W błogiej nieświadomości popukiwałam sobie w klawiaturę, debilnie zadowolona z siebie, nie wiedząc, jaką siurpryzę szykuje mi los. Zegar św. p. Katarzyny (żeby z piekła nie wyjrzała, cholera) wytykiwał na ścianie ostatnie minuty mojego świętego spokoju.
Zatopiona w dziejach nieortograficznej Marianny, która właśnie usiłowała z miernym powodzeniem sprokurować sobie wieczorową kieckę z zasłonki, kompletnie zapomniałam o obecności widma strojnisi, zwłaszcza że zachowywała się wyjątkowo cicho. Tak więc jej głos, rozlegający się nagle tuż nad moim uchem, zadziałał na mnie niczym trąbka kawaleryjska. Mało nie spadłam z krzesła. Egzorcyzmy wydawały się coraz bardziej kuszącym pomysłem. Demonstracyjnie kliknęłam save, nabierając powietrza i szykując się do awantury stulecia.
– Ale ja tu po co inne przyszłam… – wyjęczała nieszczęsna ofiara mody.
– Oszalałaś, kobieto?! – ryknęłam. – Mam przekopywać las, szukając twojego trupa? To zajmie całe lata. Mam ważniejsze rzeczy do roboty. Spadaj! Zjazd na drzewo! Bo cię wodą święconą wykurzę, łajzo jedna! Co ja jestem, nekroskop?! A może rentgen?
Zamarła z gapowato otwartymi ustami. Nie mogłam nie zauważyć, że teraz miała na sobie dżinsy i żółtą marszczoną bluzkę skopiowaną z reklamowej gazetki. Nic różowego, co za ulga.
– Ale kiedy ja wiem, gdzie mnie… gdzie leżę, znaczy… – Zalała się znów łzami. – Gdzie on mnie… mnie zabiiiłłłuuuuyyyyy… – reszta utonęła w istnym koncercie szlochów i smarkania.
Poczułam się jak idiotka. Gorzej, jak zimnokrwista suka. Kiedy ta biedna dziewczyna zawiadomiła mnie, że pragnie pogrzebu „jak człowiek”, nie wiadomo czemu pierwszym moim skojarzeniem był wypadek na szosie, jakiś grób Jane Doe… czy też raczej Marii Kowalskiej-świeć-Panie-nad-jej-duszą-amen, albo coś w tym rodzaju. Tymczasem miałam przed sobą… ofiarę morderstwa?
Odczekałam cierpliwie aż Luśka odpracuje swój atak histerii.
– Przepraszam – odezwałam się ostrożnie. – Czy ja dobrze zrozumiałam, że zostałaś… zamordowana? – Ostatnie słowo ledwo mi przeszło przez gardło. Niby wiedziałam, że Eryk też nie zmarł spokojnie pod ciepłą kołderką, ale to było jakby coś innego. Wojna, człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi – a tutaj przemoc, gwałt może, ohyda ze wszech miar.
Luśka pokiwała skwapliwie głową, znów trąbiąc w chusteczkę. Rzuciła mi wilgotne jamnicze spojrzenie.
– Na strychu – szepnęła. – Nikt tam tera nie chodzi. Schował mnie. Robił… robił obrzydlistwa. On… on… – zaczęła się jąkać.
– Kto, na miłość boską, gdzie? – nie wytrzymałam.
– Doktór… – wyznała łzawo.
Żołądek nagle podszedł mi do gardła, poczułam raptowny ucisk w dołku, jakbym otrzymała silny cios w sam splot słoneczny.
– Do-dokkktor? – wyjąkałam. Zrobiło mi się przeraźliwie zimno.
Luśka zerknęła na mnie niepewnie. Na jej twarzy z rozmazanym – znów – makijażem odbijał się cały wachlarz uczuć jak w kalejdoskopie. Przestrach, zawstydzenie, poczucie winy, odraza, wzburzenie.
– Doktór – potwierdziła, wbijając wzrok w podłogę, i zacisnęła zęby na kciuku, jakby się chciała zakneblować. Potem, zmieniwszy widać zdanie, ciągnęła swoją opowieść: – Wracałam do domu. List żem napisała do mamy, że wracam i piniądze są na działkę. Od pekaesu szłam, walizkę mi poniósł, z wieczora to było. Niby but chciał zawiązać, stanęliśmy… i wtedy mnie walnął, złapał za szyję. A potem tylko strych pamiętam, takie belki na suficie… I noże… I do tej pory tam leżę, jak sirota jaka. A ojciec z matką nic nie wiedzą.
Kiedy wreszcie duch brutalnie zamordowanej Lucyny Dziewońskiej raczył sobie pójść, nadal siedziałam przed komputerem, gapiąc się tępo w falujące hipnotycznie kolorowe linie wygaszacza. Mój mózg przypominał bryłę surowego ciasta. Minęło sporo czasu, nim powoli, powolutku, jakby powietrze nabrało gęstości grochówki, podniosłam rękę i wyłączyłam laptopa.
Nie mogę pracować, nie dotrzymam terminu, wywalą mnie z pracy. Jakoś wyjątkowo mało mnie to obchodziło. Dlaczego wszyscy faceci (prócz mego ojca) muszą być tacy beznadziejni?!
Miałam ochotę się upić aż do przerwy w życiorysie, zjeść kilo maryśki w sałatce albo strzelić sobie w łeb z procy – cokolwiek, byle odpłynąć i pozostawić za sobą tę wstrętną rzeczywistość, w której cudowni studenci archeologii okazują się ohydnymi łgarzami i niedojrzałymi psychicznie popaprańcami, a sympatyczni medycy zboczeńcami oraz seryjnymi mordercami. A do tego pijakami, o właśnie. Niby co ja mam teraz robić? Zadzwonić na policję? „Proszę pana, mój sąsiad nielegalnie przechowuje na strychu zwłoki takiej jednej laski w różowej bluzce. Nie, nie widziałam… Tak, jest świadek. Duch mi powiedział”. Zamknęliby mnie nie tyle z powodu domniemanego obłędu, co za naigrawanie się z miejscowej władzy.
Naprawdę, faceci to świnie!!!
Aż do późnego wieczoru nie mogłam sobie znaleźć miejsca.
W kieszeni plecaka, bardziej przez zapomnienie niż z realnej potrzeby, nosiłam gazetowego divixa z jakąś okropną rąbanką – Exterminator 3 czy może Pulweryzator 5 – w każdym razie odrąbane członki (głównie męskie) i pociski latały gęsto w powietrzu, a główny bohater był takim macho, że mógłby szczęką podnosić samochody w celu zmiany kół. Stwierdziłam, że dzieło doskonale nadaje się jako narzędzie ratunkowe. W trakcie kiedy usiłowałam się terapeutycznie odmóżdżyć, puszczając sobie to cudo kinematografii na laptopie, przylazł rozpromieniony Wilczak, by zameldować, że jutro wraca do roboty, bo amulet chyba działa. Dojrzał na ekranie krew chlustającą widowiskowo gdzie popadnie i już nie mogłam go wypędzić. Reagował jak przedszkolak na kreskówce, obgryzając paznokcie z emocji, wytrzeszczając błękitne oczka na wyczyny filmowego herosa i wznosząc niezbyt cenzuralne okrzyki przy co bardziej dynamicznych scenach. Prawdę mówiąc, lepiej się bawiłam obserwując jego, niż akcję na ekranie. Obietnicą załatwienia paru innych filmów sensacyjnych kupiłam go ostatecznie i na wieki.
– Pani to jest fajna – oświadczył z uczuciem. – Dużo bardziej fajna od starej pani Szyftowej.
No, ja myślę… Wilczak przypominał mi w tej chwili buldoga zakochanego w biszkopciku. Gdyby mógł, machałby ogonem.
– Czy może pamięta pan Lucynę Dziewońską? Mieszkała tu parę lat temu – zagaiłam.
– Luśka? No, mieszkała. Co nie mam pamiętać? Do jednej budy żeśmy chodzili.
– Jaka ona była?
Wilczak zamyślił się na chwilę, skrobiąc usztywnionym palcem po brodzie.
– Fajna laska. Ale dzika jakaś i na forsę mocno pazerna. Cięgiem gadała, że w Czcince nie zostanie, że do miasta pójdzie.
– I poszła?
– A poszła. Z pięć lat będzie.
– Pokazała się choć raz po wyjeździe?
Wilczak zerknął na mnie podejrzliwie.
– A co się pani tak wypytywa o Luśkę?
– Taką tam mam sprawę. Ktoś o nią pytał – wymigałam się. – Była?
Rysiek wzruszył ramionami.
– Raz się pokazała, jakoś z rok po tym jak z chałupy zwiała. Wypindrzona, że nie wiem. Pazury… o takie miała. A kiecka jej ledwo tyłek zakrywała. Starego Dziewońskiego mało szlag nie trafił. Za kij się brał i na całą wieś od kurw ją wyzywał. No, ja nie powiem, Luśka święta nie była, na dyskotece to, no, wie pani… – Wilczak pokazał wilcze zęby. – Ale żeby zaraz kurwa to nie. Piniędzy nie brała, dawała tym, co ich lubiła.
Oho, ciebie też pewno lubiła, pomyślałam, oceniając posturę Wilczaka. Typowy wiejski byczek, prosty duchem i zdrowy ciałem – marzenie dziewczyn o wąskich horyzontach, którym do szczęścia wystarcza ostry seks i tanie wino. Miałam szersze horyzonty, wysokie wymagania i może dlatego te nieskomplikowane życiowe radości omijały mnie szerokim łukiem. Los na mej drodze stawiał wyrafinowanych facetów, którym gra wstępna kojarzyła się z Cortazarem oraz absyntem, albo ostatecznie z koncertem Metalliki. I żaden nie proponował mi bimbru z kiszonym ogórkiem. Łza kręci się w oku.
– Co pani taka smutna? – odezwał się Wilczak współczująco.
Błyskawicznie przybrałam normalny, czytaj: wredny wyraz twarzy. Okazywać słabość przed jakimś samcem? Niedoczekanie.
– Więc Luśka Dziewońska pokazała się w domu tylko raz, pięć lat temu i znikła na dobre? – wróciłam do tematu. Zanim zadzwonię na policję, muszę mieć jakiekolwiek podstawy.
Wycisnęłam z Wilczaka, ile się dało. Opowiadał chętnie, widocznie nie uważając, że zdradza jakieś tajemnice. Tu wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich. Prawie wszystko… Nikt zapewne nie miał pojęcia o zawartości szafy Kobielaka. Dyskretnie podpytałam też o doktora, ale Wilczak nie miał żadnych rewelacyjnych informacji. Doktor Kobielak prowadził się według niego beznadziejnie normalnie. Pędził księżycówkę – ale tu każdy pędzi. Pił – ale tu to każdy pije. Miał te swoje ciągi po parę dni, kiedy nie trzeźwiał ani na moment, a potem znów wracał do przyjmowania pacjentów. Książki czytał, nie tylko gazety jak normalny chłop, ale wiadomo – doktór to coś lepszego i nawet powinien. Czasem coś w obejściu robił, od czasu do czasu wyjeżdżał do miasta, a potem wracał i płacił zaciągnięte długi. Widać coś na tych rozjazdach zarabiał. Ostatnio złamał jednak wieloletnią rutynę – wyjeżdżał częściej i szybciej wracał. Pił też chyba mniej, bo Wilczak go już dawno nie widział nad kieliszkiem (co prawda tu faceci prawdziwie po męsku używali musztardówek). I tyle.
Spławiłam swojego informatora, a potem zamyśliłam się głęboko. Znów poczułam okropny brak Internetu i możliwości wklepania w Google hasła: psychopatia. Jeśli brać za wzór Hannibala Lectera, szanujący się psychopata powinien być wyrafinowanym erudytą, wielbicielem muzyki poważnej i smakoszem ludziny. Niewyrafinowany lata z siekierą, w masce hokejowej, likwidując piersiaste blondyny. Kobielak jakoś nie pasował mi do żadnej z tych kategorii. Mroczny mistrz skalpela w T-shircie z Kubusiem Puchatkiem? Morderca zalewający wódką wyrzuty sumienia? Co ja gadam, przecież psychopaci nie miewają wyrzutów sumienia, dla nich ofiary są zwierzyną, mięsem, tak przynajmniej twierdziło Discovery Science.
Wyjrzałam przez okno, kierując wzrok na posesję pana doktora. Podejrzany właśnie wieszał na sznurku wyprane skarpetki i podkoszulki. Jak to się maskuje, zbrodniarz przebrzydły.
Po długim główkowaniu nie doszłam jednak do żadnych konstruktywnych wniosków, poza jednym: jeśli nie chcę się doszczętnie ośmieszyć, wpierw muszę obejrzeć strych Kobielaka. Czyli wyczekać okazji, kiedy znów nie będzie go w domu.
Sen wyciekał z mej pamięci jak woda z dziurawej miski. Zaciskając powieki, usiłowałam zatrzymać jakieś szczegóły. Las, mroczny i chłodnawy, czerwona tarcza zachodzącego słońca za czarną koronką gałęzi, rozmowa o niczym, mężczyzna; desperacko próbowałam zapamiętać jego głos, twarz – na próżno. Ostatnim elementem, jaki zdołałam zatrzymać w świadomości, była męska pięść zmierzająca ku mej twarzy i błysk złota na jej palcu. Otworzyłam oczy, czując pod policzkiem szorstkość lnianego prześcieradła. Czy to było prawdziwym zapisem minionych wydarzeń, który wiedźmim talentem zdołałam ściągnąć z eteru – tak jak kiedyś śniłam o Eryku – czy zwykłym koszmarem, podsuniętym przez pobudzoną wyobraźnię?
– Proszę pani! – Nad kuchennym parapetem pojawiła się zaaferowana buzia Eli Weiss. – Poszedł! Zabrał torbę i poszedł drogą do lasu!
– Dziękuję, kochanie – uśmiechnęłam się znad klawiatury, a potem przechyliłam do okna, by podać dziewczynce garść cukierków. Słodycze i tak zostawały, rzecz jasna, tam gdzie je położyłam, ale ten swoisty rytuał jakimś sposobem sprawiał dzieciom niemałą przyjemność. W tym świetle grobowe ofiary starożytnych Egipcjan czy Scytów, wkładających do kurhanów łby zabitych koni, nabrały całkiem nowego sensu. Inna sprawa, co taki martwy Scyt mógłby robić z kawałkiem konia.
Odszukanie rodzeństwa było sprawą najprostszą pod słońcem. Nadal mieszkali u mnie pod podłogą, nie przyjmując do wiadomości śmierci rodziców ani własnej. Trwając w zawieszeniu między tym a tamtym światem, nadal czekali, kiedy wrócą mama i tata. Nie miałam pojęcia, jak ich skierować na właściwą ścieżkę do nieba. Że jakieś niebo istniało, nie miałam już żadnych wątpliwości. Gdzieś ci wszyscy ludzie musieli iść po śmierci, inaczej w samej tylko Czcince potykałabym się o miliony duchów. Na razie jednak próbowałam odrobinę uprzyjemnić dzieciom pobyt na ziemskim padole. Lizaki, cukierki, parę kolorowych nalepek z kiosku nastroiły Elę i Dawida przychylnie. A kiedy zawiesiłam im na ścianie w starym schronie z trudem wykonane w Tarnikach wydruki zdobycznych fotografii, dzieci westchnęły unisono: Mamusia…! Tatuś…! I już mogłam prosić je o wszystko.
A poprosiłam o rzecz drobną – zabawę w szpiegowanie pana doktora z sąsiedztwa.
Kobielak domu nie zamykał – a raczej zamykał w sposób zupełnie debilny w pojęciu zdeklarowanej mieszczki, jaką byłam. Przekręcał klucz w zamku, a potem najspokojniej wieszał go na gwoździu wbitym w futrynę. Cud, że jeszcze nikt nie wyniósł mu niczego z chałupy, ale może miejscowi byli bardzo honorni i wzorem przysłowiowego Cygana nie kradli tam, gdzie spali. Tak więc do środka dostałam się bez najmniejszego trudu. Strych, jak logika nakazuje, powinien być na górze. Po drodze jednak zajrzałam do kuchni, która nadal była głównym pomieszczeniem użytkowanym przez lokatora. Od mojej ostatniej wizyty wnętrze zmieniło się o tyle, że na wierzchu stało o wiele mniej brudnych naczyń, resztki jedzenia lądowały w kuble, ku żalowi much, a papiery na stole, zamiast kłębić się w pierwotnym chaosie, leżały w schludnych stertach. Zwróciły też moją uwagę jakieś tajemnicze pudełeczka, rozrzucone na szafce. Stimuloton, przeczytałam znajomą nazwę. Obok leżało pudełko prozacu, deprim, raphacholin, buteleczka z nalepką „Artecholin” i napoczęty kartonik herbaty z melisą. Poza tym parę listków ibupromu. Niektóre opakowania były nienaruszone, w innych brakowało po kilka tabletek, a stimuloton był wyjedzony niemal do końca. Nie wiedziałam na co jest deprim, ale nazwa prozac była znacząca. Raphacholinem pasł się mój ojciec przy dolegliwościach wątrobowych, a stimuloton natomiast sama brałam całkiem niedawno, wyciągając się z przewlekłej depresji. Ciekawe… Czyżby panu doktorowi wysiadł organizm? Faszerował się psychotropami, dlaczego? W domostwie panowała upiorna cisza, a w każdym razie mnie wydawała się upiorna. Mimowolnie zaczynałam wstrzymywać oddech i skradać się idiotycznie, choć byłam tu sama jak palec.
Wewnętrzne zwierzątko milczało jak zaklęte, rżnąc głupa. Piętro było równie wymarłe jak parter. Jakaś ludzka postać pojawiła się nagle w korytarzu, serce wskoczyło mi do gardła i nie wrzasnęłam tylko dlatego, że się nim prawie udławiłam. Dopiero po chwili zorientowałam się, że patrzę w zmatowiałe lustro wiszące na ścianie. No, naprawdę, nie sądziłam dotąd, że jestem aż tak straszna. Któreś z drzwi w holu mogły prowadzić na wyższą kondygnację. Otwierałam każde po kolei, ale znajdowałam za nimi: znajomy gabinet starego doktora, opustoszałą sypialnię, toaletę, jakiś pokój, który służył za składowisko niepotrzebnych przedmiotów i mebli oraz równie zagraconą klitkę, być może dawną służbówkę, bo nadal, ku memu zdumieniu, straszyło tam pordzewiałymi sprężynami stare żelazne łóżko. Drogę na strych znalazłam wreszcie za załomem korytarza – proste schody z desek, wiodące stromo ku górze, prosto do kwadratowej klapy w suficie. Pokonałam kilka stopni i z niedowierzaniem dotknęłam dużej, staroświeckiej kłódki. Przez moment zbierałam myśli. Gwoździa z kluczykiem tym razem w pobliżu nie było. Wpierw czułam rozczarowanie oraz irytację z powodu niespodziewanej przeszkody. Potem przyszło zdziwienie i niepokój. Coś mi tu wybitnie nie pasowało. Cały dom praktycznie otwarty na przestrzał, a tu raptem kłódka? Zdążyłam się przekonać, że zamknięte drzwi w Czcince oznaczały, że jest za nimi coś, czego nie powinny oglądać ludzkie oczy. Tajemnicza kolekcja Katarzyny za żelaznymi wrotami w Szyftówce, zamknięta szafka z makabrycznymi wekami, zamknięty strych… Czyżby faktycznie nad moją głową spoczywały w tej chwili kości Lucyny Dziewońskiej? Szarpnęłam kłódkę na próbę, ale trzymała mocno. Z minuty na minutę rosło we mnie przeświadczenie, że muszę dostać się na górę, nawet jeśli to oznaczało włamanie. Bóg mi wybaczy, czy policja – nie wiem.
Udałam się po pomoc.
Wilczak chwilowo miał wolne – nie z powodu nowego wypadku. Po prostu czegoś im tam nie dowieźli do kładzenia asfaltu, więc z błogim wyrazem twarzy rozbebeszał swój motor przed domem. Umorusany smarem po łokcie i szczęśliwy jak prosię w kałuży. Oczywiście, z radością mógł pożyczyć mi piłkę do metalu, a nawet sam rozpiłuje oporną kłódkę. „Dla pani Krysi to ja wszystko”. Natychmiast jednak zmienił zdanie, gdy okazało się, że owa kłódka do przepiłowania znajduje się na obcym terenie, a piłowanie jest nielegalne.
– Ja bym pomógł, ale pani wie, ja nie chce iść siedzieć!
Jego obiekcje były skądinąd słuszne, więc skwapliwie zapewniłam, że w razie czego wszystko wezmę na siebie i zaprzeczę, że jakikolwiek Ryszard Wilczak miał cokolwiek wspólnego z domem doktora, jego strychem i kłódką. A nawet tę parszywą kłódkę odkupię i zawieszę przed powrotem Kobielaka.
Mosiądz łatwo poddał się stalowemu brzeszczotowi. Wilczak odczepił przepiłowany kabłąk ze skobla, a potem uniósł ostrożnie klapę. Z góry osypało się trochę pyłu, niespodzianie uderzył nas w oczy snop światła. W słonecznej poświacie wirowały złote drobinki kurzu. Pomieszczenie okazało się zaskakująco jasne, pewnie z powodu całkiem sporych okien mansardowych, które, choć brudne, wpuszczały dużo dziennego światła. Czując na grzbiecie dreszcz, dostrzegłam czarne belki idące w poprzek pod powałą. Oboje ciekawie wystawiliśmy głowy ponad poziom podłogi. Pierwsze rzuciły mi się w oczy nogi dwóch stołów i blaty, widziane od spodu. A potem…
– To kościół? – wykrztusił zaskoczony Wilczak i zaraz jęknął: – O kurwa… okurwakurwakurwa… – powtarzał póki starczyło mu powietrza. Odruchowo zacisnęłam dłoń na jego ramieniu, nie mogąc wykrztusić ani słowa. Mój koszmar się ziścił.
Oszołomieni, jak we śnie weszliśmy na zakurzony strych. Ledwie docierało do mnie, że trzyma mnie za rękę jeden z największych zakapiorów w okolicy, a jego uścisk prawie miażdży mi palce.
W jednym końcu strychu – tak, by wzrok wchodzącego natychmiast się na niego natknął – stał wielki drewniany krzyż, a na nim, niczym makabryczną parodię Chrystusa, rozpięto martwe ciało. Wyschnięte, poczerniałe zwłoki na pierwszy rzut oka wydawały się rzeźbą, jednak już po chwili obserwator odkrywał straszliwą prawdę. A nawet gorzej, zaczynał dostrzegać szczegóły. Spływająca prosto w dół kurtyna rudawych włosów szczęśliwie kryła twarz ofiary, za to niżej jej klatka piersiowa otwierała się jak makabryczne tabernakulum. Puste miejsce po płucach i sercu zajmowało okrągłe lustro, w którym zobaczyłam swoje kredowoblade odbicie. Długie włosy, drobne stopy i brak widocznych genitaliów mogły świadczyć, że na krzyżu wisi kobieta. Minęły długie minuty nim zorientowałam się, wstrząśnięta, że niżej znajduje się coś w rodzaju ołtarza: długa skrzynia, nakryta ciemną tkaniną, na niej cztery szafki – po dwie z każdej strony centralnego krzyża. W pierwszej spoczywał łeb krowy, w drugiej rozpościerał skrzydła jakiś drapieżny ptak, chyba jastrząb, czwarta była pusta, ale za to w trzeciej zobaczyłam ludzką głowę. Gdzieś z okolic uszu wystawały jej białe gołębie skrzydła. Niewielka, z kędzierzawymi włosami i woskową skórą, należała chyba do dziecka, choć nie było pewności – rysy zniekształciły zabiegi konserwacyjne. Oczy były na szczęście zamknięte, za to usta przypominały czarną dziurę – otwarte w niemym krzyku, a może potworny artysta chciał uzyskać wrażenie, że upiorny anioł śpiewa psalm.
– Chyba nie miał pomysłu, skąd wziąć łeb lwa – usłyszałam samą siebie, jakby przemawiał ktoś zupełnie obcy. Tego już było za wiele dla mego biednego pomagiera. Poczułam, że jego uścisk wiotczeje, wydał nieokreślony dźwięk – ni to jęk, ni to stęknięcie – i upadł na deski jak ścięta lelija. Widać odkopywanie germańskich szkieletów go nie zahartowało. Faceci to są jednak beznadziejnie słabe istoty.
Odetchnęłam kilka razy głęboko, przenosząc wzrok na zemdlonego Wilczaka. Nawet szary jak beton, stanowił przyjemniejszy widok niż ta wystawka obok. Bez przekonania poklepałam go po kwadratowej szczęce. Nie miałam tu wody, mogłam go co najwyżej opluć, a na przenoszenie był o wiele za ciężki.
– Rychu, ocknij się, jak rany…
Jakoś trzymałam się jeszcze kupy, choć niewiele brakowało, bym hiperwentylowała i spłynęła na brudną podłogę obok Wilczaka. Z trudem odwróciłam się od „ołtarza” w stronę stołów. Na blacie po prawej stronie leżały w schludnych rządkach narzędzia chirurgiczne, matowe pod warstwą kurzu – skalpele, cęgi, piła do torakotomii i jakieś tajemnicze dynksy, których nazw nie znałam, bo nie pokazywali ich w „Ostrym dyżurze”. Na stole po lewej piętrzyła się pryzma szarego piachu. Był zestalony i twardy, o czym się przekonałam, dotknąwszy lekko powierzchni. Noże, piły – rozumiem, narzędzia odpowiednie, kiedy jakiś szaleniec naśladuje Fragonarda, ale piasek? Dopiero gdy dostrzegłam, że sterta osypała się w jednej strony i sterczą z niej częściowo zeszkieletowane stopy, zrozumiałam: to była sól. Szalony doktor zabawiał się mumifikacją. A sądząc z zaawansowania ekspozycji, trwało to już ładne parę lat.
Wilczak poruszył się, podniósł głowę, unosząc rękę do czoła bezradnym gestem.
– Jezu Chryste, kurwa, co to jest?! – jęknął z desperacją, podnosząc się powoli i masując stłuczoną potylicę.
– Znaleźliśmy Luśkę Dziewońską – odparłam posępnie. – I nie tylko ją.
– O mój Boże… Lusia? – Wilczak z niekłamanym przerażeniem popatrzył na makabryczny ołtarzyk. – Ale co… jak… no co…?
Stanowczo wzięłam go pod mankiet i pociągnęłam do wyjścia. Jeszcze mi tylko mdlejącego dresiarza brakowało w tym bigosie. Nie mogło już być mowy o żadnych włamaniach, kłódkach, czy innych duperelach. Naruszenie cudzej własności zostało zepchnięte w cień przez sprawy znacznie ważniejsze. Zeszliśmy ze strychu, wciąż mając w oczach potworny widok ukrzyżowanej mumii. Nie miałam pewności, czy Lucyna była osobą na krzyżu, czy może spoczywała pod warstwą soli. To mieli sprawdzić specjaliści z komendy głównej. Musiałam tylko wymyślić wiarygodną bajeczkę, co właściwie mnie zaprowadziło na strych szanownego doktora Kobielaka. Wilczak szedł za mną, potykając się na schodach i mamrocąc nieskładnie pod nosem „Zdrowaś Mario”, „…i światłość wiekuista”, gęsto urozmaicając modlitwę „o-kurwami”. Widać był wciąż zbyt skołowany, by dostrzec niewłaściwość tego zestawienia.
– A pani… pani skąd wiedziała? – ocknął się raptem.
– Panie Ryśku, pan umie naprawiać motory, a ja się znam trochę na czarach. Ale wolę jakieś normalniejsze niż ten horror na górze, jasne? – odparłam.
Nie odpowiedział, gdyż właśnie zeszliśmy na parter i ku ogólnemu zaskoczeniu, zetknęliśmy się prawie nos w nos z Kobielakiem, który właśnie przekraczał próg. Na moment zastygliśmy wszyscy niczym żywy obraz. Potem zaś Wilczak ryknął z nieopisaną furią:
– Zabiłeś Luśkę!!! – i nim zdążyłam choćby drgnąć, z rozmachem rąbnął doktora w szczękę. Kobielak poleciał do tyłu, stoczył się ze schodków ganku i padł na podwórze, tracąc przytomność chyba jeszcze w locie.
– Zabiję skurwysyna! – zawył Rychu. W ostatniej chwili złapałam go za kołnierz, przyduszając lekko i krzycząc mu do ucha.
– Nie! Zostaw! Policja!
Nadal byłam oszołomiona i rozbita, ale jakoś wydało mi się niewłaściwe zatłuczenie kogoś na śmierć, nawet jeśli był prawie na pewno psychopatycznym zabójcą. Wilczak stanął nad powalonym przeciwnikiem, sapiąc przez nos jak rozdrażniony byk i zaciskając bochenkowate pięści, gotów przywalić Kobielakowi znowu, gdy tylko ten się poruszy.
– Zadzwonię po gliny – powiedziałam słabym głosem, wyciągając z kieszeni komórkę. Ręce tak mi się trzęsły, że ledwo mogłam wystukać 997.
Papieros mi się kończył, więc odpaliłam od niego następnego. Policjant odkaszlnął dyskretnie, ale zignorowałam ten zawoalowany sygnał. Byłam zestresowana, do diabła, i miałam prawo się uspokajać dowolnymi metodami.
– Niczego nie dotykaliśmy – powtórzyłam po raz chyba piąty. – To znaczy prawie niczego. Poręczy schodów, klamek… znajdziecie trochę moich odcisków na drzwiach. Stare odciski pana Wilczaka też się znajdą, głównie w kuchni, bo tu bywał, jak każdy zresztą. Na górze: kłódka, klapa na strych – wewnątrz nic, choć ci od mikrowłókien pewnie znajdą jakiś mój włos, a pan Wilczak… potknął się i przewrócił, więc po nim też zostały ślady, na podłodze. – Rychu z pewnością nie wybaczyłby mi, gdybym zdradziła, że zemdlał. Sądząc z donośnych „ożeszkurw” dobiegających z sąsiedniego pokoju, również składał zeznania. Posterunkowy zamachał podkładką, odpędzając dym papierosowy i znów skupił się na sprawie.
– Niedobrze, że naruszyła pani tę kłódkę – powiedział. – Teraz podejrzany może powiedzieć, że mu pani co podrzuciła.
Zaniemówiłam na moment. Naprawdę, starałam się zachować obiektywizm i dopuszczać logiczną możliwość, że w policji pracują również ludzie inteligentni. W takich jednak chwilach obiektywizm mnie opuszczał kłusem.
– Oczywiście – stwierdziłam zgryźliwie. – W tajemnicy przed wszystkimi nosiłam doktorowi trupy na strych. A taka byłam dyskretna, że nikt niczego nie zauważył. I dla niepoznaki wszystko tam zakurzyłam. Kurz też przyniosłam ze sobą. W worku.
Na młodą fizjonomię pieska wypłynął rumieniec. Kto wie, czy byśmy się nie ścięli, gdyby do pokoju nie zajrzał starszy, grubawy glina w nieprzepisowo rozpiętym mundurze.
– Jurek, skończyłeś tu?
Młody zerwał się z krzesła i stanął na baczność.
– Jeszcze nie, panie komisarzu.
Stary pies machnął na młodego ręką, więc ten zrobił spocznij, ale stał i milczał z szacunkiem. Starszy wyciągnął ku mnie rękę.
– Pani pozwoli… Paweł Olczak. Komisarz.
– Miło mi, Krystyna Szyft. Redaktorka.
Uścisnęliśmy sobie dłonie.
– Z gazety? – W oku mu błysnęło podejrzliwie. Usiadł na zwolnionym krzesełku.
– Może się pan nie obawiać. Pracuję wyłącznie w branży książkowej. Żadnych skandalicznych artykulików dla „Wyborczej”, obiecuję.
– Co za szczęście. Tu i tak się będzie jutro kotłować jak w pralce. Matko Boska, czegoś takiego nie było od czasu tych biednych dzieciaków w beczkach. – Popatrzył na sufit i skrzywił się.
Przytaknęłam posępnie.
– Skąd w ogóle pomysł, żeby grzebać sąsiadowi na strychu? – spytał komisarz, splatając dłonie na wydatnym brzuchu. W okularach, łysiejący nad skroniami, nie wyglądał na policjanta, przypominał raczej jowialnego plebana przebranego w mundur.
– Ktoś mi zasugerował, że mój sąsiad przechowuje w domu kradzione przedmioty, ale postanowiłam się rozejrzeć, nim powiadomię policję – zełgałam. – Zastanowiła mnie ta kłódka – jedyna w całym domu. Pan rozumie, tu się drzwi raczej nie zamyka. No i znaleźliśmy to co znaleźliśmy. A podrzucić się takiej rzeczy nie da, to nie paczka z heroiną.
– Kto panią zawiadomił, że doktor Kobielak jest podejrzany? – Komisarz zabrał podwładnemu notatki. -…Ryszard Wilczak?
– Nie. On mi tylko asystował. Informator chce zachować anonimowość. Odmawiam zeznań na ten temat. Zresztą ta osoba i tak się w razie czego wszystkiego wyprze.
Zwłaszcza że jest martwa od lat.
– Istnieje podejrzenie, że jedną z ofiar była niejaka Lucyna Dziewońska – dodałam z przymusem.
– O…?
– Jej rodzice mieszkają tutaj. Nie będzie problemu ze zrobieniem testów. Morderca konserwował zwłoki w soli, więc DNA z pewnością zachowało się w doskonałym stanie.
Wrzuciłam niedopałek do starego kubka, który służył mi za popielniczkę, po czym wyciągnęłam z paczki następnego papierosa. Ze zdenerwowania wyrabiałam jednym ciągiem tygodniową normę nałogu. Obaj policjanci obserwowali mnie w milczeniu jak ciekawy okaz miejscowej fauny.
– Pani się na tym dobrze zna, jak widzę – odezwał się wreszcie komisarz Olczak.
– W Internecie można znaleźć absolutnie wszystko.
– A tożsamość drugich zwłok?
– Nie mam pojęcia. – Potrząsnęłam głową. – Zabił… zabito co najmniej dwie osoby – poprawiłam. – Przyjmując, że to głowa zwłok z soli została przerobiona na tego pieprzonego anioła. Jeśli nie – to trzy. Ale ja słyszałam tylko o zaginięciu młodej Dziewońskiej. Reszta to N.N. * Krowy także nie znam – dodałam z głębokim sarkazmem, sięgając po zapałki.
Maglowanie rozpoczęło się od nowa.
– Kim dla pani jest Ryszard Wilczak? – wygłosił z namaszczeniem piesek młodszy.
– Nikim – odparłam natychmiast.
– Ale podobno u pani ostatnio często bywał – odezwało się psisko starsze.
– Bywał, bo mam komputer i tylko u mnie może obejrzeć film z Rambo. W zamian wbija mi gwoździe albo przesuwa szafy. Cokolwiek pan komisarz sugeruje, nie zachodzi.
– A kim jest dla pani Andrzej Kobielak? – To chyba były jakieś standardowe pytania z kwestionariusza, które musieli odpracować.
– Również nikim.
– Według naszych informacji Andrzej Kobielak jest pani krewnym.
Aha, czyli Rychu mnie wsypał.
– Nic podobnego! – zaprzeczyłam stanowczo. – Jego ojciec ożenił się z moją babką z bocznej linii i to jest cały związek, jaki mam z tym panem. Żadnych więzów krwi, genetyka zerowa. Pierwszy raz w życiu zobaczyłam go na oczy tej wiosny. Nawiasem, co on mówi na to wszystko?
Gliniarze wymienili porozumiewawcze spojrzenia, ale widocznie komisarz osądził, że może uchylić rąbka tajemnicy służbowej.
– Zaprzecza wszystkiemu.
– Się nie dziwię. Też bym zaprzeczała – orzekłam i zaciągnęłam się aż po dno płuc.
– Czy Andrzej Kobielak rościł sobie jakieś prawa do spadku po – zerknięcie w notatki – Katarzynie Szyft-Kobielakowej?
Już wiedziałam do czego to zmierzało.
– Nie rościł. Wręcz przeciwnie, zajmuje lepszy lokal od mojego, jak sam pan widzi. Stosunki między nami były poprawne. A tak poza tym, panowie, proszę o odrobinę logiki. Gdybym chciała się pozbyć konkurencji, zrobiłabym to w prostszy sposób – na przykład podrzuciłabym mu do szafy z pół kilo trawki, a tymczasem facet ma na strychu nekropolię. Jakim cudem ktokolwiek miałby to zorganizować za jego plecami?
Ta karuzela trwała dobrą godzinę. W trakcie na miejsce przestępstwa przywiało zdziwionego Eryka, ale rzuciłam mu tylko znaczące spojrzenie, skinął głową i oddalił się w głąb domu. Pewnie chciał sobie wszystko obejrzeć. Jeszcze tylko mi tu brakowało nachalnego ducha – świetnie bym wypadła w oczach władzy, rozmawiając ze ścianą.
Pobrali moje odciski palców i próbkę włosów. Kiedy w końcu udało mi się uwolnić, podpisałam protokół i wyszłam na zewnątrz, było już dobrze po siódmej wieczorem. Mimo to wokół posesji, ogrodzonej pasiastymi taśmami, kłębił się tłum gapiów – tych żywych. Nieżywi w najlepsze łazili po podwórku i zaglądali do okien, nic sobie nie robiąc z gliniarzy, oczywiście. Zobaczyłam też Luśkę. O dziwo, nie wydawała się szczególnie ucieszona tym całym ambarasem, choć właśnie o to jej chodziło: wyjaśnienie losu, jaki ją spotkał, i krótkotrwałą sławę. Była jakby rozczarowana. Stała na uboczu i z ponurą miną skubała brzeg bluzki. Już miałam na nią dyskretnie pokiwać, kiedy spostrzegłam tuż obok Katarzynę! Na twarzy mojej ciotecznej babki szalała wręcz burza uczuć. Oczy jej świeciły – istne dwa lasery. Wyglądała na wściekłą, a jednocześnie szalenie usatysfakcjonowaną. Nagle pochyliła się tu dziewczynie i coś do niej powiedziała. Luśka skrzywiła się lekko, kiwnąwszy krótko głową. Miałam szaloną ochotę podejść do tej pary, ale wokoło kręciło się za dużo żywych. Zamiast tego skierowałam się do domu, z zamiarem ponownego uruchomienia swojego małego żydowskiego wywiadu.
Moje wewnętrzne zwierzątko zbuntowało się przeciw mnie. Zwykle ironizowało, sarkało i bywało nieznośne, ale współpracowało i podsuwało niezłe pomysły. Teraz jednak, gdy zobaczyło doktora, wyprowadzanego w kajdankach do radiowozu, zaczęło lamentować wniebogłosy, wyrywając sobie futro. Kobielak wyglądał jak ktoś, komu wybuchła w twarz petarda, nie tylko z powodu granatowiejącego sińca na podbródku. Miał szkliste spojrzenie człowieka totalnie zaskoczonego, oszołomionego i skrzywdzonego. Popatrzył na mnie przez moment, nim zdążyłam się gdzieś schować, ale w jego oczach nie było gniewu, tylko zdziwienie i kompletne niezrozumienie, co się właściwie dzieje.
Wieśniacy, podnieceni niespodzianym skandalem, rozradowani, że w końcu coś się dzieje w tej sennej dziurze, smacznie komentowali całe zdarzenie, snując domysły – jedne bardziej fantastyczne od drugich. Miałam ochotę prać to całe towarzystwo po pyskach jak leci. Zdaje się, że nawet paru chłopaków przyjechało z Tarników na rowerach. Przywożąc ze sobą zapasy piwa w siatkach.
Czułam się parszywie. Chociaż nie powinnam. To nie ja miałam trupy w domu, tylko on, załgany sukinsyn.
To znaczy, prócz Eryka w kredensie.
Ale to znajomy trup.
Wolno mi nocować znajomych, nie?
Noc przyniosła mi głupie sny i niewiele odpoczynku. Byłam rano prawie tak samo zmęczona jak wieczorem. Tęskniłam za Młodym tak wariacko, aż zgarnęłam w objęcia poduszkę, wyobrażając sobie, że przytulam mojego syna. Dzwoniłam do niego codziennie, dawkując sobie po trzy, cztery minuty z kurczącej się karty, ale było to rozpaczliwie mało. Jeśli mój były zrobił dla mnie cokolwiek dobrego, to był to właśnie Jeremi. Chciałam stworzyć małemu prawdziwy dom – z miejscem do zabawy, z kotem, drzewami do łażenia latem i czystym śniegiem zimą, a nie rozdeptaną zasoloną kaszą – tymczasem wplątałam nas w sam środek jakichś dziwnych zaszłości metafizycznych. Zaczynałam tracić wiarę w sens swoich poczynań i zdrowie psychiczne. A teraz jeszcze ta sprawa z Luśką.
Mechanicznie wrzuciłam zaniedbanej ostatnio Lukrecji kawałek sera i dolałam wody do miseczki. Powinnam jej wyczyścić klatkę, ale nie miałam na to siły. Dopiero druga kawa postawiła mnie na nogi. Przestałam działać na autopilocie i byłam zdolna do posługiwania się mózgiem.
Wyrwałam z notatnika kartkę, na środku wypisałam wielkimi literami:
Luśka Dziewońska
Od niej przeprowadziłam strzałkę w dół i dopisałam:
Doktor
Zawsze mi się lepiej myślało, kiedy miałam rozrysowane schematy. Luśka – Kobielak, Kobielak – Luśka. Musieli się znać, skoro mieszkali w jednej wsi, a dziewczyna bez obaw zgodziła się na wspólny spacer przez las po ciemku. Na sto procent czuła się z nim bezpieczna. Pewnie nie znała zasady, że osiemdziesiąt procent gwałtów i zabójstw dokonują osoby znajome, z otoczenia ofiar. Czyli to by się zgadzało.
Po krótkim namyśle z boku dodałam Katarzyna Szyft i połączyłam ją z tamtymi. W ten sposób powstał trójkąt. Katarzyna znała oczywiście Kobielaka, który był dla niej czymś w rodzaju pasierba i podnóżka w jednym. Bez wątpienia znała też za życia Luśkę Dziewońską (pewnie od urodzenia) i, jak widziałam, nadal miała z nią jakieś konszachty.
Gapiłam się na kartkę, wysilając mózg. Co było ważne? Jak oddzielić ziarno od plew?
Przypuszczałam, że z tubylców policja wyciśnie niewiele – zawsze i wszędzie członkowie takich zamkniętych społeczności nabierają wody w usta wobec obcych. Kwestia, czy ja już byłam swoja czy jeszcze obca? Na pewno mogłam liczyć na wsparcie Wilczaka, być może także Rajeckiego. Po stronie cienia miałam Eryka i rodzeństwo Weissów. Reszta zachowywała pewien dystans, choć nie wyczuwałam w nich wrogości.
Wzięłam znów ołówek, by u dołu kartki wypisać nurtujące mnie pytania i domniemane odpowiedzi.
1. Kiedy zginęła Luśka?
Późna wiosna, lato lub wczesna jesień. Jeśli swój sen wezmę za pewnik. Luśka chodziła w tym, co miała na sobie w dniu śmierci, a było tego dość mało. Poza tym korony drzew nie wyglądały na przerzedzone.
2. Morderca: Doktor.
Popatrzyłam na te wyrazy z powątpiewaniem. Ofiara sama wskazała jako zabójcę Andrzeja Kobielaka, ale coś mi w tym nie pasowało. Zwierzątko wewnętrzne podnosiło raban, gdy tylko docierałam do zestawienia Kobielak – morderstwo.
– Bądź szczera chociaż sama przed sobą, idiotko – mruknęłam do siebie z sarkazmem. – Zadurzyłaś się w tutejszej medycynie i bardzo nie chcesz, żeby on był tym złym. Myślenie życzeniowe już raz cię zaprowadziło do nerwicy i nieślubnego dziecka, więc zachowaj minimum zdrowego rozsądku.
Tak zwany zdrowy rozsądek znów skusił mnie do sięgnięcia po papierosa, przy czym stwierdziłam, że to już ostatni w paczce i ostatni w ogóle w domu. Albo skończę z nałogiem, albo czekają mnie ohydne „Męskie” u Fryszkowskiego.
Załóżmy, że And… Kobielak nie jest zabójcą, tylko jakaś osoba zupełnie hipotetyczna.
Narysowałam na nowej kartce duży znak zapytania.
?
Wyglądał jakoś tak bardzo samotnie na papierowej bieli.
Co wiem o tym bydlaku?
Nic.
Ejże, nic?
Luśka go znała, a on znał Luśkę. Dobrze wychowany, niósł jej bagaż. Tu pasuje Kobielak. Musiał się zetknąć z tą dziewoją choćby w podstawówce, bo są – czy raczej byli – zbliżeni wiekiem. W sensie, że była z jego pokolenia.
Zabójca mieszka w Czcince – trupy na strychu Kobielaka nie wzięły się z powietrza. Doktor pasuje? Pasuje aż za dobrze, niestety.
Wykształcony. Na bank jest po studiach, skoro umiał tak dobrze zakonserwować zwłoki, a do tego upozował je na wzór prac Honore Fragonarda – osiemnastowiecznego francuskiego anatoma. Studia medyczne Kobielaka też pasują jak ulał. Również do zawekowanych niemowląt, ohyda. Zwykły, prymitywny degenerat dokonałby gwałtu, potem poćwiartowałby zwłoki (albo i nie) i zakopał gdzieś w lesie. Ten był kolekcjonerem pamiątek. W tym momencie nadpłynęło jakieś niejasne skojarzenie, ale zaraz mi uciekło.
Co dalej? Luśka…
Wysiliłam szare komórki. Powrócił obraz leśnej przecinki o zmierzchu, pięść zmierzająca ku mej twarzy i błysk złotego kruszcu… Tamten facet nosił obrączkę! Obrączkę lub sygnet. Desperacko szperałam w pamięci, przypominając sobie ręce Andrzeja. Nigdy nie widziałam u niego ozdoby w tym guście, nie był „sygnetowym typem”, a obrączkę zapamiętałabym z pewnością.
Czyli nie pasuje. Z drugiej strony, mógł obrączkę nosić kiedyś. Miał jakąś babkę. Anna? Agata…? Adrianna! Ale czy była żoną, czy po prostu żyli na kocią łapę? Nic nie wspominał o rozwodzie, co jednak nie znaczy, że nie był to związek usankcjonowany prawnie. Z drugiej strony, czemu miałby nosić obrączkę po rozwodzie? Hmm…
Rozpaczliwie potrzebowałam informacji.
Zaproszenie samotnej dziewczyny na spacerek po lesie to byłaby dla niego pestka. Ta mała dziwka wyraźnie na niego leciała i…
Mało nie spadłam ze stołka. To było to!
Jak żywa stanęła mi przed oczami scena sprzed paru tygodni. Siedzimy z Andrzejem na ganku. Mały Weiss bawi się na jabłoni, na słupku wygrzewa się okazały czarny kocur. Drogą nadchodzi zjawa Luśki, tak jak za życia wyelegantowana w różowy sweterek o dwa numery za mały, spod miniówki prawie widać jej majtki. Obciąga bluzkę, opiera się łokciami o płot, prezentując przedziałek między piersiami i patrzy na doktora tak, jakby chciała go oblizać od stóp do głów.
Nikt zdrowy na umyśle nie wdzięczyłby się do swojego oprawcy.
– Zełgała, małpa… – wyszeptałam z osłupieniem. – Ale dlaczego? Co jej to daje?
Czyżby za życia kręciła z doktorkiem, puścił ją kantem, a teraz ona mści się zza grobu, zręcznie wykorzystawszy moją osobę? To by znaczyło, że jest cwańsza niż na to wygląda. Ale takim jak ona obce są podstępy, panienki tego pokroju załatwiają swoje porachunki otwarcie, w koci sposób wydrapując wrogom ślepia tipsami. Ta sprawa, jak dla mnie, nosiła znamiona ręki kogoś takiego jak moja nieodżałowana spadkodawczyni. Dałabym głowę, że Katarzyna znów wkracza na scenę, tym razem w roli suflera.
Poczułam, że jeśli zaraz nie zapalę, to umrę. Co prawda od palenia też się umiera, ale wolniej. W pośpiechu wepchnęłam swoje notatki pod kapę na łóżku i poleciałam do sklepu.
Stary Fryszkowski był wniebowzięty. Dawno już nie miał tu takiego tłumu. Ludzie przychodzili nawet z Tarników pod pretekstem kupowania jakichś drobiazgów, a w rzeczywistości pragnąc poznać najnowsze plotki, gdyż sklepik był doskonałym centrum wymiany informacji. Do grona klientów dołączyli również policjanci i ekipa od odcisków palców, która zjechała bladym świtem. Policjant też człowiek i też musi jeść. Wśród tego całego towarzystwa kręcił się jakiś facecik w charakterystycznej kamizelce z mnóstwem okrutnie wypchanych kieszeni i cyfrówką na szyi. Pstrykał co tylko się dało. Ludzie dokoła komentowali rozwlekle najnowsze wydarzenia, ale solidarnie milkli, kiedy tylko komuś podsuwał pod nos dyktafon.
O dziwo, Fryszkowski błyskawicznie zareagował na wymogi rynku i prócz straszliwych „Męskich”, miał dziś także czerwone „Tigery”. Nie mogło być to gorsze świństwo, więc kupiłam od razu dwie paczki. Dziennikarska pluskwa natychmiast zwróciła na mnie uwagę. Wyróżniałam się dość jaskrawo na tle rdzennych mieszkańców Czcinki.
– Dzień dobry, czy pracuje pani może w ekipie dochodzeniowej?
A jakże, w swojej.
– Nie.
– Czy mogę więc pani zadać kilka pytań na temat tego, co się tu wydarzyło?
– Nie.
Usiłowałam faceta wyminąć, ale przyczepił się jak rzep.
– Jak pani sądzi, czy mamy tu do czynienia z drugim Hannibalem Lecterem?
Lecter zjadał ludzi, idioto.
– Nie.
– A czy…
Gość wyraźnie nie znał słownikowej definicji słowa „nie”. Na szczęście dostrzegłam wyłaniającego się z opłotków Rajeckiego i wrzasnęłam:
– Zbychu!!! Chodź tutaj!
Chwała Bogu, posłuchał, chociaż wezwanie było obcesowe. Widać osobom noszącym nazwisko Szyft faktycznie dużo wolno. Podszedł, kołysząc się jak goryl, bicepsy niemal rozrywały mu rękawy podkoszulki.
– Zbychu, ten pan – wskazałam kciukiem na dziennikarza, który jakby stracił rezon – wraca właśnie do domu. Odprowadź go, mój drogi, kawałek w stronę Tarników, żeby mu się nic po drodze nie stało.
Mrugnęłam do Rajeckiego porozumiewawczo i natychmiast włożyłam swoje lustrzanki.
– Ochmm… Z kim mam przyjemność? – spytał facet z dyktafonem, tonem o wiele mniej agresywnym. Nie wpychał mi też już mikrofonu pod nos.
– Kobra – odparłam chłodno, wydłubując tigera z paczki. – Proponuję panu eskortę i radzę z tego skorzystać. Okolica, jak widać, trochę niebezpieczna.
Zbychu położył mu łapę na ramieniu.
– Chodź pan – mruknął niedźwiedzim basem. Pismak przezornie nie protestował. Zapewne niebawem w „Fakcie” czy jakimś innym szmatławcu, obok artykułu o polskich ludożercach pojawi się też notatka o czcinkowskiej mafii. Reklama dźwignią handlu, może tubylcy zaczną obracać w szerszym zakresie tutejszym Samogon Labelle.
Stałam sobie na mostku przed Szyftówką, cieszyłam się nikotyną i układałam sobie w głowie wątki śledztwa, kiedy ponownie objawił się Eryk.
– Guten Morgen, Fräulein.
– Morgen, Erich – mruknęłam cicho, na wypadek, gdyby ktoś obcy znalazł się w zasięgu głosu.
Podobnie jak Luśka, Eryk odkrył ostatnio pozytywne strony stanu astralnego. Zamiast wyszmelcowanego munduru polowego miał na sobie teraz białą, idealnie odprasowaną koszulę, bryczesy i czarne oficerki, w których można się było przejrzeć jak w lustrze.
– Wysłałam ma… list do Niemiec. – Mało nie powiedziałam „maila”, a chłopak, choć ostatnio wydawał się o wiele przytomniejszy i bardziej zorientowany w rzeczywistości, nie miał przecież pojęcia, czym jest Internet. – Może znajdą twoją rodzinę.
Faktycznie zaś odnalazłam w necie stronę rodzinnego miasta Eryka (żył przed wojną na przedmieściach Frankfurtu) i na podany tam mail posłałam wiadomość – po angielsku – o znalezionych w Polsce dokumentach oraz prośbę o kontakt z kimkolwiek, kto kiedykolwiek słyszał o szeregowym Liebke Erichu Arnoldzie, synu Franza Johanna i Marie Liebke. Sądziłam jednak, że szanse są nikłe po tej straszliwej burzy, jaka przemieszała dokładnie wszystkich ludzi w Europie.
– Danke – rzekł Eryk krótko, opierając się o poręcz i patrząc na płynącą w dole wodę.
– Myślę, że on jej nie zabił – odezwał się po chwili.
– Kto?
– Młody doktor. Ja… rozmawiałem z tą Mädchen. Ona nigdy nie mówiła, że to był doktor. Nigdy.
Eryk potarł dłonią czoło, jakby usiłował sobie coś przypomnieć.
– Kiedy on przyjechał, Lucie już tu była. Smutna, sama – jak ja. Teraz jest lepiej. Więcej widzę, więcej wiem. Coś jest niedobrze. Ona kłamie. Doktor jej nie zabił.
– Wiem, że kłamie – szepnęłam, bo koło strumienia akurat przechodził sołtys i obrzucił mnie zgorszonym spojrzeniem, jakbym stojąc tak bezczynnie plamiła się grzechem nieróbstwa. – A więc kto ją zabił i czemu skłamała? Gdzie jest prawdziwy morderca?
Chłopak milczał chwilę, rozważając coś. Potem starannie przygładził włosy, strzepnął niewidzialny pyłek z mankietu i oświadczył:
– Dowiem się.
Zagryzłam wargi, by nie wybuchnąć śmiechem. Germański Don Juan wkracza do akcji, drżyjcie okoliczne cmentarze. Eryk ukłonił mi się, trzaskając po wojskowemu obcasami i wybył na swoją misję szpiegowską. Nie zdzierżyłam i parsknęłam. Jeszcze chichotałam, gdy w oddali zamajaczyły znajome krępe postacie Wilczaka i Rajeckiego. Rychu i Zbychu – w identycznych koszulkach z napisem Nike na piersiach, jeszcze bardziej przypominający bliźniaków z Alicji – szli prosto do mnie, wyraźnie rozradowani. Na masywnym karku Ryśka widziałam sznureczek mego amuletu. Widać działał, gdyż przez ciemne okulary dostrzegłam wokół niego ładną, jednolitą poświatę bez żadnych zakłóceń.
– Ale żeśmy go, kurwa, popędzili! – zakrzyknął raźno Zbychu. – Fajno to pani se wymyśliła. Jak na filmie, normalnie.
– Ale chyba po pysku mu nie daliście, panowie? – zaniepokoiłam się.
– A mielim dać? – upewnił się Rychu.
– Nie. Ale dziękuję. Skurczybyk łaził i węszył. Kto wie, co sobie potem zmyśli i w gazecie będzie, że nasza wieś to same zbiry, mordercy i złodzieje. – Świadomie użyłam słowa „nasza”, by pokazać, że solidaryzuję się z tutejszymi i tak naprawdę jestem swoja. Kuzynkowie obejrzeli się odruchowo, jakby żałując, że puścili dziennikarza, nie sklepawszy go jednak na do widzenia.
– Panie Ryśku – zwróciłam się do Wilczaka. – Pan wie, gdzie mieszkają Dziewońscy?
– A co nie mam wiedzieć?
– Ale oni jeszcze nic nie wiedzą o Luśce?
– Blacharnia zakazała mówić – wyjaśnił. – Mówili co będzie ta… es… ekspreza?
– Ekspertyza. Zanim powiadomią Dziewońskich, że ich córka nie żyje, muszą to sprawdzić tak na pewno. Głupio by było, jakby się potem okazało, że Luśka siedzi gdzieś w mieście cała i zdrowa, a na strychu doktora wisiała całkiem inna dziewczyna. Mają procedury, których muszą się trzymać.
Pokiwali głowami z powagą. Racja, głupio by było.
– Wiecie co…? – zniżyłam głos. – Mnie się wydaje, że to nie Kobielak ją zabił. Coś tu śmierdzi.
Chwilę przetrawiali informację.
– To ja mu dałem wpierdol za niewinność? – odezwał się Wilczak z urazą. – No, jak to tak, pani Krysiu?
Chyba w jego oczach ubyło mi wiedźmiego prestiżu.
– Tak by wypadało. Pomylić się człowiek może – rzekłam ugodowym tonem. – Muszę o coś was spytać. To ważne. Czy doktor był żonaty?
Obaj popatrzyli na mnie z ogromnym zdumieniem.
– Panie Zbyszku, pan dość często chodził do niego na szycie. Kobielak miał obrączkę?
– Nie miał – odpowiedzieli obaj kuzynkowie chórem.
– Znaczy sie czasami to na dziewczyny chodził, co by nie. Cizie nawet na niego leciały – dodał Rajecki, lojalnie próbując ratować reputację doktora. – Ale żeby zaraz sie hajtać, to nieee, dzietam.
– A kiedy się tu sprowadził na stałe?
To pytanie było już trudniejsze i wersje kuzynów rozbiegły się.
– Tak ze cztery lata będzie, nie?
– Pierdolisz, dwa.
– Jakie dwa? Trzy lata nazad w łeb dostałem flachą, to mie młody szył, a nie stary Nowotny!
Spierali się o to całkiem długo, wyliczając swoje obrażenia bojowe i pokazując nawet blizny. Jedno z tej przepychanki wynikało niezbicie.
Pięć lat temu Andrzej jeszcze nie mieszkał w Czcince na stałe. Według moich informatorów wprowadził się tuż przed Gwiazdką, co kuzyni doskonale pamiętali, bo wyprawili się wtedy grupowo do Tarników na sylwestrową zabawę i musieli nabuzowanego doktóra wyciągać z zaspy. Nie mogli tylko dojść do zgody, czy był to sylwester 2002 czy może 2003.
Dziewońscy istotnie nic jeszcze nie wiedzieli. Przyjęli mnie w ubogiej ale dość czystej kuchni, zdumieni i zaniepokojeni niedawną wizytą policjantki. Wypytywała ich o córkę, z którą od lat nie mieli kontaktu i ku jeszcze większemu ich zdziwieniu, obojgu pobrała krew z palca. Z uznaniem pomyślałam, że Olczak nie zasypia gruszek w popiele.
Zanotowałam sobie, kiedy Lucyna zniknęła z Czcinki. Latem 2001 zwiała z domu jako osiemnastoletnia smarkula. Matka pamiętała doskonale datę, bo bardzo przeżyła wybryk jedynaczki. Policjanci wtedy tylko wzruszyli ramionami. Dziewczyna pełnoletnia, zdrowa na umyśle, nie było podstaw do wszczęcia poszukiwań. Rok później zjechała w odwiedziny, ubrana jak najgorsza lafirynda – Dziewoński miał łzy w oczach, kiedy o tym opowiadał – wstydu im narobiła na cały powiat. Wyszedł z nerw, przemówili się ostro, zawinęła się i wyjechała znowu.
Spytałam o list. Byli zdziwieni, że o nim wiem, ale widać uznali, że powiedział mi o nim ktoś ze wsi. Nie, policji nie pokazali. Jeszcze by zabrała, a to ostatnia pamiątka po zaginionym dziecku. Luśka pisała, że przeprasza, że pracuje w restauracji jako kelnerka, i chce przyjechać znowu, bo ma dla nich pieniądze, żeby mogli odkupić kawałek ziemi od sąsiada i posadzić aronię, bo na tym można teraz nieźle zarobić. Ale już się nie pokazała.
Z banalnej treści nie dowiedziałam się niczego pożytecznego, więcej powiedziały mi daty. Na stemplu pocztowym widniała data dwunastego sierpnia 2003, a w samym liście marnotrawna córka wyraźnie zapowiedziała, że przyjedzie dwudziestego drugiego.
Wparowałam na teren zastrzeżony, nie przejmując się zupełnie taśmami. W kuchni stał jakiś młody piesek z kromką chleba w ręku.
– Mam nadzieję, że gospodarzowi zostanie jakiekolwiek jedzenie po wizycie panów – odezwałam się ironicznie. – Czy zastałam jeszcze komisarza Olczaka, czy może wyjechał?
Gliniarczyk zacukał się lekko nad swoją kanapką. Jak sądzę, miał warować przy wejściu, lecz widać głód go przycisnął. Godny pozazdroszczenia pragmatyzm, ale chyba nie zapewni mu awansu.
– Jest na górze… Hej, a pani tu wolno wchodzić?! – ocknął się zbyt późno, bo byłam już na schodach.
Komisarza znalazłam w starym gabinecie Nowotnego, wraz z drugim facetem w mundurze oglądał zawartość szafki z makabrycznymi słojami.
– Witam. Widzę, że panowie to już znaleźli – odezwałam się od progu. – Uprzedzam od razu, że na jednym będą moje odciski.
Odwrócili się jednocześnie, zaintrygowani.
– To pani zawiadomiła służby? – spytał towarzysz Olczaka, wyciągając do mnie rękę na powitanie. – Drobnica.
– Nie powiedziałabym, że to drobnica – sprzeciwiłam się, ściskając mu prawicę. – Sprawa jest raczej grubsza, nie sądzi pan?
– Komisarz Drobnica z komendy wojewódzkiej.
– O, przepraszam. Krystyna Szyft.
– Nie szkodzi. Przyzwyczaiłem się. A więc pani dotykała materiałów dowodowych?
– Materiału. Jednego. To któryś z tych z czarną pokrywką, z carskim orłem. Nie wiem, czy panowie się orientują, ale to okazy muzealne.
Wprawiłam ich w niemałe zdumienie, więc wyjaśniłam, na ile mogłam, sprawę dotyczącą carskich zbiorów osobliwości, wykonanych przez Ruyscha.
– Co do reszty, nie wiem, kto je zrobił, ani kiedy. Kobielak nie jest ginekologiem, nie odbierał porodów i nie dokonywał aborcji, więc nie sądzę, by miał dostęp do… – zawahałam się, szukając odpowiedniego określenia -…do surowców.
Drobnica i Olczak gapili się na mnie jak urzeczeni.
– Takk… – odezwał się wreszcie Drobnica. – To bardzo ciekawe opowieści, ale my, proszę pani, potrzebujemy konkretów, a nie domniemywań i teorii.
– Konkrety da panom laboratorium – odparłam nieco zła. – A ja mówię, w jakim kierunku można szukać. Panie komisarzu – zwróciłam się do Olczaka – jak idą przesłuchania okolicznej ludności?
Zasępił się.
– Marnie – przyznał. – Szczerze, to pani jest tu jedyną osobą, która mówi dużo i chętnie, nawet jeśli nie do rzeczy. Reszta albo nic nie wie, albo konfabuluje na potęgę, albo symuluje amnezję. Nie wiem, co gorsze.
– Otóż to. Panu nie mówią, ale mnie owszem. Może nie wszystko, ale znacznie więcej niż policji, to zrozumiałe. Kiedy będą wyniki badań DNA?
– Jutro – burknął Olczak. – Doceniamy pani chęć współpracy, ale…
No tak, nikt nie lubi, jak mu się wtrącają do roboty.
– Jeśli ciało faktycznie należy do Lucyny Dziewońskiej, a tego jestem pewna na dziewięćdziesiąt procent, należy wydostać od jej rodziców list, który do nich napisała krótko przed śmiercią. Jest datowany na sierpień 2003. Jeśli Kobielak wprowadził się do Czcinki później, daje mu to całkiem solidne alibi. Nawiasem, czy może mi pan powiedzieć, co się dzieje z doktorem?
– Zatrzymany na czterdzieści osiem godzin.
– Czyli, jeśli wszystko dobrze pójdzie, jutro wróci do domu. Kwestia jeszcze, czyje odciski znajdą się na strychu – podsumowałam, zerkając na sufit. Słyszałam na górze kroki, widać spece od śladów nadal tam pracowali. Może wykuwali trupa ze skamieniałej soli. Musiała tam leżeć dość długo, chłonąc wilgoć z powietrza, bo stwardniała na beton.
– Pomieszczenie od dawna zamknięte, mnóstwo kurzu. No, nie wiem, jak oni tam zdołają zdjąć jakieś odciski – odezwał się Drobnica prowokacyjnie.
– Żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku. Teraz się używa stroboskopu i laserów, proszpana – rzuciłam pogardliwie. Za kogo on mnie ma? – Poza tym mam przeczucie, że powinniście przyjrzeć się bliżej działalności świętej pamięci doktora Nowotnego – dodałam w natchnieniu, gdyż właśnie nowy element układanki wskoczył mi na swoje miejsce. Nowotny, choć nieżyjący od lat, dziwnie pasował do sprawy. Nie przyszło mi przedtem do głowy, by zapytać Andrzeja, w czym specjalizował się jego ekspracodawca, ale mnogość starej medycznej literatury w bibliotece dawała do myślenia.
Drobnica popatrzył na mnie jak na upiora. Olczak był twardszy.
– Dziękujemy bardzo. Na pewno wykorzystamy pani sugestie – odezwał się tonem, który dawał do zrozumienia, że powinnam się żegnać.
Akustyka w starych domach jest zabawna. Byłam już na parterze, kiedy dosłyszałam stłumione głosy policjantów:
– Piekielna baba. Szurnięta jakaś.
– Na pewno feministka. Ale chwilami gada z sensem, może się przyda.
Wzruszyłam ramionami. Jutro zaśpiewacie inaczej, panowie.
Część dnia upłynęła mi na polowaniu na Luśkę, czyli szukaniu wiatru w polu. Nie ma sposobu na przywołanie ducha, który zwyczajnie unika kontaktu. Te wszystkie historie z seansami spirytystycznymi, kiedy się sprowadza z zaświatów Napoleona i Juliusza Cezara, od razu możecie włożyć między bajki. Krzty prawdy w tym nie ma.
Ela z Dawidem kręcili się po wsi, zachwyceni, że tyle się dzieje. Szpiegowali swobodnie w domu doktora i powtarzali mi urywki rozmów policjantów, stąd wiedziałam, że pakują zwłoki do plastykowych kontenerów, i że istotnie rozkuwają solną skorupę, bo cała ta nadziewana bryła waży ponad dwieście kilo. Na razie odsłonili twarz i jest to mężczyzna. „Pan z wąsami” – wyjaśniła Ela z podnieceniem. Dawida tymczasem bardziej fascynowała „maszyna, co buczy” – sądząc z opisu, był to odkurzacz. Panowie w białych ubraniach jeździli tą maszyną po całym strychu. Aha, czyli tak jak sądziłam, będą badania mikrowłókien.
Raz w sąsiedztwie mignęła Katarzyna. Zmierzyła mnie wrogim spojrzeniem i gdzieś znikła, nim zdążyłam w jakikolwiek sposób zareagować. Na szczęście trzymała się poza granicami Szyftówki, inaczej nie wiem jak bym wytrzymała jej naloty. W końcu pod wieczór pojawił się Eryk, wlokąc ze sobą opierającą się Luśkę. Niby powinnam już przywyknąć, ale nadal mi się zdawało osobliwe, że po śmierci zachowują się tak jak i za życia. Zresztą może byłam w błędzie – w końcu jak mieliby się zachowywać? Snuć się w całunach, jęcząc i dzwoniąc łańcuchami? Dziewczyna najchętniej by zwiała, ale Eryk trzymał ją za rękę. Jąkając się i zalewając łzami wyznała, że „wcale nie chciała”.
– Co to znaczy „nie chciałaś”, kretynko ciężka?! – wysyczałam z furią. – Gadaj mi zaraz, kto cię zabił, lebiego?!
– D-do-któr…
– Kobielak?
– Nieeee…
Chyba nawet Eryk miał jej chwilowo dosyć, bo patrzył w bok, jakby raptem wróble na dachu zaczęły robić coś strasznie interesującego.
– Nowotny?
Luśka siąknęła nosem.
– Nie, ten młoodszyyy…
– Czyli jednak Andrzej? – Zwariuję z nią, serio. Dlaczego musiał mi się trafić taki głupi duch?
– Nie Andrzej… – Seria pochlipywań. – Marek…
– Jaki Marek?
– Brzeski…
Zanim wydusiłam z tej debilki, że Nowotny miał przed Andrzejem innego asystenta, potrwało dobre parę minut. De facto nie zełgała, określając mordercę jako „doktora”. Zaledwie lekko minęła się z faktami, blond zaraza. Brzeski nim istotnie był. Młody, szarmancki, łatwo zdobył jej zaufanie – ostatecznie pracował dla „starego doktora”. W jednej chwili straciła wszystko – i nie wiadomo, nad czym bolała bardziej: odebranym życiem, czy pięcioma tysiącami, którymi miała zamiar wkupić się w łaski obrażonych rodziców.
– O, tyle kasy natrzaskałaś jako kelnerka? – zdziwiłam się fałszywie. – Ale to i tak było, minęło. Coś ty chciała osiągnąć, dziewczyno, zwalając winę na Kobielaka?
Luśka spurpurowiała.
– Bo to tak było. Ten Brzeski mnie okradł, a ona mi powiedziała, że wie, gdzie jest forsa.
– Kto?
– Pani Szyfrowa… Obiecała, że załatwi, żeby moja mama dostała tę kasę, jak powiem, że to był doktor… i gdzie szukać.
Cholerna Katarzyna, czułam przez skórę, że ona tu mota.
– Ale ten facet chyba zdążył wydać twoje pieniądze?
– Nie! – zaprzeczyła Luśka z zapałem. – Nie zdążył, chuj złamany! Bo… bo wie pani, to on tam leżał koło mnie…
Poczułam, że muszę usiąść.
– Gdzie?
– Na tym stole, na strychu.
– Gość z wąsami?! To był ten Brzeski?
– No…
No nie, istna hekatomba. Brzeski zabił Dziewońską, ale kto w takim razie był mordercą mordercy? Jezu Chryste, grasował tu jakiś Freddy Kruger.
– Nowotny – powiedziała Luśka, jakby odpowiadając na moje nie zadane pytanie.
– A kto zabił Nowotnego? – jęknęłam.
– Nikt – zdziwiła się. – Sam umarł, bo już był stary, nie?
Co za ulga. Wolałam się już nie dopytywać o szczegóły działalności starego pana doktora.
– I ty się dałaś nabrać na gadanie starej Szyftowej, że odzyska dla ciebie kasę? Głupia jesteś jak but, dziewczyno. Oszukała cię, jest martwa i nic nie może zrobić.
– Przepraszam, z kim pani rozmawia? – głos, jaki rozległ się nagle tuż obok sprawił, że mało ze skóry nie wyskoczyłam. Luśka i Eryk cofnęli się równie wystraszeni. Przez moment patrzyłam na komisarza Olczaka, jakby był bestią z piekła rodem. Zaczerpnęłam głębiej tchu.
– Z nikim nie rozmawiam!
Policjant poprawił okulary.
– No cóż, wyraźnie słyszałem.
– Ćwiczę – wyjaśniłam z godnością. – Piszę eee… sztukę teatralną i układam dialogi, a pan mnie właśnie rozprasza. Ja tu pracuję. Ma pan nakaz? To teren prywatny.
Komisarz uniósł demonstracyjnie ręce.
– O, przepraszam, przepraszam…! Nie, nakazu nie mam, przyszedłem prywatnie.
– Czyżby?
Tymczasem zjawy Eryka i Lucyny wycofały się poza krąg wiśni i rozpłynęły w zieleni. Zła, nie robiąc sobie nic z przedstawiciela władzy, ruszyłam ścieżką dookoła domu w stronę drzwi frontowych. Niezrażony, polazł za mną.
– A to co?
Mimowolnie spojrzałam. Glina trzymał w palcach jeden z amuletów ochronnych zwisających z gałęzi.
– Feng shui – odparłam chłodno.
Nie wiem czy uwierzył, ale jakoś mnie to nie obeszło. Po wpadce za domem, cedeki na drzewach to był pikuś i detal.
– Mogę? – Olczak, nie czekając na odpowiedź, usadowił się na ławce pod oknem. Rozważałam, czy nie zamknąć się w środku, ale w końcu machnęłam na to ręką i usiadłam obok.
– Jest pani inteligentną kobietą – podlizał się.
O, znaczy: czegoś chce.
– Może pan przejść do konkretów?
– Wpierw wskazała pani Kobielaka jako podejrzanego, a teraz usiłuje go pani wybielić. Nie rozumiem, do czego to zmierza.
– Podejrzany to jeszcze nie znaczy „winny” – odparłam sucho. – Musi pan zrozumieć, że oboje byliśmy w ogromnym szoku. I ja, i Rysiek Wilczak. Reagowaliśmy impulsywnie. Zresztą widać, Wilczak dał doktorowi w zęby i chyba by go zatłukł na miejscu, gdybym nie interweniowała. Kiedy jednak zastanowić się nad Kobielakiem, nie wygląda na Kubę Rozpruwacza.
– Samotny, problemy z alkoholem, nieudane związki z kobietami… – zaczął wyliczać policjant.
– Według tego wszyscy rozwodnicy powinni czaić się w parkach, by ciąć żyletką przypadkowe babki – przerwałam mu. – A rozwódki kastrować studentów. Daj pan spokój.
– Niestety, dawanie spokoju jest poza moimi obowiązkami.
– W ramach obowiązków radzę, żeby pan zrobił wywiad, czy ktoś nie zgłaszał w 2003 lub 2004 roku zaginięcia niejakiego Marka Brzeskiego. Sołtys będzie o nim wiedział więcej. Brzeski był poprzednim pomocnikiem doktora Nowotnego, przed Kobielakiem.
– I…?
– Prawdopodobnie to jego właśnie wyskrobujecie z tej bryły na górze.
W oczach gliniarza błysnęła stal.
– Skąd pani wie, że to mężczyzna?
– Powiedzmy, że mam jasnowidzenia.
– Pani jasnowidzenia są podejrzane.
– Ale pożyteczne. A poza tym mówię to całkiem prywatnie, „prywatnemu, nie posłowi”. W razie czego wyprę się wszystkiego.
– To jednak nie daje alibi Kobielakowi, nawet wprost przeciwnie – obciąża podwójnie, bo śmierć tego faceta dała mu wymierne korzyści.
Wzruszyłam ramionami.
– Kiedy zniknął z horyzontu Brzeski, da się ustalić z dziecinną łatwością. Świadków, którzy go pamiętają, jest mnóstwo. Kobielak sprowadził się tu po tym, a nie przed. Niby jak miał dokonać tych wszystkich czynów straszliwych? Utłuc konkurenta, zabić dziewczynę, przetransportować oba trupy do domu swojego przyszłego pracodawcy i to bez jego wiedzy? A jest przecież jeszcze trzeci nieboszczyk – to znaczy głowa.
– Chyba że działał w porozumieniu z Nowotnym – zauważył Olczak, czym mnie zbił z pantałyku. O tym nie pomyślałam.
Do diabła, dlaczego Luśka nie żyła? Mogłaby potwierdzić moją wersję wydarzeń. Ta, jakby żyła, w ogóle nie byłoby sprawy… Cholera.
– Tak czy owak, teraz wszystko zależy od tego, co znajdą spece od daktyloskopii. A wierzę głęboko, że nie znajdą z Kobielaka nawet pół palca.
– Przestępcy często używają rękawiczek. Chirurgicznych – rzucił Olczak od niechcenia, a ja miałam ochotę go udusić.
– Jest jeszcze analiza włosów i mikrowłókien. Z góry mogę zakładać, że laboratorium wyodrębni mnie, Wilczaka, Dziewońską, Nowotnego i Brzeskiego. Jeśli w tej kolekcji będzie też Kobielak, możecie go wsadzić, wola boska. Ale jak nie, to znaczy, że w życiu jego noga nie postała na tym pieprzonym strychu i jest niewinny jak święta Agnieszka.
Komisarz w milczeniu wysłuchał mojej tyrady, a potem roześmiał się serdecznie.
– Pani jest niesamowita. – Nachylił się z rewerencją nad moją dłonią i złożył na niej staroświecki pocałunek. – Życzę wam wiele szczęścia na nowej drodze życia.
Wstał i poszedł sobie, salutując jeszcze na odchodnym do czapki. Nie mogłam wykrztusić słowa. Czułam, że robię się czerwona jak burak. Jakiej „drodze życia”? Jakie „wam”? Co on, u diabła, sugeruje?! Cholera jasna, psiakrew!
Andrzeja wypuścili następnego dnia.
Granatowy radiowóz, podskakując na wybojach i chwilami buksując w piachu, przetoczył się przez wieś, stając przed przybytkiem tutejszej medycyny. Przez okno widziałam jak doktor wysiada z wozu, już bez kajdanek, odwraca się i zamienia parę słów z kierowcą. Potem odszedł w stronę domu, a korona drzewa zasłoniła mi widok. Czym prędzej rzuciłam to, co akurat robiłam i wybiegłam z domu.
Koło ceglanego budynku stał już srebrny ford, którym, jak przypuszczałam, przyjechał Drobnica z wojewódzkiej, zielony volkswagen Olczaka, biała furgonetka i, kontrastowo, stary tarnicki polonez z wielkim napisem policja na burcie. Ciekawe, czy kiedykolwiek było tu aż tyle samochodów naraz. Ledwo się mieściły na podwórku.
Andrzej stał z zafrasowaną miną przed barierą policyjną, jakby nie był pewien czy mu wolno ją przekroczyć.
– Cześć – odezwałam się niepewnie.
Zignorował mnie, patrząc cały czas przed siebie.
– Jak się czujesz?
– Tak jak wyglądam – burknął nieuprzejmie.
– W takim razie zmarłeś wczoraj – powiedziałam, nim zdążyłam się ugryźć w język. Istotnie, wyglądał fatalnie. Gorzej niż Sawyer po tygodniu w klatce Innych.
– Czy mogłabyś się ode mnie odczepić, razem ze swoimi marnymi dowcipami?! Od dwóch dni nie spałem, jestem głodny i brudny! A wszystko przez twój donos!
– Owszem, ja też mam rozrywki! Od dwóch dni przekonuję gliny, że nie jesteś seryjnym mordercą!
– Obejdzie się!
Jakby ten wybuch pchnął go do podjęcia decyzji, przelazł w końcu pod taśmą.
– Co się gapicie?! Won, bo przeklnę! – warknęłam na publiczkę, która z podziwiania gliniarskich aut przerzuciła się płynnie na obserwację nas dwojga.
Pobiegłam za Andrzejem, ale zatrzasnął mi drzwi przed nosem i przekręcił klucz. Kopnęłam je w bezsilnej złości, zawróciłam, a byłam tak wściekła, że powietrze wokół niemal trzeszczało. Trzask zresztą nie był złudzeniem. Zaintrygowana, odwróciłam się z powrotem akurat na czas, by zobaczyć, jak szyba w gabinecie na parterze pokrywa się szronem drobnych pęknięć, a potem z posępnym trrrach osypuje się na oczach zaskoczonego komisarza, który właśnie wyglądał przez okno. Wzruszyłam ramionami. Do diabła z tym.
– Pani Krystyno! – zawołał Olczak. – Mogę panią prosić do środka?
– Może pan długo i namiętnie, ale gospodarz zamknął drzwi na klucz.
Kiwnął na ręką.
– Użyję swoich uprawnień i otworzę.
– Technicy na górze kończą – zawiadomił mnie, kiedy weszłam. – Dostaliśmy wyniki testów. – Zniżył głos. – DNA pasuje. To ona.
Kiwnęłam głową w milczeniu.
– Ponawiam pytanie: skąd pani wiedziała?
– Ponawiam odpowiedź: miałam jasnowidzenie – odparłam bezczelnie.
– Pani kryje mordercę! To jest utrudnianie śledztwa.
– Masz ci los. Dobrowolnie przekazuję informacje, nieba przychylam policji naszej kochanej i to się nazywa utrudnianie?
– Mogę panią przymknąć prewencyjnie – zagroził. Widać postanowił zmienić front z uprzejmości na straszenie. Jakoś się nie przejęłam. Czterdzieści osiem w prison to nawet niezłe doświadczenie życiowe, w razie czego będę mieć jak znalazł do pracy.
– Proszę bardzo. Mogę wziąć laptopa? Macie tam Internet? Jak wyglądają warunki higieniczne?
Syknął zniecierpliwiony.
– Chce pan mordercę? – poszłam za ciosem. – Nie ma sprawy. Mam nawet dwóch. Nowotny i Brzeski. Jeden leży pięć stóp pod ziemią, a drugiego właśnie pakują w karton. Naprawdę nie wiem co to panu da, komisarzu, bo pokazówki w sądzie nie będzie. A na Andrzeja nic nie macie.
– Jeszcze nie mamy. Na razie ma dozór i zakaz opuszczania miejsca zamieszkania.
Zakończyliśmy rozmowę, gdyż z piętra właśnie schodził Drobnica, a za nim dwóch techników taszczyło nosze z charakterystycznym workiem zamykanym na suwak. Obserwowałam, jak ostrożnie pakują worek do furgonetki. Następnie zawrócili z noszami na górę. Tym razem pakunek był dziwnie nieforemny i nieporęczny do niesienia. Zrozumiałam, że pod warstwą folii kryje się ciało Luśki o rozkrzyżowanych, sztywnych ramionach.
– Biedna, niemądra dziewczyna – mruknęłam, kręcąc głową.
Na końcu tragarze znieśli jeszcze dwa duże plastykowe pudła, w których prawdopodobnie złożono wypchane zwierzaki i głowę nomen nescio. Zauważyłam, że Olczak przypatruje mi się uważnie.
– Wśród tutejszych mieszkańców… ma pani dziwną opinię – odezwał się, kiedy ostatni z pracowników wyszedł na zewnątrz.
– Chyba pan w to nie wierzy? – powiedziałam obojętnym tonem.
– W to, że jest pani czarownicą, czy że trzęsie tutejszą mafią? W czary nie wierzę… – Mimowolnie obejrzał się na rozbite okno, a ja parsknęłam śmiechem.
– Może pan łatwo sprawdzić, że ta straszna capo di tutti capi w rzeczywistości mieszka kątem u rodziców i ma sześcioletniego syna. Ludzie mają wybujałą wyobraźnię.
Za drzwiami do nory Andrzeja panowała głucha cisza. Powstrzymałam się przed pukaniem, choć miałam na to wielką ochotę. Facet nie ma pięciu lat, poradzi sobie. Zamiast pakowania się w nową kłótnię, poszłam na długi spacer po lesie, biorąc ze sobą zaniedbaną ostatnio Lukrecję i oddając się maniackiemu zbieractwu borówek. W drodze powrotnej kupiłam u Fryszkowskiego kwas chlebowy i popijając, ładne parę godzin siedziałam kamieniem przy komputerze, nadganiając robotę. Z redaktorskiego transu wyrwało mnie dopiero pukanie. Otworzyłam drzwi, na progu stał Andrzej. Przez chwilę milczeliśmy oboje, niepewni sytuacji.
– Przepraszam – powiedział w końcu cicho. – Zachowałem się jak cham.
– Okej. Ja też przepraszam. Wejdziesz?
Wszedł.
– Słyszałem, jak rozmawiałaś z tym gliniarzem. Ja tego naprawdę nie zrobiłem.
– Wiem.
Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale tylko sapnął ciężko i przeczesał włosy palcami w geście zakłopotania.
– Pokazywali mi zdjęcia. I ja to miałem tyle lat nad głową… niewiarygodne. To jakiś koszmar. Wi-widziałaś? – zająknął się.
– Ze szczegółami, potworny widok. Podobnie jak Wilczak. Byliśmy w szoku. Gdybyś nie zawrócił, może to by się potoczyło inaczej. Zastanowiłabym się, poczekalibyśmy, naradzili się i razem zadzwonili po gliny. A tak… Z początku myśleliśmy, że to faktycznie ty. W ogóle ostatnio zachowujesz się jakoś dziwnie. Nic nie mówisz, ciągle gdzieś znikasz, a do tego masz w domu stos prochów. Andrzej, co się dzieje? Holender, przepraszam za ten młyn, ale… – Bezradnie rozłożyłam ręce, czując się naprawdę idiotycznie.
Przewrócił oczami.
– No nie, Reszka – jęknął – robisz mi wymówki jak jakaś cholerna… żona. A sama masz więcej tajemnic niż włosów! Dobra, przyznam się! Miałem jechać na spotkanie AA i zapomniałem kasy na bilet. Biorę leki, żeby znowu nie wpaść w ciąg, zadowolona?
Westchnął ciężko i przetarł twarz dłońmi. Wyglądał na zawstydzonego.
– Nie wyobrażasz sobie, jak mnie ciągnie do flaszki, ale jestem czysty od trzech tygodni i… Cały sekret. Pan doktor poszedł na odwyk.
Och! A więc dlatego… Na Merlina, choć jedna dobra wiadomość w tym horrorze.
– Nie wyobrażasz sobie, jak mi ulżyło. Chodź, zrobię ci kawy, wyglądasz jakbyś nie spał z tydzień. Powiem ci, co się działo tutaj.
Wtem odezwał się w mej komórce sygnał SMS-a.
Mama koham cie
– głosiły wielkie litery w okienku. Uśmiechnęłam się, przechodząc przez kuchnię i po drodze kładąc telefon na stole.
– Wyjmij kubki, kawa jest w niebieskiej puszce – poleciłam, biorąc dzbanek. Nalałam do niego wody, postawiłam na podstawce i pstryknęłam włącznikiem. Dioda się nie zapaliła. Ki diabeł, zepsuł się? A prawda, nie włączony do kontaktu. Gonię już w piętkę, kiedy i dlaczego odłączyłam dzbanek od prądu? Wetknęłam wtyczkę do gniazdka.
Świat w negatywie wygląda dziwnie lecz interesująco. Kobieta, na którą patrzę, ma mleczne włosy i czarną skórę. Jej biały podkoszulek lśni jaskrawo. Zastygła niestabilnie odchylona do tyłu, ale nie pada. Zawisła w powietrzu jak pocisk z Matrixa. Obok druga ludzka rzeźba – mężczyzna wyciąga rękę ku kobiecie, jego włosy sterczą do tyłu, białe i sztywne jak pęk szklanego włókna. Gdybym ich dotknęła, czy mogłabym się pokłuć? Na czarnym stole leży biały prostokątny przedmiot. Małe okienko pulsuje powoli jak leniwe serce. Białe litery na czarnym tle:
Mama koham cie
Jeremi…
Rozglądam się po pomieszczeniu, poznając je nareszcie. Dlaczego wszystko jest nieruchome? I czemu czarno-białe? Białooki facet zastygły w dramatycznej pozie, lśniący jak obsydian, to Andrzej. Błądzę spojrzeniem po kuchni, bardzo powoli dociera do mnie, że powinnam znać również tę postać wygiętą w nienaturalnej pozie przy kredensie. Opuszczam wzrok. Ma białe glany.
To ja.
Z początku nie rozumiem, co się stało. Nie boję się, czuję tylko lekkie zdziwienie, chyba – wrażenie jest tak nikłe, przytłumione, że mam trudność z jego zaklasyfikowaniem. Bez emocji podchodzę do postaci przy kredensie. Gapi się w sufit, nawet nie mrugnie. Bezmyślnie dotykam lśniącej gałki ocznej. Cofam dłoń gwałtownie, bo niespodzianie mój palec zanurza się w ciele jak w rzadkim kisielu. Nie czuję ciepła ani zimna, właściwie nic nie czuję. Ona/ja chyba też nie, skoro nie reaguje na wkładanie czegoś do oka. Potem zauważam, że wokół wtyczki i dłoni powoli jak strute robaki wiją się czarne, kosmate nici. Nie od razu domyślam się, że mam okazję podziwiać niepowtarzalny widok elektrycznych wyładowań.
Poraził mnie prąd, myślę. Umieram chyba. Czyżby właśnie tak wyglądały zaświaty? Obracam w głowie tę nową ideę. To jakieś głupie, stwierdzam wreszcie, a mój wewnętrzny totem budzi się w końcu i rozdmuchuje pracowicie iskrę buntu. Czas zastygł, konserwując wszystko jak muchę w bursztynie, niby co mam ze sobą robić – tkwić tu przez całą wieczność? Kuchnia to nie jest miejsce dla nowoczesnej kobiety, nawet martwej.
A tak właściwie, czy aby na pewno czas się zatrzymał? Nadal widzę pulsowanie światła komórki, błyskawice poruszają się leniwie. W zwykłych warunkach nie dostrzegamy odświeżania ekranu komputera, jest zbyt szybkie dla niedoskonałego ludzkiego oka. Wyładowanie elektryczne trwa sekundę. Baczniej zaczynam obserwować Andrzeja. Faktycznie, ledwo zauważalnie ale jednak zmienił pozycję.
Na czarnej matowej ścianie zauważam niebieską iskierkę – to pierwszy prawdziwy kolor w otoczeniu jak ze starej kroniki filmowej. Potem drugą i trzecią… W końcu całym rojem unoszą się w powietrzu, zygzakując niespokojnie niczym muchy. Znajoma scena. To samo widziałam pewnej nocy na zewnątrz domu. Orientuję się, że światełka nadlatują z jednego kierunku – przez otwarte drzwi zaglądam do sypialni. Drzwi do „bunkra” są aż niebieskie od tych ogników. Chmura błękitu faluje, skręca bezgłośnie w lej tornada, a wreszcie formuje w znajomą postać.
– Witaj po drugiej stronie – mówi Katarzyna Szyft. Jej niebieskie usta wyginają się w ironicznym uśmieszku. – Myślałaś, smarkulo, że zdołasz mnie wyrzucić z mojego własnego domu? Co za tupet.
Milczę. Ma rację, Szyftówny nie grzeszą skromnością, ale ona przecież też jest z rodu Szyftów. Czekam. Może popełni jakiś błąd. Tak musiała wyglądać w wieku lat dwudziestu paru: z włosami zaczesanymi w nieskazitelny kok, doskonałą figurą i pęcinami jak Kasztanka Marszałka, cha, cha…
– Przyznam, że byłaś trochę kłopotliwa – ciągnie Katarzyna. – Ten obrzydliwy szczur! – Otrząsa się demonstracyjnie. – Ale te twoje czary? Żałosna dziecinada. No, ale to już i tak nieważne. – Wskazuje znacząco na kuchnię.
– Jak to zrobiłaś? – odzywam się. Gram na zwłokę, choć to nie ma sensu, kiedy czas tu pełza wolniej od ślimaka. Nie wytrzyma, pochwali się, przecież tylko po to się ukazała – aby zatryumfować nade mną. Nadciąga, uosobienie blizzardu, spowita w niebieskie lodowate światełka niczym Królowa Śniegu w płaszcz z zawiei.
– Prosta pułapka – mówi niedbale. – Elektryczność. Nigdy nie lubiłam prądu… Śrubokręt, scyzoryk, wystarczyło zdjąć izolację z drutów w gniazdku i jeden trochę wygiąć. Resztę załatwiłaś sama.
Kłamie. Nie jest w stanie dotknąć niczego w realu. W rzeczywistym świecie jest tylko widmem, podmuchem zimna, cieniem.
Katarzyna śmieje się drwiąco.
– To bardzo łatwe, dziewczyno. Można w nich wchodzić. Zwłaszcza kiedy śpią albo chleją wódę, można ich używać tak samo wygodnie jak własnych butów albo rękawiczek. I nic potem nie pamiętają.
– W kogo? – wyrywa mi się bezwiednie. I raptem już wiem. Nie potrzebuję odpowiedzi. Podwójny cień Wilczaka, jego skażona aura – wszystko zaczyna do siebie pasować. A jednak chyba zdołałam jej wtedy nabruździć i wyrwać ofiarę. Kogo wykorzystała tym razem?
Głaszcze Andrzeja po głowie widmową ręką, uśmiechając się obleśnie.
– Andrzejek… taki miły chłopiec, taki łatwy do prowadzenia.
Nie wierzę własnym uszom. Stara czarownica nonszalancko opowiada o dokonywanych gwałtach. Bo czymże innym jest opętanie? Ofiara nie może się bronić, ani nawet wyrazić protestu. Czyżby wyjaśniła się tajemnica okularów Andrzeja, znalezionych w piwnicy? Cóż za ohyda. Gdybym miała ciało, pewnie wyrzygałabym się Katarzynie na pantofle.
– Szkoda, że pójdzie do więzienia – ciągnie stara wiedźma z fałszywym współczuciem, a ze mnie, paradoksalnie, opada lęk. Czuję ulgę. Katarzyna nie jest wszechwiedząca. I łże jak suka, bo Andrzej nie pije już od dłuższego czasu i jest znacznie mniej podatny na jej wpływy.
– A może jednak nie pójdzie? Och, nie wie się nic a nic o daktyloskopii i nowoczesnych metodach kryminalistycznych, nieprawdaż? – szydzę, a moja przeciwniczka nie umie ukryć chwili niepewności. Jej lektury pewnie ograniczyły się co najwyżej do paru historii o Holmesie i ramotek Agaty Christie. Katarzyna Szyft nie patrzy w przyszłość, a teraźniejszość mierzi ją i boli.
Moje ciało jest już w połowie drogi do podłogi. Andrzej pochyla się, wyciągając ramiona i otwierając usta w bezgłośnym krzyku. Ogarnia mnie złość – czysta, niezmącona – jakbym wyszła z cienia i nagle zanurzyła się w gorącym źródle. Chcę odtrącić rękę czarownicy, która nadal dotyka Andrzeja, jakby był jej własnością, użytecznym przedmiotem. I wtedy dostrzegam, że sama jestem tworem podobnym do Katarzyny, ramiona mi świecą jak miecze z Gwiezdnych Wojen, lecz ten blask ma mocną barwę wschodzącego zimowego słońca, kolor galaretki z owoców granatu, policzków Colombiny, kwiatów japońskich wiśni głaskanych wiatrem… No co tu kryć, kurwa, jest różowy!
I może właśnie to, że odkryłam na sobie znienawidzony kolor, osiągnęłam przeciwny biegun – z całkowitej obojętności wpadłam w kompletną furię. Bez zastanowienia wyprowadziłam prawy prosty w splot słoneczny Katarzyny. Rozprysnęła się w milion lodowatych niebieskich drobin. W ułamku sekundy zbiegły się na nowo, tym razem tworząc potworną maskę z dziurami w miejsce oczu i kłami jak oszronione stalaktyty. Kopnęłam i odskoczyłam w tył, nim przecięły mi nogę na pół. Czy to było w stanie mnie zranić? Czy duchy mogą prawdziwie krwawić?
Błysk światła tuż obok, na moment oderwałam wzrok od przeciwnika – obok stała Ela Weiss, dotykając mego łokcia. Promieniała ciepłą malinową aurą. Za nią wyłonił się z niebytu Dawid. Zaraz potem wprost ze ściany wyszedł Eryk – purpurowy jak płomień, w mundurze i z pistoletem maszynowym. Za nim dreptała Luśka, blada, przejrzysta niczym szklanka wody zabarwionej winem, za to z zaciętą miną dzierżąca oburącz siekierę-widmo. Dzieci lękliwie przylgnęły do siebie, z obawą oglądając się na Niemca, który jednak nawet nie spojrzał w ich stronę, całą uwagę koncentrując na lodowej bestii.
Wiedźma zasyczała z pogardą jak kłąb węży. Z jej głowy zaczęły wyrastać grube błękitne żyły. Rozwidlając się i dzieląc na coraz cieńsze nici, poczęły oplatać całą izbę i wypełniać przestrzeń niczym włókna grzybni. Zaczęłam rozglądać się za nożem.
Eryk, z grymasem na świetlistej twarzy, poderwał broń i nacisnął spust. Niejasno spodziewałam się, że usłyszę terkot serii, ale – ku memu zdumieniu – z ruchliwej masy tworzącej „ciało” naszego wroga, poczęły odrywać się garście pulsującej mgły i niknąć w lufie schmeissera niczym w odkurzaczu. Przypominało to film puszczony od końca. Strzelca zdawało się to zupełnie nie dziwić. Po drugiej stronie panowały inne prawa.
Niespodziewanie pojawił się ktoś jeszcze: całkowicie mi obcy mężczyzna w garniturze, a zaraz za nim wkroczyła na pole bitwy jakaś okularnica w plisowanej spódnicy i sweterku.
– Usłyszeliśmy wezwanie – powiedziała krótko.
Ledwo padły te słowa, do kuchni raźnie wkroczyła babina dzierżąca groźnie w górze laskę. Aury przybyszów miały bladą barwę żółtopomarańczową, trochę jak płatki zasuszonych kwiatów.
– Won od mojego wnusia, zdziro! – Babcia pogroziła lagą świetlistym kłębom, które już zatraciły wszelkie podobieństwo do ludzkiego oblicza.
Prawa fizyki nie obowiązywały po tej stronie. Byliśmy energią, a kształt ciała narzucała nam nasza wyobraźnia i pamięć. Walka nie polegała na zniszczeniu przeciwnika, a na pochłonięciu, odebraniu mu sił. I biada niedoświadczonym nowo przybyłym. Ogarnięta zewsząd zimną mgłą, czułam, jak Katarzyna wysysa mnie powoli, sycąc się jak tłusty pająk. Różowa poświata wyciekała ze mnie, zabarwiając widmowe żyły wampira. Szamotałam się bezskutecznie. Słabłam. Jak można zniszczyć coś, co wymyka się z rąk jak woda?
– Wodę można wypić – usłyszałam krzepiący szept. – Oddaję co wziąłem, Herrin Reshka. – Poczułam na ramionach dotyk Eryka i napływ nowych sił. W moje ręce wsunęły się małe dłonie przygarniętych sierot. Zorientowałam się, że prócz nich jest blisko cała gromada ludzi. Widziałam ich twarze jak przez mglisty opar, rozpływające się, to znów formujące się na nowo. Właściwie… co mnie powstrzymuje? Nie mam ciała, nic mnie nie ogranicza, mogę wszystko. Łyżka nie istnieje.
Szkarłatne błyskawice w jednej chwili zestaliły się w setki kolców i ostrzy, tnąc na strzępy to, co było kiedyś Katarzyną Szyft. Rozproszyła się znów w tysiące nieszkodliwych świetlików. Czerwony samum wchłonął lwią ich część – odczułam to jak uderzenie morskiej fali, która pozostawiła po sobie uczucie rześkości i siły. Reszta rozleciała się po kątach, wnikając w ściany, umykając i kryjąc w szparach niczym robactwo. Widziałam, jak moi widmowi towarzysze chwytają je, rozgniatając w palcach, miażdżąc między dłońmi. Babina (tak przedziwnie podobna z twarzy do Rajeckiego) klaskała tam i siam, jakby polowała na mole, a z każdą chwilą jej aura nabierała żywej szafranowej barwy.
Rozejrzałam się za Erykiem, siedział na podłodze, powolnymi ruchami rozpinając kołnierz swego uniformu bez dystynkcji. Wyglądał na wyczerpanego. Był blady… no cóż, jak duch.
– Wiedziałem, że pani wygra – powiedział z wysiłkiem. – Jesteście silni, bardzo silni…
– Kto? – Nie zrozumiałam.
– Wy, żywi… Idź, mało czasu – wykrztusił, wskazując ręką na scenę przy kredensie. Moje ciało już prawie dotykało desek podłogi. Andrzejowi brakowało nie więcej niż ćwierć metra do celu.
– Jak mam iść? Gdzie?!
– Powiedz… życzenie – wymamrotał, uśmiechając się słabo.
– A ty? Co z tobą?
– N-nie wiem… – Głowa mu opadła. Luśka runęła obok chłopaka na kolana, objęła go mocno.
– Zostań! – pisnęła płaczliwie. Eryk poruszył się, na jego przezroczyste policzki powrócił cień koloru. Złapałam go za rękę.
– Zostań, Eryk! Jeszcze nie! Jeszcze nie czas! Pomóż mi!
Strumień energii popłynął między nami. Strumień? Cała rzeka.
– Pani to aż nazbyt łaskawa dla tego germańca – skomentował bez złości duch wąsacza w maciejówce. – No, tośmy babę nastraszyli, nie? – Podkręcił wąsa. – Za dużo się tu rządziła, ot co.
Obejrzał się na Andrzeja i pokręcił głową.
– Trza się spieszyć, dobrze radzę.
No ładnie, ale jak? W Internecie, co prawda, natrafiałam na artykuły o podróżach astralnych, ale nie było tam instrukcji jak wrócić.
„Stopniowo” – poradziło interzwierzątko. – „Zacznij od przywrócenia normalnych kolorów, bo białe glany wyglądają na tobie badziewnie”. Miało rację.
Wystarczył niewielki wysiłek woli, wypowiedzenie „życzenia”, jak to sugerował Eryk, by otoczenie się zmieniło. Barwy powróciły na swoje miejsca, jakby ktoś chlusnął wiadrem tęczy. Czas ruszył.
Moje ciało upadło gwałtownie na deski. Ała, jeśli z tego wyjdę, będę miała straszne sińce. Z kontaktu sypały się iskry i unosił dym.
Andrzej przycisnął mi palce do szyi, potem szybko przyłożył ucho do piersi.
Hmm… Aha, sprawdza, czy bije mi serce. Sama byłam tego ciekawa.
Doktor raptem złapał mnie za głowę i przycisnął swoje usta do moich.
Ej, bez poufałości!
Teraz, według wszelkich prawideł telenowelowych powinnam zatrzepotać rzęsami, zarzucić mu ramiona na szyję i powinniśmy zatonąć w pocałunku długim a namiętnym. W fajerwerkach iskier z wadliwej instalacji. Ewentualnie mogłabym dać mu w pysk. Nic z tego – byłam nadal tu a nie tam.
Zorientowałam się, że zaczynają hajcować się kable. Plastykowy dzbanek fałdował się i spływał w dół, jakby był zrobiony z plasteliny. Niefajnie… Czyżby tu nie było korków?
Andrzej uporczywie przeprowadzał reanimację, a tymczasem kłęby dymu gęstniały. Wynieś mnie stąd, idioto! No, nareszcie jakieś sensowne działanie. Nawet ładnie wygląda z omdlałą kobietą w ramionach, tak romantycznie. Szkoda, że tego nie czuję.
I nie słyszę…
Oglądałam niemy film ze sobą w roli głównej. Żadnych dźwięków, żadnych zapachów. Ciekawe, czy to normalne. Machinalnie rozejrzałam się za Erykiem. Przebywa w tym stanie od pół wieku z górą, więc niech mi wyjaśni to i owo. Nikogo, byłam sama, jakby odgrodzona niewidzialnymi szybami zarówno od życia, jak i świata duchów.
Na podwórzu Andrzej położył mnie na ziemi i podjął sztuczne oddychanie. Easy! Matko jedyna, nie tak mocno, zęby mi wybijesz, człowieku!
Musiał chyba wzywać pomocy, bo pojawił się skądś biegnący Rajecki, a zaraz za nim jakiś młody glina – pewnie posterunkowy z Tarników. Widziałam, jak czcinkowianie wychodzą przed chałupy, wywabieni rejwachem. Sołtys przybiegł z wiadrem do pożaru. Zbychu wyrwał mu kubeł, zanurzył jednym ruchem w potoczku płynącym koło Szyftówki i rzucił się do drzwi. Zmartwiałam, o ile to dobre określenie w moim stanie. Czy ten kretyn chce gasić wodą przewody pod napięciem? Jeszcze tylko brakowało nam drugiego trupa! Naturalnie poleciałam za nim z wrzaskiem. I naturalnie mnie nie słyszał. W środku było już ciemno od dymu, więc pewnie tylko dlatego Rajecki wstrzymał się z chluśnięciem na oślep, co mu pewnie uratowało życie.
Jak to powiedziała Katarzyna? „Można ich używać tak samo wygodnie jak własnych butów”? Dojrzałam niebieski dres Zbycha i desperacko zanurzyłam ramiona w jego szerokich plecach. A potem głowę, skulona, jakbym nurkowała w studni. Natychmiast runęła na mnie lawina dźwięków i potworny smród palącego się plastyku. Mój laptop! Potknęłam się niezdarnie o coś, ciężkie wiadro walnęło mnie w goleń. Ała! Kurczę, czyj to gruby ryk? Kaszląc, starając się nie oddychać, na oślep brnęłam naprzód, jedną ręką zasłaniając twarz a drugą macając przed sobą. Wpadłam na coś, co musiało być stołem. Okno było na wprost, otworzyłam je i wywiesiłam się na zewnątrz, łapiąc chciwie powietrze. Dym zaczął się ulatniać. Popatrzyłam na swoje ręce. O, fuj! Przypominały szufle, zakończone brudnymi paznokciami. Czułam, że zepchnięty do defensywy Rajecki awanturuje się gdzieś w głębi. Sorry, sorry! Nie mam zamiaru w tobie zostawać dłużej niż to konieczne! O Jezu, mam… ała… nie, to obrzydliwe.
Nadal iskrzyło. Biedny dzbanek elektryczny zwisał z nadpalonego kredensu jak model do obrazów Salwadora Dali. Złapałam drewnianą kopystkę i zaczęłam odrywać sczerniałe przewody od ściany. Przez ścierkę chwyciłam pełną garścią i szarpnęłam zdrowo. Przerwały się łatwiej niż makaron, poczułam tylko w ramieniu nieznaczne mrowienie ładunku. Chłopczyk ma krzepę, pomyślałam z uznaniem. Skrzynka z korkami była umieszczona nad drzwiami. Poleciało stamtąd jeszcze kilka iskier i w końcu wszystko się uspokoiło. Zerwałam dymiące kable do reszty i wywaliłam za okno. Tlący się kredens przydusiłam ręcznikiem.
Laptop! Ekran był ciemny. Jasny gwint, jeśli poszedł twardy dysk, to będzie katastrofa! Nie odzyskam tych danych za chińskiego boga!
I ten właśnie moment musiała wybrać Katarzyna, by zebrać do kupy swoje rozproszone jestestwo. Raptem zostałam wyrwana z ciała Rajeckiego równie łatwo, jak szczenię z koszyka. Lodowate pazury wczepiły się we mnie, sprawiając niemal fizyczny ból. Nie myśląc co właściwie robię, uderzyłam łokciem. Żywy miałby pędzel w miejsce nosa. Katarzyna straciła głowę. Dosłownie. Wyrwałam się i wyprowadziłam uderzenie tym razem z dołu, wyobrażając sobie, że moja ręka jest rozpalonym do czerwoności ostrzem. Bez kitu, rozszarpywałam tę cholerę na kawałki. Zepsuła mi komputer, stara dziwka!
Rajecki stał pośrodku kuchni, kaszląc i kołysząc głową jak niedźwiedź na łańcuchu, nieświadomy, że tuż obok trwa zacięta walka, aż ektoplazma lata po ścianach. Katarzyna musiała być mocno osłabiona, to był pewnie jej ostatni rozpaczliwy zryw, bo szybko zrejterowała, znów jako chmurka błękitnych robaczków. Chyba znienawidzę niebieski kolor… Jeszcze przez kilka minut tropiłam resztki przeciwniczki po kątach pomieszczenia, nim postanowiłam sprawdzić, co się dzieje z moim ciałem. Rajecki już zdążył wyjść, pewnie ciągle jeszcze oszołomiony i nierozumiejący, co mu się właściwie przytrafiło.
Kiedy jednak nabuzowana zwycięstwem pojawiłam się na podwórku, mina mi zrzedła. Usłyszałam trzask metalowych drzwi – sprzed Szyftówki właśnie ruszała karetka. Bez sygnału, wyłącznie migając światłem, więc może jeszcze nie zdychałam w środku. I co teraz? Gonić samochód? Niby nie mam aktualnie płuc, więc zadyszka mi nie grozi. Wyrazić życzenie i teleportować się? A jeśli wyląduję znów na jakiejś jeszcze dziwniejszej płaszczyźnie astralnej i nie zdołam wrócić?
Wokół Szyftówki nadal tłoczył się podniecony tłumek. Eksperymentalnie pomachałam sołtysowi ręką przed nosem. Nawet nie mrugnął – nie widzi mnie, nie ma bata. Spróbowałam więc biec za karetką. Halo, zostawiliście duszę pacjentki! Ja nie działam bez baterii, halo! Oczywiście, guzik z pętelką. Na domiar złego, poczucie energii i siły, jakie wypełniało mnie jeszcze chwilę temu, zaczęło słabnąć. Wpierw niezauważalnie, ale po minucie czułam się już zmęczona i jakby ospała.
– Herrin Reshka – odezwał się Eryk, pojawiając się jak diabeł z pudełka – oni mówią, że jak się nie pospieszysz, to zostaniesz tu na zawsze.
Jacy oni? Ach, reszta tutejszej metafizycznej społeczności. Miło z ich strony, że się o mnie martwią. Tylko niby jak, do kurwy nędzy, mam gonić auto, jadące co najmniej siedemdziesiątką?
– Das Motorrad – oświadczył Eryk lakonicznie, bardzo zadowolony z siebie. Długim krokiem pomaszerował prosto do zagrody Wilczaków. I nim dotarłam tam za nim, pojawił się znowu, rozpromieniony jak słoneczko, prowadząc lśniącego czarnymi blachami stalowego rumaka.
– To motor Wilczaka? – spytałam podejrzliwie. Kiedy go ostatnio widziałam, kojarzył się z motoryzacyjnym Terminatorem z metalowymi bebechami na wierzchu, tu i ówdzie nadjedzonym korozją. Nie wyglądał jak coś, co ruszy z miejsca bez zaprzężonego konia (bynajmniej nie mechanicznego). Trzeba przyznać, maszyna Rycha miała niezłe manitu. Eryk okraczył mechaniczną bestię, włożył gogle i zapalił silnik, z wyraźną lubością wsłuchując się w jego równą pracę.
– Sitzen Sie, bitte – wskazał miejsce za sobą. Nie trzeba było mi tego dwa razy powtarzać.
Ruszyliśmy z bawolim rykiem. Jasne włosy kierowcy furkotały mi przed nosem, choć sama nie czułam nawet powiewu. Jeszcze jedna sprawa „życzeniowa”? Przelecieliśmy przez wieś, wpadliśmy na leśną drogę. Czerwona tarcza słońca właśnie dotykała horyzontu, więc między drzewami panował mrok. Coś nagle przeleciało nam tuż nad głowami – białe i bezgłośne jak klasyczny duch. Eryk wzdrygnął się i schylił odruchowo, podobnie jak ja.
– Die Eule! – parsknął śmiechem, zawstydzony. – Sofa!
Mnie to nie wyglądało na latającą kanapę, raczej puchacza, ale nie dyskutowałam. Obejmowałam chłopaka w pasie, zdawał się realny i masywny, ale choć czułam pod palcami ciało i szorstki drelich, był chłodny jak marmur. Motor warczał ogłuszająco niczym całe stado smoków. Raptem w świetle reflektora ukazał się spychacz, niedbale zostawiony niemal na samym środku drogi. Eryk nie zwalniał! Wrzasnęłam ze strachu, a ten szatan jeszcze dodał gazu!
– Sieg Heil!
Skuliłam się z żałosnym piskiem, wciskając nos w plecy Eryka. Podświadomie oczekiwałam zderzenia, szczęku dartej blachy i bólu, tymczasem nie zdarzyło się nic. Eryk zachichotał. Rzuciłam jednym okiem – drzewa nadal migały obok. Musieliśmy przelecieć przez ten spychacz na durch. Najchętniej dałabym szczeniakowi w łeb, ale obie ręce miałam zajęte. Wypadliśmy na asfaltówkę do Tarników. Motor na zakręcie położył się niemal płasko, poprzez hałas silnika i pisk opon znów usłyszałam Eryka:
– Iii-ha!! Cha, cha, cha!
Żołnierz Waffen-SS, pogromca wschodniej Europy i paskudnych Juden, okazał się przede wszystkim chłopcem, zakochanym po uszy w dużych, warczących maszynach. O matko, większość facetów to duże dzieci!
Wkrótce dogoniliśmy karetkę. W miarę zbliżania czułam przypływ sił. Eryk zwolnił i jechał równolegle z samochodem. Gdzieś z przodu widziałam kuper gliniarskiego poloneza.
– I co teraz? – Zmierzyłam wzrokiem białą burtę wozu. – Wyrazić życzenie, hę? Dzięki za pomoc, Erichlein, ale zapamiętaj sobie: nigdy więcej nie wsiadam z tobą na motor. Jesteś nieodpowiedzialnym wariatem!
– Erich, aber Eri – poprawił mnie z godnością. – Keine Erichlein!
Motor już tylko mruczał jak zadowolony kot. Mimo marnego stanu drogi, jechał całkiem gładko. Trzymając się ramion kierowcy, podniosłam się na kolana, a potem stanęłam na siedzeniu motocykla. Wyrazić życzenie, wyrazić życzenie… Łatwo powiedzieć. Wyobraziłam sobie, że ściana karetki robi się przezroczysta, a potem rozwiewa się jak dym. Wyciągnęłam ramię – zanurzyło się w białej blasze po łokieć – a potem odważnie skoczyłam, lądując w ciasnej przestrzeni.
– …stabilna, ale nieprzytomna – usłyszałam głos Andrzeja.
Leżałam na noszach, koszulkę miałam podciągniętą pod brodę, a doktorek osłuchiwał mi serce stetoskopem. Przysięgam, jak tylko wrócę do domu, natychmiast wyrzucę ten stary stanik! Sprawię sobie czarny z koronką i będę kobieca. I koniecznie stringi. Żadnych bawełnianych fig z truskaweczką!
Paramedyk obok podnosi mi powiekę, świeci latareczką prosto w źrenicę, kiwa głową jakoś tak niezdecydowanie, więc trudno się domyślić, czy wszystko okej, czy wprost przeciwnie. Drugi właśnie mierzy ciśnienie. Ma wąsy jak makaron świderki, niesamowite. Trzech facetów i ja w charakterze prawie nieboszczki. W środku panuje okropny tłok.
– Źrenica prawidłowa…
Andrzej bierze mnie za rękę.
– Kończyny wiotkie, kapilarny w normie…
– Nie ma odruchu połykania. Odkorowała się? – mówi niepewnym tonem ten od latareczki i dziabie mnie kciukiem gdzieś koło obojczyka. Będę miała siniaka, draniu.
– Brak reakcji na ból. Warzywko.
– Zamknij się!!! – warczy Andrzej okropnym głosem. – Daleko jeszcze?!
Oj, chyba czas wracać. Przenikam przez jakieś kabelki i rozmaite maszynki robiące ping, układam się na własnym ciele jak na materacu.
Zonk.
Przypomina to chwilę przejścia ze snu do jawy. Jeszcze przed sekundą było się w barwnej przestrzeni, rozmawiało się z kimś, lub usiłowało czytać książkę, w której każde słowo osobno miało sens a razem tworzyły bełkot – a w jednej chwili mrok, tylko zmysł dotyku rejestruje pozycję ciała, miękkość kołdry, a uszy łowią niechętnie warkot śmieciarki na podwórku. Tu nie ma śmieciarki, warczy ambulans. Świetlówka razi w oczy nawet przez powieki. Ała, wszystko mnie boli… Ktoś mnie dość bezceremonialnie maca.
– Won z łapami, zboku! – mamrocę słabo.
Trzy sekundy ciszy aż gęstej, a potem nieludzki skowyt:
– Krysiu!!
Otwieram jedno oko na próbę. Trzech zbaraniałych medyków gapi się na mnie jak na Koh-i-noora. No tak, przecież wstałam im tu z grobu. Prawie dosłownie.
– Gdzie jedziemy? – pytam, próbując podnieść głowę.
– Do szpitala.
Momentalnie odzyskałam siły.
– Żadnego szpitala!!! – wrzasnęłam. – Żadnego szpitala, nie zgadzam się! Andrzej…!
– Ależ…
– Nie jestem ubezpieczona!
Medyk walnął pięścią w przód ambulansu.
– Czesiek! Stój no!
Samochód stanął. W okienku szoferki pojawiła się fizjonomia rzeczonego Cześka.
– Co jest? Klientka schodzi?
– Klientka wy-chodzi! – rzuciłam, usiłując uwolnić się od pasów. – Mnie nie stać na szpital, wybijcie to sobie z głowy! Ja chcę z powrotem do domu.
– Do domu po badaniach – upierał się Andrzej.
– Sam się zbadaj, na głowę. Wiesz, ile kosztuje szpitalna doba? Jakbym chciała tyle wydać, tobym poszła do Hotelu Continental.
Wąsaty podsunął mi pod nos rozczapierzoną dłoń.
– Ile pani widzi palców?
– A ile mam widzieć?
– Jak się pani nazywa?
– Krystyna Szyft.
– Jaki mamy dziś dzień?
– Odwal się pan, nie mam tu kalendarza. Nie zwracam uwagi na takie duperele.
– Pacjentka splątana, słabo reaguje na bodźce! – wypalił lekarz tryumfalnie.
– Jak ci przyładuję, to dopiero zobaczysz bodźce!!
– I agresywna!
– Marcin, puść ją. Obiecuję, dopilnuję, żeby się nie zabiła – wtrącił się w końcu Andrzej.
– Dobra, wypis na własną prośbę. Czesiu, zawracamy! Jak sobie chcesz, to twoja kobita. – Wzruszył ramionami, a ja oniemiałam z oburzenia. „Twoja kobita”! No coś podobnego! Musimy sobie z panem doktorem dokładnie wyjaśnić nasze wzajemne stosunki.
Doktór Kobielak jako jedyny we wsi miał wannę i bojler. Opalany drewnem, więc znaczyło to, że już po dwóch godzinach miało się pół wanny gorącej wody do kąpieli. Sądząc z warstwy kurzu, pan Kobielak kąpał się jak średniowieczni chłopi, dwa razy do roku: na Boże Narodzenie i na Wielkanoc. Tym razem jednak uparł się, że nawet jeśli czuję się w miarę dobrze, nie zaszkodziłby mi masaż na porażone mięśnie (odmówiłam stanowczo) albo gorąca kąpiel. Z poświęceniem karmił żelaznego potwora drewnem, więc już o północy mogłam zanurzyć swe wdzięki w doktorskiej wannie. Jednak żadne mycie w misce po kawałku nie jest w stanie nawet w dziesiątej części dorównać łazienkowym luksusom. Było naprawdę cudownie.
A raczej byłoby, gdyby ten cholerny Kobielak nie koczował pod drzwiami i co chwila nie pytał, jak się czuję. Czy nie jest mi słabo? Czy nie mam mroczków w oczach? Może boli mnie wątroba? I czy mi serce czasem nie bije? (No cóż, skoro biło, to chyba nie powód do niepokoju, psia mać?) Albo pukał i domagał się: Odezwij się, Reszka. Żyjesz?
Odczepił się dopiero wtedy, gdy zaczęłam śpiewać.
Gdy czasem wspomnę Maję, to staje mi, oj, staje
Na Ewy widok sam też wzwodzik mam
Gdy myślę o Małgosi, to jeszcze się podnosi
Lecz myśl o Krysi już zabija wszelką chuć
Bo wzwód nie sługa stary, nie poradzisz nic… *
Sam był sobie winien.
Cała Szyftówka śmierdziała na potęgę spalonym plastykiem. Nie dało się tam spać nawet przy otwartych oknach. Wietrzenie potrwa chyba z kilka dni. Naprawdę nie mam pojęcia, co Katarzyna chciała przez to wszystko osiągnąć. Zupełnie sfiksowała. Nie byłam tego pewna, ale przypuszczałam, że cioteczka Kasia zmieniła zdanie co do mojej osoby. Plany jej się rozjeżdżały w szwach, spadkobierczyni okazała się obłąkaną wielbicielką – tfu, tfu – nowoczesności i obrzydliwą nonkonformistką. W dodatku zaczynała kombinować na własną rękę z urokami. A raczej antyurokami. To Katarzynie, która przez pięćdziesiąt lat uprawiała tu samodzierżawie, musiało się bardzo nie podobać. Próbowała mnie pozbawić sojusznika w osobie Andrzeja i wkopała się jeszcze bardziej. Tłumy policji i prasa w Czcince musiały ją doprowadzić do dzikiej furii.
– Nie będziesz tu spać – zadecydował Kobielak autorytatywnie, obejrzawszy krytycznie okopcone wnętrze w świetle świecy. Instalację diabli wzięli. W całym domu nie było prądu. Andrzej przy okazji odkrył w nadpalonej skrzynce bezpiecznik naprawiony grubym drutem. Nic dziwnego, że straciłam sprzęt AGD.
– Spać będę obok, w sypialni – zaoponowałam.
– W trakcie spalania plastiku uwalniane są dioksyny. Podczas wdychania następuje uszkodzenie tkanki płucnej, trujące substancje dostają się do krwi, działając głównie na system immunologiczny, hormonalny i rozrodczy – mądrzył się doktorek.
– Kujesz na pamięć podręczniki?
– To akurat jest cytat z magisterki o wpływie mutagenów na organizmy. To co, wolisz tu spać, czy się zdrowo rozmnażać?
– Nie jestem dziś w nastroju do rozmnażania – odparłam sucho.
Kobielak złapał się za głowę.
– O, rany, przepraszam! Nie miałem tego na myśli.
– Miałeś. To się nazywa pomyłka freudowska.
Poniewczasie przypomniałam sobie o Lukrecji, która w chwili wypadku łaziła sobie luzem po domu, zwiedzając i nadgryzając meble. Mimo czułych nawoływań i wabienia chlebkiem, nie wylazła z żadnego kąta. Miałam nadzieje, że cwaniara wybrała wolność, a nie leży gdzieś pod szafą, zatruta dymem. Miałam chwilowo dość trupów.
Stanęło na tym, że zabrałam czystą zmianę pościeli z bieliźniarki w Szyftówce, zgarnęłam ze stołu komórkę, i wróciliśmy do domu Kobielaka. Andrzej odstąpił mi własne łóżko, sam zaś umościł się w gabinecie na starym materacu ściągniętym z piętra. Drzwi były pootwierane, więc doskonale słyszałam, jak niespokojnie przewraca się co chwilę z boku na bok.
– Reszka…?
Jeżu kolczasty, już prawie zasypiałam.
– Co?!
– Dobrze się czujesz?
Zabiję drania. Siądę mu na klacie i uduszę poduszką.
– Czułam się świetnie, póki mnie nie obudziłeś. Jest druga w nocy, do jasnej cholery! Śpij, bo zaraz ja cię zacznę co chwilę pytać o zdrowie. Głównie psychiczne.
Rzadko płaczę. Zdarza mi się to co najwyżej raz, dwa razy w roku. Tymczasem siedziałam jak kupka nieszczęścia przed ciemnym i głuchym „osiołkiem”, a łzy spływały mi ciurkiem po nosie i kapały na klawiaturę. Na próżno przekonywałam sama siebie, że w pełni zasługiwał na swoją ksywkę. Powolny, działał na jakimś przedpotopowym Windowsie, a odtworzenie divixa stanowiło szczyt jego możliwości. Potrafił się zawiesić podczas gry w pasjansa. Stanowił jednak dla mnie narzędzie pracy i dawał mi chleb. Bez komputera będę głodować. Ja i moje dziecko. I mój chwilowo zaginiony szczur. Pójdę na żebry, psy mnie zjedzą. W ataku czarnej depresji jakoś wtedy mi nie przyszło do głowy, że rodzina nie da mi sczeznąć, i że mam przecież jakiś zapas gotówki ze spadku. Cierpiałam piramidalnie, gorzko i bezbitowo.
Nie potrafiłam stwierdzić na pierwszy rzut oka, co właściwie się w nim przepaliło, więc moja wyobraźnia stwarzała ponure scenariusze. Płyta główna – w zasadzie komp do wyrzucenia, lepiej kupić nowy niż naprawiać ten. Dysk? Aż jęknęłam. To chyba było jeszcze gorsze. Rozbabrana praca, już nieco opóźniona. Jeśli stracę to, co zrobiłam do tej pory (a na CD miałam zaledwie nędzną jej część) rozwalę plan wydawniczy na jesień i oczywiście dostanę za to po garbie, bo moja niedyspozycja ciepnie także resztę pracowników.
W takim to pożałowania godnym stanie zastał mnie medyczny anioł w kraciastej koszuli.
– Nie pytaj mnie, jak się czuję! – wyszlochałam.
– O, rany. Właśnie widzę, że nie bardzo. Co się stało? Szczur ci jednak umarł?
– Nie, komputer…
Stał nade mną przez chwilę, ogarniając całość tej żenującej sceny wzrokiem i umysłem. W końcu powiedział:
– Na razie możesz korzystać z mojego. Mam całkiem przyzwoitego IBM-a.
– Jaka… pa-pamięć? – wychlipałam.
– Dwa giga RAM-u. Podrasowany. Z dwurdzeniowym procesorem.
Rozkleiłam się na amen.
– Dlaczeegooo jesteś dla mnieee taaki dooobryyy? – wygłosiłam najbardziej kiczowatą i zużytą kwestię z telenoweli, łkając tradycyjnie w ścierkę do naczyń, bo znów nie mogłam znaleźć chusteczki. Nienawidziłam się za to. Dwa giga! Pewnie chodzi pod XP?
Andrzej złożył dłonie jak do modlitwy.
– Reszka, proszę… Jesteś pierwszą kobietą od bardzo długiego czasu, która nie wlazła mi do łóżka po trzech godzinach znajomości, a po czterech nadal pamiętałaś jak się nazywam. W dodatku, na miły Bóg, ty chyba czytasz książki! Błagam, nie budź mnie z tego snu!
Udało mu się mnie rozśmieszyć. Jedną z głównych cech, jaką cenię u facetów, jest poczucie humoru.
– Dziękuję, jesteś kochany. Wiesz, jak pocieszyć kobietę.
Nie miałam prądu. Nie miałam szczura, za to zyskałam przyjaciela, który mi pożyczy komputer. Świat jakby zrobił się jaśniejszy. Czas zebrać się do kupy i stawić czoła rzeczywistości. Wytarłam zamaszyście nos i rozejrzałam się po otoczeniu. Wymiana instalacji, malowanie, suszenie podłogi, bo cholerny Zbychu wylał mi w kuchni całe wiadro wody. Pod deskami musi być istne bagno. Chwała Bogu, że nie ma tu parkietu, bo wstałby już na pół metra.
– Uch, potrzebuję kawy. – Z grymasem na twarzy podniosłam za resztkę kabla formę abstrakcyjną, która kiedyś była moim dzbankiem. Żadnej kawy chwilowo, no way.
– Przyniosę drzewa – zaofiarował się Andrzej i poszedł do drwalki.
Zajrzałam do jadalni, potem do sypialni. Wszystko wyglądało na lekko przykurzone. Przejechałam palcem po futrynie drzwi, na opuszku pozostał mi czarny ślad, jakby trochę tłusty. No tak, sadza. Wszystko do mycia, zasłonki do prania, gigantyczne sprzątanie – na samą myśl ogarniało mnie zniechęcenie. Żeby tę babę szlag trafił… To znaczy bardziej niż teraz. Z niechęcią popatrzyłam na wrota do „bunkra” i wzdrygnęłam się. W zakamarkach przy zawiasach, w szparze koło futryny czaiło się kilka niebieskich iskierek. Poczułam, jak przechodzi mnie dreszcz i wstają mi włosy na karku, a skóra na twarzy cierpnie. Znajome objawy. Kiedyś w podobnym stanie rzuciłam się na chłopaka ze studiów, który ukradł mi pracę na zaliczenie. Nie wdając się w szczegóły, wizytował potem pogotowie.
– O nie – wycedziłam. – Żadne takie. Won mi stąd!
Stanowczym ruchem sięgnęłam do klamki.
Andrzej, wracający z naręczem szczapek, z niemałym zdumieniem ujrzał, jak w amoku latam w tę i nazad, dźwigając w objęciach zakurzone pudła, torebki, słoiki – cały „czarnoksięski” majdan Katarzyny – i zwalam je na kupę pośrodku podwórka.
– Co ty robisz?
– Sprzątam! – odkrzyknęłam. – Zrób kawy, Andrzejku. To jeszcze chwilę potrwa.
Nie zdawał sobie sprawy, że zjawa Katarzyny kręci się dokoła, złorzecząc straszliwie, a ja udawałam, że jej nie widzę, co ją jeszcze bardziej rozwścieczało. Wydawała się słaba po wczorajszej rozprawie, półprzezroczysta jak rozwodniony nadmiernie sok. Doznałam olśnienia. Skąd czerpał energię Eryk? Podejrzewałam, że ze mnie. Kiedy przerwałam ochronny krąg z lusterek, zyskał dostęp do obfitego źródła. Dlatego stał się silniejszy, bystrzejszy i mógł „wyrażać życzenia”. Możliwe, że podobnego procederu dopuszczała się Luśka. A także rodzeństwo Weissów. Cała czwórka lśniła pożyczonym blaskiem mojej aury. Jednak wszyscy szlachetnie i lojalnie stanęli u mego boku podczas rozprawy ze starą wiedźmą. Skąd brała siłę Katarzyna? Chyba z niczego żywego, skoro wiało od niej mrozem jak z megalodówki. Jej upór w trzymaniu się magazynu nasuwał mi pewną ciekawą teorię.
Prawdopodobnie właśnie likwidowałam jej „baterie”.
Ruch w obejściu, rzecz jasna, przywabił innych mieszkańców Czcinki. Gromadzili się w półokręgu na skraju podwórza, ze zdumieniem obserwując moje poczynania. Otrzepałam bluzkę z kurzu, schyliłam się i podniosłam ze stosu pożółkłą kopertę.
– Jest tu… pani Wieruchowa? – odczytałam nazwisko.
Upłynęła dłuższa chwila, nim z gromady wysunęła się nieśmiało starsza kobieta. Lękliwie zajrzała do środka i wyjęła starą fotografię.
– Toż moje ślubne! – krzyknęła. – Co ja się napłakałam, jak zginęło!
Pokiwałam głową.
– Walenty Rosiak! – Wyłowiłam jakąś szmatę z papierowej torebki.
– Moje gacie! – zawołał sołtys ze zgrozą. Krąg zacieśnił się z rosnącym zainteresowaniem.
– Rajecka Zdzisława!
Tym razem była to wsuwka i dwa długie siwe włosy. Zbychu Rajecki zrobił krok do przodu, drapiąc się po potylicy.
– Umarła – zahuczał basem. Stojąca obok znajoma babina z laską pogłaskała go po ramieniu. Wymieniłyśmy porozumiewawcze spojrzenia.
– Babcia cię pozdrawia – szepnęłam cicho, wkładając mu więzidło starej pani Rajeckiej do ręki. A głośno dodałam: – Panie Zbyszku, rozpali mi pan tu ognisko?
Kiwnął głową na znak zgody.
– Duże? – zapytał tylko.
Popatrzyłam na stertę gratów, obejrzałam się na dom, robiąc w myślach kalkulację.
– Duże – zadecydowałam stanowczo.
W ten sposób czcinkowianie odzyskali swoje rzeczy, stracone nieraz przed dziesiątkami lat. Muszę przyznać, że nie były to przedmioty kosztowne, za to niektóre miały dużą wartość sentymentalną: zdjęcia, listy, drobne pamiątki rodzinne warte grosze, ale dla właściciela nieraz bezcenne. Na własne oczy widziałam, jak jakiś staruszek rozpłakał się ze wzruszenia, obracając w palcach blaszany tandetny pierścionek, który kiedyś, dawno temu kupił na jarmarku swojej narzeczonej. Pani Dziewońska szlochała nad pojedynczym kolczykiem, który został jej po córce. Przedmioty bez właścicieli trafiały do buzującego ognia, podobnie jak włosy i podejrzane zielska, które znajdowałam w niektórych zawiniątkach. Rajecki dostał swój zakrwawiony rękaw i ceremonialnie wrzucił go do ogniska. Atmosfera robiła się coraz radośniejsza, jakby ludziom spadł z ramion ciężar tak długo noszony, że już przestali go zauważać. W końcu dotarłam do słoja z jakąś tajemniczą zawartością.
– Makaron? – mruknęłam niepewnie, zbliżając szkło do oczu. Sekundę później omal nie upuściłam naczynia. To nie był makaron. Litrowy słój po korniszonach niemal pod wierzch wypełniały okrawki paznokci. Katarzyna musiała go zapełniać systematycznie całe życie.
– Dobry Boże…
Podałam słój Andrzejowi, który bez słowa odkręcił go i wsypał wszystko do ognia, a Rajecki troskliwie przegrzebał żar kijem, by na pewno wszystko pochłonęła oczyszczająca pożoga.
Ktoś przyniósł chleb, ktoś smalec i kiszone ogórki. Fryszkowska przytaszczyła swój słynny kwas chlebowy. Andrzej z sołtysem wynieśli na powietrze stół z jadalni i przed Szyftówką odbywał się regularny piknik. No cóż, święto – w pewnym sensie paliliśmy czarownicę. Tylko Dziewońscy, w świeżej żałobie, trzymali się na uboczu i nie brali udziału w zabawie.
Tryumfalnie wyniosłam z domu wielką ślubną fotografię małżeństwa Szyft – Kobielak.
– Andrzeju, mogę? – spytałam, stając przy ognisku. Skinął głową przyzwalająco. Obraz wylądował w ognisku. Zdjęcie pofałdowało się, brązowa plama spalenizny rozpełzła na wszystkie strony, pochłaniając bez śladu zimne oczy i blade usta Katarzyny Szyft oraz smutną podobiznę jej nieszczęsnego życiowego partnera. Miałam nadzieję, że miała choć tyle litości, że pozwoliła mu po śmierci spoczywać w spokoju. Rama zaczęła się tlić, a szkło popękało niebawem od żaru.
Kiedy jednak pojawiłam się w drzwiach zasapana, wlokąc materac z małżeńskiego łoża, nie tylko Andrzej uznał, że przesadziłam.
– Pani Krystyno, ale na co to?
– Reszka, daj spokój, materac?!
– Tak, materac i łóżko też – odparłam z mocą. – I co tylko się da!
Tubylcy osłupieli.
– Ale, pani Krysiu, szkoda, to piniądz jest…
– Nie będę spać na łóżku po tej zarazie! Zabiła swoich dwóch mężów! – oświadczyłam z oburzeniem, co w końcu trafiło im do przekonania.
Wieśniacy ze zgrozą obserwowali, jak w ogniu ląduje nie tylko materac, ale i łoże popiłowane na kawałki – ze sporym trudem, gdyż było znakomitej jakości. Płomienie ze stosu buchały wysoko. Nie powiem, serce mnie bolało. Takie łóżko kosztowało w dzisiejszych czasach majątek, ale wołałam spać choćby na dmuchanym materacu z Biedronki, niż narażać się na ataki psychowampira.
W ślad za meblem poszła do ognia cała zawartość szafy. Przy bieliźnie pościelowej wszystkie baby chóralnie jęknęły, więc pozwoliłam im pozabierać co lepsze sztuki. Rozproszone powłoczki, w małych dawkach nie powinny chyba nikomu zagrażać. Pierzynę i poduszki zostawiłam chwilowo w spokoju, gdyż doszłam do wniosku, że tubylki mogą tego nie wytrzymać nerwowo. Postanowiłam pościeli jakoś niezauważenie się pozbyć, najlepiej nocą utopić w studni.
Obrusów nie tknęłam, za to odnotowałam w pamięci, że powinnam wytłuc wszystkie talerze i pozbyć się sztućców – najlepiej chyba zakopać gdzieś w lesie ku uciesze przyszłych archeologów. Takoż won z deską klozetową. Do selekcji pójdzie zawartość szafek i szuflad, i pewnie mnóstwo rzeczy wyląduje w piecu. Wszystko, czego Katarzyna regularnie używała za życia, było potencjalnie niebezpieczne. Na przykład taki grzebień, z pozoru zupełnie niewinny, jeśli był długo użytkowany, stanowił odpowiednik już nawet nie baterii lecz akumulatora. Manitu do trzeciej potęgi. Jak mi się jeszcze raz trafi jaki metafizyczny pojedynek, zlikwiduję przeciwnika po prostu szczotką do zębów.
Przetwory, robione ręką Katarzyny, z początku chciałam cichaczem wrzucić do studni, ale ostatecznie rozdałam między sąsiadki, przykazując, żeby jak najszybciej je zjadły. Pewnie powinnam spalić Szyftówkę do fundamentów, by oczyścić to miejsce do reszty, ale przecież musiałam gdzieś mieszkać.
Prostokątny otwór drzwi zasłoniła pasiasta masa.
– Przyniosłem ci materac, skoro się pozbyłaś łóżka. – Górą wyjrzał Andrzej. – Jeśli chcesz, jutro możemy przenieść to, które mi zostało po Nowotnym.
– Dziękuję, ale nie jestem pewna, czy chcę zamieniać wyrko po Morganie le Fay na wyrko po Kubie Rozpruwaczu.
– Gdybym miał wybierać, wolałbym Nowotnego. To nie on błąka się po okolicy jako dusza potępiona.
Podniosłam się z klęczek sprzed paleniska kuchenki i postawiłam na fajerce czajnik.
– Masz rację. Połóż go w stołowym.
– Nie w sypialni?
– Nie, byle dalej od tego cholernego bunkra.
Wrócił po chwili. Wyjął z kredensu dwa kubki, nasypał kawy z niebieskiej puszki i poszukał cukiernicy – jakbyśmy w ogóle nie przerywali tamtego wieczoru.
– Co masz zamiar dalej robić? – zagaił, siadając przy stole, na którym płonęły świece w podwójnym lichtarzu. Zajęłam miejsce naprzeciwko.
– W pierwszej kolejności zaangażuję Wilczaka, żeby mi naprawił instalację. Skoro grzebie w motorach, to pewnie umie. Potem zamówię Rajeckiego do wybicia okien w bunkrze i wstawimy okna. Jest tam dość miejsca na nowy jadalny i mój pokój do pracy. Ja zajmę sypialnię po Katarzynie, a Młodego zainstaluję w byłym stołowym. Kupa roboty, umieram na samą myśl.
– Cieszę się, że zostajesz – mruknął Andrzej. – Tej wsi przyda się trochę normalności.
– Nigdy nie twierdziłam, że jestem normalna – odrzekłam prowokacyjnie.
Jeszcze parę minut rozmawialiśmy o planach remontowych i rozważaliśmy, czy lepiej Jeremiego od razu zapisać do szkoły w Tarnikach, czy może tymczasowo zostawić go z dziadkami, póki tu na miejscu nie załatwię wszystkich spraw do końca.
Tymczasem woda zawrzała, więc zalałam kawę i mogliśmy się rozkoszować boską kofeiną. Zmusiłam się, by opowiedzieć Andrzejowi o bliskim spotkaniu ze zjawą młodej Dziewońskiej i intrydze, jaką zamotała Katarzyna. Skrzętnie ominęłam jednak swoje przygody w stanie odcieleśnionym i wariacką jazdę na Erykowym motorze. Nawet mnie wydawało się to zbyt fantastyczne.
– Jedno mnie zastanawia – powiedziałam. – Dlaczego nikt się nie zainteresował, że w krótkim czasie zniknęły dwie osoby? Luśka, Brzeski… Mieszkali tu, dużo ludzi ich znało.
Andrzej wzruszył ramionami. Bawił się łyżeczką, wyglądał jakby coś go gryzło.
– To przecież straszna dziura. Nowotny rozgłaszał, że Brzeski wyjechał nagle do chorej matki. Nie dziwota, jak ktoś stąd się zabiera, to już na zawsze i nie przysyła pocztówek na święta. A młoda Dziewońska oficjalnie, z przeproszeniem, kurwiła się gdzieś w świecie i nikt w ogóle niczego nie kojarzył. Sprawa przycichła. Wiesz co mnie przeraża? – ciągnął. – Że na miejscu Brzeskiego mógłbym być ja. Jako wypchany eksponat.
Wzdrygnęłam się, aż kawa chlapnęła mi z kubka.
– Co ty wygadujesz?
– Serio. Brzeskiego nie widziałem na oczy, ale myślę, że to był zwykły gwałciciel. Nowotny nim manipulował, a potem wykorzystał i w końcu pozbył się niewygodnego świadka.
– Ale pozostała jeszcze Katarzyna, która wiedziała o jego hobby. Jej nie mógł się pozbyć, więc płacił jej haracz za milczenie. Stąd te jej zachomikowane oszczędności. Doiła go bez litości aż do zgonu.
– I dlatego naraiła mnie Nowotnemu jako nowego asystenta i współlokatora. Ciekawie rozegrane. Siedziałem tam i byłem zupełnie nieświadomy, że w rzeczywistości go pilnuję. Nie mógł nic robić, mając mnie pod dachem, zaszachowała go na amen, stara wiedźma. Chciałem wyjechać, kiedy tata zmarł, ona mnie zatrzymywała wszelkimi siłami. Myślałem, że robi mi na złość, ale ciągle chodziło o Nowotnego – on jeszcze żył. Zmarł w pół roku po moim ojcu. A mnie jakoś się odechciało, spasowałem. I tak nie miałem do czego wracać.
– A jej w to graj – uzupełniłam. – Póki mieszkałeś w lokalu po Nowotnym, nikt nie grzebał na jego strychu, ani w piwnicach. Nikt się nie interesował Czcinką. Katarzyna siedziała tu sobie jak Szeloba w sieci. Przeliczyła się, ujawniając sprawę Luśki.
Andrzej wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu i stuknęliśmy się kubkami jakbyśmy wznosili toast. A potem przechylił się przez stół i pocałował mnie.
A ja jego.
To był najmniej satysfakcjonujący seks w moim życiu. Prawdę powiedziawszy, nie jestem pewna czy to w ogóle był seks. Tuliliśmy się jak głupie szczeniaki z liceum, gorączkowo zdzierając z siebie ubrania, całując niezdarnie i zderzając nosami. Czułam kciuki Andrzeja, sunące wzdłuż mego krzyża, jakby chciał mi policzyć kręgi – miałam łaskotki i dreszcze od karku aż do pięt. Chichotałam histerycznie, nie mogąc się uspokoić, wciskałam nos w zagłębienie jego szyi i myślałam, czy go nie obsmarkam, co oczywiście doprowadziło do totalnej głupawki, która się udzieliła także jemu.
– Chodź maleńka, pobawimy się w doktora. Wypiszę ci receptę – wymruczał mi we włosy.
– Gdzie? – wykrztusiłam.
– Wszędzie… I będę stawiał pieczątki!
– Brutalu! Czy nie możesz delikatnie muskać kwiatu mej kobiecości?
– Ja jestem chirurg, nie ogrodnik. Ale muskać mogę. Uwielbiam puszyste kobiety.
– Zwierzę!
– Co najwyżej króliczek…
I dalej w ten deseń. Był tak szczupły, że miałam wrażenie, jakbym trzymała w objęciach kaloryfer. Rozśmieszeni, zmęczeni, nasyceni niewinnymi w sumie pieszczotami, zasnęliśmy w końcu na wąskim, starokawalerskim materacyku, mocno wtuleni w siebie.
W kategorii seksu było beznadziejnie, natomiast w każdej innej super.
Rano kochaliśmy się naprawdę (w sensie technicznym). Po wszystkim zażenowany doktorek spytał, czy nie jestem rozczarowana. Eks zapytałby: „Dobrze ci było?” tonem takim, że odpowiedź „nie” przeszłaby mi przez gardło z trudem, albo wcale. Ach, ci faceci i ich ambicje bycia macho. Tymczasem z zatroskaną miną misia przytulanki Jędrek był po prostu komiczny i wzruszający.
– Gdyby to miał być szybki numerek po sobotnim clubbingu, spuściłabym cię po brzytwie. Ale, panie doktorze, mamy przecież mnóstwo czasu na studia anatomiczne. Dopuszczę pana do egzaminu warunkowego. Jednoczesne orgazmy są kultem nastolatek, a my, emeryci, mamy inne priorytety.
– A może to kwestia, ehm, twoich preferencji? Ja bym nie chciał cię do niczego zmuszać…
– Jakich pref… O matko! – jęknęłam. – Skłamałam. Jestem hetero.
I szybko go zakneblowałam, nim zdążył wybuchnąć świętym oburzeniem.
– Wiedźma – oświadczył, kiedy skończyliśmy się całować. – Koszmar każdego faceta. Po prostu wiedźma.
– Ażebyś wiedział, kochanie.
To był rok wielkich zmian. Utwardzona droga została doprowadzona do samej Czcinki, która zaistniała wreszcie na mapie, a w pobliże wsi po raz pierwszy zawitał gimbus. Wilczak doczekał się powrotu swojej Mariolki z truskawek, ożenił się i zamieszkał w Tarnikach – pracuje w tamtejszym punkcie napraw samochodowych jako mechanik i złota rączka. Obaj z kuzynem rozmyślają o otwarciu interesu w branży surowców wtórnych.
Siedziba Nowotnego wiele miesięcy stała pusta, a okoliczni mieszkańcy omijali ją jak siedlisko eboli, nawet nie próbując zagospodarowania na dziko. Wreszcie sołtys uznał, że budynek powinien się na coś przydać, zebrał się do kupy, zainterweniował i dwa pokoje na piętrze zajął… ksiądz. Wiadomo, kościoły są w Polsce artykułami pierwszej potrzeby, więc podniszczona kaplica w Czcince znów otworzyła podwoje. Teraz wieś ma i wiedźmę, i księdza, co stanowi swego rodzaju złotą równowagę. Usiłował mnie nawracać, ale szybko go uświadomiłam, że ma się zająć czymś innym. Niebawem zresztą zajęły go inne problemy, bo parter plebanii zajęła rodzina zastępcza z pięciorgiem różnokolorowych dzieci, psem nowofundlandem, parą królików i psychopatycznym kanarkiem – ku wielkiej radości mego syna, który natychmiast ponawiązywał przyjaźnie z całym tym towarzystwem.
Spełniłam swoją groźbę i mam w domu Internet, choć limitowany tylko na sprawy zawodowe – w drogiej wersji przez bluetooth, więc jestem na odwyku. Podobnie jak mój aktualny facet.
Andrzej wprowadził się do mnie po dwóch miesiącach. Nie pije od dziesięciu – lub czterech, jeśli mu policzyć jednorazowe załamanie w okolicach lutego. Nie wiem, co bardziej go postawiło na nogi: bezgraniczne zaufanie, jakim go obdarzył mój syn, czy praca w tarnickiej przychodni. Po staremu opatruje urazy, ale też zajmuje się wszystkim innym po trochu i doucza z zakresu pediatrii.
Po pamiętnej rozprawie z Katarzyną nie ujrzałam już nigdy Eli ani Dawida. Rozpłynęli się w niebycie, jakby oddali mi całą pożyczoną energię i nie zostało już nawet iskry, która by lgnęła do spraw ziemskich i wspomnień. Dzieci Weissów w końcu przestały czekać na mamę i tatę – zamiast tego poszły za nimi. Został mi zegarek Henryka Weissa. Pod srebrną kopertą kryje się maleńki odłamek kości Eryka, włosy Jeremiego, Andrzeja i moich rodziców – w całości tworzą pamiątkę, talizman, metafizyczną broń, z którą się nigdy nie rozstaję. Mściwy duch Katarzyny czai się gdzieś na granicy światła i cienia; upłynie wiele czasu nim do reszty pozbędziemy się tego, co z niej zostało w ziemi, murach domu, przedmiotach. Osłabiona, rozproszona – nadal się buntuje przeciw zmianom i pragnie odwetu, czuję to czasem całkiem wyraźnie.
Biała sukienka dziewczyny stojącej na mostku powiewa lekko, choć niezgodnie z kierunkiem wiatru. Lili Marleen czeka na swojego żołnierza.
Lucynę Dziewońską i Eryka Arnolda Liebke pochowaliśmy blisko siebie na małym wiejskim cmentarzyku. Teoretycznie spoczywają w spokoju. Praktycznie wpadają całkiem często – na pogaduszki i papierosy. Czasem widuję ich, jak spacerują objęci po okolicznych sadach. Być może gdzieś tuż za progiem naszego wymiaru stoi mały domek wśród kwitnących drzew i kwiatów. Być może wypełnia go muzyka ze starego patefonu. Światło świec wylewa się przez weneckie okna, a dzikie wino oplata ganek, sięgając aż pod sam dach. Zasypia się tam z uśmiechem na ustach i budzi z głową pełną mądrych myśli. A może wprost przeciwnie, jest to gwarna willa z wielkim telewizorem, gigantyczną garderobą oraz garażem pełnym lśniących motocykli?
Być może każdy ma swoje prywatne niebo.
Albo piekło – to zależy tylko od nas.