest? — spytał kruk, po czym zrzucił z czubka dzioba coś białego. — Cebulki? Fuj!

— Idźcie sobie obaj — mruknęła Susan.

— Szczur mówi, że twój dziadek zwariował — wyjaśnił kruk. — Mówi, że udaje Wiedźmikołaja.

— Posłuchaj, nic mnie… Co?

— Czerwony płaszcz, długa broda…

HIIK! HIIK! HIIK!

— …woła „Ho, ho, ho”, jeździ saniami zaprzężonymi w cztery świnie, no wszystko…

— Świnie? A co się stało z Pimpusiem?

— Nie mam pojęcia. Oczywiście, takie rzeczy się zdarzają, jak właśnie przed chwilą szczurowi tłumaczyłem…

Susan zatkała rękami uszy, bardziej dla dramatycznego efektu niż dla tłumienia dźwięku.

— Nie chcę wiedzieć! Nie mam dziadka!

Tego musiała się trzymać.

Śmierć Szczurów popiskiwał przez dłuższą chwilę.

— Szczur mówi, że na pewno pamiętasz, jest wysoki, trudno go nazwać tęgim, nosi kosę…

— Idź stąd. I zabierz ze sobą… szczura!

Ze złością machnęła ręką i ku swej zgrozie i zawstydzeniu, strąciła mały szkielet w kapturze do popielniczki.

IIK?

Kruk złapał dziobem szczurzą szatę i próbował go wyciągnąć, ale maleńka koścista dłoń potrząsnęła kosą.

IIK IK PII PIIP!

— Mówi, żebyś nie zaczepiała szczura — przetłumaczył kruk.

Zatrzepotały skrzydła i obaj zniknęli.

Igor zamknął okno. Powstrzymał się od komentarzy.

— Nie byli prawdziwi — wyjaśniła pospiesznie Susan. — To znaczy, no… Kruk jest chyba prawdziwy, ale zadaje się ze szczurem…

— …który nie jest prawdziwy — dokończył Igor.

— Właśnie — przyznała z wdzięcznością Susan. — Prawdopodobnie niczego nie widziałeś.

— Zgadza się — potwierdził Igor. — Zupełnie nic.

— A teraz… Ile jestem winna?

Igor policzył na palcach.

— To będzie dolar za drinki — powiedział — i jeszcze pięć pensów, bo ten kruk, którego tu nie było, grzebał w piklach.


Była noc przed Strzeżeniem Wiedźm.

W nowej łazience nadrektora Modo wytarł ręce w szmatę i z dumą obejrzał swe dzieło. Lśniąca porcelana połyskiwała bielą. Miedź i mosiądz lśniły w blasku lamp.

Trochę go martwiło, że nie zdążył wszystkiego wypróbować. Ale pan Ridcully oświadczył: „Sprawdzi się w użyciu”, a Modo nigdy się nie spierał z Dżentelmenami, jak o nich myślał. Zdawał sobie sprawę, że wiedzą dużo więcej niż on, i wcale mu to nie przeszkadzało. On nie grzebał przy osnowie czasu i przestrzeni, a oni trzymali się z dala od jego szklarni. W jego opinii było to prawdziwe partnerstwo.

Szczególnie dokładnie wyszorował podłogę. Pan Ridcully specjalnie mu to polecił.

— Gnom Kurzajka… — mruknął do siebie, ostatni raz przecierając kran. — Ależ wyobraźnię mają ci Dżentelmeni…

Z daleka, niesłyszany przez nikogo, zabrzmiał delikatny odgłos — jakby brzęk srebrnych dzwoneczków.

Dzyń, dzyń, dzyń…

A ktoś wylądował nagle w zaspie i powiedział „Szlag!”. To naprawdę straszne, wymówić coś takiego jako pierwsze słowo ze wszystkich.


Nad jego głową, nieświadome nowego i rozgniewanego życia, które właśnie otrzepywało się ze śniegu, sanie pędziły naprzód przez czas i przestrzeń.

BRODA TO PRAWDZIWE UTRAPIENIE, oświadczył Śmierć.

— Dlaczego musisz nosić brodę, panie? — zdziwił się głos spomiędzy worków. — Mówiłeś przecież, że ludzie widzą to, co spodziewają się zobaczyć.

DZIECI NIE. ZBYT CZĘSTO WIDZĄ TO, CO JEST NAPRAWDĘ.

— Cóż, przynajmniej wprawia cię w odpowiedni nastrój, panie. Pasuje do postaci.

ALE WCHODZENIE PRZEZ KOMIN? JAKI TO MA SENS? MÓGŁBYM ZWYCZAJNIE PRZEJŚĆ PRZEZ ŚCIANĘ.

— Przechodzenie przez ściany także nie jest właściwe — stwierdził głos spomiędzy worków.

DLA MNIE WYSTARCZY.

— Muszą być kominy. To właściwie tak samo jak z brodą.

Jakaś głowa wysunęła się ze stosu. Zdawało się, że należy do najstarszego, najbardziej niesympatycznego skrzata we wszechświecie. Fakt, że znajdowała się pod wesołym zielonym kapelusikiem z przyczepionym dzwoneczkiem, wcale nie poprawiał tej oceny.

Potem dłoń machnęła grubym plikiem listów, w dużej części na papierze w pastelowych barwach, często z wyrysowanymi króliczkami i pluszowymi misiami. W większości pisane były kredkami.

— Myślisz, panie, że te małe łobuzy pisałyby do kogoś, kto przechodzi przez ściany? — spytała głowa. — A nad „Ho, ho, ho” musisz jeszcze popracować, jeśli wolno zauważyć.

HO. HO. HO.

— Nie, nie. Nie — orzekł Albert. — Trzeba w to włożyć trochę życia, panie, bez urazy. To ma być porządny, rubaszny śmiech. Musi… Musi brzmieć tak, jakbyś sikał brandy i srał puddingiem, wybacz mój klatchiański, panie.

NAPRAWDĘ? SKĄD TY TO WSZYSTKO WIESZ?

— Byłem kiedyś młody, panie. Co roku, jak każdy grzeczny chłopiec, wieszałem nad kominkiem skarpetę. Żeby napełniła się zabawkami, tak jak ty to robisz, panie. Chociaż w tamtych czasach dostawało się głównie kiełbasę i kaszankę, jak kto miał szczęście. Ale zawsze w samym czubku palców była cukrowa świnka. Strzeżenie Wiedźm nie było udane, jeśli człowiek nie najadł się jak świnia.

Śmierć przyjrzał się workom.

Dziwnym, ale łatwym do udowodnienia faktem jest, że worki zabawek, noszone przez Wiedźmikołaja, niezależnie od swojej zawartości, zawsze mają wystającego u góry pluszowego misia albo żołnierzyka w kolorowym mundurze, którym wyróżniałby się nawet na dyskotece, bębenek i czerwono-białą szklaną laskę wypełnioną cukierkami. Rzeczywista zawartość zwykle miała krzykliwe kolory i kosztowała 5,99 dolara.

Śmierć zbadał jeden czy dwa worki. Był tam na przykład Prawdziwy Agatejski Ninja ze Staszliwym Śmiertelnym Chwytem i Kapitan Marchewa, Jednoosobowa Nocna Straż z całą szafką zabawkowej broni, której każda sztuka kosztowała tyle co sama drewniana lalka.

Zresztą zabawki dziewczynek okazywały się równie przygnębiające. Zdawało się, że są to wyłącznie konie. Większość się uśmiechała. Konie, zdaniem Śmierci, nie powinny się uśmiechać. Koń, który się uśmiecha, z pewnością coś knuje.

Westchnął ciężko.

W dodatku całe to ustalanie, kto był grzeczny, a kto nie. Wcześniej nigdy o tym nie myślał. Grzeczni czy niegrzeczni, ostatecznie i tak na jedno wychodziło.

A jednak musiał to robić jak należy. Inaczej się nie uda.

Świnie zahamowały przy następnym kominie.

— Jesteśmy. Jesteśmy na miejscu — oznajmił Albert. — James Riddle, lat osiem.

A TAK ON WRĘCZ PISZE W SWOIM LIŚCIE: „ZAŁOŻĘ SIĘ, ŻE NIE ISTNIEJESZ, BO PRZECIEŻ WSZYSCY WIEDZĄ, ŻE NAPRAWDĘ JESTEŚ RODZICAMI”. NO TAK, rzekł Śmierć z czymś, co brzmiało niemal jak sarkazm. JEGO RODZICE PEWNIE NIE MOGĄ SIĘ DOCZEKAĆ, ŻEBY OBIJAĆ SOBIE ŁOKCIE PRZEZ DWANAŚCIE STÓP WĄSKIEGO I NIEOCZYSZCZONEGO PRZEWODU KOMINOWEGO. NO WIĘC NIE WYDAJE MI SIĘ. NANIOSĘ MU DODATKOWEJ SADZY NA DYWAN.

— Słusznie, panie. Dobry pomysł. A skoro już o tym mowa, to czas na dół.

A GDYBYM NIC MU NIE DAŁ ZA KARĘ, ŻE NIE WIERZY?

— Co mu tym udowodnisz, panie?

Śmierć westchnął.

CHYBA MASZ RACJĘ.

— Sprawdziłeś listę, panie?

TAK. DWA RAZY. TO NA PEWNO DOSYĆ?

— Na pewno.

PRAWDĘ MÓWIĄC, NIE MOGĘ SIĘ W TYM WSZYSTKIM POŁAPAĆ. NA PRZYKŁAD SKĄD MAM WIEDZIEĆ, CZY ON BYŁ GRZECZNY, CZY NIEGRZECZNY?

— No… sam nie wiem… Na przykład czy składał swoje ubranka…

A JEŚLI BYŁ GRZECZNY, MOGĘ MU DAĆ KLATCHIAŃSKI RYDWAN BOJOWY Z PRAWDZIWYMI WIRUJĄCYMI OSTRZAMI?

— Zgadza się.

A JEŚLI BYŁ NIEGRZECZNY?

Albert poskrobał się po głowie.

— Kiedy byłem chłopcem, dostawało się worek kości. Zadziwiające, jak dzieci ładnie się zachowywały pod koniec roku.

COŚ PODOBNEGO… A DZISIAJ?

Albert podniósł paczkę do ucha i potrząsnął.

— Brzmi jak skarpety.

SKARPETY.

— Albo wełniany podkoszulek.

BĘDZIE MIAŁ NAUCZKĘ, JEŚLI WOLNO MI WYRAZIĆ SWOJĄ OPINIĘ.

Albert spojrzał ponad zaśnieżonymi dachami i także westchnął. To nie było tak, jak być powinno. Pomagał, bo cóż, Śmierć był jego panem i tyle, a gdyby pan miał serce, tkwiłoby na właściwym miejscu. Ale…

— Jesteś pewien, że powinniśmy to robić, panie?

Śmierć zatrzymał się w połowie drogi do komina.

A MASZ JAKIŚ LEPSZY POMYSŁ, ALBERCIE?

To właśnie cały problem. Albert nie miał.

Ktoś musiał to robić.


Na ulicy znowu były niedźwiedzie.

Susan zignorowała je i nawet nie starała się demonstracyjnie nie następować na pęknięcia.

Stały dookoła, jakby trochę zdziwione i trochę przezroczyste, widoczne tylko dla niej i dla dzieci. Takie wieści jak o Susan szybko się rozchodzą. Niedźwiedzie słyszały już o pogrzebaczu. Orzechy i jagody, zdawały się mówić ich miny. Po to tu jesteśmy. Wielkie ostre zębiska? Jakie wielkie ostre zębiska? Ach, te wielkie ostre zębiska? One służą do… no, do rozłupywania orzechów. A niektóre jagody bywają naprawdę groźne.

Zegary biły szóstą, kiedy dotarła do domu. Dostała swoje klucze. Przecież właściwie nie była służącą.

Nie można być księżną i służącą. Ale można być guwernantką. Było oczywiste, że nie jest się nią w rzeczywistości, lecz tylko spędza w ten sposób czas do chwili, kiedy zrobi się to, co każda dziewczyna czy pannica powinny w życiu zrobić, czyli wyjść za jakiegoś mężczyznę. Jasne przecież, że to tylko taka zabawa.

Rodzice podopiecznych czuli dla niej respekt. Była córką diuka, podczas gdy pan Gaiter był człowiekiem o znacznych wpływach w hurtowym handlu obuwiem. Pani Gaiter walczyła o przejście do Wyższych Sfer, co w tej chwili starała się osiągnąć, czytając książki o etykiecie. Traktowała Susan ze swego rodzaju trwożnym szacunkiem, należnym jej zdaniem każdemu, kto od urodzenia zna różnicę między serwetką a frywolitką.

Susan nigdy nie przyszłoby do głowy, że aby Awansować Towarzysko, jak tego próbowała dokonać pani Gaiter, należy zdawać jakieś testy. Zwłaszcza że ci arystokraci, których poznała w domu ojca, nie używali ani serwetek, ani frywolitek, ale specjalnego stanu umysłu, który można opisać jako „rzuć na podłogę, psy to zjedzą”. Kiedy pani Gaiter drżącym głosem spytała ją, jak należy się zwracać do kuzyna królowej, Susan bez zastanowienia odpowiedziała: „Zwykle wołaliśmy go Kubuś”. Po czym pani Gaiter musiała w swoim pokoju cierpieć na migrenę.

Pan Gaiter kiwał tylko głową, kiedy spotykał Susan na korytarzu; nigdy zbyt wiele nie mówił. Był pewien, że wie, na czym stoi w obuwiu, i to mu wystarczało.

Gdy Susan wróciła, Gawain i Twyla — nazwani tak przez ludzi, którzy chyba ich kochali — już leżeli w łóżkach. Sami nalegali. W pewnym wieku dość powszechna jest wiara, że wcześniejsze pójście do łóżka powoduje wcześniejsze nadejście jutra.

Poszła sprzątnąć w pracowni i przygotować wszystko na rano. Zaczęła zbierać zabawki zostawione przez dzieci w pokoju, gdy nagle coś zapukało w okno.

Wyjrzała przez szybę w ciemność, a potem otworzyła. Na zewnątrz z gałęzi zsunęła się śniegowa czapa.

Latem za oknem były gałęzie wiśni. Teraz w zimowym mroku widziała tylko wąskie szare linie tam, gdzie osiadł na nich śnieg.

— Kto tam? — zapytała.

Coś skakało wśród zamarzniętych gałązek.

— Ćwir, ćwir, ćwir… Uwierzysz? — odezwał się kruk.

— Znowu ty?

— A wolałabyś jakiegoś słodkiego małego rudzika? Posłuchaj, twój dzia…

— Uciekaj stąd.

Zatrzasnęła okno i zaciągnęła zasłony. Dla pewności odwróciła się do nich plecami i spróbowała skupić uwagę na wnętrzu pokoju. Pomagało myślenie o… o rzeczach normalnych.

Normalne było strzeżeniowiedźmowe drzewko, mniejsza wersja tego wielkiego w holu. Pomagała dzieciom robić papierowe ozdoby. Tak. O tym można myśleć.

Były na nim papierowe łańcuchy. Były gałązki ostrokrzewu, wyrzucone z głównych pomieszczeń, ponieważ miały za mało jagód. Teraz otrzymały sztuczne jagody z plasteliny i zostały poutykane na półkach albo wetknięte za obrazy.

Z półki nad niewielkim kominkiem w pracowni zwisały dwie skarpety. Były też rysunki Twyli: atramentowobłękitne niebo, jadowicie zielona trawa i czerwone domki z czterema kwadratowymi oknami. To były…

…rzeczy normalne.

Wyprostowała się i patrzyła na nie; paznokciami wybijała powolny rytm na drewnianym pudełku ołówków.

Drzwi otworzyły się nagle, odsłaniając rozczochraną Twylę, jedną ręką ściskającą klamkę.

— Susan, pod moim łóżkiem znowu jest potwór…

Stuk paznokci Susan ucichł nagle.

— Słyszę, jak się tam rusza…

Susan westchnęła.

— Dobrze, Twylo. Zaraz przyjdę.

Dziewczynka kiwnęła głową i wróciła do sypialni. Na łóżko wskoczyła z pewnej odległości, by nie dosięgły jej szpony.

Zabrzmiał metaliczny zgrzyt, gdy Susan wyciągnęła pogrzebacz z niedużego mosiężnego stojaka, którzy dzielił ze szczypcami i łopatką do węgla.

Westchnęła. Normalność jest tym, czym się ją uczyni.

Weszła do sypialni dzieci i pochyliła się, jakby chciała otulić Twylę kołdrą. I wtedy błyskawicznie sięgnęła pod łóżko. Chwyciła garść włosów. Pociągnęła.

Strach wystrzelił jak korek z butelki i zanim odzyskał równowagę, stał już w rozkroku pod ścianą, z ręką wykręconą za plecami. Zdołał jakoś odwrócić głowę i w odległości kilku cali zobaczył twarz wściekłej Susan.

Gawain podskakiwał radośnie na łóżku.

— Użyj na nim Głosu! Użyj na nim Głosu!

— Nie używaj Głosu, nie używaj Głosu! — błagał nerwowo strach.

— Walnij go po głowie pogrzebaczem!

— Nie pogrzebaczem! Nie pogrzebaczem!

— To ty, prawda? — upewniła się Susan. — Spotkaliśmy się dziś po południu.

— Tak… — Strach zmarszczył czoło, wyraźnie zdumiony. — Ale jak możesz mnie tutaj widzieć?

— To tylko przyjazne ostrzeżenie, rozumiesz? W końcu mamy święta.

Strach spróbował się poruszyć.

— To nazywasz przyjaznym?

— Aha… Wolisz spróbować nieprzyjaznego? — Susan wzmocniła uchwyt.

— Nie, nie, nie… Przyjazne bardzo mi się podoba!

— Ten dom jest zakazany, jasne?

— Jesteś czarownicą czy co? — jęczał strach.

— Jestem… czymś. A teraz… Nie będziesz już tu przychodził, prawda? Bo następnym razem czeka cię kocyk.

— Nie!

— Nie żartuję. Wsadzimy ci głowę pod kocyk.

— Nie!

— W takie puszyste króliczki…

— Nie!!!

— No to uciekaj.

Potykając się, strach pognał do drzwi.

— To nie w porządku — mamrotał. — Nie powinnaś nas widzieć, jak nie jesteś martwa albo magiczna… To nieuczciwe…

— Spróbuj pod dziewiętnastym! — zawołała Susan, mięknąc trochę. — Tamtejsza guwernantka nie wierzy w strachy.

— Naprawdę? — spytał potwór z nadzieją.

— Wierzy za to w algebrę.

— Aha. To miło. — Strach uśmiechnął się szeroko. Doprawdy trudno uwierzyć, jak bardzo można napsocić w domu, gdzie nikt z posiadających autorytet nie wierzy w twoje istnienie. — No to znikam — powiedział. — Eee… Szczęśliwego Strzeżenia Wiedźm.

— Być może — mruknęła Susan, kiedy wtopił się w ciemność.

— Nie był taki zabawny jak ten z zeszłego miesiąca — stwierdził Gawain, wsuwając się pod kołdrę. — Wiesz, jak go kopnęłaś w portki…

— Spijcie już oboje.

— Verity mówi, że im szybciej zaśniemy, tym szybciej przyjdzie Wiedźmikołaj.

— Tak — przyznała Susan. — Niestety, możesz mieć rację.

Puścili tę uwagę mimo uszu. Nie była pewna, czemu w ogóle taka myśl przyszła jej do głowy. Ale nauczyła się już ufać własnym przeczuciom.

Chociaż nienawidziła takich przeczuć. Zatruwały życie. Niestety, taka się już urodziła.

Dzieci zasnęły opatulone. Susan cicho zamknęła drzwi i wróciła do pracowni.

Coś się zmieniło.

Zerknęła podejrzliwie na skarpety, ale nie zostały napełnione. Zaszeleścił papierowy łańcuch.

Spojrzała na drzewko. Było owinięte lametą, obwieszone niestarannie posklejanymi ozdobami. A na czubku siedziała wróżka zrobiona…

Susan skrzyżowała ręce na piersi, popatrzyła w sufit i westchnęła teatralnie.

— To ty, prawda? — zapytała.

PIP?

— Tak, nawet bardzo. Wystawiasz ręce jak strach na wróble i przyczepiłeś gwiazdkę na końcu kosy…

Śmierć Szczurów zawstydzony zwiesił głowę.

PIP.

— Nikogo nie oszukasz.

PIP.

— Schodź stamtąd natychmiast!

PIP.

— A co zrobiłeś z wróżką?

— Wepchnął ją pod poduszkę fotela — odpowiedział głos z półki po drugiej stronie pokoju. Coś zastukało i kruk dodał: — Do licha, twarde są te gałki oczne, nie ma co…

Susan przebiegła przez pokój i wyrwała miseczkę tak szybko, że kruk wykręcił salto i wylądował na grzbiecie.

— To są orzechy! — krzyknęła, gdy rozsypały się dookoła. — Nie gałki oczne! To pracownia szkolna dzieci. Różnica między pracownią a… a kruczymi delikatesami polega na tym, że bardzo rzadko stoją tu miski gałek ocznych, na wypadek gdyby jakiś kruk wpadł na przekąskę! Zrozumiano? Żadnych gałek ocznych! Świat pełen jest małych kulistych przedmiotów, które nie są gałkami ocznymi! Jasne?

Kruk przewrócił oczami.

— Przypuszczam, że kawałek ciepłej wątroby też nie wchodzi w grę?

— Zamknij dziób! Macie się obaj stąd wynosić, ale już! Nie wiem, jak się tu dostaliście…

— A jest jakieś prawo, które zakazuje wchodzenia przez komin w Noc Strzeżenia Wiedźm?

— …ale nie życzę sobie, żebyście znowu pakowali się w moje życie! Zrozumiano?

— Szczur powiedział, że trzeba cię ostrzec, nawet jeśli jesteś wariatką — odparł nadąsany kruk. — Ja tam wcale nie chciałem przychodzić, przed bramą miasta leży martwy osioł, teraz będę miał szczęście, jeśli dostanę kopyto…

— Ostrzec? — powtórzyła Susan.

I znowu to uczucie. Zmiana pogody umysłu, wrażenie dotykalnego czasu…

Śmierć Szczurów kiwnął łebkiem.

Z góry dobiegły odgłosy skrobania. Z przewodu kominowego spłynęło kilka płatków sadzy.

PIP, rzekł szczur, ale bardzo cicho.

Susan zdała sobie sprawę z nowego uczucia, tak jak ryba zdaje sobie sprawę z tego, że zaczął się odpływ, że źródło słodkiej wody wlewa się do morza. To czas napływał do świata.

Spojrzała na zegar — było wpół do siódmej.

Kruk podrapał się w dziób.

— Szczur mówi… Szczur mówi: lepiej uważaj.


Inni także pracowali w tę księżycową Wigilię Strzeżenia Wiedźm. Piaskowy Dziadek wędrował po świecie, wlokąc swój worek od jednego łóżka do drugiego. Mróz chodził ulicami i na okiennych szybach malował szronem niezwykłe desenie.

Pewna mała, przygarbiona postać ślizgała się i potykała w rynsztoku, chlapiąc butami w topniejącym śniegu i przeklinając pod nosem.

Miała na sobie poplamiony czarny garnitur, a na głowie ten typ kapelusza, który w rozmaitych częściach multiwersum znany jest jako „melonik”, „dęciak” albo „taki, w którym wygląda się jak dureń”. Kapelusz ten został bardzo mocno wciśnięty na głowę, a że istota posiadała długie i spiczaste uszy, musiały rozsunąć się na boki, nadając jej wygląd niedużej i złośliwej nakrętki motylkowej.

Istota z kształtu była gnomem, ale z zawodu wróżką. Wróżki to niekoniecznie małe roziskrzone stworzonka. Wróżka to stanowisko zawodowe, a te najbardziej pospolite nie są nawet widzialne[9]. Wróżka jest po prostu istotą, zgodnie z nadprzyrodzonymi prawami zatrudnioną w danej chwili do zabierania pewnych rzeczy lub też — jak w przypadku tego niedużego stwora wspinającego się właśnie wewnątrz rynny — do ich przynoszenia.

Tak. Przynosił. Ktoś to musi robić, a on wyglądał akurat na odpowiedniego gnoma do tej pracy.

O tak…


Sideney był zdenerwowany. Nie lubił przemocy, a wiele jej się wydarzyło w ostatnich dniach, jeśli w tym miejscu w ogóle mijały dni. Ci ludzie… Zdawało się, że życie jest dla nich interesujące tylko wtedy, kiedy robią coś brutalnego komuś innemu. Nie zaczepiali go — z tych samych powodów zapewne, dla jakich lwy nie przejmują się mrówkami. Ale bardzo go niepokoili.

Chociaż nie aż tak bardzo jak Herbatka. Nawet ten bandzior, którego nazywali Siatą, traktował Herbatkę z ostrożnością, jeśli nie respektem. A potwór zwany Banjo chodził za nim jak szczeniak.

Właśnie ten olbrzym obserwował Sideneya.

Trochę za bardzo przypominał Ronniego Jenksa, łobuza, który utrudniał mu życie w szkole babuni Wimblestone. Ronnie nie był uczniem. Był wnukiem staruszki, bratankiem czy czymś takim, co dawało mu prawo do włóczenia się po terenie szkoły i bicia dowolnego dziecka, które było od niego mniejsze, słabsze albo mądrzejsze — co oznaczało, że miał mniej więcej cały świat do wyboru. W tych okolicznościach wyjątkową niesprawiedliwością było, że zawsze wybierał Sideneya.

Sideney nie czuł do Ronniego nienawiści. Za bardzo się go bał. Chciał zostać jego przyjacielem. Tak bardzo tego pragnął… Ponieważ wtedy istniałaby szansa, że jego głowa nie byłaby tak często wdeptywana w ziemię, a śniadanie było zjadane, zamiast wrzucane do wychodka. I tak uznawał dzień za udany, jeśli to było tylko śniadanie.

A potem, mimo wszelkich wysiłków Ronniego, Sideney urósł i poszedł na studia. Od czasu do czasu matka opowiadała mu, co się u Ronniego dzieje (wzorem wszystkich matek zakładała, że skoro jako chłopcy chodzili razem do szkoły, to muszą być przyjaciółmi). Okazało się, że Ronnie prowadzi stragan z owocami i ożenił się z dziewczyną imieniem Angie[10]. Zdaniem Sideneya, nie była to dostateczna kara.

Banjo nawet oddychał jak Ronnie, który musiał się koncentrować na takim ćwiczeniu intelektualnym, i zawsze miał zatkaną jedną dziurkę w nosie. W dodatku stale trzymał otwarte usta, przez co wyglądał, jakby karmił się niewidocznym planktonem.

Sideney starał się skupić na pracy i nie zwracać uwagi na bulgotanie za plecami.

— Fascynujące — stwierdził Herbatka. — U ciebie wygląda to tak łatwo…

Sideney wyprostował się nerwowo.

— Tego… Powinno już być w porządku, proszę pana. Trochę się popsuło, kiedy sypaliśmy te… — Nie potrafił się zmusić, by wymówić to słowo; starał się nawet omijać stos wzrokiem, to przez ten dźwięk, jaki wydawały. — …Te rzeczy — dokończył.

— Nie trzeba powtarzać zaklęcia?

— Och, będzie działało już zawsze — wyjaśnił Sideney. — Te najprostsze tak mają. To po prostu zmiana stanu, uruchamiana przez… no… w każdym razie nie przestaje działać.

Przełknął ślinę.

— No więc… — podjął niepewnie — myślałem… Bo skoro nie jestem już potrzebny, sir, to może…

— Pan Brown ma chyba problemy z zamkami na ostatnim piętrze — oznajmił Herbatka. — Te drzwi, których nie mogliśmy otworzyć. Pamiętasz? Na pewno chciałbyś mu pomóc.

— Nie jestem ślusarzem…

— Wydaje się, że są magiczne.

Sideney już otwierał usta, by odpowiedzieć: „Ale ja nie bardzo potrafię otwierać magiczne zamki”, jednak zrezygnował. Zdążył pojąć, że jeśli Herbatka chce, żeby człowiek coś zrobił, a ten człowiek nie bardzo sobie z tym radzi, to najlepszym rozwiązaniem — a może nawet jedynym rozwiązaniem — jest jak najprędzej nauczyć się radzić sobie doskonale. Sideney nie był głupcem. Widział, jak wobec Herbatki zachowywali się inni, a przecież ci ludzie robili rzeczy, o których on tylko śnił[11].

Z ulgą zauważył, że po schodach idzie Średni Dave. I wiele mówi o Herbatce fakt, że ktoś z ulgą przyjął pojawienie się takiego przerywnika jak Średni Dave.

— Znaleźliśmy drugiego strażnika. Na szóstym piętrze. Chował się.

Herbatka wstał.

— Och jej — powiedział. — Nie próbował udawać bohatera, co?

— Jest tylko przerażony. Mamy go wypuścić?

— Wypuścić? — zdziwił się Herbatka. — Zbyt niechlujne. Pójdę tam na górę. Chodźmy, panie magu.

Sideney niechętnie ruszył za nim po schodach.

Wieża — jeśli to jest wieża, pomyślał; był przyzwyczajony do dziwacznej architektury Niewidocznego Uniwersytetu, ale przy tym tutaj NU wyglądał zupełnie normalnie — stanowiła pustą wewnątrz rurę. Nie mniej niż cztery różne ciągi schodów wspinały się wewnątrz, przecinając się na podestach, a czasami przechodząc przez siebie nawzajem, wbrew powszechnie akceptowanej fizyce. To jednak było całkiem zwyczajne dla absolwenta Niewidocznego Uniwersytetu, chociaż z formalnego punktu widzenia Sideney jeszcze nie został absolwentem. Tym, co porażało wzrok, był całkowity brak cieni. Człowiek nie dostrzega cieni, nie zauważa, jak podkreślają kształty, jak nadają światu fakturę — dopóki nie znikną. Biały marmur — jeśli to właśnie biały marmur — wydawał się lśnić od wewnątrz. Nawet kiedy to niemożliwe słońce świeciło przez okno, zamiast porządnego cienia pojawiały się ledwie szare smugi. Wieża tak jakby unikała mroku.

Było to jeszcze bardziej przerażające, kiedy po przejściu skomplikowanego podestu człowiek odkrywał, że idzie w górę, schodząc w dół po dolnej powierzchni schodów, a daleka podłoga wisi mu nad głową jak strop. Zauważył, że nawet pozostali zamykają oczy, kiedy im się to przytrafia. Herbatka jednak przeskakiwał wtedy po trzy stopnie naraz i śmiał się jak dziecko, które dostało nową zabawkę.

Dotarli do górnego piętra i ruszyli korytarzem. Pozostali czekali przy zamkniętych drzwiach.

— Zabarykadował się — oznajmił Siata.

Herbatka zastukał.

— Hej, ty, w środku! — zawołał. — Wychodź. Masz moje słowo, że nie stanie ci się krzywda.

— Nie!

Herbatka odstąpił.

— Wywal te drzwi, Banjo — polecił.

Banjo wysunął się ciężko naprzód. Drzwi wytrzymały kilka potężnych kopniaków, po czym odskoczyły na bok.

Strażnik chował się za przewróconą szafką. Skulił się, gdy podszedł do niego Herbatka.

— Co tu robicie?! — zawołał. — Kim jesteś?!

— Cieszę się, że spytałeś — odparł z uśmiechem skrytobójca. — Jestem twoim najgorszym koszmarem.

Strażnik zadrżał.

— Znaczy… tym z gigantyczną kapustą i takimi jakby wirującymi nożami?

— Słucham? — zdumiał się Herbatka, nieco skonsternowany.

— Czyli jesteś tym, w którym spadam, tylko że zamiast gruntu jest tylko…

— Nie. Prawdę mówiąc, jestem…

Strażnik przygarbił się.

— Oj, ale chyba nie tym, gdzie jest pełno, no wiesz… błota, a potem wszystko się robi niebieskie…

— Nie. Jestem…

— Och, w takim razie jesteś tym, gdzie są takie drzwi, tylko za nimi nie ma podłogi, a potem wysuwają się takie kleszcze…

— Nie — odparł Herbatka. — Nie tym. — Wyjął z rękawa sztylet. — Jestem tym, w którym jakiś człowiek pojawia się znikąd i zabija cię na śmierć.

Strażnik uśmiechnął się z wyraźną ulgą.

— Och, tym… — Odetchnął. — Ale ten nie jest bardzo…

Zsunął się z wysuniętej nagle ręki skrytobójcy. A potem, tak jak wszyscy inni, rozwiał się.

— Mam wrażenie, że to był akt miłosierdzia — stwierdził Herbatka. — Ale w końcu mamy już prawie Strzeżenie Wiedźm.


Śmierć, z poduszką osuwającą się wolno pod szatą, stanął pośrodku dywanu w pokoju dziecinnym…

Dywan był stary. Do pokoju dziecinnego trafiało to, co już zaliczyło służbę w pozostałej części domu. Dawno temu ktoś starannie powplatał w jutowy podkład długie kawałki kolorowego materiału, przez co dywan wyglądał jak spłaszczony rastafariański jeż. Wśród tych szmatek kryły się okruchy, kawałki zabawek, wiadra kurzu. Ten dywan poznał życie. Może nawet jakieś w nim wyewoluowało.

A teraz od czasu do czasu spadała na niego gruda brudnego, topniejącego śniegu.

Susan była czerwona z wściekłości.

— Chcę wiedzieć dlaczego! — oznajmiła, obchodząc stojącą postać dookoła. — Przecież to Strzeżenie Wiedźm! Powinno być radośnie, z jemiołą i ostrokrzewem, i… i innymi zielonymi rzeczami! To czas, kiedy ludzie chcą być szczęśliwi i zadowoleni, chcą jeść, póki nie pękną. Kiedy chcą się zobaczyć ze wszystkimi krewnymi…

Nie dokończyła tego zdania.

— Chodzi mi o to, że to czas, kiedy ludzie są naprawdę ludzcy — powiedziała. — I nie chcą na wieczerzy… szkieletu. A zwłaszcza takiego, jeśli wolno mi dodać, który nosi sztuczną brodę, a pod szatę wcisnął tę nieszczęsną poduszkę! Chcę wiedzieć dlaczego.

Śmierć był wyraźnie zdenerwowany.

ALBERT POWIEDZIAŁ, ŻE POMOŻE MI TO WPROWADZIĆ SIĘ W ODPOWIEDNI NASTRÓJ. EEE… MIŁO CIĘ ZNOWU WIDZIEĆ.

Coś mlasnęło.

Susan odwróciła się natychmiast, wdzięczna teraz za każdą zmianę tematu.

— Myślisz, że cię nie słyszę? To są winogrona, jasne? A te drugie to mandarynki! Wyskakuj z patery z owocami!

— Nie możesz obwiniać ptaka o to, że próbował — odpowiedział ze stołu nadąsany kruk.

— A ty zostaw te orzechy w spokoju! Są na jutro!

FIF, odpowiedział Śmierć Szczurów, przełykając pospiesznie.

Susan wróciła do Śmierci. Przyprawiony brzuch Wiedźmikołaja zsunął się już do poziomu krocza.

— To miły dom — oświadczyła. — I dobra praca. Jest rzeczywista, wśród zwyczajnych ludzi. Pragnęłam normalnego życia. I nagle do miasta znowu przyjeżdża cyrk. Spójrzcie tylko na siebie! Trzech klaunów! No więc nie wiem, co się dzieje, ale macie wszyscy się stąd wynosić! To moje życie! Nie należy do żadnego z was. Nie będzie…

Zabrzmiało stłumione przekleństwo, spadł kłąb sadzy, a potem w palenisku wylądował chudy starzec.

— Bum! — powiedział.

— Coś podobnego! — złościła się Susan. — Mamy i skrzata Alberta! No, no! Prosimy do środka! Niedługo zabraknie miejsca, jeśli prawdziwy Wiedźmikołaj szybko się nie zjawi.

ON DO NAS NIE DOŁĄCZY, powiedział Śmierć. Poduszka wysunęła się i spadła na dywan.

— Och, a to czemu? Dzieci napisały do niego listy. Są pewne zasady, jak wiesz.

TAK. SĄ ZASADY. I OBOJE SĄ NA LIŚCIE. SPRAWDZIŁEM.

Albert ściągnął z głowy spiczasty kapelusz i wypluł z ust sadzę.

— Zgadza się. Sprawdził. Dwa razy — potwierdził. — Znajdzie się tu coś do picia?

— Więc po co się zjawiliście? — zapytała groźnie Susan. — Jeśli w sprawach służbowych, to muszę zaznaczyć, że te kostiumy są w bardzo złym guście…

WIEDŹMIKOŁAJ JEST… NIEDOSTĘPNY.

— Niedostępny? W Wigilię Strzeżenia Wiedźm?

JEST… NIECH POMYŚLĘ… NIE ISTNIEJE CAŁKOWICIE ODPOWIEDNIE LUDZKIE SŁOWO, WIĘC… ZGÓDŹMY SIĘ NA… MARTWY. TAK JEST MARTWY.


Susan nigdy nie wieszała skarpety nad kominkiem. Nigdy nie szukała jajek Duchociastnej Kaczki. Nie wkładała zęba pod poduszkę, poważnie oczekując, że zjawi się jakaś wróżka o dentystycznych skłonnościach.

Nie o to chodzi, że jej rodzice nie wierzyli w takie rzeczy. Nie musieli wierzyć — wiedzieli, że one istnieją. Woleliby tylko, żeby ich nie było.

Naturalnie, w odpowiednich porach dostawała prezenty, każdy ze starannie wypisaną etykietą, mówiącą, od kogo pochodzi. A w Duchociastny Poranek wspaniałe jajo, wypełnione słodyczami. Za mleczne zęby ojciec wypłacał jej dolara za sztukę, bez dyskusji[12]. Ale to wszystko było takie prostolinijne.

Teraz wiedziała, że starali się ją ochraniać. Wtedy nie miała pojęcia, że ojciec przez jakiś czas był uczniem Śmierci, a matka — Śmierci adoptowaną córką. Zachowała bardzo niewyraźne wspomnienia o tym, że kilka razy rodzice zabierali ją w odwiedziny do kogoś, kto był całkiem, no, całkiem wesoły w swoim dziwnym, chudym stylu. Te wizyty nagle się urwały. Spotkała go później, owszem, miał swoje zalety i przez jakiś czas zastanawiała się, czemu rodzice byli tak nieczuli…

Dziś rozumiała, że próbowali trzymać ją z daleka. W genetyce kryło się o wiele więcej niż tylko wijące się spirale.

Potrafiła przechodzić przez ściany, kiedy naprawdę musiała. Potrafiła używać takiego tonu głosu, który był raczej działaniem niż słowami, który sięgał jakoś ludziom do wnętrza i uruchamiał właściwe przełączniki. A jej włosy…

Zaczęło się niedawno. Włosy i tak zawsze były nie do ułożenia, ale w wieku mniej więcej siedemnastu lat odkryła, że same się układają.

Rozstała się przez to z kilkoma młodymi ludźmi. Czyjeś włosy układające się w nową fryzurę, pukle zwijające się wokół siebie jak młode kocięta na legowisku potrafią utrudnić bliższe związki.

Robiła postępy. Mijały całe dnie, kiedy czuła się jedynie i całkowicie człowiekiem.

To zwykła historia, prawda? Można wyruszyć w świat, można ułożyć sobie życie, ale wcześniej czy później zawsze zjawi się ktoś z tych kłopotliwych krewnych.


Stękając i klnąc, gnom wygramolił się z kolejnej rynny, mocniej wcisnął kapelusz na głowę, wyrzucił swój worek w zaspę i sam wyskoczył za nim.

— Ta była niezła — mruknął. — Całe tygodnie będzie się męczył, zanim się jej pozbędzie.

Wyjął z kieszeni pomięty kawałek papieru i przyjrzał się uważnie. Potem zauważył starszego mężczyznę, który pracował w milczeniu przy sąsiednim domu — stał przy oknie i skoncentrowany malował coś na szybie. Gnom podszedł zaciekawiony i popatrzył krytycznie.

— Dlaczego tylko paprocie? — zapytał po chwili. — Owszem, ładne, ale powiem szczerze, za deseń w paprocie nie wrzuciłbym ci do kapelusza nawet pensa.

Malarz Mróz odwrócił się, unosząc pędzel.

— Tak się składa, że lubię desenie w paprocie — oznajmił chłodno.

— Ale wiesz, ludzie woleliby raczej, no… smutne dzieci z wielkimi oczami, kotki wyglądające z butów, szczeniaczki.

— A ja maluję paprocie.

— Albo wielkie wazony słoneczników, albo pogodne sceny na plaży…

— I paprocie.

— No ale gdyby jakiś ważny kapłan chciałby, żebyś sklepienie świątyni pomalował w bogów, aniołów i całą resztę, to co byś zrobił?

— Mógłby dostać tylu bogów i aniołów, ilu by zechciał, pod warunkiem…

— …że wyglądaliby jak paprocie?

— Nie podoba mi się sugestia, że jestem monotematyczny — stwierdził Mróz. — Umiem też robić bardzo ładną jodełkę.

— A jak ona wygląda?

— No… przyznaję, że dla niewprawnego oka ma pewne paprociowe cechy. — Mróz pochylił się. — A kim ty jesteś?

Gnom odstąpił o krok.

— Nie jesteś Wróżką Zębuszką, co? — domyślił się Mróz. — Ostatnio coraz więcej ich widuję. Miłe dziewczyny.

— Nie, nie, nie. Nie zęby. — Gnom mocniej ścisnął worek.

— A co?

Gnom powiedział.

— Naprawdę? — zdziwił się Mróz. — Myślałem, że one same się pojawiają.

— Skoro już o tym mowa, to ja z kolei sądziłem, że szron na szybach też pojawia się sam z siebie. A w ogóle to nie sprawiasz wrażenia szczypiącego. I pewnie się nie wciskasz pod pierzynę.

— Nie sypiam — odparł lodowato Mróz. Odwrócił się. — A teraz, jeśli wybaczysz, mam jeszcze sporo okien do pomalowania. Paprocie nie są łatwe. Wymagają pewnej ręki.


— Jak to martwy? — zdumiała się Susan. — Jak Wiedźmikołaj może być martwy? Przecież… Czy on nie jest kimś takim jak ty? Taką…

ANTROPOMORFICZNĄ PERSONIFIKACJĄ? TAK. TYM SIĘ STAŁ. DUCHEM STRZEŻENIA WIEDŹM.

— Ale… jak? Jak ktoś mógłby zabić Wiedźmikołaja? Zatruta sherry? Kolce w kominie?

ISTNIEJĄ… BARDZIEJ SUBTELNE METODY.

— Ekhem, ekhem… Ależ tam było sadzy — odezwał się głośno Albert. — Strasznie mnie drapie w gardle.

— I ty przejąłeś obowiązki? — Susan nie zwracała uwagi na sługę. — To chore!

Śmierć zdołał wyglądać na urażonego.

— Może pójdę i czegoś poszukam. — Albert wyminął ją i otworzył drzwi.

Pchnęła je szybko.

— A co ty tu robisz, Albercie? — spytała, chwytając się brzytwy. — Myślałam, że umrzesz, jeśli powrócisz do tego świata.

ALE MY NIE JESTEŚMY W TYM ŚWIECIE, wyjaśnił Śmierć. ZNAJDUJEMY SIĘ W SPECYFICZNEJ RZECZYWISTOŚCI PRZYSTAJĄCEJ, STWORZONEJ DLA WIEDŹMIKOŁAJA. NORMALNE PRAWA MUSIAŁY ULEC ZAWIESZENIU. JAK INACZEJ KTOŚ MÓGŁBY W CIĄGU JEDNEJ NOCY OBJECHAĆ CAŁY ŚWIAT?

— Zgadza się — potwierdził Albert. — „Jeden z Małych Pomocników Wiedźmikołaja” to właśnie ja. Oficjalnie. Dostałem zielony spiczasty kapelusz i w ogóle.

Spostrzegł szklaneczkę sherry i rzepy zostawione przez dzieci na stoliku. Skierował się ku nim.

Susan była zaszokowana. Klika dni temu zabrała dzieci do Groty Wiedźmikołaja w jednym z wielkich sklepów przy Pale. Oczywiście, Wiedźmikołaj nie był prawdziwy, ale okazał się całkiem niezłym aktorem w czerwonym kostiumie. Byli też ludzie przebrani za skrzaty, a na ulicy przed sklepem pikieta Kampanii Równego Wzrostu[13].

Żaden ze skrzatów nie przypominał Alberta. Gdyby tak było, ludzie wchodziliby do Groty tylko z bronią.

— Byłaś grzeczna? — zapytał Albert i splunął do kominka.

Śmierć pochylił się. Spojrzała w błękitne lśnienie jego oczu.

RADZISZ SOBIE? — zapytał.

— Tak.

JESTEŚ SAMODZIELNA? SAMA KIERUJESZ SWOIM ŻYCIEM?

— Tak!

TO DOBRZE. NO CÓŻ, ALBERCIE, NA NAS JUŻ PORA. ZAŁADUJEMY SKARPETY I RUSZAMY DALEJ.

W jego dłoni pojawiły się dwa listy.

KTOŚ TU DAŁ DZIECKU NA IMIĘ TWYLA?

— Obawiam się, że tak, ale czemu…

A DRUGIE TO GAWAIN?

— Tak, ale powiedz, jak…

DLACZEGO GAWAIN?

— No… Myślę, że to dobre i mocne imię dla wojownika…

SAMOSPEŁNIAJĄCA SIĘ PRZEPOWIEDNIA, PODEJRZEWAM. WIDZĘ, ŻE DZIEWCZYNKA PISZE ZIELONĄ KREDKĄ NA RÓŻOWYM PAPIERZE Z MYSZKĄ W ROGU. MYSZKA NOSI SUKNIĘ.

— Powinnam chyba zaznaczyć, że zrobiła to, aby Wiedźmikołaj uznał ją za słodkie dziecko — oświadczyła Susan. — Temu celowi służą również świadomie popełniane błędy w pisowni. Ale dlaczego ty…

PISZE TU, ŻE MA PIĘĆ LAT.

— Wiek się zgadza, ale jeśli chodzi o cynizm, to raczej trzydzieści pięć. Dlaczego ty roznosisz…

WIERZY W WIEDŹMIKOŁAJA?

— Uwierzy we wszystko, jeśli ma za to dostać lalkę. Ale nie odejdziesz stąd bez wyjaśnienia…

Śmierć odwiesił skarpety nad kominek.

MUSIMY JUŻ ZNIKAĆ. SZCZĘŚLIWEGO STRZEŻENIA WIEDŹM. EEE… A TAK: HO. HO. HO.

— Niezła sherry — pochwalił Albert, ocierając usta.

Złość wyprzedziła u Susan ciekawość. Musiała pędzić bardzo szybko.

— Naprawdę wypijasz te drinki, które małe dzieci zostawiają dla Wiedźmikołaja?

— Jasne. A czemu nie? On ich przecież nie wypije. Nie tam, gdzie odszedł.

— A ile już wypiłeś, jeśli wolno spytać?

— Nie wiem, nie liczyłem — odparł z zadowoloną miną Alfred.

JEDEN MILION OSIEMSET TYSIĘCY SIEDEMSET SZEŚĆ, powiedział Śmierć. I ZJADŁ SZEŚĆDZIESIĄT OSIEM TYSIĘCY TRZYSTA DZIEWIĘTNAŚCIE PASZTECIKÓW ORAZ JEDNĄ RZEPĘ.

— Wyglądała pasztecikowato — wyjaśnił Albert. — Jak zresztą wszystko, po pewnym czasie.

— To czemu nie pękłeś?

— Nie wiem. Nigdy nie miałem kłopotów z trawieniem.

DLA WIEDŹMIKOŁAJA WSZYSTKIE PASZTECIKI SĄ JAK JEDEN PASZTECIK. Z WYJĄTKIEM TEGO, KTÓRY BYŁ RZEPĄ. CHODŹ, ALBERCIE, WDARLIŚMY SIĘ DO CZASU SUSAN.

— Dlaczego to robisz?! — wrzasnęła Susan.

PRZYKRO MI, NIE MOGĘ CI POWIEDZIEĆ. ZAPOMNIJ, ŻE MNIE WIDZIAŁAŚ. TO NIE JEST TWOJA SPRAWA.

— Nie moja sprawa? Jak to…

A TERAZ… MUSIMY JUŻ IŚĆ.

— Dobrej nocy — powiedział Albert.

Zegar uderzył dwa razy, na połowę godziny. Wciąż było wpół do siódmej.

A oni zniknęli.


Sanie pędziły po niebie.

— Będzie próbowała się dowiedzieć, o co w tym chodzi. Sam wiesz, panie — powiedział Albert.

OCH, JEJ.

— Zwłaszcza że kazałeś jej tego nie robić.

TAK MYŚLISZ?

— Tak — zapewnił Albert.

COŚ TAKIEGO… MUSZĘ SIĘ JESZCZE DUŻO NAUCZYĆ O LUDZIACH, PRAWDA?

— No… nie wiem — mruknął Albert.

OCZYWIŚCIE NIEWŁAŚCIWYM BYŁOBY MIESZANIE W TO WSZYSTKO LUDZKICH ISTOT. DLATEGO WŁAŚNIE, JAK SOBIE PRZYPOMINASZ, WYRAŹNIE ZAKAZAŁEM JEJ INTERESOWAĆ SIĘ TĄ SPRAWĄ.

— Tak. Rzeczywiście.

POZA TYM TO WBREW REGUŁOM.

— Ale mówiłeś, panie, że te szare paskudy już i tak złamały reguły.

OWSZEM, ALE NIE MOGĘ POMACHAĆ MAGICZNĄ RÓŻDŻKĄ I WSZYSTKIEGO NAPRAWIĆ. SĄ ODPOWIEDNIE PROCEDURY. Śmierć patrzył przez chwilę przed siebie, po czym wzruszył ramionami. A MY MAMY JESZCZE TYLE DO ZROBIENIA. OBIETNICE DO DOTRZYMANIA.

— Cóż, noc jeszcze młoda — zauważył Albert, rozsiadając się między workami.

NOC JEST STARA. NOC ZAWSZE JEST STARA.

Świnie galopowały. A po chwili…

— Nie, nie jest.

SŁUCHAM?

— Noc nie jest przecież starsza niż dzień, panie. To logiczne. Bo musiał być dzień, nim jeszcze ktokolwiek wiedział, czym jest noc.

TO PRAWDA, ALE TAK JEST BARDZIEJ DRAMATYCZNIE.

— A… chyba że tak.


Susan stała przy kominku.

Nie o to chodzi, że nie lubiła Śmierci. Śmierć jako osoba, a nie jako ostateczna kurtyna sceny życia, był kimś, kogo nie potrafiła nie lubić. W pewien specyficzny sposób.

Ale i tak…

Sam pomysł, że Mroczny Kosiarz napełnia strzeżeniowiedźmowe skarpety całego świata, jakoś nie mógł ułożyć się w jej głowie, choćby obracała go na wszystkie strony. To tak jakby próbowała sobie wyobrazić Starego Biedę jako Wróżkę Zębuszkę. A tak, Stary Bieda… to by dopiero było nieprzyjemne spotkanie.

Ale uczciwie, jaki chory osobnik chciałby zakradać się nocą do dziecięcych sypialni?

No, Wiedźmikołaj, oczywiście, ale…

Coś brzęknęło cichutko u podstawy strzeżeniowiedźmowego drzewka.

Kruk odskoczył pospiesznie od szczątków jednej z błyszczących kul.

— Przepraszam — wymamrotał. — To taka gatunkowa reakcja. No wiesz… okrągłe, lśniące… Czasami po prostu musisz dziobnąć…

— Te czekoladowe pieniądze należą do dzieci!

PIP? — zdziwił się Śmierć Szczurów, odsuwając się od błyszczących monet.

— Dlaczego on to robi?

PIP.

— Ty też nie wiesz?

PIP.

— Są jakieś kłopoty? Może to on coś zrobił prawdziwemu Wiedźmikołajowi?

PIP.

— Dlaczego nie chce mi powiedzieć?

PIP.

— Dziękuję. Bardzo mi pomogłeś.

Coś zaszeleściło za jej plecami. Obejrzała się; kruk starannie odrywał z opakowania prezentu kawałek czerwonego papieru.

— Przestań natychmiast!

Spojrzał na nią przepraszająco.

— Tylko kawałeczek — powiedział. — Nikt nawet nie zauważy.

— A właściwie po co ci ten papier?

— Przyciągają nas jaskrawe kolory, wiesz? Taki odruch.

— Nie was, tylko sroki!

— Do licha! Poważnie?

Śmierć Szczurów kiwnął łebkiem.

PIP.

— Aha, więc nagle zostałeś Panem Ornitologiem, tak? — burknął kruk.

Susan przykucnęła i wyciągnęła rękę. Śmierć Szczurów wskoczył jej na dłoń. Czuła jego pazurki jakby maleńkie szpileczki.

Była to jedna z tych scen, kiedy słodka i piękna heroina odśpiewuje krótki duet z Panem Drozdem.

No, w każdym razie podobna.

Przynajmniej w ogólnych zarysach. Niekoniecznie dozwolona dla małych dzieci.

— Czy coś mu dolega umysłowo?

PIP. Szczur wzruszył ramionami.

— Ale coś takiego jest możliwe, prawda? Jest przecież bardzo stary i na pewno widział wiele strasznych rzeczy.

PIP.

— Wszystkie nieszczęścia tego świata — przetłumaczył kruk.

— Zrozumiałam — odparła Susan.

To też był szczególny talent — nie wiedziała, co mówi szczur. Wiedziała, co ma na myśli.

— Dzieje się coś niedobrego, a on nie chce mi powiedzieć?

Ta myśl rozzłościła ją jeszcze bardziej.

— Ale Albert też jest w to zamieszany — dodała.

Myślała: tysiące, miliony lat na tym samym stanowisku. Niezbyt przyjemnym. Nie zawsze to sympatyczni staruszkowie umierają ze starości. Wcześniej czy później każdy by się załamał.

Ktoś musi coś z tym zrobić. Tak jak wtedy, kiedy babcia Twyli zaczęła wszystkim wmawiać, że jest cesarzową Krullu, i przestała nosić ubranie.

Susan była dostatecznie inteligentna, by wiedzieć, że zdanie „Ktoś musi coś z tym zrobić” samo w sobie niewiele znaczy. Ludzie, którzy je wypowiadają, nigdy nie kończą „a tym kimś jestem ja”. Ale ktoś naprawdę powinien się zająć tą sprawą, a w tej chwili cała pula ktosiów składała się z niej i nikogo innego.

Babcia Twyli trafiła do domu opieki nad brzegiem morza w Quirmie. Takie rozwiązanie w tej sytuacji raczej nie miało zastosowania. Poza tym nie byłby popularny wśród współlokatorów.


Skoncentrowała się. To był talent najprostszy ze wszystkich. Zdumiewało ją, że inni tego nie potrafią. Zamknęła oczy, wyciągnęła przed siebie obie ręce, dłońmi w dół, rozłożyła palce, a potem opuściła ramiona.

Mniej więcej w połowie drogi w dół zegar przestał tykać. Ostatnie ryknięcie było długie, rozciągnięte niczym śmiertelny kaszel.

Czas się zatrzymał.

Ale trwanie się kontynuowało.

Kiedy jeszcze była mała, dziwiła się, czemu odwiedziny u dziadka mogą się ciągnąć całymi dniami, a jednak kiedy wracała, kalendarz brnął spokojnie przed siebie, jakby wcale nie odchodziła.

Dzisiaj wiedziała już dlaczego, chociaż pewnie żadna ludzka istota nie umiałaby pojąć jak. Gdzieś, kiedyś, jakoś cyfry na zegarze nie miały znaczenia.

Między każdą parą wymiernych chwil istniały miliardy chwil niewymiernych. Poza godzinami istniało miejsce, gdzie jeździł Wiedźmikołaj, gdzie Wróżki Zębuszki wspinały się na drabiny, Mróz malował swoje obrazy, a Duchociastna Kaczka znosiła czekoladowe jaja. W nieskończonych odstępach pomiędzy niezdarnymi sekundami Śmierć przesuwał się niczym czarownica tańcząca wśród kropli deszczu i nigdy nie był zmoczony.

Ludzie mogli tu… Nie, ludzie nie mogli tu żyć, w żadnym razie, bo nawet jeśli rozcieńczy się kieliszek wina wanną wody, ma się więcej cieczy, ale wciąż tyle samo wina. Gumowa taśma wciąż była tą samą gumową taśmą, choćby nie wiem jak ją rozciągnąć.

Ludzie jednak mogli tu… istnieć.

Nigdy nie było zbyt zimno, choć powietrze kłuło trochę, jak w słoneczny zimowy dzień. Ale ludzkie przyzwyczajenie kazało Susan wyjąć z szafy płaszcz.

PIP.

— Czyli nie musisz się chwilowo zajmować żadnymi myszami ani szczurami?

— Nie; tuż przed Strzeżeniem Wiedźm jest spokojnie — odpowiedział kruk, który usiłował złożyć pazurami czerwony papier. — Lecz za parę dni pojawi się sporo świnek morskich i chomików. Kiedy dzieciaki zapomną je nakarmić albo spróbują sprawdzić, jak działają.

Oczywiście, musi zostawić dzieci. Ale przecież nic im się nie stanie. Nie istniał czas, w którym coś mogłoby się im stać.

Zbiegła po schodach i wyszła frontowymi drzwiami.

Śnieg wisiał w powietrzu. I nie był to poetycki opis. Płatki unosiły się niczym gwiazdy, a kiedy dotykały Susan, topniały z krótkim jaskrawym rozbłyskiem.

Na ulicy panował spory ruch, tyle że unieruchomiony w czasie. Szła ostrożnie, wymijając przechodniów, aż dotarła do bramy parku.

Śnieg dokonał tego, co nie udało się nawet magom i straży — oczyścił Ankh-Morpork. Nie zdążyło się jeszcze zabrudzić. Rankiem będzie pewnie wyglądać jak przysypane kawowymi bezami, ale w tej chwili krzewy i drzewa okrywała czysta biel.

Panowała cisza. Zasłona śniegu przesłaniała światła miasta. Susan przeszła tylko kilka kroków, a miała wrażenie, że znalazła się na wsi.

Wsunęła dwa place do ust i gwizdnęła.

— A wiesz, mogłabyś to zrobić trochę bardziej ceremonialnie — stwierdził kruk, który przysiadł na obsypanej śniegiem gałęzi.

— Nie kłap dziobem.

— Ale i tak nieźle ci wyszło. Lepiej niż potrafiłaby większość kobiet.

— Zamknij się.

Czekali.

— Dlaczego ukradłeś kawałek czerwonego papieru z prezentu dziewczynki? — spytała Susan.

— Mam swoje plany — odparł tajemniczo kruk.

Czekali dalej.

Zastanawiała się, co będzie, jeśli to nie zadziała. Zastanawiała się, czy szczur parsknie śmiechem. Miał najbardziej irytujące parsknięcie na świecie.

Wreszcie zadudniły kopyta, płatki śniegu w powietrzu rozsypały się na boki — i zjawił się koń.

Pimpuś kłusem zatoczył koło, a potem zatrzymał się, parując.

Nie był osiodłany. Nie można spaść z konia Śmierci.

Jeśli wsiądę, myślała Susan, wszystko zacznie się od początku. Odejdę ze światła do świata innego niż ten realny. Spadnę z liny…

Ale jakiś głos w umyśle powiedział: Przecież chcesz tego… prawda?

Dziesięć sekund później pozostał już tylko śnieg.

Kruk zwrócił się do Śmierci Szczurów.

— Masz pomysł, skąd wziąć kawałek sznurka?

PIP.

Była obserwowana.

Jeden powiedział, Kim ona jest?

Jeden powiedział, Czy pamiętamy adoptowaną córkę Śmierci? Ta młoda kobieta jest jej córką.

Jeden powiedział, Czy jest człowiekiem?

Jeden powiedział, Na ogół.

Jeden powiedział, Czy można ją zabić?

Jeden powiedział, Och, oczywiście.

Jeden powiedział, No to wszystko w porządku.

Jeden powiedział, Eee… Nie myślimy chyba, że będą z tego powodu jakieś kłopoty, prawda? Wszystko to nie ma… autoryzacji. Nie chcemy, żeby padły pytania.

Jeden powiedział, Mamy obowiązek uwolnić wszechświat od nieuporządkowanego myślenia.

Jeden powiedział, Wszyscy będą wdzięczni, kiedy się dowiedzą.


Pimpuś wylądował delikatnie na trawniku Śmierci.

Susan ominęła frontowe drzwi i przeszła od razu do kuchennych, nigdy nie zamykanych.

Nastąpiły zmiany. A przynajmniej jedna istotna zmiana.

W drzwiach zamocowano klapkę dla kotów.

Susan patrzyła.

Po sekundzie czy dwóch przez klapę wysunął się rudy kot, rzucił jej spojrzenie „nie jestem głodny, a ty nie jesteś interesująca” i odszedł w stronę ogrodu.

Susan pchnęła drzwi.

Koty wszelkich kolorów i rozmiarów pokrywały wszystkie dostępne powierzchnie. Setki oczu śledziły jej ruchy.

Całkiem jak u pani Gammage, pomyślała. Ta stara kobieta regularnie odwiedzała Katafalki, szukając towarzystwa, i była obłąkana. A jednym z objawów u tych, którzy wpadają w obłęd, było chroniczne zarażenie kotami. Zwykle kotami, które opanowały wszelkie elementy kociej egzystencji z wyjątkiem lokalizacji skrzynki z piaskiem.

Kilka z nich wtykało nosy do miski ze śmietaną.

Susan nigdy jakoś nie rozumiała, co jest atrakcyjnego w kotach. Ich właścicielami byli ludzie, którzy lubili puddingi. I całkiem realnie istnieli tacy, dla których realizacją nieba byłby kot z czekolady.

— Wynoście się stąd — powiedziała głośno. — Nigdy przecież nie trzymał tu zwierząt.

Koty spojrzały na nią w sposób mający sugerować, że i tak zamierzały pójść sobie gdzie indziej. Po czym odeszły nonszalancko, oblizując się czasem.

Miska powoli wypełniła się na nowo.

To były najwyraźniej żywe koty. Tylko życie miało tu kolor. Wszystko inne zostało stworzone przez Śmierć. Kolory, wraz z hydrauliką i muzyką, były dziedzinami, które wymykały się jego geniuszowi.

Zostawiła kuchnię i przeszła do gabinetu.

Tu także dostrzegła zmiany. Na oko sądząc, znowu próbował nauczyć się grać na skrzypcach. Nigdy jakoś nie potrafił zrozumieć, dlaczego nie może uzyskać muzyki.

Na biurku panował bałagan. Otwarte książki leżały jedna na drugiej. Były to te, których Susan nie nauczyła się czytać. Niektóre znaki unosiły się nad stronicami albo poruszały w skomplikowanych liniach, kiedy czytały człowieka, który próbował je czytać.

Złożone aparaty stały porozrzucane na blacie. Wydawały się jakoś związane z nawigacją, ale po jakich morzach i pod jakimi gwiazdami?

Kilka arkuszy pergaminu pokrywało odręczne pismo Śmierci. Było natychmiast rozpoznawalne. Nikt, kogo Susan dotąd spotkała, nie pisał z szeryfami.

Wyglądało to, jakby próbował rozwiązać jakiś problem.


NIE KLATCH. NIE HOWONDALAND. NIE IMPERIUM.

POWIEDZMY, 20 MILIONÓW DZIECI PO 2 FUNTY

ZABAWEK NA DZIECKO.

RÓWNA SIĘ 17.857 TON. 1785 TON NA GODZINĘ.

UWAGA: NIE ZAPOMNIEĆ O ODCISKACH SADZY.

POĆWICZYĆ JESZCZE HO, HO, HO.

PODUSZKA.


Starannie odłożyła pergamin na miejsce.

Wcześniej czy później każdego to dopadnie. Śmierć zawsze był zafascynowany ludźmi, a takie badania nie oddziałują jednostronnie. Człowiek może przez lata podglądać prywatne życie cząstek elementarnych, a potem nagle odkrywa, że wie albo kim jest, albo gdzie jest — ale nie jedno i drugie naraz. Śmierć zaraził się… człowieczeństwem. Nie takim prawdziwym, ale czymś, co może uchodzić za prawdziwe, dopóki się go dokładniej nie przeanalizuje.

Nawet ten dom naśladował ludzkie domostwa. Śmierć stworzył dla niej sypialnię, mimo że sam nigdy nie sypiał. Jeśli rzeczywiście przejmował ludzkie cechy, to czy teraz spróbował szaleństwa? Było w końcu bardzo popularne.

Może po długich tysiącleciach chciał być sympatyczny?

Zajrzała do Sali Życiomierzy. Jako mała dziewczynka lubiła ich dźwięk. Teraz jednak syk piasku, przesypującego się w milionach klepsydr, ciche „ping” i „puk”, kiedy znikały pełne, a pojawiały się puste, nie wydawał się tak przyjemny. Teraz wiedziała już, co się tu dzieje. Oczywiście, każdy wcześniej czy później umiera. Ale nie jest właściwym słuchanie, jak się to odbywa.

Miała już wyjść, kiedy zauważyła otwarte drzwi w miejscu, gdzie nigdy drzwi nie widziała.

Były zamaskowane. Teraz odsunął się cały regał półek razem z szepczącymi klepsydrami.

Susan pchnęła go palcem tam i z powrotem. W pozycji zamkniętej musiała mocno wytężać wzrok, by zauważyć szczelinę.

Po drugiej stronie znalazła o wiele mniejsze pomieszczenie. Miało rozmiar zaledwie… powiedzmy: katedry. A na ścianach — od podłogi po sufit — stało więcej życiomierzy, niż mogła zobaczyć w słabym świetle padającym z sali za plecami.

Weszła do wnętrza i pstryknęła palcami.

— Światło — rozkazała.

Kilka świec zapłonęło posłusznie.

Klepsydry były… dziwne. Te w głównej sali, choć może metaforyczne, wyglądały na solidne obiekty z drewna, mosiądzu i szkła. Te tutaj wydawały się zrobione ze świateł i cieni, bez żadnej materialnej substancji.

Przyjrzała się jednej z większych.

Wypisano na niej imię: OFFLER.

— Bóg Krokodyl? — zdziwiła się.

No cóż, bogowie też mają jakieś życie. Prawdopodobnie. Ale, o ile wiedziała, nigdy naprawdę nie umierają. Zanikają tylko, stając się głosem wśród wiatru i przypisem w książce o religii.

Tutaj w rzędach stali bogowie. Rozpoznała niektórych.

Na półce stały też mniejsze życiomierze. Kiedy sprawdziła etykiety, o mało nie wybuchnęła śmiechem.

— Wróżka Zębuszka? Piaskowy Dziadek? Maciek Pijanica? Duchociastna Kaczka? Bóg… czego?

Odstąpiła o krok i coś zachrzęściło jej pod stopą.

Na podłodze leżały odłamki szkła. Schyliła się i podniosła największy. Pozostało tylko kilka wytrawionych w gładkiej powierzchni liter…

WIEDŹM…

— Och, nie… Więc to prawda! Dziadku, coś ty narobił?

Kiedy wyszła, zgasły płomyki świec. Powróciła ciemność.

A w ciemności, pośród rozsypanego piasku, ciche skwierczenie i maleńka jasna iskierka…


Mustrum Ridcully poprawił ręcznik, którym obwiązał się w pasie.

— Jak idzie, panie Modo?

Uniwersytecki ogrodnik zasalutował.

— Zbiorniki są pełne, panie nadrektorze, sir! — zameldował dziarsko. — A pod bojlerami palę od rana.

Pozostali starsi magowie tłoczyli się w drzwiach.

— Doprawdy, Mustrum, uważam, że postępujesz nierozsądnie — oświadczył wykładowca run współczesnych. — Przecież zablokowali to w jakimś celu.

— Pamiętaj, co było napisane na drzwiach — dodał dziekan.

— Och, napisali tak tylko po to, żeby nikt nie wchodził — odparł Ridcully, odpakowując świeżą kostkę mydła.

— No, w zasadzie tak — zgodził się kierownik studiów nieokreślonych. — Zgadza się. Tak właśnie ludzie postępują.

— To łazienka — powiedział Ridcully. — A wy zachowujecie się, jakby to była, nie przymierzając, izba tortur.

— Łazienka — zgodził się dziekan. — Ale projektowana przez Bezdennie Głupiego Johnsona. Nadrektor Weatherwax skorzystał z niej tylko raz, a potem kazał zabić drzwi deskami! Mustrum, zastanów się, na miłość bogów! To Johnson!

Nastąpiła krótka przerwa, ponieważ nawet Ridcully musiał jakoś przetrawić ten fakt.

Bergholt Grimwald Johnson, który odszedł na wieczny spoczynek (a przynajmniej bardzo się oddalił), był powszechnie uznawany za najgorszego wynalazcę na świecie, jednakże w bardzo szczególnym znaczeniu tego określenia. Zwyczajni marni wynalazcy tworzyli przyrządy, które odmawiały działania. On nie mieścił się w grupie tych drobnych rybek. Każdy dureń potrafił wykonać coś, co po naciśnięciu guzika absolutnie nic nie robi. Pogardzał tymi amatorami o niezgrabnych palcach. Wszystko, co on zbudował, działało. Po prostu nie robiło tego, co zapowiadał tekst na etykiecie. Kiedy człowiek potrzebował niewielkiego pocisku ziemia-powietrze, prosił Johnsona, by zaprojektował ozdobną fontannę. Wychodziło na to samo. To jednak nie potrafiło go zniechęcić — ani też stłumić niezdrowej ciekawości jego klientów. Muzyka, pejzaże, ogrodnictwo, architektura — jego talenty nie miały początku.

Mimo to trochę zaskoczyło wszystkich odkrycie, że Bezdennie Głupi zajął się projektowaniem łazienek. Ale, jak zauważył Ridcully, zbudował przecież kilka wielkich organów muzycznych, a kiedy człowiek się dobrze zastanowi, to przecież właściwie tylko hydraulika i rury.

Pozostali magowie, którzy byli tu dłużej od nadrektora, przyjęli pogląd, że jeśli Bezdennie Głupi zbudował w pełni funkcjonalną łazienkę, tak naprawdę chciał stworzyć coś innego.

— Wiecie, zawsze mi się wydawało, że Johnson był celem wielu złośliwości — stwierdził w końcu Ridcully.

— No był, oczywiście — przyznał wykładowca run współczesnych z wyraźną desperacją. — To jakby powiedzieć, że dżem przyciąga osy.

— Nie wszystko, co zbudował, źle działa — upierał się nadrektor. — Spójrzcie na to coś, czego używają w kuchni do obierania ziemniaków.

— Chodzi panu o to urządzenie z umocowaną mosiężną tabliczką z napisem „Udoskonalony Aparat do Manicure”, nadrektorze?

— Słuchajcie, przecież to tylko woda — zirytował się Ridcully. — Nawet Johnson nie mógł nic popsuć przy wodzie. Modo, otwieraj śluzy!

Pozostali magowie cofnęli się nerwowo, gdy Modo przekręcił parę ozdobnych mosiężnych kół.

— Mam już dość szukania mydła w waszym towarzystwie! — krzyknął nadrektor. Woda huczała w ukrytych kanałach. — Higiena! Oto klucz!

— Tylko potem nie mów, że cię nie ostrzegaliśmy — rzucił dziekan i zamknął drzwi.

— Eee… Jeszcze nie zbadałem, gdzie prowadzą wszystkie rury, sir — spróbował wtrącić Modo.

— Dowiemy się, nie ma obawy. — Ridcully zdjął kapelusz, włożył czepek kąpielowy własnego projektu (z szacunku dla profesji, czepek był spiczasty) i chwycił żółtą gumową kaczkę. — Ludzie do pomp, panie Modo. Czy raczej krasnoludy, w pańskim przypadku.

— Tak jest, nadrektorze.

Modo pchnął dźwignię. Rury brzęknęły, a z kilku złączek strzeliła para.

Ridcully raz jeszcze przyjrzał się łazience. Bez wątpienia był to prawdziwy ukryty skarb. Niech mówią, co chcą, ale stary Johnson musiał czasem zrobić coś jak należy, choćby tylko przypadkiem. Całe pomieszczenie, łącznie z podłogą i sufitem, pokrywały białe, zielone i niebieskie kafelki. W samym środku, pod koroną rur, stał Tajfun — Patentowe Nadzwyczajne Domowe Ablutorium Johnsona z Automatyczną Podstawką na Mydło, sanitarny poemat w mahoniu, drzewie sandałowym i miedzi.

Kazał Modo wyczyścić do połysku każdą rurkę, każdy mosiężny kurek. Trwało to całe wieki.

Zamknął za sobą zaparowane drzwi.

Wynalazca tego ablucyjnego cudu postanowił zwykły prysznic uczynić przeżyciem całkowicie kontrolowanym. Na ściance dużego szklanego pudła umieścił wspaniały panel, cały pokryty mosiężnymi kranami w kształcie syrenek, muszli i — z niewiadomych powodów — owoców granatu. Były tu osobne ujęcia dla słonej wody, twardej wody i miękkiej wody oraz wielkie koła służące dokładnemu określeniu temperatury. Ridcully zbadał je ostrożnie.

Po chwili odstąpił, spojrzał czujnie na kafelki i zaśpiewał:

— Mi, mi, mi!

Głos odbił się od ścian.

— Idealne echo — stwierdził Ridcully, jeden z urodzonych łazienkowych barytonów.

Chwycił rurę komunikacyjną, niedawno zainstalowaną i pozwalającą kąpiącemu rozmawiać z maszynownią.

— Wszystkie zbiorniki w ruch, panie Modo!

— Aye, aye, sir!

Ridcully przekręcił kurek oznaczony „Mżawka” — i odskoczył w bok. Dobrze zdawał sobie sprawę, że pomysłowość Johnsona nie tylko sięgała granic zdrowego rozsądku, ale często przełamywała je, przelatywała przez pokój i wybijała dziurę w ścianie.

Poczuł na skórze delikatne strużki ciepłej wody, pieszczące niemal jak mgła.

— Coś takiego! — wykrzyknął i sprawdził następny kurek.

„Deszcz” okazał się bardziej ożywczy, przy „Ulewie” z trudem łapał oddech, a w „Potop” nerwowo wymacywał kurek, bo miał uczucie, że stracił czubek głowy. „Fala” chlusnęła ścianą ciepłej słonej wody z jednej strony kabiny do drugiej; po chwili woda wylała się przez kratkę umieszczoną pośrodku podłogi.

— Nic się panu nie stało, sir?! — zawołał Modo.

— To wspaniałe! A są tu jeszcze dziesiątki kurków, których nie wypróbowałem!

Modo skinął głową i przekręcił zawór. Głos Ridcully’ego, wzniesiony w czymś, co uważał za melodię, dudnił wśród gęstych kłębów pary.

Ohoho, znałem kiedyś… eee… wiejskiego robotnika takiego czy innego, możliwe, że układał strzechy.

A znałem go dobrze, miał… nie, był farmerem, teraz sobie przypomniałem, i miał córkę o imieniu, którego w tej chwili nie pamiętam,

I… gdzie skończyłem? Aha. Refren:

Coś tam, coś tam, jarzyna o śmiesznym kształcie, chyba rzepa, coś tam, coś tam, coś tam i słodki śpiew słowiiiiiiaaaurrggoooAARRGHH! Au, au, au…

Piosenka urwała się nagle. Modo słyszał tylko głośny szum wody.

— Panie nadrektorze!

Po chwili odpowiedział mu głos spod sufitu. Brzmiał dość wysoko i niepewnie.

— Tego… tak sobie myślę, czy byłbyś tak dobry i ze swojego stanowiska zakręcił tu wodę, mój drogi? Ehm… Tylko delikatnie, jeśli wolno…

Modo ostrożnie pokręcił kołem. Szum cichł stopniowo.

— Ach, znakomicie — odezwał się znowu głos, tym razem bliżej podłogi. — No, świetna robota. Myślę, że bez wahania możemy to określić jako sukces. Zastanawiam się, czy przez chwilę mógłbyś mi pomóc w chodzeniu. W niewyjaśniony sposób poczułem się nagle nieco chwiejnie…

Modo otworzył drzwi. Pomógł Ridcully’emu przejść i usiąść na kanapie. Nadrektor wydawał się blady.

— Tak, rzeczywiście — powiedział, patrząc nieco zaszklonym wzrokiem. — Niewiarygodnie udane. Ehm. Tylko jeden drobiazg, Modo.

— Tak, sir?

— Jest tam taki kurek, który na razie powinniśmy chyba zostawić w spokoju. Wyświadczyłbyś mi wielką przysługę, gdybyś zrobił małą tabliczkę, żeby ją tam powiesić.

— Tak, sir?

— O treści „W ogóle nie dotykać” czy coś w tym rodzaju.

— Oczywiście, sir.

— Powieś ją na tym, który jest oznaczony „Gejzer”.

— Tak, sir.

— Nie musisz wspominać o tym innym profesorom.

— Tak, sir.

— Na bogów! Nigdy w życiu nie czułem się taki czysty!

Z punktu obserwacyjnego wśród ozdobnych kafelków pod sufitem, uważnie się przyglądał Ridcully’emu gnom w meloniku.

Kiedy Modo wyszedł, nadrektor zaczął się powoli wycierać wielkim kosmatym ręcznikiem. Zdołał się już opanować, więc po chwili zabrzmiała następna piosenka.

W drugi dzień od Strzeżenia Wiedźm… odesłałem swej ukochanej Niemiły krótki liścik i głuszca na gruszce…

Gnom zsunął się między kafelki podłogi i zaczął się skradać za otrząsającą się z ożywieniem sylwetkę.

Po kilku próbach Ridcully wybrał piosenkę, która ewoluuje gdzieś na każdej planecie, gdzie występują zimy. Często wciągnięta jest w służbę jakiejś miejscowej religii, zmienia się kilka słów, ale tak naprawdę chodzi o coś, co ma związek z bogami tylko w takim sensie, w jakim korzenie mają związek z liśćmi.

— …pędzą, pędzą konie już od wschodu słońca…

Ridcully odwrócił się błyskawicznie. Róg mokrego ręcznika trafił gnoma w ucho i przewrócił na plecy.

— Widziałem, jak się skradasz! — huknął nadrektor. — Co to za zabawy? Jakiś złodziejaszek, co?

Gnom przejechał kawałek po mokrej od mydlin powierzchni.

— To ja się pytam, co to za zabawy, mój panie! Nie powinieneś mnie pan widzieć!

— Jestem magiem! Widzimy rzeczy, które naprawdę są — wyjaśnił Ridcully. — A w przypadku kwestora również te, których nie ma. Co masz w tym worku?

— Nie chcesz pan otwierać tego worka! Naprawdę nie chcesz pan go otwierać!

— A to czemu? Co tam trzymasz?

Gnom przygarbił się zniechęcony.

— Nie chodzi o to, co tam trzymam, wiesz pan, ale o to, co z niego wyjdzie. Mam je wypuszczać po jednej naraz. Nie mam pojęcia, co się stanie, jak wszystkie wypadną jednocześnie.

Zaciekawiony Ridcully zaczął rozwiązywać sznurek.

— Potem będziesz pan żałował — przekonywał gnom.

— Doprawdy? A co ty tu w ogóle robisz, młody człowieku?

Gnom poddał się.

— No… znasz pan Wróżkę Zębuszkę?

— Tak, oczywiście — potwierdził Ridcully.

— No więc… ja nią nie jestem. Ale… to tak jakby podobna praca.

— Zabierasz coś?

— Eee… nie zabieram. Nie w takim sensie. Raczej tak jakby… przynoszę.

— Aha. Jakby nowe zęby?

— No… jakby nowe kurzajki — odparł gnom.


Śmierć wrzucił worek na sanie i wspiął się za nim.

— Coraz lepiej sobie radzisz, panie — zauważył Albert.

TA PODUSZKA CIĄGLE NIE LEŻY WYGODNIE, stwierdził Śmierć, poprawiając pas. NIE JESTEM PRZYZWYCZAJONY DO TAKIEGO WIELKIEGO, GRUBEGO BRZUCHA.

— Po prostu brzucha. Tylko tyle zdążyłem zorganizować. W tym względzie zacząłeś, panie, ze swego rodzaju inwalidztwem.

Albert odkręcił butelkę zimnej herbaty. Po tylu sherry odczuwał pragnienie.

— Dobrze ci idzie, panie — powtórzył, pociągnąwszy solidny łyk. — Cała ta sadza w kominku, odciski stóp, wypite sherry, ślady sań na całym dachu… To musi działać.

TAK MYŚLISZ?

— Pewnie.

I POSTARAŁEM SIĘ, ŻEBY NIEKTÓRE DZIECI MNIE ZOBACZYŁY. WIEM, KIEDY PODGLĄDAJĄ, dodał Śmierć z dumą.

— Dobra robota, panie.

TAK.

— Jeśli jednak wolno coś podpowiedzieć… Wystarczy samo „Ho, ho, ho”. Nie mów: „Drżyj, nędzny śmiertelniku”, chyba że chcesz, by wyrosły na lichwiarzy albo kogoś w tym rodzaju.

HO. HO. HO.

— Doskonale ci to wychodzi, panie. — Albert szybko zajrzał do notesu, żeby Śmierć nie widział jego twarzy. — A teraz, panie, myślę, że naprawdę bardzo by pomogło jakieś wystąpienie publiczne.

HM… NORMALNIE TAK NIE WYSTĘPUJĘ…

— Wiedźmikołaj jest funkcją publiczną. A jedno dobre wystąpienie bardziej pomoże, niż gdybyś nie wiadomo ile razy pozwolił dzieciom przypadkiem się zobaczyć. Pomoże naprężyć mięśnie wiary.

NAPRAWDĘ? HO. HO. HO.

— Tak, tak, to było znakomite, panie. Co to ja… A tak. Sklepy są otwarte do późna. Sporo dzieciaków przychodzi tam, żeby zobaczyć Wiedźmikołaja. Nie tego prawdziwego, oczywiście, ale jakiegoś starucha z poduszką pod kapotą, za twoim przeproszeniem, panie.

NIE TEGO PRAWDZIWEGO? HO. HO. HO.

— Nie. I nie musisz…

A DZIECI O TYM WIEDZĄ? HO. HO. HO.

Albert poskrobał się po nosie.

— Chyba tak, panie.

TAK BYĆ NIE POWINNO. NIC DZIWNEGO, ŻE… ZDARZYŁY SIĘ OBECNE TRUDNOŚCI. WIARA ZOSTAŁA NARAŻONA? HO. HO. HO.

— Całkiem możliwe, panie. Tego… to „Ho, ho, ho”…

A GDZIE MA MIEJSCE OWA PARODIA? HO. HO. HO.

Albert zrezygnował.

— No, na przykład u Crumleya przy Pale. Mają tam Grotę Wiedźmikołaja. Niezmiernie popularną. Zawsze zatrudniają dobrego Wiedźmikołaja, jak słyszałem.

JEDŹMY WIĘC I ICH ROZJEDŹMY. HO. HO. HO.

— Jak każesz, panie.

TO BYŁ KALAMBOUR, CZYLI GRA SŁÓW, ALBERCIE. NIE WIEM, CZY ZAUWAŻYŁEŚ.

— W myślach wręcz płaczę ze śmiechu.

HO. HO. HO.


Nadrektor Ridcully uśmiechnął się.

Często się uśmiechał. Należał do tych ludzi, którzy uśmiechają się nawet wtedy, gdy są zirytowani. Teraz jednak uśmiechał się, gdyż był z siebie dumny. Może trochę obolały, ale dumny.

— Niezwykła łazienka, prawda? — powiedział. — Wiesz, chcieli ją zablokować. Całkiem niemądrze. Owszem, było może kilka drobnych problemów przy rozruchu… — Poruszył się ostrożnie. — Ale w końcu można się tego spodziewać. Widzisz, ma tu wszystko. Brodzik w kształcie muszli do mycia stóp. I szafkę pełną szlafroków. A ta wanna, o tam, ma takie wielkie dmuchające coś, i można mieć kąpiel z bąbelkami, nawet nie jedząc mącznych potraw. A to małe tutaj, podtrzymywane przez syreny, to specjalny pojemnik na obcięte paznokcie u nóg. Niczego tu nie brakuje.

— Pojemnik na obcięte paznokcie? — zdziwił się Gnom Kurzajka.

— Nigdy dość ostrożności — wyjaśnił Ridcully. Uniósł pokrywkę ozdobnego słoja z napisem „Sole kąpielowe” i wyjął ze środka butelkę wina. — Wystarczy znaleźć coś takiego jak czyjś obcięty paznokieć, a masz go w swojej władzy. To naprawdę prastara magia. Z początków czasu.

Uniósł butelkę do światła.

— Powinno już być dobrze wychłodzone — stwierdził i wyciągnął korek. — Kurzajki, co?

— Chciałbym wiedzieć dlaczego — westchnął gnom.

— Znaczy: nie wiesz?

— Nie. Budzę się nagle i jestem Gnomem Kurzajką.

— Dziwne — przyznał Ridcully. — Mój ojciec mawiał, że Gnom Kurzajka pojawia się, kiedy ktoś chodzi boso, ale nie miałem pojęcia, że istniejesz. Sądziłem, że zwyczajnie to sobie wymyślił. Owszem, Wróżki Zębuszki to co innego. Albo te małe dranie, co żyją w kwiatach, zbierałem je jako chłopak. Ale nic nie pamiętam na temat kurzajek. — W zadumie napił się wina. — Chociaż właściwie miałem dalekiego kuzyna, który się nazywał Kurzayka. Jak się wsłuchać, to całkiem ładnie brzmi.

Przyjrzał się gnomowi nad krawędzią kieliszka.

Człowiek nie zostawał nadrektorem, nie potrafiąc wyczuć tej subtelnej niewłaściwości sytuacji. No, może to nie do końca prawda. Ściślej mówiąc, taki człowiek nie zostawał nadrektorem na długo.

— To dobra praca? — zapytał.

— Łupież byłby lepszy — odparł gnom. — Przynajmniej przebywałbym na świeżym powietrzu.

— Myślę, że warto zbadać tę sprawę. Oczywiście, może się okazać, że to nic ważnego.

— Bardzo dziękuję — mruknął smętnie Gnom Kurzajka.


W tym roku Grota Wiedźmikołaja była naprawdę wspaniała, powtarzał sobie Vernon Crumley. Personel rzeczywiście się starał. Sanie Wiedźmikołaja same w sobie były dziełem sztuki, a świnie miały kolor różowy rzeczywiście realistyczny i w przepięknym odcieniu.

Grota zajmowała prawie całe pierwsze piętro. Jednego ze skrzatów trzeba było ukarać dyscyplinarnie, bo palił ukryty za Magicznym Dzwoniącym Wodospadem, a nakręcane Lalki Wszystkich Narodów, pokazujące, że Wszyscy Możemy Żyć Razem, nie poruszały się płynnie i czasem sprawiały kłopoty, ale ogólnie, uznał, był to prawdziwy Widok Radujący Serca Wszystkich Dzieciaczków.

Dzieciaczki ustawiały się w kolejce wraz z rodzicami i wytrzeszczając oczy, wpatrywały się w dekorację z zachwytem.

A pieniądze płynęły szerokim strumieniem. Och, jakim szerokim…

Aby personel nie doznawał Pokusy, pan Crumley przeciągnął linki pod sufitami, a pośrodku każdego piętra usadził kasjerkę w małej klatce. Sprzedawcy odbierali pieniądze od klientów, wkładali je do nakręcanych wagoników kolejki linowej i posyłali po linkach do kasjerki, która wydawała resztę i odsyłała wagonik z powrotem. Nie było więc żadnej możliwości wystąpienia Pokusy, a kolorowe wagoniki śmigały tam i z powrotem jak fajerwerki.

Pan Crumley kochał Strzeżenie Wiedźm. W końcu to wszystko robił dla Dzieciaczków.

Zaczepił kciuki o kieszonki kamizelki i rozpromienił się.

— Dobrze idzie, panno Harding? — zapytał.

— Tak, panie Crumley — odpowiedziała pokornie kasjerka.

— To doskonale.

Spojrzał na stos monet.

Z trzaskiem wystrzelił z nich jaskrawy zygzak i uziemił się w metalowej kratce.

Pan Crumley zamrugał niepewnie. Zobaczył, jak ze stalowych oprawek okularów panny Harding strzelają iskry.

Dekoracja Groty Wiedźmikołaja zmieniła się nagle. Przez ułamek sekundy pan Crumley doznał wrażenia prędkości, jak gdyby to, co się pojawiło, zahamowało gwałtownie. Ale to przecież śmieszne…

Cztery różowe świnki z papier-mâché eksplodowały. Kartonowy ryjek odbił się od głowy pana Crumleya.

A w miejscu czterech małych świnek stały spocone i stękające… Uznał, że to świnie, bo hipopotamy nie mają spiczastych uszu ani kółek w nosie. Ale bestie były wielkie, szare, porośnięte gęstą szczeciną, a nad każdą z nich wisiał obłok gryzącej pary.

I nie wyglądały słodko. Nie miały w sobie ani odrobiny czaru. Jedna odwróciła łeb i spojrzała na niego małymi czerwonymi oczkami. Nie zachrumkała, co pan Crumley — urodzony i wychowany w mieście — zawsze kojarzył ze świniami. Ten głos brzmiał inaczej: „Ghnaaarrrwnnkhh?”.

Sanie także się zmieniły. Był bardzo zadowolony ze swoich sań; miały takie delikatne, zakręcone srebrne ornamenty. Osobiście pilnował naklejania każdej błyszczącej gwiazdki. Ale to piękno leżało teraz na podłodze jako połyskliwe odłamki rozrzucone wokół sań, które wyglądały, jakby zbudowano je z nierówno pociętych pni drzew, ułożonych na dwóch masywnych drewnianych płozach. Wydawały się stare, a w drewnie ktoś wyrzeźbił twarze — paskudne, prymitywne, szczerzące zęby twarze, które były tu zupełnie nie na miejscu.

Rodzice krzyczeli i usiłowali wyprowadzić stamtąd dzieci, ale nie szło im łatwo. Dzieci ciągnęły do strasznych sań jak muchy do dżemu.

Pan Crumley podbiegł tam również, wymachując rękami.

— Przestańcie! Natychmiast przestańcie! — krzyczał. — Wystraszycie Dzieciaczki!

Usłyszał za sobą głos małego chłopca.

— Mają kły! Fajnie!

— Patrz, a tamten robi siusiu! — powiedziała jego siostra. W górę uniosła się wielka chmura żółtej pary. — Patrz, ścieka stąd aż na schody! Kto nie umie pływać, niech się łapie poręczy!

— One cię zjadają, jak byłaś niegrzeczna — oznajmiła mała dziewczynka z wyraźną aprobatą. — Całą. Razem z kośćmi. Chrupią je.

— Głuptas jesteś — zaopiniowało inne, starsze dziecko. — Nie są prawdziwe. W saniach mają maga, który to wyczarował. Albo to nakręcany mechanizm. Wszyscy wiedzą, że nie są naprawdę pra…

Jeden z dzików spojrzał na niego. Chłopiec schował się za plecy matki.

Pan Crumley, ze łzami gniewu ściekającymi po policzkach, przedzierał się przez tłum, aż dotarł do Groty Wiedźmikołaja. Złapał wystraszonego skrzata.

— Kampania Równego Wzrostu mi to zrobiła, tak?! — krzyknął. — Chcą mnie zrujnować! I rujnują cały nastrój Dzieciaczkom! Popatrz na te śliczne lalki!

Skrzat zawahał się. Mimo nieustających wysiłków matek, dzieci tłoczyły się wokół świń. Jakaś dziewczynka podawała którejś pomarańczę.

Natomiast animowana prezentacja Lalek Wszystkich Narodów wyraźnie przeżywała kryzys. Pozytywka pod spodem wciąż grała „Czy świat nie byłby miły, gdyby każdy był miły”, ale pokrzywiły się pręty poruszające lalkami, więc klatchiański chłopiec rytmicznie walił omniańską dziewczynkę po głowie ceremonialną włócznią, a dziewczynka w narodowym stroju agatejskim regularnie kopała w ucho małego llamedosjańskiego druida. Chór małych dzieci oklaskiwał wszystkie lalki sprawiedliwie.

— Jeszcze tego, no… Gorzej dzieje się w grocie, panie Cru… — zaczął skrzat.

Czerwono-biała postać przepchnęła się przez gapiów i wcisnęła panu Crumleyowi w ręce swoją sztuczną brodę.

— Dość tego — rzekł stanowczo starszy mężczyzna w kostiumie Wiedźmikołaja. — Mogę wytrzymać zapach pomarańczy i mokrych spodenek, ale tego już za wiele.

Tupiąc głośno, przebił się przez kolejkę.

— I nawet nie robi tego jak należy — dodał jeszcze na pożegnanie.

Pan Crumley ruszył dalej.

Ktoś siedział w wielkim fotelu, a na kolanach trzymał dziecko. Postać wyglądała… dziwacznie. Wyraźnie miała na sobie coś w rodzaju stroju Wiedźmikołaja, ale wzrok pana Crumleya stale się ześlizgiwał, nie chciał się zogniskować, odsuwał się i usiłował umieścić postać na samym skraju pola widzenia. Przypominało to próbę spojrzenia na własne ucho.

— Co się tu dzieje? Co się tu dzieje? — zapytał pan Crumley groźnie.

Jakaś dłoń mocno chwyciła go za ramię. Odwrócił się i spojrzał w twarz Skrzata z Groty. A przynajmniej kogoś w kostiumie Skrzata z Groty, chociaż nieco przekrzywionym, jakby wkładanym w pośpiechu.

— Kim jesteś?

Skrzat wyjął z ust wilgotny niedopałek papierosa i wyszczerzył zęby.

— Mów mi wuju Ciężki — powiedział.

— Nie jesteś skrzatem!

— Nie, szefuniu. Jestem wróżką od obuwia.

Za plecami Crumleya odezwał się obcy głos.

A CZEGO TY BYŚ CHCIAŁ NA STRZEŻENIE WIEDŹM, MAŁY CZŁOWIEKU?

Pan Crumley obejrzał się ze zgrozą.

Przed tym… no cóż, musiał o nim myśleć jako o samozwańczym Wiedźmikołaju… siedziało dziecko nieokreślonej płci, które na pozór składało się wyłącznie z wełnianej czapki z pomponem.

Pan Crumley wiedział, jak powinna przebiegać taka rozmowa. Mianowicie tak: dziecko nigdy nie potrafi nawet słowa wykrztusić, ale stojąca blisko matka pochyla się, zerka porozumiewawczo na Wiedźmikołaja i mówi znacząco tym szczególnym tonem, jakiego używają dorośli, kiedy spiskują przeciw dzieciom: „Chcesz lalkę Małego Dzwoneczka, prawda, Doreen? I Komplet Kuchenny Całkiem Jak Mamy, który widzieliśmy na wystawie. I książkę kucharską z wycinankami. A co trzeba powiedzieć?”.

Oszołomione dziecko mruczy „…uję” i dostaje balona albo pomarańczę.

Tym razem jednak rozmowa potoczyła się inaczej.

Matka dotarła aż do:

— Chcesz…

DLACZEGO MASZ RĘCE NA SZNURKACH, DZIECKO?

Dziecko spojrzało na wiszące u rękawów rękawiczki. Podniosło je, by zademonstrować.

— Łapki — powiedziało.

ROZUMIEM. BARDZO PRAKTYCZNE.

— Jesteś plawdziwy? — upewniła się czapka z pomponem.

A JAK MYŚLISZ?

Czapka z pomponem parsknęła.

— Widziałam, jak twoja świnka lobi siusiu — oświadczyła, a ton głosu zawierał sugestię niewielkiego prawdopodobieństwa detronizacji tego zjawiska jako najbardziej emocjonującego, jakie czapka z pomponem oglądała.

OCH. HM… DOBRZE.

— I miała taki wielki…

A CO CHCESZ DOSTAĆ NA STRZEŻENIE WIEDŹM? — zapytał pospiesznie Wiedźmikołaj.

Matka podchwyciła ekonomiczny sygnał i znów zabrała głos.

— Ona chce…

Wiedźmikołaj niecierpliwie pstryknął palcami. Usta kobiety zamknęły się gwałtownie.

Dziecko wyczuło chyba, że ma okazję, jaka trafia się raz w życiu, więc wyrecytowało szybko:

— Ciem wojsko. Ciem taki duzi zamek ze szpicami. I ciem mniecz.

CO MÓWISZ? — zachęcił Wiedźmikołaj.

— Duzi mniecz — odparło dziecko po krótkiej przerwie poświęconej głębokiemu namysłowi.

TAK JEST.

Wuj Ciężki szturchnął Wiedźmikołaja dyskretnie.

— Powinni ci dziękować, panie — przypomniał.

JESTEŚ PEWIEN? LUDZIE ZWYKLE NIE DZIĘKUJĄ.

— Znaczy, mają dziękować Wiedźmikołajowi — szepnął Albert. — To znaczy tobie, zgadza się?

TAK, OCZYWIŚCIE. EHM. POWINNAŚ POWIEDZIEĆ „DZIĘKUJĘ”.

— …kuję.

I BĄDŹ GRZECZNA. TO NALEŻY DO UKŁADU.

— …ak.

NO TO ZAWARLIŚMY UMOWĘ. Wiedźmikołaj sięgnął do swego worka i wyjął…

…bardzo duży model zamku z — właściwie zinterpretowanymi — niebieskim spiczastymi stożkami dachów na wieżach, odpowiednich do zamykania w nich księżniczek…

…pudło z kilkoma setkami rozmaitych rycerzy i wojowników…

…oraz miecz. Miał cztery stopy długości i lśniącą klingę.

Matka nabrała tchu.

— Nie możesz jej tego dać! — wrzasnęła. — To niebezpieczne!

TO MIECZ, zauważył Wiedźmikołaj. ONE NIE MAJĄ BYĆ BEZPIECZNE.

— Przecież to dziecko! — krzyknął Crumley.

ZABAWKA JEST KSZTAŁCĄCA.

— A jeśli się skaleczy?

BĘDZIE TO WAŻNĄ LEKCJĄ.

Wuj Ciężki gorączkowo szepnął mu coś do ucha.

NAPRAWDĘ? NO CÓŻ, NIE MNIE O TYM DYSKUTOWAĆ, JAK SĄDZĘ.

Klinga stała się drewniana.

— I ona wcale nie chce tych innych zabawek — oświadczyła matka, wbrew wcześniejszym zeznaniom. — Jest dziewczynką! Zresztą nie stać mnie na takie duże i eleganckie prezenty.

MYŚLAŁEM, ŻE JE ROZDAJĘ, odparł zdziwiony Wiedźmikołaj.

— Rozdajesz? — Matka nie dowierzała.

— Rozdajesz? — powtórzył Crumley, który przysłuchiwał się ze zgrozą. — Nie masz prawa! To nasz towar! Nie możesz tego rozdawać! W Strzeżeniu Wiedźm nie chodzi o dawanie! To znaczy… tak, oczywiście, daje się prezenty — poprawił się szybko, gdy uświadomił sobie, że wokół są ludzie. — Ale najpierw trzeba je kupić, rozumiecie. To znaczy… cha, cha — zaśmiał się nerwowo, coraz mocniej wyczuwając własne osamotnienie w tłumie i niechętny wzrok wuja Ciężkiego. — W końcu takich zabawek nie robią małe elfy koło Osi, cha, cha…

— Racja jak demon — potwierdził z mądrą miną wuj Ciężki. — Trzeba być wariatem, żeby choćby pomyśleć o daniu elfowi dłuta w rękę, chyba że ktoś chce mieć jego inicjały wyrzeźbione na czole.

— To znaczy, że to wszystko jest za darmo? — Matka Doreen nie pozwoliła się odwieść od kwestii, którą uważała za zasadniczą.

Pan Crumley bezradnie przyjrzał się zabawkom. Na pewno nie przypominały żadnych, które miał na składzie.

Potem spróbował popatrzeć w skupieniu na Wiedźmikołaja. Każda komórka jego mózgu zapewniała, że siedzi tu gruby, wesoły mężczyzna w czerwono-białym kostiumie.

No… prawie każda komórka. Kilka co bardziej czujnych twierdziło, że oczy donoszą o czymś całkiem innym, ale nie mogły się dogadać, co to takiego. Parę wyłączyło się kompletnie.

Słowa z oporem przesączyły się przez zęby.

— No… chyba tak — powiedział.


Wprawdzie było Strzeżenie Wiedźm, jednak w budynkach uniwersytetu trwała krzątanina. Magowie i tak nie kładą się wcześnie do łóżek[14], a poza tym czekali na Strzeżeniowiedźmowy Bankiet, zaczynający się o północy.

Aby dać jakieś pojęcie o skali Strzeżeniowiedźmowego Bankietu, warto wspomnieć, że lekka przekąska na NU składała się ledwie z trzech czy czterech dań, nie licząc serów i orzechów.

Niektórzy z magów trenowali od tygodni. Dziekan na przykład potrafił już podnieść jednym widelcem całego dwudziestofuntowego indyka. Fakt, że musieli czekać do północy, jedynie zdrowo zaostrzał apetyty, już wcześniej profesjonalnie wyszlifowane.

W całym budynku panowała atmosfera radosnego wyczekiwania, ogólne skwierczenie gruczołów ślinowych oraz powszechne i starannie szykowanie pigułek i proszków na chwilę — oddaloną jeszcze o wiele godzin — kiedy osiemnaście dań połączy się razem gdzieś poniżej klatki piersiowej i wyprowadzi kontratak.

Ridcully wyszedł na śnieg i postawił kołnierz. W budynku Magii Wysokich Energii paliły się wszystkie światła.

— Nie rozumiem. Naprawdę nie rozumiem — mruczał. — Noc Strzeżenia Wiedźm, a oni ciągle pracują. To nie jest naturalne. Kiedy ja byłem studentem, o tej porze już dwa razy miałem mdłości…

Tymczasem Myślak Stibbons i jego grupa studentów o zacięciu badawczym poczynili jednak pewne ustępstwa na rzecz nocy Strzeżenia Wiedźm. Ustroili całego HEX-a gałązkami ostrokrzewu i wsadzili papierowy kapelusz na szklaną kopułę, pod którą kryło się główne mrowisko.

Ridcully za każdym razem, kiedy tu przychodził, miał wrażenie, że coś nowego zrobiono przy… urządzeniu, maszynie myślącej czy co to tam było. Niektóre elementy pojawiały się z dnia na dzień. Niekiedy, jak twierdził Stibbons, sam HEX kreślił plany dodatkowych części, których potrzebował. Wszystko to budziło dreszcze — a kolejny dreszcz pojawił się teraz, gdy nadrektor zobaczył siedzącego przed machiną kwestora. Na chwilę zapomniał o kurzajkach.

— Co tu robisz, stary przyjacielu? — zapytał. — Powinieneś teraz być w swoim pokoju i podskakiwać, żeby zrobić miejsce na wieczór.

— Niech żyje różowy, szary i zielony — odparł kwestor.

— Tego… Pomyśleliśmy, że HEX może… no, wie pan… może pomóc — wyjaśnił Myślak Stibbons, który lubił uważać siebie za uniwersytecki symbol normalności. — Z kłopotami kwestora. I że to będzie dla niego ładny strzeżeniowiedźmowy prezent.

— Na bogów, kwestor nie ma żadnych kłopotów — oświadczył Ridcully. Pogładził uśmiechniętego bezmyślnie kolegę po głowie, jednocześnie mrucząc pod nosem: „Totalnie zwariowany”. — Umysł czasem mu błądzi, to wszystko. Powiedziałem, że UMYSŁ CZASEM BŁĄDZI, prawda? Trudno się dziwić, za dużo czasu spędza na dodawaniu liczb. Nie wychodzi na świeże powietrze. Powiedziałem, że NIE WYCHODZISZ NA ŚWIEŻE POWIETRZE, KOLEGO!

— Myśleliśmy, że… no, może chciałby z kimś porozmawiać — tłumaczył Myślak.

— Co? Co? Ależ ja z nim ciągle rozmawiam! Staram się jakoś go rozerwać. To ważne, żeby nie snuł się tak dookoła.

— Ehm… No tak. Oczywiście — zgodził się dyplomatycznie Myślak. Pamiętał jeszcze kwestora jako człowieka, którego pomysłem na świetną zabawę było jajko na miękko. — Dlatego, hm… może spróbujemy jeszcze raz, dobrze? Jest pan gotów, panie Dinwiddie?

— Tak, dziękuję, tę zieloną z cynamonem, jeśli to nie kłopot.

— Nie rozumiem, jak może rozmawiać z maszyną — oznajmił ponuro Ridcully. — Przecież ona nie ma uszu.

— Tego… no… właściwie to zrobiliśmy jej jedno ucho — odparł Myślak. — O, to… — Wskazał duży bęben w labiryncie rurek.

— Czy to nie trąbka starego Windle’a Poonsa tam sterczy z boku? — spytał podejrzliwie Ridcully.

— Tak, panie nadrektorze. — Myślak odchrząknął. — Głos, widzi pan, rozchodzi się jako fale…

Urwał. Magiczne przeczucia wezbrały w jego umyśle. Wiedział, po prostu wiedział, że nadrektor uzna, iż mówi o morzu. Nastąpi jedno z tych ogromnych, bezdennych nieporozumień, które zawsze miały miejsce, gdy ktoś usiłował coś nadrektorowi wytłumaczyć. Takie słowa jak „fala”, a prawdopodobnie również „lody” i „piasek”, były tylko…

— To działa poprzez magię, panie nadrektorze — wyjaśnił, kapitulując.

— Aha. No tak. — Ridcully wydawał się trochę rozczarowany. — Czyli bez żadnych komplikacji ze sprężynami, kółkami zębatymi, rurami i całą resztą?

— Zgadza się. Czysta magia. Oczywiście, magia dostatecznie zaawansowana.

— To rozumiem. A co to robi?

— HEX może słyszeć, co pan mówi, panie nadrektorze.

— Interesujące. Oszczędza człowiekowi tego dziurkowania kartoników i walenia w klawisze, co przecież wy tu bez przerwy robicie, chłopcy.

— Proszę obserwować, panie nadrektorze… W porządku, Adrian, zainicjalizuj WWD.

— A jak to się robi? — zapytał z tyłu Ridcully.

— Eee… To znaczy, że ma pociągnąć tę wielką, ważną dźwignię — wyjaśnił niechętnie Myślak.

— Aha. Szybciej się wymawia.

Myślak westchnął.

— Tak, rzeczywiście, panie nadrektorze.

Skinął na jednego ze studentów, który pociągnął dużą czerwoną dźwignię oznaczoną karteczką „Nie ciągnąć”. Gdzieś we wnętrzu HEX-a zakręciły się koła zębate. W mrówczych farmach otworzyły się maleńkie klapki i miliony mrówek ruszyły szklanymi rurkami. Myślak stuknął w dużą drewnianą klawiaturę.

— Pojęcia nie mam, jak pamiętacie to wszystko — stwierdził Ridcully, przyglądając się operacjom z wyrazem, jak uznał Myślak, rozbawionego zainteresowania.

— To w dużej mierze intuicyjne, panie nadrektorze — odparł. — Oczywiście na początku trzeba poświęcić sporo czasu na naukę. A teraz, panie kwestorze — dodał — gdyby zechciał pan coś powiedzieć…

— Mówi, ŻEBYŚ COŚ POWIEDZIAŁ, KWEESTOORZEEE! — wrzasnął Ridcully w samo ucho kwestora.

— Korkociąg? To problem, jak mawiała niania — oznajmił kwestor.

Jakieś elementy zawirowały we wnętrzu HEX-a. W głębi pomieszczenia ciężko ruszyło przerobione koło wodne, całe pokryte pustymi ramami.

A gęsie pióro w sieci sprężynek i dźwigni zaczęło pisać.

+++ Dlaczego Sądzisz, Że Sprawiasz Kłopoty? +++

Kwestor wahał się przez chwilę.

— Mam własną łyżeczkę, wiesz? — powiedział w końcu.

+++ Opowiedz Mi O Swojej Łyżeczce +++

— Ehm… To mała łyżeczka…

+++ Czy Twoja Łyżeczka Cię Niepokoi? +++

Kwestor zmarszczył czoło. A potem jakby zebrał siły.

— Patrzcie, idzie Pan Galaretka! — zawołał, ale chyba nie włożył w to serca.

+++Jak Dawno Jesteś Panem Galaretką? +++

Kwestor spojrzał na HEX-a z gniewem.

— Kpisz sobie ze mnie? — zapytał.

— Niesamowite! — westchnął Ridcully. — Zaskoczył go! Jest lepszy niż pigułki z suszonej żaby! Jak do tego doszliście?

— No… — zawahał się Myślak. — Jakoś samo się zdarzyło…

— Niesamowite — powtórzył nadrektor. Wytrząsnął popiół z fajki, stukając nią o obudowę HEX-a w miejscu, gdzie była nalepka „Mrowisko Inside”. Myślak skrzywił się nerwowo. — Czyli ta machina to coś w rodzaju wielkiego sztucznego mózgu?

— Można sobie ją tak wyobrażać — przyznał ostrożnie Myślak. — Oczywiście HEX tak naprawdę nie myśli. Nie w ścisłym sensie. Tylko wydaje się, że myśli.

— Aha. Jak dziekan. Czy można by umieścić taki mózg w głowie dziekana?

— Waży dziesięć ton, panie nadrektorze.

— Doprawdy? Hm… Zatem potrzebny byłby bardzo duży lewar… — Przerwał na chwilę, po czym sięgnął do kieszeni. — Wiedziałem, że chciałem coś załatwić — powiedział. — Ten mały tutaj to Gnom Kurzajka…

Загрузка...