Drzwi wejściowe były zamknięte tylko na klamkę, czyli według miejskich standardów wcale. Namacałam zimny kawałek metalu, nacisnęłam powolutku, drżąc, czy cholerstwo nie zacznie skrzypieć. Znów z całą wyrazistością zdałam sobie sprawę, jak tutejsze warunki różnią się od tego, do czego byłam przyzwyczajona. W domu już słyszałabym, jak u sąsiadów szczeka pies, za ścianami bełkotałyby telewizory, wylewając z siebie codzienną porcję rozrywkowo-informacyjnej papki, dochodziłyby odgłosy małżeńskich kłótni lub ryk nieznośnych dzieci, nie wspominając już o wieczystym szumie nigdy niezasypiającej ulicy. Tutaj zaś cisza trwała wręcz grobowa, bo przecież nie mogłam jako zagłuszacza traktować szumu wiaterku w liściach i dalekiego plumkania strumyczka. Miałam złudzenie, że ruszam się jak słoń, oddycham jak odkurzacz i szeleszczę ubraniem niczym skład makulatury. Po sekundzie namysłu puściłam klamkę, by po cichu zdjąć buty. Skradanie się w glanach to nie była czynność, którą nazwałabym sensowną. Korytarzyk-poczekalnia był pogrążony w niemal całkowitych ciemnościach. Przez niedomknięte drzwi kuchenne padał wąski sztylet światła i dochodziła cichutka muzyka, widać Andrzej włączył radio, co było mi bardzo na rękę. Niczym siedemdziesięciokilowy zefir w skarpetkach wpłynęłam na drewniane schody prowadzące na piętro. Stawiałam stopy z brzegu, tuż przy ścianie, mając nadzieję, że obciążone na skraju, nie będą skrzypiały. Pisnęły zaledwie raz, zamarłam, trzęsąc się z emocji, ale na parterze nic się nie działo. Widocznie pan doktor postanowił zaliczyć przerwę w życiorysie. Allach z nim, przynajmniej w spokoju będę mogła sobie poszpiegować. Akcja wywiadowcza była o tyle utrudniona, że na górze było ciemno jak u Murzyna w ślepej kiszce. Dużo bym dała za jedną jedyną latarnię uliczną na zewnątrz! No, może nie dużo, ale na pewno coś. Stałam bez ruchu, szeroko otwierając oczy, by szybciej przywykły do ciemności. Niebawem, prócz jaśniejszej plamy okiennej szyby, zaczęłam rozróżniać też zarysy drzwi – dwa, trzy… cztery ciemniejsze prostokąty. Na próbę otworzyłam najbliższe i wetknęłam głowę do środka, wytrzeszczając oczy w mrok, co mniej więcej dawało takie rezultaty jak szukanie czarnego kota w piwnicy na węgiel. Postanowiłam zaryzykować. Namacałam kontakt koło drzwi i przekręciłam ebonitowe skrzydełko. Na pokój lunął potok jaskrawego światła, aż zmrużyłam powieki. Przede wszystkim rzucało się tu w oczy staroświeckie łóżko z wysokim wezgłowiem. Leżał na nim goły pasiasty materac. Dostrzegłam trochę mebli z ciemnego drewna, jakieś wyblakłe akwaforty na ścianach. Owszem, stała tu też szafa, ale pomieszczenie było po prostu nieużywaną sypialnią, nie gabinetem. Ostrożnie przymknęłam drzwi i przeszłam do następnych. Na dole nadal pogrywało radio, snując jakiś stary przebój Perfectu. Już trzymałam rękę na klamce, kiedy na tle okna zobaczyłam niewyraźną ludzką sylwetkę, kiwającą do mnie ręką. Nie wrzasnęłam tylko dlatego, że gardło mi się zacisnęło ze strachu, zabrakło powietrza, a jak wiadomo, bez powietrza krzyczeć nie da rady. Ciemna człekokształtna zmaza wskazała znacząco na drzwi po prawej stronie, po czym znikła. Choć nie widziałam szczegółów, tożsamość zmazy wydawała się oczywista.
„Żeby ją cholera! Też sobie wybrała porę” – pomyślałam ze złością. – „Zejdę na zawał przez tę idiotkę”.
Za to we wskazanym pomieszczeniu faktycznie mieścił się staroświecki gabinet i jednocześnie biblioteka. Jedną całą ścianę zajmowały przeszklone witryny wypełnione książkami. Nie przyglądałam się, ale można było sądzić, że w większości są to publikacje medyczne. Stało tu także solidne dyrektorskie biurko, bardzo zniszczone. Jeszcze jedna kozetka, waga lekarska i coś jakby fotel dentystyczny. I oczywiście owa szafa, o której wspominała Katarzyna. Pokaźny mebel, dość niski, za to szeroki – zdobny w figlarne buźki aniołków, rzeźbione winogrona i liście akantu – jeszcze jeden nieszczęsny staroć, który tęsknił za konserwatorem zabytków. Dwuskrzydłowe drzwiczki były oczywiście zamknięte, ale z łatwością znalazłam klucz, leżący sobie na biurku na podstawie bankierskiej lampy, jak samotny rozbitek na wyspie pod palmą.
Kiedy płonąc z ciekawości wreszcie otworzyłam szafę i zajrzałam do wnętrza, pierwszym uczuciem było zdumienie, a przez głowę przebiegła mi mglista myśl, że tubylcy w niedorzeczny sposób lubują się w przetworach. Większość przestrzeni na półkach wypełniały duże, jedno – i dwulitrowe słoje. Na pierwszy rzut oka zawartość kojarzyła się z jabłkami konserwowanymi w całości, czy czymś w tym rodzaju. Nigdy nie lubiłam kompotów z jabłek. Potem zaś sens tego, co widziały oczy, nareszcie przepchnął się do mózgu, usadowił w odpowiednim miejscu i zalogował.
Wrzasnęłam.
Od niepamiętnych czasów okropnie mnie wkurzały w horrorach rozmaite dziewoje (zwłaszcza w kolorze blond), niepotrafiące trzymać dzioba zamkniętego kiedy należy. Nieodmiennie darły się w nieodpowiednim czasie i miejscu, w kryptach wampirów lub w domach, gdzie grasował morderca, albo zawilkołaczonym lesie, i oczywiście sprowadzały sobie kłopoty na tlenione łby. W tej chwili jakoś bardziej rozumiałam biedaczki. Wydałam z siebie nieartykułowany, zwierzęcy skowyt, ku swemu potwornemu zażenowaniu wykonałam coś na podobieństwo polki z przytupem w miejscu, a w końcu zatkałam się obiema rękami, wydając tylko stłumione jęki przez nos.
Przez cały czas nie mogłam oderwać oczu od szafy. Za szkłem, zniekształcone lekko przez jego wypukłość, spały snem wiecznym malutkie główki o dziwnych, obrzmiałych rysach. Były to głowy dziecięce, gładko odcięte od tułowia i zakonserwowane, jak makabryczne owoce, upakowane po dwie lub trzy w jednym naczyniu. Niektóre miały zajęczą wargę, innym brakowało nosa lub oka, a jeszcze inne były niby normalne, lecz wewnętrzny głos twierdził cicho, że coś z nimi jest nie tak. A chyba najstraszniejsze było to, że niektóre z główek miały na sobie niemowlęce czepeczki z koronką albo falbaniaste kryzki. Na dolnej półce zgromadzono zakonserwowane w formalinie całe płody, o skórze szarobiałej niczym brzuch martwej ryby. Powyginane w nienaturalnych pozach, jakby zastygły w kolejnych figurach dance macabre. Katarzyna miała rację… Katarzyna miała rację… Miała rację… rację… rację…
Tętno waliło mi w skroniach, dyszałam jak po ciężkim biegu i ledwo słyszałam kroki na schodach. Dopiero kiedy za mymi plecami rozległo się gniewne: „Kurwa mać!”, odwróciłam się, by zobaczyć w progu pijanego i wściekłego Andrzeja Kobielaka.
– W-won! – Wskazał mi palcem drzwi, odsuwając się chwiejnie, by zrobić mi przejście. – Frecz wieźmo!
Bełkotał już, oczy miał szalone, a zmierzwione włosy unosiły mu się nad czołem jakby go piorun strzelił.
– Taka sama fsrentna baba jak stara Szyftowa! – wygłosił z potępieniem, krzywiąc twarz z odrazą. – Szy ty nie fiesz so to jest pryfatność!? – krzyknął rozpaczliwie.
Nie byłam obecnie w stanie wdawać się z nim w dyskusję o moralności, prywatności, ani o tym, kto pierwszy się włamał do kogo. I kto komu zostawił w domu śmietnik. Czułam, że hiperwentyluję i za chwilę zemdleję, a wolałam, żeby nie macał mnie w takim stanie pijany facet, nawet jeśli ma wykształcenie medyczne. Wypadłam z pokoju jakby mnie upiory goniły, omal nie zleciałam po ciemku ze schodów. Pobiegłam do domu, wciąż mając w uszach rozżalony i gniewny głos doktora, a w oczach obraz jak z hollywoodzkiego horroru klasy C.
Dopiero w swojej tymczasowej siedzibie zorientowałam się, że moje glany zostały tam, gdzie je upuściłam, w upiornym „starym gabinecie”, a ja całą drogę – po żwirze i kamieniach – przebyłam w cienkich skarpetkach. Bolały mnie obite pięty. Jakoś nie miałam ochoty wracać po buty, zwłaszcza że nie za bardzo miałam w czym.
Po takich traumatycznych przeżyciach powinnam cierpieć na bezsenność, siedzieć przez całą noc, podpierając powieki zapałkami w obawie, że będę mieć koszmary i przyśni mi się na przykład bigos z niemowląt lub coś równie przyjemnego. Nawet zaparzyłam sobie mocną kawę, ale jak to już bywało wcześniej, mój własny organizm zbuntował się przeciw dopalaczowi wbrew chęciom właścicielki. Oczadziała od nadmiaru kofeiny, ledwo zdołałam się rozebrać i padłam na posłanie jak kwiatek mrozem ścięty.
Nie, nie miałam koszmarów. Żadnych dzieci, czy to żywych czy martwych. We śnie pętałam się dokoła chaty Katarzyny, usiłując znaleźć drogę do domu, ale niezależnie od wybranej trasy ciągle wracałam przed znajome drzwi, zupełnie jakbym była zamknięta w cholernej szklanej kuli. Na dodatek wszystko było takie śliczne, idylliczne, rozsłonecznione i ukwiecone jak w disneyowskiej bajce. Gdzieś w gałązkach kląskała jakaś ptaszyna, a we mnie rosły mordercze instynkty. Gdyby ptaszek wpadł mi w łapy, pewnie bym mu łeb ukręciła albo przynajmniej założyła knebel.
– Doprawdy, dziewczyno, czy ty niczego nie umiesz docenić? – spytała Katarzyna, pojawiając się skądś jak diabeł z pudełka. Przystojna, czterdziestoletnia Katarzyna, z naręczem fioletowego łubinu, talią osy i nogami do szyi – istna czarnobrewa Helena Kurcewiczówna, żeby ją pokręciło. Zadowolona jak kot, co właśnie zeżarł kanarka. Właściwie poznałam ją tylko po kiecce.
– Bardzo démodé ten łaszek, ciociu – odparłam pogardliwym tonem, bo mnie wkurzyła. – Mogłabyś sobie sprawić coś bardziej na czasie. Kremplinę się nosiło przed potopem i to nie tym szwedzkim.
Może i moja ciotka była konserwatywna, ale zarzut niemodności ubódłby każdą kobietę, choćby miała poglądy średniowieczne i ogólnie była martwa. Widziałam, jak jej twarz przybiera zły wyraz, rysy zmieniają się nieznacznie, mięśnie szukają sobie nowych miejsc pod skórą, jakby Katarzyna poprawiała sobie żywą maskę.
– A mówiłam, że Kobielak nie jest w porządku? Nie chciałaś wierzyć, i masz! – tryumfowała złośliwie.
– Mówiłaś – przyznałam powściągliwie i nagle większość złości na Andrzeja opadła ze mnie. Katarzyna była zbyt ucieszona porażką pasierba, a tym samym moją – w końcu to ja mu ufałam, to mnie okłamał i upokorzył. Z jakichś powodów rozpad naszej małej koalicji był tej starej czarownicy na rękę. Zawsze byłam przekorna.
– Tak, ciociu – odezwałam się znowu, wzdychając ciężko. – Kobielak nie jest godny zaufania. Intrygant, pijak, łgarz i do tego morderca. Jak mogłam być taka naiwna… Sama mam dziecko, a on… Potworne. Te biedne maleństwa w słoikach… Jak jakieś ogórki, czy co… – Położyłam dłoń na gorsie gestem zblazowanej damy i zaraz się przelękłam, że może przesadzam. Jednak Katarzyna chyba to kupiła. Może za jej czasów takie zachowania były normą.
– Spokojnie, dziecko – rzekła z uśmiechem Giocondy, napierając na mnie bukietem.
– Kobielak to psychopata – upierałam się, cofając się nieco przed kwiatowym atakiem. – Co z moim synem? Nie mogę sprowadzić dziecka do domu, gdzie po sąsiedzku mieszka świr, a do tego alkoholik.
– Nic nie szkodzi, zaufaj mi, a razem coś wymyślimy. Pozbędziemy się go – obiecała, tym razem śląc mi zimny uśmieszek żmii.
Drżąc wewnętrznie, odpowiedziałam jej uśmiechem porozumiewawczym i równie wrednym.
Obudziłam się na kacu, a w każdym razie takie miałam objawy. Bolała mnie głowa i żołądek, a na widok obeschniętej wczorajszej kanapki mało nie pojechałam do rygi. Pstryknęłam włącznikiem dzbanka. O dziwo, mierziła mnie sama myśl o kawie, ale postanowiłam zmusić organizm do pracy za pomocą mocno osłodzonej herbaty.
– Żebym jeszcze chociaż coś piła – mruknęłam do siebie – ale kac bez popijawy jest po prostu niemoralny i głupi.
Wysłałam do ojca krótki SMS: Wracam wieczorem. Reszka. Miałam zdecydowanie dość Czcinki. Dość tutejszych trupów w szafie, paranormalnych tajemnic, zaświatowych intryg i knowań ludzi, którzy w normalnych warunkach spoczywają półtora metra pod ziemią, a nie mieszają się do unijnych planów zagospodarowania terenów!
Wmusiłam w siebie herbatę i kromkę chleba, następnie wyszukałam jakieś stare kapcie po Katarzynie i po szłam odzyskać swoje buty, po drodze przygotowując się na niemiłą konwersację z Andrzejem. Doktorek jednak najwyraźniej unikał konfrontacji, bo moje glany stały równiutko na ganku. Zasłonki były szczelnie zaciągnięte, a dom wyglądał jak grobowiec, co poniekąd się zgadzało. Nie pozostało mi nic innego jak włożyć buty i udać się w drogę powrotną.
Tknięta nagłym impulsem, zawróciłam jeszcze, wyciągnęłam z kieszeni długopis i pod „Nieczynne. Piję” dopisałam mięczak. Drukowanymi literami.
Kiedy kwadrans później maszerowałam przez wieś, zza opłotków obserwowały mnie uważnie oczy mieszkańców – zarówno żywych, jak i martwych – ale nie miałam ochoty na próby odróżniania jednych od drugich. Gdzieś na skraju zabudowań wydawało mi się, że mignął w krzakach wojskowy plamiak, ale sam Eryk Liebke się nie pokazał. No i dobrze.
Ze złości pomyliłam godziny odjazdu autobusu i w rezultacie wylądowałam w Tarnikach z trzema godzinami luzu, objuczona bagażem. I w fatalnym humorze, który próbowałam sobie poprawić, kupując piwo w znajomym sklepiku. Plotki musiały się tu roznosić z prędkością naddźwiękową, bo sprzedawczyni traktowała mnie niemal familiarnie, tytułując per „pani Kobielak”. Nie wiedziałam czy się śmiać, czy obrazić – ostatecznie zbyłam tę pomyłkę nieszczerym uśmieszkiem, po czym ze swym zakupem udałam się z powrotem na ławeczkę koło przystanku PKS. Było przedpołudnie, teoretycznie czas pracy, ale całkiem często przechodzili obok ludzie. Przyszło mi do głowy niechciane pytanie, czy moje duchowidzenie działało także poza Czcinką? Może któryś z przechodniów należał do sfery spirytystycznej, a ja nie zdawałam sobie z tego sprawy? Facetka z dzieckiem, raczej żywa. Babcia z koszykiem – to już diabli wiedzą, może nieżywa, zwłaszcza że gapi się nachalnie i z potępieniem jak na jawnogrzesznicę. Miałam ochotę pokazać jej język lub środkowy palec. Obejrzałam się za gościem w dżinsach – ten był raczej żywy, choć nie dałabym za to głowy. W końcu mógł się przekręcić całkiem niedawno i teraz łaził w tym, w czym go zastała ostatnia godzina, albo do czego był najbardziej przyzwyczajony. Co za cholerne porządki, żeby nie można było odróżnić ducha od nieducha?! Żadnego poszanowania tradycji. Gdzie białe całuny (ewentualnie prześcieradła), brzęczenie łańcuchami, śmiertelna bladość, hę? Starczyłaby zwyczajna półprzezroczystość, naprawdę niewiele wymagam! Doszłam do wniosku, że zanim nie dojdę z tym do ładu i nie opracuję jakiejś skutecznej metody selekcyjnej, na wszelki wypadek będę ignorować obcych. Lepiej, żeby mnie brano za osobę źle wychowaną niż za wariatkę. Zgodnie z tym postanowieniem kompletnie zignorowałam czterdziestolatka w prążkowanym gajerze, kiedy stanął przede mną, sapiąc z dezaprobatą przez nos i odymając wargi z miną znaczącą wielce, albo nawet bardziej. Udawałam konsekwentnie, że go nie widzę. Niech się odsnuje sapać gdzie indziej. Niemodny garniak wzbudzał we mnie podejrzenia, że mam do czynienia z trupem.
– Spożywanie alkoholu w miejscach publicznych jest zabronione! – wypalił w końcu facet z potępieniem, wyczerpawszy zapas sapania.
To mi dało do myślenia. Skupiłam na nim wzrok i postanowiłam zaryzykować.
– Nie rozmawiam z obcymi. Pan się przedstawi – wymamrotałam półgębkiem, nie zmieniając wyrazu twarzy i prawie nie otwierając ust. Zatkało go na dłuższą chwilę.
– Miklaszewski Zbigniew – wygłosił ostatecznie z wielką godnością.
Muszę przyznać, że odczułam dużą ulgę. Według moich ostatnich informacji prawie-poseł Miklaszewski był jeszcze żywy. Wstałam, wciąż z puszką w ręku i bez cienia poczucia winy.
– Miło mi poznać. Ciocia dużo o panu opowiadała – skłamałam bez mrugnięcia okiem, uśmiechając się przyjemnie.
– Ciocia…?
– Pani Szyft z Czcinki. Świętej pamięci. – Byłam ciekawa, jaki odzew wywoła nazwisko Szyft w sąsiednim dominium. Miałam podstawy przypuszczać, że oboje z panem Miklaszewskim darli koty. Prawie-posłowi błysnęło oko.
– A pani to…
– Krystyna Szyft. Że tak powiem, dziedziczę po cioci. – Wykonałam nieokreślony gest puszką „Żywca”, a sołtys znów lekko zesztywniał.
– Tak nie wolno, nie wolno… To nawet nie wypada – perorował nosowym głosem, a we mnie wzbierał bardzo niedyplomatyczny śmiech. – Kobieta, z piwem… no nie wypada, proszę pani. Za-bro-nio-ne! – Uniósł palec w mentorskim geście.
– Niestety! – Zrobiłam identyczny gest. – Tu nie ma miejsca, gdzie dama mogłaby napić się piwa w kulturalnych warunkach. Żadnego pubu, ogródka z parasolami, tylko ta nieszczęsna mordownia „Pod Dzikiem”. Ogromna szkoda, a przecież już tyle pan zrobił dla tej miejscowości. Ładnie tu, porządnie, zaopatrzenie bardzo dobre… – zalewałam Miklaszewskiego potokiem wymowy tłustym od wazeliny. – Szkoda, że sołtys Czcinki nie jest taki operatywny. Powinien brać z pana przykład. – Pokiwałam głową, robiąc minę Chrystusa Frasobliwego i pociągnęłam łyczek piwa.
– To prawda, staramy się – rzekł z dumą mój rozmówca, wypinając nieznacznie pierś. – Zmodernizowaliśmy wodociągi. Jest sala kinowa i biblioteka. I nawet pracownia komputerowa w gimnazjum.
Zastrzygłam uszami jak klacz na dźwięk kawaleryjskiej trąbki.
– Macie Internet?!
Grzech spożywania alkoholu w miejscu publicznym został mi wybaczony. Obiecałam poprawę, a zdetonowana władza odwzajemniła się obietnicą, że spróbuje przemienić knajpę „Pod Dzikiem” w lokal bardziej cywilizowany. Okazało się, że Tarniki są wręcz wyspą kulturalną wśród okolicznej dziczy i swołoczy, bo Internet podciągnięto nie tylko na użytek małoletnich obywateli RP, ale też do użytku publicznego. Internetową kafejkę znalazłam bez trudu – zaadaptowano na nią pomieszczenie koło biblioteki, wielkości bez mała komórki na węgiel, ale internetowcom nie potrzeba wiele miejsca. Bez trudu uzyskałam zezwolenie i pomoc przy podłączaniu swojego laptopa, a życzliwa obsługa w postaci bladej panienki w swojsko gotyckim czarnym golfie zaproponowała nawet herbatę.
Otworzyłam znajomą zakładkę Googli i zatonęłam w otchłani sieci.
Sedno tkwiło w tym, że męczyła mnie sprawa zawartości doktorskiej szafy, a ilekroć przypominałam sobie wymizerowaną, smętną gębę Andrzeja Kobielaka, intuicja mówiła mi, że taki z niego „mroczny konserwator” jak z glisty szybowiec. Ktoś by mógł powiedzieć, że tylko w filmach kolekcjonerzy ludzkich szczątków wyglądają jak karykatury van Helsinga, natomiast prawdziwi psychopaci są właśnie mili, na oko nieszkodliwi i pierdołowaci, noszą porozciągane swetry i niemodne buty, a w wolnych chwilach wynoszą śmieci sąsiadkom staruszkom. Dumając na przystanku PKS-u, przypominałam sobie makabryczne słoiki i zwłaszcza jeden szczegół wybitnie nie pasował mi do osobowości pana doktora – producenta marnego bimbru. Ba, nie pasował mi w ogóle do żadnej męskiej osobowości, nawet hipotetycznej. Na miłość boską, kto i z jakich powodów miałby kolekcjonować kawałki nienarodzonych dzieci, ubierając je w maleńkie czapeczki i kołnierzyki? Damska wersja Hannibala Lectera?
Moja wyobraźnia, aczkolwiek pojemna i zahartowana przy redagowaniu setek najprzedziwniejszych płodów ludzkiej imaginacji, w tym miejscu stawała dęba. Kobielak, dziergający z pietyzmem takie ozdóbki, po prostu ją przerastał. A na dodatek miałam wrażenie, że już kiedyś, być może dawno temu, zetknęłam się z czymś podobnym. W książce, w telewizji? Czy może na stronie internetowej?
Wklepywałam w okienko wyszukiwarki dziesiątki haseł, także po angielsku. Martwe dzieci, konserwacja zwłok, formalina, mumie i mumifikacja – tu głównie wyskakiwał Egipt i wyciąganie trupom mózgu przez nos, a w końcu „freak” i „freakshow” gdzie z kolei nastąpił wysyp kobiet z brodą oraz liliputów. Pierwsze artykuły przeglądałam jeszcze w miarę dokładnie. Nawet z pewną przyjemnością obejrzałam fotografię dwuletniej (lub siedemdziesięciosiedmioletniej, zależy jak na to patrzeć) Sycylijki Rosalii Lombardo, która w swej szklanej trumience wyglądała jak śpiąca królewna. Materiałów jednak było tak dużo, że przeglądałam je coraz bardziej pobieżnie. Trupie ekspozycje Honore Fragonarda wraz z jego słynnym „Jeźdźcem”, upiorne wizje jego następcy Gunthera von Hagena – a gdzieś w tej sieczce, utknięte jak szpilka, tkwiło rozwiązanie tajemnicy. Albo przynajmniej koniec nitki, po jakiej można dojść do przysłowiowego kłębka. Jednak czas płynął, mój entuzjazm stygł, a w końcu zmęczenie wzięło górę i tylko zrzucałam na dysk wszystko, co zdawało mi się związane z tematem, a wyglądało choć trochę naukowo.
– Proszę pani…
Wzdrygnęłam się. Zatopiona w pracy, kompletnie zapomniałam, gdzie się znajduję. Typowe.
– No bo pani tak siedzi już cztery godziny – wymamrotała speszona dziewczyna.
– Zamykacie? – spytałam mało przytomnie.
– Yyy… nie, jeszcze nie. Ale to sporo kosztuje, no i pani chyba nic nie jadła?
W tejże chwili dotarł do mnie cały sens tego, co mówiło do mnie to dziewczę. Cztery godziny! W panice spojrzałam na zegarek. O matko… Jedyny pasujący mi autobus odjechał ponad godzinę temu. Byłam uziemiona aż do następnego dnia. Miałam do wyboru – wracać jak niepyszna pod dach Katarzyny, z denerwującym sąsiedztwem obrażonego doktorka, albo szukać noclegu w Tarnikach. Obawiałam się jednak, że moja kieszeń może nie znieść hotelowego kaprysu. Zapłaciłam obsługującej netkawiarenkę dziewczynie wygórowaną w jej mniemaniu kwotę ośmiu złotych i zwinęłam manatki. Skoro już byłam w centrum cywilizacji, postanowiłam przynajmniej zjeść tu obiad, nawet jeśli „Pod Dzikiem” było straszną mordownią, serwującą tylko żurek i nieśmiertelnego schabowego.
Telefon odebrał ojciec.
– Tato – starałam się zawrzeć w głosie jak najwięcej skruchy. – Spóźniłam się na pekaes. Dzisiaj już się stąd nie wydostanę.
Jęk.
– Córko! Kocham swojego wnuka, ale niebawem zwariuję!
Musiałam wysłuchać niemalże całej symfonii narzekań, głównie na temat tego, że Młody podbiera dziadkowi krzyżówki i rozwiązuje je, robiąc błędy ortograficzne. Dla urozmaicenia dowiedziałam się też w telegraficznym skrócie, że mój syn obficie wytatuował się markerem waterproof, więc dziadkowe zastanawiają się, czy można go w takim stanie wysłać do szkoły, bo pisak okazał się faktycznie bardzo wodoodporny.
– Co on właściwie ma na sobie? – zainteresowałam się. – Wulgarne słownictwo? Gołe baby?
– Maoryskie spirale. Widział na Discovery. Trochę krzywo mu wyszło.
– Wyślij – poleciłam. – Bo inaczej wykombinuje, że to dobry sposób na legalne wagary. Aha, i za karę puść mu kreskówkę o owieczce.
Na moje dziecko nie działały metody konwencjonalne, co już dawno zostało stwierdzone przez całą rodzinę, panie w przedszkolu i psychologa. Potem zrobiło się gorzej, bo słuchawkę przejęła moja maman. Dowiedziałam się więc po raz kolejny, że jestem wyrodną matką porzucającą przychówek na mrozie. Prawdziwa matka zajmuje się dzieckiem, organizuje mu czas wolny i niewolny, dba o rozwój tak duchowy, jak i fizyczny, przygotowuje mu wysokobiałkowe posiłki z mikroelementami i tak dalej. Zapomniała dodać fragmentu o przemawianiu głosem jak muzyka skrzypcowa i lataniu na parasolce.
– Mamo! Mamo, zanikasz! – wydarłam się rozpaczliwie, jednocześnie podstępnie skrobiąc po mikrofonie paznokciem. – Daj mi Jeremiego!
Mój syn był w pobliżu, gdyż już od dobrej minuty słyszałam w tle jego pokrzykiwania. Wychowawczo zapewniłam dziecko, że je kocham, po czym równie wychowawczo zabroniłam odbierania dziadkowi jedynej życiowej przyjemności, czyli krzyżówek panoramicznych, zwłaszcza jak się do nich jeszcze nie dorosło. A na koniec roztoczyłam przed dzieckiem wizje straszliwych konsekwencji w razie niegrzeczności.
– Pamiętaj, mogę się zacząć zachowywać jak normalna matka! – zagroziłam. – Pa, pa, całuski. Do jutra.
– Do jutra, mamuś!
Do Czcinki dotarłam w podłym humorze. Tym podlejszym, że w drodze powrotnej minął mnie na swoim rowerze Zbychu. Przez moment żywiłam płonną nadzieję, że może weźmie na bagażnik mój plecak, ale tylko nacisnął mocniej pedały i śmignął obok, udając, że mnie nie widzi. Jasny gwint! „A żebyś sobie rozwalił pysk!” – rzuciłam w myśli ze złością, poprawiając wrzynające się w ramiona paski.
Przechodząc koło domu Kobielaka, z przyzwyczajenia popatrzyłam na drzwi. Nie było na nich wiadomej wywieszki, widocznie doktorek już wytrzeźwiał.
„Pożałuję tego” – pomyślałam, wstępując na niskie schodki. Na pukanie nikt nie odpowiedział. Nacisnęłam więc klamkę. Drzwi nie były zamknięte, za to natychmiast natrafiły na barierę w postaci krzesła, które szurnęło po podłodze. Milusie… Wycofałam się od drzwi, za to obeszłam włości pana doktora, kierując się pod okno kuchenne. Było otwarte na oścież, a ze środka dobiegał niezadowolony głos Andrzeja.
– No pięknie, kurwa, pięknie. Abonament se u mnie wykup, facet. Całe nici na ciebie idą.
– To przez tom babe, mówiłem – odpowiedział mu mrukliwy bas.
Zaintrygowana, zrzuciłam swój bagaż pod ścianą. Wspięłam się na podmurówkę, przytrzymując parapetu i znienacka wetknęłam panu doktorowi łeb do izby przyjęć, czyli do muzeum brudnych talerzy, ścierek oraz kubków po kawie.
W eksponowanym miejscu siedział na taborecie Zbychu Rajecki, a Andrzej oglądał mu zakrwawioną głowę w świetle popołudniowego słońca. Na mój widok podskoczyli wszyscy trzej: lekarz, pacjent i stołek. Na tępawej fizjonomii Rajeckiego odmalował się wyraz paniki, zerwał się na równe nogi. Kobielak wykazał się ładnym refleksem, złapał go i osadził z powrotem siłą, warcząc;
– Gdzie, kur…czę, w pysk… siedź mi tu! Potem będziesz uciekał.
– Hm. Dzień dobry, przeszkadzam? – odezwałam się, kwitując scenę lekceważącym uniesieniem brwi.
– Tak, przeszkadzasz – odparował Kobielak nieuprzejmie, zaczynając szczękać narzędziami.
– W takim razie poczekam. – Wspięłam się wyżej i usiadłam na parapecie, niedbale opierając o futrynę. – Musimy pogadać. Pojawiły się nowe elementy.
Andrzej machnął gniewnie trzymanymi w ręku kleszczami.
– Jeden z tych elementów właśnie tu siedzi. Twierdzi, że go zrzuciłaś z roweru.
– Mianowicie jak? – zainteresowałam się uprzejmie. – Oczywiście, najprawdopodobniejsza jest wersja, że jedną ręką ściągnęłam go z siodełka, z nadludzką siłą okrutnie wytrzaskałam po pysku i wrzuciłam do pobliskiego rowu melioracyjnego. Nawiasem, są tu jakieś rowy melioracyjne?
Obaj panowie milczeli zgodnie i ponuro, nie doceniając mej pięknej ironii. Tylko Rajecki poczerwieniał jak pomidor, a z rozciętego czoła popłynęła mu gruba kropla krwi. Kobielak bez słowa przyłożył mu do głowy płat gazy, a Zbychu przytrzymał go dwoma palcami. Widać nie pierwszyzna to dla nich. Doktorek wyciągnął z autoklawu znaną mi już zagiętą igłę, za którą jak mysi ogon wlokła się nić chirurgiczna.
– Chcesz lufę na znieczulenie? – spytał.
Rajecki pożądliwie łypnął na flaszkę stojącą na kredensie, ale mruknął przecząco. Przyglądałam się, jak Andrzej wykonuje nad jego głową „magiczne” ruchy, związując końce nici. Co chwila pobrzękiwały cicho nożyczki. Gdzieś w oddali zapiał kogut, a całkiem blisko przeleciał trzmiel, nadrabiający skromne rozmiary głosem kołującego boeinga. Przymknęłam oczy, grzejąc się w słońcu i kontemplując tę chwilę spokoju. Ziarno chłodu było z początku maleńkie, jak paciorek znaleziony przypadkiem na dnie kieszeni. Potem stało się szklaną kulką do gry, a wreszcie urosło w lodowaty obłoczek.
„O nie” – pomyślałam, marszcząc brwi. – „Wynocha”.
Wyobraziłam sobie kulkę pomarańczowego płomienia. Skupiłam się na obrazie rosnącej przezroczystej bańki, wypełnionej ogniem, złotej barwie i emanującego z niej gorąca. Ognista sfera pochłonęła najpierw mnie, potem wyimaginowany obraz kuchni i całego domu. Zimno skurczyło się i umknęło gdzieś za góry i lasy, przegnane być może na Antarktydę, gdzie jego miejsce.
– Dziesięć klamerek tym razem – odezwał się Andrzej, przerywając mi medytację.
– To ile? – odezwał się Zbychu z ponurą rezygnacją.
– Jakieś dziesięć jajek albo dwa dżemy – wycenił swoją robotę miejscowy przedstawiciel sztuki medycznej. – Wolałbym jajka.
Odwróciłam głowę, żeby nie dostrzegł, że duszę się ze śmiechu. Zdawałam sobie sprawę, że takie właśnie są realia tutejszego życia – obrót bezgotówkowy, wymiana towaru za towar jak we wspólnocie pierwotnej, co miało mimo wszystko sporo sensu. Nic jednak nie mogłam poradzić na to, że mnie to niewymownie bawiło.
– Dobra – mruknął Zbychu, ostrożnie wkładając swoją bejsbolówkę. Na czaszce krzyżowały mu się klasycznie dwa paski plastra.
– A jak rower? – zapytał Andrzej.
– Druty fpizdu – oświadczył Rajecki krótko, co pewnie znaczyło, że wygiął lub wyłamał szprychy. Zrobiło mi się głupio. Ale z drugiej strony, skąd mogłam wiedzieć, że taka sobie byle klątewka narobi tyle szkody? Z trzeciej strony – mógł mi pomóc z bagażem i nic by się nie wydarzyło.
– A teraz czy mogłabyś łaskawie zejść z mojego okna i ulotnić się z mego życiorysu? – odezwał się Kobielak, ledwo jego pacjent zniknął za drzwiami.
– Nie – odparłam. – Przestań się zachowywać jak dzieciak, któremu ktoś skonfiskował kolekcję psich kupek.
– Uważasz, że tak po prostu możesz się ładować z butami w moje życie?! Ja też mam jakąś godność!
– Twoja godność najwyraźniej nie jest szczególnie wyczulona – zajadowiciłam. – Dosłownie pięć minut temu odepchnęłam stąd Katarzynę. Nie wiem, jak mi się to udało, ale zrobiłam to. Nie wciskaj mi więc, co ja mogę, a czego nie mogę!
Zamilkł na chwilę.
– I ja mam w to uwierzyć? – burknął.
– Rajecki by uwierzył – odparłam chłodno.
– Coś ty mu właściwie zrobiła? Wsadziłaś kij w szprychy?
Potarłam paznokcie o kurtkę nonszalanckim gestem.
– Przeklęłam go.
– Ejże…!
– Serio. Rzuciłam klątwę. Autocytat: „Ażebyś sobie rozwalił pysk”. Wystarczyło. Można powiedzieć, że to był wypadek przy pracy. Za silne emocje, czy coś w tym rodzaju. Byłam w złym humorze.
– Jeśli teraz jesteś w dobrym, to wolę cię nie oglądać w złym.
– Słusznie. – Kiwnęłam głową.
Oglądał mnie, jak jakieś ciekawe zjawisko przyrodnicze, aż zaczęło to być denerwujące.
– No co?!
– Ty faktycznie wierzysz, że jesteś czarownicą! – jęknął.
Wzruszyłam ramionami.
– Szanowny panie doktorze. Jędruś, jeśli nadal jesteśmy na „ty”, pragnę ci przypomnieć, kto do kogo zadzwonił, skamląc w słuchawkę o pomoc. I kto komu powiedział: „Katarzyna Szyft była wiedźmą”. Usłyszałeś wtedy coś jak „spadaj” albo „odbiło ci?” Hę?
Z kwaśną miną składał zużyte narzędzia, by zyskać na czasie. Nie miałam nic do roboty poza oglądaniem jego profilu. Doktorek był za chudy. Widać za mało jadał, za dużo pił i być może za mało sypiał. Rozejrzałam się. Temu nieszczęsnemu domowi też przydałaby się kobieca ręka i ucieszyłam się, że nie ma szans, aby to była moja ręka. Co to, to nie.
– Poza tym sam widziałeś, co jest w bunkrze – poszłam za ciosem.
– To, że stara Szyftowa wierzyła w czary, wcale nie znaczy, że ja wierzę. I że one w ogóle działają! – odparł ze wzburzeniem.
– W takim razie po co zabrałeś rękawiczkę?
– Bo była moja! Wszystko jedno, chciałem ją z powrotem!
– Odwracasz kota ogonem, doktorku – prychnęłam. – I powiem ci coś: Katarzynie właśnie o to chodziło. Po to mi dała cynk w sprawie szafy. Żebyśmy sobie skoczyli do gardeł. A ty radośnie wypełniasz jej plany. Nagle strasznie chcesz, żeby ta sprawa z magią, duchami i nawiedzonym domem okazała się nieprawdą. A niby skąd wiem o szafie? Wyczytałam w „Wyborczej”? Z jakiegoś powodu Katarzynie nasze układy nie pasują. Chcesz jej ułatwiać?
Widziałam, że Kobielak walczy ze sobą.
– Nie – przyznał niechętnie. – Ale masz rację. Chowam głowę w piasek. Prawdę powiedziawszy, robię się trochę nerwowy – zniżył głos do szeptu – kiedy sobie uświadamiam, że ktoś mnie może podglądać w kiblu.
Ze śmiechu dostałam ataku kaszlu.
– Mam jeszcze jedno pytanie – rzekł Andrzej posępnie. Uniosłam znacząco brwi.
– Dlaczego jeszcze nie zgarnęły mnie gliny?
– Bo ich nie zawiadomiłam.
– Czemu?
– Bo te słoje to raczej nie twoja robota.
– Skąd wiesz? Znów jakieś konszachty z duchami?
– To proste, nie jesteś ginekologiem.
Doktorek zaniemówił na kilka minut.
– Kobieca logika – stęknął w końcu.
Zgodził się ponownie pokazać upiorną kolekcję, choć od entuzjazmu był równie daleki jak Amazonka od Sahary. W dziennym świetle słoje wraz z zawartością traciły na niesamowitości, za to zyskiwały na brzydocie.
– Nie przyszło ci do głowy, żeby je pochować? Jest tu cmentarz – powiedziałam, patrząc na opuchnięte od formaliny buzie. Czułam nadal obrzydzenie, ale przede wszystkim rósł we mnie smutek, niczym stos piasku sypiący się z górnej części klepsydry.
– Tak bez księdza? Jakoś zdawało mi się, że powinna być msza, czy coś… One pewnie nawet nie ochrzczone.
– Co za problem poprosić księdza?
– No właśnie jest problem! – odpowiedział Andrzej z naciskiem, przysiadając na krawędzi biurka. – I to niejeden. Ksiądz na sto procent by zawiadomił policję. Musiałbym się gęsto tłumaczyć, skąd to mam i dlaczego. A Nowotny zatrudnił mnie nielegalnie, wyłącznie na gębę. Nieformalna praktyka medyczna, ludzkie płody w chacie, a jakby jeszcze znaleźli moją bimbrownię, to już na bank idę siedzieć. Sorry, dzięki, lubię świeże powietrze. Taki kaprys mam. Właściwie sam się dziwię, że mi ufasz. Straszny ze mnie facet, przestępca i ogólnie szemrany gość.
– Mhm, ta… – zgodziłam się z roztargnieniem. – I nikt się nie zainteresował tym domem po śmierci tego całego… Nowotnego?
– Jakoś nie. Czcinka jest jak czarna dziura… albo jak coś na samym skraju zakresu widzenia. Niby istnieje, ale łatwo o niej zapomnieć.
– I trudno znaleźć – dodałam. – Wiesz, że jej nie ma na mapach? Jeśli nie trafisz do Tarników, nie znajdziesz nigdy Czcinki, a Tarniki to też żadna metropolia.
Andrzej skinął głową. Wróciłam do oglądania preparatów. Półki pokrywała gruba warstwa kurzu, mimo że szafa była cały czas zamknięta.
– Andrzej, czy ty w ogóle ruszałeś któreś z tych naczyń? – zapytałam podejrzliwie.
Kątem oka dostrzegłam, że krzywi się lekko. Jak na chirurga, był dziwnie wrażliwy.
– Paskudztwo. Nawet nie dotykałem. Skądże.
– Pokrywki – rzuciłam krótko.
– Co pokrywki?
– Różnią się.
Andrzej zlazł z biurka i trochę pochylił swoje metr osiemdziesiąt, by przyjrzeć się słojom.
– Widzisz? – wskazałam palcem. – Te pośrodku są inne. Mają inny kształt i pokrywki też się różnią.
Wszystkich naczyń było mniej więcej dwadzieścia. Większość była po prostu wielkimi słojami Wecka ze sprężyną i może stąd wzięło się pierwsze skojarzenie z kompotem. Natomiast te, które teraz zwróciły moją uwagę, miały wieczka z czegoś czarnego – metal?, drewno? Starając się opanować wstręt, prawie wsadziłam głowę do szafy. Nie, nie drewno – szklany korek, dokładnie wpasowany w gardło naczynia, zalany z wierzchu smołą, albo, co pewniejsze, lakiem. Pięć takich pojemników ustawionych dokładnie pośrodku, jakby właściciel chciał je wyeksponować jako szczególną ozdobę kolekcji.
– Pomóż mi, złap od dołu. To jest ciężkie – poleciłam Andrzejowi, ostrożnie chwytając za zimne szkło.
– O Jezu… – mruknął, ale usłuchał.
Okazało się, że słój waży stosunkowo niewiele, ale był za to bardzo nieporęczny. Prawie nie oddychając, ostrożnie postawiliśmy go na wytartym dywanie, widocznie porażeni identyczną wizją pękającego szkła i wylewającej się na podłogę zawartości.
– Patrz – szepnęłam, znów wskazując na wieczko. Niepotrzebnie, bo Andrzej już sam zdążył dostrzec odbitą w czarnym laku pieczęć z dwugłowym orłem.
– O cholera – mruknął pod nosem. – To musi być stare.
– Bardzo stare – potwierdziłam. – Czasy caratu, czyli jeszcze przed 1914 rokiem. I tylko te dzieci mają „ubranka”. Już w nocy coś mnie w tym zaintrygowało, ale byłam za bardzo wstrząśnięta, żeby trzeźwo analizować.
– Trzeźwo… Trzeźwy to ja dziś nie będę na bank – wymamrotał Kobielak.
Syknęłam niecierpliwie.
– Weź się w garść. Zdajesz sobie sprawę, ile TO jest warte? Stuletnie preparaty o wartości muzealnej. Zamiast się świnić nad flachą, zastanów się, jak je sprzedać.
Milczenie.
Milczenie.
Jeszcze więcej milczenia. Pan doktor obgryza paznokieć, z rozpaczliwym wyrazem twarzy.
– Andrzejku – odezwałam się pieszczotliwie. – Jak ty właściwie zarabiasz na życie w tej dziurze?
Ocknął się.
– Tak jak widziałaś.
– Sorry, ale chyba nie jesteś w stanie utrzymać się z szycia jednego Rajeckiego?
– Nie, no skąd. Rajecki ma kumpli. Plus ogólnie porady dla drobnicy bez ZUS-u. Nastawiam zwichnięte ręce i nogi, robię wstępne diagnozy… i takie tam. Zwykle bez gotówki, ale mam co jeść.
– I sprzedajesz bimber – wtrąciłam.
Zrobił oczy.
– Skąd wiesz?
– Strzelałam. Gdyby te wszystkie butelki w kuchni były tylko na twój użytek, już dawno byś zszedł na marskość wątroby.
– No dobra, masz rację. A poza tym piszę ludziom magisterki. – Pan doktor dumnie uniósł brodę.
– Hę?! – zdziwiłam się.
– A jak. Mógłbym się już doktoryzować. Tylko mi się nie chce. Kolega z uniwerku nagrywa mi robotę.
– Kurczę, jesteś lifterem!
– Czym?
– Nie czytałeś Zajdla?
– Nie. To tytuł książki? – Taki wzrok miewają pewnie podróżnicy na safari, usiłujący zrozumieć suahili.
Westchnęłam dyskretnie, postanowiwszy wybaczyć mu skandaliczną lukę w lekturach. Ostatecznie ja nie przebrnęłam Kapuścińskiego, choć to – sratatata – podobno obowiązkowa pozycja dla wykształciuchów.
– Podsumujmy: zrobiwszy dyplom z chirurgii, siedzisz na jakimś zadupiu i szyjesz miejscowych zakapiorów, którzy ci płacą jajkami. Poza tym pędzisz samogon oraz żywot polskiego Robinsona. Zgadza się? I ty się jeszcze zastanawiasz, czy na tym zarobić?
– Mniej więcej się zgadza – wycedził Andrzej przez zaciśnięte zęby. – Pięć minut temu chciałaś wyprawiać pogrzeb, a teraz namawiasz mnie na handel ciałami?
– Jestem pragmatyczna – oznajmiłam. – Lekko licząc, masz tu zawekowane kilka tysięcy złotych.
– A ja jestem ostrożny! Co nagle, to po diable. Ładnych parę lat żyłem z tą szafą. Mogę pożyć jeszcze parę miesięcy.
Przewróciłam oczami.
– Żył z szafą! O matko, może byś tak zaczął żyć z jakąś kobietą, co?
Rzecz jasna, obraził się znowu. Ale na krótko. Może zaczynał się przyzwyczajać do mojego niewyparzonego języka, a może po prostu był oszołomiony niespodziewanym odkryciem.
Przeleciałam wzrokiem po grzbietach książek w witrynie, lecz większość nosiła dość abstrakcyjne dla mnie tytuły, brzmiące uczenie i ekstramedycznie, a część w ogóle była po niemiecku i gotykiem. Najwyraźniej zawód doktora Nowotnego był jednocześnie jego hobby.
Podziękowałam za proponowaną herbatę, kawę, kanapkę i drinka. Na twardym dysku jak wyrzut sumienia tkwiło rozbebeszone tłumaczenie rosyjskiej powieści science fiction, termin oddania redakcji skracał się z każdym dniem. A teraz jeszcze doszły grube megabity materiałów pościąganych z Internetu i czekały na analizę. Choć teraz przynajmniej z grubsza wiedziałam, czego szukać. Kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, byłam mniej więcej w połowie roboty, pracowicie kopiując teksty do Worda i czesząc wyszukiwarką pod kątem: Rosja, Rosji, carska, rosyjski, car oraz carski. Jeśli jakiś Rusek miał coś wspólnego z gabinetami osobliwości i mumifikacją, powinien wypłynąć na wierzch.
Z kubkiem kawy pod ręką, zgarbiona jak gnom, klepałam w klawiaturę, szukając igły w stogu siana, przy czym nawet nie wiedziałam, jak wygląda ta igła. W popielniczce rosła górka petów. Pod czaszką bełtały mi się setki słów, oczy piekły. Przebiegałam wzrokiem po wersach coraz bardziej mechanicznie, popadając w charakterystyczny stan wszystkich przemęczonych redaktorów – bliski hipnozie. Stop! Z wysiłkiem otrząsnęłam się z otępienia, trąc twarz obiema rękami. Back… Coś tu było. Z niejakim trudem odnalazłam pominięty fragment. Car – jest car!
– „Car Piotr I podróżował incognito po Europie. W 1697 roku odwiedził kraje Rzeszy, Anglię i Holandię” – przeczytałam na głos. – No dobrze, a co to ma wspólnego z konserwacją zwłok? Coś musiało, skoro wylądowało na moim dysku, wyplute przez Google faszerowane hasłami „mumifikacją” i tym podobnymi. Przewinęłam tekst. Ha! „Piotra Wielkiego fascynowała nauka, technika, a także anatomia; kupił sławną kolekcję Ruyscha i wystawił ją w swoim muzeum, Kunstkamera. Chciał wykorzenić ludowe przesądy, głosząc potęgę nauki. Wydał ukaz, na mocy którego obywatele musieli przekazywać władzom wszelkie wybryki natury, zdeformowane zwierzęta i ludzi”.
Łyknęłam zimnej kawy, prawie nie czując jej smaku. Ruysch… nareszcie jakieś powiązanie. Kim był Ruysch? Byłam pewna, że już przedtem mignęło mi to nazwisko. Co kolekcjonował? Podejrzewałam, że nie znaczki.
„Ruysch (1653-1731), anatom, chirurg holenderski, przejął metodę Svammerdama i znacznie ją udoskonalił oraz zastosował korozję, chociaż nie przeprowadzał jej tak jak Lieberkühn lub Hyrtl. Swoje osiągnięcia w tej dziedzinie przedstawił w tablicach dzieła zwanego Thesauri Anatomici (1701-1714). Korozję przeprowadzał on przy pomocy pewnego rodzaju larw jakichś owadów, przypuszczalnie dermestes lardarius lub musca vomitoria. Larwy ich potrafią w bardzo krótkim czasie zniszczyć zwłoki całego konia, pozostawiając nienaruszony szkielet”.
A fuuuj…
Przed oczami duszy mojej pojawił się zdechły koń spożywany przez larwy i przez moment miałam ochotę iść w ślady owych musca i wykonać popisowe vomitoria. Jednak obrzydzenie szybko umknęło przed uczuciem tryumfu. Ruysch był holenderskim anatomem. Car Piotr I odwiedził Holandię i kupił od niego jakąś kolekcję. Biorąc pod uwagę zainteresowania młodego cara, mogły to być „ludzkie konserwy”. Jakie jest prawdopodobieństwo, że preparaty w szafie doktora Nowotnego są częścią carskiego zbioru? Oceniłam, że całkiem spore, choć zakres czasowy oszałamiał. Jeszcze raz sprawdziłam rok. Tysiąc sześćset dziewięćdziesiąty siódmy. Koniec siedemnastego wieku! Jeśli słoje nie były podróbkami, miały ponad dwieście lat.
Trochę ręce mi się trzęsły, kiedy zapalałam kolejnego papierosa. Przy okazji skonstatowałam, że to już ostatni z paczki. Niefart. Szkoda, że Kobielak nie pali i nie mogę mu podebrać… A może i dobrze, jeden nałóg mu wystarczy. Czy w tym „ekologicznym” sklepiku mają fajki?
Podniecona odkryciem, sztachnęłam się nieco za głęboko i rozkaszlałam. Jasny gwint, trzystuletnie zabytki! I to tak delikatne! Szkło, alkohol, trochę mięsa – wydawało się wręcz niewiarygodne, że zdołały przetrwać wojenne zawieruchy i rewolucję na dodatek. Oraz pół wieku świetlanego socjalizmu, tfu, na psa urok.
Do gawry Andrzeja były dwa kroki. Uskrzydlona zwycięstwem, przeleciałam przez mostek i załomotałam doktorowi w szybę, z emocji jakoś przeoczywszy fakt, że wszystkie okna są ciemne. Na niebie pysznił się wielgachny, srebrny księżyc w idealnej pełni. Zniecierpliwiona, zapukałam ponownie. Za zasłonką rozbłysło światło lampy, a po chwili ukazał się doktorek we własnej osobie – jeszcze bardziej rozczochrany niż zwykle, w porozciąganym podkoszulku i półprzytomny. Najwyraźniej wywlokłam go z łóżka.
– O, obudziłam? – stropiłam się obłudnie.
– Skądże – wymamrotał, usiłując szerzej otworzyć oczy. – Co ja bym mógł robić… – spojrzał na zegarek -…o drugiej w nocy? Przecież nie spać.
Ups.
– Znów jakieś duuuyyychy? – spytał, ziewając.
O rany, ten facet sypia w T-shircie z Puchatkiem! Ja też taki chcę!
– Ale jak już cię obudziłam… yyy, przepraszam tak w ogóle… to już ci powiem, co masz w szafie – zniżyłam głos do szeptu.
Zainteresowany Andrzej wywiesił się przez parapet.
– Mówi ci coś nazwisko Ruysch?
– Nie. A powinno?
– Był anatomem. Myślałam, że może miałeś coś o nim na studiach. W każdym razie facet żył w Holandii i preparował różne świństwa, szkielety i takie tam. A teraz uważaj. Car Rosji, niejaki Piotruś Pierwszy zwany Wielkim, swego czasu kupił od niego jakąś kolekcję anatomiczną i w ogóle interesował się potworkami. Urządził nawet muzeum. Skoro słoje mają na sobie carskie pieczęcie, prawdopodobnie pochodzą stamtąd.
– No i…? – Doktorek chyba o tej porze niezbyt dobrze działał.
– Ocknij się, do cholery! Masz w domu zabytki z końca siedemnastego wieku! U-ni-kal-ne! – wyszeptałam, rozglądając się nerwowo, czy aby na pewno nikt nas nie podsłuchuje. Wokół jednak panowała głucha cisza i ciemność.
– O – powiedział.
– Aha – dodał po chwili.
– Opanuj ten rozbuchany entuzjazm – rzuciłam sarkastycznie. Facet był po prostu nieznośny. Robię dla niego całe śledztwo, przesiaduję godzinami przed laptopem, wędząc się w dymie (nie żeby akurat ten element mi przeszkadzał), tracę czas i wzrok, a ten nawet nie raczy się ucieszyć z tego, że jest potencjalnie właścicielem… paru, kilku… stu tysięcy zet? Nie miałam pojęcia, po ile chodzą na aukcjach trupy w wekach, ale na pewno nie po pięćdziesiąt groszy!
– Jakoś tak nie mogę się nastawić optymistycznie – powiedział Andrzej. – Po pierwsze, to nawet nie jest tak naprawdę moje. Po drugie, przewiduję same kłopoty. Nawet nie wiem, jak się do tej sprawy zabrać. Wzywać rzeczoznawcę? Zaczną się pytania…
– Dobra – machnęłam ręką. – To dobranoc. Prześpij się z tym.
Odwróciłam się już i ruszyłam do Szyftówki, kiedy doktorek zawołał za mną:
– Eee, Reszka?
Przystanęłam.
– Tak?
– Ymm… Właściwie dlaczego ty jeszcze nie śpisz?
O Jezu… monopolista głupich pytań.
– Bo nie mogę zasnąć bez misia!
Pacan.
„On ma ładnego misia…” – dodał mój wewnętrzny zwierzak, został jednak stłamszony bezlitośnie.
Przeszłam mostek, wkraczając na swoje terytorium. W koronach wiśni coś szeleściło, a z gałązek sypały się płatki, osiadając mi na głowie i ramionach. Stanęłam jak wryta przed domem. Czułam, jak podnoszą mi się włosy na głowie i narasta we mnie trzęsawka gigant. Objęłam się ramionami, usiłując opanować panikę. Najchętniej popędziłabym z powrotem za strumyk, dróżką poznaną już całkiem dobrze przez moje podeszwy, wlazłabym komuś przed okno i bezwstydnie przytuliła się do Puchatka, starając nie myśleć o konsekwencjach.
Cały dom Katarzyny, od dachu po fundamenty, oblegały mgliste, błękitne płomyki. Błądziły po dachówkach i po ścianach, jak świetliste ślimaki pełzały wolno wokół ościeżnic. Było ich mnóstwo. Jedne podfruwały niczym trzepotliwe niebieskawe ćmy, inne wiły się powolutku, przywołując niemile skojarzenie z włochatymi liszkami. Patrzyłam i patrzyłam, tkwiąc w miejscu chyba z rok – straciłam poczucie czasu, aż w końcu poczułam, że okropnie marznę. Przestałam się bać, za to ogarnęła mnie irytacja.
– Nie umiem być smutna. Mogę być tylko wesoła albo zła – wyszeptałam, cytując Małą Mi, która była jedną z idolek mego dzieciństwa, w przeciwieństwie do ćwokowatego Muminka. – Jestem zła! Zła!
Zrobiłam krok do przodu. Zauważyłam, że więcej ogników gromadzi się po starej stronie domu, jakby przyciągało je coś, co tam się znajdowało. Czyżby magazyn Katarzyny? Oczywiście, znane mi było zjawisko ogni świętego Elma, ale, na Merlina, kojarzyłam je ze statkami podczas burzy, a nie z wiejską chałupą przy pogodzie jak drut! Nie meteorologia, a raczej parapsychologia tu miała miejsce, ten tego.
– Jestem zła, gniewam się! A kysz! – powtarzałam, podchodząc do drzwi. Pielęgnowałam w sobie złość, tak by rosła i wypierała lęk. Odpychałam od siebie wszelkimi siłami wizję, że wszystkie te błędne ogniki nagle zrywają się i oblepiają mnie, zimne i lepkie jak grudki galarety.
– Wynocha! – syknęłam do płomyczka, który siedział na klamce. Zerwał się, zatrzepotał niepewnie w powietrzu przed moją twarzą. Dmuchnęłam na niego jak na komara, zwinął się, porwany prądem powietrza, zapulsował niczym zepsuta świetlówka i gdzieś się podział. Weszłam do środka nie napastowana przez żadne światełka. Może odstraszyła je moja agresywna postawa, a może po prostu nie były mną zainteresowane. Pozapalałam wszystkie światła w całym domu, a potem posprawdzałam okna i podejrzliwie obejrzałam zaryglowane drzwi do bunkra. Co prawda nie było za nimi takich rewelacji, jak na pięterku u Andrzeja – w słoikach dżemu i kolekcji starych skarpetek nie było niczego strasznego ani niesamowitego – jednak same te żelazne dźwierze budziły nieprzyjemne skojarzenia. Bezwiednie człowiek szukał nad nimi napisu: Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie.
Pogasiłam światła, gdyż doszłam do wniosku, że bardziej mnie niepokoją czarne kwadraty okien, grożące, że niespodzianie coś wtargnie do środka w deszczu odłamków potłuczonej szyby, niż mrok dokoła.
„Noc do tyłu” – pomyślałam kwaśno.
Na wszelki wypadek schowałam laptopa pod wezgłowie materaca, a obok położyłam znów tłuczek do schabowych, choć sama sobie nie mogłam wyobrazić sensu walenia tłuczkiem ducha. Wampira – być może, ale w wampiry z kolei nie wierzyłam.
„Ale może one wierzą w ciebie?” – odezwało się moje wewnętrzne zwierzątko figlarnie.
„Shut up!” – warknęłam w myśli.
Otwierałam oczy w nocną ciemność, na której, niczym na czarnym kartonie, fantazja malowała wzorzyste powidoki. Przez kobaltowe kwadraty okien co rusz przelatywały błękitne ogniki. Wyglądało to nawet ładnie. Żaden nie próbował przeniknąć do wnętrza, więc uspokajałam się powoli. Poziom adrenaliny spadał. Ziewnęłam.
„Właściwie dlaczego masz nie spać z tak głupiego powodu?” – spytało zwierzątko. – „To tylko światełka. Na miłość boską, nie boisz się przecież lampek choinkowych!”
Miało rację.
Przez dziurę wyrwaną w koronach sosen widzę kawałek szarego nieba. Pamięć z oporami podsuwa wytrząsanie flaków na wyboistej leśnej drodze. Prawda, jedziemy nach Malstein, ale dlaczego leżę na ziemi, zamiast podrygiwać w tej cholernej przyczepie? W powietrzu unosi się mocny zapach żywicy. Umilkł jazgot silników, dokoła cisza, nawet ptaki milczą, tylko skądś słychać odległy huk kanonady. Trudno powiedzieć: nasze czy ruskie Katiusche? Dopiero kiedy próbuję wstać, czuję, że wszystko mnie boli. Scheisse… Dygocąc, rzygam na mokre igliwie.
Nieopodal złamana sosna krwawi przejrzystymi kroplami. U podnóża łagodnego stoku kłębią się kolczaste jeżyny, więc wybieram drogę w górę, nieprzepisowo ciągnąc schmeissera po ziemi. W połowie drogi znajduję swój hełm i dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, że go zgubiłem. Odruchowo dotykam głowy, na palcach zostaje mi lepka czerwień. Ziemię i krzaki pokrywa siwa szadź po spalonym trotylu. Wreszcie docieram do przecinki… i do leju po bombie. Śmierdzi rozlana benzyna, motocykl leży na boku pokiereszowany odłamkami. Tuż obok Fritz.
Ten wieczny optymista i gaduła Fritz, z powodu starannie zaczesywanych włosów przezywany Tintinem. Ale teraz słynna grzywka Tintina przypomina mokre sznurki. Jest kredowobiały, jego piegi odcinają się ostro, jakby ktoś sypnął mu w twarz garścią pieprzu. Patrzy na mnie nieruchomo.
– Fritz – mówię. – Fritz…
Dopiero po chwili dostrzegam, że leży w dziwnej pozycji, jak przełamany w połowie pajac, a jego mundur od piersi w dół jest cały poszarpany i ciemny od krwi.
Obudziłam się o kompletnie bezbożnej godzinie. Szafkowe monstrum na ścianie twierdziło, że jest za kwadrans druga, mój zegarek skłaniał się do wersji piąta pięćdziesiąt pięć, a komórka upierała się przy szóstej dziesięć. Postanowiłam uwierzyć komórce. Potworne… Z trudem otwierając oczy, prawie po omacku zalałam dwie łyżeczki kawy w niedomytym kubku. Organizm rozpaczliwie wył o kofeinę, grożąc strajkiem i innymi bliżej nieokreślonymi konsekwencjami. Czułam się wyżęta i obolała, jakbym całą noc nie spała tylko rozładowywała węgiel z wagonów. Rzut oka w lustro tylko potwierdził diagnozę. Zdecydowanie potrzebowałam kawy, mycia w zimnej wodzie, kawy, papierosa, grzebienia i kawy.
Po pół godzinie z grubsza załatwiłam wszystko, prócz fajek, więc przedsięwzięłam wyprawę do sklepiku, z nadzieją, że znajdę tam chociaż najobrzydliwsze „Poznańskie” bez filtra. Zawróciłam od drzwi, by zabrać ze stołu komórkę i jeszcze raz sprawdzić swój stan w lustrze.
Umyłam zęby.
Potem zawróciłam od drzwi, wywlokłam z dna plecaka saszetkę z błyszczykiem, by użyć go w ilości umiarkowanej.
Po raz trzeci zawróciłam, by zetrzeć błyszczyk, wyciągnąć kredkę do oczu i strzelić sobie makijaż a la dziewczyna wampira lub szop pracz.
Kiedy czwarty raz zatrzymałam się z ręką na klamce, zastanawiając się, czy aby na pewno czegoś nie zapomniałam, coś we mnie pękło i wyleciałam z Szyftówki, prawdopodobnie z miną, przed którą umknąłby nawet zbój o wzroku dzikim a sukni plugawej.
Doktorek miał pootwierane okna na parterze i uchylone drzwi. Na poręczy wietrzyły się jakieś koce. Zza węgła zaś dobiegały charakterystyczne odgłosy rąbania drewna. Przybrałam przyjemny wyraz twarzy pod tytułem „Ja tylko tędy przechodziłam”.
Pan doktor Kobielak bawił się w drwala. Przez chwilę podziwiałam jego zręczność w operowaniu siekierą. Uwielbiam obserwować mężczyzn przy pracy fizycznej. Zwłaszcza jak sama nie muszę nic robić. W końcu raczył mnie zauważyć.
– Cześć.
– Cześć.
– Okropnie wyglądasz! – zauważył z ubolewaniem.
Zaraz dam mu w ryj.
– Wczesne wstawanie źle na mnie działa. Idę po fajki, pa.
Zdążyłam odejść tylko dwa kroki.
– Wczesne wstawanie? Ja jestem na nogach od piątej – oświecił mnie doktorek. Też mi się znalazł bohater… Krowy doił czy co? Wbił siekierę w pieniek, dokoła którego walało się sporo białych brzozowych szczapek. – Serio, Reszka, wyglądasz jakby cię wyssał wampir. Masz straszne sińce dokoła oczu.
To makijaż, ćwoku.
Kobielak wziął mnie za rękę, gorąco uderzyło mi do głowy, przez sekundę rozważałam opcje: a/ pokrycia się dziewiczym rumieńcem (o co było najłatwiej, jeśli pominąć kwestię dziewictwa); b/ wyrwania się Kobielakowi z gniewnym warkotem; c/ kopnięcia go w kostkę.
Zanim podjęłam jakąkolwiek decyzję, popatrzył na zegarek i oznajmił:
– Masz strasznie przyspieszone tętno. Za dużo kawy? Może jednak powinnaś przestać palić?
Nie dziwię się, że jego była go rzuciła. Też bym go rzuciła, dla pewności dwa razy.
Zła jak osa, wyrwałam się i pomaszerowałam do sklepu. Palantus medicus.
Do poprawienia mego humoru nie przyczynił się fakt, że w sklepie faktycznie do wyboru były tylko „Poznańskie” i coś o straszliwej nazwie „Męskie Mocne”. Wybrałam „Poznańskie”, wcale nie mając pewności, że była to ta lepsza opcja. Nie opłacało mi się kupować chleba, skoro za niecałe cztery godziny powinnam już zdążać polską komunikacją w stronę domu. Moje śniadanie składało się więc głównie z twarogu, kiełbasy podsuszanej i kawy. Jedną ręką łowiłam kawałki wędliny na talerzu, a drugą pukałam w klawisze, nie odrywając wzroku od monitora. Przez ostatnie wydarzenia strasznie zaniedbałam pracę zawodową. Musiałam nadrobić straty. Zapewne lwią część podróży spędzę również na trzepaniu tekstu. Przewidująco nastawiłam budzik w komórce, żeby tym razem nie przegapić autobusu.
– Nie jesteś wyznawczynią zdrowego trybu życia, jak widzę.
Aż podskoczyłam. W oknie jadalni stał Kobielak.
– Jasny gwint, przez ciebie zejdę na zawał! Nie mogłeś zapukać?
– Pukałem, ale byłaś zbyt pochłonięta… tym czymś co robisz – odpowiedział, nieznacznie wzruszając ramionami. – A właściwie… co robisz?
– Pracuję – mruknęłam. Gdyby miał trochę taktu, to by teraz sobie poszedł. Praca rzecz święta. Nie miał.
– Dziś wyjeżdżasz?
– Mhm…
Chwila ciszy. Wstawiłam w odpowiednie miejsce przecinek, poprawiłam literówkę i zmieniłam szyk zdania.
– Tak właściwie to ty wiesz o mnie bardzo dużo, a ja o tobie prawie nic – odezwał się znowu.
– Bo nie pytałeś – odparłam.
Jakimś cudem uznał te słowa za zachętę i wlazł przez okno do pokoju. Diabli nadali niski parter. Żywi i martwi włażą jak do stodoły. Zapaliłam rakotwora, zaciągnęłam się ostrożnie. To był spory błąd.
– Piękny przykład kaszlu oskrzelowo-krtaniowego – osądził doktorek ze znawstwem, podnosząc z podłogi upuszczonego papierosa. Zgasił go na spodku pełniącym rolę popielniczki. – Chyba powinienem cię zbadać. Wygląda na początki astmy.
Sam się zbadaj. Zacznij od głowy.
Wykaszlałam się do końca. Otarłam załzawione oczy.
– To nie jest astma! Mam po prostu alergię na podłe tytonie – burknęłam opryskliwie.
– Aha. No to mogę?
– Co „mogę”?
– Pytać.
O matko… Stał tam, w aureoli wiosennego słoneczka, jak jaki książę z odzysku i pytał, czy może mi wleźć w prywatność.
– Możesz mi zadać siedem pytań – zgodziłam się, patrząc na zegar w komórce. Za półtorej godziny stąd zniknę i być może już się nie pojawię. Katarzyna obiecała mi kasę, ale później już nie wracała do tematu, więc tak czy owak nie mam środków na podatek spadkowy.
Kobielak usiadł okrakiem na krześle, kładąc ramiona na oparciu i wspierając na nich brodę. Lubiłam w identycznej pozycji oglądać telewizję. Wystawił kciuk.
– Dobrze. Pierwsze: co to za praca? W sensie z czego właściwie żyjesz?
– Z pióra. A raczej z klawiszy. Jestem redaktorem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
– A, poprawiasz przecinki?
No żeż do kurwy nędzy! Chyba mi się myśli uzewnętrzniły na obliczu, bo Kobielak aż się wstrząsnął.
– Jezu! Nie patrz tak na mnie! Zupełnie jak ta stara wiedźma. Co ja takiego powiedziałem?
– Do twojej wiadomości: między redaktorem a korektorem jest pewna różnica – odparłam lodowatym tonem. – Korektor ma się znać na przecinkach i przez jakie ż pisze się żaba. Natomiast redaktor ma się znać na wszystkim.
– Hm? – zwątpił.
– Na wszystkim – podkreśliłam. – Albo przynajmniej musi wiedzieć, czego nie wie.
– Na przykład?
– Na przykład, że Giocondę Leonardo namalował na desce i jeśli autor mi napisze kryminał z wycinaniem oryginału Mony Lisy z ram nożem do tapet, to ja mam obowiązek go sprowadzić na drogę cnoty. To już chyba trzecie pytanie?
– To się nie liczy! – zaprotestował.
– Liczy się, masz jeszcze cztery – upierałam się.
– To były pytania pomocnicze.
– Nie umawialiśmy się na pytania pomocnicze.
Naburmuszył się jak dzieciak.
– Wiedźma.
– Prawdę waść gadasz.
– Okej! Jesteś panną, wdową czy rozwódką?! – wypalił tryumfalnie, jakby przechytrzył króla oszustów. Ukryłam uśmiech. Spryciarz, nadrobił pytania.
– Wyglądam na wdowę?
– Tak, na czarną wdowę. Nie kręć.
– Czemu cię interesuje mój stan cywilny?
– Na wszelki wypadek. Wolałbym wiedzieć z góry, czy nie pojawi się tu napakowany koleś, dyszący żądzą obicia mi twarzy za rzekome podrywanie żony.
– Ha, boisz się?
– Nie, tylko to trochę krępujące szczuć obcych Rajeckim. To jak?
Zadumałam się. Mój stan cywilny był właściwie nieustalony. Z eksem żyliśmy na kocią łapę, póki mu się nie znudziło. Wdową nie byłam, choć gdybym miała szansę, owdowiałabym z chęcią. Rozwódką też nie.
– Jestem stanu wolnego – oświadczyłam dziarsko, a zaraz potem wewnętrzne zwierzątko dodało moimi ustami: – I jestem lesbijką.
Ryms! Przez dobrą minutę biedny pan doktor zbierał do kupy swoje zszokowane szare komórki, a szczękę z podłogi. Zdążyłam znaleźć jeszcze trzy literówki w sprawdzanym akapicie i zaznaczyć termin do sprawdzenia później.
– Ehm… ale wspominałaś coś… o dziecku? – bąknął Andrzej.
– Moja orientacja seksualna nie wyklucza posiadania dziecka – odparłam słodko, ale w duchu wymyślałam sobie od debilek. – Wiesz, jajniki, macica… to wszystko u nas działa. Masz jeszcze trzy pytania.
Jakoś stracił entuzjazm. Wzrok mu przygasł i zaczął bezmyślnie obgryzać skórkę przy paznokciu. Udawałam, że jestem całkowicie pochłonięta pracą, ale uśmiechnęłam się złośliwie kącikiem ust. Typowe – u facetów wszystkie sprawy w gruncie rzeczy sprowadzają się do seksu. Milczenie się przedłużało. Zatopiłam się w tekście.
– Co lubisz robić?
Drgnęłam. Zaskoczył mnie, na moment zapomniałam, że siedzi obok.
– Jak spędzasz wolny czas? Masz jakieś hobby?
No, już lepiej.
– Dużo czytam. Mamy w domu stosy literatury jeszcze po dziadku.
Zanim jednak temat się rozwinął, zadzwoniła moja komórka, wyświetlając TATA.
– Cześć, tato. Ja się już pakuję…
Przerwał mi.
– Reszka, nie pakuj się. Krótko, bo prowadzę. Jesteśmy z Jeremim już za Białogardem i za jakieś dwie, trzy godziny będziemy u ciebie. To pa!
– Ale tato…!
Rozłączył się. Zastygłam z telefonem przy uchu jak żona Lota. Wytrzeszczałam oczy gdzieś przed siebie, ale niewiele widziałam. Przed oczami zaczęły mi latać żółte płatki. Andrzej wyłuskał mi aparat z ręki, złapał za kark.
– Głowa między kolana! Już. I oddychaj!
Nie miałam siły się opierać. Złożona jak scyzoryk, odzyskiwałam normalny wzrok i jakie takie zmysły.
– Słuchaj, trochę mi niewygodnie się oddycha w tej pozycji – wykrztusiłam. – Mogę wstać?
Pozwolił łaskawie.
– Zrobiłaś się biała jak kreda. Mało nie zemdlałaś. Coś się stało?
– Owszem. Mój ojciec zrobił mi siurpryzę. Wziął wnuka i wybrali się na wycieczkę tutaj, do Czcinki. Będą niedługo. O Boże, jeszcze to, zwariować można…
– A to jakiś problem? – zapytał Andrzej.
No nie, on kompletnie niczego nie rozumiał. Jęknęłam.
– Duchy, nawiedzony dom, pentagramy na drzwiach obórki, trupy w szafie… A mój cholerny ojciec przywozi tu dziecko!
– Chwila. Moment. Duchy widzisz tylko ty, prawda?
– Prawda – przyznałam.
– Jakie są szanse, że zobaczą je oni? – indagował.
Przypomniałam sobie, co powiedziała o moim ojcu Katarzyna. Nie nadawał się – być może chodziło o tę ciekawą zdolność widzenia niewidzialnego, jaką miałam ja, a jemu widocznie los jej odmówił.
– A trupy siedzą nadal w szafie i nie mam najmniejszego zamiaru ich pokazywać komukolwiek – dodał Kobielak stanowczo. – Non problem. Oprowadzisz gości po okolicy, a wieczorem pojedziecie do domu. Albo jutro rano. I jeśli ci zabraknie łóżek, mogę pożyczyć materac.
Zaczęłam się z wolna uspokajać. Miał rację, przesadzałam. Chyba właśnie w ten sposób uwolniło się napięcie, jakie odczuwałam od dłuższego czasu.
– Dzięki. Tylko jedno mnie niepokoi. Pojawiło się coś nowego. Kiedy w nocy wracałam do siebie, cały ten dom był oblepiony świetlikami.
– W sensie robaczków świętojańskich? – upewnił się Andrzej.
– W sensie ogników. Coś jakby strzępki świecącej mgły. Nie duchy – niebieskie płomyczki, jak ognie na bagnach. Było ich mnóstwo.
– Trzeba było wrócić i mi powiedzieć.
– Po co? Co byś zrobił, spryskał je muchozolem? Pewnie nawet byś ich nie zobaczył! Nie właziły do środka, więc nie zawracałam sobie nimi głowy.
Skrzywił się, pocierając nawykowym ruchem zarośniętą szczękę.
– Zaczynam się poważnie martwić – wyznał.
– O, rany – mruknęłam. – Dopiero teraz? Ja się martwię od samego początku. A jak tu zjedzie Młody i mój tata, to się chyba powieszę na lejcach.
Jedną z głównych cech mego ojca był upiorny optymizm i życzliwość emanująca na wszystkie strony. Czasem człowiek po prostu ma ochotę pogrążyć się w depresji, popielęgnować zbolałą duszę, posnuć się po domu w szlafroku, z kubkiem niedopitej kawy i szlugiem w zębach, obowiązkowo szurając kapciami. Przy Krystianie Szyfcie takie numery nie przechodziły. Ze współczującą miną wysłuchiwał narzekań, z talentem zawodowego psychoterapeuty wyciągał na zwierzenia, a następnie… opowiadał dowcip.
Rozważyłam teoretyczną sytuację zamieszkiwania mego rodziciela oraz doktora Kobielaka pod jednym dachem i dałam temu drugiemu maksimum tydzień, zanim by nie emigrował lub udusił współlokatora stetoskopem.
Tatuś nadjechał swoim żabiozielonym golfem równo półtorej godziny po telefonie. Z eskortą w postaci znajomej mi już parki dzieciaków – malca w niebieskiej bluzeczce i smarkuli obwiązanej w pasie skakanką. Oboje z podnieceniem wymalowanym na buziach, zachłannie przyglądali się niecodziennemu widokowi. Z bocznego okna wychylał się Jeremi, machając już z daleka ręką i pełnym głosem kablując:
– Mamaaaa! Maaamaaa! A dziadka policja złapała!
Jego jasna grzywka fruwała na wietrze i z daleka było widać, że ma malinowe wypieki.
– Twój syn, jak mniemam? – odezwał się Andrzej półgębkiem. Stał obok mnie przed mostkiem jako część komitetu powitalnego. Reszta komitetu – po części żywa, a częściowo nieżywa – pętała się dokoła, właziła niemal pod koła, wychylała się z okien i zza płotów, a nawet zwisała z gałęzi. Przypuszczałam, że ostatni raz widziano tu auto ładne parę lat temu, być może w latach sześćdziesiątych.
Młody wyleciał z samochodu jak z procy, zanim jeszcze ojciec zdążył go na dobre zatrzymać.
– Mama!
Sześciolatki jeszcze są w tym uroczym wieku, kiedy rzucają się matkom na szyję, nawet w miejscach publicznych. Jeszcze mogłam go przytulić, wymyziać i wycałować, ciesząc się czereśniową miękkością dziecięcych policzków. Za rok czy dwa pewnie zostanę uhonorowana ledwie uściskiem dłoni i niedbałym „cześć”. Panta rhei i nieuniknione konsekwencje tegoż.
– Jeremek, to jest pan doktor Kobielak. Przywitaj się – poleciłam wychowawczo, odklejając się od swego potomstwa.
Jeremi badawczo zlustrował Andrzeja, podciągnął bojówki i z powagą wyciągnął przybrudzoną łapę.
– Ceść, panie doktoze – wygłosił poprzez brak przednich jedynek. – Jestem Jeremi Wiśniowiecki!
Zaczęło się.
– Wiśniewski – sprostowałam.
– Wcale ze nie! – zaprzeczyło moje upiorne dziecko. – Wiśniowiecki! Jak ten król, co wbijał ludzi na słupy!
O Jezu…
– Tato, co ty mu ostatnio czytałeś?! – spytałam strasznym głosem.
Mój ojciec tymczasem postanowił się ratować i zaczął potrząsać kordialnie prawicą oszołomionego Andrzeja.
– Nic, córcia, nic… Miło mi poznać. Krystian Szyft, mów mi Krystian, albo Krystek, he, he… W końcu jesteśmy prawie jak rodzina…
– Niezupełnie – bąknął Andrzej, nie odrywając wzroku od Jeremiego, który szarpał mnie za skraj koszulki, dzieląc się świeżo zdobytą wiedzą historyczną. – To tylko powinowactwo i to bardzo dalekie.
– Psywiązywali im nogi do koniów i ciągneli po ziemi – trajkotał Jeremi. – Byli tacy z wąsami i takie skiny, tez z wąsami. Tylko na filmie nie mówili cy skiny byli źli. Wiśniowiecki był rycezem i ządził Polską kon… kon… konweryjnie! – wypalił w końcu tryumfalnie.
Wojna z Kozakami w wersji dla uczniów zerówki. Kozacy jako skini i „konweryjny” król Jarema Wiśniowiecki.
– Jeremi, masz szlaban na Discovery! – jęknęłam. – A z twoim dziadkiem to ja sobie jeszcze porozmawiam! Normalne dzieci oglądają Atomówki!
– Atomówki są dla dzieeeeewcyn! – oświadczył mój syn z bezbrzeżną pogardą.
– Tato, co to za historia z policją? Znów mandat?
– Chodźmy obejrzeć dom! – zaproponował szybko ojciec i z pośpiechem ruszył przodem, minimalnie wyprzedzany przez wnuka.
– Moja rodzina… – mruknęłam, patrząc na Andrzeja i znacząco poruszając brwiami. Wyglądało jednak na to, że niezbyt się przejął sposobem bycia męskiej części rodziny Szyftów.
– Fajny dzieciak – ocenił.
– Ale nie wtedy, jak ma się go dwadzieścia cztery godziny na dobę. Potrafi wykończyć brygadę komandosów. I ciesz się, że moja matka została w domu.
Tak jak przypuszczałam, zabita dechami dziura o nieortograficznej nazwie wzbudziła w moim rodzicielu dziki zachwyt. Podobało mu się wszystko, od kręgu wiśni dokoła domu, poprzez zabytkowy zlewozmywak z mosiężnym kranem (o matko), aż po studnię na tyłach posesji, której jakoś do tej pory nie odkryłam, bo była niska i niemal całkowicie zarośnięta chwastami. Korbę pokrywała rdza, a łańcuch do podwieszania wiadra dyndał pusty – najwyraźniej studnia była nieużywana. Pewnie od czasu, kiedy w Czcince założono wodociąg. Oczywiście, Młody natychmiast przewiesił się przez cembrowinę, zaglądając do środka. Dla bezpieczeństwa trzymałam go za pasek.
– Huuu! Huuu! – zawołał w mroczną, wilgotną głębię. – Mama, tam jest woda!
– W studniach zwykle jest woda – powiedziałam niezobowiązująco. Daleko w studziennej otchłani zobaczyłam lśniący blady krążek odbitego nieba… i trzy twarze. Wzdrygnęłam się nerwowo, ale w ułamku sekundy trzecia głowa zniknęła, jakby nigdy jej nie było, a trwało to tak krótko, że właściwie mogło być złudzeniem podsuniętym przez wredną imaginację.
– Huuu! Tam się utopiła jedna dziewcyna – odezwał się mój syn, napawając się makabrą.
Zanim jednak oskarżyłam jego dziadka o to, że pozwolił oglądać dziecku „The Ring”, Jeremi popłynął na fali fantazji.
– I zołniez, i cołg, i… i… Święty Mikołaj – zachichotał – i wielkanocny zając! Wsyscy siedzą na dole.
– Chyba im się nudzi – wyraziłam przypuszczenie.
– Nieee, jedzą cekoladowe jajka od zająca, a Mikołajowi się utopił worek z zabawkami i mają pełno macboksów. I Nintendo. I telewizor…
Ściągnęłam Młodego ze studni, zanim utopił w niej coś jeszcze.
– Jeremi, musisz mi coś obiecać.
– Co?
– Obiecaj, że nie będziesz więcej przychodził do tej studni i do niej zaglądał. W każdym razie nie sam, tylko ze mną albo z dziadkiem.
– A jak nie, to co? – zapytał Młody prowokacyjnie.
To była część gry. Rytuał. Teraz powinnam wymyślić jakąś wyjątkową karę, wyrafinowaną torturę w miarę możliwości przynajmniej trzykrotnie złożoną. Ale nie miałam do tego głowy. Pod skórą krążyły mi coraz chłodniejsze strumyczki niepokoju. Moja rodzina znalazła się w złym miejscu i złym czasie.
– Jak nie usłuchasz, to ci zerżnę tyłek paskiem i tyle.
Zmarszczył jasne brwi i spojrzał ukosem, boleśnie upodabniając się do swojego ojca.
– To powazne, co?
– Powaga, że poważne – westchnęłam, biorąc go za rękę.
– To obiecam.
– Strasznie cię kocham, wiesz?
Z odległości kilkunastu metrów, częściowo schowana za pniem drzewa, obserwowała nas dziewczyna w różowym swetrze.
Sklep o nazwie „Sklep” również wzbudził zachwyty mego proekologicznego rodzica. Podobny entuzjazm musiał nowy klient obudzić w sklepikarzu, który chyba nigdy dotąd nie miał takich obrotów. Przed zaprezentowaną lodówką bez prądu ojciec mało nie padł na kolana. Jeremi, zapchany ekologicznymi krówkami, na szczęście mało się odzywał, ale widziałam, że oczy ma jak spodki. Otoczenie tak bardzo się różniło od choćby takiego Tesco, że Młody chyba czuł się jak na Marsie. A kiedy na dodatek życzliwy sprzedawca pozwolił mu się pobawić wagą, Jeremi był w siódmym niebie, przeważając młode ziemniaki, które mieliśmy zjeść na obiad. Dwie dziecięce duszyczki kręciły się uparcie w pobliżu, najwidoczniej zafascynowane moim synem. Zaglądały przez drzwi i okno sklepu, ale pogroziłam im ukradkiem, więc trzymały się na dystans przynajmniej paru metrów.
Aż do wieczora nie działo się nic szczególnego. Nawet tubylcy zachowywali jaką taką dyskrecję, udając, że zielony volkswagen i nowi goście w Szyftówce kompletnie ich nie interesują, choć jakoś dziwnie wielu osobom droga wypadała obok strumyka. Młody spławiał w nim patyczki, liście i łódki składane ze starych gazet. Moje miejskie dziecko niewprawnie próbowało też włazić na drzewa. Pochłonięty nowościami, nie nudził o komputer i wyścigi samochodowe. Nie domagał się głośnego czytania i nie wybredzał przy jedzeniu. Za to zadawał pytania z prędkością karabinu maszynowego. Grzeczny jak anioł, czarował doktorka konwersacją, stwarzając pozory, że jest idealnie wychowanym dzieckiem. Ojciec również znalazł wspólne tematy z Andrzejem i wszyscy byli w siódmym niebie. Mimowolnie zaczęłam się uspokajać, a koło godziny dziesiątej, kiedy Jeremi zasnął pod ślubnym portretem, byłam już całkiem wyluzowana. Choć nastąpiło to głównie z powodu domowego wyrobu pana doktora, artystycznie pędzonego na landrynkach.
Niesłusznie – jak wiadomo, w horrorach zawsze po okresie sielanki następowała eskalacja wydarzeń straszliwych i krwawych.
Poszłam sprawdzić, czy Młody jest dobrze przykryty. Okno było uchylone, a po Jeremim została tylko rozgrzebana pościel. Jeszcze miałam nadzieję, że po prostu zrobił nam dowcip – zapaliłam światło i schyliłam się, żeby zajrzeć pod łóżko. Stały pod nim dziecięce adidasy. Rzut oka na krzesło – nadal leżało na nim niedbale rzucone ubranie Jeremiego.
Sekundę później mój krzyk sprowadził obu mężczyzn do sypialni.
Nie musiałam niczego tłumaczyć. Andrzej natychmiast wyjrzał za okno.
– Za ciemno. Jest tu jakaś latarka?
Potrząsnęłam głową przecząco. Przeglądając pobieżnie rzeczy w tym domu, nie trafiłam na latarkę. Ojciec jednym spojrzeniem omiótł pokój, oceniając sytuację, a potem cofnął się do drzwi.
– Mam w samochodzie. Przyniosę.
Nie mogłam wykrztusić ani słowa. W głowie tkwił mi tylko jeden straszny obraz – studnia. Rzuciłam się do wyjścia w ślad za ojcem. Usłyszałam jeszcze jak Andrzej krzyczy za mną:
– Poczekaj! Ustalmy, kto gdzie szuka!
Zmogłam paraliż gardła.
– Studnia… – wyjęczałam.
Andrzej bez ceregieli wyrwał memu ojcu z ręki latarkę i pobiegł przodem. Nie protestowaliśmy, znał lepiej teren. Szeroki snop światła omiatał zwisające nisko chmury wiśniowego kwiecia i ciemne krzaki porzeczek. Pełno było tu miejsc, gdzie mógłby bez trudu ukryć się sześciolatek.
– Jereeemiii! Jereeemiii! – zaczął nawoływać ojciec. – Jeremek!
Gdzieś w okolicy rozszczekały się psy.
Studnia wydała mi się złowrogim grobowcem. Andrzej poświecił do środka.
– Nic! – zameldował z ogromną ulgą. – Woda jest całkiem spokojna. Na szczęście tu nie ma więcej niebezpiecznych miejsc. Nie w pobliżu wsi. A potoczek głęboki ledwo do kolan.
– Sprawdźmy. Boże, spiorę go tak, że tydzień nie usiądzie! – Teraz, kiedy widmo najgorszego oddaliło się, tata zaczął się żołądkować. Wiedziałam, ile warte są te groźby, ale sama miałam ochotę wlepić Młodemu klapsa, aż echo by poszło. Nie doszliśmy do strumienia. Raptem snop światła wyłuskał z mroku małą, nieruchomą figurkę w jasnej piżamce.
– Jeremi!!!
Nie zareagował najmniejszym gestem. Stał twarzą do drzwi komórki, nieruchomy i cichy. Na tle czarnego drewna wyglądał dziwnie płasko, niczym wycinanka z papieru. Porwałam go na ręce, zasypując odzyskane dziecko gradem pretensji i pytań, jak to matka w ataku nerwowym. Nic nie mówił – bierny ciężar w mych ramionach. Doktor oświetlił buzię Jeremiego, jego zmechraną słomkową grzywkę i spokojnie zamknięte oczy.
– A niech to… Reszka, on lunatykuje?
– Nie – odpowiedzieliśmy z ojcem chórem.
Wniesiony na powrót do jasnej, ciepłej kuchni, Młody obudził się nareszcie, rozejrzał półprzytomnie dokoła.
– Mmama…? No co…?
– Jeremi, wyszedłeś z łóżka. Gdzie chciałeś iść? – zapytałam, ale moje dziecko obdarzyło mnie tylko szklistym, bezrozumnym spojrzeniem.
– Nie wiem…
Ziewnął rozdzierająco i zasnął w ciągu sekundy na moich kolanach. Mogłam się założyć, że rano nie będzie niczego pamiętał. Wyglądało na to, że nie stało mu się absolutnie nic złego. Nie skaleczył się nawet, idąc boso po nierównej ziemi usianej kamieniami. Miał tylko koszmarnie brudne nogi. Nie miałam siły, postanowiłam tego nie zauważyć i umyć go dopiero rano. Doktorek uprzedził nasze pytania.
– Przykro mi, nie mam pod ręką żadnego elektroencefalografu na korbkę. Zdarza się, że dzieciaki chodzą we śnie. Podobno każdy człowiek miał przynajmniej jeden taki epizod. To nic groźnego, jeśli tylko dopilnować, żeby okna były pozamykane i nie zostawiać ostrych przedmiotów na wierzchu.
– Jestem z miasta! Nie zostawiam otwartych okien! Tym bardziej na parterze – odparłam gwałtownie. – A Jeremi nie lunatykuje! To znaczy: nie lunatykował do tej pory.
– Skąd masz pewność?
– Bo śpię obok i musiałby na mnie wejść, żeby w ogóle ruszyć się z łóżka!
Ugryzłam się w język. Kobielak nie musiał znać mojej rozpaczliwej sytuacji mieszkaniowej.
Dźwignęłam małego, by położyć go z powrotem. Kiedy okrywałam syna kołdrą, Andrzej oglądał okno w sypialni.
– Mówisz, że było zamknięte? Czy Jeremi jest dość duży, żeby sięgnąć do górnego haczyka?
– Jeśli stanąłby na parapecie, z łatwością – odpowiedział ojciec, patrząc mu przez ramię. – Te okna są i tak niższe od naszych w domu.
Andrzej wypróbował oba haczyki.
– Dolny jest wyrobiony, ale górny trochę się zacina. Nie jestem pewien czy miałby dosyć siły, żeby go podnieść. Dziwne.
– Może było zamknięte tylko na dolny?
Andrzej ukradkiem dawał mi jakieś tajemnicze, ale całkiem niezrozumiałe znaki. Równie ukradkowo usiłowałam mu przekazać „o co ci, do cholery, chodzi?”. Niestety, owe machinacje nie uszły uwagi ojca.
– To wy tu sobie gruchajcie, gołąbki, a ja dyskretnie oddalę się do auta po śpiwór.
Muszę przyznać, że na moment udało mu się zamroczyć nas oboje.
– Co ty wyprawiasz?! – wysyczałam z furią, kiedy tylko stuknęły drzwi w sieni, na znak, że mój rodziciel wyszedł poza zasięg słuchu. – Chcesz, żeby nas zaczął swatać?!
– Broń mnie panie Boże! Ja jestem człek spokojny i nie lubię sportów ekstremalnych.
– No więc co to za przedstawienie?
– Usiłowałem spytać, czy to możliwe, żeby to okno otworzył jakiś duch.
– Na drugi raz już lepiej stukaj Morse’em. Nie sądzę. Ani Eryk, ani Katarzyna nie przesuwali przedmiotów. Są raczej… – poszukałam w pamięci odpowiedniego słowa -…wizualizacją. Jak hologramy. Albo może jak fale telewizyjne? W tym sensie, że trzeba mieć do nich dekoder.
„Dekoder… Na co mi przyszło” – pomyślałam, a zaraz potem przyszło mi do głowy coś jeszcze. Jeremi nie widział dziecięcych duszyczek, tego byłam pewna, ale co, jeśli odziedziczył po mnie jakąś, bo ja wiem, nadwrażliwość? Może właśnie dlatego chodził we śnie. W pośpiechu przegrzebałam wszystkie kieszenie, aż w końcu znalazłam wymiętą kartkę z rysunkiem w kieszeni torby na laptop. Podsunęłam ją doktorkowi pod nos.
– Co to jest?
– Bilet…
– Tu! – Zniecierpliwiona, odwróciłam świstek na drugą stronę.
Rzucił mi jakieś dziwne spojrzenie, odwrócił się do lampy, odsuwając karteczkę dalej od oczu. Hm…
– Co widzisz? – zniżyłam głos, oglądając się na Młodego, ale spał jak kamień, z nosem zagrzebanym w poduszce.
– Krzak – mruknął Andrzej.
Przewróciłam rysunek do góry nogami.
– A teraz?
Długo się zastanawiał. Miałam na końcu języka: „Widzisz w tym twarz?”, ale opanowałam się z pewnym wysiłkiem. Nie powinnam go niczym sugerować.
– Jak dla mnie wiecheć słomy albo topielec – powiedział wreszcie. Odetchnęłam prawie niezauważalnie.
– Skopiowałam ten rysunek z drzwi komórki na węgiel. Tej, przed którą znaleźliśmy Jeremiego.
– Uch… Bywałem tam setki razy, ale nigdy nic nie widziałem. To jakieś świeże dzieło?
– Wygląda na stare. Nie przyglądałeś się po prostu. Ja też zauważyłam to malowidło kompletnie przypadkiem. Drzwi są brudne jak święta ziemia, a obraz bardzo niewyraźny.
– Myślisz, że ma znaczenie?
– Tu wszystko może mieć znaczenie. Trochę denerwujące, jak sobie z tego zdasz sprawę, nie?
Andrzej kiwnął głową. Parokrotnie przysunął i odsunął karteczkę od oczu, jakby próbując ustawić ostrość.
– Masz problemy ze wzrokiem?
– Mhm. Nadwzroczność. A zgubiłem okulary, kiedy usiłowałaś mnie zabić po raz pierwszy. A tak właściwie, gdzie jest pan Krystian?
Zesztywniałam. Faktycznie, ojciec poszedł do samochodu dobre dziesięć minut temu. Golf stał zaparkowany tuż za strumieniem, więc cała operacja, nawet z mozolnym grzebaniem w bagażniku, nie powinna mu zająć więcej jak pięć. Nerwowo rzuciłam się do wyjścia i natychmiast zawróciłam. Nie mogłam zostawić dziecka samego!
– Na miłość boską, gdzie on się podział?!
Nim jednak na dobre wpadłam w panikę, z sąsiedniego pokoju odezwał się ojciec.
– Tu jestem. Nie chciałem przeszkadzać.
– Podsłuchiwałeś?!
Holender, wyglądał jak uosobienie niewinności. Tylko poruszał się jak kot chodzący po wydmuszkach i nawet śpiwór sobie pościelił na pożyczonym sienniku zupełnie bezszelestnie.
– Skądże znowu. Macie jakieś swoje sekreciki… co mnie to obchodzi? Nic, całkiem nic.
Kiedyś zostanę ojcobójczynią.
– Może powinnaś mu powiedzieć o swoich preferencjach? – szepnął cicho Kobielak, kiedy żegnałam go w progu.
Jakich znów prefe… Jego też zabiję! Uduszę gołymi rękami. Powybijam wszystkich wkoło, będę sierotką wesołą.
Mieliśmy wyjechać o poranku, ale jak to zwykle bywa z ludźmi niezależnymi transportowo, zmarudziliśmy. Po męczącej nocy, kiedy budziłam się co kwadrans i dotykałam śpiącego obok syna, by upewnić się, że jest na miejscu, byłam półprzytomna. Z lustra wyglądał na mnie szop pracz. Nawet kawa nie pomagała. Ojciec w ostatniej chwili postanowił dokupić jeszcze ekologicznych produktów dla mamy. Jeremi bawił się przed domem, a ja kiwałam się nad drugą kawą i resztkami śniadania, mając na niego oko przez otwarte okno. W popielniczce tlił się obrzydliwy poznański, gdyż miałam nieśmiałą nadzieję, że zaspokoję głód nikotynowy tak zwanym paleniem biernym. Może powinnam spalić całą paczkę w mosiężnej misie i sztachnąć się metodą delfickiej Pythii? Pogoda wciąż była jak drut – słonecznie, choć nieco chłodno. Zastanowiłam się. Wyjrzałam na podwórko – mój syn budował w piasku trasy dla wyścigówek. Poza tym nikogo w zasięgu wzroku. Poszłam do sypialni i stanęłam przed ślubnym konterfektem Katarzyny.
– Pokaż się! – zażądałam, czując się wybitnie idiotycznie. – Wzywam cię! Katarzyno Szyft, przybądź!
Nic się nie wydarzyło. Kompletnie nic. Ani lodowatego powiewu, ani złowrogiego bicia zegara (choć o ósmej rano nie miałby takiego wejścia jak o północy, to pewne), ani nawet pierdnięcia myszy. Zero.
To tyle jeśli chodzi o umowy z zaświatami. Zła po równo na nieświętej pamięci ciotkę i na siebie, że dałam się zrobić w konia, wróciłam do kuchni. Z zewnątrz dobiegał głos Jeremiego.
– A temu się otwierają dzwi. I bagaznik. O, widzisz?
O, czyżby dorwał Kobielaka? Biedny doktorek.
– A tu zrobimy garaze.
Nie przeczuwając niczego złego, popatrzyłam przez okno. Jeremi, klęcząc na piachu, z zapałem objaśniał chłopczykowi w niebieskiej bluzce budowę najładniejszego autka ze swej wypieszczonej kolekcji. Zrobiło mi się słabo.
– Jeremi, do domu! – usłyszałam sama siebie jak zza grubej warstwy poduszek. Do diabła, nie mogę przecież teraz zemdleć.
– Chodź szybciej! – wyjęczałam.
– Mama, to jest Dawid. Bawimy się. – Jeremi przyszedł bez oporu, kiwając na nowego kolegę zachęcająco. – Chodź Dawid, to moja mama.
Chłopczyk podszedł parę kroków, patrząc na mnie nieśmiało. W każdej garści trzymał po plastykowym autku. Był chyba w wieku Jeremiego, może rok starszy. Ubrany w płócienną koszulkę z kołnierzykiem, spodenki na szelkach, szare podkolanówki i podniszczone sandałki. Gdyby Jeremi był dorosłym, doświadczonym człowiekiem, pewnie tak staroświecki strój wydałby mu się dziwny i podejrzany, ale z dziecięcą ufnością przyjął nowego towarzysza zabawy z całym dobrodziejstwem inwentarza. Mózg mi pracował na najwyższych obrotach. Co robić? Musiałam jakoś ich rozłączyć. Nie mogłam przecież pozwolić, żeby moje dziecko zadawało się z trupami – to nie był jakiś cholerny „Szósty zmysł”! To było niezdrowe, nienormalne, niemoralne! Wolałam jednak nie robić scen, bo wystraszyłabym Jeremiego. W przypływie natchnienia wygrzebałam z kieszeni pięciozłotówkę.
– Leć do dziadka i kupcie jeszcze cukierków.
– Sam? Fajnie! Dawid, idziemy! – ucieszył się.
– Nie, Dawid zostanie, bo chcę z nim chwilę porozmawiać – sprzeciwiłam się.
– Doobra, to popilnujcie toru wyścigowego. Zaraz wracam – zgodził się Jeremi. Wcisnął autko do kieszeni opadających spodni i poleciał do sklepu, ściskając monetę w garści.
– Nie powinieneś rozmawiać z moim synem. Zabraniam ci tu przychodzić, rozumiesz? – powiedziałam surowo do chłopca w podkolanówkach.
Chyba jednak nie rozumiał. Patrzył tylko na mnie – mały zalękniony duch – a buzia mu się wyginała w podkówkę. O Boże, co ja robię, znęcam się nad siedmiolatkiem.
– Nie, nic ci nie zrobię. Chcę tylko, żebyś sobie poszedł i nie przychodził więcej do Jeremiego. To dla niego niedobre – uderzyłam w ton prośby.
– On się tylko chciał pobawić, proszę pani. – Dziecięcy cienki głos tuż obok odezwał się tak nagle, że aż podskoczyłam. Pod ścianą koło okna stała dziewuszka z kokardami.
– Jak się nazywasz? – zapytałam jak mogłam najspokojniej.
– Ela Weiss, proszę pani. – Dygnęła. – To jest mój brat.
– Co wy tu właściwie robicie, dzieci? To mój dom, nie życzę sobie gości na podwórku, czy to jasne?
Ela zagryzła wargę. Owijała mocno skakankę dokoła ręki, a potem odwijała i zaczynała całą tę operację z drugą.
– Ale my tu mieszkamy – wykrztusiła, zmieszana.
Zdębiałam.
– Tu? Jak to „tu”? Gdzie?
– W piwnicy…
Z duszą na ramieniu poszłam za Elą na tyły domostwa Katarzyny, do komórki na węgiel. Dawid trzymał się z tyłu, milczący i niepewny, wciąż ściskał w rękach samochody Jeremiego.
– Tam jest klapa – powiadomiła mnie dziewczynka, wskazując palcem na stos starych kartonów.
Kiedy je odrzuciłam, ujrzałam wpuszczoną w ceglaną podłogę żelazną kwadratową płytę z klasycznym kolistym uchwytem. Próbowałam ją dźwignąć, ale zdołałam unieść tylko na kilkanaście centymetrów, mając przy tym wrażenie, że pęka mi kręgosłup.
– Dłu-długo tu… mieszkacie? – zająknęłam się, drżąc.
Ela znów owijała skakankę dokoła dłoni.
– Długo. Długo.
– Sami?
– Rodzice poszli po jedzenie. Ale jeszcze nie wrócili. Czekamy na mamę i tatę.
Splotłam palce, zaciskając je mocno, aż zabolało.
– Ta klapa jest ciężka. Jak wyszliście?
Na twarzy dziewczynki odbił się wyraz niepewności.
– Nie wiem – szepnęła bezradnie.
Odetchnęłam parę razy głęboko. To tylko dzieci. Po prostu zagubione dzieci.
– Elu. Wyjeżdżamy z Jeremim jeszcze dzisiaj. Za godzinę, może półtorej. Dawid, jeśli Jeremi się do ciebie przyzwyczai, będzie tęsknił i będzie mu smutno jak odjedziemy. Lepiej, żebyście już się nie bawili. Do widzenia…
Wyminęłam rodzeństwo Weissów i poszłam z powrotem na frontowe podwórko. Nie poszli za mną. Nie zastanawiając się nad tym co robię, udałam się prosto do domu Andrzeja. Dławiło mnie w gardle i wręcz potwornie chciało mi się palić.
– Chwila. Moment. Jakie dzieci w piwnicy? Przestań płakać, bo ja nic nie rozumiem. I usiądź, bo zaraz się przewrócisz! – Andrzej zdjął z najbliższego krzesła stos książek. Witryny były częściowo wybebeszone, a stary gabinet zarzucony stertami literatury. Zastałam doktorka przy sprzątaniu, albo – co bardziej wiarygodne – czegoś szukał. Usiadłam, nadal rycząc jak bóbr. Już sama nie wiedziałam, czy jestem bardziej zdenerwowana czy zawstydzona. Kobielak wyszedł i wrócił po chwili, niosąc kraciasty ręcznik.
– Po… co to? – wydukałam.
– Nie mam ani jednej czystej chustki do nosa.
Bez komentarza. Wzięłam ręcznik, wytarłam oczy i nos, odsuwając od siebie myśl, jak mogę wyglądać.
– No dobrze… – Doktorek przykucnął przede mną na wytartym dywanie. – A teraz referuj od początku, to może załapię.
– Co tu jest do załapywania? Mam dwa nowe duchy w domu. W piwnicy.
– To tam jest piwnica?
– Jezu, tam podobno mieszkał twój ojciec, czego jeszcze nie wiesz? Wejście jest w komórce. Tak, dokładnie tam, gdzie poniosło w nocy Jeremiego. Dwójka dzieciaków, tak z siedem i dziesięć… może jedenaście lat. Mała powiedziała, że czekają na rodziców, którzy poszli po jedzenie i nie wracają. Nie wracają od pół wieku, od czasów okupacji!
– No dobrze, ale nie rozumiem, dlaczego nagle wpadasz w psychozę. To tylko dzieci i jak sama mówiłaś, tutejsze duchy wyglądają całkowicie normalnie. Nie reagowałaś tak na słoje Nowotnego.
– Ze słoikami nie da się rozmawiać! – wrzasnęłam histerycznie, aż doktorek gibnął się z zaskoczenia i usiadł na podłodze.
– Jeszcze nie rozumiesz? – ciągnęłam. – Ta klapa jest ciężka jak diabli. Skoro ja nie dałam rady jej otworzyć do końca, to na pewno nie mogło jej podnieść dziecko! A to znaczy, że nigdy stamtąd nie wyszli. Te dzieci tam umarły z głodu!
Andrzej w końcu załapał i na moment zamarł z otwartymi w szoku ustami. Otrząsnął się.
– Moment. Uważasz, że…
– Że mam pod podłogą ciała dwójki małych Żydów – dokończyłam dobitnie oraz ponuro i wytarłam ponownie nos w ręcznik.
Andrzej potrząsnął głową.
– Nie, nie, nie…
– Negacja jakby nie pomaga.
– Mnie to nie pasuje. Szyftowa mieszkała w tym domu od bardzo dawna. Na pewno wiedziała o piwnicy. A skoro wiedziała, to tam nie może być żadnych zwłok.
– Tak sądzisz?
– Ta baba była aż niezdrowo pedantyczna. Owszem, mogłaby nawet rozwalić ci głowę siekierą, ale miałaby zawczasu przygotowane ścierki i zaczęła sprzątać w pięć minut później. Przecież nawet w tym pieprzonym bunkrze wszystko ma poukładane alfabetycznie. Trupy pod podłogą za bardzo by drażniły jej poczucie estetyki.
Brzmiało to logicznie.
– Uspokój się. Cokolwiek się tam dzieje, jednego jestem absolutnie pewien. Nie masz – w domu – żadnych – trupów. Przysięgam. – Patrzył mi przy tym w oczy tym absolutnie uczciwym, prostolinijnym, ach-jakże-ja-wszystko-rozumiem, wzrokiem. Ciekawe, czy studenci medycyny dostają jako zadania domowe ćwiczenia min przed lustrem.
– Kocham twój ton pod tytułem „A teraz mamy podejście do pacjenta”. – Siąknęłam nosem po raz ostatni i odłożyłam ściereczkę na najbliższą kupę literatury.
– Wiedźma… – mruknął Andrzej.
– Wymyśl coś lepszego. I jak jesteś taki mądry, to powiedz, co zrobić z tym fantem, że Jeremi też widział te dzieci. Bawił się z tym Dawidem, w ogóle nie dostrzegł żadnej różnicy. Dla niego to było normalne, żywe dziecko.
Wstałam.
– Katarzyna dała ci do zrozumienia, że złożyłaś ofiarę krwi, czy coś w tym rodzaju, prawda? – zastanowił się głośno Kobielak. – No dobrze, a czemu Jeremi? Czy on się tutaj skaleczył?
– Nie.
– Czyli nie ma podstaw sądzić…
– Andrzej, prawdę mówiąc, myślę, że ze sprawami nawiedzeń nie możemy wiązać żadnej logiki. To Katarzyna powiedziała, że złożyłam ofiarę. Mogła kłamać, mogła się mylić… Możemy znaleźć jeszcze dziesięć tak samo dobrych hipotez. Rozwaliłam sobie rękę, okej, ale przede wszystkim cholernie się wystraszyłam.
– A Jeremi?
– Jeremi jest dzieckiem. Dzieci są wrażliwsze. Już sam przyjazd tutaj był dla niego dużym przeżyciem. Mogło wystarczyć. Nie wiem co mam z tym zrobić.
– Nic – poradził Andrzej. – Dziś wyjeżdżacie. Zacznij się martwić dopiero wtedy, kiedy nie wróci do normy po powrocie do domu. Zajrzę do tej piwnicy, jeśli to ma cię uspokoić.
Rozciągnęłam usta w rozpaczliwie sztucznym uśmiechu.
– O nie. To moja piwnica i moje duchy. Nigdzie nie będziesz zaglądał beze mnie.
Oczywiście, nie dało się wykluczyć z tej wyprawy mego ojca i syna. Obaj zdążyli, niestety, wrócić ze sklepiku, obładowani paczkami poowijanymi w gazety. Rozczarowany Jeremi biegał dokoła domu, wołając małego Dawida, ale chłopczyk chyba się mnie wystraszył tak, że dał nura gdzieś „popod wieczność” i nie wystawiał nawet końca nosa. Tak więc zainteresowanie Młodego w szybkim tempie skierowało się na sprawy dorosłych. Ojciec zlustrował moje zaczerwienione oczy (zimna woda nie pomogła), a potem szepnął mimochodem, w swoim mniemaniu szalenie dyskretnie:
– Kłótnia kochanków?
Dawno już nie byłam tak bliska strzelenia go w ucho. Kobielak udawał, że nie dosłyszał, ale widziałam, jak szczęki mu się zaciskają z irytacji.
– Tato, pożycz jeszcze raz latarkę. Mamy jeszcze jedno pomieszczenie do sprawdzenia – powiedziałam sucho.
Pod ciężkim żeliwnym kwadratem ukazał się ciemny otwór i szczyt starych drewnianych schodków, stromych niemalże jak drabina. Ze środka unosił się zapach stęchlizny.
– Zejdę pierwszy – oznajmił Kobielak. Jakoś nikt się nie sprzeciwił. Czekałam na górze z sercem w gardle. Widziałam tylko czubek głowy Andrzeja i przesuwające się światło.
– Czysto. Można zejść – zawołał.
Odetchnęłam z ulgą. Zdałam sobie sprawę, że aż do tej pory podświadomie oczekiwałam okrzyku grozy i spełnienia swych najgorszych oczekiwań.
– Jeremek, ty zostań na górze. – Przytrzymałam wyrywającego się syna za pasek.
– Ja tez chcę zobacyć!! – zaprotestował gorąco.
– Jeremi…!
– Ja chceee zobaaacyyyyć!!! – zawył z rozpaczą.
– Ktoś musi zostać na górze i pilnować klapy – odezwał się z dołu Andrzej. – Gdyby się zatrzasnęła, nikt nas tu nie znajdzie. Na wyprawach badawczych zawsze pozostawia się ubezpieczenie. Zejdziesz później, Jeremi. Jeśli mama pozwoli – dodał.
Sprytnie. Młody pomarudził jeszcze chwilę pro forma, ale został w komórce jako straż tylna.
Od razu było widać, że piwniczka jest mniejsza od analogicznego pomieszczenia na górze. Andrzej poświecił po ceglanych ścianach. Z obu stron zobaczyliśmy długie drewniane ławy, dość szerokie, by na nich spać. Wyżej byle jakie półeczki, a na nich parę kartoników, przerdzewiałe puszki po landrynkach, lichtarzyk ze świeczką. Tuż obok znalazłam pudełko zapałek, więc zapaliłam jedną. Ze świecą w ręku obeszłam pomieszczenie dokoła. Kobielak miał rację, Katarzyna musiała cierpieć na manię porządkowania, bo nie było tu nawet pajęczyn. Wszystko wyszorowane, w miarę możliwości, jakie można uzyskać w piwnicznej izbie. Przy krótszej ścianie stał malutki stoliczek zbity z paru surowych desek i kołków. Nad nim dostrzegłam wydrapany charakterystyczny wzór – cztery kreski przekreślone piątą. Było ich wiele.
– Musieli tu siedzieć bardzo długo… – Nie zdążyłam się na czas ugryźć w język.
– Kto? Kto siedział? – zainteresował się ojciec.
– Ludzie – powiedział Kobielak szybko. – To kiedyś był schron przeciwlotniczy. Niech pan spojrzy. – Poświecił w górny róg pomieszczenia, wyławiając z ciemności kratkę wentylacyjną. – Tu jedna, tam druga. Wyloty są pewnie gdzieś w ogrodzie, na wypadek bombardowania i zasypania gruzem ludzi w środku.
– Przedziwne. To by w jakiś sposób tłumaczyło te potworne wierzeje na górze.
– Na górze były kiedyś magazyny. Pierwszy mąż Katarzyny dobudował część mieszkalną, tuż po wojnie.
Postawiłam świecę na stole i usiadłam obok na pryczy. Jak potworna musiała być wegetacja tutaj. Anna Frank mogła przynajmniej widzieć niebo przez okno na strychu. Wyobraziłam sobie dwoje dorosłych i dwójkę małych dzieci, skulonych na ławkach w ciemności, by oszczędzić na świecach. Rozmawiających zniżonymi głosami, z obawy, że ktoś ich usłyszy nawet przez gruby strop. Śpiących, aby skrócić wlokący się niemiłosiernie czas. Dzieci, które nie mogą się bawić na słońcu i powietrzu. Zamrugałam, czując, że znów napływają mi łzy do oczu. Może to przez zdradliwą wilgoć wydało mi się, że pod przeciwległą ławą coś błyszczy. Przetarłam oczy. Błysk nie okazał się złudzeniem. Schyliłam się więc, by podnieść z posadzki okulary w cienkich metalowych oprawkach. Wyglądały bardzo… współcześnie. Nim jednak zdecydowałam, co z nimi zrobić, szczupłą piwniczną przestrzeń wypełnił pełen zaskoczenia krzyk mego ojca.
– Jezus Maria!!!
Poderwałam głowę znad znaleziska. Ojciec piastował w objęciach puszkę, pewnie zdjętą z półki. Kobielak świecił mu na ręce i usłyszałam całkiem wyraźnie, jak wyrwało mu się:
– O ja pierdolę…
Obaj byli tak zafascynowani swoim odkryciem, że w ogóle nie zauważyli mojego. Tknięta dziwnym impulsem, schowałam okulary do kieszeni bluzy, zanim do nich podeszłam. Z góry pokrzykiwał Jeremi, domagając się informacji.
W pierwszej chwili wzrok mnie zawiódł, z dystansu odniosłam wrażenie, że w blaszance leży metalowy złom – śrubki, gwoździe, nakrętki i temu podobne rozmaitości, gromadzące się w szufladzie każdego majsterkowicza. Czego innego można się spodziewać w piwnicy?
Jednak okazało się, że puszkę wypełniają złote precjoza: pierścionki, kolczyki, splątane ze sobą łańcuszki.
– O Boże… – wymamrotałam, wytrzeszczając oczy i bezwiednie kładąc rękę na piersiach jak afektowana hrabianka. – Co to jest?
– Mmm… Ludzie to chyba nazywają skarbem – odpowiedział Andrzej, a w jego głosie brzmiało powątpiewanie, jakby nie dowierzał temu, co widzi, lub nie miał pojęcia, jak zareagować.
Z mieszanymi uczuciami obserwowałam, jak obaj panowie bebeszą pozostałe pojemniki. Sądząc z reakcji, trafili na żyłę złota. A właściwie na kartonik.
– Mamaaaaa! Mogę zejść!? – darł się Jeremi u szczytu drabiny, więc poszłam do niego.
Za mym synem widniał prostokąt wykrojony ze słonecznego blasku, gdzie pływały złociste drobiny kurzu, tworząc jasną aureolę wokoło dziecięcej głowy jak na obrazie Botticellego.
Ale nie tylko. Z uchylonych drzwi powoli wysnuwały się czarne wstęgi, niczym leniwe macki ośmiornicy, wijąc się coraz bliżej i bliżej. Wolno, jakby zwlekając z atakiem, dawkowały sobie przyjemność.
– Jeremi, chodź – wykrztusiłam przez ściśnięte gardło, wyciągając rękę. – Chodź, kochanie…
– Mama, co…? – Musiał go zaniepokoić wyraz mej twarzy, bo się obejrzał.
Dziecięcy pisk zawibrował w powietrzu, macki wyprostowały się nagle jak struny. Szarpnęłam Jeremiego za rękę do siebie, otoczyłam ramionami i wyciągnęłam z zasięgu niebezpieczeństwa.
Później Andrzej mówił, że krzyk, jaki z siebie wydałam, mało przypominał głos ludzki. „Wrzask bojowy rozwścieczonego pawiana” – jak to był łaskaw określić. Zawierał się w nim ten najważniejszy z aksjomatów: że nie należy drażnić samicy z małym.
Ciemne wstęgi cofnęły się w mgnieniu oka, wchłonęło je na powrót brudne drewno.
Jeremi szlochał, tuląc się do mnie z całych sił. Dygotał na całym ciele. Ojciec zasypywał mnie gradem pytań, Andrzej z kolei milczał, świecąc mi za to w oczy.
– Ooośmioniiicaaa! To była ośmionica! – wychlipał Jeremi. – Chciała mnie złapać!
– Nie było żadnej ośmiornicy! – rzuciłam stanowczo. – Wydawało ci się. Andrzej, przestań mnie oślepiać, na miłość boską!
– To co tam było?! Darliście się, jakby was obdzierano ze skóry – denerwował się ojciec.
– Osy! Szerszenie! – zmyślałam na poczekaniu. – Coś latało. Jezu, chodźmy stąd, ten loch przyprawia mnie o dreszcze! Wy przodem!
Drzwi tym razem udawały najzwyklejszy pod słońcem kawał drewna. Wciąż piastując syna na rękach, przeszłam obok, mierząc je nieufnym spojrzeniem. Czułam, jak Jeremi sztywnieje.
– Skłamałaś dziadkowi – wyszeptał.
– Nie chcę go straszyć. Poza tym pewnie by nie uwierzył – odszepnęłam.
– Pewnie nie – zgodził się mój syn markotnie.
Puszka po kawie, jak się okazało, istotnie zawierała skarb. Ojciec z iście piracką fantazją wywalił stosik złotej biżuterii na środek stołu w jadalni. Nie podobała mi się ta demonstracja, ale nie protestowałam. Częściowo dlatego, że sama byłam ciekawa zawartości, a po części dlatego, że Jeremi, chłonąc nadzwyczajny widok z otwartymi szeroko oczami i ustami, zapominał o drzwiowej klątwie. Nie miałam żadnych wątpliwości, czego miała pilnować.
– To prawdziwy skarb? – dopytywał się Jeremi z wypiekami na policzkach. – Piracki?
– Tu nie było piratów – odparł doktor, segregując precjoza. Na osobnych kupkach kładł pierścionki, obrączki, naszyjniki i zegarki. – Za to byli złodzieje.
Policzyliśmy zdobycz. Dziesięć pierścionków, w tym dwa z czymś co wyglądało jak brylanciki. Trzy bransolety w stylu art deco. Kilka naszyjników z perłami i kamieniami w złotej oprawie. Nie byłam jubilerem, ale mogły to być szmaragdy. Emaliowana broszka i druga z kameą. Ozdobny grzebień do upinania włosów z secesyjnym motywem liści…
– Wiecie co? Jakoś mi się wydaje, że to wszystko należało do jednej kobiety – powiedziałam z pewnym wahaniem.
– Czemu?
– Wszystkie te rzeczy mają jakiś wspólny styl. Widzicie? Perły i szmaragdy – pewnie miała zielone oczy. Pierścionki też są prawie jednakowe. – Przymierzyłam jeden, pasował akurat na środkowy palec. – Wszystkie mają ten sam rozmiar.
– A zegarki? – Ojciec trącił palcem złotą „cebulę”. Obok leżały jeszcze dwa na rękę – w tym jeden malutki, damski, wysadzany drobnymi kamyczkami wokół tarczy.
Spojrzałam na Kobielaka. Od dłuższego czasu odzywał się głównie monosylabami. Ciekawe, czy i jemu przyszło do głowy to, co mnie. Nieco bezmyślnie otworzyłam kopertę męskiego zegarka. Wewnątrz wygrawerowany był napis i data.
– Henrykowi Weissowi w dowód przyjaźni. Antoni Wilk, Abraham Kiewe. Tysiąc dziewięćset trzydzieści sześć – przeczytałam. – Przynajmniej już mamy pewność, że nic z tego nie należało do Katarzyny. Chyba że legalnie skupowała biżuterię od żydowskich rodzin.
– Nazwiska! – ożywił się mój ojciec. – Może…
– Tato, nie przypuszczam, żeby Henryk Weiss albo ktokolwiek z jego rodziny przeżył wojnę – przerwałam mu, jednocześnie rzucając znaczące spojrzenie Andrzejowi.
– Mógłbym popytać w okolicy – odezwał się – ale myślę, że Reszka ma rację.
Zapisałam na kartce z notesu: Henryk Weiss, Dawid Weiss (syn), Ela Weiss (córka). Pod spodem zanotowałam adres mailowy wiedzma@interia.pl i podałam mu przez stół. Uniósł brwi, czytając treść notki, ale schował kartkę bez słowa komentarza. Od razu wpisałam do terminarza: założyć nowe konto na interii. Tego jeszcze brakowało, żeby rodzina dowiedziała się czegoś niepożądanego z moich maili.
– A co z tym? – spytał ojciec, pukając w wieczko pudełka po herbatnikach.
Banknoty stu-, pięćdziesięcio- i dwudziestozłotowe wypełniały je niemal w całości. Po przeliczeniu wypadło tego prawie pięć tysięcy złotych.
– Matko święta… – mruknął ojciec. – Mam nadzieję, że to nie pochodzi z kradzieży.
– Banknoty są używane… – Andrzej przejrzał kilka na chybił trafił. – To raczej po prostu jej oszczędności. Nie mam najlepszego zdania o pana krewnej, ale mogę przysiąc, że nie napadała na banki.
– Straszny z niej chomik – oceniłam. – I skąpiradło. Żeby mieć takie zapasy i nie kupić nawet pralki, to jest skandal. Przynajmniej się wyjaśniło, co miała na myśli, mówiąc o pieniądzach na podatek spadkowy.
– Mówiła? Czy ja o czymś nie wiem? – wtrącił ojciec podejrzliwie.
Struchlałam. A niech to szpak zadziobie, tak się wkopać…!
– W liście – uratował mnie Andrzej, wykazując podziwu godny refleks. – Zostawiła list z wytycznymi odnośnie spadku.
– A mogę go przeczytać?
– Mmm… zapodział się gdzieś. Nie było w nim zresztą nic ważnego.
– Tak, nic ważnego – przytaknęłam gorliwie.
Rodziciel chyba tego nie kupił tak do końca, ale nie drążył dalej.
Moja piekielna spadkodawczyni ukazała się w momencie najmniej odpowiednim, kiedy pakowaliśmy bagaż do auta i mieliśmy zamiar otrząsnąć pył Czcinki z kół. Musiała mieć chyba tę złośliwość wrodzoną, czy też może „wduchowioną”, biorąc jej obecny stan. Zobaczyłam ją, kiedy niosłam do samochodu ostatnią torbę. Stała na skraju podwórza, w wyzywającej pozie, z założonymi rękami oraz arogancką i jakby zniecierpliwioną miną dumnej Marianne prowadzącej lud na barykady.
– A więc jednak znalazłaś – odezwała się obojętnym tonem. – Chciałam jeszcze trochę poczekać, ale bachory się wtrąciły. – Skrzywiła pogardliwie usta. – Uważaj. Ja cię obserwuję.
– Was wszystkich – dodała, zwracając twarz w stronę Jeremiego, który siedział za kierownicą i bawił się w wyścigi formuły pierwszej, wydając straszne odgłosy naśladujące warkot silnika i pisk opon.
Słuchałam tej przemowy nieruchoma jak słupek, ale w tejże chwili bezwład minął mi jak ręką odjął, za to ogarnął mnie, jak to mówią, dziki wkurw. W jednej nanosenkundzie doszłam do stanu wrzenia, zdolna w pojedynkę pacyfikować niewielkie osiedla mieszkaniowe, dusić staruszki moherowym beretem i urwać łepek temu misiu. Dowolnie. Rąbnęłam torbą o ziemię i runęłam do Katarzyny, zdecydowana ją rozerwać gołymi rękami na ektoplazmatyczne strzępy, nie pamiętając, że jest to zupełnie bezsensowne. W rezultacie zjawa rozpłynęła się szybciej niż dym zaatakowany suszarką, a ja wpadłam twarzą prosto w drapiące gałęzie wiśni.
– Reszka…? – usłyszałam zdziwiony głos ojca.
Wyplułam białe kwiecie, dysząc z wściekłości.
– Obserwuje nas, psia jej mamusia – wycedziłam, tocząc dzikim wzrokiem dokoła, wypatrując wroga. – Ja ci, cholero, pokażę!
Między gałązkami dyndał ułamek sczerniałego lusterka. Zerwałam go gwałtownym ruchem, aż sznurek werżnął mi się w dłoń.
– Co się dzieje? – To był Andrzej.
– Nieproszony gość – mruknęłam, mijając go. Wyciągnęłam z torby plik cedeków, następnie pomaszerowałam z powrotem do sypialni Katarzyny, by bezceremonialnie przegrzebać jej szuflady w poszukiwaniu nici. Obaj panowie łazili za mną jak dwa psy, depcząc sobie nawzajem po nogach i zadając mi głupie pytania, które zbywałam wyniosłym milczeniem. Ojciec pękł, kiedy powiesiłam na wiśni pierwszą płytkę, rzucającą wesołe tęczowe błyski w słońcu.
– Zwariowałaś?! – jęknął, łapiąc się za głowę.
– Tato, choć raz nie zadawaj mi pytań, dobrze? – warknęłam. – Udawaj, że nic nie widzisz.
– Ale…
Kobielak ujął go pod łokieć i poprowadził w stronę auta.
– Chwilowe załamanie nerwowe. Raczej niegroźne. Nazywamy to „upustem behawioralnym” – bredził naukowo. – Osoba w tym stanie odprawia swoisty rytuał. Jeśli go zakłócić, może dojść do zachowań agresywnych…
O, to na pewno.
Andrzej usadził mego ojca w samochodzie i wrócił do mnie.
– Co jest? – spytał przyciszonym głosem.
– Objawiła się ta suka. Robię nowy krąg ochronny – wyjaśniłam, z determinacją wiążąc końce włóczki. – Ona używała luster, to ja wezmę dyski. Nie lubiła techniki, nie? No to na pewno jej się to nie spodoba!
Zrozumiał w lot.
– Kurczę, mało masz tych płytek. Przyniosę swoje. Mam trochę uszkodzonych.
Zdębiałam.
– Ty masz komputer?!
– Oczywiście. Myślałaś, że te magisterki to piszę ręcznie?
Nie wiem, co myślałam. Możliwe, że nie myślałam wcale. Otoczyliśmy cedekami cały dom, wieszając na każdym drzewie przynajmniej dwa. Żeby już na pewno nie było wątpliwości, kogo ma ten kordon zatrzymać, na każdym wypisałam markerem Katarzyna Szyft – i przekreśliłam każdą inskrypcję, koncentrując się na wyobrażeniu ciotki, jakbym skreślała jej istnienie.
– Miejmy nadzieję, że zadziała – westchnął Andrzej.
– W ogóle nie dopuszczaj myśli, że nie zadziała – skarciłam go. – Oczywiście, że to jest improwizacja, ale właściwie czemu nie? Katarzyna używała lusterek, a co niby magicznego jest w szkle i azotanie srebra? Wszystko mamy w głowie!
– Ja nie mam – sprostował Kobielak.
– Kto wie, co tam masz – mruknęłam. – Może ci tylko wiary brakuje, kolego. Zrobisz coś dla mnie?
– Tak?
– Kiedy odjedziemy, wyjmij drzwi komórki z zawiasów, porąb i spal w cholerę. Nie w domu, nie w piecu. Najlepiej gdzieś w ognisku. I najlepiej, żebyś to robił w rękawiczkach.
– Okej. Co z nimi nie tak?
– Ta pieprzona klątwa zadziałała. Szlag by trafił, Jeremi też to widział. Nie zdążyła go sięgnąć, chyba ją odepchnęłam, chociaż nie bardzo wiem jak.
– Ou… Dobra. Drzwi. Nie ma sprawy, załatwię jeszcze dziś. A jak to wyglądało?
– Widziałeś kiedy opętany makaron?
– Nie sądzę. Makaron?
– Powaga. Co najmniej czterojajeczny, z bonusem do rzutu na agresję.
Chowając resztki nici do kieszeni, trafiłam na coś twardego.
– A, znalazłam je… – zaczęłam, wyjmując okulary.
– To moje! – Kobielak ucieszył się jak dziecko i natychmiast wsadził je na nos. – Gdzie były?
– W… w trawie. Koło domu – powiedziałam słabym głosem.
– Kurczę, dzięki. Przeszukałem całą okolicę i już straciłem nadzieję. Nowe szkła to spory wydatek, na samą myśl bolał mnie portfel.
Uśmiechnęłam się z przymusem.
– Fajnie. Dobrze ci w nich. Wyglądasz… intelektualnie.
Przed odjazdem położyłam jeden z samochodzików Jeremiego na progu domu. Miałam nadzieję, że Dawid go znajdzie, a ten kawałek plastyku jakoś odciśnie się w jego niematerialnej rzeczywistości i przybierze formę… ducha przedmiotu? A może powinnam zabawkę spalić na stosie ofiarnym? Jakże niewiele jeszcze wiedziałam.
Jeremi nie wspominał ani słowem „ośmionicy” w komórce, jakby wytarł ją dokładnie z pamięci. Za to emocjonował się znalezionymi „skarbami”, dzieląc skórę na niedźwiedziu i fantazjując na temat przyszłych zakupów. Nie miałam sumienia uświadamiać go, że lwią część niespodzianego daru niebios zabierze urząd skarbowy, a resztę użyjemy na remont Szyftówki. O ile zostanie jakaś reszta. Zdecydowałam, że dotrzymam umowy. Gdybym teraz porzuciła dziedzinę Katarzyny, zabierając jednocześnie kasę, ciotka z pewnością by mi tego nie darowała i mściła się do końca życia. Mojego, rzecz jasna. A to mi się nie uśmiechało.
– Popats, zołniez – odezwał się Jeremi, przyciskając nos do szyby.
Spojrzałam odruchowo, mając myśli zajęte całkiem innymi sprawami. Na skraju wąskiego traktu śródleśnego, przez który przebijaliśmy się z narażeniem resorów, stał Eryk Liebke. Śmiesznym gestem zasalutował do odkrytej głowy – jakby odruchowo chciał zrobić heil, i w ostatniej chwili zorientował się, że omal nie popełnił grubej gafy. Pomachałam mu ukradkiem przez okno.
– Jaki to zołniez? Gdzie ma karabin? – zastanowił się głośno mój syn. Wtedy zorientowałam się, że Eryk nie ma już na mundurze hitlerowskich gap, ani dystynkcji, za to górne guziki nieregulaminowo rozpięte. I może to było złudzenie, ale gdzieś z tyłu za świerczkiem mignął mi przez sekundę paskudny malinowy kolorek.
Połowę drogi do domu zajęły mi rozmyślania. Odnosiłam wrażenie, że zaczynam rozumieć reguły, choć dziwaczne, niecodzienne, wręcz obłąkane – miały jakąś wewnętrzną logikę. Zyskiwałam przynajmniej częściową kontrolę nad sytuacją, aczkolwiek była to kontrola na podobieństwo czołgu jeżdżącego po plantacji truskawek. Duchy były duchami, nic co niematerialne nie mogło mnie, nas, skrzywdzić. I tylko jeden element nie pasował do tej ślicznej koncepcji.
Skąd wzięły się w piwnicy okulary Andrzeja Kobielaka?
Powinnam mieć jakieś przeczucia. Rozumiecie, albo się tą czarownicą jest albo nie, holender. Wiedźmienie powinno wiązać się z gotowaniem zupy na wężu (skąd mam wziąć węża, może starczyłby węgorz?), tańcami goło pod księżycem – rekordy romantyzmu i reumatyzmu, oraz wieszczeniem Makbetowi. Co prawda żadnych Makbetów w okolicy nie było, ale wieszczenie by się przydało mnie samej, prywatnie, na użytek domowy. Wywieszczyłabym sobie zawczasu, jak zneutralizować panią-z-zerówki, która zrobiła piekło, bo Młody podpisał obrazek z liściem kasztanowca „marihłana”. Nie dość, że musiałam poświęcić czas na idiotyczną rozmowę z tą kretynką i dzielnicowym, to jeszcze wyjaśnić Młodemu, na przykładach zdjęć, botaniczne różnice między aesculus parviflora a cannabis sativa. Oraz ortograficzne między „marihuana” a „marihłana”. Ciekawych wrażeń dostarczał mi również Ziębiński & S-ka oraz cały przekrój biurokracji w Wydziale Ksiąg Wieczystych Urzędu Miejskiego. Jeśli kiedykolwiek zniosą w Polsce pozwolenia na broń, ja będę pierwszą klientką najbliższego sklepu ze strzelbami.
Tak więc z wieszczenia nici i fastrygi. Kiedy dziadek zabrał Jeremiego na jakąś wystawę „pooglądać zwierzątka”, miałam wrażenie, że chodzi o wystawę psów, albo kotów, ewentualnie rybek akwariowych, i nie przeczułam niczego złego. A powinnam.
Byłam jednak zajęta pilnym zarabianiem pieniążków, wypełnianiem bardzo-ważnych-a-nikomu-niepotrzebnych kwestionariuszy, z których wynikało, że ja to ja i się pod siebie nie podszywam. Alleluja, wszyscy klaszczą w dłonie. Dodajmy do tego lokalny Armagedon pod tytułem „Jeremi Wiśniewski niedługo idzie do pierwszej klasy”.
Poza tym w nielicznych wolnych chwilach usilnie surfowałam po Internecie, poszukując czegoś o czarownicach. Jeśli brać pod uwagę tradycyjny wizerunek wiedźmy, kompletnie nie mieściłam się w żadnych kategoriach, bo ani nie byłam wiejską guślarką, zbieraczką ziół i akuszerką, ani miejską specjalistką od kabały, kącikiem złamanych serc i psychoanalizy w jednym. Biorąc pod uwagę zaś wytyczne literackie, brakowało mi garbu, bielma na oku, wystającego zęba, kurzajek i czarnego kota. Oraz miotły. Jak przypuszczałam, odkurzacz był zbyt nowoczesny. Z kartami zaznajomiona byłam jedynie w zakresie remika, pokera i Czarnego Piotrusia. Palenie na stosie też było jakby leciutkim przeżytkiem.
Pod hasłem „czary” można było znaleźć praktycznie wszystko – od słynnego „Młota na czarownice” aż po afrodyzjaki i makijaż permanentny. „Zaczarujesz go swą urodą i zmysłowością”. Ehm… Babrałam się w opisach syberyjskich praktyk szamańskich, polegających na monotonnych zaśpiewach, pukaniu w bębenek i piciu wódki. Wódeczkę, owszem chętnie, ale może niekoniecznie przy bębnie i w namiocie ze skór karibu. Wywracanie oczami plus toczenie piany z ust oraz przyjmowanie w swoim wnętrzu tego czy tamtego mzimu wydawało mi się co najmniej niehigieniczne. Poza tym byłam jakby nieodpowiedniego koloru. A już to, co miałam okazję poczytać na stronach tak zwanych ezoterycznych, przyprawiło mnie o trwały opad szczęki. Normalnie mogłabym robić za pług śnieżny. Mniejsza o celtycki zodiak drzewny, nawet sympatycznie czuć więź duchową z brzozą czy świerkiem, czemu nie? Za to spanie między papierzanymi piramidkami, co pole magnetyczne zaginają, było trochę nie halo. Podobno piramidy służą do ostrzenia żyletek i konserwacji mumii – ergo wyostrzę się w takiej piramidalnej sypialni, czy może zmumifikuję? A już absolutnym hitem był tak zwany pierścień Atlantów, z firmy jubilerskiej Zenon Kądziołko, która produkowała (według własnej reklamówki) „jedyne oryginalne, niepowtarzalne pierścienie Atlantów, chroniące właściciela przed wszelkim złem”. Nie uściślono – czy właściciela pierścienia, czy może właściciela firmy. Właściciela firmy na pewno strzegły przed mizerią finansową, to pewne. Mogłam się też obwiesić w celach ochronnych turkusami lub bursztynem, ale w niebieskim mi nie do twarzy, a z bursztynów mieliśmy tylko staroświeckie korale po babci. Z ciekawszych rzeczy znalazłam przechowywanie kasztanów pod łóżkiem albo w wersalce w bliżej nieokreślonych celach ochronno-zdrowotnych. Z powątpiewaniem obejrzałam kasztany Młodego, przechowywane w pudełku od zeszłego października. Nie wyglądały zdrowo. Generalnie wnioski przedstawiały się tak, że se mogę te badania nawinąć i posolić. Nigdzie nie znalazłam konkretnych wskazówek, co czynić, kiedy człowieka nawiedza upierdliwa ciotka w stanie wskazującym na nieżywość, a dziecko bawi się z obcymi duchami.
Spirytyzm to była jeszcze inna para kaloszy. Po przeczytaniu dwóch książek i odwiedzeniu dziesięciu portali dyskusyjnych miałam wrażenie, że błądzących dusz jest więcej niż ludzi żyjących, a co drugi statystyczny Polak: a/ ma, b/ miał, c/ miewa epizodyczne d/ stałe kontakty z zaświatami e/ jest reinkarnacją wodza Siedzącego Byka lub Marilyn Monroe. Nawet nie próbowałam rejestracji, panicznie boję się wariatów. Pod czaszką zalegały mi setki opowiastek o poltergeistach, zjawach rzymskich żołnierzy, mnichach nawiedzających opuszczone klasztory, obrazach spadających ze ścian, spirytystycznych fotografiach i mediach rzygających ektoplazmą. Ani słowa o nieśmiałych esesmanach lub małych Żydach, zauroczonych plastykową zabawką. Dwa elementy pasowały: wielokrotnie nawiedzane osoby opisywały uczucie zimna jako zapowiadające przybycie ducha, a lustra i kawałki metalu były ważne w tradycji rzucania czarów. U mnie jedna, oczywiście, sytuacja musiała stać na głowie. Katarzyna trzymała się reguły i wyziębiała okolicę w miarę regularnie, niczym ezoteryczny lodowiec, natomiast szeregowy Erich Liebke i cała reszta podróżnych, jacy tymczasowo zatrzymali się na stacji Czcinka-Wieczność, żadnych termicznych ekscesów nie uskuteczniali. No i gdzie w to wszystko wetknąć krąg ochronny z płytek CD? Nowa świecka tradycja, hę?
Pan doktór się nie odzywał. Nie dzwonił i nie mailował, i w ogóle zachowywał się gorzej niż umarły, bo zmarli to mnie czasem odwiedzali, a on nic. Wkurzał mnie brakiem. To znaczy wiadomości brakiem. A do niego mogłam zadzwonić co najwyżej zębami.
Bez przekonania, wyłącznie z obowiązku weszłam do skrzynki na interii i mój żołądek nagle wykonał podskok. Licznik, dotąd niezmiennie prezentujący beznadziejne okrągłe zero, pokazywał 1. Masz wiadomość, masz wiadomość!
„Jak to reklama, to zacznę kląć” – pomyślałam, otwierając folder.
Wiadomość: Czesc Reszka, autor: doctorlecter.
Zachichotałam.
Czesc Reszka – pisał marnotrawny doktorek po niemal sześciu tygodniach głuchego milczenia. – Pytałem o rodzine Weissow po okolicy. Nie mieszkali tutaj ani Weissowie, ani ci faceci z zegarka. Dotarlem za to do rodziny Kiewe w Anglii, pod Lyonem przez Towarzystwo Polonijne. Henryk Weiss i jego wspolnik Kiewe przed wojna mieli hurtownie towarow galanteryjnych, ciuchy, buty i takie rzeczy. Rodzinie Kiewe udalo sie uciec za granice w 1940, Weiss podobno się odlaczyl i sluch o nim zaginał. W kazdym razie angielscy Kiewe nic o nim nie wiedza i tylko mi przemailowali pare skanow zdjec z albumu dziadka, masz je w zalaczniku. Bardzo uprzejmi ludzie. Miejscowe dziadki pamietaja ze Niemcy rozstrzelali tu chyba jakies zydowskie malzenstwo, bo byla kobieta i facet, ale nic sie nie zachowalo, nawet groby, tyłko wiadomo ze na starym cmentarzu koło Tarnikow ich pochowano, a poza tym nic. Ani słowa o dzieciach. Wisisz mi pol litra – moze być kefir. Pozdrawiam Andrzej
Muszę przyznać, że mnie zadziwił. Nie miałam najmniejszych nadziei na odszukanie choćby śladu po rodzinie Weissów, a tu proszę – nie tylko potwierdzenie, że faktycznie istnieli, a nawet jakieś fotografie. Z mocno bijącym sercem otworzyłam pierwszy jpg. Amatorska fotografia była niezbyt dobrej jakości, prześwietlona z brzegu i wyblakła do koloru sepii, ale nadal rozpoznawalny był na niej szyld z napisem Weiss & Kiewe – Galanterya Warszawska. Poniżej na tle sklepowej witryny stało dwóch facetów w kapeluszach i jasnych letnich garniturach. Z twarzy pozostały tylko dwa białe owale z ciemniejszymi plamami oczu i wąsów. Szkoda, ale przynajmniej widać było wywieszkę. Następne zdjęcie prezentowało się lepiej – może dzień akurat był nie tak słoneczny, a może fotograf sprawniejszy. Tutaj gość z huzarskim wąsem, w kraciastej czapce z daszkiem trzymał za uzdę białego konia, na grzbiecie którego siedziała kilkuletnia dziewczynka z wymuszonym uśmiechem kogoś, kto bardzo chce zejść, ale fotograf sadysta właśnie wykrzykuje brednie o ptaszku i trzeba robić dobrą minę do złej gry. Bez pudła rozpoznałam w tym szkrabie Elę – mniejszą, młodszą o jakieś trzy lub cztery lata. Czy facet w cyklistówce był jej ojcem, czy może przyjacielem rodziny, „wujkiem”, skoro fotografię przechowywano w rodzinnym albumie Kiewe’ów? Trzecia fotka znów była strzelona z ręki – chyba na jakiejś wycieczce, gdyż przedstawiała dwie pary młodych ludzi w ubraniach przed wojną uznawanych za sportowe. Panowie w pumpach, swetrach i miękkich czapeczkach; panienki – całkiem apetyczne w wielkich słomkowych kapeluszach i wzorzystych bluzkach. I znów problem: brak podpisów. Który z tych roześmianych dwudziestolatków jest Heniem Weissem, a który to Abramek Kiewe? Pewnie sami posiadacze fotografii nie byli tego pewni. Niemniej niech im Bóg w dzieciach wynagrodzi ich dobre serce.
Odpisując na maila doktorka, słyszałam, jak moja rodzina wróciła z wystawy. W przedpokoju rozbrzmiewały konspiracyjne szepty, chichoty i szuranie butami. Podejrzane. Młody powinien natychmiast po zrzuceniu butów wparować do mej samotni, wleźć mi na głowę i zachłystując się z emocji, referować, co widział, przesadzając przy tym miejscami oraz snując fantastyczne wizje „co by było, gdyby”. Tymczasem ów dwuosobowy Gang Olsena knuł coś podejrzanie. W grę wchodziły: nielegalne spożywanie lodów, podarte (znów) spodnie, albo na przykład uporczywe pisanie na ubłoconym aucie sąsiada bródas – od kiedy Młody odkrył istnienie o z kreską, wtykał je wszędzie, gdzie się dało. Wypełniona takimi urozmaiconymi podejrzeniami, szybko wysłałam list, i bardzo ostrożnie podniosłam się z obrotowego krzesełka, by nie zaskrzypiało. Niczym lis czający się na drób, przekradłam się pod pokój rodziców i wyjrzałam jednym okiem zza futryny, mając nadzieję przyłapać męską część rodziny na czymś zdrożnym.
– Aaa, popats, macha…! Rusa się – szeptał rozemocjonowany Młody. Obaj panowie byli bardzo zajęci czymś na stole, co jednak zasłaniał mi Jeremi.
– Co się rusza? – zapytałam, wchodząc do pokoju.
Wpadli w panikę, usiłując ukryć za plecami jakiś słoik. Nic to jednak nie dało.
– Dooobra… – rzekł Młody z rezygnacją.
– Mamy zwierzątko – wyjaśnił mój ojciec. Poczułam, jak schodzi ze mnie powietrze. Nic innego, tylko kupili na tej wystawie mysz!
– Tato! W tej ciasnocie? Przecież… O Matko Boska!! – W tejże chwili ujrzałam w całej krasie zawartość słoika. To nie była mysz. Prawdę powiedziawszy, wolałabym mysz. Kochałam w tej chwili myszy, uwielbiałam, mogłabym mieć dziesięć na raz, sto myszy!
Przez szkło patrzył na mnie największy karaluch, jakiego widziałam w życiu.
Po prostu gigantyczny.
– Yyyy… co… to… jest…? – wyrzęziłam z trudem przez zaciśnięte z obrzydzenia zęby.
– Robaczek – odparł ojciec z miną niewiniątka.
– To jest karacan brasylijski – oświadczyło moje dziecko z uczuciem. – Nazywa się Aleksander.
– Aleksander… – powtórzyłam słabym głosem, oszołomiona, mając nadzieję, że to tylko koszmarny sen i za chwilę się obudzę.
– Aleksander Macedoński – uzupełnił ojciec. – W skrócie Macuś.
– Macuś…
Macuś poruszył odnóżem, co mnie otrzeźwiło.
– Jezu Chryste i na Merlina! Tato, kupiłeś karalucha?! I to wielkiego jak krowa!
– Sama jesteś karaluch. To jest karaczan brazylijski, piękny okaz. I nie ja go kupiłem, tylko Jeremi.
– Tym gorzej! Jeremi, nie miałeś na co wydawać pieniędzy, tylko na robala? – zapieniłam się.
– Kostował tylko dwa złote! – nadęło się moje dziecko.
– I jeszcze dostaliśmy słoik gratis – wtrącił piekielny dziadek koszmarnej latorośli.
– Mówiłaś, ze mogę mieć zwiezacka!
– Ale nie z tyloma nogami! – Otrząsnęłam się ze wstrętem.
– Krystyno, sugerujesz, że mam Macusiowi urwać nadprogramowe nóżki?! I to przy dziecku?
Ja zwariuję.
– W ogóle o czym my dyskutujemy? Jeremi, bierzesz to paskudztwo i odnosisz do sklepu. Jak sprzedawca nie zechce oddać kasy, to mu zostaw te dwa zeta, ale robal ma stąd zniknąć.
Młody już zrobił minę poprzedzającą zwykle wielki rozpaczliwy ryk, kiedy mój ojciec zaproponował przymilnie:
– Wnusiu, a podarujesz dziadkowi robaczka? W prezencie?
Cholerny Jeremi miał refleks, mimo młodego wieku, w oku pojawił mu się błysk zrozumienia, i nim zdążyłam zaprotestować, wręczył dziadkowi naczynie z Aleksandrem Macedońskim.
– Prosę, mas, dziaduniu.
Zdawało mi się, że Aleksander pomachał mi drwiąco czułkiem.
– Dziękuję wnusiu. – Dziadek pocałował Młodego w czubek głowy. – Możesz go u mnie odwiedzać. Reszka, nie waż się krzywdzić mojego karaczanka.
– A więc to tak? – rzekłam ironicznie. – Uważacie, że jesteście tacy cwani? Tato, za niecałą godzinę do domu wraca mama. Ciekawe co ona powie na widok tego całego Macusia. Nie przypuszczam, żeby chciała go mieć w pokoju, a do mnie go wniesiesz po moim trupie.
Tak jak przypuszczałam, matka na wieść, że mogłaby dzielić lokal z karaluchem, zaczęła pakować walizki. Ojciec zaś został nazwany zoofilem i kryptogejem, skoro nad żonę stawia wyżej robala płci męskiej. Muszę przyznać, że słuchałam odgłosów tej wojny domowej nawet z dużym zainteresowaniem. Moi rodzice byli oczytani, oboje odznaczali się niezłą erudycją, choć mama raczej wolała literaturę rozrywkową, tak więc awantury w ich wykonaniu były istnym przedstawieniem, a para aktorów prześcigała się w słownej wirtuozerii. Kiedy byłam mała, bałam się tych awantur, sądząc, że każda może skończyć się rozwodem. Doświadczenie jednak przekonało mnie, że potyczki słowne rozładowują atmosferę. To ciche dni były groźne.
Siedzieliśmy z Młodym na jego wyrku w identycznych pozach, z podwiniętymi nogami i brodami wspartymi na rękach, kontemplując to, co działo się po drugiej stronie korytarzyka.
– Kłócom się – powiedział Młody tonem obojętnego zagajenia.
– Przez ciebie się kłócą. Ty kupiłeś karalucha – wytknęłam mu bezlitośnie.
Mój niespełna siedmioletni mężczyzna wzruszył ramionami.
– Ale dziadek mnie namówił – sypnął, a potem dodał z nagłym entuzjazmem: – Tam byli taaakie wieeelkie pająki! – Zrobił odwieczny gest wędkarza.
– Były – poprawiłam odruchowo. Ała… czyli powinnam się cieszyć, że nie przynieśli do domu tarantuli? Jasne, szaleję z radości.
Jak mogłam się domyślać, rodzice w końcu poszli na kompromis, a karaczan brazylijski miał pozostać w swoim słoju, póki obecny właściciel nie znajdzie mu nowego. To znaczy nowego opiekuna, nie słoik. Jak znałam życie, mogło to potrwać nawet parę lat, a przez ten czas obie z matką dostaniemy nerwicy takich rozmiarów, że moczenie nocne to przy niej pikuś. Nawiasem, ile takie robale żyją? Tknięta nową myślą, poleciałam do komputera po informacje z sieci.
Karaczan brazylijski… Blaberus giganteus – osiąga wielkość 5 – 6,5 cm. Zdjęcie idealnie zgadzało się z wyglądem owadziego potworka. Wypisz wymaluj. Brrr… Długość życia… Alleluja! Długość życia wynosi 4-8 miesięcy. Robal wyglądał na wyrośniętego, więc istniała realna szansa, że się niebawem przekręci.
Nawet bardzo niebawem. W mej wiedźmiej głowie zaczął powstawać szatański plan pozbycia się wroga. Od paru dni żyłam w permanentnym napięciu nerwowym i zbyt mało sypiałam. Za to zaczęłam za dużo jeść, co było u mnie nieomylną oznaką nerwicy. Musiałam się jakoś ratować przed otyłością!
Odczekałam, aż zostanę sama w domu, po czym zaczęłam przygotowywać się do bitwy. Nogawki dżinsów upchnęłam w wysokich cholewkach glanów. Mimo wysokiej temperatury włożyłam polar z kapturem i ściśle zawiązałam wszystkie sznurki. W końcu zamotałam sobie na twarzy kuchenną ścierkę do naczyń, naciągnęłam żółte gumowe rękawice, a z szafki w łazience wyciągnęłam broń: zakurzony pojemnik z raidem. Tak wyekwipowana, wkroczyłam do pokoju, gdzie przebywał wróg. Miałam zamiar popełnić morderstwo z premedytacją (niech bogowie zlitują się nad mym sumieniem), a potem zamaskować je, twierdząc, że ofiara zeszła ze starości.
Skierowałam wzrok sokoli (oraz dyszę zabójczego spreju) w stronę parapetu, gdzie rezydował jeszcze chwilowo żywy denat, po czym zmartwiałam ze zgrozy. Oblałam się zimnym potem pod odzieżą ochronną i prawie udusiłam. Ciśnienie spadło mi nagle jak w przebitej oponie, mało nie zemdlałam. Słój po ogórkach wraz ze straszliwą zawartością, do tej pory stojący spokojnie na słoneczku, leżał na boku, najwyraźniej przewrócony skrzydłem okna poruszonego przeciągiem. Powiewała nad nim frywolnie zasłonka, a sam pojemnik był okrutnie, straszliwie pusty! Po Aleksandrze Macedońskim zostało jedynie trochę wiórków, trawy i nadgryziony kawałek jabłka. Z przerażeniem uświadomiłam sobie, że nie mam pojęcia, kiedy nastąpił wypadek, a cholerny Macedoński może w tej chwili być absolutnie wszędzie. Może właśnie łazić po kuchni, włamywać się do bieliźniarki, siedzieć pod poduszką albo robić kupę do czyjegoś kapcia. W panice zaczęłam rozglądać się po dywanie. Dom był zarobaczony, nie mogłam tu zostać ani chwili dłużej, a już na pewno nie na noc, kiedy groziła mi inwazja w łóżku. A rachunkiem za hotel obciążę ojca. Ostatecznie to jest jego karaluch!
Oczywiście, ten moment musiała wybrać nieświętej pamięci Katarzyna, żeby mi się ukazać. Później, kiedy byłam już w stanie trzeźwo myśleć i wnioskować, doszłam, że widocznie nieświadomie obudowałam się jakimiś murami, granicami i kordonami, których nie była w stanie przebić, a dopiero szok spowodowany ucieczką Aleksandra Macedońskiego spowodował, że stałam się bezbronna oraz podatna na czynniki spirytystyczne. Tymczasem jednak gapiłam się jak cielę na wrota, kurczowo tuląc do piersi rozpylacz z trucizną i starając się zajmować jak najmniej miejsca na dywanie. Trzymana dotąd w ryzach robalofobia nagle rozkwitła we mnie przebogato, jakby prawem kontrastu.
– Mają budować szosę na Czcinkę! – wypaliła Katarzyna ze świętym oburzeniem. – Natychmiast masz im zabronić!
„Komu? Co?” – pomyślałam mętnie i natychmiast o tym zapomniałam, bo nowy straszliwy widok przykuł moją uwagę.
Zjawa mojej ciotecznej babki przez chwilę napawała się moim wyrazem twarzy (a w każdym razie tego kawałka widocznego nad ścierką) i lękliwą postawą.
– No i co? – rzuciła butnie.
Próbowałam coś powiedzieć, ale wydobyłam z siebie tylko żałośliwy pisk i wskazałam gumowym paluchem okno. Katarzyna doszła do słusznego wniosku, że chyba coś jest nie halo, a ja nie patrzę tam, gdzie powinnam i ogólnie coś jej umyka. Obejrzała się za siebie.
Siedzący na firance Aleksander Macedoński poruszył odnóżem.
Zamarłam.
Aleksander Macedoński, karaluszy imiennik niewątpliwie najsłynniejszego pedała świata, ruszył nóżką powtórnie, jakby tupał z irytacją, po czym statecznie przemieścił się czułkami w dół.
Duch też zamarł. Nawet bardziej ode mnie.
A potem całą kubaturę salonu wypełnił przenikliwy metafizyczny wrzask. Właściwie nie mogłam się zorientować, czy odbieram go uszami czy może tajemniczym szóstym zmysłem. Tak czy owak, mój odbiornik został przeciążony o jakieś dwieście procent. Krzyk Katarzyny przejechał mnie na wskroś z równą łatwością, jak piach z ustawionej na maks piaskarki przedostaje się przez ażurową firankę. Możliwe, że podobne uczucie towarzyszyło jakiemuś biednemu mieszkańcowi Hiroszimy, nim wyparował, zostawiając po sobie tylko cień na ścianie. Atomy mi się obtrząsnęły i musiało potrwać dłuższą chwilę, nim osiadły na starych miejscach.
Katarzyna odsunęła się maksymalnie od okna i brazylijskiego potwora-emigranta, przy czym wyglądało to nadzwyczaj widowiskowo, gdyż nogi jej zostały w tym samym miejscu, natomiast cała reszta usiłowała zwiać. W efekcie w niewiarygodny sposób wygięła się i zniekształciła niczym obraz w zepsutym telewizorze. „Przepraszamy za usterki” – podsunęło mi wewnętrzne zwierzątko, chichocąc nerwowo, niemniej złośliwie.
Wrzask Katarzyny osiągnął niemalże rejony dostępne tylko nietoperzom i wtedy urwał się nagle. W tej samej chwili zjawa roztopiła się w przestrzeni, szybko jak grudka wosku wrzucona do pieca.
Jeszcze przez dobrą minutę wpatrywałam się w puste miejsce po metafizycznym gościu, sapiąc przez ręcznik. W końcu poczułam, że jest mi gorąco, duszno i raczej niefajnie, więc zaryzykowałam przynajmniej zdjęcie lnianego wyrobu z oblicza. Chwilowe ożywienie Aleksandra Macedońskiego minęło. Siedział sobie spokojnie na firance i lekko powiewał razem z nią. Nadal czułam grozę, patrząc na mnogość jego nóg, straszliwe czułki i makabryczne pokrywy skrzydłowe – Czterej Jeźdźcy zdecydowanie poprawiliby sobie apokaliptyczny imidż, przesiadając się na cztery gigantyczne karaluchy – ale jednocześnie moje cyniczne i cwane „zwierzątko” już zaczęło kombinować.
Znakomita większość horrorów, zwłaszcza klasy B i C, ignoruje podstawową prawdę: nieżyjący kiedyś byli żywi, a co za tym idzie, mieli swoje gusta, przyzwyczajenia, sympatie i antypatie. Cham i prostak po śmierci nie zmieni się w subtelnego myśliciela, i odwrotnie – człek przyzwoity nie stanie się, ni z gruszki, ni z pietruszki, krwawym zombi. To fajnie wygląda na ekranie, ale do rzeczywistości się ma jak pięść do nosa. Nieżyjący różnią się od żywych tylko tym, że… że są nieżywi. Zmienili stan skupienia – jak woda przeistoczona w parę albo w lód, nadal składa się z tych samych atomów. Cała reszta pozostaje bez większych zmian. A pozostałość Katarzyny Szyft najwyraźniej miała arachnofobię, robalofobię a może nawet molofobię, sądząc z ilości naftaliny pozostawionej w szafie i bieliźniarce.
Przyniosłam z łazienki plastykowe wiaderko, zebrałam całą siłę woli, by zbliżyć się do Macusia i strząsnąć go z zasłonki do wiaderka za pomocą szczotki do zamiatania. Łupnął w dno jak ćwiartka cegły i natychmiast zaczął tam chrobotać.
– Za gruby jesteś, czas na dietę – mruknęłam z przekąsem. Przykryłam wiaderko pokrywą, a dla pewności na wierzchu przywaliłam ją pierwszym tomem encyklopedii PWN. Wiaderko było na tyle duże, by Macedoński nie udusił się z braku tlenu. Mordercze zapędy jakoś mi przeszły. Pozbyłam się akcesoriów obronnych, przeliczyłam fundusze plączące się po kieszeniach i wyszłam z domu, kierując kroki w stronę najbliższego centrum handlowego. Takiego ze sklepem zoologicznym.
– Co to jest? – zapytał ojciec, kiedy już otrząsnął się ze wstępnego osłupienia. Młody wyglądał mu zza biodra, z oczami okrągłymi jak pięciozłotówki. Milczał jak grób, co było u niego objawem najwyższego napięcia nerwowego. Zwykle po pięciu minutach takiego stanu odreagowywał, co kojarzyło mi się z wybuchem butelki z colą.
– To jest Lukrecja Borgia – oznajmiłam nonszalancko. – W skrócie Lucia. Nie ma tak, żeby faceci mieli przewagę w tym domu.
– Mama ci tego nie wybaczy – odparł ojciec z przekonaniem. – Zostaniesz wyklęta.
Matka wyjrzała z kuchni. W jednej ręce trzymała jabłko, a w drugiej nożyk do obierania.
– Czego nie wybaczę? – zainteresowała się, podchodząc bliżej.
Przygotowałam się psychicznie na wybuch.
– O, szczurek! – powiedziała, zaglądając do klatki, którą nadal trzymałam przed sobą, prezentując jej białą, czerwonooką i ogoniastą zawartość. Zawartość przestała sobie myć wąsy, po czym wspięła się na tylne łapki i powęszyła z ciekawością. Moja matka odkroiła i wrzuciła do klatki kawałeczek jabłka.
– Wygląda bardzo czysto – zauważyła.
– To kobieta, kobiety zawsze są higieniczne – odrzekłam, ukrywając przypływ ulgi.
– Madziu! – zawołał ojciec, wyraźnie wstrząśnięty. – Zawsze się bałaś myszy!
– Kochanie, po pierwsze: to nie jest mysz; po drugie: od czasu, kiedy mieszkam z karaluchem wielkości mamuta, niewiele rzeczy jest w stanie mnie zdenerwować. Nawet nie przypuszczałam, że to taka dobra terapia.
Po tych słowach wycofała się z powrotem do kuchni, by kontynuować robienie sałatki, pozostawiając męża w stanie lekkiego oszołomienia. Moja matka jednak ma dużą klasę.
Padało. Siąpiło, lało, chwilami zacinało, kapało, mżyło, kropiło i znów kapało, ale głównie padało. Zmoczony letnim deszczem, opłukany z kurzu świat nabrał kontrastowych kolorów. Gdyby ktoś zechciał stworzyć definicję deszczu, ten doskonale nadawał się na ilustrację. Po prostu woda, która ciekła z góry na dół w postaci pojedynczych kropel, idealnie pod kątem dziewięćdziesięciu stopni.
Przywleczony przeze mnie do Czcinki rzeczoznawca wyraził zdumienie, że „to” jeszcze stoi. Wygłosił kilka uwag na temat wielce oryginalnej architektury, po czym zaniemówił na parę minut, ujrzawszy żelazne wrota piekieł. Sprawdził stropy, które okazały się w całkiem niezłym stanie, a następnie odkrył coś, co umykało dotąd mojej uwadze. Zlew kuchenny w ogóle nie był podłączony do kanalizacji i wypuszczał ścieki rurą beztrosko do rynsztoka za domem. Zmroziła mnie myśl, gdzie może być podłączony, lub nie podłączony wucet. Potem pan od rzeczyznania się zmył, a ja pozostałam sama, samiuteńka, jeśli nie liczyć towarzystwa Lukrecji, którą przywiozłam ze sobą jako antyduchową broń defensywną. Konwersacja ze szczurem siłą rzeczy była dość jednostronna. Nawet miejscowy doktor Ross, po dość zdawkowym powitaniu, opuścił był domowe pielesze, oddalając się popołudniowym pekaesem w niewiadomym kierunku.
Rodzice zabrali Jeremiego nad morze, więc właściwie było wszystko jedno, czy pracuję w mieście czy na wsi – laptop dawał się postawić wszędzie, a przynajmniej miałam święty spokój. Moja aktualna ofiara pisała całkiem miłą, bezpretensjonalną literaturę babską, więc do redakcji nie potrzebowałam stosów fachowych podręczników ani Internetu. Za to była dysgraficzką i w chwilach podniecenia lub zdenerwowania zupełnie nie panowała nad literami, a to w procesie twórczym oczywiście zdarzało się całkiem często. Wymogłam na niej przynajmniej tyle, że nie ustawiała Worda na automatyczne poprawianie pisowni.
W rezultacie od dwóch dni siedziałam pod dachem Szyftówki w charakterze ofiary meteorologii oraz pracy zarobkowej.
– Lukrecjo, nie gryź tego – rzekłam z roztargnieniem. Chrobot na moment ucichł, po czym szczurzyca na nowo podjęła zamianę nogi od krzesła w wióry. Miała sprecyzowane poglądy na to, co jej wolno. Deszcz zdecydował się tym razem na ciurkanie. Autorka natomiast zdecydowała się napisać: „Nakryła łużko paczurkiem”. Zadumałam się nad dziwnością życia i znaczeniem słowa „paczurek”. Paczurka? Tą paczurką, tym paczurkiem…? Zanotowałam „paczurek” w notatniku, do późniejszej korekty, a zdanie w komputerze zaznaczyłam na żółto.
Pukanie, ba – walenie do drzwi rozległo się tak raptownie, że wzdrygnęłyśmy się obydwie – i ja, i Lukrecja. Nastała chwila ciszy, a potem łomotanie się powtórzyło. Posadziłam sobie szczura na ramieniu i poszłam otworzyć. Logika podpowiadała, że poprzednia lokatorka Szyftówki nie będzie się bawiła w pukanie, niespodziewany gość jest jak najbardziej realny i raczej żywy, niemniej z Lukrecją było mi jakoś raźniej.
Tuż za progiem ujrzałam dwóch facetów. Przypominali rosłe, prostokątne wersje Tweedledum i Tweedledee. Podobieństwo było o tyle uderzające, że obaj nosili identyczne podniszczone bejsbolówki. Jeden miał podbite oko prawe, a drugi lewe. Dopiero po chwili w jednym z mokrych „bliźniaków” rozpoznałam Zbycha Rajeckiego. Milczenie przedłużało się, deszcz padał, goście w osłupieniu gapili się na Lukrecję, a ja traciłam cierpliwość.
– Słucham? – odezwałam się chyba mało przyjaznym tonem.
Rajecki ocknął się i trącił kompana łokciem.
– Bo… Bo my… No, wie pani…
– Nie, nie wiem – warknęłam.
– O kurwa… – wyrwało się temu drugiemu cicho.
– On ma uroki! – wypalił Zbychu desperacko i obaj jednocześnie wlepili we mnie oczy w niemym oczekiwaniu.
– Co ma?! – wykrzyknęłam bezwiednie. Nie wiedzieć czemu odniosłam wrażenie, że byczek stojący koło miejscowego króla dyskotek domaga się „uroków” czyli lekcji rosyjskiego.
– No, przeklęło go – dorzucił Zbychu. – A pani… pani to się zna na takich, bo po starej pani Szyftowej…
Aha, wszystko jasne. Razem z domem Katarzyny odziedziczyłam posadę wiejskiej czarownicy. Miodzio. Zdaje się, że szczur na ramieniu idealnie pasował mi do nowego imidżu. Wpierw miałam ochotę posłać ich obu do diabła, ale niemal natychmiast zmieniłam zdanie. Od dwóch dni gadałam ze szczurem. Rajecki z kumplem wydawali się niewiele inteligentniejsi, ale przynajmniej władali ludzkim językiem. W jakimś tam zakresie. I raczej nie przyszli tu na rozbój.
– Proszę, panowie wejdą. – Cofnęłam się, zduszając w sobie wielkomiejską nieufność i robiąc zapraszający gest. Obudziła się we mnie zwykła babska ciekawość. Przekleństwo? Co też ludzie nie wymyślą… Miejscowe zakapiory okazały się dobrze wytresowane – tuż za progiem ściągnęli ubłocone gumiaki i wsunęli się za mną do kuchni w skarpetach. Podłogi nie były tak nieskazitelne jak za życia poprzedniej gospodyni, ale doceniłam ten gest. Przysiedli na stołkach koło kredensu. Wyciągnięcie z gości sensownych informacji okazało się jednak trudne. Z jakichś powodów uważali, że wszystko jest oczywiste, i bąkanie półsłówek całkowicie wystarczy. Sprawy nie ułatwiała Lukrecja biegająca luzem po podłodze.
– No bo to by pani jakoś cofła, abo co…
– Ino za ile?
– Bym odrobił, abo co?
W końcu dotarł do mnie zagmatwany sens wypowiedzi.
– Chwila! Stop! – Uniosłam obie ręce. – Pan uważa, że to ja rzuciłam ten urok?!
Mina tamtego starczyła za odpowiedź. Rzuciłam na niego przekleństwo, teraz powinnam je zdjąć, zwykła chłopska logika.
– Na miłość boską! Człowieku, pierwszy raz cię widzę na oczy. Kto pan jesteś w ogóle?!
– Rysiek – mruknęła ofiara. – Wilczak Rysiek jestem. Zbycha stryjeczny brat, nie?
Ta, pewnie, ino jasnowidzenie mi siadło.
– Aha… To teraz niech mi pan opowie wszystko od samego początku.
Rysiek z zakłopotaniem podrapał się po nosie, robiąc małego zeza z intelektualnego wysiłku. Dopiero wtedy zauważyłam, że ma usztywniony najmniejszy palec u lewej dłoni, niewątpliwie złamany. W ciągu pięciu minut zapoznałam się ze słuchowiskiem pod tytułem „Dole i niedole Ryszarda Wilczaka”. Do czego by się nie brał, z góry mógł założyć, że coś się spieprzy, a były to istne debilizmy. Kupił piwo – pies mu wpadł pod nogi, wylało się. Portki zakładał – rozdarł. Żarówki przy nim gasły albo wręcz wybuchały, radio trzeszczało ledwo się go tknął. Na równej drodze się potykał, oko sobie podbił śrubokrętem – jak, sam nie wie; na chlebie mało zęba nie stracił, drzwiami od sracza palec sobie złamał, aż w robocie wziął wolne, ze strachu, że pod walec wpadnie i go pięknie wprasuje w kładziony asfalt przy jego pechu. Już nawet na „szosze” nie wyłazi, odkąd go ciężarówka ze żwirem minęła o mały włos. Cholera wie, czy się jutro w psiej misce nie utopi. Nic innego, tylko ktoś mu na cień napluł, przeklął go niecnie, więc przyszedł po ratunek, bo dalej tak żyć niepodobna. Brakowało jedynie w tle rzewnego podkładu muzycznego na akordeon i altówkę.
Bardzo mi to przypominało przygody Kobielaka, ale postanowiłam zachować sceptycyzm.
– A kiedy to się zaczęło? – spytałam.
– Ano, jakie dwa tygodnie nazad będzie, no nie, Rychu? – oszacował Rajecki powściągliwie.
Czyli nie była to robota Katarzyny, która spoczywała pod murawą od dobrych sześciu miesięcy. Moja też, bo obywatela Rycha widziałam na oczy po raz pierwszy w życiu i nic do niego nie miałam. Czyli zachodziły dwie możliwości: albo Katarzyna w stanie odcieleśnionym mogła więcej niż tylko zsyłać koszmary, albo w okolicy była jeszcze jedna konkurencyjna wiedźma, o której nic nie wiedziałam. Albo też trzecia możliwość: że Wilczak konfabuluje, wszelkie jego nieszczęścia biorą się z nadużycia jabola i są w rzeczywistości samonapędzającym się fatum, zjawiskiem wcale częstym w psychologii. Wierzył, że go ktoś przeklął, więc wszystkie drobne nieprzyjemności w jego wyobraźni urastały do rangi katastrof. Zliczał je wszystkie, analizował i doszukiwał drugiego dna, podczas gdy w normalnej sytuacji zapomniałby o nich już po chwili.
Zrobiłam mądrą minę.
– Zobaczę co się da zrobić – zakomunikowałam – ale nic nie obiecuję.
Improwizując naprędce, zasłoniłam okna, robiąc nastrój. Na stole stanęły dwie świece wygrzebane z szafki. A pomiędzy nimi spodki z wodą i garstką ziemi, którą pobrałam spod wyschniętego na cement kwiatka doniczkowego. Może nie wyglądało to zbyt kabalistycznie, ale na zewnątrz miałam do dyspozycji tylko błoto. Tweedledum i Tweedledee w milczeniu obserwowali te machinacje oczami okrągłymi jak u puchaczy. Odchrząknęłam, zapaliłam świece i zaintonowałam z namaszczeniem:
– Oto cztery żywioły: ogień, woda, ziemia i powietrze. Ogniu, oczyść nas… – Pomerdałam świecą wokoło Wilczaka. – Wodo, zmyj to co złe. – Kusiło mnie, żeby wylać mu zawartość spodeczka na głowę, ale tylko chlapnęłam trzykrotnie po kilka kropli.
– Eterze, oddal niebezpieczeństwo…
Starałam się wczuć w rolę. Przedstawienie lepiej by wypadło przy muzyce, na przykład tybetańskiej, ale musiałam wykorzystać to, co było pod ręką, a śpiewać nie powinnam pod karą natychmiastowej dekapitacji, Boże broń. Wciąż z miną natchnionego derwisza, kiwając rytmicznie głową, kazałam Wilczakowi wyciągnąć ręce i na każdą dłoń nasypałam mu po szczypcie ziemi.
– Matko Ziemio pod naszymi stopami, zachowaj nas bezpiecznie…
Świece śmierdziały jak opętane czymś ziołowym i jakby żywicą. Czyżby Katarzyna doprawiała je haszem? Może właśnie od tego zapachu zakręciło mi się w głowie. Na kilka sekund słabo oświetloną izbę wypełnił upiorny czerwony kolor, jakby ktoś chlusnął do środka cysternę krwi. Krawędzie wszystkich przedmiotów jarzyły się malinową poświatą. Widziałam Rajeckiego, jak porusza się niespokojnie, a wokół niego faluje tęczowa aura. Podobna otaczała moje dłonie. Tylko Rychu Wilczak obrysowany był ciemnym konturem, jak postać z komiksu. Zamrugałam i złudzenie ulotniło się. Coś było nie w porządku. Wewnętrzne zwierzątko mamrotało niespokojnie, że w tym miejscu nie powinnam lekceważyć nawet halucynacji. Nazbyt często okazywały się dość realne.
Jednak gdy się rzekło A, trzeba było powiedzieć B, a w miarę potrzeby resztę alfabetu. Dostrzegłam koszyk z nićmi, wyciągnęłam pierwszą lepszą szpulkę – czerwony kordonek – po czym obwiązałam nicią nadgarstek egzorcyzmowanego, z namaszczeniem robiąc na niej trzy węzły.
– Gotowe – oznajmiłam. – To zaklęcie standardowe typu A cztery. Chroni przed urokami i złym okiem. Jak nie pomoże, zastosuję okadzanie jemiołą i skandisk. To wszystko.
Nie ruszyli się, więc odsłoniłam okno, przy okazji stwierdzając, że deszcz przestał nareszcie padać, a przez chmury zaczyna przebijać słońce.
– Gotowe! – powtórzyłam z naciskiem. – Mogą panowie iść.
Wilczak wstał, oglądając nicianą bransoletkę.
– To ile się należy? – wymamrotał pod nosem.
– Na razie nic – odparłam. – Zobaczymy czy zadziała. A jak zadziała, to mi pan pomoże przy remoncie tej chałupy.
Sprytnie to wymyśliłam, nieprawdaż? Zawsze to lepiej mieć status wiejskiej czarownicy niż głupiej paniusi z miasta. A i czerstwy, silny, wiejski byczek przyda się do machania młotkiem.
Kuzynkowie wstydliwie wyburczeli jakieś niewyraźne podziękowania i wybyli do sieni. Stojąc już w progu, odprowadzałam ich wzrokiem. Jak robak w żołędziu zaczęło we mnie się kołatać paskudne wrażenie, że coś mi umknęło, czegoś nie dostrzegłam, ominęłam… Wbrew sobie usiłowałam je zatłuc kapciem beztroski, ale okazało się diabelnie żywotne.
Słońce chyba postanowiło błyskawicznie odrobić dni pluchy, bo raptem zaczęło świecić jak halogen, wydobywając ostre błyski z powierzchni kałuż. Wśród liści już bałaganiły zawilgocone lecz jak zawsze dziarskie wróble. Wciągnęłam w płuca zimne, czyste powietrze i nagle odechciało mi się pracy. Włożyłam Lukrecję do kaptura polarki i poszłam na spacer, wzbudzając niewielką sensację w okolicy. Spychacz dotarł już do połowy leśnego duktu, a w perspektywie widziałam nawiezione hałdy żwiru. To tutaj załapał się na fuchę Rysiek Wilczak. Chwilowo jednak roboty posuwały się wyjątkowo niemrawo. Maszyna stała, a na gąsienicy przysiadło dwóch gości w drelichach, paląc jakieś szalenie smrodliwe szlugi. Znudzeni, chętnie wdali się w pogawędkę, nawet nie kurwiąc zbytnio – być może uznali mnie za damę, a może zrobił na nich wrażenie mój biały szczur. Z narzekań drogowców wynikało, że robota jakoś niefartownie idzie. A to w błocie utkną, a to maszyna „nie chodzi”, a to znów całą ekipę, za przeproszeniem, sraczka goni po krzakach. I tak w kółko. Miałam dziwne przeczucie, że przynajmniej w niektórych żałosnych przypadkach maczała paluchy Katarzyna, wściekła z powodu naruszenia granic swego dominium. I ile, o ile w ogóle, miało to coś wspólnego z „przekleństwem” Wilczaka?
Wilczak, znów w obstawie kuzyna, pojawił się następnego dnia. Już z daleka ich miny mówiły „nie jest lepiej”. Przekroczyli mostek i weszli na moje zalane słońcem podwórko.
Płowy piach po brzegu obrębiony był koronkowym wzorem gałęzi i dołączyły do niego ruchome płaskie konterfekty moich klientów, niczym trzy postacie z hawajskiego teatru cieni.
– Stać!! – wrzasnęłam przeraźliwie, dziko wbijając oczy w ziemię.
Bysie aż podskoczyli, z identycznym wyrazem paniki wymalowanym na topornych buźkach. Uszczypnęłam się w rękę. Nie, do cholery, nie śniłam, nie byłam pijana, trawki nie paliłam od czasów jedynego epizodu na studiach. Odczuwałam świat całkiem realistycznie i nawet mnie drapała metka od stanika, co jest już chyba szczytem życiowej prozy. I tylko te trzy cienie, rozdzielone niesprawiedliwie między dwie osoby urągały rozsądkowi i porządkowi społecznemu. Rzecz jasna, w pewnych okolicznościach można mieć dwa, trzy, a nawet więcej cieni, starczy pójść do studia telewizyjnego lub na oświetlony wielgachnymi reflektorami stadion. Ale tutaj mieliśmy tylko jeden „reflektor” – poczciwe słoneczko. Podeszłam bliżej kocim krokiem i wbiłam podejrzliwe spojrzenie w bonusowy cień Wilczaka. Był bledszy, chudszy i jakby niedopasowany – jakby niedożywiony cień cienia.
– Co jest? – zagadnął Zbychu, gapiąc się tam gdzie ja.
– Tu. – Pokazałam palcem.
Siąknął nosem i pochylił się, z uwagą studiując leżący między nami spłachetek podwórka.
– Co widzisz? – spytałam ostro.
– Mmmm… mrówy…?
Albo nie umiał policzyć do trzech, albo – co było bardziej prawdopodobne – znów widziałam coś, czego nie dostrzegali inni.
Zawsze tak miałam, że irytowała mnie niewiedza. Brak informacji sprawiał, że traciłam pewność siebie, poczucie bezpieczeństwa i – jakżeby inaczej – natychmiast usiłowałam zakamuflować to gryząco-ironiczną agresją. Jakiś czas nawet chodziłam na terapię, ale nudziłam się na niej śmiertelnie, więc prędko doszłam do wniosku, że zasypiać w fotelu mogę równie dobrze u siebie w domu, za darmo. Nauczyłam się wykorzystywać swoją słabość jako narzędzie (głównie jako odpowiednik młotka). Tak więc teraz oskarżycielsko wycelowałam palec w Wilczaka i zakomenderowałam:
– Gadać prawdę, tylko bez żadnych pierdół o złamanych palcach albo wylanym browarze. Kto miał na ciebie jakiegoś haka? Kto mógł chcieć ci zaszkodzić? Z kim się pożarłeś ostatnio?
Rysiek zamarł na chwilę z otwartymi ustami. Zbychu chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował i tylko zmiął twarz w pełne zatroskania fałdki. Usadziłam obu na ławeczce pod chałupą i rozpoczęłam przesłuchanie. Wynikało z niego, że Wilczak, owszem, miał wrogów, ale problemy w tym środowisku rozwiązywano na poziomie sztachety i łańcucha krowiaka, a nie podstępnie rzucanych klątw. To bardziej pasowało do kobiety. Baby jednak Wilczak aktualnie żadnej nie miał – a raczej miał, tylko „była wyjechana na truskawki”, a innych na boku nie bałamucił, inaczej bracia Mariolki by go posłali do piachu. Z nikim ostatnio się nie pobił; nikomu, Boże broń, niczego nie podiwanił. Istny, cha, cha, anioł w gumiakach. Nie miałam już wątpliwości, że „klątwa” nie jest wytworem jego wyobraźni. Dowód jak byk – byk nieco bladawy – płożył się na ścianie Szyftówki. Poczułam się jak lekarz, który usiłuje postawić diagnozę, nagle przypominając sobie, że akurat nie było go na odpowiednim wykładzie.
– Coś się do ciebie przyczepiło, panie Wilczak – rzekłam ponuro. – Ciekawa jestem, skąd to i czemu. Nie ja to zrobiłam i nikt ze wsi… Czyli…
W tym momencie Rajecki nie wytrzymał.
– Mówiłem ci, mówiłem! – warknął gwałtownie na kuzyna. – To żeś słuchać nie chciał! Teraz, kurwa, masz!!!
– Kiedy to nie na cmentarzu było… – wymamrotał Rysiek z niepewną miną chłopczyka przyłapanego z ręką w słoju z ciastkami.
– Jakim cmentarzu? – Poczułam, jak podnoszą mi się drobne włoski na karku.
Rajecki rozejrzał się na boki, czy sąsiedzi nie są czasem w zasięgu słuchu, a potem pochylił się ku mnie, szepcąc konfidencjonalnie:
– Czachę wykopał… Na chacie ją ma.
Zdębiałam na chwilę.
– Czyś ty oszalał?! – wysyczałam do Wilczaka. – Groby rozkopujesz, lebiego smętna?!
– Toż mówię, że nie na cmentarzu! – zirytował się lekko. – Popod krzem była. Żem kopał korzenie, coby w spółce opylić, a tam hitlerowskie żelastwo było i kości. Żem wziął co było, resztem zakopał i szlus. Myślałżem, coby we Białogardzie sprzedać na sklepie z gratami…
Pokiwałam głową z politowaniem. Nie trzeba było czarownicy, aby wiedzieć, że naruszanie czyjegoś miejsca spoczynku – czy to na cmentarzu, czy gdzie indziej – nie jest najlepszym pomysłem. Ekswłaściciele mogą się czuć urażeni, jeśli przebywają w pobliżu. Miałam wrażenie, że rzadko kiedy ten problem dotyczy archeologów, ostatecznie duch łażący koło własnego grobu przez tysiąc lat mógłby się zanudzić na śm… To znaczy te starsze szczątki już raczej nie wykazują aktywności spirytystycznej, ale pięćdziesiąt czy sto lat to dla zmarłego najwyraźniej niezbyt dużo. Gdyby ktoś próbował spylić moją czaszkę w jakimś podejrzanym antykwariacie, mogłabym naprawdę się wkurzyć.
– Muszę zobaczyć tę czaszkę! – oświadczyłam tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Wilczak, tak jak mogłam się spodziewać, mieszkał kątem u rodziców. Starsi Wilczakowie obrzucili mnie zdumionymi spojrzeniami, kiedy pojawiłam się na ich podwórku, ale kiedy na ich ostrożne „pochwalony” odpowiedziałam „na wieki wieków”, uznali chyba, że jestem w zasadzie niegroźna. Pokój Ryśka był mały i kojarzył mi się z niedźwiedzią gawrą, do której „pan miś” ściąga swoje zdobycze. Na samym środku kwaterował obrany z blach motor, obłożony baterią różnych żelaznych dynksów. Wszędzie walały się jakieś pudełka, kabelki, niezidentyfikowane metalowe wihajstry, po części zardzewiałe. Pod ścianą stał stary akumulator, a obok karton, z którego sterczało coś, co mogło być tylko przeżartymi korozją lufami karabinów.
Właściciel tego śmietnika ukląkł, z trudem znajdując kawałek wolnej podłogi, i wyciągnął spod łóżka kartonowe pudełko. Otworzył wieko, bez słowa kiwnął głową, jakby zachęcając, żebym podeszła i zajrzała do środka. Wiedziałam, co tam zobaczę, ale i tak czułam w gardle dziwną suchość.
I nie myliłam się. W kartonie leżała ludzka czaszka. Zupełnie różna od plastykowych atrap, na jakich uczyliśmy się anatomii w liceum. Zbrązowiała, matowa, wyglądała na dziwnie kruchą, niczym cienka gliniana skorupka. Natychmiast dostrzegłam ciemną rysę pęknięcia, biegnącą od skroni ku szczytowi. To musiało być potężne uderzenie.
– G-dzie… – Odkaszlnęłam. – Gdzie ją wykopałeś?
– A pode bzem.
– To pewno ten Szwab, co się tu powiesił – wtrącił Zbychu.
Usłyszałam samą siebie, jak zza ściany:
– Nie powiesił się. Został zabity. To był młody chłopak, sporo młodszy od was. Postrzelony w lesie, wlókł się ostatkiem sił do wsi po pomoc. Któryś z tutejszych zakopał go byle gdzie, jak psa.
– A Szwaby to się z naszymi patyczkowali? – wyburczał Rysiek, ale umknął wzrokiem.
– Co przy nim było? Mówiłeś, że coś znalazłeś.
Już bez słowa wyciągnął skądś papierową torbę i wysypał z niej na łóżko stosik drobnych przedmiotów. Zmatowiałe guziki mundurowe, jakieś sprzączki, scyzoryk w zbutwiałej okładzinie, owalny metalowy przedmiot, który po namyśle uznałam za wojskowy nieśmiertelnik. Obok leżał… notes? Za cienki. Na brunatnej okładce z trudem dojrzałam charakterystyczną plamę w kształcie szwabskiego orła i jakieś litery. Raczej dokumenty.
– No nic, zabieram wszystko – westchnęłam.
– Ale to moje! – zaprotestował Wilczak, choć w jego głosie brzmiała lekka nuta niepewności.
– Chcesz nadal trzymać trupa pod łóżkiem? Milutkie towarzystwo – sarknęłam. – Pozwól, że ci przedstawię tego faceta. – Wskazałam palcem na karton z czaszką. – Erich Liebke. Lat osiemnaście w chwili śmierci, blondyn, oczy szare.
Wilczak prychnął. Pewnie właśnie drgnął w nim dotąd uśpiony sceptycyzm. No cóż, sama bym protestowała, gdyby ktoś chciał mi coś zabrać. Dotknęłam palcem książeczki wojskowej, potem ostrożnie podniosłam ją i otworzyłam, bojąc się, że zbutwiały papier rozleci mi się w rękach. Jednak Soldatbuch musiał być z bardzo dobrego materiału – kartki były jasnobrązowe, jak namoczone w herbacie, atrament ledwo widoczny, ale litery nadal czytelne.
Erich Arnold Liebke, Motorradcommando…
Podsunęłam Wilczakowi dokument pod nos. Marszcząc brwi i poruszając bezgłośnie wargami, przesylabizował treść. Przełknął głośno ślinę. Zrobiłam to samo, tyle że po cichu, rzecz jasna.
– A bierz go, pani. – Machnął z rezygnacją ręką. – Hełm też żem znalazł…
– Hełm?
Zbychu wywlókł z kąta coś na kształt starego sagana. Na hełmie zachowały się resztki farby i symbolu SS z boku. Potoczyłam wzrokiem po tych mizernych szczątkach – oto co zostało na tej ziemi z Eryka Arnolda Liebke.
– Może ocalała jakaś jego rodzina – powiedziałam, wkładając do kartonu ausweis i nieśmiertelnik, po chwili namysłu dołożyłam scyzoryk, resztę zostawiając w spokoju. Niech sobie Wilczak ten złom opchnie gdzieś na pchlim targu. – Brat, siostra… ktokolwiek. Pochować go trzeba po chrześcijańsku i dać znać do ambasady. Pokopiemy jeszcze pod tym bzem… A klątwa… – W chwili natchnienia przyjrzałam się Wilczakowi przez ciemne okulary, wyciągnięte z kieszeni polarki. Otaczało go dziwne, bladożółte halo, najeżone czarnymi igiełkami. Dla porównania, Zbychu Rajecki prezentował poświatę koloru jednolicie pomarańczowego. Wyglądała na zdrową i po chłopsku czerstwą, o ile się znałam na aurach. Tylko wokół nadgarstka, tam, gdzie Rysiek wciąż nosił nitkę, przebijała się słaba różowa poświata. Zastanawiające. Wyglądało to tak, jakby talizman, który zrobiłam dla żartu i na odczepnego, faktycznie działał – słabiutko, ale jednak. Dlaczego? Czyżby dlatego, że wierzył w niego Wilczak? To sprowadzało czary do „głowologii”. A jeśli uda mi się przygotować amulet, w który sama będę wierzyć? W sumie, czemu nie? Raz kozie śmierć.
– Nić jest za słaba – oświadczyłam, podnosząc pudełko. – Zrobię coś mocniejszego na dziś wieczór. Tymczasem uważajcie na siebie.
Obaj kuzyni jednocześnie kiwnęli głowami, co znowu nasunęło mi skojarzenie z paskudnymi braciszkami z ilustracji Tenniela. Choć muszę przyznać, że Rychu i Zbychu wyglądali nieco sympatyczniej.
– A pani to skąd wiedziała, jak on się nazywa? Ten Szwab znaczy. Bo pani rację miała – spytał Rajecki, kiedy szedł za mną przez sień. Ta kwestia widać nie dawała mu spokoju.
Wyszczerzyłam zęby w perfidnym uśmieszku.
– Ja zawsze mam rację – rzuciłam chełpliwie, pozostawiając Zbycha w stanie kompletnego pomieszania. Stał w progu i drapał się po szczeciniastej głowie, z miną pełną frasunku i niedowierzania. Nie zaszkodzi podbudować sobie autorytet.
Nie wypadało wrzucać ludzkich szczątków pod łóżko, wzorem bezdusznego zbieracza powojennego złomu. Przyszło mi do głowy, że mogę umieścić ten makabryczny nabytek w schronie, ale w duchu machnęłam ręką, tymczasowo stawiając karton na kuchennym stole. Nie chciało mi się walczyć z tymi dantejskimi wierzejami, i nie znosiłam magazynowej atmosfery, jakby czaiło się tam coś paskudnego. W zamian zajęłam się eksploracją koszyka z przyborami do szycia.
Zamieszkiwanie w tak zwanej „chacie za wsią” miało tę dobrą stronę, że można było przy robocie śpiewać od serca „Prząśniczki” bez narażania się na śmieszność w oczach sąsiadów.
– Kręć się kręć wrzeciono, wić się tobie wić, ta pamięta lepiej czyja dłuższa nić! – wyłam, splatając w warkocz nitki niebieską, czarną i czerwoną. – Kręć się kręć wrzeciono, wij się nitko wij, a kto cię zepsuje to dostaje w ryj…
Improwizowałam, katując biednego Moniuszkę na rozmaite sposoby.
– Pleć się pleć niteczko, i ze szpulki leć… a ja cię zamienię na ochrony sieć…
Moje rękodzieło przypominało raczej sznurek niż sieć, ale sznurek mi się nie rymował. Jeden koniec plecionki przymocowałam szpilką do dżinsów, dla ułatwienia. Co siedem ruchów robiłam węzeł i zaczynałam robotę od nowa, wplatając między nitki własne włosy. To miał być naprawdę porządny kawałek voodoo… w stylu łowickim. Podśpiewywanie nie było chyba niezbędne, ale jeśli istniała w czarownictwie tradycja mamrotania magicznych inkantacji, to może był w tym jakiś sens i nie powinnam się wyłamywać. W rzeczywistości improwizowałam radośnie nie tylko tekst, ale wszystko inne również. W Internecie nie było jednoznacznych przepisów na wykonywanie tego rodzaju gadżetów. W końcu, po setnej chyba interpretacji piosnki folklorystycznej, uznałam że warkoczyk jest na tyle długi, by objąć byczy kark Wilczaka. Odgryzłam nici, a potem w napadzie pomysłowości pośliniłam całą robótkę – miała paskudny smak – i odłożyłam na parapet do wyschnięcia. Idea zasadzała się na jednym: zamierzałam zostawić na talizmanie jak najwięcej swojego DNA. Skoro Katarzyna umiała rzucać uroki przy pomocy – excusez le mot – ukradzionych komuś gaci, ta umiejętność musiała się wiązać z tym, że na danym przedmiocie pozostały mikroskopijne kawałki właściciela. A zatem logiczne się zdawało, że kawałki czarownicy mogą zablokować inną czarownicę, przesuwając niejako strefę wpływów. Miałam szczerą nadzieję, że ta pokrętna logika się sprawdzi i starałam się nie dopuszczać myśli o porażce. Podczas gdy plecionka schła, przeszłam do kolejnego etapu, czyli przygotowania czegoś w rodzaju medalionu. Miałam niewielkie pole manewru. Podejrzewałam, że dom nadal jest w jakimś stopniu przesiąknięty aurą mojej ciotki, więc wykorzystywanie rzeczy, które posiadała i dotykała za życia, mijało się z celem. Rozważałam poświęcenie dwudziestogroszówki, ale zrobienie dziury w metalu przekraczało moje możliwości. Znacznie prostsze było odłamanie kawałka starej płytki CD i zrobienie w niej dziurki rozgrzanym gwoździem. Wykonałam coś w rodzaju topornego wisiorka i wreszcie nadeszła najbardziej nieprzyjemna część operacji. Krzywiąc się, nakłułam serdeczny palec (kciukiem, wskazującym i środkowym pisałam na klawiaturze), wycisnęłam kroplę krwi i pomazałam nią plastykową zawieszkę. Krew, włosy, ślina… powinno zadziałać, do diabła, nic mocniejszego nie potrafiłam wymyśleć. Chyba ukłułam się zbyt głęboko, bo krew nadal płynęła leniwie. Szkoda było marnować. Wyjęłam z szafki pierwszy lepszy słoik po dżemie, napełniłam go wodą z kranu. Jasnoczerwona smużka roztopiła się w niej natychmiast. Do czegoś wykorzystam ten kompocik. Może każę się w tym Wilczakowi umyć? Chyba czasem wykonywał jakieś czynności higieniczne…?
Odwróciłam się od zlewozmywaka i omal nie upuściłam słoika z wrażenia.
Nie widziałam Eryka od tygodni, a tu raptem pojawił się bez zapowiedzi w mojej kuchni. Do cholery, to dom czy stodoła!? Byle poltergeist uprzejmie puka przy wejściu! Już miałam głośno i bez ogródek wyrazić swoje poglądy w tej kwestii, gdy nagle moja złość opadła, ustępując fali empatii. Pudło było otwarte, a chłopak gapił się apatycznym wzrokiem do jego wnętrza. W ręku trzymał wyszmelcowaną książeczkę wojskową. Biedak. Ja też na pewno nie czułabym się dobrze, oglądając własną czaszkę.
– Eryk… – Brak reakcji. – Erich! – spróbowałam germańskiej wymowy.
Drgnął lekko, podniósł na mnie oczy, otworzył usta – widziałam, że usiłuje coś powiedzieć.
– Ich… Ich… – wykrztusił. Sięgnął do kieszeni munduru i wyjął drugi dokument, porównując oba wpisy. Erich Arnold Liebke, Eltern: Franz Johann, Marie… Motorradkommando…
Chwiał się nad moim stołem, jakby miał się za chwilę przewrócić. Przeszło mi przez głowę pytanie, czy zdołam go złapać, jeśli zemdleje i czy zasadniczo jest jakiś sens w ratowaniu ducha przed potłuczeniem. W końcu odezwał się słabym głosem:
– A gdzie jest… reszta… mnie?
O święty Internetusie… To nie na moje nerwy. Odstawiłam wreszcie słoik, chrząknęłam, kombinując, jakby tu dać kulturalnie wymijającą odpowiedź.
– Znajdę cię całego, obiecuję – powiedziałam pocieszająco. – Będziesz miał ładny pogrzeb… Ja chyba śnię.
– Du bist Katholik? Protestant?
– Lutheraner – odrzekł z roztargnieniem. – To takie dziwne… Ja umarłem – ciągnął. – Dlaczego ja jestem tu? Gdzie jest niebo? Albo… piekło? – Zadrżał. – Czy pójdę do piekła? Strzelałem do Żydów. I do Polaków – dodał prowokacyjnie, patrząc na mnie z ukosa.
– Bóg jest miłosierny. – Ostatnio mój ateizm zachwiał się w posadach, choć nadal konsekwentnie omijałam kościoły. – Jesteś duchem, Eryk. Mówi się, że duchy to ludzie, którzy mają niedokończone sprawy na ziemi. Masz jakieś niedokończone sprawy?
Chłopak wzruszył ramionami. Jasne, kiedy raptownie schodzi się ze świata w wieku osiemnastu lat, ma się wyłącznie niedokończone sprawy.
– Odprułeś orły – zauważyłam.
– Nie ma już wojny. Ich bin keine Soldat. Hitler kaputt – odparł melancholijnie.
Zastanowiłam się, czy kiedy nadejdzie mój kres, też będę błąkać się na granicy światów, próbując dojść do ładu z czasem, przestrzenią i sobą samą? Miałam nadzieję, że nie.
– Tu są… inni – powiedział nagle Eryk.
– Jacy inni? – zainteresowałam się.
– Tacy jak ja… Nieżywi. Nie mówimy ze sobą. Oni… – Eryk zmarszczył brwi z namysłem. – Nienawidzą mnie. Mörder… Deutsche Schweine, Gestapo… Ja, ja… Nie jestem lubiany, proszę pani – pożalił się z gorzkim uśmiechem. – Tylko pani ze mną rozmawia i… – Zamilkł nagle, jakby ugryzł się w język.
Daleko do domu, psy się uśpiły i nikt nie klaszcze za borem. Innymi słowy – przerąbane. Coś mu chyba przyszło do głowy, bo odezwał się z ożywieniem:
– Sie ist Deutsche?
– Nein – warknęłam. – Ich bin Polin.
– Aber Sie name Shieft.
– Wybij sobie to z głowy, nie jestem Niemką! Mojego pradziadka zastrzelił esesman!
Zapał spłynął z twarzy Eryka jak słaby makijaż na deszczu. Rozmowa wędrowała w nieprzyjemne rejony i doprawdy nie wiem, gdzie by nas zaprowadziła ta wymiana zdań, gdyby nagle nie rozległo się dość głośne stukanie w szybę.
– Tym razem pukam – odezwał się doktór Kobielak stojący za oknem. – Cześć! – Wyszczerzył się w uśmiechu.
– Właź – mruknęłam, kiwając na niego ręką. Nie zawracając sobie głowy drzwiami, po prostu przełożył nogi przez parapet. A gdybym tak przeciągnęła sznurek w poprzek każdego okna…?
– Co u ciebie? – zagaił.
Bez słowa wskazałam na pudło. Kobielak zajrzał i brwi podjechały mu niemal do połowy czoła.
– Trochę za wcześnie na prezenty gwiazdkowe… – Popukał palcem w kość.
Eryk obrzucił Andrzeja nienawistnym spojrzeniem, mamrocąc pod nosem germańskie inwektywy. Mój szósty zmysł usłużnie przetłumaczył je na coś w rodzaju „wal się na ryj”.
– Cóż to jest? Rozkopujesz groby, Reszka?
– To jest ów legendarny Niemiec powieszony na bzie.
Doktorek znowu pochylił się nad pudłem, uważnie oglądając jego zawartość.
– Nie jestem patologiem sądowym, ale powiedziałbym, że raczej mu ktoś przydzwonił czymś w łeb. Na przykład łopatą.
Rzuciłam okiem na Eryka, który cofał się powolutku. Przez jego twarz przebiegł spazmatyczny skurcz. Dotarł pod ścianę i roztopił się w niej bez śladu. Westchnęłam.
– Andrzej, a propos łopaty, masz jakąś? Bo obiecałam, że wykopię resztę…
– Resztę czego?
– Kości.
Zastanowił się, najwidoczniej próbując usystematyzować skąpe informacje.
– Komu obiecałaś?
– Właścicielowi tych kości…
Legendarny bez okazał się bzem czarnym – ogromnym, rozrośniętym, obsypanym wielkimi jak talerze baldachami białego kwiecia. Biorąc pod uwagę rozmiary tego potwora, byłabym skłonna uwierzyć, że utrzymałby wisielca, gdyby nie to, że w 1944 nie był takim krzaczyskiem, lecz malutkim krzaczątkiem, o ile w ogóle już tu rósł. Być może mieliśmy do czynienia z wnukiem legendarnego bzu samobójcy. Ziemia pod nim była naruszona, więc bez trudu znalazłam miejsce, gdzie grzebał Wilczak. Mam dość wysoki poziom odporności na obrzydlistwa. Mimo to do grzebania pod bzem włożyłam stare rękawiczki. Nie z powodu kości, na które spodziewałam się natknąć – po tylu latach były już pewnie całkiem czyste – ale przewidując obfitość paskudnych różowych dżdżownic i pędraków. Luźna gleba ustępowała dość łatwo. Andrzej sprawnie operował saperką, a ja kopałam jak terier, rękami rozkruszając każdą bryłę ziemi. Bardzo szybko natrafiliśmy na pierwszą kość.
– Obojczyk – oświadczył doktor ze znawstwem.
Uwierzyłam mu na słowo. Mogłabym go zagiąć, gdybyśmy ekshumowali, powiedzmy, kurczaka. Albo żeberka wieprzowe.
Kości przybywało. Odkładałam je skrzętnie do skrzynki po pomidorach.
– Trzeba to będzie jakoś poukładać i sprawdzić, czy czegoś nie przeoczyliśmy – powiedziałam. Szczątki były pomieszane, jakby Wilczak odkopał szkielet, niedbale go przeszukał, a potem równie lekceważąco wrzucił wszystko do dołu i przysypał.
Na etapie miednicy pojawił się Eryk. Stanął z boczku i gapił się, jak podejrzewam, masochistycznie. Wytrzymałam około kwadransa, ale kiedy w perspektywie zamajaczył paskudny różowy kolorek, a właścicielka porażającego sweterka wysuwała nieśmiało nos z chaszczy, wytrzeszczając oczy… hm, na pana esesmana?
W końcu nie zdzierżyłam nerwowo tych urozmaiconych obserwacji.
– Nie patrz mi na ręce! – zawarczałam pod nosem z furią.
– Słucham…? – zdumiał się Kobielak.
– Nie ty – rzuciłam sucho. – Mamy publiczność.
Podniosłam się z kolan. A zresztą, co tam…
– Pozwól, że przedstawię. Andrzej Kobielak, chirurg – Erich Liebke, były żołnierz wojsk Trzeciej Rzeszy. – Wykonałam kurtuazyjne gesty.
Andrzej zdębiał.
– Wiesz, co? Postanowiłem przemyśleć teorię schizofrenii. Słyszysz jakieś głosy?
– Owszem, twój.
– Reszka, ja mówię poważnie.
– Przed tobą stoi facet, którego żuchwę właśnie trzymasz w ręku – odparłam. – Na miłość boską, okaż trochę szacunku.
Andrzej zrobił ruch, jakby chciał wrzucić kość do skrzynki, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie. Wzruszył ramionami i podszedł bliżej, by włożyć ją tam w miarę ostrożnie. Przeszedł przy tym dokładnie przez Eryka, który nawet nie drgnął, podpierając szczękę pięścią, jakby pozował do stojącej wersji „Myśliciela” Rodina. Po chwili chłopak zerknął na mnie i wymamrotał sfrustrowany:
– I tak jest ciągle.
– Nic na to nie poradzę. Po prostu cię nie widzi, następnym razem się odsuń – syknęłam.
Dziewczyna w różowym uparcie tkwiła za bzem, jakby nie miała nic lepszego do roboty. Postanowiłam ją zignorować.
– Ehm… mówiłaś coś? – odezwał się Andrzej.
– Ta, konwersuję z właścicielem szczątków. Mógłbyś chociaż powiedzieć dzień dobry. Opcjonalnie Guten Morgen.
– Guten Morgen – westchnął, znów biorąc się do saperki. – Przy okazji zapytaj gościa, jak zginął. Zastanawia mnie to pęknięcie czaszki. Tak z zawodowej ciekawości.
Przez twarz Eryka przebiegł skurcz. Uniósł dłoń ku głowie, między jego palcami nagle zaczęła płynąć krew. Nogi się pod nim ugięły, odruchowo usiłowałam go podtrzymać, ale przeciekł mi przez ręce jak woda. Poczułam tylko strumień chłodu, niejasne wrażenie dotyku szorstkiego drelichu, jakby moja skóra usiłowała dostosować się do oszukiwanego wzroku. Zdążyłam jeszcze zobaczyć na plecach chłopaka rozległą plamę krwi i dziurę po kuli, nim zniknął.
Doktor, pochylony nad wykopem, chyba nie zauważył moich podejrzanych gestów.
Odetchnęłam głęboko. A potem przypomniałam sobie tamten sen, czy może raczej koszmar, gdy błądziłam w nim po mokrym lesie, w przerażeniu wypatrując za każdym drzewem partisanen. A w końcu huk wystrzału, cios w plecy i ziemia zbliżająca się do mej twarzy. Och, Eryk, Eryk…
– Jak sądzę, wpierw został ranny. Postrzał w łopatkę, po prawej stronie. Prawdopodobnie dostał też w głowę.
– Sądzisz? A co, nie może dokładniej wyjaśnić? – w głosie Kobielaka brzmiała nuta ironii.
– A ty masz akurat tyle taktu, co kołek! – rozzłościłam się. – Doznał wstrząsu i rozpłynął się. Uważasz, że ten człowiek nie ma uczuć?! Grzebiesz w jego kościach jak w bierkach! Chciałbyś być tak traktowany po śmierci?
Kobielak wylazł z dołu i zajrzał do skrzynki.
– Brakuje większości paliczków i kości gnykowej – ocenił. – Chyba powinniśmy użyć jakiegoś sita.
– Może być durszlak?
– Lepszy byłby kawałek gęstej siatki.
Wyłowił z pudełka jakiś płaski kawałek i obejrzał uważnie.
– Wygląda na to, że masz rację. Łopatka. Tu brakuje części, widzisz? – Pokazał palcem. – To musiała być paskudna rana. Sieczka, porozrywane mięśnie, zapewne zerwanie ścięgna, niedowład ramienia… Gdyby przeżył, zostałby kaleką. – Przyjrzał się bliżej kościanym puzzlom, próbując dopasować kawałki, i pokręcił głową. – Nie, jak dla mnie zaklepane, bardzo blisko przebiega tętnica podobojczykowa. Trup w parę minut. Ciekawe z czego dostał.
– Z czołgu – warknęłam.
– Coś ty – odparł. – Z czołgu, toby zwisał z okolicznych drzew w charakterze cienkich, krwawych girlandek. – Mówiąc to, wygrzebał z kieszeni dżinsów pęk kluczy, pudełko tabletek, a na koniec dwie miętówki. – Chcesz?
Nie chciałam, ale wzięłam, żeby podtrzymać swój imidż kobiety twardej i niewzruszonej. Ciekawe czy podczas zajęć z patologii jadł kanapki…?
– Chorujesz? – zagaiłam, zdejmując brudne rękawice i rozwijając papierek.
– Aaa… mhm, alergia mi się odnowiła – mruknął Kobielak, szybko chowając pudełko z powrotem.
Hm, ciekawe. Czyli jak mi zapisywano swego czasu stimuloton, to nie cierpiałam na depresję, tylko na alergię? Matko święta, czego to się człowiek nie dowiaduje! Byłam uczulona na swojego chłopa!
W ciągu następnej godziny odgrzebaliśmy całość szczątków doczesnych nieszczęsnego gefrajtra, a w każdym razie taką miałam nadzieję. Stimulotonem w Kobielakowej kieszeni postanowiłam nie zawracać sobie głowy. Może się wstydzi, że ma nerwicę. Na dobrą sprawę nic dziwnego. Życie go nie rozpieszczało. Zataszczyliśmy skrzynkę do Szyftówki, a że po drodze napatoczył się Wilczak, wręczyłam mu swój pierwszy czarowniczy wyrób i poinstruowałam, że nie ma go w żadnym wypadku zdejmować. Sądząc po nowym zadrapaniu na pochmurnej fizjonomii, ochrona była mu faktycznie potrzebna. Z szacunkiem umieściłam pudła z Erykiem w dolnej szafce kredensu, uprzednio wyjąwszy z niej wielką wazę do zupy i stertę rondli. Ani mi w głowie było trzymać go pod łóżkiem, a przed zamknięciem w magazynie Katarzyny wzdragałam się tym bardziej.
Nakarmiłam znudzoną Lukrecję siedzącą w klatce. Poczęstowałam doktora herbatą, pogadaliśmy, a w końcu rozeszliśmy się do swoich spraw – on do pacjenta z wysypką, a ja do leżącej odłogiem redakcji.
Niestety, nie dane mi było cieszyć się spokojem. Ledwo odpaliłam „osiołka” i przeczytałam pierwsze zdanie, poczułam chłodny powiew, a obok rozległ się damski głosik o doskonale prowincjonalnym akcencie:
– Proszpani…
Mimowolnie zrobiłam minę rekina ludojada. Za oknem mignęło coś różowego. Nie, no, nie teraz!
Marianna wdrapła się na shody kuchenne, czując stukilogramowy ciężar na duszy.
– Yyy… Ale proszpani…
Czy w ogóle istnieje coś takiego jak schody kuchenne? Drzwi kuchenne, owszem…
Postanowiłam cholerę zignorować. Niech sobie tu pokwikuje dowolnie, będę twarda… Zna się to karate czwarty stopień… Jak jej skopię poręcz…
Nacisneła klamkę, czujoc nagły przypływ lęku, strachu i frustracii.
Wywaliłam „strachu” i poprawiłam ortografy. Nachalna osóbka o piskliwym głosiku ucichła, więc istniała nadzieja, że sobie poszła. Nie odwracałam głowy, by sprawdzić. Jasny gwint, mam na utrzymaniu dziecko i szczura, muszę zarabiać.
A tymczasem różowa zaraza bezczelnie wlazła mi do pokoju i usiadła dokładnie vis-à-vis na krześle. Nie wiem jak tego dokonała, bo było przysunięte do samego stołu. Siadła i zaczęła ględzić, zataczając się od tematu do tematu jak pijana, a głównie zwierzając się ze swoich rozlicznych nieszczęść, samotności i jaką straszną dziurą jest Czcinka. Usiłowałam ją lekceważyć, ale ciśnienie we mnie rosło jak w szybkowarze, a kolor jej sweterka miał moc ataku nuklearnego. Na sekundę podniosłam wzrok, rejestrując na oczojebnej dzianinie kwiatuszki z cekinów i otrząsnęłam się ze wstrętem.
– Ego te exorciso, spiritus immunde! – warknęłam pod nosem na próbę.
– Że co?
Nie pomogło. Może jakaś niewierząca…
– Pani nie udaje – zażądała zaraza. – Ja wiem, że pani mnie widzi. Inne to może nie, ale pani tak. Nie?
Miałam wielką ochotę powiedzieć: Nie, nie widzę – ale ugryzłam się w język. Paniusia tymczasem ciągnęła dalej, głosem drżącym ze zdenerwowania.
– Ja widziałam, pani rozmawiała z tym Niemcem. Pani mi musi pomóc!
Wyciągnęła z torebki – kurczę, skąd raptem miała torebkę? – chusteczkę higieniczną i wytarła głośno nos.
– Ja nie wiem, nie wiem co zrobię, normalnie… pani nie wie jakie to życie…
– Nieżycie – mruknęłam z rezygnacją. Wygrała. Wyglądało na to, że mogłaby mi tu smarkać jeszcze przez całe godziny, rozpraszając i odrywając od roboty. Skutecznego sposobu egzorcyzmowania nie zdążyłam opracować. Wody święconej nie miałam, może by ją oblać octem, który został na dnie słoiczka po marynowanych grzybkach?
– O Boże… – westchnęłam, stawiając krzyżyk na robocie. Chyba się dzisiaj wszystko sprzysięgło przeciw temu biednemu romansidłu pani Stern. – Czego ty właściwie ode mnie chcesz, kobieto?
– Żeby mnie pani znalazła – chlipnęła. – Żebym miała pogrzeb jak człowiek. I żeby moja matka nie myślała Bóg-wi-co… żem uciekła i na tą… spod latarni się wykierowała. Bo wróciłam! I piniądze dla niej miałam!
Ryczała już jak bóbr, kapiąc mi na stół i cedeki. Z trudem się opanowałam, żeby nie odsunąć ich z rejonu potopu, ale upomniałam samą siebie, że łzy te są czysto iluzoryczne.
– A te pierdolone staruchy za szmate mnie tu mają! Gorzej niż tego gestapowca…
Aha, coś mi się zaczęło klarować. Eryk był outsiderem ze zrozumiałych względów, a za tą tutaj opinia musiała się ciągnąć nawet poza grób. Może dlatego włóczyła się za nim jak cień. Z nudy czy zwykłej potrzeby towarzystwa. Miała ze dwadzieścia lat, nie więcej, choć gruby makijaż ją postarzał. Wiejskie społeczności nie są zbyt pobłażliwe dla kobiet, ehm… zbyt wyzwolonych. Jakieś fatum, czy co? Lepią się do mnie egzemplarze z marginesu.
– No dobrze, przestań ryczeć i pogadajmy z sensem – powiedziałam pocieszająco. – Nie żyjesz, więc najgorsze już się stało. Teraz już z górki. A tak właściwie, jak się nazywasz?
Znów wydmuchała nos w chustkę. Oczy jej zapuchły, a rozmazany tusz upodobnił ją do upiora z filmu klasy G.
– Luśka… znaczy Lucyna. Dziewońska – wyjąkała.
Drgnęłam. Znałam to nazwisko. Zdaje się, że z plakietki w skarbcu Katarzyny. To mi powinno dać do myślenia.
– Luśka, oko ci się rozmazało – rzekłam surowo.
– O Jezu… Mogę się umyć?
Już miałam zaprosić dziewczyninę do skorzystania ze zlewu, kiedy coś mi przyszło do głowy.
– Lucyna, przecież nie masz tak naprawdę ciała, prawda?
Popatrzyła owczym wzrokiem.
– No… – potwierdziła ostrożnie.
– Czyli tak naprawdę to nam się tylko wydaje. Że się rozmazałaś, i że ci z nosa leci, i tak dalej. Zamiast kombinować z kranem, idź do lustra i wyobraź sobie, że wyglądasz normalnie – oświadczyłam, wyciągając się nonszalancko na krześle. Sama byłam ciekawa wyniku eksperymentu.
Luśka popatrzyła na mnie ze zdumieniem, ale poszła do wielkiego lustra Katarzyny, stanęła przed nim i zaczęła się gapić w swoje odbicie jak sroka w gnat. Przez parę minut nic się nie działo. Znudzona, podążyłam wzrokiem do rozgrzebanej redakcji, zdążyłam dwa razy kliknąć myszą i wtedy rozległ się przeraźliwy kwik. Ani chybi, Luśka Dziewońska odkryła nowe możliwości swojego stanu. Istotnie, przyleciała, jaśniejąc niczym metafizyczna supernowa, a malowidła wokół oczu miała odrobione lepiej niż kaplica Sykstyńska. Poszłam za ciosem.
– No i coś byś z tymi ciuchami zrobiła – podsunęłam. – Takie to już niemodne, obciach normalnie.
– A co jest modne? – Złapała haczyk natychmiast, a umalowane oko jej błysnęło. No, przecież…
– Teraz na fali jest emo.
– Emo?
– No, na przykład trampki i koszulki z czaszkami. – Boże, wybacz mi…
Naburmuszyła się.
– Nie chcę z czachą!
– No to z króliczkiem, może być różowy na czarnym tle. I do tego dżinsy do pół łydki. I wysokie trampki. Albo spódnice plisowane, w kropki.
Musiałam czymś zająć Lucynę Dziewońską i odwrócić jej uwagę od tego, po co tu faktycznie przyszła. Wyglądało na to, że z modą trafiłam w dziesiątkę. Absolutnie nie uśmiechało mi się szukanie kolejnych zwłok. I mianowicie gdzie oraz jak miałabym ich poszukiwać?! Latać po okolicznych lasach z jakimś trupodetektorem, przerobionym z wykrywacza metalu? Przez moment miałam wizję samej siebie: jak ze słuchawkami na uszach i ustrojstwem w kształcie puzona na długim kiju zwracam się do Kobielaka (nie wiem czemu był w kombinezonie kosmicznym i z saperką): „Jesteśmy blisko, liczba kilotrupierzy na minutę wzrasta”.
Otrząsnęłam się. Co to, to nie!
– Pani myśli, że ja to tak mogę? – W głosie Luśki słychać było nieskrywaną żądzę. Chyba potrzebowała zapewnienia, że właśnie uzyskała złoty klucz do kosmicznej megaszafy z ciuchami. Skryte marzenie każdej istoty, posiadającej choć jeden żeński hormon, nawet tylko ektoplazmatyczny.
– A czemu nie? Skoro udało ci się z makijażem, to czemu nie ma się udać z ubraniem? Ten sweter, laska, jest w tym sezonie naprawdę niewyjściowy.
Tknięta nagłym przypomnieniem, wygrzebałam z plecaka pomięty fragment gazetki z Tesco, w którą zawinęłam sobie książkę na drogę. Podsunęłam ją Luśce, otwartą na stronie z promocjami ciuchów, mając nadzieję, że złapie przynętę.
Złapała. Bez żadnej namowy poleciała ze zdobyczą z powrotem do lustra, ćwiczyć nowo odkryte umiejętności i przymierzać wirtualne kreacje. Miałam ją z głowy. Czując się jak kot nażarty kawiorem i łososiem, narcystycznie zachwycona własną pomysłowością, spokojnie wróciłam do pracy.
Nie powinniśmy zaglądać w przyszłość. Dobrze, że jej nie znamy. Przeszłość jest już wystarczająco powikłana. Gdyby wróżbiarki miały prawdziwe umiejętności – i bezlitośnie używały przeciw nam tych swoich kawałków kartonu, fusów, szklanych kul czy łodyg krwawnika – pewnie większość ich ofiar siedziałaby osłupiała, bezwolna i przerażona nadciągającymi kataklizmami, albo co najmniej bez humoru z powodu drobnych przykrości, czekających już u drzwi.