2008
Wszelkie podobieństwa do realnych osób i miejsc
są czysto przypadkowe.
(Prócz tych, które zostały świadomie
i z premedytacją zamierzone.)
Żarówka sześćdziesiątka, osłonięta przedpotopowym abażurem z tkaniny koloru bordo, oblewała pokój słabym blaskiem, kojarzącym się z widmem dawno zmarłych powideł śliwkowych. Nocną ciszę mąciło tylko nieprzerwane klikanie klawiszy komputera.
„…związku z powtarzającymi się doniesieniami o porwaniach przez kosmitów…”
Klak, klak, klak… enter… klik, klak…
Podniosłam głowę znad roboty i przeciągnęłam się. Kosmici, pffff… Ludzie, są na tym świecie zabawniejsze sprawy od zwierzeń histerycznych paniuś, twierdzących, że zostały zapłodnione w latającym talerzu przez ichni odpowiednik lorda Vadera. Na przykład mój pamiętnik (gdybym takowy pisała) zostałby pewnie bestsellerem z gatunku popapranego sajens fikszen. Gdyby rok temu ktoś mi wywróżył z fusów kawowych, co będę robić tu i teraz, kazałabym się tej osobie leczyć. Długo i daj Boże owocnie. Na szczęście nikt mi nie powróżył i z tego powodu zawczasu nie uciekłam z krzykiem, nie schowałam pod łóżkiem, ani nie popadłam w alkoholizm. Allach z tym, faktycznie mogło być gorzej…
Przezornie puknęłam w save i wstałam od stołu. Zgasiłam lampę, jedynym źródłem jasności pozostał monitor, siejący błękitnawą poświatą. Nad firanką typu zazdrostka widać było skrawek czarnego nieba usianego gwiazdami z przesadną rozrzutnością. Nadal zadziwiało mnie – dziecko miasta – ile tego niebiańskiego ziarna można zobaczyć na wsi. Uchyliłam lekko okno, a w ciszę domową wmieszało się natychmiast cichuteńkie pogadywanie sadu, głaskanego leniwym wiaterkiem. Wiśnie właśnie kwitły, stojąc dokoła domu białe jak duchy drzew. Nawet noc nie była w stanie ich całkowicie pokryć czernią. Kiedy na ich tle dojrzałam ludzką sylwetkę, natychmiast włożyłam rękę do kieszeni, szukając broni, po chwili jednak moje wewnętrzne zwierzę znów położyło łeb na łapach i zadrzemało. Nie było niebezpieczeństwa. To tylko Eryk.
Kiedy wyszłam na zewnątrz, już siedział na ławeczce pod ścianą.
– Guten Abend, Herrin Reshka. – Podniósł się grzecznie na chwilę, jak przystało na dobrze wychowanego młodzieńca. – Alles ist Gut?
Uśmiechnęłam się ukradkiem. Kiedyś Eryk uparcie tytułował mnie „panienką”, choć w promieniu dwudziestu kilometrów nie było osoby mniej na to zasługującej. Od jakiegoś czasu awansowałam na Herrin.
– Gute Nacht, Erich. Danke. – Usiadłam obok. – Zigaretten?
– Ja!
Oczy już mi przywykły do mroku i widziałam, jak na jego szczupłą twarz wypływa wyraz pożądliwości.
– Papierosy szkodzą – mruknęłam ni to do niego, ni to do siebie, odpalając dwa sobieskie.
– Mi nicz nie szaszkodzy – odparł chłopak, przechodząc na polski i biorąc ode mnie szluga.
Mruknęłam w odpowiedzi niewyraźnie, a potem siedzieliśmy tylko w milczeniu, paląc i śledząc wyimaginowane ścieżki w gwiezdnej kaszy nad naszymi głowami.
– Die Liebe ist schön – westchnęłam bezmyślnie, zachwycona astronomicznym spektaklem.
– Das Todt auch nich schlecht – mruknął Eryk z powagą i oboje roześmialiśmy się. Moje myśli niezależnie od woli powędrowały do pliku, w którym przechowywałam wspomnienie, jak i kiedy poznałam Eryka. A potem do tego, od czego wszystko się zaczęło.
Poczta Polska jest normalnym elementem naszej rzeczywistości, a drogę, jaką przebywa korespondencja poznałam już w przedszkolu, więc opróżnianiu skrzynki na listy poświęciłam zaledwie drobny ułamek świadomości. Cała reszta zajęta była rozważaniem, że Młody potwornie rośnie i znów potrzebuje nowych butów, a jego kolejne spodnie uległy dezintegracji. W klawiaturze zacinała się spacja i wpychanie pod klawisz gąbki już niewiele pomagało (niebezpieczeństwo wymiany wzrosło drastycznie), w pobliskim empiku obsługa zaczynała krzywo patrzeć na osobę, która co drugi dzień przychodzi, czyta, nic nie kupuje i nawet nie zamawia kawy. Zmienić na jakiś czas empik…? W dodatku zalegałam już dwa miesiące za treningi kravki, więc istniała realna groźba, że będę musiała zawiesić na jakiś czas tę jedną jedyną ekstrawagancję, na jaką sobie pozwalałam.
Poczta składała się z pliku reklamówek i zaproszenia na pokaz używania wełnianej pościeli firmy Mul, pocztówki z Zakopanego, przeznaczonej dla sąsiadów zza ściany i koperty formatu A5 z jakiejś kancelarii adwokackiej, zaadresowanej „Sz.P. K. Szyft”. Wspinając się na swoje drugie piętro, minęłam, jak zawsze, siedzibę „tych spod czwórki” i jak zawsze ich pies, potworne, złośliwe bydlę, rzucił się z ujadaniem na drzwi, aż wygięły się pod jego ciężarem. Za którymś razem nie wytrzymają i ja lub ktokolwiek inny z lokatorów (pies darzył sprawiedliwą nienawiścią wszystkich) zostanie zjedzony na schodach.
– Kiedyś cię dorwę i zrobię z ciebie dywanik. A resztą nakarmię koty – syknęłam mimochodem, a obrażony kaukaz rozszczekał się jeszcze bardziej. Wetknęłam po drodze pozdrowienia z Zakopanego w drzwi numer osiem, po czym nareszcie zanurkowałam w rodzinne pielesze. W środku panowała względna cisza, co oznaczało, że Młody jeszcze nie wrócił z zerówki, natomiast z kuchni dobiegało syczenie i zapach smażeniny. Młodego miała z przedszkola odebrać babcia, więc siłą rzeczy kuchnię okupował mój ojciec. Dokonawszy tej operacji logicznej, zawołałam przyjaźnie:
– Cześć, tata!
– Cześć, córka! – odkrzyknął. – Usłyszałem że idziesz, więc wrzuciłem schabowe.
– Skąd wiedziałeś, że to ja? – zapytałam, ściągając glany. – Grej drze ryja na każdego.
– Ale na każdego inaczej – wyjaśnił ojciec. – Na przykład na Piotrowską robi „wuf, wuf”, a na Szymkowiaka „hamfr”…
– A na mnie robi chyba wszystko, co ma w repertuarze – dokończyłam, kładąc kopertę na stole kuchennym. – Tato, masz pocztę.
Kiwnął głową na znak, że przyjął do wiadomości i oboje zajęliśmy się dalszymi czynnościami obiadowymi. Koperta nadal leżała na stole, nie budząc szczególnego zainteresowania ani mojego, ani mego rodziciela. Brak entuzjazmu ojca rozumiałam w pełni; od ponad dwóch miesięcy świadczył w żałosnej sprawie trywialnej kradzieży choinki z prywatnej posesji kolegi, a sprawa ciągnęła się jak smród za wojskiem, powód i pozwany wyciągali jakieś kosmiczne argumenty, prawnicy oraz świadkowie najchętniej ubiliby obu tylko po to, by już nigdy więcej nie słyszeć o srebrnych syberyjskich świerkach.
Dopiero kiedy po kotletach, ziemniaczkach i surówce z czerwonej kapusty pozostało ledwie wspomnienie, zajęliśmy się pocztą – ojciec normalną, a ja internetową.
Siedząc już w swojej dziupli, przerobionej ze schowka na kartofle, usłyszałam, jak krzyczy z kuchni:
– Reszka! Masz pocztę!
– Wiem! – odwrzasnęłam, lustrując Outlooka. – Dzierżański przysłał zwrotkę redakcji. Jeśli sukinsyn nadal się upiera przy scenie seksu w rollercoasterze, to zabiję drania!
Otworzyłam plik, zajrzałam do tekstu, po czym stwierdziłam z mocą:
– Zabiję, uwędzę, wypcham i powieszę na ścianie w redakcji ku przestrodze innym pseudoliteratom.
W tejże chwili dawca połowy moich genów wepchnął mi się za plecy, robiąc niemożebny tłok w szczupłej przestrzeni komputerowej klitki. Zamachał mi przed oczami kartką papieru.
– No przecież mówię, że masz pocztę. To do ciebie!
Nadal wściekła na pisarza Dzierżańskiego (przez wszystkich z wydawnictwa zwanego Dzierżyńskim) odruchowo wzięłam papier, gdyż trudno się skupić, kiedy ktoś macha ci czymś przed nosem.
– Tato, to pomyłka, czego ode mnie może chcieć jakaś adwokatura? Nawet kanar mnie ostatnio nie spisał, tylko wziął dychę i się zmył… – powiedziałam z roztargnieniem, nie odrywając wzroku od monitora.
„Zacisnął palce na jej pulsującym źródle miłości, czując wzmożoną moc grawitacji ku ofierze swej chuci…” – przeczytałam, zgrzytając w duchu zębami.
A wtedy ojciec zrobił coś niesłychanego – wyciągnął rękę ponad moim ramieniem i wyłączył monitor. Dzień dobry, nazywam się Reszka, jestem anonimową netoholiczką. Zrób mi tak, albo włóż łapkę do basenu z krokodylami…
– Reszka, ocknij się na chwilę – rzekł tata łagodnie. – Dostałaś spadek.
Powiedzenie, że moje finanse nie wyglądały różowo, równałoby się stwierdzeniu, że Żydzi za okupacji byli trochę prześladowani. Żyliśmy z Młodym w permanentnym niedostatku, od jednego zlecenia do drugiego, balansując na linie między nieregularnymi wypłatami i gdyby nie pomoc rodziców, może skończyłabym pod mostem – w głębokiej wodzie, z kawałkiem betonu za pazuchą.
– Mama, my jesdeśmy biedni? – spytał kiedyś Młody spod biurka, na którym aktualnie robiłam jakąś korektę.
– Nie jesteśmy – odparłam zgodnie z prawdą. Pojęcie „biedny” w mojej prywatnej encyklopedii miało całkiem inną definicję niż ta oficjalna.
– Ale my nie mamy piniondzóf – ciągnął temat Młody, wówczas w poważnym wieku lat czterech i pół.
– Mówi się: pieniędzy – poprawiłam, jednocześnie wstawiając brakujący przecinek.
– Nie mamy piniędzy – zgodził się Młody. – Darek mówi, ze jesdeśmy biedni.
– Powiedz Darkowi, że masz w domu trzy tysiące pięćset dwadzieścia osiem książek i nie jesteś biedny. To on jest biedny, bo nie ma tyle.
Należało podbudować Młodemu poczucie wartości, a nic prócz książek nie wchodziło w rachubę. Jego zabawkowy majątek mieścił się w dwóch kartonach po piwie Tyskie, a moje zaplecze finansowe w pudełku od zapałek. Następnego dnia Młody z podwórka wrócił z rozbitym nosem.
– Powiedziałem – zawiadomił mnie urażonym tonem. – A on mi psywalił.
– A co ty na to?
– Tes mu psywaliłem!
Tamtego wieczora pokazałam Młodemu blok z krav magi, literę J jak Jeremi i zaczęliśmy po raz trzeci czytać „Harry’ego Pottera i Kamień Filozoficzny”.
Mój syn rósł na intelektualistę-twardziela.
– Spadek…? – powtórzyłam słabo. – Jaki spadek?
– A to już nie wiem – zafrasował się ojciec. – W każdym razie coś odziedziczyłaś i ta miła firma cię wzywa, żebyś przyjechała i podpisała jakieś papiery. O, tu patrz… – Popukał palcem w zadrukowaną kartkę.
W związku ze śmiercią pani Katarzyny Szyft-Kobielak, prosimy panią Krystynę Szyft, córkę Krystiana i Aldony, o przybycie do Kancelarii Notarialnej – tu wstawiono adres – w celu zapoznania się z dokumentacją spadkową. Z poważaniem, radca Zbigniew Kolasiński – tu z kolei następował gryzmoł mający być odręcznym podpisem i pieczątka. Dokument wyglądał na autentyczny, a do 1 kwietnia zostało jeszcze trzy tygodnie, więc nie podejrzewałam nikogo znajomego o tak wyrafinowany dowcip. Krystyna Szyft to byłam ja, stąd zresztą pomyłka – mieliśmy z ojcem identyczne inicjały.
– Tato, czy ty znałeś jakąś Katarzynę Szyft?
Ojciec wzruszył ramionami. Rodzina Szyftów była liczna i nader rozgałęziona. Z powodu germańsko brzmiącego nazwiska hitlerowcy ogólnie mało się jej czepiali podczas wojny, więc nie wyginęła; a z kolei pradziadek, zastrzelony przez esesmana na oczach żony i drobnych dziatek, pozwolił stworzyć rodzinną martyrologię, która częściowo ochroniła jego potomków przed szykanami ubecji. Całkiem możliwe, że gdzieś między licznym przychówkiem świętej pamięci Jana, Arnolda, Karla i Bartłomieja Szyftów plątała się jakaś Katarzyna. Natomiast skąd ona wiedziała o mojej skromnej osobie i dlaczego postanowiła uczynić mnie spadkobierczynią, było zagadką. Spadek zazwyczaj oznacza jakieś pieniądze. Niewątpliwie kasa by mnie urządzała. Jakakolwiek kasa, nie pogardziłabym nawet nadprogramową stówką, jednak niejasne przeczucie mówiło mi, że nie powinnam zanadto się podniecać. Kimkolwiek była Katarzyna Szyft, nie przypuszczałam, by okazała się milionerką.
Obejrzałam zawiadomienie jeszcze raz, ale nic nowego nie przyszło mi do głowy, więc schowałam je do notatnika i postanowiłam, jak Scarlett O’Hara, „pomyśleć o tym jutro”. Z głęboką niechęcią powróciłam do dzieła pana Dzierżyńskiego, który bezskutecznie usiłował mi udowodnić, że umie napisać kawałek pornograficzny. „Erotyką” nie nazwałabym tego nawet po czwartym piwie. Najchętniej spuściłabym fabułę pana Dzierżyńskiego w kiblu, ale jeść trzeba było, a poczciwiec z jego pornografią w Eurodisneylandzie miał mi zapewnić sześćset zeta.
Mojemu tacie jednak tajemnicza Katarzyna Szyft widać nie dawała spokoju, gdyż mniej więcej po pół godzinie usłyszałam, jak woła mnie ze swojego pokoju.
– Reszka, chodź no, znalazłem ją!
– Kogo?
– Twoją spadkodawczynię!
Zaintrygował mnie, muszę przyznać, więc przestałam się zastanawiać nad możliwością używania chwytów dżudo z makarowem w garści i potuptałam do salonu. Ojciec siedział na kanapie z opasłym albumem na kolanach.
– Wygląda na to, że to ona. – Pokazał mi starą sepiową fotografię. Na kremowym papierze pod zdjęciem ktoś napisał kaligraficznie piórem Kasieńka maj 1932. Kasieńka miała na oko trzy latka, błyszczące ciemne oczka i włoski uczesane na boczek. W sukieneczce z bufkami typu bobo i bucikach na guziczki stała na niskiej ławeczce, ściskając w garści mały koszyczek.
– Nie wygląda tu na kogoś, kto może kogokolwiek uspadkowić – mruknęłam. – Myślisz, że to ona?
Ojciec przewrócił stronicę starego albumu.
– Jest jeszcze tutaj.
Kolejna fotografia podpisana została Kasia czerwiec 1937, parafia św. Łukasza, a dziecko na niej było odziane w białą sukienkę komunijną, dzierżyło wielką świecę i z przejęcia trzymało się równie sztywno jak ona. Więcej zdjęć nie znaleźliśmy, zupełnie jakby Kasia Szyft rozpłynęła się w powietrzu. W dwa lata po zrobieniu tego zdjęcia, jak wiadomo, wybuchła wojna, więc być może tę część rodziny Szyftów, do której należała Kasieńka, los rzucił gdzieś dalej od reszty. Usiłowaliśmy odnaleźć ją na zbiorowych fotografiach z wesel i pogrzebów lub amatorskich zdjęciach powojennych, lecz były to wysiłki bezowocne. Nawet użycie lupy nic w tej kwestii nie zmieniło. Jakby Katarzyna Szyft zniknęła z rodzinnej geografii w roku 1937 na prawie siedemdziesiąt lat po to, by objawić się znienacka jako bezosobowa notka od jakiegoś paragrafa.
Zazgrzytał klucz w zamku, a chwilę później z przedpokoju doleciał łomot rzucanych byle gdzie adidasów i krzyk Młodego:
– Mamaaaaa! Dziadek! Popaczcie co ja mam!
– Ani słowa przy Jeremim, bo nie będzie spał w nocy – zdążyłam zapowiedzieć ojcu, a potem już musieliśmy oboje zająć się Młodym, wysłuchać z należytą uwagą sprawozdania z zajęć w przedszkolu i obejrzeć kolekcję kamyków zebranych w parku.
Kancelaria notarialna Ziębiński i S-ka miała tyle osobowości, co kibel w McDonaldzie. Nie żebym spodziewała się czegoś innego po lokalu znajdującym się w biurowcu. Ściany w pastelowych kolorach, żaluzjowe szafki oraz biureczka ze szkła i chromowanej stali zastawione terminarzami, komputer, paprotka w rogu i certyfikat na ścianie, obok dużej, czarno-białej fotografii wodospadu. Rozglądając się dyskretnie, powzięłam podejrzenie, że działał tu niezbyt umiejętny spec od feng shui. Wystarczyłoby jedynie podmienić certyfikat na cokolwiek innego: dyplom sportowy, czy zaświadczenie o ukończeniu kursu drwali dalekomorskich, można było w ciągu dwóch sekund zmienić całkowicie przeznaczenie tego pokoju. Może nawet to czasem robili…
Za biureczkiem siedział facet o nijakim wyglądzie typowego japka – garniturek ciemny popiel, krawat w prążek. Sądząc z tabliczki na blacie, nie miałam do czynienia z Ziębińskim, tylko ze S-ką. Nawijał bez przerwy jak zapętlony Winamp, sypiąc prawniczymi terminami, prawdopodobnie próbując na mnie zrobić wrażenie. Robił. Ino negatywne.
– Bateria się panu kończy – odezwałam się nagle, patrząc mu prosto w jedną źrenicę.
Zabrzmiało to dwuznacznie, ale tak też miało zabrzmieć. S-ka zająknął się i stracił wątek.
– Słucham…?
– Bateria się panu kończy – powtórzyłam dobitnie i dodałam: – Słyszałam, jak pańska komórka piszczy, domagając się prądu.
Korzystając z tego, że w końcu się zamknął na chwilę, kontynuowałam:
– W ten sposób do niczego nie dojdziemy. Mam niski próg przyswajania prawniczego żargonu. Ja będę pytać, a pan będzie mi odpowiadał krótkimi zdaniami, zgoda?
– Proszę bardzo, do usług. – Mina japka wyrażała profesjonalne „nic”, ale mogłam się założyć, że właśnie przypatruje się moim włosom, szukając śladów przefarbowywania z koloru blond.
Metodą pytanie – odpowiedź rzeczywiście zdołałam usystematyzować informacje, robiąc przy tym notatki. Miałam nadzieję, że notariusz nie widzi, jak drżą mi ręce. Katarzyna Szyft, w jakimś niepojętym ataku szaleństwa, zostawiła mi w spadku – ni mniej, ni więcej – dom na wsi. Wsi o urokliwej nazwie Trzcinka, prawdopodobnie na jakimś totalnym zadupiu, gdzie bociany mają pętlę. Pociągało to za sobą żmudne procedury, wycenę nieruchomości, pertraktacje w sołtysem, wójtem czy kasztelanem… Cholera wie, kto tam był głównodowodzącym w owej Trzcince. Nie wspominając o podatku spadkowym, na który zwyczajnie mnie nie było stać. Cały swój majątek miałam aktualnie w kieszeni dżinsów, a wynosił dwadzieścia sześć złotych polskich. Tymczasem w trakcie mego wypytywania notariusz zaczął wykazywać jakieś dziwne objawy. Stracił nie wiedzieć kiedy ten denerwujący protekcjonalny ton, zaczął mrugać coraz gęściej oczkami, i rączki mu chodziły po całym biurku, przekładając zupełnie bez potrzeby wszystkie zgromadzone tam przedmioty.
– Mam prywatne pytanie… – rzekłam na koniec, kiedy wyczerpały mi się kwestie prawno-spadkowe. Urwałam. – Czy pan się źle czuje?
Facet za biurkiem wstrząsnął się mimowolnie.
– N-nie. Zimno tu jakoś.
Faktycznie, w pomieszczeniu robiło się coraz chłodniej. Miałam na sobie kurtkę, więc ten fakt dotarł do mnie później, natomiast mój rozmówca w garniturze osiągnął etap wyraźnych dreszczy. Wstał, nerwowo postukał w kaloryfer i pokręcił termostatem.
– To chyba jakaś awaria gdzieś w głównym węźle. Niech pan lepiej włoży płaszcz – poradziłam życzliwie. – Czy sprawy spadkowe pani Szyft załatwiał pan, czy może ktoś inny z kancelarii?
– Owszem, głównie ja, ale także mój wspólnik – odrzekł ostrożnie.
– Zakładam więc, że rozmawiał pan z nią w realu, a nie tylko na przykład telefonicznie.
– Jak najbardziej w realu – potwierdził, swobodnie podchwytując netowy slang. Skryłam uśmiech. Ciekawe, jakiego pan S-ka używa nicka?
Podałam mu starą fotografię.
– Czy to mogła być ona? Widzi pan, nie kontaktowała się z naszą rodziną od bardzo dawna i nawet nie wiedzieliśmy, czy przeżyła wojnę. Zbieżność nazwisk może być przypadkowa i ten spadek może mi się wcale nie należeć. A mam tylko to zdjęcie.
– Trudno powiedzieć – odparł, przyjrzawszy się. – Pani Szyft była tu tylko raz. Rozmawiałem z kobietą koło osiemdziesiątki, a tu jest dziecko. Powiedziałbym, że ta mała na zdjęciu jest raczej podobna do pani.
Musiałam zrobić sceptyczną minę, gdyż pospieszył z wyjaśnieniem:
– Oczywiście, chodzi mi o ogólne podobieństwo rodzinne. – Zrobił palcem kółeczko w powietrzu. – Oczy, usta…
– To nadal nie rozwiązuje mojego problemu – mruknęłam bez entuzjazmu. – Jasne, że mogę być podobna do tej fotki, ale to wcale nie znaczy, że ta pańska Katarzyna Szyft jest faktycznie moją krewną. Podpiszę papiery, narobię sobie roboty, a potem napadnie mnie jakiś wydziedziczony syn lub córka… Na miłość boską, co się dzieje z tym ogrzewaniem?
Z moich ust wydobywała się mgiełka, temperatura w pokoju musiała już opaść w okolice zera. Prawnik obok szczękał zębami, ale uparcie nie wybierał się po żadne dodatkowe okrycie. Nie ma co, twardziel.
– Chyba wam ta klimatyzacja zwariowała.
Marcowa pogoda nas nie rozpieszczała, ale grubą przesadą było, żeby w lokalu panował mróz. Chuchnęłam w dłonie.
– Co mi pan radzi? Gra w ogóle jest warta świeczki?
Ostatecznie uradziliśmy, że muszę ten nieszczęsny spadek wpierw obejrzeć i obstalować rzeczoznawcę, który go wyceni i da odpór urzędowi skarbowemu, zawyżającemu z podziwu godną konsekwencją wartość wszystkich nieruchomości o sto procent. Biorąc pod uwagę przepis głoszący, że jeśli wartość nieruchomości okaże się o ileś tam procent niższa od wyceny skarbówki, owa skarbówka bierze na siebie koszty rzeczoznawcy, kompletnie im się to chyba nie opłacało. Ale przecież nikt nie żąda od urzędu skarbowego działań logicznych.
Tak więc miałam w perspektywie redakcję seksu w wesołym miasteczku, latanie po urzędach, a przede wszystkim powiadomienie Młodego, że może będziemy mieć własny dom.
Tak jak myślałam, mój syn przyjął informację z emocjami godnymi wygranej miliona w totka i nic nie pomagało tłumaczenie, że ten dom na wsi będzie pewnie bardzo małym domkiem bez wielkomiejskich wygód. Młody, dodatkowo podjarany lekturą „Dzieci z Bullerbyn”, zamęczał wszystkich domowników pytaniami, czy jest tam stodoła, bo on chce spać na sianie; czy jest jezioro albo rzeka do kąpania, raki, łosie (nie wiem, skąd mu się wzięły te łosie) i lochy… Po ustaleniu czy chodzi o lochy czy lochy w sensie samic dzika, wolałam stanowczo stwierdzić, że nie – loch nie ma! A konie? Uznałam, że konie mogą być, co oczywiście natychmiast pociągnęło za sobą kwestię posiadania własnego konia i ostatecznie – krakowskim targiem, poprzez bardzo małego konia, kucyka i kozę – doszliśmy do własnego kota. Kota mogłam zaakceptować, zwłaszcza że na wsi bywają myszy.
Podekscytowany Młody zasnął dopiero o jedenastej wieczorem i to tylko dlatego, że babcia wpadła na pomysł napojenia go swoją herbatką z melisy. Uff… W takich chwilach zadawałam sobie pytanie, czemu właściwie związałam się z jego ojcem? A prawda, byłam zakochana.
Wklepanie w Google hasła Trzcinka owocuje zaraz na pierwszym miejscu zdaniem: Problem to trzcinka, którą trzymasz w ręce. Chcesz mnie nią bić po pupie? Za co? – czyli mocno kwikogenne zwierzenia jakiejś małolaty w stylu sadomaso. Niektórym to nieźle wali na dekiel… Nic to, gdzie ta Trzcinka, która interesuje mnie? Trzcinka – wieś, 120 osób… o holender, jaka metropolia… woj. mazowieckie, pow. wołomiński, gmina Poświętne. To nie to. Trzcinka – wieś, 60 osób… Jeszcze lepiej… woj. łódzkie, pow. sieradzki, gmina Brąszewice. Przyglądam się podejrzliwie obu Trzcinkom, które nie są moimi Trzcinkami, bo moje powinny leżeć chyba gdzieś na Kaszubach. Trzecia Trzcinka to już jakaś pracownica Filmu Polskiego, więc nie zawracam sobie nią głowy, gdyż nie nadaje się do zamieszkania.
Na wszelki wypadek zaglądam jeszcze raz do papierów, jakie wręczył mi na odchodnym S-ka.
I nie wierzę własnym oczom.
– O, cholera!
– Reszka…? – odzywa się z salonu ojciec.
– Tato, sam zobacz.
Przychodzi, zagląda mi przez ramię i parska śmiechem.
– Żartujesz, prawda?
– Nie, ja na pewno nie.
W asyście nadal rozbawionego ojca wpisuję do wyszukiwarki nazwę siedziby świętej pamięci Katarzyny Szyft: czcinka.
Czy chodziło ci o: czcionka? – pytają Google.
I to by było na tyle.
Może to nieco żenujące, ale sprawa spadku zrobiła na mnie wrażenie nie mniejsze niż na Młodym. Tyle, że ja oczywiście nie okazywałam tego w sposób tak spontaniczny. W nocy leżałam bezsennie, wpatrując się we wzorki na suficie, malowane firankowym cieniem, i obracałam w głowie ideę owego domu. Własnego domu. Co tu gadać, pomieszkiwanie w cztery osoby na niecałych sześćdziesięciu metrach kwadratowych, i to kiedy lwia część tych metrów zajęta została przez książki oraz dwa gigantyczne akwaria, to nie jest szczyt luksusu. Zajmowaliśmy z Młodym najmniejszy pokój, niewiele obszerniejszy od mojej „komórki na ziemniaki” i dokonywaliśmy ekwilibrystycznych czynów, żeby się pomieścić. Sypiałam na materacu, który na dzień chowaliśmy pod łóżko Młodego, a rzadziej używane rzeczy trzymaliśmy w kontenerkach podwieszanych pod sufitem i opuszczanych za pomocą sznurka – dzieło ręki znajomego dziadka (tego od rąbniętej choinki). Siłą rzeczy musieliśmy utrzymywać w naszym kącie pedantyczny porządek, więc Młody cierpiał za miliony. Przesiadywał najczęściej na terytorium dziadków albo w czymś, co szumnie nazywaliśmy „salonem telewizyjnym”, bo tam dyscyplina ulegała niejakiemu rozluźnieniu.
W takich warunkach Katarzyna ze swym wiejskim domem objawiła się jako ta dziewica od Świętego Graala, świecącego w dali. Prawdziwego Graala pewnie zlekceważyłabym jako przedmiot mały, obrzydliwy i nie nadający się do zamieszkania, natomiast wiejska chałupa, nawet bez ogrzewania i z wychodkiem na zewnątrz, wyglądała już całkiem atrakcyjnie.
Z głową nabitą panią Szyft i jej nieruchomością, zapadłam w sen dopiero o drugiej.
Dom Katarzyny nie był wiejską chałupą, przypominał raczej rezydencję narkotykowego bossa w Zimbabwe, który wszakże zrobił w Polsce studia i zakochał się w Cepelii. Pozłotą ociekało wszystko, co ociekać mogło, a już w przedpokoju duże wrażenie robił kryształowy żyrandol zestawiony z panelami zdobnymi w motywy kurpiowskich wycinanek. Efekt potęgowała skóra zebry na jednej ścianie i wielki portret Hitlera na drugiej.
– To zabytek – szepnął przepraszającym tonem smutny pan w czarnym garniturze, przechodząc mimo, ale zanim zdążyłam spytać, czy zabytkowy jest Adolf, czy może zebra, już gdzieś się podział.
Pod Hitlerem na podłodze siedziało dwóch ruskich sołdatów i rżnęło w rozbieranego pokera. Kompletnie nie zwracali na mnie uwagi.
– Kareta szóstek! Dawaj, Wasia!
Waśka skrzywił się ponuro, pokazując dwie pary, po czym rozebrał swego kałacha z kolejnej części. Chyba mu nie szła karta, bo obok walało się już kilka kawałków wojennego żelastwa.
– A panowie tu co? – spytałam surowo. – To mój dom. Odziedziczyłam go.
Panowie zerknęli z roztargnieniem na mnie do góry, Waśka tasował karty.
– My, gospoża, tolko prismatriwajem.
Nawet się nie zdziwiłam, że rozumiem, co mówią. Postanowiłam dać im spokój i zwiedzić dom. Minęłam wieszak z jelenich wieńców, zawieszony najrozmaitszymi rodzajami odzieży – na jednym rogu sterczał nawet kalosz – po czym pchnęłam lakierowane na biało drzwi i znalazłam się niespodziewanie w kuchni. A przynajmniej w pomieszczeniu, które uznałam za kuchnię, bo na jednej ze ścian rzucało się w oczy palenisko, na którym z łatwością można było upiec wołu w całości. Na nim panoszył się monstrualny kocioł, wsparty na trzech nogach. Pod belkowaną powałą zwisały pęki suszonych ziół oraz wypchany krokodyl, reszta pomieszczenia kojarzyła mi się z hipermarketem podczas remanentu. Dostrzegłam rower w kącie i plastykowe rolki na krześle. Pośrodku całego tego śmietnika stał zwykły stół kuchenny, nakryty ceratą, a przy nim jakaś starsza kobieta kisiła ogórki. Nie przedstawiła się. Milczała, nie przerywając swego zajęcia, ale przekonanie, że mam przed sobą właśnie ową mityczną Katarzynę Szyft – moją stryjeczną… Babkę? Ciotkę? Kuzynkę? Kim ona właściwie dla mnie jest, u licha? – utrwaliło się we mnie na amen. Wręcz zabetonowało.
– Ciotką – odpowiedziała na niezadane pytanie. – Podaj mi chrzan, dziecko.
Rozkładała metodycznie kawałki białych korzeni do słojów, dołożyła kopru i liści porzeczki, a potem zaczęła pakować ogórki – oglądając je z uwagą, jakby każdy egzemplarz był Bóg wie jak nadzwyczajny. Mruczała przy tym coś pod nosem, a im dłużej wsłuchiwałam się w to, tym mocniej kiełkowało we mnie ziarno niepokoju.
– Stach Rożak… Mariolka Wieruchów… Maciejak…
Ogórek.
– Wieśka Liszak…
Ogórek.
– Stara Dziewońska…
Ogórek.
– Młoda Dziewońska…
Z irracjonalnym lękiem zdałam sobie sprawę, że te nieszczęsne ogórki mają różnorodną naturę. Każdy był inny: małe, duże, proste, wygięte, kostropate, pokryte drobnym wzorkiem brodawek albo gładkie jak polakierowane, nasycone ponurą zielenią w wojskowym odcieniu, prążkowane lub jasne jak skóra rzekotki. Każdy inny… jak ludzie.
Skądś naszła mnie przerażająca myśl, że może faktycznie są to ludzie zaklęci w ogórki, albo ludzkie dusze, które ta koszmarna kobieta właśnie ma zamiar zakonserwować w soli i przyprawach.
Katarzyna zacmokała pobłażliwie.
– Dziecko, nie dziwacz. Człowiek do ziemi, ogórek z ziemi i do brzucha… Wszyscy jesteśmy z tego samego. Ciało, kość, krew… – Podeszła do sagana, zamieszała w nim wielką łyżką, z której polał się ciemnoczerwony, gęsty płyn.
– Wolisz wiśnie? – spytała.
Ciecz nie pachniała wiśniami. Ani żadnym innym owocem. W kuchni unosił się charakterystyczny aromat kopru i czosnku, woń pasty do podłóg i świec, ale żadnych wiśni. „Mam nadzieję, że nie gotuje krwi w tym pieprzonym kotle” – pomyślałam. Widocznie znów grzebała mi w myślach, bo skrzywiła się ironicznie, wskazując kciukiem na okno.
– Wiśnie. Sama zobacz.
Za staroświeckim oknem, dzielonym w krzyż, ciągnął się szpaler drzew owocowych, wśród liści lśniły ciemną czerwienią pęki wiśni wielkich jak pięści. A w cieniu koron przesuwał się korowód młodych twarzy, jasnych nordyckich głów. Przez wiśniowy sad maszerowała ciężkim, zmęczonym krokiem kolumna hitlerowskiej piechoty. Z karabinami na ramionach, w porozpinanych szynelach i bez czapek, synowie Trzeciej Rzeszy szli na wschód. Pchnęłam biało lakierowaną ramę, a do wnętrza przez uchylone okno wpadła dobrze znana melodia, fałszywie katowana w marszowym rytmie:
Vor der Kaserne
Vor dem großen Tor
Stand eine Laterne
Und steht sie noch davor
So woll’n wir uns da wieder seh’n
Bei der Laterne wollen wir steh’n
Wie einst Lili Marleen…
Sądząc z min, każdy z tych biedaków nad zwycięstwa w imię Wodza i Ojczyzny przedkładał właśnie ową Lili, czekającą w świetle latarni pod koszarami. Odwróciłam się na powrót do Katarzyny.
– Myślałam, że pani… że umarłaś.
Wzruszyła ramionami, nadal mieszając w kotle.
– Oczywiście, że umarłam. Nie można tak sobie żyć i żyć. Termin nadszedł, sprawy przekazane, teraz twoja kolej.
– Na co?! – spytałam ostro. Coraz mniej mi się to podobało.
– Na to. – Katarzyna szerokim gestem objęła kocioł, ogórki na stole i śmietnik dokoła.
Nagle uspokoiłam się, sprężyna nakręcana od dłuższego czasu w moim umyśle nareszcie puściła i spłynęła na mnie ulga.
– To sen! – powiedziałam. – To nie jest prawdziwe. Po prostu stąd wyjdę, obudzę się i już. Nie muszę cię słuchać. Nic nie muszę.
I jak zawsze w takich momentach, rzeczywistość snu zaczęła się rozmywać, wypychana bezpardonowo przez rzeczywistość jawy. Jeszcze tylko dotarły do mnie ironiczne słowa Katarzyny Szyft:
– A jakże, nic nie musisz.
A potem już ostatecznie wróciłam do siebie. Do ciała, do wzorów chaosu tańczących w ciemności pod powiekami i do wygrzanego dołka w poduszce. Tuż obok sapał przez sen Młody. Nieomylnie sięgnęłam ręką na oślep, przykrywając mu gołe nogi na powrót kołdrą.
„Sen – mara, Bóg – wiara” – pomyślałam, prezentując rzadki objaw religijności, pewnie dlatego, że byłam nadal nieludzko senna. – „Kurna, co za głupoty potrafią się człowiekowi zwidywać”.
Czerwone cyferki budzika pokazywały piątą dwadzieścia. Niecałe dwie godziny dzieliło mnie od gehenny porannych rytuałów: ściągania Jeremiego z wyrka, zmuszania do mycia zębów i przekonywania, że chodzenie do „gupiej” zerówki jest miłe i pożyteczne, oraz obiecywania w zamian licznych atrakcji (czytanie encyklopedii, rzeźby z mydła, gra w remika) po południu. Wcisnęłam ponownie nos w poduszkę, usiłując się nastawić na sen z Johnnym Deppem w roli głównej.
Tajemnicza dziedzina Katarzyny zaintrygowała mnie tak, że nie mogłam sobie odmówić choćby zerknięcia na nią. Niestety, odwiedziny na kilku stronach kartograficznych nie dały rezultatów, podobnie jak pytania wklejone na forum miłośników map. W desperacją zaczęłam kombinować z nazwą nieszczęsnej wsi: Czcionka, Czcianka, Trzcianka, a nawet Trzcionka.
Niestety, Trzcinka vel Czcinka rozpłynęła się w internetowym niebycie, ale zamiast mnie zniechęcić, to tylko podnieciło mą ciekawość. Cóż to za tajemnicze miejsce, które zostało przeoczone przez kartografów i wszelkie służby publiczne? Cóż tam takiego jest, a raczej – czego nie ma, skoro od wielu lat brak choćby wspomnienia na temat tej miejscowości gdziekolwiek, czy to w artykule prasowym, czy na zwykłym blogu?
Zaparłam się jak krowa na miedzy. Matka, co niby ten saper próbowała rozbroić mój krowi upór, machnęła ręką już po paru dniach. Ojciec natomiast mnie nieoficjalnie popierał, co objawiało się tym, że więcej zajmował się wnukiem, a córce znosił mapy sztabowe od znajomego ekspułkownika artylerii. Nie jestem pewna, czy nie naruszaliśmy przy tym jakiejś tajemnicy państwowej, ale wolałam nie wnikać. Tyle, że nawet na najbardziej pogryzdanej tajemniczymi znaczkami sztabówce nie odnaleźliśmy Czcinki, choć natrafiliśmy na Treuburg alias Olecko oraz, klnę się na głowę Młodego, miejscowość o wdzięcznej nazwie Piżdy Kujawskie.
Ziębiński i S-ka oczywiście o położeniu Czcinki pojęcia nie mieli, bo nie na tym polega praca prawnika, żeby znać się na geografii Polski. Znękana, po raz nie wiadomo już który przeglądałam papiery spadkowe, kiedy w oko wpadł mi adres. Po prostu adres zamieszkania cholernej świętej pamięci nieboszczki. Katarzyna Szyft, Czcinka 7, 16-440 poczta Tarniki. Pomysłowemu Dobromirowi w takim momencie nad głową pojawiał się jaskrawy rozbłysk. Nie gwarantuję, czy mnie coś się zaświeciło, ale pomysł był wart stuwatowej żarówki. Jak zwykle, najprostsze rozwiązanie okazało się tym właściwym i poniewczasie plułam sobie w brodę, że nie przyszło mi do głowy wcześniej. Adres i telefon urzędu pocztowego w Tarnikach dał się odszukać w necie bez trudu, a całkiem uprzejma panienka po drugiej stronie przewodu poinformowała mnie, że owszem, wieś Czcinka położona jest całkiem niedaleko, zaledwie trzy kilometry od Tarników. I jak najbardziej dochodzi do nich pekaes, nawet zimą. No to byliśmy w domu. Słuchawkę odłożyłam z uczuciem niewysłowionego tryumfu. Tarniki na mapie były.
Kwietniowe słoneczko przygrzewało już całkiem majowo, jakby postanowiwszy wynagrodzić społeczeństwu parszywy marzec. Przystanek PKS w Tarnikach był pod każdym względem przeciętny, może tylko trochę mniej zdewastowany niż wiaty mijane na poboczach dróg tak zwanej drugiej kolejności odśnieżania. Chociaż szosa na Tarniki być może klasyfikowała się już do trzeciej. Rzadka trawka za drewnianą budą, zżółkła po zimie, na wypaczonej ścianie obdarty rozkład jazdy – od razu sprawdziłam, o której mam autobus powrotny. Wszędzie archeologiczne już pokłady kapsli od piwa. Rozejrzałam się. Tarniki, przynajmniej w zasięgu wzroku, jawiły się jako typowa ulicówka, częściowo zabudowana starymi bliźniakami krytymi burą dachówką, a po części klockowatymi „willami” z epoki gierkowskiej, niemal tak samo urodziwymi jak zabudowania Alcatraz, z tym, że lokatorom wyspy The Rock nie fundowano wrażeń estetycznych w postaci fasad zdobnych w szkiełka i lusterka.
„Więcej tolerancji, Reszka” – skarciłam sama siebie. – „Możliwe, że będziesz mieszkać w okolicy, więc się przyzwyczajaj”.
Paskudne bo paskudne, ale ostatecznie wystrój nuworyszowskich klocków, budowanych w czasach głębokiej komuny, kiedy zwykła wykładzina parkietopodobna była artykułem luksusowym, świadczył o chwalebnej chęci upiększenia swego otoczenia, aczkolwiek w guście murzyńskim.
Moja tolerancja zatrzeszczała w szwach i zapiszczała żałośnie.
„No i co dalej, maturzysto?” – spytałam sama siebie, rozglądając się dokoła. Należało zasięgnąć informacji, a gdzież łatwiej je uzyskać, jak nie w sklepie spożywczym, który tradycyjnie jest głównym ośrodkiem roznoszenia plotek? Nim jeszcze wymyślono Internet, kobieta za ladą była odpowiedzialna za przepływ informacji, działając nie gorzej od Google, choć w ograniczonym zakresie.
Sklepik był niewielki, a mieścił się w baraczku z blachy falistej pamiętającej lepsze czasy. Wnętrze wyglądało nieco bardziej zachęcająco niż zewnętrze. Widać i tutaj zaczęła docierać moda na higienę. Strategicznie uśmiechnęłam się do znudzonej ekspedientki za ladą, która wyraźnie ożywiła się na mój widok i nawet przestała piłować tipsy. Dla ostatecznego ocieplenia atmosfery kupiłam dwie paczki najdroższych papierosów, jakie były. Na pytanie o sąsiednią wieś panienka otworzyła szeroko oczy.
– Aaale, pani! Na co pani ta cała Czcinka?! Straszne zadupie, no mówię pani. – Nachyliła się do mnie ponad ladą i dodała konfidencjonalnym tonem: – Mówią, że tam psy jedzą!
Na mgnienie stanęła mi przed oczami jedna z okładek popularnego cyklu o pewnym wiejskim egzorcyście i z trudem przełknęłam wybuch śmiechu.
– Na szczęście nie mam psa – odparłam z powagą, którą kobieta wzięła za dobrą monetę. Zatrzepotała frędzlastymi rzęsami, pokrytymi grubo tuszem – tak z pół kilo na każde oko. Podejrzewałam, że są sztuczne, tak samo jak paznokcie.
– Co jak co, ale ja bym radziła kupić co do jedzenia tutaj – oświadczyła, dowodząc sprytu handlowego.
– To w Czcince nie ma sklepu spożywczego? – spytałam podejrzliwie, jednocześnie lustrując ladę chłodniczą.
– Jest, ale taki tam sklep, bida z nędzą. Jak kobity z Czcinki chcą co lepszego, to tu do mnie przychodzą. A pani widać, że miastowa i byle czego nie zje.
To była całkiem istotna informacja, bowiem w plecaku miałam już tylko jedną bułkę z serem. Może sklep w Czcince był faktycznie jakimś upiornym reliktem komunizmu, z butelkami octu i zmumifikowanymi pączkami na półkach?
Zdecydowałam się więc na bochenek chleba, trzydzieści deko sera salami i „Pikantną sałatkę z makreli” co, jak podejrzewałam, było miejscowym odpowiednikiem paprykarza szczecińskiego. Sprzedawczyni tymczasem, pakując moje zakupy do siatki, trajkotała, sypiąc informacjami jak z rękawa, nie proszona i nie zachęcana. Słuchałam tego z zachwytem. Najwyraźniej plotki stanowiły treść jej życia, podobnie jak moda z tanich kolorowych pisemek. W ten sposób dowiedziałam się, że Czcinka to „bida z nędzą” i do Tarników ani się umywa, bo tu przynajmniej jest i poczta, i parę sklepów, i fryzjer nawet, proszę ja ciebie. A pan Miklaszewski to prawie został posłem, tylko go nie wybrali, łobuzy. Za to w Czcince, to proszę pani, same pijaki. A jak który nie pijak, to złodziej. A ichni sołtys to nawet telefonu nie ma i podobno tylko trzy klasy podstawówki skończył. Taki to i sołtys, co ledwo się podpisać umie. Nie to co pan Miklaszewski, co to prawie został posłem… i tak dalej, i tak dalej. Aż mi się w głowie lekko zabełtało od tych rewelacji i zaczęłam powątpiewać, czy aby na pewno chcę sprowadzać Młodego do miejscowości zamieszkałej przez pijaków i złodziei jedzących psy. Nie przewidywałam dla niego kariery egzorcysty amatora.
– A pani za czym do Czcinki? – zapytała ekspedientka z iście sroczym błyskiem w oku.
„Oho, siostro, nie tak ostro” – pomyślałam. Wyjęłam z kieszeni kurtki ciemne okulary i włożyłam je z miną „jestem Bondowa, Jamesowa Bondowa”.
– Sprawy służbowe, proszę pani – odparłam.
Chyba zrobiłam na owej patriotycznej plotkarce wrażenie, bo zamilkła na dobre ćwierć minuty, po czym podjęła temat na nowo.
– Ja to nie wiem, czy pani do Czcinki trafi. Bo to różnie jest. Niby droga prosta jak drut, a czasem tutejsi – co to całe życie w Tarnikach siedzą – do Czcinki drogę zmylą. Choć po prawdzie to mało kto chodzi, bo i po co? Ale to prawda, że raz szybko i łatwo się dojdzie, innym razem na bagna, na ugór się wyjdzie, albo i tak drogę namota, że nazad do Tarników wraca się jak głupi. Jakby diabeł ścieżki plątał. – Dłoń kobiety podskoczyła do góry, jakby się chciała przeżegnać, ale zatrzymała się w pół drogi.
– Wiadomo jaki diabeł tam rządzi! – prychnęła po chwili, strzepując palcami z lekceważeniem. – A po pijaku to i do własnej obory niektóre nie trafią. Ooo…! – Ożywiła się nagle, gestykulując w stronę oszklonych drzwi wejściowych. – Zbychu idzie! On tamtejszy. On panią zaprowadzi.
Zbychu sprawiał wrażenie typowego chuligana – od łba ogolonego na zapałkę, poprzez byczy kark, wyszmelcowaną dżinsową kurtkę, aż do dresów z paskiem. Na ramieniu dźwigał wypchaną parcianą torbę, w której coś pobrzękiwało.
– Siema, szefowa – przywitał się burkliwie. – Dwudziestak. Przyjmie pani?
– No dawaj, dawaj. Byle nie obite.
Zbychu zaczął ustawiać na ladzie butelki po piwie. Sklepowa przeliczyła je sprawnie, rzuciła fachowym okiem na szyjki i podliczyła należność na skrawku papieru.
– To co zawsze? – spytała.
– Jo – odparł młodzian basem, pożądliwie zezując na kontenerki z tyskim, ale kobieta wyciągnęła spod lady cztery flaszki o ciemnych nalepkach. Nim zniknęły w torbie, zdążyłam dostrzec nazwę Mocek, czy też może Nocek. W życiu nie słyszałam o takiej marce. Widocznie jakiś mały miejscowy browar.
– Zbychu, zaprowadzisz panią? Interesy ma u was w Czcince. Służbowe. – Sprzedawczyni wymówiła to z pewnym nabożeństwem.
– No… – Bysiowaty młodzian zmierzył mnie spojrzeniem spode łba, oceniając widać moje glany, czarną skórzaną kurtkę i agresywnego duninowskiego jeża. Oczka miał błękitne jak niezapominajki.
– No jak? – indagowała sprzedawczyni niecierpliwie, ustawiając butelki w kracie.
– Doobra. – Zbychu wzruszył potężnymi barami i uchylił bejsbolówki w nieudolnym naśladownictwie ukłonu, po czym zabrał swoją torbę i wyszedł.
– Serdecznie pani dziękuję! – wypuściłam w stronę sklepikarki stuwatowy uśmiech i wyskoczyłam w ślad za swoim nowym przewodnikiem. Jak się okazało, pod sklepem zostawił rower – strasznie złachany, jakby był dziadkiem wszystkich tego rodzaju wehikułów w okolicy. Nie uszło jednak mojej uwagi, że choć poobijany i aż łaciaty od olejnej farby, którą zasmarowano ubytki lakieru, ma starannie napięty, naoliwiony łańcuch i twarde opony. Młodzian z Czcinki tymczasem objuczył bagażnik i kiwnął na mnie głową, prowadząc rower chodnikiem. Sprzedawczyni miała rację co do Tarników – wieś wyglądała całkiem chędogo. Po drodze mignęła mi nawet tabliczka biblioteki. Widocznie „prawie poseł” Miklaszewski zasypywał swój elektorat marchewką.
– Daleko do Czcinki? – zagadnęłam, kiedy wyszliśmy spomiędzy zabudowań.
– Bo ja wiem? – mruknął Zbychu niechętnie, cała jego postawa mówiła „a daj ty mi spokój”. Postanowiłam chwilowo spełnić jego życzenie.
Okolica wyglądała raczej sielankowo i nudno. Popękana asfaltówka trzeciej albo nawet czwartej kategorii wiła się łagodnie między polami, gdzie akurat wschodził zielony owies czy inna ozimina. Tu i ówdzie na miedzach rozsiadły się mickiewiczowskie wierzby, a gdzieniegdzie widoczne były z oddali dachy gospodarstw, otoczone strzelistymi topolami. Szosa raptem przytuliła się bokiem do lasu. Kilka minut szliśmy jego skrajem – Zbychu turlający swój rower jak uparty burłak i ja, wypatrująca odruchowo w ściółce grzybów, choć było na nie stanowczo zbyt wcześnie. Moje manie zbierackie, które zresztą odziedziczył Młody, objawiały się czasem niezupełnie logicznie. Nagle mój przewodnik skręcił gwałtownie, zanurkował w młodą zieleń krzaków czarnego bzu. Jak się okazało, była tam ścieżka, na tyle szeroka by dwoje ludzi mogło iść obok siebie.
– To jedyna droga? – przerwałam milczenie.
– No – odparł Zbychu, nie zaszczycając mnie nawet jednym spojrzeniem. Nie przeszkadzało mi to, wręcz przeciwnie. Gdyby się gapił, zaczęłabym obawiać się gwałtu, rabunku i zabójstwa. Niekoniecznie w tej kolejności. Wszystko jednak wskazywało, że pan Zbigniew ma mnie głęboko gdzieś.
Coś dziwnego było w tej drodze, ale musiałam głęboko się skupić, by dojść, w czym rzecz. Wiejskie czy leśne gruntówki zawsze mają koleiny, czasem dość głębokie – pozostawione przez konne wozy, ciężarówki lub ciągniki. Po tej drodze ostatni samochód przejechał chyba za Gierka, o ile nie wręcz podczas wojny. Dawne ślady kół niemal całkowicie wymyły i wygładziły deszcze, a leśny dukt zarosła trawa i zasypały suche liście. Całkiem jakby jedynym jej użytkownikiem był ów Zbychu ze swym blaszanym Rosynantem. Cóż za dziwne miejsce zamieszkania wybrała sobie moja cioteczna babka?
– Pewnie pan znał Katarzynę Szyft? – rzuciłam od niechcenia.
Jakbym wystrzeliła z armaty. Facet obok wyprostował się nagle, niczym dźgnięty lufą w krzyże, zesztywniał i obrócił ku mnie twarz.
– Pani Szyft umarła! – rzekł ostro, gniewnie.
– Wiem. Ale przecież…
– Ja tam nic nie wiem!
– …państwo mieszkali…
– Pani Szyft umarła! Sama ze siebie! – powtórzył z naciskiem.
– …w jednej wsi – dokończyłam z rozpędu, myśląc: „W co mnie wkopała ta cholerna Katarzyna? Umarła sama ze siebie, czy może została zamordowana? Razem ze spadkiem dostałam sprawę zabójstwa i poszukiwania mordercy? Niedoczekanie!”.
Tymczasem Zbychu wskoczył na rower, nacisnął pedały i tyle go widziałam. Zostawił mnie pośrodku dzikiej puszczy z bagażem, jak jaką sierotę. Brakowało tylko kawałka piachu, żebym się poczuła jak Nel. Pieprzony anty-Staś. Rozejrzałam się. Z tyłu droga, z przodu droga, po bokach las mieszany choinkowo-jakiśtam. Bez wikipedii miałam problem z rozpoznawaniem drzew. Mogłam zawrócić lub iść dalej. Wybrałam drugą opcję. Jeśli tylko po drodze nie będzie jakichś rozwidleń, poradzę sobie i bez tego całego Zbycha. Ostrzeżenia sprzedawczyni o kołowatych drogach postanowiłam z rozmysłem zignorować.
Opisy literackie przyzwyczaiły czytelników do tego, że proszę ja was, wkroczenie do krainy czarów odbywa się w odpowiedniej oprawie. A to bohater spiernicza się na łeb do króliczej nory, a to powinien wleźć w ścianę na dworcu czy też otworzyć tajemnicze drzwi, obowiązkowo skrzypiące. Skrzypiące tajemniczo, rzecz jasna. Nie miałam jednak pod ręką ani szafy, ani tym bardziej dworca, ani ochoty na poszukiwania króliczych nor w chaszczach, więc jedynym efektem specjalnym było to, że po prostu skończył się las i oślepiło mnie słońce. Przez chwilę mrugałam, zanim oczy przywykły do blasku.
Czcinka składała się z kilku, może kilkunastu chałup, trochę bezładnie rozrzuconych wśród zieleni. Wciągnęłam wraz z powietrzem odurzającą woń kwitnącej czeremchy. Żółta piaszczysta droga łagodnym łukiem zanurzała się między zabudowania, jakby uprzejmym gestem zapraszała do wejścia. Z zaproszenia skorzystałam.
Pierwsza nawiedziła mnie myśl, że panuje tu dziwna cisza. Wręcz nienaturalna dla kogoś przywykłego do nieustannego szumu tła, jaki nie milknie ani na chwilę w mieście. Każdy mieszczuch zasypia w nim i się budzi, zalewany bez przerwy odgłosami ulicznego ruchu, skrzypieniem wind, trajkotem telewizorów, reality show w wykonaniu sąsiadów zza ściany, szmerem komputera wreszcie – wszystko to przesącza się przez ściany, tak codzienne i normalne, że kompletnie niezauważalne aż do chwili, kiedy owego białego szumu zabraknie.
Na chwilę przystanęłam na skraju terytorium mej ciotecznej babki (czy też może babecznej ciotki), wsłuchiwałam się w ubogie tło dźwiękowe. Z rzadka szemrał wiatr między gałęziami, gdzieś zaryczała przeciągłe krowa, a zaraz potem usłyszałam gdakanie kury. Coś postukiwało nieregularnie, zastanawiałam się, co może wydawać taki dźwięk, aż nareszcie przyszło prawidłowe skojarzenie – siekiera! Ktoś rąbał drewno. Kierując się słuchem, szukałam tajemniczego drwala. Mijałam parterowe domki, otoczone rachitycznymi płotkami, z ogródkami od frontu i widocznymi fragmentami gospodarskich podwórek na zapleczu. Tu i ówdzie łaziły luzem kury, beztrosko zasrywając co popadnie. W przeciwieństwie do Tarników, gdzie wszędzie panoszyła się nuworyszowska atmosfera i duch „prawie-posła Miklaszewskiego”, Czcinka zdawała się być za sprawą czarów przeniesiona wprost z zeszłego wieku i to chyba nawet z jego początków. Ze zdumieniem ujrzałam poszarzałe od słot słomiane dachy. Nieco zasobniejsze, kryte dachówką, pozieleniały od mchu. Maleńkie okna, staroświecko dzielone szprosami na krzyż, musiały przepuszczać niewiele światła – dodatkowo przysłonięte nicianymi zazdrostkami. Ceglane ściany nabrały ciemnobrązowego koloru jak zeszłoroczne kasztany; a te wzniesione z belek na zacios i niegdyś bielone wapnem dla ochrony przed robactwem, poszarzały niczym stara pajęczyna. W ogródkach, obok wschodzącej właśnie pietruszki i selera, pączkowały konwalie i błyskały żółtym okiem stokrotki. Wszystko tchnęło duchem staroświecczyzny i skrajnej nie tyle nędzy, co straszliwej oszczędności. I wszędzie ta pustka, zupełnie jak na filmie science fiction, gdzie całą populację nagle wybiła jakaś potworna zaraza. Według takiego scenariusza zamiast faceta rąbiącego drwa, powinnam niebawem znaleźć gałąź postukującą o okiennicę, ewentualnie butelkę uwiązaną na sznurku, ślącą w dal enigmatyczne pukane sygnały.
Minęłam jakąś szopę, łomotanie stało się głośniejsze i dosłyszałam też klekot kawałków drewna rzucanych na stos. Za budą starszy gość w gumofilcach i rozchełstanej flanelowej koszuli w kratę zamierzał się właśnie toporem na spore polano.
– Dzień dobry.
Ostrze opadło z cichym świstem – tok! pak, pak – dwa kawałki drewna spadły na ziemię, a facet wytrzeszczył na mnie oczy jak na widmo. Odrobinę mnie to zirytowało. Żadne ze mnie cudo, z ideałem minęłam się o jakieś dziesięć centymetrów i pięć kilo, ale nie znaczyło to jeszcze, że można się na mnie gapić z taką miną.
– Dzień dobry – powtórzyłam i zaraz pomyślałam, że może powinnam raczej zacząć od „niech będzie pochwalony”. – Szukam sołtysa.
Facet przez chwilę nie wiedział co robić z toporkiem, na szczęście jednak nie zdradzał chęci przywalenia miastowej w łeb. W końcu wbił go w pieniek.
– Waaaleeek! Waleeeek!
Na to wołanie w uchylonych wrotach szopy ukazała się wpierw naburmuszona gęba o niedogolonej szczęce, a w ślad za nią typ niemal bliźniaczo podobny do pierwszego. Różnili się tylko kolorem koszul i stopniem nieogolenia.
– Jo?
– Szwagier, jakasik pani o cie pyta – oznajmił pierwszy.
Walek, najwyraźniej tutejsza władza administracyjna w gumiakach, zacukał się, wycierając bezwiednie brudne ręce o spodnie. Jeszcze raz znalazła potwierdzenie teoria, że pewna siebie postawa i przyciemniane okulary dają na starcie przewagę nad rozmówcą.
– Pani ze skarbówki? – zapytał sołtys niespokojnie.
– Nie ze skarbówki. Przybyłam w związku ze sprawami spadkowymi pani Szyft. Z pewnością pan ją znał. Była pana sąsiadką.
Ledwie wymówiłam te słowa, sołtys cofnął się o krok, a jego brat wyraźnie się wzdrygnął. „Jeśli teraz któryś powie, że Katarzyna»umarła sama ze siebie«to chyba zadzwonię na policję” – pomyślałam, a głośno rzekłam:
– Pan, jako tutejsza władza, miał chyba pieczę nad jej majątkiem, czyż nie?
– No – potwierdził sołtys niechętnie, wciąż trąc nerwowo dłońmi o spodnie i koszulę.
– Zaprowadzi mnie pan do jej domu?
Odmówił, czego zresztą się spodziewałam. Obaj panowie sprawiali wrażenie, jakby sama moja obecność paliła ich żywym ogniem i najchętniej pozbyliby się mnie jak najprędzej ze swojego podwórka.
– Aaale, łatwiuteńko trafić – zapewniał mniej zarośnięty skwapliwie. – Prościutko wedle nosa drogom, a za kładkom już dom pani Szyftowej. Ostatni, pod lasem zaraz. Mimo brzózek i wiśni. A po drodze chałupa dochtóra bendzie, taka wielgachna, murowana.
W duchu machnęłam ręką na przewodnictwo. Istotnie, wskazówki były przejrzyste, więc powinnam trafić.
– Dom zamknięty? – spytałam jeszcze.
– Jo – potwierdził sołtys, ale miałam niejasne wrażenie, że łże jak najęty.
– I pani Szyft nie zostawiła nikomu klucza?
– Niee…
„Kij ci w oko. Jeszcze zobaczymy” – pomyślałam i ruszyłam na poszukiwanie swego spadku.
Wieś wyglądała na opustoszałą. Tylko w jednym ogródku dostrzegłam jakąś babinę pielącą grządki, czy może sadzącą coś. Odprowadziła mnie zaskoczonym i nieufnym spojrzeniem. Jakiś kundel obszczekał mnie przez sztachety, ale przyzwyczajona do morderczego kaukaza w domu, pogardliwie go zignorowałam. Po drodze minęłam coś, co według słów sołtysa musiało być siedzibą dochtóra – w odróżnieniu od innych zabudowań, miała jeszcze dwie kondygnacje nad parterem. Dom wzniesiony z czerwonej cegły, z małym ganeczkiem i cementowymi maszkaronami nad każdym oknem, nieodparcie kojarzył mi się z niemieckim budownictwem lat trzydziestych. Prawdopodobnie był starszy od każdej chałupy w Czcince, choć trzymał się stosunkowo dobrze.
Kładka przerzucona została nad bełkocącym marudnie strumieniem, wzburzonym i mętnym po wiosennych deszczach, i dopiero tam spotkałam większą grupkę ludzi. Zwolniłam kroku. Wątły drewniany mostek okupowało paru dresiarzy, nonszalancko opartych o poręcz. Z butelkami piwa w garściach, cieszyli się słoneczkiem i śpiewem ptasząt, przerzucając się grubymi dowcipasami. Wśród nich dojrzałam znajomego Zbycha.
– Te, lala, napijesz się z nami?
– Te, pacz, o kurwa, jakie ma bryle!
Zaczepki brzmiały jednak leniwie i jakby bez przekonania.
– Cicho, ryje niemyte! – warknął Zbychu ze złością. – Pani z miastowego urzęda przyjechała.
– Ho-ho, bóg-wi-co – zadrwił jego kumpel, wyciągając nogę, by zagrodzić mi przejście.
– Bardzo mi miło, panie Bógwico – odgryzłam się, jednocześnie rozważając, czy opłaci mi się złamanie mu goleni. – Ja się nazywam Szyft. Krystyna Szyft. – Zdjęłam okulary i popatrzyłam mu wprost w prawą źrenicę.
– O żeż kurwa… – Młodzieńcowi uśmiech spłynął z prymitywnej fizjonomii jak zalana wodą akwarela.
– Przyjechałam na grób mojej cioci – dodałam w natchnieniu, ani na chwilę nie odwracając wzroku od ciemnej kropki w oku chłopaka. Nie na darmo w liceum miałam ksywkę Kobra – sztuczka z okiem sprawdzała się w ośmiu przypadkach na dziesięć, a ten tutaj musiał być chyba wyjątkowo podatny, bo zachowywał się jak ptak hipnotyzowany przez węża. Weszłam na stare deski, a czterech młodych zakapiorów, każdy przynajmniej o pół głowy wyższy ode mnie, cofało się niczym owieczki zagrożone przez wilka. Zjawisko fascynujące. Czułam się jak Superwoman, jak Ripley atakująca miotaczem ognia czterech alienów czy też Arwena kontra trolle. Ewentualnie jak ktoś, kto właśnie odkrył, że jest w posiadaniu magicznego zaklęcia. Wyglądało na to, że nazwisko Szyft budziło w Czcince zabobonny wręcz lęk. Na Merlina i świętego Internetusa, co się tu działo? Moja ciekawość z każdą chwilą rozpalała się mocniej, osiągając temperaturę średniej wielkości martenowskiego pieca.
„Nie. Nie daruję, muszę się dowiedzieć, kim była ciotka Katarzyna i co tu robiła” – postanowiłam twardo. Płatna zabójczyni? Matka chrzestna mafii? Przez chwilę nawiedziła mnie wizja starszej pani w moherowym berecie przykręcającej tłumik do pistoletu i poczułam się zupełnie surrealistycznie. Tym bardziej że czterej piwosze ustawili się w szpaler, a jeden nawet zdjął bejsbolówkę. Przeszłam środkiem niczym królowa Elżbieta podczas oficjalnej parady, kiwając uprzejmie głową na boki. Uczucie tryumfu uskrzydlało mi pięty.
– No to chuj – usłyszałam za plecami wygłoszone zrezygnowanym tonem, ale udałam, że nie słyszę. Jedno było pewne – towarzystwo z niewiadomych powodów śmiertelnie się mnie bało. Super!
Dom Katarzyny Szyft w niczym nie przypominał siedziby murzyńskiego kacyka z mego snu, ale i tak robił wrażenie. A było to wrażenie dość dziwne. Bryła domu została rozgraniczona na dwie równe połowy – do budowy lewej, chyba starszej, krytej gontem, użyto drewna, które z upływem lat nabrało popielatej barwy, jakby domy również siwiały ze starości; prawą wzniesiono z cegły, a skośny dach pstrzył się różnokolorową dachówką. Szarą, brudnobrązową pozieleniałą od porostów lub ogniście rudą tam, gdzie dopiero co załatano dziury. Okna, szczelnie zakryte brązowymi okiennicami z romboidalnym otworem pośrodku, nie wiedzieć czemu kojarzyły mi się z zamkniętymi powiekami śpiącego człowieka. Z oddalenia, kiedy popatrzyłam na niego przez rzęsy, domek przypominał lekko zgniecione pudełko po ciastkach, rzucone niedbale na trawę. Otoczone… Otworzyłam gwałtownie oczy. Dom otaczały pierścieniem jakieś drzewa, bez wątpienia owocowe. Co też powiedział sołtys? Wiśnie? Wiśnie. Pączki dopiero się rozwijały na wiotkich gałęziach, ale niewątpliwie były to drzewa wiśniowe. Gdzieś w głębi zaczął kiełkować we mnie niepokój. Skądś napłynął wyimaginowany zapach kopru, chrzanu i gruntowych ogórków. Poczułam gęsią skórę na rękach. Wiśnie. Cholerne wiśnie wokół domu. Dlaczego nie jabłonie, śliwki mirabelki, baobaby…? Nacisnęłam klamkę na próbę, ale drzwi oczywiście były zamknięte. Cholerna ciotka Katarzyna, nim zeszła z tego świata, teoretycznie przygotowała się i zadbała o różne sprawy, a do głowy jej nie przyszła rzecz tak trywialna jak pozostawienie klucza pod wycieraczką. Której zresztą tu nie było. Obok drzwi tkwiła tylko drapaczka do oskrobywania butów z błota. Miałam się włamywać do środka, czy jak?
Czując narastającą złość, ruszyłam boczną ścieżyną, by obejść dom dokoła. Może było jakieś kuchenne wejście? A na tyłach pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy, było to, że ktoś już zrealizował moje śmiałe plany dostania się do wnętrza. Jedna z okiennic stała szeroko otworem, okno z wybitą szybą przytrzasnęło naderwaną firankę, a na parapecie był doskonale widoczny ślad męskiego buta. W ciągu pięciu sekund trafił mnie najjaśniejszy szlag, zawróciłam w miejscu, „paląc asfalt”, i w dzikiej furii popędziłam z powrotem do sołtysa, zdecydowana rozerwać go na sztuki.
Sołtys trzęsącymi się rękami początkowo nie mógł trafić cudownie odnalezionym kluczem w dziurkę. Z jego mamrotania pod nosem mogłam wyłowić tylko coś w rodzaju „psiakrew… O Jezu… kurewskie złodzieje… o Boże…”. Bez litości wmówiłam mu, że odpowiada materialnie za powierzone mu mienie świętej pamięci nieboszczki, nic więc dziwnego, że o mało nie padł na zawał. Na szczęście jego szwagier okazał więcej przytomności umysłu i zaproponował, żeby najpierw sprawdzić, czy w ogóle coś zginęło i dopiero potem wołać „gliny”. W ślad za sołtysem przeszłam przez malutką sień i weszłam do kuchni. Na podłodze bielała porozsypywana mąka, kasza i cukier, wszędzie walały się garnki wywleczone z szafek. Nie darowano nawet szufladce na sztućce – intruz wyciągnął ją z kuchennego stołu, a zawartość rozsypał po blacie. W pokoju obok nie było lepiej. Światło padało tylko z uszkodzonego okna, ale to wystarczyło, by zorientować się, że w staroświeckim, skromnie umeblowanym wnętrzu panuje nieprzeciętny bałagan. Nieznany sprawca wybebeszył kredens, wystawiając na zewnątrz talerze, wazę do zupy i różne fajansowe bibeloty. Na stole i krzesłach poniewierały się stosy obrusów, ręczników, serwetek… cały ten chłam, jaki zbiera się przez lata w szafie każdej starszej pani.
– Żeby nieboszczkę okradać… – szepnął sołtys ze zgrozą, żegnając się szybko znakiem krzyża.
– Nie – powiedziałam wolno i z namysłem, zbrojna w doświadczenie z kilkunastu redagowanych książek sensacyjnych. – Chyba nie. Wygląda, jakby ktoś czegoś szukał. Czy pani Szyft miała tu jakieś większe pieniądze?
Sołtys zacukał się.
– Bo to ja wiem? Chyba ni. Coś ta zostawiła, ale na pogrzeb poszło, trumnę i księdza. Może co jeszcze na pekao jest, ale nic żem nie słyszał, coby miała piniondze w domu. A z obrączką to żeśmy ją pochowali.
Z kuchni niskie, biało lakierowane drzwi prowadziły do kolejnego pokoju. Potykając się o rozrzucone po podłodze rzeczy, dostałam się do okna i po krótkiej walce otworzyłam je na oścież. W sypialni stało tylko duże, podwójne łóżko małżeńskie, szafa, komoda i mała toaletka z lustrem. Plus kaflowy piec w kącie. Tutaj także buszował złodziej, przewracając wszystko do góry nogami.
Rozejrzałam się i z niebotycznym zdumieniem ujrzałam ostatnią rzecz, jakiej spodziewałabym się w czyjejkolwiek sypialni.
– Na miłość boską, co to jest?! – wykrztusiłam.
Sołtys wydawał się równie zaskoczony. Dokładnie pośrodku ściany ciągniętej wałkiem we wzór z żółtych różyczek, znajdowały się wielkie żelazne drzwi z małym okrągłym wizjerem i metalowymi wajchami, jakby wyjęte wprost z filmu o U-Bootach. Popielata farba poodpryskiwała w wielu miejscach, a dokoła solidnej futryny tynk był świeżo obłupany, jakby ktoś pracował tu łomem.
Na próbę pociągnęłam wajchę. Ani drgnęła.
– Przypuszczam, że do tych drzwi też pan nie ma klucza? – zapytałam z przekąsem.
Sołtys w milczeniu pokręcił głową, a potem bąknął:
– Pirsze toto widze na oczy.
Oględziny toaletki ujawniły w miseczce ze spinkami około dwudziestu złotych bilonem, więc teoria rabunku ostatecznie upadła. Gdyby złodziej szukał pieniędzy, z pewnością nie przeoczyłby monet leżących praktycznie na wierzchu. Te rozpaczliwe poszukiwania miały na celu coś innego. Włamywacz nie szukał kasy – zresztą jakież to kokosy mógłby znaleźć w domu emerytki? Ba, ale w takim razie czego szukał?
Sołtys pożegnał się niezgrabnie, obiecując na odchodnym, że podeśle kogoś do pomocy w sprzątaniu. Zostałam sama z bajzlem i tajemnicą.
Normalna kobieta boi się myszy, pająków i zmarszczek. Normalne kobiety boją się też duchów.
Nigdy nie twierdziłam, że jestem normalna.
Zignorowałam bałagan w kuchni. Zjadłam kanapkę z serem, napiłam się wody, po czym podłączyłam laptopa do gniazdka w pokoju jadalnym Katarzyny i zatopiłam się w redakcji. W moim życiu mogły następować wydarzenia wstrząsające, mogłam dostawać spadki, łamać nogi, mógł mi się oświadczać książę Walii, a terminy drwiły sobie ze wszystkiego.
„Roman mocniej zacisnął palce na broni. Miasto płonęło, dym rozdarł zbliżający się głos galopujących gąsienic. Nadciągali Niemcy”.
– Każdy wierzchem na gąsienicy – mruknęłam, dumając nad gąsienicową galopadą i rozdartym dymem.
Połową świadomości byłam w czasach okupacji, wśród „Tygrysów”, wisów oraz bohaterskich śmierci po szarżach na czołgi li jedynie z koktajlem Mołotowa. Druga połowa jak pies u budy tkwiła przy Katarzynie i jej ciemnych sprawach. Koło północy, kiedy dzielny partyzant właśnie podrzynał gardło podłego gestapowca za pomocą szkła z butelki po lemoniadzie, podjęłam ostateczną decyzję. Choć ciekawość ssała mnie jak wampir, postanowiłam być raz w życiu rozsądna. Trzy pokoje z kuchnią byłyby, owszem, atrakcyjne, gdyby znajdowały się na przykład w jakiejś dzielnicy Poznania – ale nie wtedy, gdy owa kuchnia jest węglowa, sprawy higieniczne ograniczają się do prymitywnego wucetu z potwornym żeliwnym rezerwuarem, a wokół posesji kręci się psychopata z łomem. A do tego wszystkiego nie ma dojścia do Internetu! Dziękuję, postoję. Nie przywiozę przecież dziecka w takie warunki. Zaraz z rana spakuję manatki, oddam klucz nerwowemu sołtysowi, a po powrocie do domu jak najszybciej u Ziębińskiego i S-ki złożę pisemne oświadczenie, że z poważaniem czniam spadek po Katarzynie Szyft-Kobielak i mogą se przez posesję poprowadzić nawet autostradę. O ile w ogóle znajdą tę całą Czcinkę.
Wysłałam jeszcze do ojca krótki esemes: Skórka za wyprawkę. Wracam jutro wieczorem.
W sypialni czekał mnie kolejny lekki wstrząs. Nad podwójnym łożem wisiał staromodny portret małżeński, niewątpliwie przedstawiający Katarzynę i jej męża. Panna młoda była już zasadniczo niemłoda, fotografia uwieczniła kobietę w wieku koło pięćdziesiątki, o ostrych rysach i przenikliwym spojrzeniu. Głowę miała przystrojoną welonem i wiankiem ze sztucznych konwalii, ale o dziwo, jakoś nie wyglądało to zabawnie. Miałam złowieszcze wrażenie, że fotografia gapi się na mnie. Nie wspominając już o tym, że jak na dłoni widać było jej podobieństwo nie tylko do starego wysepiowanego zdjęcia z albumu mego taty, ale także do babki, którą spotkałam we śnie. Obok stał sympatyczny, wąsaty facet o wzroku zahipnotyzowanego królika.
– Pan Kobielak, jak sądzę? – mruknęłam do siebie ponuro. Katarzyna musiała być niezłą megierą.
Nie chciałam spać na tym łóżku pod upiorną fotką, która zdawała się śledzić człowieka oczami. W dodatku te cholerne drzwi, niczym w bunkrze z serialu „Zagubieni”. Mogłabym je ewentualnie znieść, gdyby jako bonus dodali do nich przystojniaczka Sawyera, ale nie dodali. Żadnych atrakcyjnych badboyów z dołeczkami w policzkach, jedynie koszmarne żelastwo na wprost łóżka – ni w pięć, ni w dziewięć, jak jakiś obłąkany sejf. Małżeństwo państwa Szyft-Kobielak musiało być bardzo osobliwe. Na miłość boską, po co komu sejf w wiejskiej chałupie?
Zdjęłam z łoża pierzynę, poduszkę i umościłam sobie legowisko na podłodze w jadalni, a obok położyłam tłuczek do mięsa, zapewniając sobie być może złudne poczucie bezpieczeństwa. Co prawda stała tam stara kanapa, ale zbyt zdezelowana i za krótka, by na niej spać wygodnie. Laptopa przezornie umieściłam pod kredensem – aby go dojrzeć, złodziej musiałby rozpłaszczyć się na brzuchu. Leżałam bezsennie, sufitując, otwierając oczy w nieprzeniknioną czerń, tak różną od pseudociemności miasta, wiecznie rozświetlonego rudym blaskiem ulicznych latarni i mrugających neonów. Na ścianie miarowo tykał zegar, gdzieś w domu coś skrobało i na logikę była to mysz. Gdybym jednak zdecydowała się tu mieszkać, kot byłby niezbędnym wyposażeniem domu, ku radości Młodego. Za oknem rozlegały się tajemnicze szelesty, pohukiwania oraz melancholijny rechot samotnej żaby – wszystko to sprawiało, że stawałam się coraz bardziej rozbudzona. Żaba wydała z siebie przeciągłe breeeeeeek, po czym zamilkła, namyślając się pewnie, czy warto się dalej wysilać. I wtedy usłyszałam kroki. Ktoś szedł, zeszłoroczna zeschła trawa z lekkim chrzęstem kładła się pod jego stopami. Wyciągnęłam rękę i namacałam w ciemności uchwyt tłuczka, gratulując sobie w myślach, że jednak nie zdjęłam do snu dżinsów. Nie ma nic głupszego niż kotłowanina z wrogiem, kiedy ma się na sobie tylko majtki. Cały dramatyzm diabli biorą. W zwolnionym tempie, oddychając głęboko, stanęłam na czworakach, zaciskając palce na improwizowanej broni. Widziałam wąski promień światła latarki, przecinający ciemność pokoju, czyjąś rękę – na bank włamywaczem był facet – wsuwającą się przez dziurę w szybie i gmerającą przy haczyku. Skrzydło okienne uchyliło się niemal bezgłośnie, a w oknie zamajaczył kontur ludzkiej głowy i ramion.
– Won stąd!!! – ryknęłam, podrywając się jak na sprężynie i zamachnęłam morderczo tłuczkiem.
Facet wydał zduszony okrzyk zaskoczenia. Tłuczek z trzaskiem pistoletowego wystrzału rąbnął w ramę okienną. Zagrała we mnie krew dalekich przodkiń, chadzających z dzidą na mamuta i na niedźwiedzia z szydełkiem. Intruz usiłował pchnąć okno w moją stronę, walnęłam powtórnie, rozległ się przeraźliwy brzęk tłuczonego szkła. Z impetu straciłam na moment równowagę, wywieszona połową ciała za parapet, widziałam tylko oddalającą się w mroku niewyraźną sylwetkę i usłyszałam krótkie przekleństwo. Napastnik zrejterował. Wisiałam jeszcze na oknie dłuższą chwilę, ziejąc jak przegrzany pies, napompowana adrenaliną.
Potem poczułam, że jest mi chyba jakoś zimno i tak jakoś boli mnie ręka. Poczłapałam na oślep przez pokój, wymacałam ebonitowe skrzydełko kontaktu i zapaliłam światło. Parapet zasłany był odłamkami szkła, na białej farbie jaskrawo odcinały się czerwone smugi i ciapki. Podobne ciapki ciągnęły się sznureczkiem po podłodze aż do moich bosych stóp. Tknięta intuicją, uniosłam do światła prawą rękę, nadal ściskającą tłuczek bojowy, i powiedziałam z uczuciem:
– O kurwa mać…
Co można zrobić pośrodku głuchej wiochy, zabitej dechami, w nocy, kiedy człowiek sobie rozkroi rękę do kości? No cóż, na przykład zemdleć. Ale nie polecam. Nie dość, że nikt tego omdlenia nie doceni, to jeszcze można się wykrwawić. Można też zawiązać sobie łapkę na chybcika znalezionym ręczniczkiem haftowanym w niebieskie kwiatuszki, z napisem Miłość i zgoda – domu ozdoba. Ostatecznie można z tym ręczniczkiem, wyszukanymi inwektywami na ustach, klapiąc niezasznurowanymi glanami lecieć po ciemku, szukając po sąsiedzku domu „doktóra”. Jak znam życie i orientuję się w mentalności prowincji, tubylcom nie chodziło o doktora honoris causa tylko faktycznego lekarza. Zadowoliłby mnie nawet weterynarz, jeśli tylko miałby na podorędziu wodę utlenioną i bandaż!
W oknie na parterze ceglanego domu paliło się światło. Potykając się na schodkach, wskoczyłam na ganeczek i zaczęłam głośno pukać. Przez kilka minut wewnątrz panowała cisza, a światło zgasło. Widocznie doktór postanowił udawać, że go nie ma. Z dziką furią zaczęłam kopać w drzwi i wrzeszczeć, żądając natychmiastowego wpuszczenia. Nic mnie tak nie irytuje, jak chowanie głowy w piasek. Mogłam przecież być ciężko ranna… do licha, byłam ranna, mogłam rodzić, a ta szuja woli pospać. Gdzie przysięga Hipokratesa ja się pytam?!
Widać niechętny medyk doszedł do wniosku, że raczej wkopię mu drzwi do środka nim zrezygnuję, więc postanowił się ujawnić.
– Kto tam? – odezwał się przez drzwi ostrożny męski głos.
Zaprzestałam rujnowania wejścia.
– Potrzebny lekarz!
– Nieczynne!
– Jakie nieczynne?! – rozdarłam się, trzęsąc się z zimna i złości. Moja kurtka nadal wisiała na wieszaku w sieni.
– Nieczynne! – upierał się medyk. – Potańcówka była przedwczoraj, dziś nie szyję! Jak chcecie sobie łby rozwalać w dzień powszedni, to sami się łatajcie!
– Otwieraj pan, bo zacznę rzucać kamieniami w okna! – zagroziłam, co nareszcie odniosło skutek.
Drzwi uchyliły się nieco, na ganek padło trochę światła. W szczelinie ukazała się wysoka sylwetka faceta w kraciastej koszuli – jakaś lokalna moda, czy co?
– Nie przyjmuję. Jestem pijany. Piję od szóstej! – wypalił nerwowo, pukając palcem w jakiś karteluszek, przyczepiony do drzwi. Dopiero teraz go zauważyłam. Na świstku widniało lakoniczne zawiadomienie: Dziś nieczynne. Piję.
– Nie umiem czytać po ciemku – wycedziłam, podsuwając mu pod nos zakrwawiony ręczniczek wraz z zawartością. – I niech pan lepiej zaraz wytrzeźwieje.
– Och… – powiedział słabo i cofnął się, wpuszczając mnie do środka. Jak na kogoś, kto według własnych zapewnień chlał od sześciu godzin, zachowywał zdumiewająco dobrą koordynację ruchów. Wprowadził mnie do zabałaganionej kuchni. Góry zapleśniałych naczyń w zlewie, ścierki jak święta ziemia, na stole pełno brudnych szklanek po kawie i herbacie, szczątki wędzonej makreli na talerzu i samotny kiszony ogórek – sierotka, a obok butelka jakiejś żółtawej cieczy. Można było postawić kasę przeciw nadgniłym bananom, że pan doktór jest kawalerem. W pełnym świetle mogłam go sobie lepiej obejrzeć. Owszem, przypominał Sawyera – identycznie nieogolona szczęka i tłustawe kłaki wpadające w kaprawe oczy.
– Co się stało? – spytał, w świetle lampy odwijając ostrożnie mój zaimprowizowany opatrunek. Rana ciągnęła się wzdłuż krawędzi dłoni, od nadgarstka aż po nasadę małego palca.
– Przepłoszyłam złodzieja i nadziałam się na szybę – wyjaśniłam.
– To pani nocuje w domu po pani Szyfrowej?
Plotki błyskawicznie się roznoszą, nic dziwnego. Potwierdziłam.
– Proszę poruszać palcami.
Poruszałam.
– Ścięgna całe, ale będziemy szyć. Nie mam nic do znieczulenia – ostrzegł. – Zwykle zszywam zakapiorów, pokrajanych tulipanem w knajpie. Żaden nigdy nie jest trzeźwy, więc nie mieszam wódy z prochami, bo jeszcze który by mi wykorkował.
– Chromolę to – odparłam hardo, siadając na kuchennym krześle. – Szyj pan.
Patrzył na mnie przez moment jak na jakieś zjawisko przyrodnicze, po czym nalał czegoś z butelki do najbliższego kubka.
– Pani sobie chlapnie – zachęcił.
– Co to jest?
– Bimber. Jakbym przewidział wizytę damy, to bym kupił w geesie „Arizonę”, ale dzisiejszej nocy lokal serwuje tylko księżycówkę.
„Raz kozie śmierć” – pomyślałam i chlapnęłam, po czym zagryzłam ogórkiem, definitywnie kończąc jego samotny żywot. Tymczasem doktor mył ręce nad zapapranym zlewem.
– Niezły ten bimber – wykrztusiłam uprzejmie.
– Dziękuję. Sam pędzę. – Kiwnął mi szarmancko głową. Rozziew między nim a tutejszą władzą administracyjną w gumiakach był coraz jaskrawiej widoczny. No cóż, facet ostatecznie musiał kończyć medycynę w jakimś mieście, albo chociaż kurs felczerski, nawet jeśli obecnie jego praktyka ograniczała się do łatania pijaczków i wywieszania ogłoszeń: Nieczynne. Piję.
– O przepraszam, gdzie moje maniery? Nie przedstawiłem się. Andrzej.
– Miło mi. Krystyna Szyft – odpowiedziałam z powagą. Medyk rzucił mi przenikliwe spojrzenie, odsuwając łokciem naczynia z rogu stołu. Z kredensu wygrzebał mały autoklaw i paczkę gumowych rękawiczek.
– Andrzej, a jak dalej? – indagowałam.
– Kobielak – mruknął jakby niechętnie.
W głowie zapaliła mi się ostrzegawcza żaróweczka, ale siedziałam spokojnie, obserwując, jak wybiera z autoklawu zagiętą igłę i nawleka nić chirurgiczną.
Andrzej Kobielak miał problemy z higieną i gospodarstwem domowym, ale szyć umiał. Założenie parunastu szwów nie trwało nawet kwadrans.
– Za jakieś dwa tygodnie można wyciągać – oznajmił, przerabiając moją rękę na mumię. – Przydałby się też antybiotyk.
– Jutro wracam do domu. Pójdę jeszcze do innego lekarza. Bez obrazy – powiedziałam.
– Absolutnie bez obrazy. To rozsądne.
Odmówił przyjęcia zapłaty i zaproponował jeszcze jedną porcję samogonu, widocznie sądząc, że dezynfekcja wewnętrzna jest tak samo dobra jak zewnętrzna. Prawdopodobnie byłam blada jak ściana. A w końcu, ku memu niesłychanemu zdumieniu, z rewerencją ukląkł i zawiązał mi glany. Na temat złodzieja, Katarzyny i moich spraw w Czcince nie zająknął się ani półsłówkiem, obojętny (pozornie) niczym sfinks na pustyni.
Wracałam do swej kwatery głęboko zamyślona. Pan Andrzej Kobielak, wiejski szaman-chirurg-cudotwórca, galant i alkoholik w jednym, nie mógł wiedzieć, że przez cały czas pobytu pod jego dachem miałam doskonały widok na pewien wielce znaczący szczegół. Na jego koszuli jaskrawo niczym supernowa błyszczał w świetle lampy maleńki okruch szkła.
Weszłam do sypialni Katarzyny, zapaliłam światło i usiadłam na ogołoconym łóżku, patrząc na żelazne wierzeje. Przeczuwałam, że jakakolwiek tajemnica by nie dotyczyła tego miejsca, rozwiązanie zagadki znajduje się właśnie za tymi drzwiami. Niemal identyczne widziałam kiedyś w zwiedzanym schronie przeciwlotniczym. Osadzone w solidnej stalowej futrynie, miały za zadanie przetrwać wybuch bomby – ich wygląd raczej nie budził wątpliwości w tym względzie. Dobieranie się do nich zwykłym łomem można porównać do bicia świni wykałaczką. Skąd Katarzyna Szyft wytrzasnęła te tutaj? Może z jakiegoś rozebranego poniemieckiego budynku? A może te drzwi były tu od samego początku? Ostatecznie moja znajoma kupiła adaptowane ze starych biur mieszkanie wraz z kobylastą szafą pancerną, której żadną ludzką siłą nie dawało się usunąć i która obecnie służyła Aśce za bieliźniarkę. Ale w takim razie, jeśli za nimi znajdowała się jedynie zwykła komórka na ziemniaki, czemu pozostawały zamknięte?
Dumałam tak, gapiąc się na zagadkowy bunkier. Wypity alkohol grzał od środka i prowadzał myśli po dziwnych rozkołysanych torach. Żarówka zamrugała z przeciągłym brzęczeniem, jakby miała się za moment przepalić. Odruchowo spojrzałam w górę i zamarłam.
Żyrandol prawdopodobnie był ostatnim krzykiem mody w latach sześćdziesiątych – wygięty szklany romb na pojedynczym metalowym pręcie. Na podświetlonym mlecznym szkle wyraźnie odcinał się ciemny kształt staroświeckiego klucza. To właśnie tego musiał szukać Andrzej Kobielak, wybebeszając bieliźniarkę pani domu i opróżniając puszki z mąką i cukrem. Sądząc po jego późniejszym zachowaniu, nie miał zamiaru zrobić mi najmniejszej krzywdy. Prawdopodobnie wystraszył się bardziej niż ja, kiedy raptem musiał umykać przed Zemstą Morderczego Tłuczka.
Kryjówka była genialna w swej prostocie. Nie odkryłby jej nikt przetrząsający dom za dnia, ani ten, kto przyszedłby tu nocą z latarką. Natomiast z dużym prawdopodobieństwem na klucz natrafiłby ktoś, kto nocowałby w tym pokoju i na tym łóżku – ktoś uprawniony do legalnego pobytu. Prawowity spadkobierca. Czyli ja.
Wyjęcie klucza z klosza było kwestią chwili. Pasował do zamka i dał się bez większego trudu przekręcić z cichym metalicznym szczęknięciem. Z pewnym wahaniem pociągnęłam w dół wajchę, drzwi uchyliły się. Szczelina między futryną a skrzydłem ziała czernią i lekkim zapaszkiem stęchlizny. Znacie te chwile w życiu, kiedy ogarnia nas niezrozumiały lęk po przekroczeniu progu najzupełniej niewinnego pokoju, kiedy groza czai się w biały dzień na podeście klatki schodowej, w windzie; gdy nie masz odwagi otworzyć własnej szafy, jakby w niej czyhał trup. Jeszcze dwa pokolenia temu mawiano w takich wypadkach: ktoś przeszedł po moim grobie. Na początku XXI wieku, w czasach racjonalizacji, światła elektrycznego i komputerów, nic się nie mawia, ale strach pozostał. Z sercem w gardle, niesłychanie ostrożnie i powoli otworzyłam drzwi szerzej, wciąż z niejasnym uczuciem, że za moment coś na mnie stamtąd wyskoczy, coś wybuchnie, czy może zawali się, jakby pomieszczenie zostało zaminowane.
Natychmiast zorientowałam się, że to jakiś magazyn, widząc rzędy półek. Uniosłam brwi, zauważywszy z brzegu weki z kompotami. Namacałam przy futrynie kontakt – był taki sam jak wszystkie w tym domu, ebonit z obrotowym skrzydełkiem – żarówka w gołej oprawce oświetliła pomieszczenie bez okien, zastawione regałami z surowych desek. Z osłupieniem toczyłam wzrokiem po słojach kiszonych ogórków i kapusty, dżemach, zaprawach z jabłek, kompotach wiśniowych i pomarańczowych marynatach z dyni.
– Zwariował? – wymamrotałam pod adresem Kobielaka. Przekorna wyobraźnia natychmiast podsunęła mi obraz pana doktora, jak w czarnej maseczce na twarzy i z pękatym workiem na plecach wynosi stąd łupy w postaci słoików z marmoladą. Tę wieś zdecydowanie zamieszkiwali psychopaci, być może produkt mieszania genów w obrębie jednej rodziny. Nawet najnormalniej wyglądający okazał się wariatem, mającym obsesję na punkcie domowych przetworów. Rozbawiona, nie spodziewając się niczego szczególnego, spojrzałam na półki po prawej. Tu lwią część miejsca zajmowały tekturowe pudełka po butach i zawiniątka z foliowych woreczków. Na każdym pudełku była naklejona winietka, a do każdego tłumoczka przyczepiona karteczka na sznurku.
Kowalski, Rożak, Wieruchowa, Dziewoński… – odruchowo odczytywałam nazwiska na etykietkach, czując, jak wstają mi włosy na karku. Znałam je skądś. Odetchnęłam głęboko i podniosłam wieczko najbliższego kartonika. Wewnątrz leżała… skarpetka. Sądząc ze stanu – używana, a należała do niejakiego Romana Wilczaka. Dalszy przegląd ujawniał kolejne części garderoby: skarpety, szaliki, czapki, a nawet części bielizny – wszystkie starannie zapakowane i opisane. Jedno z pudełek zawierało stosik starych kopert, ale kiedy otworzyłam jedną, na pierwszy rzut oka była pusta. Dopiero uważne oględziny przy lepszym świetle ujawniły na dnie dwa włosy, niewątpliwie ludzkie. Inne koperty, wybrane na chybił trafił, również zawierały włosy lub nawet półksiężyce obciętych paznokci. Nasuwało to na myśl jedno: kult voodoo, ale nie widziałam tu na szczęście żadnych kukiełek z wosku, ani podobnych rzeczy. W każdym razie gratulowałam sobie serdecznie, że oparłam się żądaniom Jeremiego, który marudził usilnie, by go zabrać ze sobą „na wycieczkę”. Ładna mi wycieczka do siedziby obłąkanej kleptomanki. Bliżej wejścia trafiłam na zawiniątko z foliowej torby, zatytułowane lakonicznie Andrzej. Wewnątrz znajdowała się męska włóczkowa rękawica bez pary, a wraz z nią gałązki jakichś ziół, może przeciw molom. Czy to właśnie tego, tej starej rękawiczki szukał pan doktór? Ale po co? Na co? Pamiątka rodzinna? Prezent od ukochanej, która skonała w jego ramionach po wypadku samochodowym, ostatkiem tchu zapewniając, że zawsze go będzie kochać?
Potrząsnęłam głową, pakując rękawiczkę z powrotem do reklamówki. Zbyt wiele pytań, za mało odpowiedzi. Wyszłam, gasząc po drodze światło, starannie zamknęłam pancerne drzwi na klucz i wróciłam do swego posłania. Okno nadal było otwarte na oścież, rozbite szkło rozsypało się na sporej przestrzeni, a w jadalni było zimno jak w psiarni. Mrucząc pod nosem inwektywy, zamknęłam okiennicę, zgarnęłam pierzynę z podłogi i poszłam spać na małżeńskie łoże Katarzyny Szyft. Rzuciłam się na materac w butach, przykryłam głowę, w której jeszcze wciąż szumiała Kobielakowa księżycówka i odpłynęłam. Było mi już wszystko jedno, czy gapi się na mnie czyjaś fotka.
– Strzeż się – powiedziała Katarzyna. – Nie ufaj Jędrkowi Kobielakowi. Dobrze ci radzę. – Pogroziła sękatym palcem.
– Spadaj – mruknęłam i odwróciłam się na drugi bok.
Ranek nie należał do najprzyjemniejszych. Po nocy spędzonej w ubraniu, wyglądałam jak coś, co kot przywlókł z podwórza. Ręka mnie rwała i na dodatek w kuchni nie było nawet pół łyżki kawy. A nawet gdyby kawa była, w tym niesłychanie przedpotopowym wnętrzu stała tylko kuchnia węglowa. Rozpalanie pod płytą znałam jedynie w teorii – z filmów. Aktorom zawsze szło to świetnie, być może przechodzili jakieś specjalne kursy, albo wspomagali się benzyną. W dodatku miałam tylko jedną sprawną dłoń. W moim podróżnym termosie widać było dno. Cierpiałam na syndrom odstawienia i miałam stanowczo zbyt wiele krwi w systemie kofeinonośnym. Zła jak osa, postanowiłam wyruszyć jak najprędzej do Tarników i sprawdzić, czy da się tam zjeść śniadanie. Z dużą ilością uczciwej fusianki. Pakowałam się już, kiedy do drzwi zapukał pan doktor we własnej osobie.
Na Merlina! Nie tylko ogolił się, ale chyba nawet umył głowę. Czy włożył świeżą koszulę, trudno było stwierdzić, możliwe, że była identycznie kraciasta jak poprzednia. Co prawda oczy miał podkute jak szop pracz, ale ogólnie wyglądał czyściej.
– Dzień dobry, przyszedłem sprawdzić, jak się czu… jak się pani czuje. Przyniosłem aspirynę.
Cóż za wzruszająca troskliwość.
– Dzień dobry. Mam do pana kilka pytań.
O, czyżby mnie oczy myliły, czy doktór się spłoszył?
– Jak wiele w okolicy jest osób o nazwisku Kobielak? – spytałam niby obojętnie.
– Niewiele – odparł sucho, podając mi dwie tabletki odcięte od listka.
– W takim razie inaczej: kim dla pana był mąż Katarzyny, świętej pamięci pan Kobielak? – Poszłam za ciosem.
– Widzę, że odrobiła pani lekcje. – Andrzej Kobielak pokiwał głową, zaciskając usta w gorzkim grymasie. – Jan Kobielak był moim ojcem. Powinienem posłać panią do diabła za wtrącanie się w cudze sprawy, ale mogę się też założyć, że to samo wyciągnie pani z byle kogo we wsi.
– Ale nie jest pan synem Katarzyny?
– Boże broń! – krzyknął ze zgrozą. – Pani Szyfit była dla mnie czymś w rodzaju macochy, choć to raczej złe określenie. Pobrali się z moim ojcem dziesięć łat temu, kiedy dawno już byłem dorosły i samodzielny.
– Niemniej jako powinowaty powinien pan chyba coś dostać w spadku? Czy nie czuje się pan pokrzywdzony? – drążyłam.
Wzruszył ramionami, a potem machnął ręką.
– Widzę, do czego to zmierza. Nie, nie jestem pokrzywdzony. Tata zmarł dwa lata temu, dostałem to, co mi się należało. Ten dom należy do pani Szyft i nic mi do niego. Komukolwiek go zostawiła, to jego sprawa.
– Tylko widzi pan… – zawiesiłam głos. – Ja go nie chcę. Tego domu.
Zamrugał, zaskoczony.
– Nie mam własnego mieszkania, więc chciałam tu przywieźć syna, ale to nie są warunki do wychowywania dziecka. Głuchy las dokoła, jakieś drobne pijaczki. Nie ma nawet telefonu, nie mówiąc już o pralce. To dziecko brudzi się z szybkością naddźwiękową. Gdzie miałby chodzić do szkoły? Więc jeśli pan miałby ochotę, proszę sobie ten lokal wziąć – oświadczyłam. – Może pan go wynająć, przerobić na kurnik albo wysadzić w powietrze. Nic mnie to nie obchodzi.
Wyciągnęłam z torby notatnik i wydarłam z niego kartkę, po czym niezdarnie nabazgrałam na nim numer swojej komórki.
– Gdyby zaszła potrzeba złożenia oświadczenia lub podpisania jakichś papierów, proszę zadzwonić.
Stał z tym świstkiem w dłoni dłuższą chwilę, przetrawiając nową sytuację. Wreszcie schował kartkę do kieszeni na piersi.
– To prawda, to nie jest miejsce dla dziecka – rzekł z westchnieniem. – Czcinka już od dawna umiera. Wszyscy stąd uciekają. Jeśli nie jadła pani jeszcze śniadania, zapraszam do siebie. Pekaes z Tarników odchodzi i tak dopiero o jedenastej.
Andrzej Kobielak mówił, że Czcinka umiera, ale jak na wioseczkę w agonii okazała się dziwnie ludna. Poprzedniego dnia zdawała się cmentarnie pusta, ale kiedy po śniadaniu szłam w stronę drogi na Tarniki, co rusz dostrzegałam w obejściach ludzi. Zwykle byli to staruszkowie, bez pośpiechu krzątający się w gospodarstwie, babiny plewiące ogródki lub cerujące coś na ławeczkach pod ścianami chałup. Może wczoraj było jakiejś Matki Boskiej Zielnej czy Chmielnej, cała wieś gremialnie siedziała w kościele i dopiero teraz wyległa?
Za modą to tu stanowczo nie nadążali. Drogę na skos przeciął mi młody facet, ubrany jak Witia z „Samych swoich” – w białą rozchełstaną koszulę, jakieś straszliwe portki i cyklistówkę z ceratowym daszkiem. Rzucił mi nieuważne spojrzenie i zniknął gdzieś między chlewami. Za to jakaś dziewuszka w szydełkowej sukience, ze skakanką, stanęła pod płotem, gapiąc się z nieukrywaną ciekawością. Włosy miała zaplecione w dwa warkoczyki, opatrzone kokardami wielkimi niczym główki sałaty, biedne dziecko.
Nie oglądając się za siebie, wkroczyłam w zieleń kwietniowego lasu. Byłam wtedy przekonana, że już nigdy więcej nie zobaczę Czcinki – miejsca jak z koszmarnego snu urbanisty. Tylko klucz do bunkra parzył mnie przez kieszeń. Z pewnością powinnam zostawić go Andrzejowi i w ten sposób zerwać ostatnią nić wiążącą mnie z kłopotliwą spuścizną po Katarzynie, ale ile razy już, już miałam powiedzieć coś w rodzaju: „A tutaj masz bonus do tej chałupy”, coś łapało mnie za gardło i milczałam jak ryba.
Wróciłam do domu. Przewalczyłam okres głębokiego rozczarowania Młodego i wzmożonej marudności (brak kota, konia, kozy i tego-wszystkiego-na-k). Przewalczyłam galopujące gąsienice, zarabiając kolejny punkt w skali redaktorskiej wredności. Wyciągnęłam sobie szwy za pomocą nożyczek fryzjerskich i szczypczyków do brwi, bo szkoda mi było czasu na sterczenie w kolejce u chirurga. Wybierałam się też do Ziębińskiego i S-ki, lecz przywalona nadmiarem zajęć, odkładałam wizytę z dnia na dzień, aż w końcu prawie o tym zapomniałam.
Spadek po Katarzynie, doktor Kobielak i jego ciemne sprawki, wszystko to odpłynęło na plan dalszy. Czymże jest ostatecznie jakiś bunkier, owiany tajemnicą, wobec mrożącego krew dramatu, kiedy dziecko wraca z podwórka, oznajmia, że but ma „trochę dziurawy”, po czym prezentuje obuwie, w którym nie ma podeszwy?
Nic dziwnego chyba, że gdy pewnego majowego dnia usłyszałam w komórce: „Dz-dzień d-obry, tu Andrzej Kobielak. P-pani Krysia…?”, poczułam się, jakbym dostała telefon z Marsa i mały włos, a wypaliłabym „Iti fon houm”. Poza tym absolutnie nikt nie tytułował mnie „panią Krysią”, więc musiałam otworzyć w mózgu inny folder z danymi, aby skojarzyć, o kogo właściwie chodzi.
– Tak, to ja – odpowiedziałam powściągliwie. – Słucham…? – to wygłosiłam tonem, który, jak miałam nadzieję, oznaczał: jestem zajęta, nie mam ochoty rozmawiać, lepiej żeby było to coś ważnego. A doktorek już krzyczał w słuchawkę głosem załamującym się ze zdenerwowania.
– Pani Krystyno, proszę przyjechać, to bardzo ważne!
Połączenie było zamazane, coś buczało w tle, chwilami ledwo go słyszałam, ale jedno było pewne – coś się stało. Z telefonicznego bigosu wyłowiłam słowo „katastrofa”, wyraźniejsze „nie na telefon”, aż wreszcie „karta… kończy”. Zrobiło mi się zimno. Telefon zaburczał i połączenie zostało ostatecznie zerwane. Ściskałam komórkę, aż chwycił mnie kurcz. Zdałam sobie sprawę, że nie oddycham i że zimno nie jest złudzeniem. Był to po prostu fizyczny chłód, jakby przez pokój szedł lodowaty przeciąg. Odłożyłam telefon, wstrząsnęłam się i domknęłam okno, nie myśląc prawie, co robię. Szczęśliwym trafem Młody jeszcze absorbował swoją osobą pobliską zerówkę, a moją matkę torturował stomatolog, więc ojciec rezydował w ulubionym fotelu, delektując się świętym spokojem, fajką i rozwiązywaniem sudoku.
– Hm… tato, mogę ci przeszkodzić?
Mój absolutnie cudowny rodziciel, nie podnosząc oczu znad krzyżówki, wycedził przez zęby i ustnik:
– Nie możesz, ale jesteś córką swojej matki i wnuczką swojej babki, więc przeszkodzisz i tak, no to co ja ci będę zabraniał?
Westchnęłam.
– Tato, widziałam w sklepie z gadżetami papier toaletowy w sudoku. Chcesz taki na urodziny?
– Kobieca logika mnie nigdy nie przestanie zadziwiać. Urodziny mam przecież dopiero w listopadzie – zdziwił się łagodnie.
– Tato, ja mam problem.
Odłożył krzyżówkę.
– Nareszcie konkrety. Nie więcej niż pięć dych, córko. I tylko na dwa tygodnie.
– Tatuś, jesteś cudowny, ale na razie mam kasę, zapłacili mi za seks na karuzeli. Upiór Katarzyny wstał z grobu.
– Fizycznie?
– Sądząc po głosie szanownego pana Kobielaka, fizycznie. Może nawet zieje ogniem. Facet dzwonił przed chwilą, domaga się, żebym znów pojechała do Czcinki. Bredził coś o jakiejś katastrofie.
– Urząd skarbowy! – Ojciec uniósł palec z odkrywczą miną. – Z katastrof znam tylko sprzątanie przed świętami i skarbówkę. Do świąt jeszcze…
– Uważasz, że powinnam jechać? – przerwałam. Wciąż skądś wiało, więc zapięłam bluzę.
– Wyjaśnił o co chodzi?
– Skończyła mu się karta, zanim zdążył.
– Uważam, że powinnaś – osądził ojciec, poprawiając okulary i znów biorąc się za liczenie. – Za dużo pracujesz, za dużo ślepisz w komputer, a tam chociaż zobaczysz las. Jajek byś przywiozła, takich od prawdziwych kur. I weź Jeremka, niech zobaczy wieś. To dziecko uważa, że mleko pochodzi z supermarketu.
– No a nie? – rzuciłam niewinnie, wychodząc.
Znajoma budka na przystanku, dalej pudełkowe wille z okresu gierkowskiej prosperity, a na tym optymistycznym tle stał pesymistyczny Andrzej Kobielak z miną smutnego spaniela. Na mój widok rozjaśnił się, jakby ktoś mu zapalił w środku reflektor.
– Pan czeka? Nie pisałam kiedy… – wyrwało mi się. Podałam mu rękę.
– Dzień dobry. – Zrobił ruch jakby chciał buchnąć mnie w mankiet i rozmyślił się w trakcie. – Od pani jest tylko jeden autobus. Przychodziłem codziennie.
– Przez ponad tydzień?!
– Tak, teraz jest właśnie dziewiąty raz.
Zabrał mi torbę z laptopem i reklamówkę, w której miałam resztki drugiego śniadania. Wyglądał tak, jakby za dużo pił, albo za mało sypiał – albo jedno i drugie. Poza tym patrzył na mnie wzrokiem jankesa, który na pustyni znalazł automat z coca-colą, i jakoś niezbyt mi się to podobało.
– Przyjechałam tylko dlatego, że dotarło do mnie słowo „katastrofa” – rzekłam sucho. – Jeśli ma to związek z tym cholernym spadkiem, zrzeknę się go jeszcze dziś, na papierze. Odręcznie pisany testament jest honorowany w sądzie. Więc czekam na wyjaśnienia. Wręcz zamieniam się w słuch.
Kobielak znów zrobił znękaną minę.
– To dłuższa historia, pani Krysiu. Zabrałbym panią na kawę, gdyby w tej piekielnej metropolii była kawiarnia. Niestety, jest tylko knajpa „Pod Dzikiem”, gdzie nadal podają fusy zaparzane w szklance. Poza tym… prawdę powiedziawszy, wolałbym żeby nas nie słyszały żadne ciekawe uszy – powiedział cicho, rzucając mroczne spojrzenie na damulkę, która udawała, że ma jakieś pilne sprawy przy furtce posesji, którą właśnie mijaliśmy.
– Dzień dobry, panie doktorze – zaszczebiotała. – Widzę, że kuzynka nareszcie przyjechała.
– Ku-zyn-ka? – syknęłam, kiedy oddaliliśmy się trochę.
– A co? Miałem mówić, że waruję tak na obcą kobietę, którą widziałem raz w życiu? To mała miejscowość, zaraz miałbym na koncie cały harem i setkę nieślubnych potomków. Nie, żeby mnie to obchodziło…
– W takim razie dobrze, że oparłam się akcji rodzinnej i nie wzięłam ze sobą dziecka – rzuciłam.
Kobielaka aż wryło w ziemię na moment.
– O Boże! Dziecka…!
– Tak. Mam syna, wspominałam o tym poprzednio.
– Ale go pani nie wzięła? – Facet chyba gonił w piętkę. Obrzucił mnie wystraszonym spojrzeniem, jakby istniała możliwość, że ukrywam Młodego w plecaku.
– Jak widać, nie.
Przetarł oczy swobodną ręką.
– Nie, nie, dziecko w tych warunkach to byłby dziki pomysł. Absolutnie. Dobrze, że pani przyjechała sama. Sytuacja jest i tak zagmatwana.
Poczułam, że jak jeszcze przez chwilę będzie kluczył wokół tematu, dam mu w łeb.
– Pani Krysiu, czy pani wierzy w duchy? – spytał nagle.
– Nie.
– Ja też nie. Ale one chyba wierzą we mnie – odparł smętnie. Nie wiedziałam jak to skomentować, więc chwilę milczeliśmy, idąc spacerowym krokiem przez Tarniki.
– Rzecz sprowadza się do tego, że Katarzyna Szyft była wiedźmą! – wypalił raptem Kobielak, patrząc na mnie wyzywająco.
– Nic nowego. Po linii żeńskiej wszystkie Szyftówny mają fatalne charaktery. Ja też nie jestem wyjątkiem – odparłam spokojnie. Też coś, myślał, że mi tu nie wiadomo jaką sensację zapodaje. Sądząc z reakcji sołtysa na sam dźwięk nazwiska Szyft, Katarzyna była megierą nie z tej ziemi.
– Wiedźmą w sensie wiedźmą! – zawołał tymczasem mój towarzysz, a w jego głosie zabrzmiała rozpacz. – Czarownicą, taką od mioteł, sabatów i gotowania żab! Tak, wiem, jak to wygląda – odbiło gościowi, ma delirkę.
Muszę przyznać, że w pierwszej chwili coś takiego właśnie mi przyszło do głowy. Jednak nie wyglądał na kogoś z delirium tremens, nie trzęsły mu się łapki, oczka nie latały na wszystkie strony. Gdybym miała mu wystawiać diagnozę, stawiałabym raczej na depresję i niedożywienie, no, ale to nie ja z naszej dwójki byłam po medycynie.
– Gotowała żaby? W jakim sensie? – upewniłam się tym specjalnym tonem, jakim się rozmawia z dziećmi i wariatami. Kobielak łypnął na mnie z urazą.
– W sensie potrawki. Podała ją na imieninach.
– Smakowała jak kurczak?
– Nie wiem, ja nie jadłem.
– A reszta gości?
– Jedli i dostali kurzajek – odparł zjadliwie.
Przystanęłam, macając się po kieszeniach. Robiło się coraz zdziwniej i zdziwniej, niczym w Alicji.
– Wiesz co? Muszę zapalić.
Usiedliśmy na trawiastym wale przy rowie retencyjnym. Obok w najlepsze kwitł rzepak. Milczałam, zaciągając się dymem i obracając w głowie różne warianty odpowiedzi. W każdym innym wypadku i każdemu innemu facetowi kazałabym się wypchać sianem, a potem wystawić pod skansenem w charakterze eksponatu. Gdybym sama nie miała snów o peklowaniu dusz i jeszcze gdyby nie kolekcja w bunkrze Katarzyny.
Andrzej Kobielak również nie był gadatliwy. Gapił się przed siebie niewidzącym wzrokiem, jakby rozmyślał o sensie istnienia. Może zresztą tak było.
Papieros skończył się zbyt szybko.
– To na czym polega ta katastrofa? – spytałam, wciskając peta w ziemię.
– Stara Szyftowa się mnie czepia – odparł krótko.
– Jednakowoż podobno nie żyje, umarłszy sama ze siebie – zauważyłam elokwentnie.
Wzruszył ramionami.
– A od kiedy to śmierć może jej przeszkodzić w czymkolwiek? Ta baba to istny kwas siarkowy. Nawet z grobu wtyka nos w moje sprawy.
– Złe sny? – zagaiłam, patrząc z ukosa.
– Sssny – sapnął, również zezując na mnie. – O ile w ogóle sypiam. Krótko mówiąc, jej się nie podoba, że to się tak potoczyło. Znaczy to, że pani tam nie mieszka, w jej domu. Jest wściekła, bo dostałem go ja. Co prawda nie zamieszkuję, ale już sam fakt doprowadza ją do białej gorączki.
– Mnie się nie cze… – urwałam, raptem uświadomiwszy sobie, że od poprzedniego spotkania miewałam takie noce, gdy budziłam się nad ranem z zaciśniętymi zębami, wściekła nie wiadomo na co, z resztkami sennej wizji roztapiającymi się pod powiekami, nie mogąc uchwycić tych snów ani ich zanalizować, jakbym sama podświadomie spychała je w głąb mózgu, gdzie ulegały rozkładowi. Pod koniec dnia już nie pamiętałam, że cokolwiek mi się śniło, a o tym, żeby ogarnąć treść takich nocnych urojeń nie było mowy. A jednak tkwiła we mnie pewność, że nie były przyjemne.
– Pani mi oczywiście nie wierzy, ale tego się spodziewałem. Sam sobie nie wierzę.
– Otworzył pan już bunkier Katarzyny? – wypaliłam nagle, podnosząc rękę i prezentując wciąż widoczną bliznę.
Biedak, wstrząsnęłam nim potężnie, aż wzdrygnął się całym ciałem i zaczerwienił jak burak.
– N-nie, nie otworzyłem… Pani Krysiu, przysięgam, że nie chciałem nikogo skrzywdzić! Na miłość boską, nawet niczego nie ukradłem! Najmocniej przepraszam za bałagan, posprzątałem już i nawet wstawiłem szyby. Chce pani wezwać policję?
– Wybaczę panu pod jednym warunkiem. – Zawiesiłam głos. – Nigdy już mnie pan nie nazwie panią Krysią. Nikt mnie tak nie nazywa, nawet własna matka. Czuję się z tym wyjątkowo głupio.
Zdębiał. Wyciągnęłam rękę.
– Proszę mi mówić Reszka.
Uścisnął mi dłoń z lekarskim wyczuciem.
– Andrzej, miło mi.
Wstałam, zarzucając plecak na ramiona. Poprawiłam paski. Andrzej skrupulatnie podniósł resztę moich bagaży, gotów do dalszej drogi. W rozpiętym czarnym płaszczu, z podkrążonymi oczami, kojarzył mi się z młodym Słowackim, tyle że bardziej kudłatym i bez wąsów.
– Czy jako lekarz nie stawiałeś hipotezy, że masz po prostu nerwicę? – spytałam, starając się, by brzmiało to spokojnie i rzeczowo. Wbrew pozorom mam odrobinę delikatności i czasem jej używam.
– Cokolwiek mam, chcę, żeby przestało – odparł.
– Ostatecznie możemy odczynić jakiś urok. Damy na mszę, zabijemy kurczaka na progu – rzuciłam beztrosko. – A tymczasem po drodze opowiedz mi wszystko o Katarzynie Szyft. No i oczywiście, czego szukałeś w jej domu.
Andrzej urodził się w Tarnikach, więc wszelkie informacje o pani Szyft, bo tak ją powszechnie nazywano z trwożnym szacunkiem, zawsze miał z pierwszej ręki. Jak daleko sięgał pamięcią, pani Szyft mieszkała po sąsiedzku w Czcince. Sprowadziła się podobno pod koniec wojny, jako całkiem młoda dziewczyna – wtedy szesnasto – czy siedemnastoletnia – razem z matką. O ojcu nic nie było wiadomo, zapewne zginął podczas okupacji, jak tylu innych mężczyzn. Zaszytą w lasach Czcinkę omijały wojenne i powojenne wstrząsy. Raz przemaszerowali przez nią Niemcy, drugi raz Rosjanie, paradoksalnie zignorowani przez mieszkańców, dla których ważniejsze były wówczas wschodzące ziemniaki, jak opowiadał synowi świętej pamięci pan Kobielak. Ruscy zabrali zaledwie jedną świnię (tylko jedna była) i puścili z dymem stóg siana, zakuriwszy nieostrożnie. Po wojnie zresztą prawie nic się we wsi nie zmieniło, poza nazwą – została przemianowana z germańskiego Schilfrohr na swojską i nieortograficzną Czcinkę. Ceglany dom, który poprzednio był rezydencją niemieckiego nadleśniczego, zajął polski weterynarz, repatriant zza Buga. Poza tym przez długie lata w parafii posługę pełnił wciąż ten sam ksiądz, o nieprawdopodobnym mianie Johann Kokoshka.
Starsza pani Szyft zmarła na zapalenie płuc i Katarzyna została sama na małym gospodarstwie, mając lat dwadzieścia, czy coś koło tego. Wkrótce wyszła za mąż.
– Wyszła za mąż? – wtrąciłam, zaskoczona. Do tej pory klarował mi się obraz Katarzyny jako skwaszonej starej panny, która dopiero w późnym wieku hajtnęła się z wdowcem, kiedy temu było już wszystko jedno.
– A jakże – potwierdził Andrzej. – I jak mówi legenda, doszło do skandalu, bo nie chciała przyjąć nazwiska męża. Została Szyft i kropka. To był powód, zresztą nie jedyny, że małżeństwo było nieudane. A po dwóch latach została wdową.
– Otruła faceta?
– Też bym tak pomyślał, ale nie. Wypadek w lesie. Na gościa obsunął się sąg drewna. Rozwalcowało go na amen. Potem mija rok, Katarzyna jak należy w żałobie, a że ponoć była niebrzydka, zaczyna się koło niej kręcić następny frajer.
– Niech zgadnę, historia się powtarza? – powiedziałam.
– Dokładnie. Tym razem po pięciu latach. Znów wypadek, byli nawet świadkowie. Facet utopił się w torfowisku, chlup i nie ma – ciągnął dalej Andrzej.
– Kurde balans, chyba lubiła chodzić w czarnym – mruknęłam pod nosem.
– Od tamtej pory zaczęła krążyć fama, że jest czarownicą. Rozumie pani… rozumiesz, nie pospolitowała się, nie latała na ploty po sąsiadkach, ale i tak wszystko o wszystkich wiedziała. A kto jej się nie spodobał, to prędzej czy później zdarzało mu się coś niemiłego. Nawet dzieciaki bały się kraść jej wiśnie, choć wszędzie dokoła zbójowały jak szpaki.
Pomyślałam, że nadal nie widzę tu niczego poza zwykłą psychologią tłumu i wiejskim zabobonem, ale milczałam. W końcu jestem tu, na gruntówce czwartej kategorii, a nie w swojej dziupli wśród ulubionych książek, więc powinnam przynajmniej udawać, że biorę gadaninę tubylca za dobrą monetę. Tymczasem tubylec opowiadał dalej:
– Przez całe lata zasadniczo był względny spokój. Poszedłem do liceum, potem na studia, robiłem staż i specjalizację z chirurgii, miałem dziewczynę, a potem się posypało. Twoja… babka?
– Coś w rodzaju ciotecznej, raczej stryjecznej babki.
– Twoja stryjeczna babka upatrzyła sobie mojego starego. Mama umarła jak jeszcze byłem w podstawówce. Wdowiec, pasował nawet wiekiem, a Katarzyna Szyft nieźle się trzymała, to muszę przyznać. Jak go namówiła do żeniaczki, pojęcia nie mam zielonego. Po prostu dostałem zaproszenie na ślub i tyle.
– Przypuszczam, że sobie nie przypadliście do gustu?
– Tak i nie. W gruncie rzeczy nie miałem nic przeciw, żeby ojciec się ożenił, chociaż może nie akurat z etatową wiedźmą. Byłem na weselu, fochów nie robiłem, nawet namawiałem ojca, żeby zajęli się agroturystyką. Może coś by się w końcu zaczęło dziać w tej dziurze i jakaś kasa by wpadła prócz emerytury. Ale Katarzynie to się nie podobało, chwostem zawinęła, że nie będzie jej nikt obcy po chałupie łaził. To było jakoś tak w lipcu. Potem jeszcze przyjechałem na święta, a od sylwestra jakby mnie kto przeklął. Czego się nie dotknąłem, nic nie wychodziło. Adrianna mnie rzuciła, pacjenci mi schodzili jeden po drugim, z kasą zawsze było skromnie, ale zrobiło się koszmarnie, okradli mnie, rękę złamałem i diabeł mnie podkusił, zacząłem zaglądać do kieliszka. Ciągnęło się to ładnych parę lat, równia pochyła. W końcu musiałem zrezygnować z pracy w szpitalu. Wolałem sam, zanim by mnie wylali dyscyplinarnie bez prawa do wykonywania zawodu. A że już od dawna ojciec narzekał, że potrzebuje pomocy w domu, bo przecież stary i żona też już niemłoda, przeprowadziłem się tutaj. Jeszcze żył stary doktor, więc pracowałem u niego na czarno jako asystent.
– A Katarzyna Szyft?
Andrzej Kobielak wzruszył ramionami.
– Traktowała mnie niby przyzwoicie. Co rusz coś przynosiła. Jakieś powidła, kiełbasę, dogadzała, zapraszała na obiadki, ale czasem, kiedy myślała, że nie widzę, patrzyła na mnie, jak… jak…
Czekałam cierpliwie.
– Jak rzeźnik na prosiaka! – dokończył gwałtownie. – Jakby kalkulowała, jak mnie ze skóry obedrzeć i przerobić na kapcie. – Wzdrygnął się.
„Nerwica natręctw i mania prześladowcza” – pomyślałam, rozglądając się po pięknym zielonym lesie. Kobielak miał rację, dobre miejsce na agroturystykę. Nawet nie naśmiecone.
– I co było potem?
– Potem tata umarł.
– Kolejny wypadek?
– Nie, z przyczyn naturalnych. Tego akurat jestem pewien. Wtedy chciałem wyjechać, ale Katarzyna najbezczelniej w świecie mi zabroniła! Wyobrażasz sobie? Zaczęła grozić, że mnie załatwi. Oczywiście, miałem gdzieś te groźby. Spakowałem walizkę i jeszcze tego samego dnia dostałem takiej gorączki, że omal się nie przekręciłem. Czterdzieści stopni, konwulsje, full wypas. I tak parę razy, co szykowałem się do wyjazdu, coś mnie dopadało. Zastrzał, grypa, ból zęba, do wyboru, do koloru. Wiesz, medycy nie wierzą w takie cuda wianki, voodoo i inne duperele, ale w końcu zacząłem myśleć, że ona faktycznie jest wiedźmą. Zabrała coś mojego – może włos – i to przez nią mam spaprane życie.
„Zabrała ci rękawiczkę” – powiedziałam w duchu.
– Więc dlatego… dlatego próbowałem otworzyć tamte drzwi. To było jej sanktuarium, nikogo nie wpuszczała do tego cholernego schronu. Cokolwiek chciała schować, jest właśnie tam.
– Ale po co wysypywałeś cukier, do licha? – spytałam, choć znałam odpowiedź.
– Klucza szukałem – odparł krótko.
Las się skończył. Gałęzie rozsunęły się jak kurtyna i ponownie wkroczyłam do krainy Oz.
– Boże, jak tu pięknie! – nie mogłam powstrzymać okrzyku podziwu.
Wieś tonęła w kwiatach. Był maj, wszędzie kwitły drzewa owocowe, wręcz z przesadną rozrzutnością szafując kwieciem. Z początkiem kwietnia było tu jeszcze szarawo, drzewa dopiero brały rozpęd, ale teraz Czcinka wyglądała jakby ktoś ją zalał morzem bitej śmietany. Jabłonie, grusze, wiśnie, czereśnie, śliwy – cokolwiek wieśniacy mieli w obejściach – ścigały się ze sobą w wielkich międzywiejskich zawodach kwitnienia. Przy tej rozbuchanej scenografii nikły, stawały się nieważne krzywe ściany, rozchwiane płoty i wyzierająca z każdego kąta bieda. A w całym tym festiwalu odświętnej bieli, jak kleksy jagodowej konfitury tkwiły kępy przeładowanych kwiatami bzów.
– Owszem, niebrzydko tu – powiedział Andrzej skromnie, ale widziałam, że w jakiś sposób mu pochlebiłam. – Wiosną wybaczam tej wsi wszystkie wady.
Postanowiłam postać choć przez chwilę na skraju zabudowy, podziwiając widoczek jak z pocztówki. I to zagranicznej, bo dotąd uważałam, że w Polsce takie pejzaże uzyskiwało się głównie metodą fotomanipulacji. Rozumiecie, zielona hala na olejno, łowiecki w perwolu i juhas w digitalu, hej!
Na piaszczystej żółtej drodze, posypanej biało-różowymi płatkami, tarmosiło się bez przekonania dwoje dzieci. Znana mi już mała dziewczynka z mysimi ogonkami i kokardami jak kalafiory dyndającymi koło uszu, oraz chłopczyk w niebieskiej bluzce i krótkich spodenkach na szelkach.
– Daj, daj, daj! – domagał się, usiłując rozewrzeć zaciśniętą pięść dziewczynki. Uchylała się i odpychała go, bardziej zirytowana niż naprawdę zła.
– Zostaw mnie, ty gupi!
– Cicho dzieciaki! Nie kłócić się – rzuciłam pobłażliwie, przechodząc mimo.
Znieruchomieli jak porcelanowe figurki, patrząc na mnie identycznie okrągłymi, zalęknionymi oczami.
– Jakie dzieciaki? – powiedział Andrzej Kobielak z roztargnieniem.
Powinnam wtedy zwrócić uwagę na te dwa słowa, wypowiedziane tonem pytania. Powinnam… Ludzie wiele rzeczy powinni, ale nic z nich nie wychodzi.
Nieszczęsny włamywacz istotnie – w ramach pokuty – posprzątał po sobie. W ramach okiennych tkwiły dwie nowe szyby, całe w smugach po nieudolnym myciu, a pośrodku stołu w jadalni stał nawet słój wypełniony ciasno wiąchą rumianków. Już nie pamiętałam, kiedy ostatnio dostałam kwiaty od faceta. Trochę się nawet rozczuliłam, ale tylko odrobinę. Zamaszyście zaczęłam się rozpakowywać, przede wszystkim wyciągając z plecaka elektryczny dzbanek. Nie uśmiechało mi się gotowanie kawy na tym przedpotopowym ustrojstwie, które zawalało tutaj pół kuchni i groziło pożarem. Zwłaszcza przy mojej obsłudze. Andrzej się zmył, kiedy zaczęłam wyciągać z czeluści bagażu łachy i bieliznę. Widać aluzju poniał, gdyż wycofał się, mamrocąc, że przyjdzie później i do widzenia, miłego dnia, arivederci. Z pewną nieufnością zajrzałam do sypialni. Ściana wokół żelaznych drzwi nadal była porypana, ale zniknął tynk z podłogi, a pierzyna, którą zostawiłam niedbale zgramoloną, została równo ułożona i wygładzona. Poza tym jednak wszystko pokrywała cieniutka warstewka siwego kurzu, jakby nikt tu niczego nie ruszał od tygodni.
Wyszłam, by pospacerować pod kwitnącymi wiśniami. Chodziłam od pnia do pnia z zadartą głową, podziwiając prześwietlone słońcem korony. No tak, do takich cudów natury nie mogły się umywać ani najbardziej wypasione dekoracje w centrach handlowych, ani nawet kwitnące biało i różowo kasztanowce w parkach, które Młody uwielbiał oglądać. Zrobiło mi się smutno i pożałowałam, że nie mogłam zabrać ze sobą Jeremiego. Pewnie biegałby teraz dokoła jak oszalały psiak, wtykając nos w każdą dziurę i zadając niekończące się pytania.
Odsunęłam sprzed twarzy nisko zwieszającą się gałąź, coś błysnęło tuż obok, łowiąc słoneczny promień. Zamrugałam, skupiając wzrok. Był to kawałek szkła, starannie opleciony spłowiałą czerwoną tasiemką. Kiedy z ciekawością wzięłam go do ręki, okazał się odłamkiem lustra – starym i pokrytym ospą czarnych plamek, jakby wisiał tu od zeszłej jesieni.
„Ciekawy sposób na płoszenie szpaków” – pomyślałam, rozglądając się uważniej po śnieżnobiałej wiśniowej dekoracji, ale więcej lusterek nie dostrzegłam. Dwa kolejne znalazłam dopiero na następnym drzewie – również nisko, blisko pnia. Coś było nie tak.
– Przecież ptaki nadlatują z góry – szepnęłam do siebie.
I znów wiśnia, i ponownie okruch lustra, obracający się z wolna na końcu grubej nici. Drzewa otaczały dom nieregularnym kręgiem. Obeszłam go dokoła, idąc od pnia do pnia – na każdym drzewie, kiedy już wiedziałam za czym się rozglądać, bez trudu odnajdywałam dwa, trzy takie wisiorki – nieodmiennie na wysokości wzroku. Zerwałam jedno lusterko i schowałam do kieszeni, z zamiarem pokazania Kobielakowi. Następne dziwactwo Katarzyny czy po prostu miejscowy zwyczaj?
W ceglanej części domu, na ślepej szczytowej ścianie, pod maleńkim okapem tkwiły samotne drzwi. Spodziewałam się niejasno kolejnej niedostępnej twierdzy, ale okazało się, że ustąpiły, kiedy tylko nacisnęłam klamkę. Za nimi znajdowała się zwykła komórka. Światło padało od drzwi i małego okratowanego świetlika pod sufitem. Drewniany kojec z małą kupką zeszłorocznych pomarszczonych ziemniaków, puszczających białe pędy. Z drugiej strony resztki węgla, kloc do rąbania drewna, na nim siekiera, niewielka piła, w kącie narzędzia ogrodnicze. Trochę śmieci. Nic ciekawego. Kiedy już miałam zamknąć komórkę, dostrzegłam po wewnętrznej stronie drzwi niewyraźne malowidło. Ledwo je było widać na pociemniałych od węglowego pyłu i kurzu dechach, zwłaszcza że autor namazał je czarną farbą albo nawet smołą. Stanęłam z boku, by pod kątem lepiej widzieć niewyraźne linie czerni na czerni. Ośmiornica? Drzewo? Glisty, spaghetti, albo napierdolony cthulhu – stwierdziłam w duchu, wzruszając ramionami z irytacją. Cokolwiek to było, nie wyglądało sympatycznie. Przy tym od pierwszego rzutu oka byłam absolutnie pewna, że te mazańce nie powstały przypadkowo. Ruchy pędzla były mocne, wyraziste, a w obrazie widoczna była jakaś koncepcja i ślady symetrii, jakby ten ktoś na tych drzwiach tworzył ideogram, ze trzy razy bardziej skomplikowany od chińskiego.
Wygrzebałam z kieszeni bluzy długopis i zaczęłam przerysować malowidło na odwrocie starego biletu autobusowego, licząc, że z większym kontrastem zyska na czytelności. Po pięciu minutach hipotetyczną ośmiornicę gordyjską miałam na papierze, lecz nic poza tym. Na czytelności nie zyskała. Nadal przypominała jedynie nieudolne naśladownictwo twórczości Gigera. Niezadowolona, schowałam kartkę do kieszeni dżinsów. Mój żołądek zaczynał przypominać, że brak mu paliwa. W perspektywie miałam kanapki z białym serem, albo smażenie przywiezionej kiełbasy, co z kolei prowadziło prościuteńko do problemu rozpalenia pod kuchnią. Wrrrr… Po raz kolejny doszłam do wniosku, że kompletnie nie nadaję się do życia na wsi.
– Pizzeria, bar mleczny, McDonald… – wymamrotałam pod nosem. – Cokolwiek, pliiiis… A mama w domu gotuje żurek…
Przed drzwiami stał Kobielak. Z koszyczkiem. Mój nos natychmiast przejawił zainteresowanie i zaczął łakomie niuchać.
– Co masz w koszyczku Czerwony Kapturku? – zagaiłam, zbliżając się wilczym krokiem.
Czerwony Kapturek, tymczasowo zamaskowany na wiejskiego doktorka, odparł cienkim głosikiem:
– Pierożki od sołtysowej. Czy jesteś Babcią, babciu? Bo masz…
– Jestem babcią! Nawet prababcią! – odparłam gorliwie, usiłując zapuścić żurawia do kosza.
– …takie wielkie…
– Co mam wielkie?!
Kobielak obrzucił mnie wzrokiem, usiłując coś wymyślić.
– Buty! – dokończył tryumfalnie.
– To po to, żeby cię lepiej kopnąć, wnusiu. Dawaj prowiant!
Pierogi okazały się jeszcze ciepłe. Doprawdy, zaczynałam lubić tę wieś i jej serdecznych mieszkańców. Chociaż może miało z tymi pierogami coś wspólnego noszone przeze mnie nazwisko Szyft.
Słońce zachodziło w sposób widowiskowy, pędzlując pół nieba w smugi różowe, złociste i, dla kontrastu, popielatosiwe. Znad horyzontu unosiła się biała kreska – ślad odrzutowca – jak rysa w poprzek abstrakcyjnego witraża. Wiejski dom bez ławki koło drzwi, na której można przysiąść, jest chyba czymś takim jak kubek bez ucha. Teoretycznie istnieje, ale nie w świadomości ogółu. Nawet przedszkolaki, rysując swoje domki z solennym korkociągiem dymu nad kominem i obowiązkową psią budą (oraz garażem), nieodmiennie dodają do kredkowej scenografii ławkę. Szyftówka – bo tak zaczęłam nazywać dom Katarzyny – też miała ławkę. Siedzieliśmy na niej z panem doktorem, objedzeni ruskimi pierogami, rozleniwieni i lekko senni, bezmyślnie gapiąc się na niepowtarzalny spektakl przyrodniczy. Andrzej serwował potworne drinki, składające się z bimbru i soku wiśniowego, a ja wpływ alkoholu wzmacniałam papierosami, usprawiedliwiając się obłudnie, że przecież nie na pusty żołądek.
Kiedy zza węgła wyszedł jakiś człowiek, mój przygaszony pierogową orgią umysł działał na wolnych obrotach. Dopiero kiedy chłopak znalazł się w odległości metra, dotarło do mnie, że coś z nim nie tak. Plamiasta kurtka moro okazała się częścią munduru – wyglądała spod niej drelichowa bluza w kolorze zgniłej zieleni, z doskonale widoczną hitlerowską gapą nad kieszenią. Workowate spodnie, wpuszczone w wysokie buty, nosiły ślady rudawego błota. Ogólnie całość była dość przybrudzona, jakby właściciel przyodziewku sypiał w lesie na kupie liści. A już wyjątkowo ekscentrycznie wyglądało jego nakrycie głowy, czyli germański hełm typu garnek w maskującym pokrowcu – trochę za duży i opadający na oczy – spod którego wyglądało oblicze chude, blade i zacięte w wyrazie złości.
Siedziałam nieruchomo z kubkiem Andrzejowej berbeluchy w garści i petem zwisającym z kącika ust, stanowiąc chyba obraz społecznej degrengolady jak z socrealistycznego plakatu „Nie bumelantom!”. Nawet nie mrugałam ze zdumienia. Mój cięty dowcip pod rękę z wysokim IQ zrobiły sobie wolne, mózg zastrajkował, żądając sensownych danych. A tymczasem obiekt z germańskiej propagandówki coraz głośniej mamrotał inwektywy, wściekle cedząc przez zęby gotyckie sssch… niczym wąż.
Z mojej szkolnej niemczyzny zostało mi głównie: Entschuldige, Ich habe keine Hausaufgabe, weil ich krank war *, ale Scheisse, Schweine i Donnerwetter umiałam rozpoznać. Prawie nie ruszając głową, popatrzyłam na Kobielaka, aż mnie zabolały gałki oczne. Siedział obok, nadal sącząc to wiśniowe okropieństwo, jakby było ekskluzywnym drinkiem z oliwką i parasolką. Z doskonale obojętną miną patrzył wskroś tego cholernego młodocianego hitlerowca jak przez szybę.
– Andrzej…? – zagaiłam tonem konwersacji. – Esesmani to chodzili na czarno, nie?
– Aha.
– A wermacht na zielono?
– Jo. Skąd nagle ci się wziął taki temat?
– A tak jakoś.
– Waffen-SS chyba też. I mieli kurtki w kamuflaż – przypomniał sobie.
Jednoosobowe siły Waffen-SS wbiły pięści w kieszenie, kiwając się z pięt na palce i z powrotem, a wyraz frustracji nie schodził im z twarzy. Przekleństwa sypały się jedno za drugim, niezrozumiałe – ale poszłabym o zakład, że była tam również uniwersalna „kurwa”. Wodził oczami między nami dwojgiem, jakby się zastanawiał, komu najpierw dać po pysku. Raptem nachylił się do Kobielaka, aż mu przyduży hełm opadł na nos.
– Wach auf!!! – wrzasnął na całe gardło.
Kobielak nawet nie drgnął. Przełknął łyk wiśniówki.
– Kocham zachody słońca – oznajmił z uczuciem, patrząc prosto w ponurą aryjską fizys.
Niemiec wycofał się, nie komentując wyznania.
– Nie wyglądasz mi na Małego Księcia – wykrztusiłam.
– Dlaczego nie? – Zatoczył łuk ręką z kubeczkiem. – Samotna planetka, krzak róży za wychodkiem i żadnego sensownego towarzystwa… Aż do teraz, oczywiście. Gdyby książę był pełnoletni, popadłby w pijaństwo tak samo jak ja.
Na pewno był już co najmniej na lekkim rauszu.
– Słuchaj, wierzę ci – zaczęłam z innej beczki, czując się jak przed skokiem do lodowatego jeziora. – Wierzę w każde słowo.
– Eee…?
– Katarzyna była wiedźmą i złą kobietą, zrobiła ci krzywdę, okej, przyjmuję z dobrodziejstwem inwentarza. Tylko jednego na nią nie zwalaj. Tego, że chlejesz, bo to już twój własny wybór – powiedziałam, wstając. – A teraz chodź.
Wskazałam mu drzwi kciukiem.
– Pan przodem. Do bunkra.
Posłuchał bez szemrania i nie usiłował być dżentelmenem. W progu odwróciłam się jeszcze, spojrzałam prosto na chłopaka w mundurze i pogroziłam mu palcem, nagle znajdując właściwe słowa.
– Nicht gut, Soldatchen. Nicht gut.
Cofnął się jak oparzony, potykając o własne nogi. Chwilę szedł tyłem, wpatrując się we mnie, z ustami otwartymi w szoku, a potem obrócił na pięcie i uciekł kłusem jak wystraszony źrebak.
– O Boże… – Tylko tyle zdołał z siebie wydusić pan doktor, kiedy zobaczył sanktuarium macochy od środka. Szeregi słoików po jednej stronie i złowieszcze pudełeczka po drugiej stanowiły wręcz surrealistyczny kontrast.
Przyniosłam foliowe zawiniątko ze środkowego regału i przekazałam je bez słowa. Widziałam, jak Kobielakowi lekko trzęsą się ręce, kiedy wyjmował z torby swoją rękawiczkę. Pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć „wiedziałem”. Wyciągnął z dzianiny wpiętą w nią szpilkę – jedną, potem drugą i trzecią… Dopiero teraz dostrzegłam, że w wełnie tkwiło ich pięć czy sześć. Andrzej wszystkie odłożył skrupulatnie na półkę.
– Piołun? – zdziwił się, krusząc w dłoni suche listki. Zbliżył palce do nosa. – Tak, piołun. Dziwne…
– Widzisz tu coś niedziwnego? – Wskazałam na pudełka i tłumoczki. – To chyba cała wieś?
– I jeszcze więcej. To jest całe pieprzone archiwum – odparł, przeglądając zawartość półek. – Zbierała te rzeczy chyba od wojny. – Postukał palcem w starą pożółkłą tekturę. – Nie znam połowy nazwisk. Część z tych ludzi nie żyje już od ładnych paru lat. Wieruchowa umarła w zeszłym roku. Rychlika pamiętam – zmarł jak byłem smarkaczem. O, jest i Zbychu Rajecki. Ten jeszcze żyje.
– To czasem nie ten byczek w dresach i bejsbolówce?
– Tak, ten sam. – Andrzej zajrzał do podpisanej reklamówki i wyciągnął z niej strzęp czegoś, co wyglądało na oderwany rękaw koszuli. Nawet w marnym świetle słabej żarówki widać było na nim brązowe plamy.
– Krew?
– Taaa – mruknął doktor. – Już nie liczę, ile razy go szyłem. Rajecki to taki tutejszy berserker i mistrzu sztachety. Niemal z każdej dyskoteki wraca z bojowymi ranami.
Odebrałam mu szmatę i wrzuciłam z powrotem do torby.
– A nie powinniśmy…? – zaczął.
– Nie – przerwałam. – Dostałeś to swoje voodoo, rozbroiłeś i finał. Cokolwiek tu jest, chyba nie myślisz, że to jest jakiś magazyn z czarami?
Mina Andrzeja wyrażała, że owszem, tak właśnie myśli. Ja też podzielałam jego zdanie, ale ze zrozumiałych względów nie mogłam się do tego przyznać. Za żadne skarby. Zresztą, na miłość boską, jak można kogoś przekląć, przekłuwając mu gacie szpilką? Czy też rękawiczkę, whatever. Półki po prawej stronie były po prostu zbiorowiskiem śmieci, niczym innym. Katarzyna Szyft nie żyła, do licha! A za życia była po prostu obłąkaną babą.
– Proponuję, żebyś zaczął żyć od nowa, panie doktorze. Bez psychologicznego obciążenia, że jesteś przeklęty. Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia. – Wepchnęłam mu do ręki słoik korniszonów. – Proponuję zacząć od zapisania się do AA – dodałam złośliwie.
Chyba się obraził, bo wyszedł bez słowa, nadęty jak chmura gradowa.
Ale ogórki zabrał.
Mają zmarli w niedzielę ten pośmiertny kłopot,
Że w obczyźnie cmentarza czują się – bezdomnie -
A lubią noc tę spędzać popod mgłą lub popod
Wiecznością,
Co się w jarach gęstwi nieprzytomnie…
Przyczepił się do mnie Leśmian, tym bardziej upierdliwy, że nie pamiętałam dalszych zwrotek. Coś tam było o fraku skąsanym przez szczura i pannie Annie. Za to początkowe cztery wersy obracały mi się w głowie jak zdarta płyta. Usiłowałam zneutralizować młodopolskie rymy, otwierając swojego starego „osiołka” i klepiąc w klawiaturę, ale nie mogłam skupić się na redakcji. Leśmian na spółkę ze smarkatym hitlerowcem zdominowali moją pod-, nad- i śródświadomość.
…pośmiertny kłopot…
Czy ktoś tu robił sobie ze mnie jaja?
Kto?
Maję zmarli…
Kobielak? Może zbyt często wywieszał na drzwiach kartkę: „Nieczynne, piję” i mu odbiło? O ile zajście na drodze, niedbale rzucone „Jakie dzieciaki?” to błahostka, numer z chłopakiem w mundurze był grubszego kalibru.
…w obczyźnie cmentarza czują się – bezdomnie -…
Znaleźć kompletny mundur, wyczaić jakiegoś gnojka, przebrać go i poinstruować, zrobić przedstawienie… ale po co?
…w obczyźnie cmentarza…
Po to, żebym uwierzyła, że widzę duchy? Bez jaj. No i jaką mógłby mieć z tego korzyść taki Andrzej Kobielak – krawiec anatom okolicznej populacji dresiarzy? Im bardziej się temu przyglądałam, tym bardziej nie było w tym Puchatka.
A co więcej, choć przyznawałam to z ogromną niechęcią, wiele wskazywało na to, że Kobielak nie udawał. Widziałam go z odległości niespełna pół metra, kiedy chłopak krzyczał mu prosto w twarz. Najlepszy aktor nie powstrzymałby mrugnięcia czy minimalnego choćby drgnienia mięśni twarzy. Doktorek nie poruszył nawet jedną rzęsą. Wniosek nasuwał się sam: on tego chłopaka nie słyszał i nie widział.
Ale ja go widziałam. Jakieś pomysły?
…lub popod Wiecznością,
Co się w jarach gęstwi nieprzytomnie…
Złapałam się na tym, że wpisuję urywki tego parszywego wiersza w cudzy tekst. Po prostu koszmar. Zirytowana, wyszłam z Windowsa bez zapisywania roboty i wstałam, zamykając klapę nieco bardziej gwałtownie niż należało.
Naprzeciw mnie stała Katarzyna Szyft.
Chciałabym móc powiedzieć, że jej pojawienie przyjęłam z filozoficznym spokojem i absolutnie zimną krwią. Niestety, akurat byłam w trakcie dość zamaszystego ruchu, bezwiednie usiłowałam się cofnąć przed domniemanym zagrożeniem, co zaowocowało całkiem widowiskowym grzmotnięciem czterema literami o podłogę.
Gapiłam się na nią z pozycji siedzącej, prawdopodobnie z miną certyfikowanej debilki. Czułam, jak zdrowe zmysły odbiegają ode mnie truchcikiem, nie pomachawszy nawet rączką na do widzenia.
Najpierw rzuciło mi się w oczy, że Katarzyna była młodsza niż na zdjęciu ślubnym. Wyglądała na dobrze zakonserwowaną pięćdziesiątkę. Potem, że ma na sobie suknię, której osobiście nie włożyłabym nawet do trumny – ostatni jęk mody z lat pięćdziesiątych.
– Co ty wyprawiasz, głupia dziewucho?! – odezwała się cierpko, splatając ramiona na chudej piersi. – Oddałaś Kobielakowi więzidło, a na dodatek wpuściłaś tu tego Szwaba!
To mnie natychmiast otrzeźwiło. Nikt, nawet nieboszczka, nie będzie się do mnie odzywał w ten sposób. Zwłaszcza nieboszczka w kiecce z granatowej krempliny, z białym kołnierzykiem.
Natychmiast wstałam z podłogi i przybrałam równie wojowniczą postawę.
– No i co z tego? Podobno odziedziczyłam tę chałupę, więc chyba mogę tu zapraszać kogo zechcę! Przypominam, że nie żyjesz! Co tu robisz, zamiast leżeć spokojnie w grobie, spacerować po raju, czy co tam jeszcze? Czy w zaświatach jest aż tak nudno?
Zignorowała moje pytania, co mnie nawet nie zdziwiło.
– To nadal jest mój dom i jeśli chcesz tu mieszkać, dziewczyno, trzymaj się zasad.
– W tym sęk, że nie chcę tu wcale mieszkać – odparowałam. – Remont pochłonąłby majątek. Nie ma ciepłej wody, dach to istna parodia. Tak sobie po prostu pojawiasz się i wpychasz mi ruderę, gdzie nie ma nawet porządnej łazienki. I te koszmarne piece. Mam dziękować na kolanach? A wypchaj się! Że nie wspomnę o podatku, na który zwyczajnie nie mam forsy. Więc a kysz, spadaj i mnie nie wkurzaj!
– Jesteś wyjątkowo źle wychowana, moja panno – osądziła Katarzyna tonem suchym jak pieprz, ściągając wargi w wyrazie skrajnej dezaprobaty. – Za moich czasów kobiety nie były tak wulgarne i ubierały się przyzwoicie. – Obrzuciła zniesmaczonym wzrokiem moją ukochaną koszulkę z króliczkiem samobójcą.
– Och, chwała Bogu, nie żyję w twoich czasach – odpyskowałam. – I nie „moja panno” z łaski swojej, bo ani ja twoja, ani panna. Jutro już mnie tu nie będzie i mam nadzieję, że już nigdy nie zobaczę ani ciebie, ani tego miejsca.
– To się jeszcze okaże – rzekła cierpko, nie zmieniając postawy. – Robisz same głupstwa.
To zabrzmiało jak groźba. Raptem zdałam sobie sprawę, że w pokoju ciągnie znajomym chłodem. Przypomniałam sobie obłoczki pary wydobywające się z ust prawnika. Ta zaraza prawdopodobnie obserwowała mnie od dłuższego czasu, także w domu, choć dopiero teraz się ujawniła. Przeszły po mnie ciarki, ale nadal byłam bardziej zła niż wystraszona. Ostatecznie w Katarzynie nie było nic przerażającego (poza stanem nieżywości, rzecz jasna). Nie prezentowała trupiej bladości, poczerniałych oczodołów i robactwa we włosach, nie cuchnęła zgnilizną, ani też nie próbowała mnie dusić szponiasto powyginanymi paluchami. Ba, nawet nie prześwitywała. Była jedynie strasznie wkurzająca – archetyp starej ciotki, jakie przychodzą na niedzielne herbatki, w celu skrytykowania całego twego życia, począwszy od koloru firanek, a na wychowaniu dziecka skończywszy. Jeśli Katarzyna nie zmieni tonu, możliwe, że wyjdę z siebie i będę ją próbowała uśmiercić po raz drugi.
„Spokojnie, spokojnie” – pomyślałam, oddychając głębiej. – „Po pysku jej przecież nie dasz. Primo: nie ma jeszcze za co, secundo: jest cholernym duchem, więc trochę głupio walić w coś, czego nie ma”.
– Moim ostatnim życzeniem było, aby ten dom pozostał w rękach rodziny – wygłosiła duszyca patetycznie i zaczęła gapić się na mnie z wyczekiwaniem.
– To ma ciocia pecha, bo mnie na ten dom nie stać – odparłam kwaśno. – A rodzina, i owszem, mieszka po sąsiedzku. Masz jeszcze pasierba.
Żachnęła się, jakbym powiedziała coś nieprzyzwoitego.
– Po moim… – zaczęła z oburzeniem, ale w porę urwała. W myślach zaniosłam się złośliwym rechotem.
– A więc chodzi o pieniądze? – spytała ze źle ukrywaną irytacją.
Wzruszyłam ramionami.
– Zawsze chodzi o pieniądze. Samego podatku spadkowego zapłaciłabym najmarniej ze cztery tysiące. Nie mam takiej kwoty i daleko mi do tego. Nie jestem wdową po milionerze.
Uśmiechnęła się nagle słodko, jakby właśnie doszła do wniosku, że jestem tylko krnąbrnym dzieckiem, a dzieciom wszak się wiele wybacza. Tylko oczy zwęziły jej się jakoś nieprzyjemnie. Już wiedziałam, dlaczego Andrzej Kobielak tak jej nie znosił. Czułam dokładnie to samo. Poziom antypatii rósł we mnie z minuty na minutę, grożąc wylaniem uszami.
– Dostaniesz pieniądze, nie martw się, dziecko. Tylko podpisz dokumenty, a ja o wszystko zadbam. Doradzę i ustrzegę od złego. Jesteś przecież moją jedyną rodziną.
Już otwierałam usta, by spytać, dlaczego do owej rodziny nie zalicza mego ojca, stryja Brunona albo ciotki Heli, lecz zjawa Katarzyny już znikła. Nie oddaliła się, jak chłopak w germańskim plamiaku, nie rozpłynęła niczym efekt specjalny w dowolnym horrorze, tylko po prostu zniknęła jak obraz z ekranu, kiedy wyłączy się rzutnik.
Dłuższą chwilę gapiłam się w puste miejsce. Trzęsłam się trochę. Mój system nerwowy chyba słabo sobie radził z domowym wyrobem Kobielaka. Z drugiej strony czułam się całkiem trzeźwo. No, no… ciekawostka. Staruszka jednak miała zachomikowaną jakąś forsę. Czyżby konto w szwajcarskim banku? A może po prostu słoik po ogórkach zakopany w ogródku?
Przez chwilę miałam ochotę pobiec do sąsiedniego domu, opowiedzieć Andrzejowi o tej dziwnej wizycie i zażądać jakichś medycznych testów, czy jestem normalna… albo może nienormalna – w sumie nie wiem, co byłoby korzystniejsze, akceptacja własnego hyzia czy tego, że aktualnie pomieszkuję w nawiedzonym domu. Spojrzałam na zegarek, dochodziła jedenasta, więc pan doktor mógł się już nie nadawać do rozmów.
Szykując się do snu, przypominałam sobie po kolei wszystko, co mówiła Katarzyna. „Więzidło”? Czy może „wędzidło”? Nie, jednak więzidło, coś, co oddałam Andrzejowi, ku jej niezadowoleniu. Obiecała mi kasę, błyskawicznie zmieniając front, kiedy tylko zaczęłam pyskować i pokazałam, że bynajmniej nie boję się duchów. Wiele wskazywało na to, że Katarzyna za życia (i po śmierci również) zajmowała się głównie manipulowaniem ludźmi – za pomocą owych więzideł, a pewnie też innymi metodami. Plotką, obmową, naginaniem faktów – cały arsenał, powszechny choćby w polityce.
Przypomniałam sobie o malowidle na drzwiach komórki. Wyjęłam z kieszeni dżinsów kartkę, a wraz z nią kawałek lusterka. Tym razem rysunek przypominał chudą, wykrzywioną twarz, nad którą jak wodorosty unosiły się pasma włosów. Zorientowałam się, że trzymam kartkę do góry nogami. Nadal jednak nie miałam pomysłu, co mogłaby robić zamazana ludzka fizjonomia przy wejściu do składziku z węglem. Obróciłam w palcach szkło. Co powiedziała Katarzyna? „Robisz głupstwa… Wpuściłaś tu tego Szwaba…” Wpuściłam – gdzie? Najwyraźniej chodziło jej o pobliże domu. Jak? Co takiego zrobiłam? Przewinęłam w pamięci swe dzisiejsze czynności. Nie mogło chodzić o nic innego, jak o to, że zdjęłam z drzewa lusterko. Jedynie to nosiło jakiekolwiek znamiona niezwykłości. Wiśnie otaczały dom kręgiem – a na każdej wisiały kawałeczki szkła. Przerwałam krąg, naruszyłam strefę ochronną. Katarzyna przed czymś się chroniła. Przed czym? Czyżby właśnie przed kimś w rodzaju tego widzialno-niewidzialnego Niemca? Może to znaczyło, że teraz zaczną tu łazić nieproszeni goście, niekoniecznie tak lękliwi jak to smarkate Waffen-SS? Zrobiło mi się jakoś nieprzyjemnie, odegnałam ochotę, by natychmiast lecieć i zawiesić lusterko z powrotem na drzewie.
Otrząsnęłam się jak pies. Od paru minut stałam przed zlewem ze szczoteczką do zębów w jednej ręce i tak zwanym magicznym artefaktem w drugiej, gapiąc się tępo w kran. Patrząc na siebie z boku, pewnie doszłabym do wniosku, że wyglądam jak naćpana.
– Brednie – mruknęłam, wrzucając szkiełko do kubła na śmieci. Duchy, zjawy, upiory…! Chyba zwariowałam. Zabawne, że tak nagle. Coś musiało być tu w powietrzu, a może w wodach gruntowych – biopola, bioprądy czy jakieś inne biocosie, skoro cała wieś zachowywała się jak ogarnięta psychozą. Niezły materiał na artykuł. Coś na miarę może niekoniecznie Roswell, ale swojskiego zdarzenia w Emilcinie. *
Demonstracyjnie zwlokłam z łóżka nieboszczki materac i umościłam sobie legowisko w kuchni. Mierziła mnie sama myśl o tym, że miałabym złożyć głowę pod ślubnym konterfektem Katarzyny, w miejscu dla niej najbardziej prywatnym, gdyż takim jest właśnie czyjeś łóżko. Starczyło to, że musiałam używać jej pościeli. Na szczęście powłoczki były idealnie wyprane i wymaglowane, ale nadal drążyło mnie uczucie podskórnego niepokoju, nadwrażliwości, jakbym miała alergię na duchy.
Przy posłaniu położyłam broń ręczną – tym razem drewnianą kopyść do ziemniaków. A na zakończenie dnia wystosowałam esemes do ojca, żeby mógł go przeczytać Młodemu przy śniadaniu.
Tato, poszukam jajek, ale nie wiem czy wracam jutro. Kocham was wszystkich. Całuję Jeremiego. Mama
Brnę przez mokry, jesienny las. Wokół mrok. Nasiąknięta ściółka zapada się pod nogami z szelestem i plaskaniem. Czarne pnie drzew poruszają się w wieczornej szarówce jak żywe, groźne potwory. Przemoczone wojskowe kamasze ciążą jak kamienie. Broń obtłukuje mi obolałe plecy, ale boję się ją porzucić. Tego zresztą nie wolno robić, zabronione pod karą śmierci. Śmierć dezerterom. Ani kroku w tył… Śmierć albo zwycięstwo… Za wszystko śmierć. Gdzie mój oddział? Ja chcę do domu! Nie jestem bohaterem! Mamo! Mamo!
Uderzenie w plecy, od którego tracę oddech. Ziemia biegnie na spotkanie, czuję zapach gnijących dębowych liści.
Przy porannej kawie już prawie nie pamiętałam tego snu. Rozmył się, jak wiele innych przed nim, pozostawiając po sobie niejasne wspomnienie straszliwych emocji i uczucie dyskomfortu, które i tak niebawem znikło.
Zgodnie z logiką, jajek szukałam w sklepie. Tego, by najpierw poszukać kur, moja logika nie ogarniała. Najpierw musiałam zrobić całą odyseję dokoła wsi, by odnaleźć sam sklepik – ową „bidę z nędzą” jak to określiła pogardliwie gadatliwa sklepowa z Tarników. W końcu jakiś uprzejmy tubylec pokazał mi palcem chałupę różniącą się od innych tylko przytwierdzonym nad drzwiami kawałkiem dykty, na którym olejną farbą ktoś po amatorsku wymalował napis sklep. I to wszystko. Deska wisiała tuż pod okapem, więc łatwo ją było przeoczyć. No cóż, miejscowi doskonale wiedzieli, gdzie znajduje się punkt spożywczego zaopatrzenia – im szyld wcale nie był potrzebny. Możliwe, że wykonano go tylko ze względu na tradycję. Z zewnątrz prezentowało się to niezwykle skromnie, jak wszystko w tej wsi. Za to wnętrze robiło wrażenie porażające. Nie tyle obfitością towarów, co wystrojem. Jako pierwsza rzuciła mi się w oczy duża dębowa beczka. Ostatni raz widziałam taką we wczesnym dzieciństwie, w warzywniaku na peryferiach, zawierającą kiszone ogórki. Sądząc po zapachu, ta zawierała kiszoną kapustę. Prócz beczki, wystrój składał się z pewnej ilości półek z płyty paździerzowej, jakichś skrzynek z nieokreśloną zawartością i staroświeckiej, bejcowanej na brązowo lady nakrytej gazetami. Na honorowym miejscu stała zabytkowa kasa na korbkę, świecąca mosiężnymi okuciami. Obok pysznił się wielki szklany słój pełen cukierków. Fantazja! A kiedy jeszcze zobaczyłam na ścianie wypłowiały plakat głoszący: „Obywatelu, myj ręce przed jedzeniem. Zachowaj higienę”, szczęki niemal musiałam poszukać na podłodze. Bez trudu można tu było kręcić film z epoki gomułkowskiej. Niewiarygodne, że coś takiego jeszcze się zachowało gdzieś po roku dwutysięcznym. Trafiłam do muzeum! Wrażenie pogłębiło się, kiedy w kącie dojrzałam wagę szalkową na lwich łapkach i komplet odważników.
Z zaplecza wychynął sprzedawca, widać przywabiony skrzypnięciem drzwi. Starszy, drobny facecik już chyba koło sześćdziesiątki. Aż zastanowiłam się przez mgnienie, jak sobie radzi z taszczeniem worków i skrzynek.
– Dbry – wymamrotał, w geście zakłopotania raz po raz wycierając dłonie ścierką.
Nie było sensu ściemniać. Na pewno i tak już wiedział, kim jestem.
– Dzień dobry! Szyft jestem. Krystyna Szyft. Krewna świętej pamięci pani Szyftowej. Dostanę u pana jajka?
– A, aaa… tamój w koszu som.
– A chleb jest?
– Aaa… nie, wyszedł. – Sprzedawca wydawał się zakłopotany. – Jutro będzie – zapewnił i zaraz skwapliwie zaproponował: – Pani mogę swojego ukroić, jak trzeba na gwałt.
Zastosowałam uśmiech numer pięć.
– Aż tak bardzo nie trzeba. Ze dwie kromki jeszcze mam. Ze dwadzieścia jajek bym wzięła i może coś jeszcze. Pan pozwoli, że się rozejrzę.
Pozwolił, nie miał innego wyjścia. Odkrycia, jakie poczyniłam w tym sklepie, niemalże dorównywały zawartości skrytki Katarzyny, ale na pewno przewyższały je atrakcyjnością. Mój ojciec, hołdujący wartościom proekologicznym i biadający nad brakami w edukacji wnuka, nieuświadomionego w kwestii społecznej roli krowy, tutaj czułby się jak w siódmym niebie.
Jajka, owszem, leżały w koszyku – na sianie niczym owoidalne Jezuski, jedno w drugie pokazowo wielkie i po wiejsku krzepkie. Na półeczce pod szklanym kloszem odkryłam kawał twarogu, sądząc z kształtu i faktury, domowej roboty, odsączany w szmacianym rożku. Poza tym słonina, smalec w wielkim bloku, żółty ser, ser gotowany z kminkiem (paskudztwo), cukier, sól, mąka, herbata w tutkach z szarego papieru i ziarnista kawa. Na Merlina, skąd ten facet brał niemieloną kawę? Fasola i groch w płóciennych workach. Pieprz, papryka, żelatyna… Ocet i denaturat. Igły, nici i jakieś tasiemki w kartoniku. Wszystkiego po trochu z rzeczy niezbędnych w gospodarstwie domowym, za to kompletny brak jogurtów, serków deserowych w plastykowych trumienkach czy batoników i kolorowych napojów, a nawet oleju. O dziwo, zero piwa i tanich win zwykle powszechnych w wiejskich sklepikach. Zrozumiałam, dlaczego Zbychu wyprawiał się aż do Tarników po wyroby browarnicze, a Kobielak pędził spirytualia we własnym zakresie. Była za to kapusta, kiszone ogórki w wiadrze, a w drugim wiadrze – co wprawiło mnie w skrywany szok – odkryłam mleko, pokryte grubą warstwą śmietany. Wolałam nie pytać, czy przeszło jakiekolwiek badania pod kątem bakterii. Masło, niestety, również już „wyszło”.
Sprzedawca słuchał moich aprobujących pomruków, rozpogadzając się powoli. Widać było mu przyjemnie, że „miastowej” podoba się wystawiony towar.
– A co jest tutaj? – spytałam, wyjmując z drewnianej skrzyneczki butelkę z ceramicznym kapslem na drucie – istny zabytek. Nie miała nalepki, a przez ciemne szkło nie można się było zorientować, co zawiera.
– Kwas, proszpani – odpowiedział sklepikarz, a widząc moje nierozumiejące spojrzenie, wyjaśnił obszerniej: – No, taki z chleba robiony.
O, ja pierniczę! Kwas chlebowy! Legenda i przedmiot eksperymentów mego rodziciela, który bezskutecznie usiłował wykonać ten tradycyjny napój w warunkach domowych. Ale czy naładowany konserwantami chleb był niedobry, czy też memu ojcu nie stało talentu, jego kwas chlebowy nieodmiennie wychodził niepijalny, co sam ze wstydem przyznawał.
– Domowy? – zapytałam z nabożeństwem, oglądając butelkę.
– Jo. Żona sama robi. Świeżutki – zapewnił sklepikarz.
Wprawiłam go niemal w ekstazę, robiąc całkiem spore zakupy i to płacąc gotówką, a nie na zeszyt. Nawet pożyczył mi blaszaną kankę do mleka i konfidencjonalnie zdradził, że ma na zapleczu własnej roboty szynkę, więc w akcie rozrzutności nabyłam jeszcze i nielegalną wędlinę bez akcyzy, która tak się miała do miejskiej, jak jajko Faberge do plastykowej pisanki z supermarketu.
– A kontrole się pana nie czepiają, że nie ma pan kasy fiskalnej? – zapytałam jeszcze, pakując żywność do plecaka.
– A jakoś ni. Raz kontrol była, ale se poszła.
– Ani o to, że nie ma pan lodówki?
– A jakoś ni. Bo to – powiedział w przypływie szczerości – pani Szyftowa mówiła, że taka szafa na prąd to niezdrowo. Powiedziała, że kupować u mnie nie będzie. Jej się to nie widziało, to i nie sprowadziłem. Ale lodówkę mam! – ożywił się.
– Bez prądu? – zdziwiłam się, jednocześnie myśląc, że Katarzyna chyba przesadziła, egoistycznie stawiając ultimata w sklepie, który ostatecznie zaopatrywał całą wieś.
– Jo! Bez prądu! – odparł facecik z dumą. – Pani se zobaczy – zachęcił, gestem zapraszając na zaplecze.
Lodówka bez prądu zafrapowała mnie. Niejasno spodziewałam się przedpotopowego „sejfu” z wajchą do zamykania, jak ze starych amerykańskich filmów. Jednak było to miejsce i czas większych niespodzianek. Właściciel nietypowego sklepiku z dumą zaprezentował mi… komodę z czterema szufladami. Kiedy wysunął jedną ze środkowych, zobaczyłam, że wewnątrz jest starannie wybita blachą. Leżały w niej rządkiem kiełbasy, pęta kaszanki, szynka i kawały boczku.
– Tu kładę takie różne, mięso i kiełbasę, i takie tam, coby muchy ich nie obsrali… a tu jest lód! – Wyciągnął dolną szufladę, w której zobaczyłam parę sztuk lodowych cegieł na wyściółce z wiórów. Górna szuflada również była wypełniona lodem.
– A skąd ma pan lód?
– A zimą se robimy. Do piwnicy się kładzie, we wióry, we trociny. Piknie się przechowa całe lato.
No proszę, do tej pory coś podobnego widziałam jedynie na zdjęciu w wikipedii, a tu realny, używany, działający egzemplarz. Lodówka bez prądu. Czysta fantastyka.
– Jest pan bardzo pomysłowym człowiekiem – osądziłam, starając się zawrzeć w głosie jak najwyższy podziw. Ciekawe, czy mają tu też pralkę na korbę, jak w stołecznym muzeum techniki. Istny skansen. Cud, że w ogóle mają tu elektryczność. To już nie była nawet epoka Gomułki, to był początek XIX wieku.
Domorosły wynalazca rozpromienił się i poczęstował mnie domowej roboty krówką.
– A telewizor tu ktoś ma? Albo radio? – robiłam dalszy wywiad.
– Sołtys ma radio i dochtór. Telewizora tyż miał, ale mu się zepsuł.
– Pani Szyftowa nie lubiła telewizji? – rzekłam domyślnie.
– Jo, nie lubiła. Mówiła, że od telewizora się w głowie ludziom miesza. A kto by miał czas na telewizyję. Tyle roboty jest.
No, ja myślę – zwłaszcza jak się robi pranie w balii i uprawia pole radłem. Nie powiedziałam jednak tego głośno. Ciekawe, do czego jeszcze wtrącała się ta moja cholerna cioteczna babka? Miałam złe przeczucia, że do wszystkiego. Telefonów pewnie też nie lubiła, skoro Kobielak dzwonił do mnie z budki w Tarnikach, gdzie nie sięgały wpływy jego upiornej macochy.
Już miałam wychodzić, kiedy tknięta nagłym impulsem zawróciłam.
– Proszę pana, czy tu w czasie wojny stacjonowali Niemcy? Mam na myśli wojsko.
Sprzedawca zastanowił się.
– Jakieś ta na pewno byli. To byli niemieckie lasy i leśniczy też ponoć Szwab.
– Może są tu pochowani jacyś żołnierze? Wermachtowcy? Esesmani?
– A bo ja wiem? – Facet grzebał w pamięci. – Mówią co jeden się tu został. Szwab znaczy. Taka gadka jest, że się jeden Niemiec na bzie powiesił. Jakoś tak we wojne, albo zaraz po… a może przed… Ale żeby na cmentarzu leżał, to pewno nie. Samobójców w poświęconą ziemię nie kładą.
Więcej z tego źródła raczej nie miałam się dowiedzieć. Sprzedawca był za młody, żeby pamiętać czasy okupacji. W czterdziestym piątym pewnie jeszcze nosił koszulę w zębach, o ile w ogóle był na świecie.
Po całej kuchni rozchodziła się woń smażonej kaszanki i świeżo zaparzonej kawy. Już po trzeciej próbie udało mi się rozpalić pod kuchnią i nawet domyśliłam się, że czarny okopcony haczyk służy do manewrowania fajerkami. Byłam z siebie naprawdę dumna. Poradziłam sobie, i to bez pomocy Google! Jak na netomankę na odwyku w ogóle radziłam sobie świetnie. Zaczynałam właśnie drugą dobę bez sprawdzania konta pocztowego, a rączki mi nie drżały, nie odczuwałam jakiegoś szczególnego niepokoju, ani parcia na sieć, jak to mówią. Zdecydowanie łatwiej było wyjść z uzależnienia internetowego, niż takiego na przykład alkoholizmu.
Stałam przy otwartym oknie z kubkiem kawy w ręku, delektując się naprzemiennie gorzkim smakiem arabiki i papierosem. W spokoju ducha napawałam się widokiem białego kwiecia wiśniowego, rozważając jednocześnie propozycję świętej pamięci Katarzyny. Brać, nie brać, potargować warto. Warto? Tata, po odkryciu w sklepie kwasu chlebowego i ekologicznego twarogu, ekologicznego mleka od krowy i ekologicznej kapusty kiszonej plus absolutnie ekologicznego sklepikarza, nie tylko by wziął, ale jeszcze dopłacił, żeby tu pomieszkać.
Ja niekoniecznie.
Tu nie było Internetu.
Ale był całkiem sympatyczny doktor.
Tyle, że alkoholik.
Pfff…
Książęta z bajki są towarem deficytowym. To byłoby zbyt piękne, no nie?
Upiłam łyk kawy i zaciągnęłam się dymem aż do najdalszego zakątka oskrzeli.
– Fräulein…
Omal nie oblałam się resztką kawy. Zaczęłam kasłać.
– Fräulein… – Nieśmiały chłopięcy głos dochodził zza uchylonej okiennicy. Dołem dostrzegłam brudne mundurowe portki, skraj plamiastego moro i dłoń kurczowo zaciśniętą na pasku hełmu.
– Guten tag, Fräulein…
Zza okiennicy ostrożnie wysunął się koniec nosa, jedno oko – bojaźliwie wyokrąglone jak ślepie wystraszonego królika – i kosmyk jasnych włosów. Istny lisek wyglądający z nory.
Fräulein… „Panienko”… hm, też wymyślił. Na razie nie widziałam wiele więcej niż koniec nosa, ale wiele wskazywało, że mogłabym być niemalże matką tego ptaszka. Pod warunkiem, że rodziłabym jako nieletnia, no i oczywiście, gdyby on był żywy. A to nie było takie pewne.
– Komme hier – odezwałam się stanowczo. Coś tam jednak pamiętałam z liceum.
Chłopak, jak słusznie przypuszczałam, był przyzwyczajony do rozkazów wydawanych pewnym specjalnym tonem, bo posłuchał bez namysłu, więc mogłam go ponownie obejrzeć w pełnej krasie i lepszym oświetleniu. Niedopasowany mundur fałdował się na chudej postaci żołnierzyka, który liczył sobie nie więcej jak szesnaście czy siedemnaście lat.
– Name? – szczeknęłam.
– Gefreiter Liebke Erich, das Motorradkommando! – Odruchowo stanął na baczność.
– Spocznij – mruknęłam, machając ręką. Erich. Eryk? – Co ja niby mam z tobą zrobić, Eryk?
Westchnęłam i znów pomachałam, tym razem zachęcająco, cofając się od okna w głąb kuchni. Może łamałam jakiś rytuał, zapraszając go do środka – podobno takie wampiry nie wejdą bez zaproszenia, stuknięci arystokraci… Wolałam jednak rozmawiać na siedząco. Poza tym na stole stała jeszcze ciepła porcja kaszanki i czułam, że mam ochotę na dokładkę.
Eryk Liebke zrozumiał zaproszenie dosłownie i wlazł przez okno, przekładając nogi nad niskim parapetem. Udałam sama przed sobą, że nie widzę jak jego ręka, trzymająca wciąż hełm, przechodzi przez połówkę okna jak przez hologram.
– Bitte. – Siadając, wskazałam mu krzesło naprzeciwko. Posłusznie zajął miejsce. Oczy uciekały mu wciąż do kaszanki, jak przyciągane magnesem. Ukradkiem przełknął ślinę. Głodny duch? Tknięta diabelskim pomysłem, podsunęłam mu talerz. Jeśli sobie poradzi z tą porcją, to nie jest aż taki eteryczny, jak można by sądzić.
– Danke schön!
Jadł, jakby nie miał niczego w ustach od tygodni.
„Od pół wieku” – pomyślałam z przekąsem i ukroiłam sobie sera.
Zmiótł kaszankę w mgnieniu oka, odłożył widelec. Rozejrzał się nieznacznie po izbie. Przez długą chwilę panowało milczenie.
– Pani mnie widzi – szepnął. – Nikt mnie nie widzi, nikt ze mną nie mówi. Tylko pani…
„A jednak znasz polski!” – miałam na końcu języka, ale zanim wydałam ten okrzyk, zdałam sobie sprawę, że chłopak nadal mówi po niemiecku, lecz jego słowa w jakiś niepojęty sposób trafiały mi bezpośrednio w ten rejon mózgu, gdzie nabierały sensu, choć w uszach miałam germański szwargot. Zacisnęłam ręce w pięści pod stołem, czyniąc mocne postanowienie, że nie pozwolę, by mi puściły nerwy.
– Rozumiesz, co… do ciebie… mówię? – odezwałam się na próbę.
Przechylił głowę, jakby wsłuchując się w poszczególne frazy.
– Ja… Rozumiem. Tak.
Co miałam mówić? Jak poprowadzić tę cudaczną konwersację? Na miłość boską, żadna encyklopedia, poradnik, żadna powieść fantasy nie dawały instrukcji na temat „Jak i o czym rozmawiać z wytworem własnej uszkodzonej osobowości”. „Piękny umysł” zalecał raczej ignorowanie, ale trochę trudno było mi lekceważyć coś, co siedziało naprzeciwko z miną spaniela i twierdziło, że nazywa się Eryk Liebke. Eryk Liebke z Waffen-SS, w za dużym uniformie, z błyskawicami na kołnierzu zbyt luźnym na jego cienką szyję. Zapytać, ilu zabił Polaków w swoim krótkim życiu? Ilu Żydów zamknął w jakiejś stodole i podłożył ogień, razem ze swymi koleżkami z wojska?
– Co ty tu porabiasz, Eryk? – zapytałam.
– Ich weiss nicht… Była noc, Rosjanie… – Chłopak uciekł wzrokiem w bok, potarł czoło, jakby coś sobie przypominał z wysiłkiem. – Czołgi, schissen… Zgubiłem się. Szukam oddziału. Nie wolno dezerterować, za to jest kula… Gdzie moi kameraden?
Wyglądał jak ktoś, kto ze zmęczenia nie może jasno myśleć. Nie kojarzy prawidłowo. Lub jak ktoś, kto porusza się i mówi w hipnotycznym śnie.
– Nie żyją – odparłam sucho. Pal diabli, nie miałam siły na dywagacje, czy ktoś z oddziału Eryka ocalał i teraz niańczy prawnuki w domku z ogródkiem pod Berlinem, czy też użyźnił glebę w okolicach granicy polsko-rosyjskiej. Najlepsze były proste odpowiedzi.
Żołnierzyk zwiesił głowę. Nie znam się na niemieckich szarżach, ale ta sierota mogła być tylko szeregowcem. Na szyi dyndały mu staroświeckie gogle.
– Długo tu jesteś? Gdzie śpisz? Co jesz? – dopytywałam się, licząc nie na to, że czegoś się dowiem, ale na to, że on sam sobie wyjaśni pewne sprawy i nareszcie dojdzie do jakichś wniosków.
– Długo, bardzo długo. Wiele dni. Śpię w lesie. Najpierw się bałem, ale potem Rosjanie odeszli. Wyszedłem – nie ma nikogo, nie ma wojska. Poszedłem do ludzi, tylko Polen, nikt mnie nie słucha – pożalił się. – Nikt nie chce na mnie patrzeć. Niektórzy uciekają… Wszyscy mnie nienawidzą, bo jestem Szfap – ostatnie słowo bez wątpienia wymówił w koślawym polskim.
– Eryk. Eryk, popatrz na mnie! – powiedziałam z naciskiem. Podniósł głowę. Nic dziwnego, że wzięli go do SS z takim wyglądem. Wyżla czaszka, włosy jak słoma i szaroniebieskie oczy, barwy gołębiego skrzydła.
– Wojna się skończyła. Hitler kaputt, verstehen? Idź do domu. Wracaj do domu, Eryku Liebke.
„O ile gdzieś go jeszcze masz” – dokończyłam w myśli. No cóż, jeśli nadal miał się błąkać po świecie w tym pożałowania godnym stanie, to chyba lepiej, żeby błąkał się na terenie Niemiec. Mógłby sobie przynajmniej gazetę poczytać…
– Wojny… nie ma? – Szeregowy Eryk Liebke wyglądał jakby mu przyłożono czymś ciężkim w potylicę. – Do domu?
– Tak! Nie ma wojny. Do domu! Wracaj do domu! – podniosłam głos.
„Jesteś pieprzonym duchem, zjadłeś mi kaszankę, nie życzę sobie więcej twoich wizyt w moim mózgu, won za zachodnią granicę, cholero! Uprzejmie proszę”.
Klęłam w duchu na czym świat stoi i dopiero po chwili zorientowałam się, że chłopaczek nie patrzy wcale na mnie, tylko gdzieś za moje plecy. Oczy miał wytrzeszczone, twarz jeszcze bledszą niż na początku wizyty, choć myślałam, że to niemożliwe. Obejrzałam się. Na ścianie wisiał zeszłoroczny kalendarz. Rubryczki, numerki, obrazek przedstawiający kociaka w koszyczku oraz krowiaste cyfry roku.
Niemiecki soldat bez słowa wstał od stołu, niepewnym krokiem podszedł do kalendarza i obejrzał go sobie dokładnie. Kiedy się odwrócił z powrotem, miał wyraz twarzy człowieka, któremu dach się zawalił na głowę. A potem wyszedł bez pożegnania.
I bez otwierania drzwi.
Na stole pozostał talerz z nietkniętą kaszanką i widelec – tak jak go położyłam.
Podumałam parę minut, a potem ostrożnie spróbowałam.
Smakowała normalnie i nie było jej czuć duchem, więc zjadłam do końca.
Telefon oczywiście zastał mnie przy zmywaniu. Normalka. Jeśli myjesz głowę, pierzesz lub babrzesz się w pianie z ludwika, można przypuszczać, że w ośmiu przypadkach na dziesięć trzeba będzie odebrać mokrymi rękami wrażliwą na wilgoć komórkę. Taki przykład powinni dopisać w wikipedii pod słownikowym hasłem „aksjomat”.
– Reszka? – Głos ojca „falował”, to cichnąc, to znów wzmagając się. Zasięg musiał być tutaj bardzo nienadzwyczajny, choć przynajmniej dawało się zrozumieć, co ma do przekazania rozmówca. – Co tam u ciebie?
„Duchy, zjawy i problemy z psychiką”.
– Świetnie, tato, świetnie. Kobielak przesadzał z tą katastrofą. Nic szczególnego, po prostu bałagan w dokumentach.
„Właściwa katastrofa pewnie dopiero nadejdzie, jak znam życie”.
– Kiedy wracasz? Jeremi roznosi dom jak nie ma komputera. Wysłałem go na podwórko z saperką, robi podkop pod śmietnikiem.
„Moja krew”.
– Daj mu leksykon dinozaurów do czytania. Nie wiem, tato. Kobielak wpycha mi tę chałupę trochę na siłę. W sumie jest tu nawet ładnie, ale wciąż wychodzą jakieś cosie.
„Na przykład czary i martwi esesmani”.
– Zdecyduję co z tym zrobić – do jutra, góra pojutrza.
– Może ja do ciebie przyjadę? – złożył propozycję mój rodziciel.
– Nie, tato. Tu są naprawdę strasznie prymitywne warunki. Wilgoć, lodowata woda ze studni, myć się można tylko w korycie, normalnie prawie jak w gułagu – zełgałam natychmiast. Martwa rodzina zawracała mi wystarczająco głowę, jeszcze mi tu brakowało żywej.
– Przywiozę ci jajka od kury i kwas chlebowy, tato.
– Serio? Prawdziwy? – ucieszył się.
– Serio. Miejscowy wyrób. Sto procent ekologii.
Powinnam sobie w tamtym momencie odgryźć język.
Wparowałam do Andrzeja, swoim zwyczajem pukając w stylu i tak zaraz wejdę.
– Cześć. Muszę z tobą poważnie porozmawiać! – wypaliłam od progu.
Spłoszył się w sposób całkiem wyraźny. Możliwe, że kobiety z linii Szyftów mają jakiś wspólny gen, w czambuł przerażający męską populację. Doktor trzymał w ręku pędzel, a twarz miał w pianie.
– Mogę się najpierw ogolić? – spytał poprzez mydło.
– Jasne.
Wycofałam się na ganek, nie komentując faktu, że golił się o godzinie dwunastej w południe, nadal będąc w stanie cokolwiek rozmamłanym. Wczesne wstawanie nie należało również do moich osobistych zalet. Pojawił się równo po dziesięciu minutach. Ogolony, uczesany na mokro i wyelegantowany w T-shirt z napisem International Cargo Carrying Company.
– No to słucham. – Usiadł obok mnie na schodku.
– Pamiętasz, jak zdecydowałeś się powiedzieć mi, że Katarzyna była czarownicą?
– Do końca życia to będę pamiętał. Niezły stres – mruknął.
– Nie bałeś się, że cię wyśmieję i poślę do diabła?
– Bałem – przyznał – ale było mi już naprawdę wszystko jedno.
Popatrzyłam po okolicy.
– Dobrze. A teraz popatrz tam – wskazałam palcem na drugą stronę drogi – i powiedz, ilu tam widzisz ludzi. Przed tą chałupą z malwami.
Popatrzył.
– A ilu mam widzieć?
– Ja zadaję pytania, a ty odpowiadasz. Takie reguły – skarciłam go.
– Jednego. Na ławce siedzi stary Maciejak i coś struga.
– A gdybym ci powiedziała, że ja widzę dwie osoby?
– No… no to… – Pan doktór najwyraźniej usiłował się wznieść na jakiś wyższy poziom intelektualny i nie powiedzieć niczego głupiego. – Zapytałbym, jak wygląda ta druga osoba – wybrnął.
– Jakaś kobiecina w chustce w kwiaty. Typowa babcia. Zakładam, że to pani Maciejakowa, bo siedzi blisko i patrzy facetowi na ręce. Teraz pojawił się jakiś młodszy facet, wyszedł zza rogu. Tego widzisz?
– A jakże. Starszy syn Maciejaka.
– Okej. – Dalej penetrowałam wzrokiem okolicę. – Dzieciak w niebieskim na drzewie po lewej?
– Gdzie?
Pokazałam mu palcem. Niebieska bluzeczka chłopca świeciła wśród bladych płatków jak latarnia.
– Nic. Przykro mi, żadnych dzieci na drzewie.
Postanowiłam się nie przejmować.
– Dziewczynka pod drzewem?
Kobielak miał coraz większe oczy.
– Nnie… Ale widzę kota na płocie! A ty? – usiłował się ratować.
Istotnie, na drewnianym słupku siedział czarny, lśniący jak smoła kocur i wygrzewał się na słońcu.
– Oboje go widzimy, co by znaczyło, że jest żywy.
Andrzej wydał jakiś dziwny dźwięk. Coś pośredniego między jękiem a kaszlem. W moim polu widzenia pojawiła się dziewucha w paskudnym obcisłym różowym sweterku i niewiarygodnie krótkim mini. Wlokła się skrajem drogi, z monotonnym terkotem wiodąc patykiem po sztachetkach parkanu. Maciejakowa odprowadziła ją wzrokiem i splunęła siarczyście.
Kiedy dziewczyna dotarła bliżej nas, rzuciła patyk i obciągnęła bluzkę. Oparła się o sztachetki, prezentując cycki jak na światowej wystawie, i gapiąc się na Andrzeja z wyraźnym upodobaniem. Rzuciłam jej mordercze spojrzenie.
– Dziewczę w różowej lejbie na godzinie jedenastej?
– Ekhm… nie, żadnych różowych dziewczyn.
Panienka zza płotu spłoszyła się i zmyła w szybkim tempie. Westchnęłam.
– Dobra, a teraz pytanie zawodowe: jak odróżnić schizofrenię od zdolności paranormalnych?
Dyskusja była dość burzliwa, więc w krótkim czasie przeniosła się do Andrzejowej kuchni, gdyż zaczęliśmy budzić zbyt duże zainteresowanie zarówno żywej, jak i nieżywej części małżeństwa Maciejaków.
– Schizofrenia to nie jest coś, czego się dostaje z dnia na dzień, jak grypy. Co ja mówię, nawet grypa ma okres inkubacji! – perorował pan doktór, nalewając po odrobinie bimbru do dwóch niejednakowych szklanek. Zaprotestowałam przeciw wiśniom, więc chlupnął soku porzeczkowego. Postanowiłam zmilczeć i wyobrazić sobie, że piję smorodinówkę. – Ma się wcześniej objawy. Krys… Reszka, miałaś przedtem omamy? Zawroty głowy, omdlenia? Czy też byłaś normalna? No?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. O mojej „normalności” można by napisać tomy.
– No co? Wolisz mieć schizofrenię czy widzieć umarłych? – indagował.
– Zależy co się da prędzej wyleczyć.
Przewrócił oczami i wypił swojego drinka duszkiem.
Wygrzebałam papierosa z paczki, zapaliłam od poprzedniego. Zdecydowanie potrzebowałam zwiększonej dawki nikotyny. Andrzej otworzył szerzej okno.
– Za dużo palisz.
– Za dużo pijesz – odwarknęłam.
Nie przyjął wyzwania.
– Spróbujmy to jakoś usystematyzować. Kiedy dostrzegłaś pierwsze… objawy?
– Chciałeś chyba powiedzieć „zjawy”. Pierwsze zjawy, panie doktorze… – Przerwałam na moment, grzebiąc w pamięci. – Pierwsze zjawy miałam w kwietniu, kiedy byłam tu pierwszy raz. Z tym że ich nie rozpoznałam. W dniu wyjazdu widziałam dziewczynkę, tę samą, której ty dzisiaj nie widziałeś.
– A potem, w domu? Czy widziałaś coś dziwnego?
– Andrzej, mam w domu ruchliwego sześciolatka. Chcesz całą listę rzeczy dziwnych, czy tylko pierwsze dziesięć punktów?
– Dobra. Paranormalnych!
– Czasem czułam zimno. Nadpływało nie wiadomo skąd i nagle znikało. To samo poczułam, kiedy wczoraj w nocy pokazała się Katarzyna. Poza tym nic poza dość niewyraźnymi snami, ale sny to i ty miałeś. Żadnych zjawisk nadnaturalnych. Tak jakby działało to tylko tu, w Czcince.
– Czy te… no… duchy…
– Ludzie – poprawiłam.
– Czy oni nie wyglądają jakoś tak bardziej… duchowo?
– Niby jak? – zirytowałam się nieco. – Noszą zwykłe ubrania, nie prześwitują, nie mają na sobie krwawych plam ani nie gniją, jeśli o to ci chodzi. Kiedy pokazała mi się Katarzyna, była tylko zdecydowanie młodsza niż w chwili zgonu. Gdyby nie to wielkie zdjęcie nad łóżkiem, w ogóle bym się nie zorientowała, że coś z nią nie tak.
– Młodsza? – zdziwił się Kobielak.
– Młodsza o co najmniej dwadzieścia lat.
– Zmarła mając koło siedemdziesiątki. Śmierć odmładza, czy co?
– Jeśli się czuła młodziej duchowo, to i wygląda młodziej – skwitowałam. – Ostatecznie to nie ciało oglądam tylko duszę. Szkoda tylko, że dusza ma okropny styl ubierania się. W każdym razie zjawy wyglądają całkowicie normalnie, póki nie znikają albo nie przenikają przez ściany, jak ten cały Eryk – ciągnęłam dalej. – Na obcym terenie, kiedy nie znam tutejszych mieszkańców, za cholerę nie odróżnię żywego od ducha, zwłaszcza na odległość. Mogłabym ewentualnie sprawdzać czy ręka przechodzi na wylot.
– A przechodzi? – zainteresował się Andrzej.
– Pojęcia nie mam. Nie przyszło mi do głowy macanie ducha. Ba, pomacaj ducha Katarzyny Szyft, życzę powodzenia.
Kobielak wzdrygnął się lekko.
– Nie jestem zresztą pewna czy to dobra metoda. Są bardzo… realistyczni. Ten szczeniak zjadł mi kaszankę. Przysięgłabym, że ją połykał, ale potem talerz był pełen, zupełnie nienaruszony.
Andrzej przechylił nad szklanką butelkę, ale nagle zrezygnował i poprzestał tylko na soku.
– To jakby działo się tylko w głowie.
– Dlatego niepokoi mnie teoria schizofrenii.
– Powtarzam ci, że schizofrenia to nie katar. Jeśli nie miałaś żadnych epizodów schizoidalnych przed dwudziestym rokiem życia, prawdopodobieństwo wystąpienia ich teraz jest wyjątkowo niskie. Poza tym jakoś nie wyglądasz mi na schizofreniczkę, a w szpitalu widziałem niejedno.
– Czyli co?
– Nie trzęsiesz się, nie panikujesz, nie masz stanów lękowych, ani śladów samookaleczeń. – Wskazał na moje odkryte ramiona. – Chyba że się tniesz na nogach. – Jego wzrok zjechał niżej.
– Mam zdjąć spodnie? – Teatralnie uniosłam brwi. – A gdzie gra wstępna?
Oboje parsknęliśmy śmiechem.
– No i poza tym sama mówiłaś, że duch tego Niemca pokazał ci się, zanim jeszcze w ogóle usłyszałaś od Fryszkowskiego ze spożywczaka tę historyjkę o samobójcy. Skąd by ci się raptem wziął jakiś szczeniak gestapowiec?
– Żaden z niego gestapowiec – sprostowałam. – Zwykłe mięso armatnie z SS. W mundurze polowym, do tego brudnym. Szkoda żeś go nie widział, całkiem jak bezdomny pies.
Zdusiłam wygasłego papierosa w najbliższym brudnym spodeczku. Wstałam i zaczęłam spacerować po kuchni. Zawsze mi się lepiej myślało w ruchu. Ojciec nazywał to dywagacjami perypatetycznymi.
– Dajmy na to, że faktycznie był tu kiedyś jakiś Eryk… Erich Liebke. Czy sam się zabił, czy może go Ruscy zakatrupili, ktoś go zapamiętał, skoro w ogóle krąży tu legenda o wisielcu na bzie. Nawiasem, jak można się powiesić na bzie?
– Można się powiesić na klamce, Reszka, to czemu nie na bzie?
– A skoro mamy opowieść o martwym Niemcu, to siłą rzeczy powinien być też grób! Jest tu jakiś cmentarz?
Cmentarz był. I miał do kompletu drewnianą kapliczkę wielkości garażu, zabitą na głucho deskami. Jej dach zarastał mech i nawet ładnie to wyglądało. Według wiadomości Andrzeja, nie odprawiano w niej mszy od dobrych dwudziestu lat. Cmentarz był w nieco lepszym stanie niż porzucony dom boży. Ścieżki zarastała trawa, ale same mogiły czcinkowianie plewili, bez różnicy – swoje czy cudze. Nie było ich wiele, około pięćdziesięciu. Każda z drewnianym krzyżem opatrzonym tabliczką. Niektóre z kantówek bielonych wapnem, inne z nieokorowanej brzeziny, jak na kwaterach partyzantów. Tabliczki z nazwiskami były przeróżne, każda inna – wykonane i naprawiane najwyraźniej własnym sumptem w domu, sądząc po krzywym liternictwie. Leżeli tu trzej mężowie Katarzyny i ona sama, w grobie, na którym ktoś posadził kępę nasturcji. Odczytywałam pilnie nazwiska, były rdzennie polskie, były i brzmiące z niemiecka, ale nie natrafiam na żadne choćby przypominające „Liebke”, ani też żadnego grobu bezimiennego czy opisanego jako „Nieznany Żołnierz”. Może faktycznie dla samobójców nie było miejsca na czcinkowym cmentarzyku i Eryk Liebke leżał gdzieś samotnie poza jego granicami. Z drugiej strony jakoś nie pasowała mi do niego teoria samobójstwa.
Gdzie jesteś, Eryku? I czy w ogóle istniejesz, czy jesteś tylko wytworem mojej chorej wyobraźni?
Maję zmarli w niedzielę ten pośmiertny kłopot,
Że w obczyźnie cmentarza czują się – bezdomnie -…
Przy jednym z grobów siedział jakiś staruszek, od czasu do czasu popatrując na mnie i Andrzeja, ale odeszła mnie i odwaga, i ochota, by przeprowadzić test „czy ty też go widzisz?” Miałam silne podejrzenia, że odpowiedź brzmiałaby: nie.
Nagle odniosłam wrażenie, że naruszam czyjąś prywatność, wkraczając w strefę, gdzie jestem bardziej obca niż Arab w synagodze.
A lubią noc tę spędzać popod mgłą lub popod Wiecznością…
Jeśli nawet gdzieś na dnie duszy żywiłam nieśmiałą nadzieję, że Katarzyna da mi spokój, była ona błędna. Ciotunia pojawiła się w porze obiadowej, kiedy walczyłam z upiorną kuchnią, usiłując usmażyć omlet. Z niewiadomych dla mnie powodów pod spodem był bliski zwęglenia, a z wierzchu nadal płynny.
– Jajka się smaży na zakrytej fajerce, dziewczyno – usłyszałam za plecami, a omlet omal nie wylądował na suficie. Czy to jest jakaś dominująca cecha nawiedzeń – duchy ukazują się zawsze, kiedy człowiek chce coś zjeść? Żarcie je przyciąga?
Udałam, że w ogóle nie usłyszałam słów ducha. Demonstracyjnie zamieszałam omlet jak zwykłą jajecznicę, rujnując jego omletyczną strukturę w barbarzyński sposób. Dowolny francuski kucharz zalałby się łzami na ten widok. Wrzuciłam szczątki dania na talerz i posypałam szczypiorkiem, jednocześnie rozważając, jak traktować swoją nieżywą ciotko-babkę, która tkwiła w kuchni, nie zamierzając znikać. Ostatecznie postanowiłam wziąć ją podstępem.
– Dzień dobry, ciociu. Proponowanie kawy chyba mija się z celem, ale może byś chociaż usiadła? – Uśmiechnęłam się słodko. – Zasadniczo przecież jesteś u siebie.
– Nareszcie to zauważyłaś – skomentowała i usiadła z godnością na krześle.
– Mam mnóstwo pytań – ciągnęłam, przysuwając sobie pożywienie. Obecność Katarzyny jakoś nie odebrała mi apetytu. Być może przywykłam już do zjawisk paranormalnych. – Po pierwsze, tak z ciekawości: dlaczego ja, a nie mój tata, albo ciocia Hela? Czemu nie ktoś ze starszych?
– Nie nadawali się – odpowiedziała enigmatycznie Katarzyna, składając dłonie na podołku. Nadal miała na sobie tę paskudną kiecę z krempliny. Od samego patrzenia można było dostać alergii.
– A ja się nadaję?
– Tak, ty się nadajesz.
– Dlatego, że widzę duchy?
Ściągnęła wargi, jakby była trochę niezadowolona.
– Tego się nie spodziewałam – przyznała. – Krew ma moc, ale nie myślałam, że coś takiego się stanie, nawet jak wylejesz swoją na tutejszą ziemię. Jesteś przecież obca…
Oho! To była bardzo istotna informacja. Nastawiłam uszu. Jadłam odruchowo, prawie nie czując smaku jedzenia.
– Ale to nawet lepiej. Łatwiej będzie ci mówić, co masz robić. Przez sny szło gorzej. Broniłaś się mocno – orzekła Katarzyna.
„Niedoczekanie” – pomyślałam, a głośno powiedziałam: – Ciociu, jeśli chciałaś tu kogoś, kto będzie cię ślepo słuchał bez żadnych pytań, to nie powinnaś przecież brać żadnej Szyftówny, prawda?
Prawda objawiona. Katarzyna przez dłuższą chwilę przyglądała mi się badawczo, a potem, jakby ułagodzona, zaczęła z innej beczki tonem troskliwej babuni:
– Nie powinnaś się zadawać z Jędrkiem Kobielakiem. To nie jest towarzystwo dla ciebie, moja droga. Pijak i dziwkarz.
– Jest przydatny. Dużo mi tu załatwia – odparłam spokojnie, choć w środku się zagotowałam. – Sama wyszłaś za starszego Kobielaka, dlaczego ja nie mam wykorzystać młodszego?
To widocznie trafiło jej do przekonania.
– Jak uważasz, ale pamiętaj, co ci mówiłam. Kobielak nie jest w porządku. Zapytaj go, co chowa w szafie w starym gabinecie, a sama zobaczysz. – Oczy Katarzyny zabłysły złośliwie.
– Zapytam – obiecałam i rzeczywiście miałam taki zamiar. Miałam też zamiar powtórzyć Andrzejowi tę rozmowę słowo w słowo. – Powiedziałaś, ciociu, że dostanę pieniądze na zapłacenie podatku i na remont.
– Na zapłacenie podatku – potwierdziła. – Na żadne przebudowy zgody nie dam.
– Nie mogę tu mieszkać w takich warunkach.
– Ja mieszkałam tak przez całe życie – odparowała, nadymając się godnością.
Musiałam spasować. Groziło, że zaraz się wkurzy i zniknie, a ja nie wyciągnę z niej niczego pożytecznego. Zrobiłam skruszoną minę.
– Ale ja całe życie mieszkałam w mieście. Nie umiem palić w piecach, ani gotować na takiej kuchni, nie wiem nawet gdzie kupić węgiel. Umiem odpowietrzyć kaloryfer, ale co z piecem? Pieca się chyba nie odpowietrza? No i jakoś nie wyobrażam sobie kąpania dziecka albo prania w miednicy.
– Na strychu stoi balia.
Na chwilę mnie zamurowało. Balia… Normalnie bomba. Wyobraziłam sobie grzanie wody w wielkich garnkach na tej kuchni, przelewanie jej do balii, potem opróżnianie… Pranie na tarze albo nawet kijanką, bo pralki w tym domu nie odkryłam. Nic dziwnego, że sto lat temu chłopi myli się tylko raz na tydzień, w niedzielę, a kąpali jedynie na Boże Narodzenie i na Wielkanoc. W korycie do parzenia prosiąt.
– Poza tym nie musisz tu mieszkać. Wystarczy mi, jeśli dom pozostanie w rękach rodziny i jeśli tu czasem przyjedziesz, by zadbać o mój grób. Nawet lepiej, jeśli nic tu nie będzie zmieniane. Nie lubię tych nowomodnych wymysłów. – Katarzyna popatrzyła z wyraźną dezaprobatą na mój dzbanek bezprzewodowy i na szarą walizeczkę laptopa.
Ekstra. Żadnych remontów, zobowiązań, podpis na paru papierach i mam za friko domek letniskowy. A jednak coś mi tu śmierdziało. Tyle wysiłku, konspira jak za Niemca, prorocze sny, cuda-wianki – i wszystko po to, żeby zaspokoić sentymenty staruszki? Nie kupowałam tego. Chyba coś z tych myśli odbiło mi się na twarzy, bo Katarzyna nagle ustąpiła.
– Idź do sypialni. Wyciągnij dolną szufladę komody i przynieś gazetę.
Poszłam, wyciągnęłam, przyniosłam. Był to „Tygodnik Białogardzki” sprzed prawie dwóch lat. Katarzyna wskazała mi króciutki artykuł na czwartej stronie. Dotyczył w sumie dość ogólnych planów zagospodarowania okolicznych terenów w oparciu o dotacje z Unii. Nazwa Tarniki padała w tekście dwukrotnie. Tereny leśne, pobliskie jezioro pierwszej klasy czystości, unikalne torfowiska, bla-bla-bla… wybudowanie kompleksu nowoczesnych ośrodków turystyczno-wypoczynkowych, agroturystyka, promowanie Polski na forum ogólnoeuropejskim, bla-bla. O Czcince ani słowa.
– O, spora szansa gospodarcza – skomentowałam z uznaniem. – Nic dziwnego, że prawie-poseł Miklaszewski szaleje. Ale to chyba jeszcze palcem na wodzie pisane?
Biolodzy, tacy pewni i nieomylni w swoich klasyfikacjach świata, twierdzą, że uczucia biorą się z hormonów, gruczoły wydzielania wewnętrznego i tak dalej. Emocje to chemia, więc można stworzyć miłość i nienawiść w pigułce. Kiedyś się z tym zgadzałam, ale teraz wiem, że to wszystko ma źródło w duszy.
Gniew Katarzyny zdawał się wypełniać pomieszczenie – po prostu czułam go, jak wiatr, który wieje ze wszystkich stron naraz.
– Najpierw Tarniki, a potem mój dom, mój teren! – krzyknęła, zrywając się z krzesła. – Wykupują naszą ziemię, stawiają na niej jakieś paskudne betony! Jak zaraza! Coraz bliżej. Najpierw elektryczność, potem jakiesik maszyny, ludzie się leniwią, głupieją. Z głupoty i próżniactwa chleją i się łajdaczą. A wszystko przez oną zagranicę. A ten dom jest Szyftów i będzie Szyftów. I nijakiej zagranicy w Czcince nie będzie! – Katarzyna stuknęła palcem w blat stołu z miną carycy, wskazującej na mapie swoje imperium.
Słuchałam tej tyrady z rosnącym zdumieniem. A więc o to chodziło? Zatrzymać inwestycje w okolicy? Domyślałam się, w czym leżało sedno sprawy. Katarzyna czuła, że umiera, więc zaczęła szukać kogoś o nazwisku Szyft. Kogoś z rodziny. Gdyby nie przekazała domu spadkobiercom, przeszedłby na skarb państwa, a to zrobiłoby pierwszy wyłom w murach obronnych Czcinki. Do tej pory zastygła w czasie jak owad w bursztynie, Czcinka nagle zostałaby wystawiona na wiatr dziejów, gdyby zaledwie kilka kilometrów dalej powstał plac budowy. Jakoś wydawało mi się coraz bardziej prawdopodobne, że owa niewidzialność wsi, jej wyjątkowe zacofanie, to także była robota Katarzyny. Jeśli do tej pory jeszcze miałam jakieś wątpliwości, teraz się rozwiewały ostatecznie.
– Ale czy cioci nie powinno być wszystko jedno? – bąknęłam. – Przecież ciocia nie żyje.
Spojrzenie, jakim mnie poczęstowała, zamroziłoby muchę w locie, gdyby jakaś akurat tamtędy przelatywała.
– A co to za różnica, że nie żyję, głupia dziewczyno? – warknęła.
No, faktycznie, żadna.
Złożyłam starannie gazetę.
– Muszę to wszystko na spokojnie przemyśleć – powiedziałam.
– Myśl – zgodziła się. – A jak się namyślisz, to mnie zawołaj.
Znikła tak samo nagle jak poprzednio, pozostawiając mi po sobie blady powidok pod powiekami. Przetarłam oczy. No tak, Katarzyna Szyft była wiedźmą. Mamy dwudziesty pierwszy wiek, komputery, satelity i telefonię komórkową, a w maleńkiej wsi żyje… tfu, nieżyje czarownica, która jakimś cudem umiała się od tego wszystkiego odgrodzić.
Katarzyna Szyft jest czarownicą.
– Hej, chwilunia… – szepnęłam, nagle porażona pewną myślą. – Przecież ja też jestem czarownicą!
Andrzej wykazał daleko posuniętą rezerwę.
– Przepraszam, jak to: jesteś czarownicą?
– Och, a nie? Jak uważasz, ile osób na świecie widuje duchy w biały dzień? Sam mówiłeś, że nie zdradzam objawów bzika. Katarzyna też je widziała, na własne uszy słyszałam jak mówiła: „Wpuściłaś tu tego Szwaba”. Kogo mogła mieć na myśli? Jakieś stada turystów z Dojczlandu?
– Na szczęście nie umiesz czarować – skwitował z pewną nutką tryumfu.
„To nie takie pewne” – odparłam w myśli.
Nie takie pewne… Już w dzieciństwie miałam szczęście do znajdowania różnych przedmiotów. Z wycieczek zawsze przynosiłam najwięcej grzybów, na ulicy ciągle trafiał mi się drobny bilon (oczywiście natychmiast wydawany na lody), a ukoronowaniem tego szczęścia był elektroniczny zegarek i sto złotych leżące w rynsztoku. A jeśli cokolwiek komukolwiek zginęło w domu, zwykle rodzina mówiła beztrosko: „Reszka ci znajdzie”.
Natomiast w szkole ze zmiennym powodzeniem „czarowałam” nauczycieli, co polegało na tym, że wpatrywałam się intensywnie w belfra przeglądającego dziennik, powtarzając w myślach dwa lub trzy nazwiska uczniów (tych nielubianych). Zadziwiająco często działało. Hipnotyzowany nauczyciel zacinał się przykładowo na głosce sz. „Szszsz…ymański” – mówił, jakby ślepnąc na Szyft, i nieszczęsny Piotrek Szymański szedł pocić się przy tablicy. Gdyby kiedykolwiek dowiedział się o moich machinacjach, pewnie by mnie udusił. W ten sposób lawirowałam między wyspami wykształcenia, ucząc się w sposób rozpaczliwie wybiórczy. Metody na klasówki – na szczęście – nie udało mi się opracować. Poza bardzo artystycznie wykonywanymi ściągami. Inaczej pewnie w ogóle przestałabym się uczyć, poprzestając tylko na pochłanianiu książek całkowicie spoza programu.
Jeśli przeanalizować pewne aspekty mego dzieciństwa, może czarownictwo wcale nie było taką głupią teorią?
– Więc co masz zamiar zrobić? – spytał Andrzej.
– Napić się herbaty – odparłam beztrosko, acz stanowczo. – A potem zrobić Katarzynę w konia. Nadojadła mi tym swoim wstecznictwem. Konserwa jedna…
Andrzej przeraził się niebotycznie. Puszka z herbatą wypadła mu z ręki, oczy zaczęły nerwowo latać na boki.
– Ciiicho! Na litość boską, a jeśli ona tu jest?!
– Nie ma – uspokoiłam go. – Już zaczęłam ją wyczuwać. Dostaję gęsiej skóry, kiedy się zbliża, nawet jeśli jej nie widzę. Jest jak prąd w powietrzu, czy ja wiem… jak przeciąg? Zapach? Trudno to określić.
– Jak ślepemu gadać o kolorach?
– Coś w tym rodzaju. Zresztą sam rozumiesz, że dla mnie to też nowość. Zgodzę się na warunki Katarzyny, podpiszę stosowne dokumenty i nawet odstoję swoje w Urzędzie Miasta, żeby ją pokręciło.
– W trumnie?
– To żeby jej się tam myszy zalęgły. A potem, jak już będę prawną właścicielką tego cyrku, zemszczę się okrutnie! – zapowiedziałam, robiąc minę kobiety, która właśnie wybiła siekierą całą rodzinę, łącznie z chomikiem.
Andrzej Kobielak chyba właśnie żałował, że kiedykolwiek usłyszał nazwisko Szyft. Obserwował parujący czajnik i wzdychał.
– Zemsta na nieboszczce? – powiedział z sarkazmem. – A niby jak się do tego zabierzesz, Boadiceo Krwawa?
Muszę przyznać, że mi zaimponował znajomością historii i tym, że umiał prawidłowo wymówić imię królowej Icenów. Zrobiłam łaskawy gest i mrugnęłam do niego porozumiewawczo.
– Zemszczę się okrutnie, jak już mówiłam. Założę tu… Internet!
Nie spodziewałam się, i słusznie, że Andrzej zaserwuje mi „Earl Greya” w saszetkach, „Roiboos” czy cokolwiek znajomego z półek osiedlowego supersamu. Herbata na wsi miała tylko jeden gatunek i nazywał się on „herbata”. Muszę jednak przyznać, że w napoju przygotowanym przez Kobielaka pływały jakieś interesujące ziołowe chabazie i pomarszczone kawałki owoców. Widocznie pan doktor pomiędzy ciągami alkoholowymi coś suszył. Albo, co było bardziej prawdopodobne, takich ciekawych machinacji dopuszczał się Fryszkowski ze spożywczego. Nad szklanką miejscowego specjału układałam sobie w głowie informacje oraz niejasne przesłanki, próbując jako tako wszystko uporządkować. Miałam wrażenie, że pakt z Katarzyną nie przewiduje mojej odmowy, a w każdym razie ona takowej nie brała pod uwagę. No i oczywiście na końcu wypłynęła sprawa tajemniczej szafy Kobielaka. Byłam zbyt ciekawym babsztylem, żeby odpuścić taką plotkę, nawet jeśli wiedziałam, że jestem przez Katarzynę chamsko podpuszczana.
– Sza-szafa w gabinecie? – zająknął się Andrzej. Usiłował zachować obojętną minę, ale zbladł jak trup. Ogólnie był nieco wymizerowany, ale w tej chwili wyglądał jak kompan Katarzyny z sąsiedniej kwatery. W głowie zapaliła mi się lampka alarmowa.
– Szafa – potwierdziłam. – „Szafa w starym gabinecie”, dosłowny cytat. Muszę ją obejrzeć.
– Czego, do jasnej cholery, chcecie od mojej szafy?!
– Powiem ci jak zobaczę. Sprawdzę, czy nie prowadzi do Narnii – odparłam z przekąsem.
– Do czego?
A jednak miał braki w wykształceniu. Postanowiłam okazać cierpliwość.
– Andrzej, zrozum. Katarzyna podkłada ci świnię. Jeśli wieprz jest całkowicie fikcyjny, to spokojnie możesz tę sprawę olać, jako i ja oleję. A jeśli masz coś na sumieniu… dilerkę narkotyków czy coś w ten deseń, to wolę wiedzieć z góry.
– Jestem uczciwym bimbrownikiem! Nie mam nic wspólnego z narkotykami!
– Tym lepiej. Dawaj tę szafę, chcę ją mieć już z głowy.
Mimo że moja zwichrowana wyobraźnia nie kojarzyła postaci doktora Kobielaka z gabinetem lekarskim, ów taki gabinet jednak posiadał i nie szył pacjentów jedynie na brzegu kuchennego stołu. Pomieszczenie kiedyś pomalowano farbą olejną na biało, teraz jednak biel nabrała niezdrowego odcienia mleka zsiadłego tak dawno, że zaczynało zyskiwać świadomość. W tej przygnębiającej scenerii stało paskudne biureczko sosnowe obite z wierzchu ceratą, typowa dla epoki komunizmu zielona kozetka z dermy, żelazny taboret i kość niezgody czyli owa szafa. Właściwie szafka – niezbyt wysoka, metalowa, pokryta na kantach ospowatym wzorkiem odpryskującej farby. Z zewnątrz wyglądała niewiarygodnie smętnie i nudno. Kwestia co było w środku.
– Proszę bardzo, oglądaj sobie – burknął właściciel szafy, otwierając ją przede mną na oścież.
Zawartość kilku szklanych półek była równie rozczarowująca. Gencjana, rolki bandaży, trochę aspiryny. Stetoskop. Jakieś całkiem pospolite leki. Słój z żółtym proszkiem i nalepką „Dermatol” oraz metalowe pudło, w którym rozpoznałam autoklaw do sterylizacji strzykawek. Do licha, to był prawdziwy zabytek!
– Nie widzę tu żadnych sensacji, poza paroma rzeczami, które powinny być w muzeum – osądziłam, prostując się po zakończonych oględzinach. – Katarzyna chyba naprawdę cię nie lubi.
– Przecież mówiłem! – parsknął Kobielak, nadal urażony.
– Widocznie jej się nie podoba, że czuję do ciebie pewną… sympatię – dodałam podstępnie i tym go chyba ułagodziłam, bo rozchmurzył się i zaproponował kolejną herbatę. Tym razem z prądem.
Dopiero kiedy wracałam do „Szyftówki” po owej herbacianej orgii, instynkt, do tej pory chyba śpiący gdzieś w kącie mej samotnej jaźni trzydziestoletniej, ziewnął i ruszył wąsikami, po czym zaatakował werbalnie:
„Chyba zgłupiałaś z kretesem, idiotko”.
Obraziłam się lekko. Nikt mnie nie będzie lżył takimi słowami, nawet mój osobisty totem.
„Shut up, asshole”.
„Mogłabyś to choć wymawiać z lepszym akcentem. Podoba ci się doktorek, co?”
„Nie jest obrzydliwy, ale żadne z niego cudo. Co to ma do rzeczy?”
„Masz chyba syndrom niedorżnięcia i to ci rzutuje na rozum”.
Co za chamska podświadomość!
„Ej, bo cię wyegzorcyzmuję!”
„Akurat… Co powiedziała Katarzyna Szyft?”
„Katarzyna usiłowała mnie skłócić z jedynym sojusznikiem, jakiego tu mam i który posiada między uszami więcej niż dwie szare komórki”.
„Katarzyna powiedziała»szafa w starym gabinecie«. A to znaczy, że są co najmniej dwa, stary i nowy”.
Wryło mnie w ziemię tuż przed drzwiami.
„Czyli który właściwie gabinet pokazał ci doktorek – stary czy nowy?” – zapytał instynkt ze słodyczą, zachichotał złośliwie i ponownie nakrył nos ogonem.
Miał rację. Chyba zupełnie zgłupiałam. Obróciłam się na pięcie i popędziłam z powrotem.
Robienie awantury teraz, kiedy Andrzej Kobielak pokazał lisią część swej natury, było raczej nieopłacalne. Z miną krzywdzonej sierotki pan doktor zrobił mnie koncertowo w konia, więc nie sądziłam, że odwoływanie się do jego szczerości, uczciwości i poczucia obywatelskiego obowiązku dałoby jakiekolwiek wymierne rezultaty. W kuchni Kobielaka nadal paliło się światło, więc wspięłam się na palce, zerkając w szparę między niedbale zaciągniętymi zasłonkami. Doktorek siedział przy stole, podpierając głowę obiema rękami i posępnie wpatrywał się w butelkę księżycówki, jakby rozważał, czy jest w połowie pełna czy w połowie pusta. Sądząc z wyrazu jego twarzy – w grę wchodziła raczej opcja druga. Na chwilę zrobiło mi się go żal, ale tylko na chwilę. Paskudny łgarz, miał coś do ukrycia, oj, miał. Możliwe, że Katarzyna słusznie mnie ostrzegała. Cofnęłam się od okna, mierząc wzrokiem ciemną bryłę domu. Znałam mniej więcej rozkład parteru. Znajdowała się tam sień, pełniąca rolę poczekalni, bo stało tam parę przykurzonych krzeseł – Bóg jeden wie, kiedy ostatni raz używanych. Kobielak nie miał zawrotnej ilości pacjentów. Poza tym wielka kuchnia, gdzie Andrzej jadał i sypiał na tapczaniku za perkalową zasłonką, czyli generalnie żył na ograniczonej przestrzeni jak w kawalerce. Po drugiej stronie korytarzyka był ów gabinet, który dziś zwiedziłam i pomieszczenie, będące zapewne ubikacją lub łazienką, jeśli sądzić z umieszczonego na drzwiach frywolnego chłopczyka siusiającego do nocniczka. Wyżej była strefa, gdzie pan doktor mnie nie zapraszał i nie wspominał nawet, co tam jest. Na następnej kondygnacji prawdopodobnie był już tylko strych, czyli magazyn rzeczy „które jeszcze się mogą przydać”, a zarazem zagrożenie pożarowe. Logiczne, że jeśli gdzieś miał się mieścić tajny stary gabinet z tajemniczą szafą i jej jeszcze bardziej tajemniczą zawartością, to właśnie na piętrze. Ponownie zajrzałam do kuchni. Kobielak uprawiał właśnie swój ulubiony sport – przyjmowanie płynów na czas. Sądząc z tempa, był to sprint, a nie maraton, więc istniała realna szansa, że sportowiec wkrótce odpadnie z trasy. Obeszłam budynek dokoła, zadzierając głowę. Jedno z okien wyglądało zachęcająco. Było już ciemnawo, ale zdawało mi się, że jest uchylone. Obok nawet dostrzegłam kratę na pnące dzikie wino – aktualnie bez wina – idealnie nadającą się do wspinaczki. Co prawda gimnastyki nie znosiłam od dzieciństwa, a ostatnimi czasy moja ruchliwość plasowała się gdzieś na poziomie chrobotka reniferowego, lecz to było jak wejście po drabinie. Zamarkowałam splunięcie w dłonie i zaczęłam dziarsko włazić po kratownicy. Dziarskość skończyła mi się gwałtownie na wysokości circa metra, kiedy spróchniała krata nie wytrzymała ciężaru osoby słusznej postury, a ja z przeraźliwym trzaskiem i łomotem wylądowałam w krzakach porzeczek. Przeklinając w duchu na czym świat stoi, nie próbowałam uciekać – na tyle mi starczyło rozumu. Wtłoczyłam się głębiej między krzewy, zasłoniłam twarz swoją ukochaną czarną skórą, żeby ma blada fizys nie świeciła w mroku. W chwilę później na parterze otworzyło się okno, Kobielak wyjrzał ze szklanką w ręku, lustrując otoczenie. Na tle oświetlonego wnętrza kuchni jego sylwetka rysowała się ostro, jak wycięta z czarnego papieru. Wymamrotał pod nosem coś, co zabrzmiało dość niepochlebnie. Patrzył dłuższą chwilę w stronę domu Katarzyny, po czym wzruszył ramionami i schował się. Miałam ochotę prychnąć z pogardą. Co ten koleś próbował dojrzeć w ciemności, mając za plecami te kilkadziesiąt watów? Powinien zgasić światło, a dopiero potem wysuwać łeb. Odczekałam około pięciu minut, rozpamiętując swoje siniaki i licząc w myśli do czterystu. Sprawdziłam teren. Andrzej znów hipnotyzował butelkę, więc uznałam, że jest tymczasowo niegroźny. Chęć dostania się na górę stwardniała we mnie na beton.