I jeszcze nakazała mi cudowna władza iść ręka w rękę z moimi dziwacznymi postaciami… M.Gogol
Szczerze mówiąc, wszyscy zaczynaliśmy od takich właśnie rzeczy. Kontynuowaliśmy, dopisywaliśmy (w głowie albo na papierze) dalsze ciągi do ulubionych książek, wskrzeszaliśmy ulubione postacie i raz na zawsze likwidowaliśmy zło. Czasem spieraliśmy się z autorami — cicho i nieśmiało.
Inaczej się nie da — literatura to nie piłka nożna, ciężko się gra na cudzym boisku.
Gdzieś w głębi biurek, w komputerowych archiwach, w kąciku świadomości każdego chyba pisarza drzemią rzeczy, które nie zostaną wydane. Bo były pisane dla siebie jedynie, jako wyraz uznania dla ukochanych od dzieciństwa autorów. Nie dzieje się przez to czytelnikowi krzywda — naśladownictwo nie może być lepsze od oryginału. Nikt z nas też nie chce być „naśladowcą Strugackich” czy „rosyjskim Harrisonem i Heinleinem”, lecz tylko samym sobą.
Ale jakże wspaniała okazała się szansa na spacer po NICZNIEM-ie[1], na obejrzenie Złotej Kuli, na odwiedziny w Arkanarze! Andriej Czertkow, który zrealizował swój pomysł, i Borys Strugacki, który go zaakceptował, podarowali nam wspaniałe prawo przemawiania ustami cudzych postaci. Chociaż, czyż są to postaci cudze — Byków, Rumata, Priwałow?… Od dawna są z nami, bez nich bylibyśmy zupełnie inni. A ja zawsze chciałem spotkać się z nimi jeszcze raz.
Wybrałem kontynuację Poniedziałku nie dlatego, że jest moją ulubioną powieścią, inne książki braci Strugackich kocham równie mocno. Po prostu był to dla mnie najtrudniejszy temat. Podjąłem się pisania dalszego ciągu książki przesiąkniętej duchem lat sześćdziesiątych, blaskiem i śmiechem dawno minionych nadziei. Zaryzykowałem. Ale to już zupełnie inna historia.
Siergiej Łukjanienko
… biorąc wszystko pod uwagę, moje życie — bycie z godziny na godzinę staje się coraz bardziej nie do wytrzymania…
Był wczesny ranek końca listopada. Telefon odezwał się akurat wtedy, gdy Ałdan zawiesił się kolejny raz. W ostatnim czasie, po uduchowieniu, praca z maszyną stała się bardzo trudna.
Westchnąwszy, trąciłem „zaczarowany wyłącznik” — wyłącznik zasilania — i podszedłem do telefonu.
Ałdan zahuczał niezadowolony za moimi plecami i wypluł z czytnika plik perfokart.
— Bez chamstwa, bo wyłączę na całą noc! — zagroziłem. I zanim podniosłem słuchawkę, z niepokojem zerknąłem na ebonitowe pudełko telefonu, na którym pod tarczą widniał długi szereg białych plastikowych przycisków. Chwała Bogu, drugi od prawej był wciśnięty, a to znaczyło, że mój nowiutki telefon odbiera rozmowy tylko od szefostwa — od A-Janusa i U-Janusa do Sawaofa Baalewicza.
Zresztą po co te domysły?
Priwałow, słucham — powiedziałem, podniósłszy słuchawkę. Użyłem właściwego tembru głosu — tak mówi człowiek poważny, pewny siebie, ale zmęczony. Pracownika o takim głosie nie można wysłać do patronackiej fermy warzywnej albo zażądać od niego kwartalnego sprawozdania na temat oszczędności energii elektrycznej, perfokart i papieru do maszyny.
— Co tam mamroczesz, Saszka?! — wrzasnął ktoś tak mocno, że na chwilę straciłem słuch. — …niejew mówi. Słyszysz?
— A… tak… — wykrztusiłem, odsunąwszy słuchawkę na odległość wyciągniętej ręki. — Gdzie jesteś? U J-jeana?
— W maszynowni! — jeszcze głośniej ryknął grubianin Korniejew. — Myj uszy! przez sekundę widziałem wynurzające się ze słuchawki wargi Witki.
— Zasuwaj do mnie! — zakończył rozmowę Korniejew.
W słuchawce rozległ się przerywany sygnał. Posłałem Ałdanowi smutne spojrzenie — maszyna przeładowała się i teraz testowała systemy. Strasznie chciałem popracować. Co ten Korniejew robi w maszynowni? I jak się dodzwonił? Zerknąłem na telefon, potem, w natchnieniu, na przewód.
Telefon był wyłączony z gniazdka. Przecież sam go wyłączyłem rano, żeby nie przeszkadzali pisać programu.
— No, Korniejew, ty zarazo… — oburzyłem się. — Zasuwaj do maszynowni…
Z mściwym zadowoleniem dmuchnąłem w mikrofon.
— Priwałow, proszę cię jak człowieka! — odpowiedziała słuchawka.
— Idę, idę — powiedziałem i podszedłem do Ałdana. Do wybryków Witki przywykłem już dawno, ale dlaczego tak uparcie uważa swoją pracę za ważną, a moją ma za nic?
Na monitorze Ałdana przelatywały seledynowe wiersze:
„Triggery… norma.
Przekaźnik… norma.
Lampy elektroniczne… norma.
Mikroschemat… norma.
Nieśmiertelna dusza… OK!
Test drukarki…”
Za drukarkę Ałdanowi służyła elektryczna maszyna do pisania, na oko zwyczajna, ale wyposażona w wirtualny zestaw czcionek. Dzięki tej małej modernizacji mogła drukować w siedemdziesięciu dziewięciu językach i w szesnastu kolorach, jak również malować wykresy i pezetki na taśmie. Teraz drukarka turkotała, drukując na papierze litery — od A do niewymawialnych samogłosek języka myong. W końcu wydrukowała: „Saszka, bądź człowie…”, po czym zamarła z uniesioną czcionką K.
Ałdan znowu się zawiesił.
Wyłączywszy maszynę z prądu, wyszedłem z laboratorium. Ech, Korniejew! Nawet do Ałdana wlazł! „Bądź człowie…”
Stanąłem jak wryty. Jeśli grubianin Korniejew prosi o pomoc — znaczy spawa jest poważna! Wdusiłem telepatycznie przycisk windy i ruszyłem korytarzem.
Młodziutkiego chochlika ponuro czyszczącego parkiet szczoteczką do zębów nie zauważyłem, dopóki się o niego nie potknąłem. Wyszorowany parkiet runął mi na spotkanie, w rozpaczy spróbowałem lewitacji, ale w pośpiechu pomyliłem kierunki. Kiedy wreszcie odzyskałem przytomność, miałem na czole archetyp guza, a zaklęcie lewitacji uparcie przyciskało mnie do parkietu, próbując przenieść moje ciało do centrum Ziemi. Gdybym się pomylił na ulicy, tak by się pewnie i stało, ale w instytucie, na całe szczęście, i podłogi, i ściany, i sufity były zauroczone przez doświadczonych magów i nie ulegały moim dyletanckim próbom. Przeżegnałem się, bo to odczyniało działanie zaklęcia, przykucnąłem i potarłem czoło.
Chochlik, z początku wbity w kąt, nabrał odwagi i podszedł do mnie. Miał na sobie przydługie bawełniane spodnie ponurej burozielonej barwy. Szeroki rzemień z dermy zjechał w dół. Mosiężne guziki nie wyczyszczone, jeden zwisał na nitce.
— Żyjesz? — zapytał chochlik, pociągając nosem i wycierając go rękawem.
— Żyję — odpowiedziałem odruchowo, nie zwracając uwagi na poufały ton chochlika. A ten dobrodusznie uśmiechnął się i dodał:
— Dublet.
— Jaki dublet? — zapytałem, opamiętawszy się. Sytuacja stawała się coraz ciekawsza. Chochliki słynęły z tego, że były istotami nieśmiałymi, zahukanymi, i rozmawiały niechętnie. Tylko najstarsze i najodważniejsze z nich, jak na przykład służący Christobala Josewicza, były zdolne czasami do przemyślanego, choć niespójnego dialogu.
Chochlik przyjrzał mi się uważnie i powiedział:
— Udany. Bardzo udany dublet. W końcu się nasz Priwałow nauczył…
Osłupiałem. Chochlik wziął mnie za mojego dubleta! Hańba! Czyżbym zaczynał przypominać dubletopodobnych pracowników?
— Nie ganiaj tak po korytarzach — pouczał mnie tymczasem chochlik. — Priwałow… tego, nie ma doświadczenia. Przez ściany widzi kiepsko, przy nim musisz biegać, żeby się cieszył, że się starasz, i jak wracasz, dodawaj gazu… Cicho!
Obok nas przemaszerował bakałarz czarnej magii, Magnus Fiodorowicz Redkin. Miał na sobie wytarte na kolanach dżinsy niewidki, w chwili obecnej włączone na pół mocy. Magnus Fiodorowicz wyglądał przez to mgliście i półprzezroczyście, jak niewidzialny człowiek, który wpadł pod deszcz. Nie zaszczycił mnie i chochlika nawet jednym spojrzeniem. Czyżby też uważał mnie za dubleta? Dlaczego? Dopiero gdy Redkin zniknął w drzwiach windy — nawiasem mówiąc przeze mnie wywołanej — zrozumiałem. Ani jeden pracownik instytutu nie potknie się o gapowatego chochlika. Do tego jest zdolny tylko dublet. W głowie mi się rozjaśniło. Żeby mieć całkowitą gwarancję, pogmerałem w uchu, ale nie trafiłem na ślady sierści. Trzeba było podnieść się i pędzić do Korniejewa.
— Nie pękaj — nieoczekiwanie powiedział chochlik. — Nie zauważył, że rozmawialiśmy. Dobra, pędź, bo się Priwałow zaniepokoi. Jakby co, wpadnij do piątych koszar, zapytaj o Kieszę. Wiesz, gdzie są koszary? Za gabinetem Kamnojedo-wa. Na razie…
Chochlik zafundował mi ciepłą włochatą grabę i zniknął w szczelinie między klepkami. Ja natomiast, wpatrując się pod nogi, powlokłem się do windy.
Tym razem musiałem dusić przycisk chyba z pięć minut, zanim winda raczyła przybyć na wezwanie. Smyrgnąłem przez drzwi i z ulgą skierowałem windę w dół.
Drugie piętro winda przeskoczyła bez przystanku, a między pierwszym i parterem stanęła. Po co nią pojechałem, przecież są normalne kuchenne schody… Westchnąłem i rozejrzałem się — jeśli ktoś tu był, to dobrze zamaskowany — i łamiąc drugi punkt przepisów korzystania z windy, wyszedłem przez ścianę.
Parter był przyjemny. Mocno pachniały zielone jabłka i iglaste lasy, wywołując z pamięci, nie wiadomo dlaczego, popularne bułgarskie szampony. Obok mnie przemknęła ładniutka dziewczyna, posłała mi przelotny uśmiech. Uśmiechała się do wszystkich, nawet do kadawrów. To była jej specjalność; jak i pozostałe ładniutkie dziewczyny pracowała w dziale Liniowego Szczęścia.
Witając się po drodze z fajnymi chłopakami z poddziału kondensacji wesołego dobrodusznego śmiechu, zbliżałem się do maszynowni. Droga nie była łatwa. Zacznijmy od tego, że dział Liniowego Szczęścia zajmował cały parter. Nie było na nim po prostu miejsca na maszynownię. Ale jeśli najpierw zeszło się do piwnicy, a dopiero potem wspięło na parter, to można było trafić do maszynowni zapewniającej energię całemu instytutowi. Jak to się działo, było dla mnie taką samą tajemnicą, jak i ogromne wewnętrzne rozmiary budynku NICZNIEM-u, malutkiego i niepozornego z zewnątrz.
Dzisiaj nie miałem szczęścia. Trzy razy potknąłem się, ale nauczony gorzkim doświadczeniem nie upadłem. Wytrzymałem długą rozmowę z Edikiem Amperianem, który na gwałt musiał się z kimś podzielić swoim powodzeniem — za pomocą Gadacza doszedł do wstrząsających wyników w sprawie sublimacji uniwersalnego uśmierzyciela smutku. Jaką rolę w tym procesie odegrał Karaluch Gadacz, nie zrozumiałem — zbyt specyficznej terminologii używał Edik. Ale ucieszył mnie jego sukces, poczułem się, jakbym sam się nałykał uśmierzyciela. Obiecałem Amperianowi, że poza kolejką przeprowadzę dla niego obliczenie sprawności środka i przekazałem go przechodzącemu obok dubletowi Ojry-Ojry z surowym poleceniem: odprowadzić Edka do domu i ułożyć do łóżka — po czym już bez przeszkód dotarłem do maszynowni.
Przy drzwiach stał Korniejew. Twarz miał kamienną.
— Witka, co się stało? — zapytałem z ulgą. — Po co taki pośpiech?
— Priwałow, wejdź, proszę, do środka — bezbarwnie wyrzekł Witka.
Zrozumiałem, że to nie Korniejew, lecz jego dublet zaprogramowany tylko na jedno — wpuścić mnie do środka i stanąć na drodze wszystkim innym. Zacząłem się bać. Odepchnąłem dubleta, który niezręcznie machnął rękami, pchnąłem ciężkie drzwi i wpadłem do maszynowni.
Witka siedział na Kole Fortuny, którego obroty dawały prąd instytutowi. Na mój widok spojrzał na zegarek i oświadczył:
— Kiedy postanowię umrzeć, ciebie poślę po śmierć. Dziewięć minut szedłeś, mag-gister.
Przywykłem już do jego szyderstw. Zignorowałem „mag-gistra” — Korniejew świetnie wiedział, że do tej pory jestem tylko „uczniem czarodzieja” — i rozejrzałem się.
Maszynownia sprawiała dziwne wrażenie. Najpierw z powodu ciemności zauważyłem tylko Witkę świecącego dziwnym bladozielonym światłem — doświadczonym czarodziejom to się zdarza w chwili dużego magicznego wyczerpania — i dopiero teraz ogarnąłem spojrzeniem wszystko.
Między ogromnymi transformatorami zamarły dziwne ciemnoszare posągi przedstawiające biesy. Po chwili zrozumiałem, że są to biesy z personelu. Ktoś, a byłem pewien na sto dwadzieścia procent, że to Witka, rzucił na nie zaklęcie skamienienia. Natomiast wzdłuż Koła Fortuny, podobnego do błyszczącej taśmy wysuwającej się z jednej ściany i wsuwającej w drugą, zamarły dublety Witki — nieruchome i niemal niewidoczne. Miały jedną dziwaczną cechę — każdy następny był nieco mniejszy od poprzedniego. Te ostatnie, które można było jeszcze zobaczyć, wyglądały po prostu jak plamy na cementowej podłodze, ale opanowało mnie straszliwe podejrzenie, że nie były ostatnimi w tym dzikim szeregu.
— Farciło ci, gdy dzwoniłem do ciebie? — niespodziewanie zainteresował się Korniejew.
— Co? No… Ałdan się zawiesił.
— A potem?
— Co potem?
— Po telefonie miałeś fart, czy nie, głąbie? — cicho zapytał Korniejew.
— Nie. Upadłem, potem winda…
Umilkłem. Wszystko zrozumiałem. Dopiero teraz, patrząc na Witkę, uświadomiłem sobie, że siedzi na Kole nieruchomo. Koło Fortuny zatrzymało się!
— To ja — z nie skrywaną dumą powiedział Witka.
— Tak? — zainteresowałem się i usłyszałem we własnym głosie niespodziewane drżenie.
— Zatrzymałem je — nie wiadomo po co sprecyzował Korniejew. — Jak?
— Widzisz dublety? Zrobiłem dubleta i kazałem mu mocno trzymać Koło Fortuny i tworzyć następnego dubleta, malejącego, lecz z tą samą funkcją bazową.
Złapawszy się za głowę, jęknąłem:
— Po diabła cię nauczyłem, Korniejew. Bazowa funkcja… Może jeszcze zapisałeś ją na papierze?
— Aha — potwierdził Witka. I zadowolony jak kanibal dodał: — Sprawdzałem wczoraj na Ałdanie. Potężna maszyna.
— I co ci wyszło?
— Że dubletów będzie nieskończona liczba, a siła hamowania przez nie Koła nieskończenie wielka. Więc… Tak właśnie się stało. Zatrzymały Koło Fortuny.
Wkrótce obraz sytuacji był jasny. Witce do wdrożenia swojego olśniewającego pomysłu przekształcenia całej ziemskiej wody w wodę życia brakowało niewiele — proces musiał być trwały. Wymyślona przez niego reakcja łańcuchowa przejścia wody zwykłej w wodę życia ustawała z powodu hałasu przejeżdżającego samochodu, kichnięcia Kościeja lub gradobicia w sąsiedniej guberni. I w tym momencie Witkę olśniło — jeśli zatrzyma Koło Fortuny w chwili, gdy proces transformacji wody idzie pomyślnie, to powinna się ona zakończyć sukcesem! Cała woda świata stanie się wodą życia. Aby wyleczyć rany, wystarczy oblać się wodą z wiadra lub wejść pod prysznic; żeby wyleczyć anginę — wystarczy wypłukać usta. Lekarze staną się niepotrzebni, wojny stracą sens… Więc Witka wymyślił genialny sposób z nieskończoną liczbą dubletów, co to z nieskończoną siłą będą hamować Koło.
Plan powiódł się tylko częściowo. W chwili kiedy Koło Fortuny się zatrzymywało, laborantka w dziale Uniwersalnych Przekształceń wypuściła z rąk umklajder, numer inwentarzowy 1123. Wynik tego równał się katastrofie — woda zaczęła przekształcać się nie w żywą i nawet nie w martwą, lecz w destylowaną. Niby nic strasznego się nie stało, póki proces nie sięgnął mórz i oceanów. Najgorsze, że nadal się posuwał, ponieważ Koło Fortuny stało.
W tym momencie życie ludzi radykalnie się zmieniło. Dla mnie, jak i dla Korniejewa i jeszcze mniej więcej połowy ludzkości, zaczęło się nie kończące się pasmo pecha. Edik Amperian i inni farciarze dostali się natomiast w pasmo nie kończącego się powodzenia. Nie kończącego się!
Aż przymknąłem oczy, uświadomiwszy to sobie. Wyobraziłem sobie, jak Amperian serwuje mi swój uśmierzyciel smutku… i to działa, jestem szczęśliwy, choć fartu nadal nie mam. Ałdan się psuje, a ja jestem zadowolony. Witkowi nie wychodzi najprostsza transformacja — a on też jest happy. Dlatego że Edik wynalazł… A co się uczepiłem Edika! Ludzkość od tej chwili dzieli się na dwie kategorie — szczęściarzy i pechowców.
Wyobraziwszy sobie, jak „szczęściarze” poklepują mnie współczująco po plecach, nie wytrzymałem i wrzasnąłem:
— Korniejew, uruchamiaj Koło! Natychmiast!!!
— Nie mogę — ponuro odparł Korniejew. — Bierzesz mnie za durnia czy co? Sam wiem, że trzeba uruchamiać, póki magistrzy się nie dowiedzieli. Hańba na całe życie…
Ostatnie słowa wyrzucił z siebie marzycielskim tonem, jakby sycąc się perspektywą hańby.
— Dlaczego nie możesz? — Poprawiłem okulary i oszołomiony przyjrzałem się nie kończącemu się szeregowi dubletów. — Każ im popychać Koło z tą samą nieskończoną siłą… żeby ją diabli!
Jeden ze stojących w pobliżu posągów z lekka się poruszył. Witka smagnął go groźnym spojrzeniem i czart ponownie skamieniał.
— Oczu nie masz, co? Całowite ślepy? — zapytał Korniejew, okraszając właściwym sobie chamstwem udawaną gruzińską mowę. — Obręcz pękła, nie widzisz?
Podszedłem do Koła i przekonałem się, że dwumetrowej szerokości taśma rzeczywiście podzielona jest cienką szczeliną. Krawędzie pęknięcia drżały niczym końce stalowej sprężyny.
— A złączyć się nie da? — zapytałem szeptem. — Przecież… tego… umiesz. Pamiętasz, jak mi dychę skleiłeś?
Witka smutno skinął głową i dokończył swoją smutną opowieść.
Okazało się, że kiedy Koło Fortuny zatrzymało się, natychmiast pękło. Końce obręczy zaczęły drżeć, miotać się po sali, roztrącając dublety i przekręcając się na wszystkie strony. Kiedy w końcu rozdygotane dublety oraz wystraszony i dlatego jeszcze bardziej chamski Korniejew chwycili końce, to nie dało się określić, gdzie jest prawa, a gdzie lewa strona, gdzie góra, a gdzie dół. Korniejew jako tako złączył końce porwanej obręczy, ale nie miał pewności, czy zrobił to właściwie.
— A jak zrobiłem z niego wstęgę Mobiusa? — zapytał ponuro. — Co z tego wyniknie?
Wzruszyłem ramionami. Korniejew, podskakując na obręczy i jeszcze mocniej świecąc, zaczął
rozważać:
— Może każdy nasz fart przekształci się w pecha. I odwrotnie. Albo szczęście i pech złączą się w jedno…
Podniecony odchylił się do tyłu i fiknąwszy kozła przez obręcz Koła, spadł na ziemię.
— Wiesz co, Witka? — powiedziałem, siadając na wszelki wypadek na podłodze. — Lepsze szczęście scalone z pechem niż całkowity pech.
— Pech — ponuro powtórzył Korniejew, pocierając czubek głowy. — Trzeba coś z tym zrobić…
— A ja po co ci jestem potrzebny? Mam obliczyć szanse prawidłowego połączenia obręczy? Mogę ci podać wynik bez angażowania Ałdana. Pół na pół.
— Rozumiem — nieoczekiwanie spokojnie przyznał Korniejew. — Ale nie mogę teraz sam decydować, czy właściwie połączyłem Koło! Przecież teraz jestem pechowcem, na pewno się sypnę!
— A ja co, jestem szczęściarzem? Moja rada ci nie pomoże!
— Zaczynasz kapować.
Pomilczeliśmy chwilę, wpatrując się w nieruchome Koło Fortuny. Boziu, co się porobiło! Co się teraz z ludźmi dzieje! Są, oczywiście, i farciarze…
— Witka! — Zacząłem rozumieć. — Trzeba zapytać człowieka, który ma szczęście! Taki się nie pomyli!
— A kto ma szczęście? — tępo zapytał Korniejew. Czasami był sobą.
— Amperian. Wiem, że wysublimował uniwersalny uśmie-rzacz smutku.
— Zaraz go zapytamy — powiedział ożywiony nagle Korniejew i chwycił z powietrza słuchawkę. Rozległy się długie sygnały.
— Amperian jest w domu, wysłałem go spać — pośpiesznie podpowiedziałem. Witka machnął na mnie ręką: nieważne.
Ktoś podniósł słuchawkę.
— Edik! — grzmiącym głosem ryknął Korniejew. — Wybacz, że cię obudziłem, to Saszka, głąb jeden, mnie namówił. Powiedz mi tylko jedno i odkładaj słuchawkę. Dobrze połączyłem?
— Nie — burknął Amperian cudzym, rozespanym głosem i rozłączył się.
Witka niedbałym ruchem rozpuścił w powietrzu słuchawkę i radośnie się uśmiechnął.
— Widzisz, Priwałow, udało się! Ty też miewasz olśnienia! Niedbale chwycił jeden brzeg pękniętej obręczy i bez widocznego wysiłku odwrócił go o sto osiemdziesiąt stopni.
Ciekawe, czy w odpowiednią stronę?
— Korniejew… — zacząłem niepewnie, ale Witka nie zareagował. Facet był zwolennikiem podziału pracy na umysłową i fizyczną, tak więc kiedy pracował, myślał mało, a na bodźce zewnętrzne nie odpowiadał.
Wykonał dwa pasy, bez żadnych tam dyletanckich zaklęć, nawet nie zerknąwszy do Kieszonkowego astrologicznego rocznika AN i odtworzył całe Koło Fortuny. Potem obrzucił spojrzeniem nieskończoną, a dokładniej — dwustronnie nieskończoną czeredę dubletów i głośno polecił:
— I raa! Zem!
Dziwne jak nie wiem co, ale dublety ten dziwny rozkaz zrozumiały. I nawet pchnęły w jedną i tę samą stronę. Koło zaskrzypiało i zaczęło się kręcić. Co prawda chyba szybciej niż wcześniej. Wyjąłem fajki z kieszeni, zapaliłem… Papieros mi wypadł, ale tuż nad podłogą go złapałem. Wsadziłem do ust, ale zapalonym końcem. Na szczęście zorientowałem się i odwróciłem filtrem do warg. Papieros zdążył już zgasnąć.
— Korniejew — wyszeptałem błagalnie. — Przyhamuj je! Coś za szybko się kręci, fart za pechem…
Papieros zapalił się sam. Rzuciłem go na podłogę i zadeptałem — jeszcze wybuchnie…
Witka z dubletami rzucił się na Koło i zaczął je przyhamowywać.
— Zerknij na pulpit, Priwałow! — polecił Korniejew. — Tam jest tachometr. Strzałka powinna być na zielonym polu.
Podszedłem do pulpitu, z niejakim trudem znalazłem tachometr, bez wątpienia przerobiony z prędkościomierza ziła. Zauważyłem, że strzałka dochodzi do zielonego pola, i machnąłem do Korniejewa: „Stop”.
Koło wirowało, bucząc cicho Korniejew otarł pot z czoła, potem skinął głową na dublety, a te posłusznie się zdematerializowały.
— Wszystko w porządku, Saszka? — zapytał Korniejew. Rozejrzałem się podejrzliwie. Zamknąłem oczy i podskoczyłem na jednej nodze. Nie upadłem.
— W porządku — oświadczyłem z ulgą. — To co, pójdę popracować?
— Spadaj, spadaj! — radośnie wrzasnął Witka. — Jeszcze muszę odklinać biesy, zamawiać im pamięć. Dobrze jakbyś się pod nogami nie kręcił…
Westchnąłem i wyszedłem z maszynowni, ale wcześniej zemściłem się, rzucając do Korniejewa:
— Byłoby dziwne, gdyby żaden z magistrów nie dowiedział się o twoich sztuczkach.
Zostawiwszy Witkę, żeby porozmyślał nad tym optymistycznym komunikatem, poszedłem do siebie, do ośrodka obliczeniowego. Fortuna wyraźnie mi sprzyjała, nie potykałem się, nie wpadałem na idących z naprzeciwka, uprzejmie przywitałem się z Kiwrinem, pożyczyłem liczącemu coś na korytarzu Amperianowi swój suwak logarytmiczny, przywołałem windę…
I pobiegłem z powrotem. Amperian, posługując się suwakiem niczym wirtuoz, liczył coś i zapisywał wyniki w notesie.
— Kiedy wróciłeś, Edik? — zapytałem podstępnie.
— Rano — odpowiedział Edik, nie odrywaj ąc oczu od wzorów, w których rozpoznałem równanie Stascheffa-Kampa.
— Przecież ciebie Ojra-Ojra… Tfu, jego dublet odprowadził cię do domu!
— No… — Edik zwrócił na mnie zamyślone spojrzenie i wyjaśnił: — Odprowadził. Ale potem myślę sobie, co ja się tu będę w łóżku kisił, zadowolony i ucieszony, kiedy właśnie zaczyna się najciekawsze? Łyknąłem uśmierzyciela i zacząłem obliczać celowość ekonomiczną tej produkcji.
— I co, celowa? — zapytałem, nie wiedząc, jak przejść do sedna sprawy.
— Nie wiem — niewesoło przyznał Edik. Najwyraźniej fart go opuścił.
— Dzwonił do ciebie Korniejew? — zapytałem wprost.
Edik zmierzył spojrzeniem pomalowany na zielono korytarz, zakurzone plafony pod sufitem i zapytał czujnie:
— Dokąd dzwonił?
— Dziesięć minut temu! Byłem świadkiem! — oznajmiłem zrozpaczony. — Pytał, czy prawidłowo połączył, a ty odpowiedziałeś, że nie.
— Jak zapytał? Wytężyłem pamięć.
— No… Mniej więcej tak: „Edik, powiedz, dobrze połączyłem?”
— A ten, co odebrał telefon, odpowiedział, że nie — dokończył Edik. — Że połączył się niedobrze…
Wyjął znowu swoje obliczenia, a ja, całkowicie zdezorientowany, powlokłem się dalej.
Czyli to nie Amperian odpowiedział.
Ale rada okazała się dobra, więc odpowiadający pewnie był „farciarzem”? Czy może rada była zła, ale jeszcze nie zauważyliśmy konsekwencji swojego błędu? Z drugiej strony jak je zauważyć, skoro nie wiadomo, jakie mogą być!
Pod drzwiami ośrodka obliczeniowego grzecznie siedział dublet Wołodii Poczkina. Na razie nikogo więcej nie było.
— Powiedz Wołodii, żeby sam przyszedł — burknąłem do du-bleta. Korniejew zawsze tak na mnie wpływa. — Już tydzień jest mi winien piątkę.
Dublet podniósł na mnie przerażony wzrok i wyszeptał:
— Nie jestem dubletem. Jestem Wołocha. Mogę pokazać przepustkę, ze zdjęciem i pieczątką. A piątkę przyniosę po obiedzie…
Gołym okiem było widać, że bawół Poczkin znajduje się w stanie niemal szoku. Złapałem się za głowę. Potem złapałem za ramiona Wołodię, wciągnąłem do sali, zacząłem poić herbatą i karmić kanapkami — prawdziwymi, z bufetu, a nie przyrządzonymi za pomocą magii. Przy okazji obiecałem, że zrobię dzisiaj wszystkie obliczenia, które leżały u mnie od tygodnia, i że wieczorem zabiorę się do pisania programu do innych prac.
Wołodia wolno dochodził do siebie. Widać jeszcze nikt i nigdy nie wziął go za dubleta, stąd te nerwy.
— A napiszesz artykuł do gazetki ściennej? — zapytał nieoczekiwanie, niewątpliwie przywrócony do życia.
— Napiszę, napiszę! — obiecałem mu z radością. — O Brutusie?
— A narozrabiał?
— Nie wiem. Tak się jakoś przyjęło…
— Nie. O nowych plakatach ze stołówki.
— O jakich plakatach?
W oczach Poczkina rozbłysły gwiazdy.
— Nie widziałeś jeszcze? Idź popatrzeć — zaproponował podstępnie. — Pójdziesz na obiad, to się przyjrzyj.
Obiecałem, że pójdę do stołówki i popatrzę. Potem poskarżyłem mu się, jaki to był straszny dzień: najpierw wzięto mnie za dubleta, potem dubleta Witki wziąłem za Witkę, a w końcu Wołodię za dubleta… Korciło mnie, żeby opowiedzieć też o Korniejewie i Kole Fortuny, ale zdławiłem pokusę.
Poczkin z wdzięczności podniósł mnie na duchu opowieścią o tym, jak nasi chłopcy z instytutu po kolei pryskali z zorganizowanej przez komitet miejski akademii z okazji trzechsetnej rocznicy wynalezienia magicznej pałeczki, zostawiając zamiast siebie dublety. Pod koniec w ogromnej sali, gdzie odbywała się akademia, nie było ani jednego człowieka: tylko setka niedbale zaprogramowanych dubletów. Kiedy wreszcie magistrzy i uczniowie zrozumieli, co się stało, minęły już trzy godziny od chwili, kiedy dublety zostały bez nadzoru. Poszedł do nich Fiodor Simeonowicz.
Wyszedł po pół godzinie, wcześniej zdematerializowawszy wszystkie dublety. Na jego twarzy igrał dziwny uśmieszek, ale z nikim się nie podzielił swoimi obserwacjami, a sprawie Liniowego Szczęścia zaczął poświęcać jeszcze więcej czasu niż wcześniej.
Dykteryjka wydała mi się nieprawdziwa: po pierwsze, niby jak mogły narozrabiać dublety, nawet niedbale wykonane? A po drugie, Fiodor Simeonowicz już po prostu nie mógł pracować więcej niż zwykle.
Pożegnałem się z Poczkinem i w końcu wróciłem do Ałdana. Ostrożnie włączyłem prąd i patrzyłem na autotesty maszyny.
Maszyna do pisania zaczęła żwawo zadrukowywać papier wirtualnymi czcionkami, a Ałdan łagodnie zamrugał zielonymi światełkami.
Usiadłem przed perforatorem, wziąłem stosik czystych kart i przygotowany przez dziewczyny program, po czym westchnąłem z ulgą.
Skończyły się kłopoty z Kołem Fortuny i dubletami. Życie wracało do normy.
Myliłem się w tym momencie jak nigdy. Ale o tym, że się mylę, nie wiedział nikt. Nawet A-Janus.
Tak jakoś wyszło.
Towarzyszu! Myśl również o innej osobie.
Gdy tylko zjesz obiad, posprzątaj po sobie.
Gdzieś koło drugiej z żalem oderwałem się od spacyfikowa-nego Ałdana, wstałem, przeciągnąłem się i skierowałem do stołówki. Po drodze zajrzałem do Witki, potem do Romana, ale ani jednego, ani drugiego nie było. Wziąwszy szklankę kefiru i talerz ze smażoną wątróbką z makaronem, skierowałem się do swojego ulubionego stolika. Słynął z tego, że wisiał nad nim ogromny plakat z radosnym napisem: „Śmiało, towarzysze! Głośniej trzaskajcie zębami! G. Flaubert”. Od czas do czasu plakat odnawiano, a przy tym zawsze nieco zmieniał się tekst — miłośnik Flauberta za każdym razem korzystał z innego przekładu.
Usiadłszy pod słowem „trzaskajcie”, zanim posłuchałem rady i zacząłem trzaskać, łyknąłem kefiru — okazał się wczorajszy albo jeszcze gorzej. Potem przypomniałem sobie słowa Poczkina i rozejrzałem się po ścianach.
Pierwszy plakat znajdował się na ścianie na wprost mnie. Głosił:
Palec w solniczce?! Stop!
Nie bądź taka paskuda!
Skąd mamy wiedzieć, gdzie mogłeś wcześniej nim dłubać?
Zakrztusiłem się kefirem i przetarłem okulary. Plakat się nie zmienił. Zwyczajny, starannie namalowany plakat. Pod nim siedziały zwyczajne, staranne dziewczyny z działu Uniwersalnych Przekształceń. Jadły barszcz, obficie dodając doń sól, i zupełnie nie przejmowały się koniecznością zanurzania palców w solniczce.
Ogarnął mnie zapał tropiciela. Pochyliwszy się nad talerzem, z roztargnieniem nanizując na aluminiowy widelec kawałki cebuli, wątróbki i pojedyncze makarony, rozglądałem się na boki.
Nad kasą odkryłem cudowny, genialnie zrymowany plakat dotykający odwiecznego tematu: ludzie i chleb.
Mój znajomy, pewien Gleb Wszędzie rozrzuca chleb. Nie wie chyba ów Gleb, Jak niełatwo jest upiec chleb.
Sprawdziłem w głowie wszystkich znajomych i uspokoiłem się. Zapewne nie chodziło o jakiegoś konkretnego Gleba z NICZNIEM-u, lecz o jakiegoś abstrakcyjnego nicponia. Koniuszkiem widelca nabrałem szarawej soli, posypałem nią makaron i szybciutko dokończyłem posiłek. Popiłem kefirem i poszedłem do wyjścia. Na drzwiach czyhał na mnie trzeci plakat.
Czyś się najadł? Odpowiedz, nie zwlekaj! Po co pytam, wszak to widać z daleka!
Administracja.
Ta „Administracja” mnie dobiła. Zatrzymałem się, czekając na kogoś znajomego. Musiałem rozładować emocje. Rozumiałem teraz Wołodię, którego grafomańskie doświadczenia kończyły się na słynnym dwuwierszu o jadącym po drodze samochodzie marki samochodzie marki ZIM. Jasne, nasza stołówka nie zatrudnia magistrów i bakałarzy, a bezgraniczna miłość kierownika do Flauberta nie jest panaceum na brak smaku. Najdziwniejsze było to, że nikogo nie oburzał ten koszmarny, wierszowany bełkot! Przypomniałem sobie poranną przygodę z Kołem Fortuny i przeraziłem się. Być może jakimś sposobem zniekształciliśmy ludzkie poczucie estetyki i teraz to jest normalne? I Christobal Hozewicz z aprobatą kiwa głową, patrząc na wiersze o Glebie i chlebie…
Przez drzwi prześliznął się Jurik Bułkin, nasz nowy pracownik z działu Uniwersalnych Przekształceń. Z zawodu był entomologiem, ale zapałał miłością do bazyliszków, stworów rzadkich i niebezpiecznych. Teraz prowadził temat: „O bazyliszkowych właściwościach zamiany wszystkiego żywego w kamień i o możliwościach zamiany przez nich wody w kamień”. Jak słyszałem, temat miał dobre notowania, ponieważ dzięki jego tresowanym bazyliszkom o wiele prostsza byłaby budowa zapór i przed terminem udałoby się zawrócić syberyjskie rzeki do Azji Środkowej.
Chwyciłem go za rękę i zapytałem:
— Słuchaj, Bułkin, widzisz hasła na ścianach?
— Widzę — odpowiedział Jurik energicznie wyrywając się z mojego uchwytu. — Sam je pisałem.
Osłupiałem. Jurik słynął jako bard, śpiewał z gitarą wesołe piosenki i jego odpowiedź
wzmocniła moje najgorsze obawy. Ujrzawszy moją reakcję, zrezygnował z marszu do kolejki spragnionych strawy pracowników i wyjaśnił:
— Poprosili mnie koledzy socjolodzy. Przeprowadzają badanie PS, Poczucie Smaku. Chodzi o to, jaki procent pracowników oburzy się z powodu tych plakatów w ciągu trzech dni. Norma to dwadzieścia pięć procent.
— A u nas? — zainteresowałem się, już spokojniejszy. — Wyciągniemy normę?
— Trzydzieści procent w ciągu pół dnia — pocieszył mnie Bułkin. — I jeden, co je pochwalił.
— Wybiegałło — domyśliłem się.
— Wybiegałło — potwierdził Bułkin. — Podszedł do mnie i powiada: „A ty, znaczy się, dobrze to napisał. Znaczy się, inicjatywę wykazał. Na radzie naukowej postawię problem, jak by to podtrzymać”.
W oczach Bułkina błysnęła lekka złośliwość.
— Postawi — powiedziałem, rozważając myśl. — Jeszcze go Modest poprze, a pozostali postanowią nie pakować się w spory. Tak więc przygotuj się, Jurik, pisz plakaty na zapas…
Zostawiłem go w osłupieniu i opuściłem stołówkę. Humor mi się poprawił, kefir wesoło bulgotał w żołądku, tworząc iluzję nasycenia. Wprost na mnie szedł korytarzem U-Janus.
— Janusie Połuektowiczu — powiedziałem, przywitawszy się — pan wczoraj prosił, żeby zrobić pewne obliczenia. Są gotowe, zaraz poślę z nimi którąś z dziewczyn.
Janus otworzył usta, żeby zapytać, jakie to obliczenia dla niego zrobiłem, ale rozmyślił się, widocznie zamierzając z wyniku uzyskać odpowiedź. Natomiast czule na mnie popatrzył i powiedział:
— Aleksandrze Iwanowiczu, proszę dzisiaj nie siedzieć długo w pracy. Poniedziałek poniedziałkiem, sobota sobotą, ale dziś mamy wtorek… prawda? Tydzień będzie dla pana ciężki, proszę odpocząć.
— Bardzo ciężki? — bąknąłem.
Janus Połuektowicz uśmiechnął się smutno i skierował do stołówki. A ja z popsutym humorem ruszyłem do kompute-rowni. Dyrektor nie nadużywał możliwości przepowiadania przyszłości i bardzo rzadko ją demonstrował.
Wyszedłem z pracy jeszcze przed siódmą. Czy wpływ na to miała enigmatyczna przepowiednia U-Janusa, czy chciałem obejrzeć w telewizji nowy odcinek Znawców — sam nie wiem.
Żeby mieć czyste sumienie, stworzyłem dwa dublety. Jeden kończył obliczenia dla Poczkina, drugi miał pilnować, by pierwszy się nie lenił. Mam taką niedobrą cechę — moje humory w chwili tworzenia dubleta łatwo nań przechodzą. Z instytutu wyszedłem po cichutku, starając się nie wpaść nikomu w oczy. Ale na ulicy humor szybko mi się poprawił.
Był lekki mróz. Dziewczyny idące z naprzeciwka wesoło śmiały się, komentując zmienną sołowiecką pogodę i najnowsze plotki. Minęła mnie grupka młodzieży z fabryki konserw imienia Sadko; coś wesoło śpiewali i grali na gitarze i wyraźnie kierowali się do najbliższego baru. Przez moment i ja nabrałem ochoty na małe szaleństwo, żeby wypić lekkiego bułgarskiego winka Klasztorna Izba, co to niedawno pojawiło się w Sołowcu, albo nawet gruchnąć seteczkę gruzińskiego koniaku pod kanapkę z szynką. Ale przypomniałem sobie, że w kieszeni mam rubla, a wypłata w czwartek, Wołodia w żaden sposób nie odda mi jutro piątki. Obiecawszy tej części mojej świadomości, która domagała się hulaszczego trybu życia, rewanż w niedzielę, skierowałem się do stołówki numer 11, gdzie można było złapać coś na kolację.
Nachmurzona staruszka sprzątaczka pętała się już pomiędzy stolikami ze szmatą na kiju, czyniąc aluzję do zbliżającego się zamknięcia stołówki, ale zdążyłem stanąć na końcu króciutkiej kolejki i zgarnąć z tacy ciepłe pierożki. Obok kasy spotkała mnie druga przychylność losu — z ostępów stołówki wyniesiono resztki nabiału, więc wzbogaciłem się o serek z rodzynkami i butelkę kefiru.
Biedniejszy o pięćdziesiąt procent, ale obciążony siatką z ładunkiem żywności, szybko skierowałem się do internatu. Mróz stawał się mocniejszy i pierożki, straciwszy resztki ciepła, zaczęły głucho postukiwać o siebie, gdy potrząsając przed twarzą portierki przepustką, wbiegłem do holu.
Po drodze do pokoju wpadłem do kuchni, oczywiście była jeszcze pusta. Może byłem sam na całym piętrze, pozostali siedzieli jeszcze w instytucie. Stawiając na kuchence czajnik, bezskutecznie walczyłem z zawstydzeniem. No nie, co to mnie dzisiaj napadło?
Otworzyłem swój pokój, włączyłem światło i już miałem wyładować jedzenie na stół, kiedy za moimi plecami coś głucho trzasnęło. Odwróciłem się i zobaczyłem Korniejewa.
Korniejew był podejrzanie cichy i smutny. Szybował w powietrzu obok ściany, z wściekłością starając się wyrwać tkwiący w tynku obcas.
Mściwie pomyślałem, że magistrom też nie zawsze pomyślnie wychodzi teleportacja, ale podszedłem do Witki, chwyciłem go za ramiona i pociągnąłem. Witka sapał i walił wolną nogą w ścianę, w końcu tynk nie wytrzymał i runęliśmy na podłogę.
— Ale z ciebie niezgrabiasz, Saszka — westchnął Korniejew, wstając i patrząc na ścianę. W tynku pozostał okrągły otwór.
Zatkało mnie z oburzenia, ale w końcu powiedziałem:
— Jutro zamurujesz.
— Co takiego? Mogę i teraz… — Witka podniósł ręce, ale widząc moje pełne wyrzutu spojrzenie, stracił rezon i nie wypowiedział zaklęcia.
— Zamurujesz normalnie — wyjaśniłem. — Weźmiesz w instytucie cement, piaseczek i…
— Dobra — poddał się Witka. — Wsteczny jesteś, Priwałow. O, pierożki! Dobrze trafiłeś!
Usiadł przy stole i wysypał zawartość siatki. Zastanowił się, podniósł rękę, wyciągnął z powietrza bulgoczący czajnik, ale się zawahał:
— He, a może chciałeś go przynieść tak… normalnie? Machnąłem ręką. I usiadłem obok.
— Co dzisiaj tak wcześnie? — zapytałem. — Aty?
— Janus mnie przestraszył. Powiedział, że…
— Ciężki tydzień będzie — skinął głową Korniejew. — Tak, tak.
— U ciebie też?
Witka ponuro odgryzł połowę pierożka. Zapytał:
— Co on kręci, Priwałow? Może już wie o Kole?
— Niewykluczone.
— Granda — radośnie rzucił Korniejew. — Nie, chyba nie. Saszka, a może nas wysyłają na tę patronacką fermę warzywną?
Chyba z minutę wałkowaliśmy tę wersję, ale w końcu zdecydowaliśmy, że dyrektor nie straszyłby nas z takiego drobnego powodu.
— Dobra, nie ma co wróżyć — pierwszy poddał się Korniejew. — A wiesz, co ja wymyśliłem? Z Kołem…
— Tak? — zapytałem z drżeniem.
— Gdyby tak je zatrzymać, kiedy ludzie na Ziemi są szczęśliwi? Kiedy wszyscy mają fart?
— Fajnie — przyznałem. — Tylko kiedy? Czy są takie chwile?
— A gdyby tak zapowiedzieć całemu światu, że… e… w południe czasu Greenwich, na przykład, wszyscy mają być szczęśliwi i fartowni.
Nie dało się uniknąć puknięcia się palcem w czoło. Korniejew prychnął.
— Co się śmiejesz? Przecież można chwilę wytrzymać? Usiąść z dobrą książką przy oknie, popatrzeć na ładne dziewczyny. Albo zbierać się dużymi grupami, prawić sobie komplementy, dawać podarunki!
— A jeśli w takiej chwili ugryzie cię komar albo sąsiadowi pęknie rura i woda zaleje sufit?
— Myślisz, że to niemożliwe?
— Aha. Nierealne. Na pewno komuś się nie poszczęści.
— No to pocierpią dla większości! — Korniejew już się wycofywał. — Taki fajny pomysł!
— Głupi pomysł, Witka.
— Dobrze. Może przedwczesny! — Korniejew wyrwał spod mojej ręki ostatni pierożek i pomachał mi nim przed twarzą. Z trudem wytrzymałem, żeby się nie oblizać. — Może nie dziś? Za dziesięć, dwadzieścia lat? Kiedy już na pewno zapanuje wszechogarniające szczęście?
— No to po co wtedy zatrzymywać Koło? Robić masło maślane? Wiesz… jeśli ludzie staną się szczęśliwi, to mały pech ich nie załamie.
Co to był za cios! Korniejew zamilkł w pół słowa, zaczerpnął powietrza i oklapł. Położył pierożek na stole, wstał i — rzuciwszy mi urażone spojrzenie — przeleciał na parter.
— Witka, przestań się wydurniać — zawołałem.
Ale Korniejew się nie pojawił. Obraził się. Westchnąwszy, nalałem sobie dobrej gruzińskiej herbaty. Zjadłem ostatni pierożek i poszedłem do holu. Telewizor był wyłączony… czyli rzeczywiście jestem sam na piętrze. Włączyłem nowiutkiego ogonioka”, rozwaliłem się na wysiedzianym fotelu i przygotowałem się do delektowania widowiskiem.
Znawcy mnie jednak rozczarowali. Ze dwadzieścia minut patrzyłem, jak Znamienski z Tominem zajmowali się kradzieżą z fabryki dwóch bel kretonu. Niby wszystko było jasne, że głównym złodziejem jest zastępczyni dyrektora do spraw zaopatrzenia, kobieta mądra, ale z dużą ilością przeżytków w świadomości, jednakże znawcy uparcie tego nie zauważali. Pojąwszy, że dojdą do tego dopiero pod koniec następnego odcinka, bezszelestnie wstałem z fotela, opłukałem butelkę po kefirze i położyłem się spać.
Ze dwadzieścia minut uczciwie usiłowałem zasnąć. Liczyłem w kodzie dwójkowym od zera do tysiąca, przypominałem sobie różne zabawne, przyjemne historie, które wydarzyły się w instytucie za mojej pamięci — jak Ojra-Ojra pomagał Magnusowi Fiodorowieżowi testować dżinsy niewidki i jaka z tego wyszła plama, albo jak Christobal Hozewicz rozwiązał na Ałdanie w zasadzie nierozwiązywalne zadanie, ale wynik okazał się w zasadzie nie do pojęcia…
Pomyślawszy o Ałdanie i dwóch nieumiejętnie wykonanych dubletach pętających się teraz obok pulpitu, posmutniałem. Tak naliczą Wołodii… tak mu naliczą, że zmęczę się przeprosinami. A przecież można do dziesiątej skończyć, a potem pomajstrować sobie do woli…
Kiedy kończyłem tę myśl, przyłapałem się na tym, że już nie leżę w łóżku, lecz tańczę pośrodku ciemnego pokoju, ubierając się. No i dobrze. Nie ma co się lenić. Janus mnie nie zastraszy…
Gdy biegłem przez hol, portierka uchyliła okienko i z lekką nadzieją w głosie zapytała: — Sasza, idziesz do kina?
— Nie, do pracy… Muszę wpaść na chwilkę — odpowiedziałem, czując się winny. Nasza portierka, Lidia Pietrowna, chyba postawiła sobie za cel egzekwowanie przepisów o zatrudnieniu pracowników naszego instytutu.
Ulice były puste i zimne, więc żeby nie zmarznąć, puściłem się biegiem i wpadłem do budynku tak dynamicznie, że jakiś chochlik wycierający kurz z przykutego do drzwi szkieletu rzucił się w bok, a szkielet spróbował zamknąć oczy. Zrobiło mi się trochę głupio i zwolniłem.
Praca wrzała. Na piętrze dziesiątka laborantów wlokła prawdziwy kloc drewna, na podobieństwo mrówek taszczących zapałkę. Sekundę wahałem się, jak im pomóc, zastanawiałem się, jak wykręcą tym klocem w wąskie drzwi i na cholerę im to drewno, ale laboranci byli tak hałaśliwi i energiczni, że nie zaryzykowałem wtrącania się i poszedłem do siebie na trzecie piętro.
Chwilę nasłuchiwałem pod drzwiami ośrodka obliczeniowego, potem energicznie wszedłem.
Dziwne czy nie — wszystko było w porządku. Pierwszy dublet siedział przy biurku i pisał coś na papierze, drugi, wisząc nad nim, burczał:
— Przecinek, w złym miejscu postawiłeś przecinek… Podszedłem i zerknąłem. Dublet, pełen wiary we własne siły, sprawdzał mój program. Przecinek rzeczywiście znajdował się nie tam, gdzie trzeba. Pierwszy dublet zerknął na mnie i szybko poprawił błąd.
— Pracować, pracować — rozkazałem surowo, kierując się do Ałdana.
Komputer pracował na całego. Buczały ferrytowe nośniki, trzaskały przełączniki, mrugały do siebie lampki. Pogroziłem dubletom palcem i wyszedłem.
Bałaganiarz Witka na pewno zapomni o cemencie do naprawy ściany. Należało pomyśleć o tym samemu, a jutro zmusić Korniejewa do pracoterapii. Uśmiechnąwszy się złośliwie do siebie, skierowałem się na czwarte piętro i podszedłem do gabinetu Kamnojedowa.
Gabinet był rzecz jasna zamknięty, ochraniały go srogie ifryty. Modest Matwiejewicz zawsze przestrzegał dyscypliny pracy…
Szybciuteńko przemknąłem obok strażników i skręciłem w mały ciemny korytarzyk. Prowadził on do koszar chochlików, gdzie zawsze można było zdobyć trochę wapna, gwoździ czy baskwile. Chochliki to istoty absurdalnie oszczędne i wszyscy pracownicy szukający jakichś drobiazgów udawali się właśnie do nich. Drzwi prowadzące do koszar były zamaskowane obrazem przedstawiającym drewniany domek na skraju pszenicznego łanu. Chochliki najprawdopodobniej były skłonne do nostalgii — obraz, jeśli wierzyć plotkom, namalował któryś z nich. Zastukałem palcem w namalowany domek, próbując trafić w tycie drzwi. Obraz płynnie się odwrócił, wpuszczając mnie do koszar.
Było tu ciemno i cicho. Nawiasem mówiąc, cisza wydawała się nienaturalna, jak gdyby przed chwilą panował tu rozgardiasz i wesołość, a pozostały po nich tylko szmery po kątach. Otworzyłem usta, zamierzając ryknąć na dyżurnego, kiedy z ciemności ktoś do mnie podskoczył.
— O, kogo tu mamy…
Oniemiałem od takiego protekcjonalnego tonu, obejrzałem się i zobaczyłem chochlika. Znajomego z porannego upadku…
— Dalej, nie szczyp się, wchodź! — Chochlik mocno złapał mnie za rękaw i krzyknął: — Chłopy, to swój!
Natychmiast gdzieś w głębinach koszar błysnęło światło i chochlik pociągnął mnie tam, po cichu radząc:
— Nic to, nie pękaj. Bądź spokojny, nie odzywaj się nie pytany, ale jakby ktoś z ciebie podśmiechujki robił, to trzymaj fason.
— E… Kiesza… — odpowiedziałem, z trudem przypomniawszy sobie imię chochlika. — Potrzebuję trochę cementu.
— Spoko-Maroko! — Chochlik zamachał włochatą łapką. — Nie roztopi się twój Priwałow, przecież nie jest z cukru. Posiedź z nami trochę.
Minęliśmy dwupiętrowe żelazne prycze i przedostaliśmy się do środka koszar, gdzie wznosił się najprawdziwszy rosyjski piec. Dokoła niego siedziało ze dwadzieścia chochlików, które gapiły się na mnie podejrzliwie. Na widok takiego lekceważenia przepisów przeciwpożarowych zdobyłem się tylko na pokręcenie głową, ale uznałem, że chochliki na piecach się znają.
— To swój, Giena, to swój! — oświadczył Kiesza. — Priwałowski dublet, poznaliśmy się rano!
— Brat łata z ciebie, Innokienty — poważnie odpowiedział jeden z chochlików, który leżał przy samym ogniu i bosą stopą przewracał węgle. — Wszystkich do nas ciągniesz. Odprowadziłbyś dubleta, gdzie należy.
Kiesza trochę skisł. Widocznie Giena był ważniejszy od niego.
— Dobra — odpuścił chochlik spod pieca. — Niech posiedzi…
Zaintrygowany do granic możliwości, usiadłem razem z Kiesza. Mało kto mógł się pochwalić, że zna szczegóły z życia chochlików. Chyba nawet każdy magister chciałby być na moim miejscu.
Nikt nie zwracał na mnie specjalnej uwagi. Chochliki, rozsiadłszy się i ułożywszy wygodnie, zaczęły się gapić na Gienę.
— Czyli tak — Giena kontynuował opowieść, widocznie przerwaną moim wtargnięciem — stoi Wąsik przy honorowym sztandarze zwycięzców socjalistycznego współzawodnictwa, a zmiany nie ma i nie ma. Zachciało mu się… na momencik… ale jak tu sztandar zostawić, hę? Wziął go pod pachę i do kibla…
Chochliki cicho się roześmiały.
— A tu jak na złość Modest Matwiejewicz — bez specjalnej atencji powiedział Giena — postanowił dokonać kontroli. Zagląda do gabinetu, patrzy, a tu nie ma sztandaru numer inwentarzowy trzysta sześćdziesiąt pięć przez dwanaście! No, panika, sami rozumiecie, zaczął wrzeszczeć, przybiegł po mnie i Tichona. Zawezwał swoich ifrytów… tfu, zamorskie plugastwo! A Wąsik to wszystko słyszał; kombinuje, co tu robić. Rzucił się z powrotem na posterunek, rozprostował sztandar i stoi, w nosie dłubie…
Chochliki zaczęły chichotać.
— My z Modestem przybiegamy — Giena wyciągnął nogę z ognia, wsadził drugą — a Wąsik na posterunku! I sztandar nienaruszony! Kamnojedow jak nie wrzaśnie, że niby „służby nie znasz, gdzie chodziłeś, zbóju!” A Wasia nie durny i odpowiada: „Stałem na posterunku, pilnowałem sztandaru. Podszedł pan, popatrzył przeze mnie, za głowę się złapał, wrzasnął i pobiegł…”
Chichot przekształcił się w prawdziwy rechot. Dwa chochliki zwinęły się ze śmiechu w puchate kłębuszki i zaczęły turlać się po podłodze. Nawet ja nie wytrzymałem i zachichotałem, wyobraziwszy sobie konsternację Kamnojedowa przechytrzonego przez sprytnego chochlika.
Tylko peszyło mnie trochę, że ta historia wydawała mi się jakby znajoma.
— Kamnojedow trzy dni przeleżał na zwolnieniu — ciągnął zadowolony Giena. — Do okulisty poszedł, walerianki popił, potem się odczmychał. Ale sam nie urządza więcej kontroli!
— Przepraszam — nie wytrzymałem — według mnie, coś tu jest nie tak. Słyszałem tę historię, ale nie o Kamnojedowie…
Giena obrzucił mnie gniewnym spojrzeniem i zamknąłem się.
— Kiesza, kogoś ty tu sprowadził, co? Patrz go, jaki gadatliwy dublet. Od urodzin pół dnia, a już mąci!
Kiesza dźgnął mnie w bok.
— Odprowadź go do kolesiów, niech go nauczą kultury — zarządził Giena i stracił zainteresowanie moją osobą. — A innym razem, chłopy, było tak. Urządził nasz Janus, ten A-Janus, gigantyczną…
Zaraz za Kieszą odszedłem od pieca; nie kryjąc poczucia winy, spojrzałem na chochlika.
— Dobra, nic tam… — burknął Kiesza. — Młody, głupi jeszcze jesteś… Czego tam Priwałow chce, cementu?
— Aha.
— Chodźmy…
Kiesza, stękając, wyjął z jakiejś szafy worek z cementem, faskę z piaskiem, do mocnych papierowych toreb odsypał mi jednego i drugiego.
— Hulaj dusza… Zajrzysz do swoich?
— Do kogo?
— Oj, cielę z ciebie. — Kiesza stanął na palcach i protekcjonalnie poklepał mnie po ramieniu. — Do dubletów, wyzwoleńców.
Kłapałem powiekami, nic nie rozumiejąc.
— Chodź — zdecydował Kiesza. — Zaprowadzę cię pierwszy raz.
Rozsunął ścianę i poszedł jakimś wąskim, wilgotnym korytarzem. Ruszyłem za nim, rozglądając się trwożnie dokoła.
— Ty tego… Jak poczujesz, że Priwałow zamierza cię rozpylić, od razu stleniaj stamtąd — pouczył mnie Kiesza. — Nie ma na co czekać. I zasuwaj do mnie albo od razu do swoich.
Rzecz jasna nie uważam siebie za znawcę instytutu. Gdzie mi tam do Korniejewa albo Ojry-Ojry! A jednak szliśmy takimi dziwnymi szlakami, że chwilami gały mi na wierzch wychodziły. To wąski korytarz, po bokach którego płynęły bulgoczące ogniste strumyki, to sala wypełniona zielonymi bąblami pokrytymi gęsią skórką; te bąble były jędrne jak gumowe piłki. Trzeba się było między nimi przeciskać, przy czym, według Kieszy, należało to robić ostrożnie, „żeby nie wybuchły”. Jakiś czas pocieszałem się dumną myślą, że jako pierwszy odwiedzam te katakumby, ale potem znalazłem na leżącym pod nogami zielonym krysztale metkę z numerem inwentarzowym i napisem „Klucz, zielony” i posmutniałem.
Korytarz się skończył i weszliśmy do dużej, dudniącej pieczary, widocznie gdzieś głęboko pod fundamentami NICZNIEM-u. Tu, choć było to dziwne, pachniało mieszkaniem i nawet jakąś przytulno ścią. Wzdłuż ścian ciągnęły się poletka jakiegoś mchu, oddzielone od siebie malutkimi chatkami niedbale zbitymi z desek i kawałków tektury. Nad drzwiami jednej z nich ze zdziwieniem odkryłem napis „Elektroniczna masztna matematyczna Ałdan” i na moment zamarłem. Przyjrzawszy się, zrozumiałem z ulgą, że chatki są zbudowane z pustych tekturowych pudełek.
Sytuacja z każdą chwilą stawała się coraz ciekawsza.
— Tu masz windę, nią sobie wrócisz — powiedział Kiesza, dźgnąwszy brudnym palcem w zardzewiałe drzwi. — Przez koszary nie idź, bo zabłądzisz… O! Tam siedzą twoi, chodź!
W najbardziej oddalonym od nas kącie jaskini naprawdę płonęło małe ognisko, obok którego siedziała grupka ludzi. Ruszyłem za Kieszą w ich kierunku… i zatrzymałem się jak rażony gromem. Siedzieli tu wszyscy nasi! Witka Korniejew, Roman, Wołodia… oj… A-Janus i U-Janus! I Christobal Hoze-wicz, i Fiodor Simeonowicz!
Najdziwniejsze było jednak nie to osobliwe zebranie, lecz to, jak bezceremonialnie zachowywali się Witka i Roman. Bez cienia szacunku sprzeczali się z Christobalem Juntą.
— Sam pomyśl! To zaklęcie nie zadziała! — gorączkował się Roman. Christobal Hozewicz wzruszał ramionami, ale nie polemizował.
— Hej, dublaki! Przywlokłem wam Priwałowskiego! — wrzasnął Kiesza.
I dopiero teraz zrozumiałem: przede mną siedzieli wcale nie pracownicy instytutu, lecz ich dublety! Ojej!
Christobal Hozewicz… nie, nie on, rzecz jasna, ale jego dublet, wstał.
— Siadajcie, młody kolego — powiedział uprzejmie. — Proszę się nie krępować, wszyscy byliśmy z początku trochę skrępowani, ale to szybko mija.
— P-prosimy up-przejmie. — Fiodor Simeonowicz posunął się ociężale, wiercąc się na długiej desce ułożonej na parze pniaków. — Rozważamy tu p-problem… stary jak świat, wie pan, o up-padku m-magicznych zdolności u d-dubletów. Stałem jak wryty.
— Siadajże, dublaku mrożony! — ryknął dublet Korniejewa.
I dopiero to znane mi chamstwo przywołało mnie do przytomności. Opadłem na ławkę obok dubleta Kiwrina i usłyszałem ciche pokasływanie chochlika Kieszy.
— No, to idę…
Pomachałem mu niemrawo ręką i zacząłem przyglądać się zebranym. Byli bardzo podobni do siebie samych, Christobal Hozewicz nie stracił ani odrobiny swojej elegancji, Korniejew — chamstwa, Kiwrin jąkał się nie mniej niż zazwyczaj. Na mnie taktownie nie zwracali uwagi i zacząłem powoli dochodzić do siebie. Najdziwniejsze, że moja świadomość uparcie nie chciała uważać siedzących wokół za dublety…
— P-powinniśmy, uważam, sp-próbować jeszcze raz — powiedział Fiodor Simeonowicz i zaczął wykonywać pasy.
Wszyscy uważnie patrzyli mu na ręce.
— Nie tak, Fiodorze Simeonowiczu, nie tak — szybko rzucił Ojra-Ojra, widząc, że Kiwrin starannie rysuje w powietrzu odwróconą literę E. — Wychodzi wam cyfra 3.
— Och, Boż-że — rzekł Kiwrin, wpatrując się w słabo lśniący w powietrzu ślad. — Od mojej s-strony wszystko w p-porządku!
— Drogi Fiodorze, pańskie zaklęcie musi być zorientowane na zewnątrz, a nie na pana samego — zakomunikował Junta.
Kiwrin pokiwał głową i zaczął cierpliwie jeszcze raz.
— A prawdziwi do czegokolwiek się wezmą, od razu im wychodzi! — odezwał się Wołodia Poczkin, patrząc na mnie. — O nawet Priwałow dubleta stworzył jak ta lala! Oczu oderwać nie mogę!
— Akurat „jak ta lala” — przerwał mu Korniejew. — Od razu widać, że dublak! Lewe ucho pojechało w dół, oczy nieładne, gęba ciągle otwarta…
Pośpiesznie kłapnąłem uchyloną jadaczką. Fiodor Simeonowicz wciąż rysował w powietrzu znaki. Jak zrozumiałem, zamierzał wykonać najprostszą materializację.
A-Janus i U-Janus poważnie i w milczeniu śledzili jego wysiłki.
Christobal Hozewicz położył mi na ramieniu rękę i cicho powiedział:
— Jestem tu już trzy lata, młody człowieku. Szczerze mówiąc, to nie najgorsze miejsce dla zbiegłego dubleta. Ale gdyby pan wiedział, jak moje serce tęskni do tych prostych, zwyczajnych rzeczy… Nie ma pan kawałeczka sera?
— Przecież… nie jecie… — wymamrotałem. Junta zmierzył mnie ironicznym spojrzeniem.
— Oczywiście, tak samo jak i pan, młodzieńcze. Ale po prostu wciągnąć aromat sera… posiedzieć ze szklaneczką amontillado…
Kiwrin przerwał próbę, podrapał się po czubku głowy i niepewnie oświadczył:
— Trochę lepiej, p-prawda? Ch-christo, nie męcz nowicjusza swoim serem.
Junta z godnością się odwrócił. Kilka minut dublety siedziały w milczeniu. Potem Ojra-Ojra cicho zaśpiewał:
Czarować nam nielekko, jest nielekko! Hi-hi-hey-ho!
Saturn jest w Wadze, a księżyc wysoko!
Hi-hi-hey-ho!
Hi-hi-hey-ho!
Roman wybijał rytm pieśni, nie zwracając specjalnej uwagi na słowa, a pozostali pomagali chórem:
Hi-hi-hey-ho! Hi-hi-hey-ho!
Zrobiło mi się głupio. Wstałem, omal nie gubiąc woreczków, i zapytałem nieśmiało:
— Mogę już iść?
— Dokąd? — zdziwił się Korniejew. — Na górę… do P-priwałowa — skłamałem, jąkając się.
— Zobaczysz, rozwieje cię — zagroził ponuro Korniejew. — Ale decyduj sam.
Rzuciłem się do drzwi windy. Otworzyłem je — rzeczywiście malutka kabinka z jednym jedynym guzikiem. Przycisnąwszy go, oparłem się o ścianę i głośno westchnąłem.
Winda wędrowała do góry.
Czy warto opowiadać o tym incydencie chłopakom? Uwierzą mi? A jeśli uwierzą, to czym się to skończy?
Zacząłem dygotać. Taki fart — poszedłem po cement. Musiał Witka wrąbać się obcasem w ścianę! Popatrzyłem na zegarek. Nie zdziwiłbym się, gdyby już był ranek, ale nie było jeszcze nawet jedenastej.
Nic nie wymyśliwszy, otworzyłem drzwi stojącej już windy i znalazłem się w holu. Wyjście, jak się okazało, było znakomicie zamaskowane między kolumnami, za stertą starych idoli. Potknąłem się o gipsową fajkę niesamowitych rozmiarów, wydostałem się na schody i pognałem na górę.
W ośrodku obliczeniowym było już cicho. Ałdan zakończył obliczenia i sennie pomrugiwał lampkami, moje dublety siedziały przy biurku i niezdarnie grały w karty. Widząc mnie, poderwały się na równe nogi. Zamknąłem oczy, rzuciłem torebki na podłogę i jak pocisk wypadłem na korytarz.
Do Witki, natychmiast. Przez niego cała ta zadyma, niech łamie głowę.
Po minucie byłem na piątym piętrze i niczym huragan runąłem przez drzwi do jego laboratorium.
P-proste, to u nas są dublety!
Korniejew siedział na kanapie, założywszy nogę na nogę. Jedną stopę miał bosą, przez co przypomniał mi natychmiast chochlika Gienę. Rzuciwszy mi spojrzenie spode łba, Witka nadal zajmował się czymś dziwnym — polewał piętę przezroczystym płynem z probówki.
— A ty co? — zapytałem.
— Boli. — Korniejew chlapnął na piętę resztę płynu. — No, sam zobacz! Dobra żywa woda. Bardzo świeża. Gdybym na przykład miał piętę całkiem oderwaną, to przyrosłaby w okamgnieniu! A stłuczenie się nie goi!
— Odetnij piętę, potem zajmij się leczeniem — poradziłem złośliwie.
Korniejew pokręcił głową.
— Nie, Sasza. To najprostsze wyjście, prymitywne…
— Korniejew, pokaż przepustkę — poprosiłem. Witka wytrzeszczył oczy.
— O co ci chodzi?
— Pokaż przepustkę!
Widocznie mój ton był na tyle poważny, że Korniejew zgłupiał i podporządkował się. Kiedy przekonałem się, że nie zamierza podrzeć na strzępy papierka z nienawistną pieczęcią na zdjęciu, przycupnąłem obok niego.
— Witka, musimy poważnie porozmawiać. Bardzo poważnie. — No?
— Czy dublety… żyją?
— Życie — wyrecytował Korniejew — jest formą istnienia ciał białkowych! Biał-ko-wych! A nasze dublety są krzemoorga-niczne albo czasem germanowe.
Wściekłem się.
— Witka, nie wstawiaj mi kitu! Znalazł się… Amperian.
— Spokojnie, Saszka, nikt przecież tego do końca nie wie! Od jakichś dwustu lat wszyscy się sprzeczają! Jaka to, kurna, różnica?
— Jak to jaka? Jeśli są żywe, to jakie my mamy prawo je wykorzystywać?
Witka omal nie spadł na podłogę.
— Priwałow, ocknij się! Wstydzisz się, gdy wykorzystujes czajnik? Albo swojego ukochanego Ałdana?
— To są różne rzeczy!
Westchnąłem i opowiedziałem Witce całą historię.
Wyraźnie stracił rezon. Przez minutę patrzył na mnie, jakby miał nadzieję, że roześmieję się i przyznam, że kpię z niego. Potem natężył się, strzelił palcami i przed nami pojawił się dublet.
Podobieństwo do Witki i grubianina z piwnicy było tak olbrzymie, że aż przeszły mnie ciarki.
— Co słychać? — zapytał Witka dubleta.
— Pięta boli. — Dublet bezceremonialnie wyrwał mu z ręki probówkę, usiadł obok i zajął się autoterapią.
— Bomba. Iluzja rozumnego zachowania się — zakomunikował Witka. — Ponieważ tak został zaprogramowany. Ale i tak jest głupi jak but.
Niepewnie skinąłem głową.
— Stuknij głową o ścianę! — rozkazał Korniejew dubletowi. Dublet roztropnie zapytał:
— A na cholerę?
— Chcemy sprawdzić jakość tynku.
Dublet wstał i zaczął walić łbem o ścianę. Monotonnie, ale na pół gwizdka. Wyraźnie się obijał.
— Oto — Witka machnął ręką — żywy przykład! To znaczy nie żywy, ale materialny! Żywy by się tak nie zachowywał!
Dublet zauważył, że Witka już na niego nie patrzy, i zmniejszył amplitudę uderzeń do minimum.
— Zrozum, Sasza, jesteś w instytucie człowiekiem nowym, a i mag z ciebie niedoświadczony — ciągnął Korniejew. — Do tego, że Ałdan może w ciągu dnia wykonać obliczenia, których setka matematyków nie zrobiłaby w miesiąc, już przywykłeś. Lecz do tego, że maszyna może przypominać człowieka, sprzeczać się, prowadzić dialog — jeszcze nie.
— Witka, nie masz pojęcia, jak oni się niezależnie zachowywali.
— No to co? Dublet to wynik twórczych możliwości magów. A magowie, jak wiesz, zawsze są skłonni do samodzielności. Popatrz… Na przykład, zamiast iść na randkę, chcę na nią posłać dubleta.
— No?
— Sprawiam, żeby był samoprogramujący i samokształcący. Aby żadna dziewczyna nie nabrała podejrzeń co do tego, kto ją z kina odprowadza do domu. Gdyby niespodziewanie zaprosiła go na herbatkę, żeby zapoznać z rodzicami, dublet musi przejawić inicjatywę, zachowywać się tak, żeby następnym razem uważali mnie za miłego gościa.
— A więc?
— Jeśli stworzyłem dubleta z poleceniem samolikwidacji po wykonaniu zadania, to wszystko w porządku. Jeśli nie… jeśli nie pomyślałem o tym… to wyjdzie on za próg i dalej będzie mnie udawał. Taki ma program. I będzie się pętał, póki energia się nie wyczerpie. Dzień, miesiąc… Zależy, na jaki czas go załadowałem.
— A trzy lata?
— U Christobala Hozewicza może to możliwe — odpowiedział Witka po namyśle. — Pamiętam, miał on dubleta, który jeździł na roczne delegacje. Jakby nie było, to mistrz…
Dublet Witki ziewnął, przytknął czoło do ściany, zamrugał i zniknął.
— Widziałeś? Tak powinno być — dziarsko rzucił Witka. — Ale trafiają się i pudła. To co, idziemy do piwnicy pokombinować z dublakami?
Pokręciłem głową.
— Nie, Korniejew, nie trzeba. Wiesz co, niech tam sobie siedzą i próbują czarować. Szkoda ich.
— Szkoda… — burknął Korniejew. — Przecież wszystko ci wyjaśniłem!
Mimo to wyraźnie był skrępowany i nie próbował się upierać.
— Może poradzę się magistrów? — zapytałem.
— Jak chcesz. — Witka zabrał się do wkładania buta na stłuczoną nogę. — Trochę przeszło… Dlaczego nie zostałeś w domu?
— Jakoś mi było nieswojo — przyznałem. — Postanowiłem trochę popracować. Idziemy?
— Za jakieś pół godzinki. — Witka zerknął na zastawiony kolbami stół. — Przeteleportuję nas obydwu od razu do pokoju, dobra?
— Dobra. — Wstałem i wyszedłem na korytarz. Witka mimo wszystko trochę mnie uspokoił, ale wystarczyło, że przypomniałem sobie smętną pieśń dubletów, by ciarki przeszły mi po plecach. Nie, to nie jest takie proste.
Minęła już północ i ludziska zaczynały chyba spływać do domów. Poszedłem do ośrodka obliczeniowego — moich dubletów już nie zastałem, a w powietrzu czuć było ozon. Rozpadły się… Mojej energii magicznej wystarczało zawsze najwyżej na kilka godzin. Podszedłem do Ałdana, postukałem palcem po monitorze, potem sięgnąłem do wyłącznika sieci. Maszynka do pisania nagle ożyła, zerknąłem na nią i przeczytałem:
„Tylko spróbuj!”
Westchnąłem i cofnąłem rękę. Niech pracuje. Czym by tu się zająć przez pół godzinki… właściwie godzinkę, znam Kor-niejewa.
Ktoś cicho zastukał do drzwi, a ja ucieszony krzyknąłem:
— Proszę!
W drzwiach pojawił się łysy staruszek z wygolonymi aż do błękitu uszami. Znałem go. Nie za często przecinały się nasze ścieżki, ale miałem kiedyś przyjemność uczestniczyć w jego eksperymencie.
— Proszę wejść, Louisie Iwanowiczu! — powiedziałem, wstając.
Louis Siedłowoj odkaszlnął i wszedł. Darzyłem wielką sympatią wynalazcę wehikułu do odbywania podróży w opisywanym czasie. Wiele osób, na przykład Witka, ironizowało na jego temat, uważając Louisa Iwanowicza za kogoś w typie Wybiegałby. Rzeczywiście, prace Siedłowoja grzeszyły podobną estetyką i efekciarską bombastycznością, ale były o wiele ciekawsze i pożyteczniejsze. Wehikułem czasu na przykład bardzo zainteresowali się historycy i literaturoznawcy, a Związek Pisarzy wystąpił już z propozycją wdrożenia go do produkcji — żeby autor mógł przebywać w stworzonym przez siebie świecie i patrzeć na wszelakie świństwa, jakie tam się dzieją.
podobało mi się w Siedłowoju również to, że bohatersko walcząc z sierścią w uszach, nie próbował ukryć jej istnienia. Codziennie pojawiał się z zaklejonymi plastrem zadrapania-jni i widząc ironiczne spojrzenia, tłumaczył się: „Wyłazi, świństwo, szczególnie jesienią, na mrozy…”
— Aleksandrze, mój drogi, witaj. — Siedłowoj wydawał się mocno speszony. Zacząłem podejrzewać, że przyszedł do mnie nieprzypadkowo.
— Proszę siadać, Louisie Iwanowiczu — powiedziałem. — Może zaparzę kawy?
— Nie, ja tylko na chwilkę… — Siedłowoj odwrócił wzrok. — Aleksandrze, proszę wybaczyć mi takie pytanie… Nie wie pan, gdzie się podział mój wehikuł czasu?
— Ee… został gdzieś tam, przy Panteonie-Hibernatorze, obok Żelaznego Muru — powiedziałem skonsternowany. — Pamięta pan, wróciłem bez niego.
— Ależ nie, nie. Nie ten. Nowy, drugi model, który zmontowałem dla pisarzy.
Przez krótką chwilę usiłowałem to zrozumieć. Potem zrozumiałem i pożałowałem tego.
— Louisie Iwanowiczu… — wymamrotałem. — Przepraszam, ale nic nie wiem, nie brałem go.
Poczułem się wstrętnie i było mi wstyd. Siedłowoj w geście protestu zamachał rękami.
— Aleksandrze, co też pan, co też pan?! Nawet by mi przez myśl nie przeszło! Jestem, wie pan, bardzo panu wdzięczny już od czasu, kiedy mi pan pomógł w demonstracji! Mam o panu bardzo dobre zdanie! Chodzi mi o coś zupełnie innego…
Krygując się i co jakiś czas dotykając małżowin, Siedłowoj zaczął pośpiesznie składać wyjaśnienia.
Okazało się, że już od tygodnia zauważał dziwne rzeczy. Zaczęło się od tego, że kiedy przyszedł rano do pracy, spostrzegł, że wehikuł czasu jest przesunięty do innego kąta. Nie przywiązał do tego wagi, podejrzewając działanie tumanowatych chochlików. Ale na tym się nie skończyło. Dziwnie regularnie wehikuł czasu zmieniał położenie, utwierdzając Siedłowoja w przekonaniu, że w nocy ktoś z niego po kryjomu korzysta. Z reguły Louis Iwanowicz, człowiek już niemłody, a na dodatek od niedawna mąż obywatelki Onuczkiny, wychodził do domu wcześnie. Dzisiaj jednak zasadził się na tajemniczego intruza. Ale wystarczyło, by wyszedł na pół godziny z laboratorium, chyba do starego przyjaciela Peruna Markowicza, a z wehikułu czasu znowu skorzystano. Mało tego — wehikuł był pochlapany błotem, do tego obok leżał dziwny przedmiot…
Louis Iwanowicz wyjął coś z kieszeni i podał mi.
Chyba z minutę oglądałem dziwaczny przedmiot. Była to mała plastikowa płytka na plastikowym pasku. Płytkę pokrywała cienka warstwa szkła, pod którym na szarym tle wyraźnie widoczne były czarne cyfry. Teraz właśnie były to: 00.21. Z boku płytki znajdowały się dwa malutkie przyciski; nacisnąwszy jeden, zauważyłem, że pod szkłem rozjarzyło się słabe światełko, nacisnąwszy na drugi, uzyskałem zmianę cyfr: 30.11.
— Jakiś miernik — powiedziałem, zachwycony urządzeniem. — Dziwnie ustawiony display… Ciekawe, co też on może mierzyć…
Siedłowoj odchrząknął i jakby się usprawiedliwiając, powiedział:
— Sądzę, że czas.
Złapałem się za głowę. Popatrzyłem na swój poliot — wpół do pierwszej w nocy. Mogłem tylko wykrztusić:
— Spóźnia się.
— Nie, Sasza, sprawdzałem, chodzi bardzo dokładnie. Czystej wody chronometr. To pański zegarek się śpieszy.
— Druga grupa cyfr to najwyraźniej data — myślałem głośno. — Wspaniale. Louisie Iwanowiczu, to trzeba jak najdokładniej zbadać!
— Oczywiście. Aleksandrze, nie podpowie mi pan, gdzie są stosowane takie urządzenia?
— Nie jestem, niestety, specjalistą — przyznałem. — Ale z podobnym zegarkiem nie miałem do czynienia.
— A czy łatwo jest takie coś zrobić? To w końcu elektronika, pana dziedzina.
Spróbowałem sobie wyobrazić elektroniczne urządzenie do mierzenia czasu. Najprostsze, jakie tylko da się zrobić. Na germanowych tranzystorach albo na mikroukładzie podobnym do tego, jaki niedawno wpakowali w Ałdana.
Zegarek na rękę nijak mi nie wychodził. Budzik — tak, bardzo sympatyczny, ze świecącymi cyferkami z elektronicznych lampek-wskaźników, z zasilaniem z kontaktu. A na rękę — nijak.
— Louisie Iwanowiczu — odezwałem się — nie mam pojęcia, jak takie coś można zrobić. Może to jakiś problem magiczny?
Siedłowoj pokręcił głową.
— Ja też tak na początku pomyślałem, Sasza. Sprawdziłem, jak tylko umiałem, magii nie ma.
— Louisie Iwanowiczu, a może byśmy kogoś zapytali? — zaproponowałem. — Witkę Korniejewa, to specjalista od enigmatycznych rzeczy. Ileż on razy wyciągał kanapę z graciarni.
— Myśli pan, że to on? — zainteresował się Siedłowoj.
— Nie, nie — zaprotestowałem. — Tego… ma jakieś doświadczenie…
— Chodźmy. Jeśli nie jest pan zajęty.
Zamachałem rękami, zaintrygowany. Bardzo zaintrygowany. Jeśli ktoś robi gdzieś takie mechanizmy, to… Cała moja wiedza o elektronice szła w diabły.
Ruszyliśmy do Witki. Zaaferowany Siedłowoj biegł obok mnie, czujnie zerkając na zegarek w moim ręku.
— Proszę tylko nie upuścić — poprosił.
Skąd! Trzymałem zegarek mocno, walcząc z pokusą nałożenia go na rękę. Weszliśmy do Witki w chwili, gdy napełniał wodą z kranu duże wiadro. Korniejew rzucił na nas spojrzenie i przywitał się z Siedłowojem.
— Na żywą wodę? — zapytałem.
— Ale skąd. Chcę przetrzeć podłogę, naśmieciłem tu przez cały dzień, a nie wypada tak zostawiać. Zaraz…
— Witka, popatrz…
Podałem mu zegarek, a Louis Iwanowicz zaczął opowiadać historię jego tajemniczego pojawienia się. Korniejew był zaciekawiony.
— Fajnie zrobiony — pochwalił, ważąc go w ręku. — Kunsztownie.
— Magia? — zapytałem.
— Nie, ani śladu… Saszka, otwierałeś go? — Nie.
Witka pogrzebał w szufladzie biurka i znalazł cienki śrubokręt. Uważnie obejrzał zegarek i podważył dolną ściankę. Szczęknęła i odpadła.
— Ostrożnie, ostrożnie! — zaniepokoił się Louis Iwanowicz. Pochyliliśmy się nad zegarkiem.
Wypełniały go miniaturowe detale, połączone jeszcze cieńszymi drucikami. Wypatrzyłem coś, co przypominało rezystor, ale innych znajomych elementów nie było. Malusieńka metalowa tabletka zajmująca niemal jedną trzecią wnętrza nie wiadomo dlaczego wywołała najwyższy stan zainteresowania Kor-niejewa. Dotknął ją palcem i oświadczył:
— Bateria. Słabiutka. Jedna dziesiąta ampera. Badaliśmy zegarek dalej i znaleźliśmy na pokrywie napis, z którego można było wnosić, że wykonano go w Hongkongu.
— Nic nie rozumiem — przyznałem. — Od kiedy w Hongkongu robią takie rzeczy?
— Ta… To nie majstrowanie dubletów — przyznał Witka. — Słuchaj, a gdyby z takich elementów zmontować elektroniczną maszynę cyfrową, to zmieściłaby się w walizce.
— Przestań. Potrzebna jeszcze co najmniej szafa na pamięć!
— Może. — Korniejew usiadł na biurku. — Louisie Iwanowiczu… mówił pan komuś o tej zabawce?
Siedłowoj pokręcił głową.
— Tylko Saszy. W końcu jest specjalistą. Bo ja to raczej po staremu… przekazy polichordalne, temporalne frikcjony… Elektroniki nie tykam.
— A czy nie mogło tak być — zaczął snuć przypuszczenia Witka — że X, korzystając z pańskiego wehikułu, zdobył to urządzenie ze świata wymyślonej przyszłości?
Louis Iwanowicz podrapał się po czubku głowy.
— Wątpię, panie kolego. Bardzo wątpię. Towarzysz Priwałow obserwował tę przyszłość własnymi oczami… jest bardzo rozmyta i mało realna. Nie da się wziąć przedmiotu, bo się natychmiast dematerializuje.
— Na pewno? Pokręciłem głową:
— Pamiętasz, jak się wyśmiewałeś z tej mojej papugi? Że niby żaden pisarz nie wymyśli takiej papugi, która wyżyłaby w realnym świecie!
— Ale to papuga, żywa! A przedmioty materialne są prostsze…
— Pewnie, jakąś łopatę czy cegłę można przywieźć — przyznał Siedłowoj. — Jeśli autor dobrze je przedstawił i bardzo realistycznie opisał. Ale żeby osiągnąć realizm przy takim urządzeniu, musiałby szczegółowo przedstawić jego działanie. Na tyle realistycznie, jakby sam mógł je zmontować!
— Może zbadajmy miejsce przestępstwa — zaproponował Witka.
— Chodźmy — ucieszył się Siedłowoj. — Szczerze mówiąc, już się zastanawiałem, czy nie powiadomić odpowiednich władz. Ale przecież nie ma śladów przestępstwa, prawda?
Ruszyliśmy do jego laboratorium.
W dziale Wiedzy Absolutnej było już pusto. Absoluciarze rzadko siedzieli po godzinach; światło lamp sprawiało, że korytarz wydawał się nieskończenie długi i nieprzytulny. W oddali paliło się jaśniejsze światło — zdziwiło mnie, że w dziale profesora Wybiegałły ktoś jeszcze pracuje.
— Zaraz, zaraz — powiedział Louis Iwanowicz, klepiąc się po kieszeniach w poszukiwaniu kluczy. — Gdzie ja je zapodziałem… Och, zostawiłem na biurku!
Pchnął otwarte drzwi i weszliśmy.
Laboratorium Siedłowoja przypominało warsztat ślusarski. Może i miał sierść na uszach, ale wszystkie swoje dziwne wynalazki składał własnoręcznie. Było tu jasno, pachniało smarem i świeżymi wiórami. W warsztacie stała niewyobrażalna konstrukcja z aluminiowych rur i szklanych kul, wszystko z lekka udrapowane brezentem. Nie mam pojęcia, co to mogło być, ale Siedłowoj się zawstydził.
Jednakże dziwne było co innego. W odległym kącie, na drewnianym pomoście obok wehikułu czasu, krzątała się czworonożna kudłata postać. Najpierw myślałem, że to stary wyleniały niedźwiedź, i zacząłem się cofać.
Ale już w następnej chwili wyjaśniło się, że trafiliśmy na o wiele większego zwierza. Był to nie kto inny jak Amwrosij Ambruazowicz Wybiegałło.
— A… dobry wieczór, Amwrosiju Ambruazowiczu… — powiedział zakłopotany Louis Iwanowicz. — Czym mogę służyć?
Wybiegałło sztywno podniósł się z kolan i zmierzył nas wcale nie speszonym spojrzeniem.
— Ja, znaczy się, zgubiłem pewien przedmiocik — oświadczył. — Obcy często tutaj bywają, nes pa?
Zakłopotany Siedłowoj spojrzał na Korniejewa. Witka uroczyście podniósł trzymany za pasek zegarek.
— Nie ten przedmiocik?
— Ma mątr![2] — zakrzyknął Wybiegałło, szybko kierując si w naszą stronę. — Mój zegarek, tak! Nieładnie, wiecie, młody człowieku! Należy prowadzić się moralnie!
Zręcznie wyszarpnął zegarek z palców Witki i sapiąc, zaczął zapinać go na prawym przegubie — na lewym miał inny zegarek. Szło mu kiepsko, ponieważ pasek był wyraźnie za krótki, może nawet na kobiecą czy dziecinną dłoń.
— Jaki wstyd — powiedział Wybiegałło, nie przerywając prób — że w murach naszego instytutu… Tak. Nazywacie się Korniejew?
Witka pozieleniał, a ja pojąłem, że zaraz zacznie się coś strasznego.
— Amwrosiju Ambruazowiczu — wtrąciłem się szybko — skąd pan ma taki dziwny przedmiot? Czy to pański wynalazek?
Wybiegałło schował zegarek do kieszeni i podparł się pod boki.
— Wasze pytanie, mą szer, jest przedwczesne i prowokacyjne. My je gniewnie odrzucamy. Jutro o jedenastej jest rada naukowa, proszę przyjść, zaspokoi pan ciekawość.
Odwrócił się do Siedłowoja i ciągnął bardziej dobrodusznym tonem:
— Wracam do siebie, patrzę: Nie ma zegarka. Że perdiu![3], proszę nie brać do siebie, ma mątr! Gdzie, myślę? Tutaj, u pana, bez wątpienia! Myślałem sobie, że wrócę, a on będzie tu leżał, czekał na właścicela! A tu nic!
— Towarzyszu Wybiegałło — odezwał się lodowatym tonem Korniejew — a co robiliście w laboratorium Louisa Iwanowicza?
Amwrosij Ambruazowicz zerknął na Witkę.
— Wasze pytanie, młodzieńcze, jest mało adekwatne! Wolno by je było zadać towarzyszowi Siedłowojowi, ale nie wam. Na dodatek po tej wątpliwej historii z zegarkiem!
Korniejew uzupełnił swą zieleń plamami i zniknął. Mgnienie oka później z korytarza doszły nas takie dźwięki, jakby ktoś wściekle wyrywał włosy z czyjejś kłaczastej brody. Chwilę później Witka teleportował się z powrotem, nieco spokojniejszy, ale do normalnego koloru nie wrócił. Najśmieszniejsze było to, że dźwięki z korytarza nie ucichły — widocznie nie usatysfakcjonowany krótkotrwałością kaźni dubleta Wybiegałły, Korniejew stworzył własnego dubleta, który kontynuował egzekucję.
— Amwrosiju Ambruazowiczu… ja też jestem ciekaw… czemu zawdzięczam pańską wizytę… — słabym głosikiem powiedział Siedłowoj.
— Dobrze! Nie uchylamy się od rzetelnych pytań, a na wszelkie knowania mamy pełne godności odpowiedzi! — Wybiegałło położył dłoń na ramieniu Siedłowoja, aż ten nieco przysiadł. — Szer moj ami, Iwanyczu! Jak pan pamięta, jeszcze w ubiegły roku rozmawialiśmy o wspólnych doświadczeniach i wspólnym wykorzystaniu sprzętu! W celu zaoszczędzenia środków i podniesienia wydajności.
— Wtedy, gdy potrzebowałem autoklawu? — zapytał Siedłowoj, mrugając. — Ale… sądziłem, że będzie mnie pan powiadamiał… mimo wszystko to kosztowne urządzenia…
— Wu zawe tor![4] — oświadczył Wybiegałło. — Każdemu… dan-fan[5]— błysnął w moją stronę oczami — powierza pan sprzęt! A we mnie pan wątpi?
— Nie, ale…
— Wspomnę o pańskim udziale w moim genialnym eksperymencie. Mniej więcej — zakomunikował Amwrosij Ambruazowicz. — Może pan być pewien. Natomiast całe to papierkowe zawracanie głowy, tak nam utrudniające pracę, odrzucimy jako biurokratyzm i asekurantyzm!
Louis Iwanowicz zamrugał. Wyglądało na to, że był człowiekiem miękkim i mocno zakompleksionym z powodu osobistej usznej roślinności.
— Tak, ale… — wykrztusił.
Tymczasem hałas w korytarzu ucichł, a w drzwiach pojawił się dublet Korniejewa.
— Z uszu też wyrywać? — zapytał.
— Oczywiście — mściwie odpowiedział Witka.
Dublet zniknął, a hałas pojawił się ponownie, rzekłbym nawet, że silniejszy.
— To są haniebne intrygi — powiedział Wybiegałło, zezując na drzwi. Choć dureń i podlec, życiowego instynktu nie zatracił.
— O czym pan…? — bezgranicznie uprzejmie zapytał Witka. Wybiegałło wzdrygnął się i wymamrotał, zwracając się wyłącznie do Siedłowoja, a nas kompletnie ignorując:
— De rjen[6], Louisie Iwanowiczu. Proszę przyjść jutro na radę naukową. A demę[7].
Hałas na korytarzu ponownie ucichł i ponownie pojawił się dublet Witki. Miał niepewne spojrzenie, jak każdy dobrze wykonany dublet, który wypełnił zadanie, ale nie jest do końca usatysfakcjonowany. Otworzył usta, zamierzając o coś zapytać, ale nagle dojrzał Wybiegałłę, rozpromienił się i skierował w jego stronę. Wybiegałło zaczął się cofać. Korniejew tęsknie przyglądał się chwilę jednoznacznemu przemieszczaniu się dubleta, jego podwiniętym rękawom, a potem westchnął i strzelił palcami. Dublet rozpłynął się w powietrzu.
— Za haniebne dyfamacje… — wymamrotał z ulgą Wybiegałło i szurając walonkami, wyszedł.
— Mimo wszystko, jak sądzę, szanowny Amwrosij Ambru-azowicz niezupełnie ma rację — nieśmiało powiedział Siedłowoj. — Czyż nie tak, młodzieży?
Korniejew spojrzał na niego i westchnął:
— Takich jak Wybiegałło należy złapać za kołnierz i drzeć sierść z uszu. To pewne, Louisie Iwanowiczu. Na pańskim miejscu…
Siedłowoj spurpurowiał.
— Sierść, młody człowieku, to nieszczęście ogólne i nie warto tak tego akcentować.
Witka zmieszał się.
— Gdyby to był po prostu dureń, cham albo podlec — powiedziałem. — Lecz to przecież wszystko razem, w jednym flakoniku.
— Louisie Iwanowiczu, nie ma wątpliwości, że Wybiegałło za pomocą pańskiej maszyny przyniósł zegarek z wyobrażonej przyszłości — rzekł Korniejew. — 1 jak sądzę, nie tylko zegarek.
— Nie ma w tym żadnego przestępstwa. Dziwne tylko, że znalazł świat, gdzie podobne wynalazki są realne.
Witka ruszył do wehikułu czasu. Obejrzał go, niemal obwą-chał, dotknął jakichś zębatek i pokiwał głową.
— Muszę ulepszyć wygląd zewnętrzny — szybko powiedział Siedłowoj. — Design, tak, jeżeli się nie mylę, dzisiaj się mówi. W takiej postaci niezręcznie byłoby pokazać go dziennikarzom. Ale sam wehikuł jest całkowicie sprawny!
Przeżytki przeszłości mimo wszystko wypełniały jego świadomość.
— Louisie Iwanowiczu — zaczął Witka — czy można określić, gdzie myszkował Wybiegałło?
— Nie, mój przyjacielu — westchnął Siedłowoj. — Pracuję nad autopilotem, ale na razie… Trzeba zapytać Amwrosija Am-bruazowicza.
— Akurat odpowie. — Witka wyprostował się. — Tak. Wychodzi ciekawy rozkład. Saszka, trafiłeś przynajmniej na jeden realny świat?
— Skąd? Zresztą byłem tam krótko.
— Chodźmy do domu — postanowił Witka. — Jutro na radzie naukowej musimy być wypoczęci i raźni. Chyba o tym właśnie mówił nam U-Janus.
Skinąłem głową. Miałem paskudne przeczucie, że Witka ma rację, i że zrobi się z tego jeszcze większy bigos. Ale zauważyłem:
— Mnie to chyba nie zaproszą na radę naukową.
— Zaproszą. Kto u nas jest specem od elektroniki? A Wybiegałło teraz nie ma odwrotu, musi pokazać zegareczek. Louisie Iwanowiczu, podrzucić pana do domu?
Siedłowoj zamachał rękami:
— Nie, nie. Ja tak… piechotką. Powietrza łyknę, pomyślę. Dziękuję, młodzieńcze. Wyszliśmy na korytarz, żeby podczas teleportacji nie uszkodzić przypadkiem czegoś z aparatury. Korniejew mściwie kopnął leżący na podłodze stosik klaczkowatej, brudnej sierści i przenieśliśmy się do internatu.
— O, dostojny bohaterze i wielki panie, ten, kto posiądzie tę księgę, stanie się władcą wszystkich ziem Etiopów i Sudańczyków, a oni staną się sługami jego i niewolnikami, władcy tych krain będą mu przynosili daninę, i rządzić on będzie wszystkimi władcami swego czasu.
Tego ranka obudziliśmy się z Witką jednocześnie i w milczeniu ruszyliśmy do porannych ablucji. Czuliśmy się jak żołnierze przed bitwą. Korniejew parskał, ochlapując się zimną wodą, i mamrotał:
— Za haniebne dyfamacje… Będziecie mieli dyfamację, obywatelu Wybiegałło.
— Witka, a co my tak naprawdę możemy zrobić? — zapytałem. — Nawet jeśli Wybiegałło naszabrował z wymyślonej przyszłości pełno jakichś fantastycznych wynalazków, to o co można go oskarżyć? Przecież on nie będzie wciskał, że to jego wynalazki?
— Teraz na pewno nie!
— No tak. Teraz. Przypisze sobie zasługę dostarczenia ich do nas.
— Wykorzystanie magii w celach prywatnych. — Korniejewa przepełniała radość życia i pewność zwycięstwa. — Znasz taki paragraf?
— Ha, trzeba udowodnić, że to prywata.
— Udowodnimy!
Ruszyliśmy do stołówki, gdzie wdaliśmy się w zwycięski bój z duszoną kapustą. W środku śniadania przysiadł się do nas blady Jurik Bułkin.
— Chłopcy, jest taka sprawa… Wybiegałło żąda ode mnie nowych plakatów. O oszczędzaniu żywności, prawidłowym przeżuwaniu pożywienia i innych…
— Dowcipy wychodzą ci bokiem? — Zarechotał Korniejew, poklepując go po plecach. — Daj sobie spokój. Zapornnij.
— Jak to napomnij’? Jean kazał mi adekwatnie odpowiedzieć!
— Aha. — Witka zmrużył oczy. — Adekwatnie? Masz jeszcze bazyliszki?
— Zostało trochę.
— To weź jednego i urządź mu randkę z Wybiegałłą, a potem będziesz mógł upiększyć westybul posągiem.
Jurik popatrzył pytająco na mnie, potem na Witkę. Pracował w instytucie od niedawna i nie zawsze wiedział, co powiedziano żartem, a co serio.
— Wiktorze, jesteś pewien, że Jacomo właśnie oto chodziło? — zapytał Jurik z rosnącą nadzieją w głosie.
— Nie jestem — niechętnie przyznał Korniejew. — Po prostu daj spokój i zapomnij o tym. O to chodzi. A Amwrosij będzie miał dzisiaj wystarczająco dużo problemów… Zapomni o tobie.
Bułkin pokiwał głową jak wdzięczny gipsowy Budda. Zapytał szeptem:
— Słyszałem, że Wybiegałło ma dzisiaj referat na radzie naukowej?
— Ma — przyznałem.
— Mogę wziąć w niej udział? Podobno będzie niezły cyrk.
— Nie sądzę. Ale zapytaj Jeana, przecież to twój szef, może cię wprowadzi.
Jurik pokręcił głową. Bał się Jeana bardziej niż żywego bazyliszka.
— Czort z nim… Opowiesz mi potem wszystko, Witka?
Korniejew skinął głową i Jurik powędrował do kasy, zabrawszy ze stołu pustą tacę. Całkowicie go rozumiałem. Jean Jacomo był osobą nadzwyczaj poważaną, magiem o wstrząsającej mocy, ale przy tym jakby nieobecnym, trzymającym się od wszystkich z dala. Nawet Christobal Hozewicz, z którym łączyło go pewne podobieństwo (na początku nawet ich czasem ze sobą myliłem), wydawał się przy Jeanie morowym chłopem.
— Umawiamy się tak, Saszka — deliberował Korniejew. — Nie pchaj się pierwszy. Czekaj na mój znak, jakby co. Zaraz pogadam z Ojra-Ojrą, z Poczkinem, z Amperianem. Starzy niech walczą z Wybiegałłą jak inteligenci, a my będziemy go walić jego metodami.
— To znaczy jak?
— Zobaczysz. — Korniejew zatarł dłonie. — Fascynacja Zach dem… Zegareczek wszak z Hongkongu…
— To Wschód.
— Co za różnica! Nie uzgodnione wcześniej użycie cud-aparatury, brak konkretnego efektu…
— Witka! Nie wolno walczyć z durniami i rezonerami i bronią — oświadczyłem, chłepcząc kakao.
— Dlaczego?
— Oni tą bronią władają lepiej niż ty, uwierz mi. Albo przegrasz… albo zacznie ci uszami sierść wyłazić.
Korniejew posmutniał.
— Ale z ciebie pesymista, Saszka! Trzeba coś zrobić!
— Trzeba — przyznałem. — Ale nie tak.
Sprzeczaliśmy się jeszcze chwilę i niemal skłóceni rozeszliśmy się do swoich laboratoriów. Robota nie szła. Gdy wpaJ Wołodka, oddałem mu obliczenia, trochę pogawędziliśmy o Wybiegalle i postanowiliśmy, że trzeba będzie postępować odpowiednio do rozwoju wypadków. Potem przyszły do mnie dziewczyny w sprawie nie poddającego się optymizacji programu, więc prawie na godzinę zapomniałem o Amwrosiju Ambruazowiczu. Fajna była to godzina. Ale zakończył ją telefon.
— Aleksander Iwanowicz? — zapytał uprzejmie U-Janus. — Tak, Janusie Połuektowiczu — odpowiedziałem, odruchowo wstając.
— Proszę siedzieć, proszę siedzieć… Nie mógłby pan za jakieś dwadzieścia minut wpaść do nas na radę? Być może będziemy potrzebowali pańskiej konsultacji.
— Oczywiście, Janusie Połuektowiczu.
— Bardzo dziękuję, Sasza. Ciężki dzień dzisiaj będzie. Odłożyłem słuchawkę i spojrzałem na wesoło klekoczącego Ałdana.
Zaczęło się…
Mała rada naukowa odbywała się w gabinecie Janusa Połu-ektowicza. Któryś z magów poszerzył go na ten czas i oprócz ogromnego owalnego stołu pojawiło się tam miejsce na znajomy mi aż do bólu wehikuł czasu Louisa Siedłowoj a. Sam Louis Iwanowicz siedział z boku, okropnie zawstydzony i wygolony na błysk. Obecni byli wszyscy wielcy magowie. Kiwrin kiwnął do mnie uprzejmie głową, a ja, uciekając wzrokiem, uścisnąłem mu dłoń — ciągle nie mogłem zapomnieć, jak dublet Fiodora Simeonowicza próbował czarów. W kącie dziarsko przestępowali z nogi na nogę G. Pronicatielnyj i B. Pitomnik. Znalazłem sobie miejsce między Witką i Edikiem i zacząłem czekać.
Wybiegałło przechadzał się przed trybuną, witając wchodzących. Gdy pojawił się Christobal Hozewicz, dumnie zadarł brodę i odwrócił się. Junta nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.
— Wszyscy są? — Janus Połuektowicz wstał. — A, Priwałow, już pan jest…
Wszyscy spojrzeli na mnie. Skonfundowany takim honorem, opuściłem wzrok. Wybiegałło, jak zwykle błyskawicznie orientujący się w sytuacji, wykrzyknął:
— Mój drogi, rad jestem, że pana widzę!
Zemdliło mnie. Tymczasem Janus Połuektowicz mówił dalej:
— Zebraliśmy się na prośbę Amwrosija Ambruazowicza, żeby wysłuchać referatu o wykonanej przez niego wspólnie z towarzyszem Siedłowojem pracy. Proszę.
Zauważyłem, że przy słowie „wspólnie” Wybiegałło drgnął jak kot, któremu ktoś nastąpił na ogon, ale nic nie powiedział. Potarmosił brodę i zaczął pogodnie:
— Towarzysze! Czego wszyscy chcemy?
Witka podwinął rękawy jak dziewoja zwijająca przędzę, ale się nie odezwał.
— Wszyscy chcemy wnieść swój wkład w spichrze Ojczyzny! — rzekł Wybiegałło. — Prawda, Janusie Połuektowiczu?
Niewstrujew zmarszczył się i uprzejmie odpowiedział: — Niewątpliwie. Rzeczywisty wkład, a nie demagogiczny bełkot.
Ktoś zachichotał, ale Wybiegałło zrobił minę, jakby niczego nie usłyszał.
— Co obserwujemy w danej chwili? — ciągnął Amwrosij Ambruazowicz. — Kraj maszeruje siedmiomilowymi krokami, lecz bez siedmiomilowych butów. Statki kosmiczne prują przestrzenie Galaktyki, ale co zmuszeni są jeść nasi bohaterscy gwiezdni żeglarze, zdobywcy Marsa i Wenus, nasi wspaniali Bykowowie i Jurkowscy? Wszelakie wodorosty i inne konse wy! Niektórzy osobnicy zajmują się produkcją żywej wody, al wcale nie skierowali jej obfitości na ugory, które nas wszysx kich karmią!
Ku mojemu zdziwieniu Witka zareagował bardzo spokój nie. Powiedział cicho:
— Referent zjadł dzisiaj kiepskie śniadanie — i dalej słuch Wybiegałły.
— A więc nasz wkład w ogólnopaństwową gospodarkę w żaden sposób nie odpowiada rosnącym zapotrzebowaniom ludności.
— Czy nie można by konkretnie? — zainteresował się Janus Połuektowicz. — Samowykopująca się marchew kiepsko wyszła.
— Doszło u nas do pewnych potknięć — przyznał Wybiegałło, zerkając na dziennikarzy. — Kto dużo pracuje, ten może się pomylić… czasem. Ale na czym polega mistrzostwo prawdziwego uczonego? Na tym, żeby, tego, zwracać uwagę na sprawy swoich kolegów i dopracowawszy je twórczo, obrócić w pożytek materialnych zapotrzebowań narodu! Oto siedzi tu mój skromny kolega, Louis Iwanowicz Siedłowoj, który stworzył niezbyt pożyteczną zabawkę, wehikuł do podróży po wymyślonej przyszłości.
— A to gadzina — powiedział Edik. — Saszka, powinieneś wczoraj…
— Nic by to nie pomogło — odrzuciłem nie dokończony pomysł. Skonfundowany Siedłowoj nastroszył się w fotelu.
— Po co radziecki człowiek ma wędrować po wymyślonych światach? — zapytał Wybiegałło. — Czy nie będzie to odchylenie i — nie boję się użyć tego strasznego terminu — dysyden-tyzm? Jeśli ktoś chce poczytać książkę, proszę bardzo. Wiele rzeczy zaakceptowano, wydrukowano i postawiono na naszej półce z książkami. Czytaj sobie, co chcesz: czasopisma, gazety czy inną
literaturę. Lecz zaglądanie tam w celu zaspokojenia pustej ciekawości jest śmieszne i niepotrzebne. Niech się tym zajmuje młodzież, która wykręca się od pracy, żebyśmy mieli czemu dawać odpór.
Janus Połuektowicz zerknął na zegarek i powtórzył:
— A ja ciągle proszę o konkrety. Najlepsze umysły instytutu zebrały się tu, by pana wysłuchać… Rozumie pan? Wybiegałło kiwnął kilka razy głową:
— Zatem pomyślałem sobie, czy nie ma w pomyśle z wehikułem czasu jakiegoś pożytecznego ziarenka? I przypomniałem sobie radę kochanego przez wszystkich towarzysza Rajkina: wszystko może służyć społeczeństwu, nawet przemierzanie pokoju przez pisarza, kiedy mu słów brakuje i gdzieś tam ich szuka.
Pitomnik i Pronicatielnyj głośno się roześmiali. Najprawdopodobniej nie musieli zajmować się poszukiwaniami brakujących słów, całkowicie im wystarczał zasób otrzymany w początkowych klasach.
— Należy wziąć pod lupę wszystko to, co nasi pismacy wy-koncypowali — ciągnął Wybiegałło.
— Wiadomo, że literatura nasza wymyśliła wiele pożytecznych rzeczy. I siewniki z napędem atomowym, i podwodne łodzie do zbierania morskiej kapusty, i różne inne.
Christobal Hozewicz wstał i spokojnie powiedział:
— Sądzę, że wszyscy już przekonaliśmy się, że mamy do czynienia z kolejnym hucpiarskim pomysłem. Ze światów wymyślonej przyszłości, podobnie jak teraźniejszości czy przeszłości, nie można niczego przenieść do naszego świata. Z powodów zrozumiałych dla wszystkich… zdrowo myślących ludzi.
— Wydaje mi się, że pomimo p-pewnej gwałtowności wyp-powiedzi, Christobal Hozewicz ma rację — ostrożnie zauważył Kiwrin. — Amwrosiju Ambruazowiczu, widzi pan…
Dziwne, ale Wybiegałłę nawet słowa Junty ucieszyły.
— Nie ma racji! Nie ma racji wasz kochany Christobal, rozumiecie, Hozewicz! — Nawet ukłonił się lekko w stronę Junty, a ja po raz pierwszy zobaczyłem w oczach byłego Wielkiego Inkwizytora lekkie zdziwienie. Zadowolony z efektu Amwrosij Ambruazowicz mówił dalej: — Moje ponadwymiarowe prace z wehikułem czasu dały wynik po prostu fenomenalny, a mówiąc ludzkim językiem: nietuzinkowy! Zaraz to wyjaśnię i zademonstruję, ku zachwytowi ludności i napiętnowaniu sceptyków! Praca, tego… duchowa, doprowadziła do powstania owoców materialnych! Ku pełnej zgodności, rozumiecie, z prawami jedności i walki jednego z drugim!
Wybiegałło machnął ręką i dwaj jego laboranci, skromnie dotychczas stojący w kącie, przytaszczyli do stołu duże, nakryte workowym płótnem nosze. Korniejew chrząknął i szepnął:
— A to ci nabrał… Wynosiłło nasz nietuzinkowy!
Ale nawet i on był zaintrygowany.
Amwrosij tymczasem zdarł z noszy płótno, odepchnął laborantów i zaczął wykładać na stół różne przedmioty, mamrocząc:
— Wszystko zanotowane i zaprzychodowane, nic nie zginie… Zgromadzeni zaczęli oglądać przedmioty.
Dużo tego było. Również zegarek, choć z zerwanym paskiem — widocznie Wybiegałło bardzo się starał włożyć go na rękę. Nieduży, bardzo zgrabny importowany telewizor, nie wiadomo dlaczego połączony kablem z zupełnie niepojętą płaską skrzyneczką, damskie rajstopy, coś jakby kamera filmowa, ale obficie udekorowana przyciskami… Jakkolwiek dziwne by to było, znajdowała się tu też para książek — właściwie ogromnych kolorowych albumów z napisem w języku angielskim: OTTO.
— Patrzcie, patrzcie i podziwajcie — protekcjonalnie rzekł Wybiegałło.
Wszyscy patrzyli. Tylko Janus Połuektowicz z uśmiechem przewertował album, przekazał go dalej i oparłszy głowę na dłoniach, obserwował Amwrosija.
— Jak roz-zumiem — odezwał się Kiwrin — wszystko to po p- prostu zachodnie towary szerokiego użytku. Gdzieś tam wyk- konane…
— Nie — zamajtał głową Wybiegałło. — Zawiódł pana węch, towarzyszu Kiwrin! Nie „gdzieś tam”, lecz u nas! W świecie stworzonym przez utalentowanego pisarza!
— No to dlaczego wszystko jest importowane? — zjadliwie zapytał Korniejew.
— W przyszłości to już nie będzie miało znaczenia! — oświadczył Wybiegałło.
Trąciłem Witkę łokciem i szepnąłem: — Nie masz szans go złapać. Za słaby jesteś. Czy Wybiegałło usłyszał moje słowa, czy po prostu zauważył ruch — ale chwyciwszy walizeczkę, przekazał j ą mnie:
— A to do zbadania przez naszego szanownego specjalistę! proszę otworzyć! Otworzyłem.
Walizeczka okazała się jakimś urządzeniem. Na wewnętrznej stronie wieka znajdował się
matowoszary ekran. Była też klawiatura przypominająca maszynę do pisania, ale z literami i rosyjskimi, i angielskimi.
— Co to? — zapytałem absolutnie oczarowany. Wybiegałło wyciągnął z głębin sukmany brudny strzępek papieru i zawisł nad moim ramieniem. Niezgrabnie wdusił jakiś przycisk.
Ekran rozjarzył się na niebiesko i pojawiła się na nim jakaś żółta tablica z angielskimi napisami.
— To, mój kochany, geniusz myśli ludzkiej, elektroniczna maszyna cyfrowa!
Korniejew podsunął straszliwym szeptem:
— „Szafa na pamięć”, tak?
— A… jak to pracuje?
— Zaraz, zaraz… — Wybiegałło postukał brudnym palcem w klawisze, mamrocząc: — Strzałeczka w dół, strzałeczka w dół, en-te, jeszcze raz strzałeczka w dół, en-te, pięć razy strzałeczka w dół… en-te!
Z głębin walizeczki wypłynęła cicha, przejmująca dreszczem muzyka. Pojawił się kolorowy — kolorowy! — obrazek: człowiek obwieszony okropną bronią i atakujące go straszliwe monstrum.
— Zaraz… — mruczał Wybiegałło, konsultując się z papierkiem. — Zaraz…
Obrazek rozpłynął się. Zamiast niego pojawiło się coś na kształt kreskówki — mroczne korytarze, przemierzające je monstra i stercząca u dołu ekranu ręka z pistoletem.
— A! — radośnie wrzasnął Wybiegałło. Wszyscy już stali dokoła, wstrzymując oddech, tylko Janus Połuektowicz cicho rozmawiał z Juntą.
— Tak, znaczy się, on MYŚLI! — ryknął Wybiegałło, bezlitośnie waląc w kruche klawisze. Wizerunek zmienił się. Zrozumiałem, że Wybiegałło kieruje tym, co się dzieje na ekranie! Pistolet drgał, strzelał, monstra wyły, padały i rzucały w ekran żółtymi ognistymi kłębami. Wszystko to było tak realne, że ledwo powstrzymywałem się, żeby nie odskoczyć. A Wybiegałło, odpychając mnie, walił w klawisze i wył: — Tak właśnie MYŚLIMY my! Tak zwyciężamy wszystkich wrogów! Tak!
Ekran poczerwieniał, wizerunek zjechał na podłogę, jakby niewidzialny strzelec upadł. Podrygiwały czyjeś pokraczne nogi. Wybiegałło odkaszlnął i zatrzasnął pokrywkę walizeczki. Odwróciłem się.
Wszyscy stojący obok jak zaczarowani śledzili wydarzenia na ekranie. Fiodor Simeonowicz mówił do siebie cicho, radosny uśmiech błąkał się na jego twarzy:
— W jakim t-to roku… pamięć nie ta… sześćset… nie ta pamięć… Byłem młody, g-głupi…
— Saszka, czy na Ałdanie możliwe jest coś takiego? — zapytał Ojra-Ojra, niby rzeczowym tonem, ale wyraźnie zainteresowany.
— Nie — przyznałem.
Witka opamiętał się pierwszy.
— Ha! To zabawka! — wrzasnął. — Dzieciom takiej nie można dać, bo się wystraszą na śmierć! A dorosłym po co?
Westchnąłem, zamknąłem oczy i powiedziałem: — Korniejew, nie masz racji. To tylko program… do zabawy.
Wyobraź sobie, jaką moc musi mieć maszyna, żeby tak szybko obrabiać informację graficzną!
— I ty, Brutusie… — wyszeptał Witka.
— Samej pamięci musi mieć… co najmniej megabajt! — Trochę umyślnie przesadziłem. — Korniejew, jakbym na takiej maszynie rozgryzł sterowanie i podłączył perforator, w godzinę skończyłbym wszystkie obliczenia.
— I co nam mówi młodzież? — zapytał Wybiegałło, opierając się łokciem na moim ramieniu. — Młodzież, odrzuciwszy błędne sądy, jest zachwycona postępem myśli ludzkiej! Ale przecież to nie wszystko, nie wszystko!
Chwyciwszy walizeczkę, Amwrosij rzucił się do telewizora. Ponaglająco spojrzał na U-Janusa.
— Tego… potrzebny mi kontakt.
Roman przejechał dłonią po stole i natychmiast pojawił się w nim kontakt. Wybiegałło, zerkając do drugiego papierka, zaczął manipulować przy telewizorze i skrzyneczce.
— O co się nas oskarża? — pytał. — O niedocenianie kultury, duchowości! A tu nie! Nie i nie! Wzrost kultury materialnej! Triumfująca konsumpcja zawsze rodzi taką kulturę, co się wcześniej nawet przyśnić nie mogła!
Ekran telewizora rozjarzył się. Już się nie dziwiłem, że i tu obraz był kolorowy. Na ekranie, w bardzo dobrze umeblowanym pokoju, siedziała duża rodzina, sympatyczni, ale jacyś za bardzo ulizani ludzie. Rozległa się znajoma muzyka… Na dole ekranu popłynęły wiersze tekstu. Wyraźnie nie odrywając oczu od napisów, Wybiegałło zaśpiewał:
Sze-ero-oki jest mój kra-aj ojczy-ysty!
Wie-ele w nim jest la-asów, pól i rzek!
Oniemieliśmy. Wybiegałło śpiewał okropnie, ale uważając na napisy, trafiał w metrum. Trwało to ze trzy minuty. Ludzie na ekranie śpiewali bezgłośnie, chwilami Wybiegałło naciskał jakiś guzik, a wtedy ludzie mu wtórowali.
Ten obraz był… taki… taki… Nawet nie wiem, jak to nazwać.
Kiedy Amwrosij Ambruazowicz zakończył, wyłączył telewizor i triumfalnie rozejrzał się po sali. Milczeliśmy. Tylko dziewczyny w kącie, nie widząc świata bożego, wertowały albumik, przerysowywały zeń jakieś fasony sukienek i chwilami wzdy chały, widocznie trafiając na coś rewelacyjnego.
— Dobrze — powiedział w końcu Janus Połuektowicz. — Przekonaliśmy się, że dostarczone tu urządzenia pracują, problem ich przydatności można przedyskutować przy innej okazji. Teraz porozmawiajmy konkretnie. Amwrosij u Ambruazowiczu, skąd pan, za pomocą wehikułu Louisa Iwanowicza, dostarczył te rzeczy?
Wybiegałło plasnął w dłonie:
— Z przyszłości, znaczy się! Z wymyślonej, naszej, pozytywnej!
— W jakiej konkretnie książce były opisane?
— Ze słi tre szagrine! — Wybiegałło odegrał oskarżoną niewinność. — Nie mam pojęcia! My pracujemy, nie mamy czasu na czytanie książek.
Christobal Hozewicz wymienił z Niewstrujewem spojrzenia.
— Przedmioty te, jak sądzę, mają niemałą wartość w dowolnym świecie.
Wybiegałło dumnie pokiwał głową.
— Jak w takim razie zdobył je pan w świecie wymyślonej przyszłości?
O nie, nie sposób było dzisiaj przyłapać Amwrosija na czymkolwiek.
— W celu eksperymentu i technicznego postępu kupiłem je za prywatne oszczędności! — oświadczył. — Rachunek zostanie przedstawiony i, mam nadzieję, pokryty.
— Niezatapialny — skwitował to smętnym szeptem Witka. Najbardziej nieprzyjemne było to, że sam się zaplątałem.
Czy warto z Wybiegałłą walczyć? Oczywiście, jego „eksperymenty” z cudzą aparaturą śmierdziały na kilometr, ale magowie nie pozwolą, by wykolegował Louisa Iwanowicza. A przedmioty były rzeczywiście ciekawe… Westchnąłem. W powstałej głębokiej ciszy moje westchnienie rozległo się bardzo głośno.
— Chce pan coś zaproponować, Priwałow? — zapytał Niewstrujew.
— Ja? Nie… to tak w ogóle…
Janus Połuektowicz skinął głową.
— Dobrze. Wysłuchaliśmy opinii profesora Wybiegałły. Teraz, tak sądzę, dla weryfikacji wyników musi to powtórzyć niezależny ekspert. Proponuję kandydaturę Priwałowa. Czy ma pan coś przeciwko temu, Amwrosiju Ambruazowiczu?
Wybiegałło zawahał się.
— Tego… młodzież… ona…
— Ja mogę! — poderwał się Korniejew. Wybiegałło zamachał rękami:
— Priwałow całkiem, całkiem… Młodzieniec utalentowany, purkua by nie pa?
— Aleksandrze Iwanowiczu, czy zgadza się pan odwiedzić świat, gdzie istnieją takie… technologie? — Niewstrujew przyjrzał mi się uważnie. I niemal niedostrzegalnie mrugnął do mnie.
Wstałem. Witka trącił mnie w plecy i wyszeptał:
— Rób, co chcesz, ale jeśli poprzesz Wybiegałłę, nie będziesz już moim przyjacielem!
— Sasza, w tobie cała nadzieja — zawtórował mu Edik Amperian.
Niepewnie podszedłem do wehikułu czasu i zerknąłem na magów. Christobal Hozewicz spokojnie piłował paznokcie, ale patrzył na mnie niepewnie. Kiwrin uśmiechał się życzliwie. Siedłowoj wyjął chusteczkę do nosa i zaczął strzepywać z wehikułu drobiny kurzu.
— Janusie Połuektowiczu, co właściwie mam sprawdzić? — zapytałem.
— Wszystko. Proszę spróbować wyjaśnić na przykład, co to za książka. — Janus Połuektowicz wyglądał jak uosobienie zainteresowania. — Proszę pomyśleć, czy warto przywozić coś stamtąd do naszego świata. Zdecyduje pan sam, w zależności od sytuacji.
Skinąłem głową i wsiadłem do wehikułu. Zapytałem Wybiegałłę:
— To gdzie mam się kierować… Amwrosiju Ambruazowiczu?
— Ten… tego… gazem, wal śmiało! Pędź naprzód, nie zatrzymuj się. Wszystko się skończy, a ty pędź!
Instrukcja była zarówno prosta, jak i dziwna. Wzruszyłem ramionami i oparłem nogę na sprzęgle.
— Śmiało, śmiało — szepnął Siedłowoj. — Dla pana to nie pierwszyzna, podróżnik z pana doświadczony…
Wdusiłem klawisz zapłonu i świat wokół mnie rozpłynął się.
Ale to już inna historia i opowiemy ją innym razem.
Poprzednie doświadczenie okazało się bardzo przydatne. Podróże w czasie są jak jazda na rowerze — i sama czynność jest podobna, i nie zapomina się raz wyuczonej umiejętności. Wehikuł gnał pełnym gazem, a antyczne utopie tylko migotały dokoła.
Trochę nawet oderwałem się od istoty swojej misji — tak ciekawe było przyglądanie się znanym miejscom. Pojawili się ludzie w chitonach z okopowymi narzędziami i kałamarzami — pomachałem do nich ręką i dodałem gazu. Mignęły gigantyczne ornitoptery — zwolniłem, żeby lepiej im się przyjrzeć, i odkryłem, że na skrzydłach rozlokowali się żołnierze z bronią, którzy szybko i bez sensu walili do siebie. Zmieniała się architektura mglistych miast, ze ścian i dachów zaczęły wyrastać anteny, ruszyły potężne urządzenia, na kołach, gąsienicach i wielonożne. Jak i wcześniej ludzie nosili zazwyczaj albo kombinezony, albo poszczególne pstre elementy odzienia. Próbowałem sobie wyobrazić, czy można stąd coś przenieść do realnego świata i pokręciłem głową.
Wątpliwe.
Chociaż Wybiegałło na pewno próbował. „Niezniszczalne opony z niepełnymi grupami tlenu” musiały zadziałać na jego wyobraźnię.
Ponownie nacieszyłem oczy widokiem grupowego startu gwiazdolotów i kosmoplanów, potem rzeką kobiet spływającą do Hibernatora. Zwiększyłem prędkość. Widoki te miały w sobie coś antycznego, tytanicznego… lecz jednocześnie niewyobrażalnie smutnego.
Kiedy zaczęły się rozstępy w czasie, mogłem się orientować tylko według Zelaznego Muru. Kiedy doczekałem się pojawienia się kołyszących zbóż, zwolniłem i stanąłem. A.
Panowała głęboka cisza. Zlazłem z wehikułu czasu, zerwałem kilka kłosów i uważnie się im przyjrzałem. No tak… Nawet kłosa nie da się stąd wwieźć — autorzy powieści o przyszłości w większości wypadków widzieli pszenicę tylko w postaci bułek… Smętnie rozejrzałem się dokoła, szukając wzrokiem małego chłopca, który podczas poprzedniej wizyty objaśniał mi przeznaczenie Żelaznego Muru. Nie było go jednak. Pewnie przemawiał przed Radą Stu Czterdziestu Światów.
Nie ma kogo zapytać. Czyli trzeba ruszać dalej.
Uruchomiłem wehikuł i ruszyłem dalej. Zaczęło mi się wydawać, że Wybiegałło coś poplątał albo świat, do którego wędrował, uległ autodestrukcji.
Ale nagle zaczęło się dziać coś dziwnego. Spoza Zelaznego Muru oświetlanego dalekimi jądrowymi wybuchami, błysnęło szczególnie mocno. Mur poruszył się i pochylił. Zahamowałem i wytrzeszczyłem oczy.
Świat Humanistycznej Wyobraźni, po którym pędziłem, zmieniał się w oczach! Zaczęły go rozświetlać identyczne piekielne wybuchy, a połyskujące w oddali kopuły i wiadukty błyskawicznie przekształcały się w ruiny zupełnie powszednich domów. Niebo pociemniało, zaczął sypać szary śnieg. Wypalone pola pokryły się zaspami. Poczekałem, aż wybuchy z tamtej strony muru umilkły, i zahamowałem.
Było bardzo zimno. Leniwie sypał śnieg. Na wiele kilometrów dokoła rozpościerały się tylko przyprószone śniegiem ruiny. Wzdrygnąłem się. Spróbowałem podnieść grudkę brudnego śniegu. Śnieg był realny, można go było przywieźć do domu. Potem pomyślałem, że musi to być śnieg radioaktywny, wyrzuciłem go i pośpiesznie wytarłem ręce.
W tym momencie ktoś dotknął mojego kolana. Podskoczyłem, odwróciłem się i zobaczyłem malutkiego chłopczyka w gumowym kitlu i masce przeciwgazowej. Zza szkieł maski niezdrowo jarzyły się zapadnięte, głęboko osadzone oczy. Rozmyślałem sekundę, czy to ten sam chłopiec, czy inny. Nie doszedłszy do żadnego wniosku, zapytałem:
— Czego chcesz, mały?
— Twoja maszyna się zepsuła? — doleciało spod maski głuche pytanie.
— Nie… — wyszeptałem.
Chłopiec bez zbytniej radości skinął głową i usiadł na śniegu. Chyba był bardzo zmęczony i zmarznięty. Pomyślałem, że trzeba go złapać i przywieźć do realnego świata. Oczywiście ryzykowałem, że przywiozę tylko maskę pe-gaz, ale chłopiec był tak zmęczony i nieszczęśliwy, że wyglądał realnie.
Jednakże odpoczął chwilę, podniósł się i powlókł dalej.
— Hej! — wrzasnąłem. — Poczekaj! Chodź ze mną! Chłopiec, nie zwalniając, pokręcił trąbą maski i odpowiedział:
— Nie przyjęte… już…
— Ale co się stało? — zapytałem zrozpaczony.
— Runął żelazny murek — odpowiedział obojętnie i zniknął między zaspami.
Tak się wystraszyłem, że omal nie wdusiłem pedału gazu. Zeskoczyłem z wehikułu i rzuciłem się za chłopcem, ale między zaspami już go nie było.
Widocznie w danej książce znalezienie go nie było „przyjęte”.
Ze zręcznością kolarza wskoczyłem na siodełko i dodałem gazu. Znowu zaczęły się wybuchy. Mur pochylał się coraz mocniej. Zza niego w moim kierunku ruszył bysio z automatem i w skórzanej kurtce ubranej na gołe ciało. Obok niego pędził straszliwej wielkości pies i obaj zmierzyli mnie drapieżnym spojrzeniem. Przyspieszyłem, ale nie dało się od nich odczepić — po trzydziestu latach, według prędkościomierza, bardzo podobny facet z bardzo podobnym psem przebiegli w odwrotnym kierunku. Wyglądało to na jakąś wymianę przyjaznych delegacji.
Koszmar!
Przez kilka minut gnałem obok resztek Zelaznego Muru, obserwując wybuchy i obdartusów z bronią. Potem jakby wszystko ucichło. Oberwańcy stali się bardziej czyści, automaty i bazuki zmieniły się na miecze. Zamiast psów czasami przemykały demony. Zamiast ruin pojawiły się świątynie. Nadal jednak bałem się zwolnić i wciąż pędziłem.
Ku mojej nieopisanej radości wybuchy już się nie powtarzały, mężczyźni z automatami zniknęli, a ludzie z mieczami, mimo że jeszcze biegali, to stali się bardzo przezroczyści i mgliści. Ruiny, szybko odbudowane, przekształciły się w dość realne budynki, na ulicach pojawili się prawie prawdziwi ludzie. Zatrzymałem się.
Świat dokoła wydawał się prawdziwy. Ludzie ubrani byli normalnie, po ulicach jeździły bardzo ładne, ale prawdopodobne samochody. Powietrze zawierało dużo spalin, ale nie wyglądało na radioaktywne. Na wystawach znajdowały się atrapy towarów. Ulokowałem na ramieniu wehikuł i poszedłem do jednego ze sklepów. Stała tam duża kolejka po mleko i jeszcze dłuższa po wódkę. Przeszły mnie ciarki i wyskoczyłem na zewnątrz.
Zauważyłem, że zaczęto na mnie zwracać uwagę. Co chwila ktoś się oglądał, a jakiś chudy, podejrzanie znajomy chłopczyk, poczekawszy, aż postawię wehikuł na chodniku, próbował go zwinąć. Zresztą wehikuł okazał się dla niego za ciężki i odebrałem go bez specjalnych kłopotów.
Było tu tak nieprzytulnie, że pośpiesznie ruszyłem w kierunku porośniętych trawą resztek Żelaznego Muru. Za nim, o dziwo, było o wiele czyściej i ładniej. Wznosiły się tam wysokie kopuły i błyszczące akwedukty, po niebie fruwały kosmo-loty. Jacyś ludzie z kolorowymi tatuażami i licznymi cybernetycznymi protezami, prowadzili dziwne, konspiracyjne rozmowy, ale przynajmniej na mnie patrzyli pobłażliwie i niemal przyjaźnie.
— Hello! — krzyknąłem z ulgą.
— Ruski? — zainteresowała się ładna dziewczyna w mieniącym się stroju.
— Tak…
— Weil, chodź… Posiedzisz z boku.
Jakiś czas posiedziałem z nimi, słuchając ich rozmów, ale dotyczyły one przede wszystkim problemów lingwistycznych, walki z cywilizacją krystalicznych owadów i ostatnich pałacowych plotek. Przy okazji usłyszałem, że dziewczynę zamierzają rozebrać na części, by wszczepić je współbiesiadnikom. Poczułem się źle i wskoczyłem na siodełko.
— Nie radzę — rzuciła za mną dziewczyna, ale nie posłuchałem jej i ruszyłem w drogę.
Z tej strony Żelaznego Muru działo się ciągle to samo — barbarzyńcy z mieczami, ładne dziewczyny, cyborgi. Zatrzymałem się kilka lat później, pośpiesznie przeciągnąłem wehikuł na swoją stronę i ponownie wystartowałem.
Okolica specjalnie się nie zmieniała. Widocznie połyskujące kopuły, sycące zboża i astroplany zupełnie wyszły z mody. Na ich miejscu wznosiły się normalne budynki, włóczyli się normalni piesi. Znowu zatrzymałem się i podszedłem do sklepu spożywczego. Wystawy były zapchane artykułami, nie wiadomo dlaczego samymi importowanymi. Wewnątrz ludzie wesoło i z gustem dokonywali zakupów. Poczułem, że jestem bliski celu.
Świat ten, tak w ogóle, wydawał się dość porządny i realny. Powłóczywszy się między przechodniami, przekonałem się, że prowadzą zupełnie normalne rozmowy, tylko strasznie ponure. Wszyscy dzielili się na dwie grupy — jedna, duża, składała się z jakichś kadawropodobnych obywateli, zajętych wyłącznie problemem, co jest dzisiaj modne, gdzie i co można kupić taniej i jak capnąć możliwie dużo pieniędzy. Tak byli ohydni i prostolinijnie podli, że słuchałem ich z obrzydzeniem.
Druga, bardziej sympatyczna, choć mniej liczna grupa składała się z refleksyjnych inteligentów. Patrzyli na siebie spojrzeniami pełnymi smutnej, zrezygnowanej dobroci. Rozmawiali o pięknie, cytując znanych i elitarnych autorów. Istota rozmów sprowadzała się do tego, że człowiek jest w swej istocie ohydny i nikczemny. Oni sami byli najwyraźniej rzadkim wyjątkami, ale nie mieli złudzeń co do rodzaju ludzkiego. Najbardziej wstrząsające było to, że wielu z nich było telepatami, wcieleniami Wszechświatowego Rozumu, drugą inkarnacją Chrystusa. Chroniły ich prawa przyrody i kosmicznej siły. Każdy był w stanie nakarmić pięcioma bochenkami tysiąc głodnych, nie licząc kobiet i dzieci. Ale wcale tego nie robili, ponieważ byli pewni, że jeśli zaczną działać, natychmiast opanują ich najbardziej obrzydliwe dążenia i motywy. Nieliczne aktywne osobniki, które próbowały cokolwiek zrobić, były ilustracją powyższej tezy — na krótko stawali się
dyktatorami, potworami i krwawymi tyranami. Wydaje się, że podstawową, wypełniającą przestrzeń ideą była pasywność, która pozwalała drugiej grupie pozostać dobrymi, choć bezradnymi ludźmi.
Szczególnie wstrząsnął mną pewien szkolny nauczyciel, niewiarygodnie realny i nieznośnie nieszczęśliwy. Uważał, że wszystko, co nas otacza, to tylko czyjś wstrętny eksperyment, i że cały świat dokoła to jedynie model realnego, szczęśliwego świata, drobniutki kryształek umieszczony pod mikroskopem. Krzyczał o latających talerzach, które są obiektywami mikroskopów, o tym, że należy żyć godnie i radośnie. Oczywiście nikt go nie słuchał. Gdy zrozumiałem, że biednego nauczyciela za moment zabiją właśni uczniowie, zmrużyłem oczy i przeskoczyłem o dziesięć lat do przodu.
Nic się nie zmieniło!
Łapczywie oddychając śmierdzącym powietrzem, rozglądałem się na boki.
Miasto było prawdziwe aż nie do wytrzymania; nawet je poznałem i przeszły mnie ciarki. Refleksyjni inteligenci mężnie chwytali kałasznikowy i strzelali do szeregów żołnierzy, do przemykających po niebie widziadeł, do wyłażących z ziemi gigantycznych zwierząt. Wszystko było mętne, szare, gnijące, odrażające i przy tym jakby prawdziwe. Opanowała mnie ochota, aby położyć się na brudnej jezdni i umrzeć. Ze stuporu wyprowadził mnie kolejny malec z płonącymi oczami, który poprosił, bym mu dał pojeździć wehikułem. Wystraszyłem się i kopnąłem w gazu, towarzyszyły mi krzyki chłopca, że strasznie go zawiodłem i że taka zła jest większość dorosłych.
Nie wiem, ile gnałem wzdłuż tych światów. Zamknąłem oczy, chwilami słyszałem atomowe wybuchy, czasem grzmiały gwiazdoloty, czasem znajomo terkotały automaty. Nie patrzyłem na nic. W mojej duszy zapanowała cisza i pustka, nic w niej nie zostało. Ta przyszłość wyssała mnie do ostatniej kropli, zmusiła do uwierzenia w siebie i odrzuciła jak zużytą wykałaczkę.
Potem zrobiło się cicho. Ziemia zniknęła. Pędziłem poprzez kosmos, dokoła cicho gasły gwiazdy i mgławice zwijały się w spirale. Rzadko przelatujące gwiazdoloty były ogromne, ale nieodwracalnie zniszczone. Potem wszechświat zaczął zwijać się w kropkę; dotknąłem klawisza zapłonu.
Trzeba było wracać.
Ale powstrzymywało mnie spojrzenie Janusa Połuektowicza i słowa Korniejewa. Gdzieś tam, daleko w tyle, w prawdziwym i słonecznym świecie, pozostali przyjaciele i koledzy, pozostał NICZNIEM i Sołowieck, Naina Kijewna. I Choma Brutus, nawet Amwrosij Ambruazowicz Wybiegałło…
A dokoła było Nic. Wszechświat zwinął się w kropkę, nad którą szybował mój wehikuł czasu. Sekundę czy milion lat — czasu już nie było, a prędkościomierz zamarł poza skalą — wszechświat drżał w singularności. Było to tak smutne, że krzyknąłem. Nie pamiętam co, wydaje mi się, że coś bardzo znanego i banalnego. Ale wszechświat zaczął się ponownie rozszerzać.
Gwiazdy przemknęły obok mnie jak fajerwerki i przekształciły Nic w niebo. Na mgnienie oka rozbłysły wokół girlandy gwiazdozbiorów i pajęczyna mgławic, potem eksplodowało Słońce i spęczniała pod nogami Ziemia. Dokoła zamigotali jacyś włochaci kromaniończycy, ludzie w togach, rycerze w zbrojach, alchemicy pochyleni nad retortami. Poczekałem, aż świat uzyskał znajome kontury i zatrzymałem się.
Wszystko było realne.
Ludzie — może nieco nudniejsi niż w rzeczywistości, ale całkowicie przekonujący. Ani jednego przejrzystego wynalazcy albo idioty z mieczem i automatem. Chyba z minutę łapałem oddech, rozglądałem się. Oto przebiegł chłopczyk z wędką, ale wcale nie zamierzał prowadzić ze mną przemądrzałej dysputy czy buchnąć wehikułu czasu. Oto zmierzał ku mnie milicjant, bardzo podobny do kaprala Kowalowa. Wyraźnie zamierzał ze mną pogadać, ale przygazowałem i przeskoczyłem o kilka lat do przodu.
To był chyba świat, którego szukałem.
Zapaliłem papierosa i rozejrzałem się. Tu, rzecz jasna, jeszcze nie wytwarzali mieszczących się w walizeczkach maszyn cyfrowych, ale wszystko było tak realnie, że nie miałem wątpliwości — tu właśnie buszował Wybiegałło.
Postanowiłem zatrzymywać się co dwa lata. Puściłem sprzęgło i ruszyłem w drogę.
Potrzebowałem mało czasu. Tylko piętnastu przystanków. Potem trzepnąłem w klawisz zapłonu i wehikuł runął z powrotem.
Do rzeczywistości…
— …To p-podłe i ob-brzydliwe! — mówił gdzieś obok Fiodor Simeonowicz. — Będzie p-pan za to odpowiadał, obywatelu Wybiegałło!
— Bardzo przepraszam! — popiskiwał Amwrosij Ambruazowicz. — Ze ne słi pa fotif![8] Nasza dzisiejsza młodzież… jest mało wytrzymała nerwowo! Nas nawet carscy żandarmi nie zastraszyli! Proszę mnie nie obrażać, Kiwrin!
— Cicho — powiedział Janus Połuektowicz. Bardzo spokojnie, ale znacząco. I natychmiast zrobiło się cicho. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że wszyscy patrzą na mnie z takim współczuciem, że aż zrobiło mi się niezręcznie.
— Chłopcy… przestańcie… — wyszeptałem, wstając. Korniejew mi pomógł, radośnie rycząc:
— O, Priwałow się otrząsnął!
Wstałem podtrzymywany przez Witkę i Romana.
— Wybaczcie, proszę… — rzekłem zakłopotany.
— Co też pan, g-gołąbeczku, znakomicie się p-pan trzymał… — powiedział Kiwrin, odwracając się.
Christobal Hozewicz podszedł do mnie bez słowa, wymamrotał coś w rodzaju: „Myślałem, że będzie gorzej” i odsunął się.
— Jak sądzę, wszyscy przekonaliśmy się… że ten świat jest wystarczająco materialny — powiedział Niewstrujew.
Wybiegałło radośnie pokiwał głową.
— Jedyny problem stojący przed nami dotyczy tego, jak można przeprowadzać… mówiąc delikatnie, wymianę technologii z tamtym światem.
— Jak to jak? — wrzasnął Wybiegałło. — Oto niezbite dowody, rozumiecie, mój heroiczny eksperyment i ta wycieczka towarzysza Priwałowa! Niezbite dowody! Siadamy, jedziemy i zdobywamy kulturę duchową i materialną! Proszę bardzo!
— Priwałow, zgadza się pan jeszcze raz tam pojechać? — zapytał Niewstrujew.
Pokręciłem głową:
— Nie, Janusie Połuektowiczu. Wybaczcie, ale nie. To już wolę wykopki.
— Mam nadzieję, że wszyscy się z tym zgadzamy? — zapytał Niewstrujew.
Nikt nie zaprzeczył. Wtedy Wybiegałło plasnął w dłonie:
— Jakże to, towarzysze? Gdzie wasza obywatelska odwaga? — A pan podróżował bez wahań, czy nie tak, Amwrosiju Ambruazowiczu? — zapytał Junta. Wybiegałło dumnie skinął głową:
— Tak! I żadna tam słaba wola i małoduszność mnie nie krępowały!
— To nie słaba wola. To uczciwość — chłodno powiedział Niewstrujew. — Cóż, w takim razie temat ten będzie pan realizował sam, Amwrosiju Ambruazowiczu. Doświadczenie pan ma, siły ducha tylko pozazdrościć. Proszę popracować dla korzyści państwowych spichlerzy.
Wybiegałło w milczeniu łapał powietrze, a Janus Połuektowicz mówił dalej:
— Pozostaje jeszcze szereg problemów. Na przykład wymiana dewiz, ponieważ nawet nowe ruble z sześćdziesiątego pierwszego roku panu nie pomogą. Ale my jakoś wywalczymy przydział dewiz. Inny problem: jak tam pana powitają?
— Insynuacje — powiedział Amwrosij Ambruazowicz, zerkając na dziennikarzy. — Wybiegałło jest w świetle prawa czysty!
— Pracę będzie pan miał trudną, ale ciekawą — ciągnął Niewstrujew, ignorując słowa Wybiegałły. — Zgadza się pan, prawda?
Amwrosij Ambruazowicz chwilę milczał. Wyglądało na to, że waży plusy i minusy. Z twarzy chłopaków widziałem, że denerwują się, aleja byłem spokojny.
Oni tylko obserwowali moją podróż.
A ja tam byłem.
Wybiegałło może oczywiście podwędzić co nieco ze świata za granicą czasu. Ale odwiedzać go regularnie…
Wybiegałło był rzecz jasna durniem, lecz durniem ostrożnym i tchórzliwym.
— Pytanie postawione odpowiednio ostro i w odpowiednim czasie! — oświadczył. — Bardzo właściwe podejście do problemu! Po co nam te rzeczy… niepewnej produkcji? Po co, pytam, towarzysze? Co lepsze: nie istniejąca kultura wymyślonego świata czy nasi drodzy współpracownicy?
— Może to dziwnie zabrzmi, ale nawet pan wydaje się od tego lepszy — powiedział nagle Jean Jacomo. — Nigdy nie podejrzewałem, że się do tego przyznam… ale, panowie… uczciwość zmusza mnie do tego.
A Wybiegałło galopował dalej…
— Trzeba jeszcze rozwiązać szereg problemów! — mówił, wymachując rękami przed uciekającym Pitomnikiem. — Kto stworzył ten… że tak powiem, czasoped? Kto wymyślił te nieapetyczne światy, co? Nazwiska, towarzysze, nazwiska!
Wszyscy zaczęli się rozchodzić. Kiwrin i Junta dyskutowali o tym, jak postąpić — wysłać przywiezione przedmioty z powrotem do przyszłości czy oddać je na przechowanie do Iznakurnogi. Janus Połuektowicz mówił coś przyjaźnie do Siedłowoja, a ten kiwał głową w roztargnieniu. Korniejew brutalnie dźgał mnie pod żebra i uśmiechał się. Ojra-Ojra, zerkając na walizeczkę z maszyną cyfrową, zapytał:
— Kiedy się one u nas pojawią, Sasza? Jakoś nieuważnie patrzyłem na prędkościomierz…
— Za jakieś trzydzieści lat — odparłem. — Zresztą nie wiem. Tam to trzydzieści lat. A ile u nas… nie wiem.
— Chodźmy zapalić — zaproponował Amperian i poklepał się tajemniczo po wypchanej kieszeni marynarki. Przypomniałem sobie, że kilka dni temu do Edika przyjechał w odwiedziny ojciec z Dyliżanu, i kiwnąłem głową:
— Zaraz, Edik. Za chwilkę.
Kiedy z gabinetu wyszli już niemal wszyscy, przyszło mi do głowy… Ale właściwie po co? Czyżbym naprawdę chciał wiedzieć?
Ruszyłem więc też do wyjścia, lecz Janus Połuektowicz cicho powiedział:
— Pana, Priwałow, poproszę o pozostanie — i uśmiechnął się. Zostaliśmy z dyrektorem sami. Niewstrujew, przechadzając się przed stanowiskiem z wehikułem, rzekł:
— Mimo wszystko, Sasza, pan wciąż uważa, że jedno właściwie postawione pytanie może rozwiązać wszystkie problemy… Proszę, niech pan pyta.
Zawahałem się. Rzeczywiście chciałem wiedzieć, dlaczego ten świat na końcu czasu był tak realny. I czy można go wymyślić? Czy to leży w ludzkiej mocy?
Ale zwalczyłem pokusę i pokręciłem głową.
— Janusie Połuektowiczu, mogę zapytać o coś innego? Czy ja i Korniejew… prawidłowo połączyliśmy?
— Koło Fortuny? — Niewstrujew pokręcił głową. — Nie, oczywiście, że nie. Żadna próba zatrzymania Koła Fortuny nie może zakończyć się powodzeniem. Tak samo jak i próby rozpędzenia go… czy zatrzymania. No i próba przywrócenia do poprzedniego stanu to również próżne marzenie, którego nie da się zrealizować.
Milczeliśmy obaj. Czekałem, aż Niewstrujew skończy, a on patrzył gdzieś daleko, daleko… w przyszłość. Westchnął i dodał:
— Ale najdziwniejsze, że nie ma w tym nic strasznego, Priwałow. Niech mi pan wierzy.
— Chcę panu wierzyć — przyznałem. — Mogę już iść? Mam jeszcze masę roboty.
— Proszę iść, Sasza. Praca… A i Amperian z Korniejewem czekają.
U drzwi, kiedy usunąłem się, żeby przepuścić chochliki, wśród których mignęło dobroduszne oblicze Kieszy, nie wytrzymałem i znowu odwróciłem się do Niewstrujewa.
— Janusie Połuektowiczu, dlaczego wczoraj powiedział mi pan, że tydzień będzie ciężki?
— Powiedziałem to? Wczoraj? — Niewstrujew uniósł brwi i uśmiechnął się. — Zapomniałem, przyznaję… No tak, ale tydzień dopiero się zaczyna, Sasza.
— Tak? — stropiłem się.
— Oczywiście — odpowiedział z ironią Niewstrujew. — Niedługo to pan zrozumie.
Wygląda na to, że oczywiście zrozumiałem. Ale to już, rzeczywiście, zupełnie inna historia.