Andriej Łazarczuk WSZYSTKO W PORZĄDKU

(Czasy i bohaterowie braci Strugackich)


Pamiętam, że w 1984 roku przyjechał z Moskwy pracownik Ministerstwa Kultury, by zlikwidować nasz Klub Miłośników Fantastyki. Wydarzenie to zostało poprzedzone wysiedleniem klubu z zajmowanego w bibliotece pokoju: pomieszczenie było potrzebne do przechowywania prohibitów. Ale na spotkanie z dostojnym gościem zostaliśmy mimo wszystko zwołani. Gość w wielkiej tajemnicy poinformował nas, że Strugaccy albo już są zakazani, albo za chwilę będą.

— Ale jak to możliwe? Przecież napisali tyle komunistycznych książek!..

— Książki może i były komunistyczne, ale antyradzieckie… Mocno powiedziane.

Klub został zlikwidowany, ale jakoś „przezimowaliśmy” rok w mieszkaniach, potem lody odtajały… Po kilku latach klub zmarł śmiercią naturalną ponieważ zmieniło się środowisko i nie było już w nim miejsca na KMF.

Cytowaliśmy Strugackich z pamięci. Nie członkowie KMF — po prostu studenci. Mam udowodnić?

„No, co tak stoicie? — powiedział do książek. — Czy po to zostałyście napisane? Meldujcie, meldujcie, jak przebiega siew, ile zasiano? Ile zasiano dobra, rozumu? I jakie są prognozy co do urodzaju? A najważniejsze — jak wschodzi ziarno? Milczycie (…) A przecież postęp można interpretować jako przekształcenie wszystkich ludzi w dobrych i uczciwych. Wtedy dożyjemy do takich czasów, że będzie się mówiło: Specjalista z niego, rzeczywiście, znakomity, ale to niecny typ, trzeba się go pozbyć, pozbyć…”

Pół roku temu miałem spotkanie ze studentami. Z osiemdziesięciu tylko dwaj czytali Strugackich. Właściwie tylko z nimi miałem o czym porozmawiać.

Przede wszystkim o tym, że nigdy nie będziemy żyli w przyszłości Strugackich. Zmieniło się środowisko…

Czy to znaczy, że Nauczyciele mylili się? — Oczywiście, że tak- Czy znaczy to, że nie mieli racji? — Jasne, że nie.

Najwyższej racji Strugackich raczej nie da się przyoblec w słowa, jak i każdej innej najwyższej racji. Sądzę, że będziemy jeszcze ją analizowali i analizowali. Przyjmowali i odrzucali. W tym przypadku negacja jest szczególną formą aprobaty. A wyjaśnienie całego straszliwego sensu słów „przekształcenie wszystkich ludzi w dobrych i uczciwych” (co od dawna mnie strasznie porusza) nie wiadomo jak i dlaczego, ale dopełnia tę rację.

Andriej Łazarczuk

1

Ala

— O taaam jest świetne miejsce! — zaśpiewała Lariska, przechylając się przez burtę glidera i wskazując ręką gdzieś w prawo-w przód-w dół; obszerny rękaw jej kurtki zatrzepotał na wietrze, do miarowego szelestu strumienia powietrza wdarł się mechaniczny dźwięk, który spowodował, że serce Ali na mgnienie oka zamarło: dokładnie tak samo brzmiały syreny ogólnego alarmu wtedy na Chinganie… „Zabierz rękę!” — krzyknęła i nawet zamierzała trzepnąć wariatkę w łeb, ale glider runął w dół, wzbudzając torsje, zadzierając jednocześnie dziób i skręcając; trzeba było wyrównywać go, wracać na ustalony kurs — to odwracało uwagę od wszystkiego, nawet od grudki lodu wolno spływającej przewodem pokarmowym w dół, w dół. To nic — lód się roztopi, to nic… A gdy minęły sekundy, z przodu, dokładnie na koniuszku trzpienia pelengatora, pojawiła się pomalowana w biało-pomarańczową szachownicę wieżyczka z przezroczystą kopułą, a po następnych kilku sekundach jajecznożółty płaski dach z niebieskimi liniami lądowiska i samotnym starchem, niedbale pozostawionym na skraju pola jak ołówek na stole. Żeby go nie uderzyć, pomyślała Ala. Wsunęła rękę pod panel, wymacała węzeł nastawczy. Te pagórki… Lekkimi ruchami palców zaczęła przesuwać wektor ciągu. Wystarczy… Szum powietrza ucichł. Ala obejrzała się-Żółte pole było teraz po lewej i wolno przesuwało się za rufę-Skręciła posłuszną, zbyt posłuszną maszynę. Położyła dłoń na regulatorze ciągu. W tym ogniwie prąd się zachował, ale jak przy wybitnym dominatorze zareagują na polecenia effektory-” wiadomo tylko… Zerknęła na wyrwane z bebechami panele autopilota — Ten drań, oczywiście, wiedział. I odpowie. Ale nie mi i nie teraz…

Skurczyła się i pociągnęła dźwignię. Warkot silnika posłusznie i płynnie zmienił ton.

Ala odchyliła się w fotelu. Dobrze, że wietrzyk… bo zapach potu… Lariska chyba zrozumiała wszystko: patrzyła prosto przed siebie i bezdźwięcznie buczała na dolnej wardze. Natomiast Tamarka wychyliła się ze swojego tylnego siedzenia i sypała pytaniami i Ala, niczym speakerbox, odpowiadała, odpowiadała, odpowiadała, z całych sił starając się, żeby głos jej nie zdradził. Glider wolno obniżał pułap i wolno ślizgał się, zataczając nieregularną spiralę wokół lądowiska, a pod nim kołował bujny las z rzadkimi świecami kwitnących podniebie-sków, a błękitny, bardziej błękitny od nieba grzbiet Oz, do którego nie udało się dolecieć, zamieniał się miejscem z białym odległym grzbietem Akademii, z podnóża którego po śniadaniu wyleciały na spacer.

No, koniec. Ala skierowała glidera z uniesionym dziobem wzdłuż pasa lądowiska, wytraciła resztki prędkości i wyłączyła silnik. Generator z rozbiegu kręcił się jeszcze kilka sekund, a tego akurat wystarczyło, żeby wylądować bez zbytecznego hałasu.

Lariska pochmurnie patrzyła na nią i nagle w milczeniu przelazła przez pokrywę rozdzielacza, rozgniatając i rozrzucając resztki autopilota, objęła Alę za szyję i zaczęła kwilić cieniutkim głosem, niezrozumiale i pośpiesznie. Tamarka podchwyciła basem i również zawisła na jej szyi; wszystko wirowało i Ala, czując, że nagle opuściły ją wszystkie siły, rozryczała się w głos. Widziała przez kurtynę łez, że ktoś do nich biegnie — dwaj czy trzej ludzie. Ale to nie miało żadnego znaczenia…

Nawet zdołała się zdrzemnąć — przeżycia, nadmiar tlenu, tyk czegoś słodko-gorzkiego zrobiły swoje. Dziwne, zazwyczaj Pamiętała sny, a chwilę przebudzenia tym bardziej — były to sekundy prawdziwego szczęścia. Tym razem stało się inaczej. Pamiętać i rozumieć siebie Ala zaczęła dopiero po prysznicu; wszystko, co działo się wcześniej, było wymazane, nierealne rozmyte. Ale też i lot pomylonym gliderem wspominała lekko jak wydarzenie sprzed dwu lat. Nie musiała drżeć na wspomnienie widzianych pod sobą nieprzebytych dżungli i bagien, pełnych koszmarnych, zębatych, żarłocznych stworów…

Doprowadzony do porządku myśliwski strój pachniał ozonem i jakby cichutko potrzaskiwał — taki był czysty. Ala, wzdrygając się, włożyła go, dwoma magicznymi ruchami dłoni spowodowała, że wzrosła liczba włosów na głowie, poklepała się po policzkach — polowy zestaw kosmetyczny. Spojrzała na odbicie. Nieźle, powiedzmy sobie otwarcie. Szczególnie, kiedy robi tak: spojrzenie spod przymkniętych powiek. Roześmiała się i poszła do ludzi.

Było już miejscowe popołudnie, według zaś wewnętrznego, ziemskiego, capetownowskiego jeszcze czasu — późny wieczór. Na otwartej galerii, do której prowadziły drzwi, nikogo nie było, tylko mały cyber pełzł wzdłuż ściany, doprowadzając czystość do absolutu. Ala postała chwilę oparta o poręcz. Dżungla była tuż-tuż, na wyciągnięcie ręki. Niebieskawe z fioletowymi żyłkami liście żabiej palmy kiwały się przed twarzą, a kolumna żuków-wilkołaków maszerowała po nich, sprawdzając nową, mającą jakiś ukryty sens drogę. O żukach-wilkołakach opowiadał wczoraj doktor Pikacz — może trochę koloryzował dla spotęgowania zainteresowania. W sprzyjających warunkach mogły one podobno rozwijać się w dowolny żywy organizm Pandory, a nawet, jak przypuszczał doktor Pikacz — nie tylko Pandory. A jeśli również w człowieka? No, jeśli uda się dobrać klucz do kodu… Nie, to straszne! Straszne, zgodził się doktor Pikacz i nagle się zamyślił. Ala przyjrzała się żukom. Wielkości dłoni, ciemnobrązowego koloru, z długimi wąsami, bardzo podobne z kształtu do ziemskich skarabeuszy miarowo kroczyły po palmowych liściach, przechodząc z jednego na drugi. Gdy przestała koncentrować na nich wzrok i popatrzyła przed siebie, to miała wrażenie, że palmę owija swobodnie rzucony, nieskończenie długi, brązowy łańcuszek. Ala ruszyła wzdłuż poręczy w kierunku trapu prowadzącego na dach. Za palmą stały w szeregu drzewa minowe, aktualnie kwitnące. Purpurowe i białe kule, pachnące świeżo upieczonym chlebem.

Owoce ich będą śmiertelnie niebezpieczne. Każdego, kto stawia stopę na glebie Pandory, uczą aż do sińców pod oczami i nerwowych tików, jak rozpoznać i omijać nasienne torebki drzew minowych, a mimo to ani jedna jesień nie mija bez śmiertelnych ofiar i okaleczeń. O tym również opowiadał doktor Pikacz. Mógłby opowiedzieć jeszcze o tysiącu rzeczy, ale przybiegły dziewczynki i doktor dał spokój: widocznie jego plany nie sięgały rodzinnych rozrywek.

Ala była już prawie na dachu, gdy wszystko dookoła na mgnienie oka ściemniało i dżungla zniknęła za mlecznobiałą ścianą: ktoś nieproszony i mocny próbował pokonać membranę ochrony. Potem membrana przywróciła przejrzystość i Ala zobaczyła sprawcę: trzymetrowy ptaszek, składający się praktycznie z dzioba, walił w powietrze kusymi skrzydełkami i wymachiwał długaśnymi nogami. Jakoś w końcu udało mu się odwrócić, nie zaplątawszy się w tych nogach; rozłożył błony międzypalcowe i nie oglądając się, załopotał między palmami, nad wierzchołkami drzew minowych… Harpia nikczemna nogoskrzydła — tak brzmiała pełna nazwa tego ptaszka. Albo skunks wędrowny.

Wszyscy byli tutaj na górze, na wietrze. Dziewczynki, podwiązawszy włosy, skakały ze sterczącymi ogonami i bezsensownie wymachiwały rakietkami przed dwoma chłopakami, którzy wyraźnie im się podlizywali. A trzeci aborygen o smutnym wyglądzie siedział oparty plecami o jej glider i pił coś z wysokiego czarnego kielicha. Zobaczywszy Alę, podniósł kielich w pozdrowieniu i poklepał dłonią miejsce obok siebie: że niby ląduj raz jeszcze. Aborygeni mieli proste obyczaje.

Ten o imieniu Stas to zapewne miejscowy wódz, pomyślała Ala. Jest najstarszy, więc słuchają go obaj wojownicy plemienia. Wiekowa mądrość czyni jego powieki ciężkimi, oczy ciemnymi, a włosy siwymi… Ale naprawdę to młoda twarz, przed czterdziestką, oczy stare i jakieś zmęczenie we wszystkim: w gestach, pozie… Przypomniała sobie, jak słuchał jej szlochu i przekleństw. I uśmiechnęła się.

— Witaj, wodzu — powiedziała. — Pozwalasz mi usiąść obok siebie?

— Proszę bardzo — powiedział Stas i nie wiadomo po co posunął się. — Chce pani wina? Miejscowe, ale z prawdziwych winogron.

— Odrobinę — powiedziała Ala. — Na próbę.

Usiadła obok niego. Ściana gipsy-moth była ciepła i sprężynowała.

— Czy już mówiłem, że jestem panią zachwycony? — zapytał Stas, nalewając jej do identycznego kielicha bladoróżowego wina. — Więc naprawdę jestem zachwycony. Gipsy ma boczną stateczność ujemną, uważa się, że bez autopilota nawet zawrócić się nie da, nie mówiąc o lądowaniu.

— Dobrze, że tego nie wiedziałam — powiedziała Ala. — Niezłe wino.

— Wino rzeczywiście jest dobre — odparł Stas. — Szkoda, że nie można tego powiedzieć o planecie.

— Nie podoba się panu Pandora? — zdziwiła się Ala.

— Dlaczego nie podoba? Wspaniała planeta, ale nie można jej nazwać dobrą. — Stas podniósł głowę i popatrzył w niebo. Ala odruchowo powtórzyła jego ruch.

Na zielonkawym niebie koloru oceanu, na niewyobrażalnej wysokości, zderzały się i zgniatały szponiaste skrzydła obłoków.

— Dlatego ludzie tutaj się pchają — ciągnął. — Żeby odpocząć od zbyt dobrej Ziemi.

Ala powstrzymała się od komentarza. Rozmowa zbaczała na dziwne tory. W takich przypadkach, żeby nie wyjść na głupią, wolała milczeć.

— Czym się pani zajmuje? — nieco innym głosem zapytał Stas, nie odwrócił przy tym głowy i ciągle patrzył w niebo. — Kosmos? Biosfery?

— Nie zgadł pan — roześmiała się Ala. — Jestem bibliotekarką. Centrum Gutenberga, Capetown, słyszał pan?

To poruszyło wodza. Błyskawicznie się wyprostował i jak szpak pochyliwszy-przekrzywiwszy głowę, dosłownie wpił się spojrzeniem w jej twarz, jakby starał się ją poznać. Trwało to nie dłużej niż sekundę. Potem rozluźnił się, zwiotczał, odwrócił wzrok.

— Dziwne… — Przełknął ślinę.

— Mnie też to dziwi — zaczęła Ala, żeby zagłuszyć niezręczność. Uśmiechała się i czuła, że ten uśmiech jest idiotyczny, ale nie potrafiła spędzić go z twarzy i zmienić tonu. — Wie pan, jako dziewczynka zajmowałam się wyścigami powietrznymi, minęło dwadzieścia lat, myślałam, że zapomniałam o wszystkim, rano wsiadam do glidera, jakbym pierwszy raz pulpit widziała, i nagle wysokość kilometr, a on mi zaczyna wyczyniać diabli wiedzą co…

— Dominator się ugotował — powiedział Stas. — Tu się to czasem zdarza. Przeprogramowałem autopilota, teraz to bezmózgowie, ale bardzo posłuszne. Jak rower.

— Potrafił pan go nastroić? — zdumiała się Ala. — Tak go zgruchotałam, że myślałam, że już na zawsze.

— Bardzo trudno jest coś połamać na zawsze.

— Czy to znaczy, że możemy już lecieć?

— Jak tylko się nami znudzicie. Dziewczynki już nam opowiedziały o waszych planach. Przy okazji, na taką trasę lepiej by było wziąć „starcha”. Na przykład naszego.

— Dziękuję, ale to… trochę niezręczne.

— Jakie tam niezręczne! Zresztą potrzebę wdzięczności może pani zaspokoić bardzo prosto.

Ala uniosła brew.

— Bardzo prosto?

— Zupełnie prosto. Kiedy wróci pani do domu, proszę mi przysłać restaurat pierwszego rosyjskiego wydania Hrabiego Monte Christo.

— Proszę podać adres.

— Pandora, Akademia, punkt „Wiatr”. Zero-łączności tu nie ma, dlatego proszę wysłać na dowolny numer Akademii, przekażą mi.

— Przepraszam, a nazwisko?

— No tak. Popów. Stanisław Popów.

— Na pewno to załatwię. A dlaczego tu nie ma zero-łączności?

— Przecież nie może być wszędzie. — Pewnie tak…

Milczeli chwilę. Coś tu jest nie tak, uświadomiła sobie Ala. Pojawiło się i zatrzymało mocne uczucie niezręczności, jakby była nieoczekiwanie świadkiem cudzej rodzinnej awantury Ale tu nie było ani rodziny, ani awantury.

— A pan tu mieszka? — zapytała Ala. — Mam na myśli: stale?

— Raczej tak — niepewnie powiedział Stas. — Raczej stale. Wie pani co? Urządźmy świąteczną kolację. Nie codziennie wpadają tu tacy piękni goście. Na Ziemi, jeśli się nie mylę) jest dwudziesty piąty listopada? Przecież dzisiaj są urodziny Voltaire’a! Czterysta osiemdziesiąt sześć lat ma starusze Świętujemy?

— Przygotował się pan zawczasu?

— Do czego?

— Mam na myśli Voltaire’a.

— Nie, po prostu to wiem. Och, drobiazg. Może pani zadawać dowolne pytania, odpowiem szybciej niż BPI. Chce pani spróbować?

Stas wyraźnie się ożywił: rozbłysły mu oczy, pojawił się zadziorny, chłopięcy uśmiech.

— N-no… — Ala zamyśliła się. — Autor Ołowianych obelisków! Pierwsze wydanie?

— Ołowiane obeliski, pierwsza powieść Siergieja Zakrewskiego, opublikowana pod pseudonimem Alan Schwarzmesser. Astrachan, wydawnictwo Delta, tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty siódmy rok. Czterysta pięćdziesiąt pięć stron, papier gazetowy, nakład dwa i pół tysiąca egzemplarzy. Mam opowiedzieć o twórczości Zakrewskiego?

— Nie trzeba. — Przypadek, pomyślała niepewnie. Czy rzeczywiście wie wszystko? — Zaraz wymyślę coś bardziej trudnego. Jaka praca Clevelanda Deana Cagneya miała największą liczbę wydań?

— Podręcznik Podstawy matematycznej statystyki wydawany w języku oryginału i w tłumaczeniach w ciągu osiemdziesięciu lat. Łączny nakład…

— No nie! Proszę poczekać. Zadziwiające… Czy to dotyczy tylko literatury?

— Nie — pokręcił głową Stas. — Wszystkiego.

— Wszystkiego?

— Tak. Wiem praktycznie wszystko. Oczywiście powierzchownie.

— Co to jest „zasada Smogula”?

— To z dziedziny podinformatyki. W dużych informacyjnych sieciach ma jakoby miejsce inwersja związków przyczynowo-skutkowych. Skutek wpływa na przyczynę i w wyniku tego powstaje jakby odwrotny bieg czasu: zaczynamy otrzymywać informację z przyszłości. Nie ukierunkowaną i rozsianą, ale jednak informację. Smogul pracował nad jej zagęszczeniem i obróbką.

— I co?

— Nie wie pani? — N-nie, chyba…

— Popełnił samobójstwo. Zostawił list. Zupełnie niezrozumiały. Cytuję: „Do tych, którzy żyją. Finał nie wyszedł. Nudno. Dziękuję za rolę. Zobaczymy się po wszystkim. Ryszard Smogul”.

— To smutne — powiedziała Ala. — Ale co tu niezrozumiałego?

— Nie ma pani pojęcia, ile powstało interpretacji tego tekstu.

— Dobrze. W takim razie, jeśli można, jeszcze jedno pytanie. Nie nudzę pana?

— Och, oczywiście, że nie.

— Kim pan jest, Stas?

Ala zadała pytanie i zmartwiała. Twarz Stasa na chwilę zastygła, pokryła się lodową maską, a kiedy ożyła, była niemal twarzą starca. I uśmiech, przywrócony na siłę, rozciągający poszarzałe wargi — niczego nie przywrócił.

— Kim jestem? — powiedział cicho i nie wiadomo dlaczego dotknął dłonią brody i policzka. — Chyba… — I zamilkł.

— Chyba znalazłam pytanie, na które nie zna pan odpowiedzi — wyszeptała Ala.

Stas popatrzył jej w oczy. Poczuła, jak wraz z tym spojrzeniem wlewa się w nią pierwotny strach. Potem twarz Stasa stała się niemal poprzednią twarzą.

— Tak — powiedział obojętnie. — Jedno z mniej więcej pięciuset.

Świąteczna kolacja na cześć pana Voltaire’a minęła godnie i szlachetnie. Stas był wesoły i bawił towarzystwo, wznosił toasty, opowiadał dowcipy oraz obficie cytował solenizanta.

Jego milczący dotychczas towarzysze również nie pozostawali w tyle, chociaż — Ala odnotowała to nie bez zdziwienia — w ogóle się nie liczyli. Byli bez wyrazu. Wciąż nie była pewna, który z nich to Toni, a który Miron. Nie dlatego, że byli do siebie podobni, lecz dlatego, że byli podobni do wszystkich młodych ludzi jednocześnie. Z niezrozumiałym, ale przypominającym obrzydzenie uczuciem uświadomiła sobie, że jeśli jutro spotka Toniego-Mirona, nie pozna go. Natomiast Lariska czy tym bardziej Tamarka uważały ich za rycerzy bez skazy. Paladynów. Czy też templariuszy. Dziewczynki rozpływały się i szczebiotały.

Nie, coś tu jest nie tak, w tym punkcie „Wiatr”. Coś jest tu nie tak, jak powinno być. Zbyt pusto — w szczycie sezonu urlopowego. Dwadzieścia pustych pokoi. A stacja wcale nie jest naukowa, choć należy do Akademii. Zresztą do Akademii należy wiele różnych…

— …technologicznie należą do dziewiętnastego wieku; wszystko na uranie, wyeksploatowane jak diabli: nie wiadomo, z czym porównać. Ale jeżdżą i latają, no to i my z nimi, co robić. I jest tak: nad dżunglą, a lecimy w pięcioro, dwaj miejscowi i nas troje, silnik śmigłowca zaczyna kichać, kicha i staje. Dobrze, że wysokość była przyzwoita, uratowała nas auto-rotacja, wylądowaliśmy. A dżungla tam nie taka jak na Pandorze… Powiedz, Toni.

— Stary rejon umocnień. Pięćdziesiąt lat go budowali, potem przez dziesięć niwelowali, ale tyle tego zostało…

— Wylądowaliśmy na polance, wirnik jeszcze się kręci, cisza, tylko zębatki się obracają i silnik trzeszczy, czyli stygnie. Siedzimy, łapiemy oddech. I nagle takie ciche… nie buczenie, nie dzwonienie, lecz jakby ktoś jeździł palcem po brzegu kielicha…

Progresorzy, z ulgą pomyślała Ala. Wyobraziłam sobie Bóg wie co, a to po prostu progresorzy. Podobno mają tu gdzieś bazę czy centrum rehabilitacji, nie wpuszczają tam postronnych… Chociaż nie, to nie tu, to na południowej półkuli — Diamentowa Plaża. Ale tak czy siak — progresorzy są oddzielnie. Rozejrzała się. Dziewczynki oczywiście wszystko chłonęły z otwartymi buziami; Miron za pomocą naczyń i własnych rąk tworzył panoramę wydarzenia, Toni mu pomagał, uśmiechając się nieco protekcjonalnie i komentując, a Stas… Jego twarz nie wyrażała niczego, wydawało się, że z przyjemnością słucha, ale kostki palców trzymających nóż i widelec zbielały; jego stek wciąż leżał nietknięty na talerzu. Przechwyciwszy spojrzenie Ali, ostrożnie odłożył sztućce, uśmiechnął się usprawiedliwiająco i szepnął: „Zaraz wrócę”. Ala widziała, jak Toni skinął głową, a potem spojrzał na zegarek. Spojrzała i ona. Było czternaście minut po południu czasu miejscowego, czyli około piątej czasu Greenwich. Ani śladu senności. Słońce koloru stygnącej stali wisiało między czarnymi gałęziami i dobrze było widać, że dysk słoneczny nie jest dyskiem, lecz elipsą przekreśloną wzdłuż dużej średnicy cienką jak włos ciemną krechą. Poza krawędziami słońca krecha ciągnęła się w postaci mętnopurpurowych, ozdobionych złotymi kropkami pasków, które stopniowo zanikały, tajały w różowych oparach. Z orbity Pierścień sprawiał jeszcze większe wrażenie…

Wszystko to było nieskończenie obce.

Na mgnienie oka zabrakło powietrza i przestrzeni. Ala rozejrzała się niemal w panice. Głazy przestrzeni jak kawały niewidocznego lodu pogrzebały ją, oddzielając od żyjących. Lodu nie dało się pokonać… Patrzyła i widziała wszystko, jakby z ogromnej wysokości, z nieskończoności, stamtąd, gdzie nie ma ani powietrza, ani światła. Obrazy ciał i przedmiotów, płaskie i niewyraźne, lekko poruszały się i wydawały niepotrzebne dźwięki. To nazywało się życiem i do niczego innego nie było przeznaczone.

Potem powrócił oddech — gorący i grzmiący. Powietrze podzieliło się i ujawniło, że kryje się za nim biały płomień. Każdy dźwięk pomnożony przez płomień wybuchał pod czaszką, rozbijając ją i krusząc. Ogromna płonąca dłoń opadła na twarz i ściskała, ściskała, gniotąc kości, oczy, mózg. Jeszcze trochę, pomyślała, jeszcze trochę. Poczucie finału, poczucie bliskości wielkiego celu.

Oszałamiający zapach rozżarzonych róż. Triumf płomieni. Wszystko ginie w białym świetle, chwilowe czerwone kontury, błękitny popiół…

— Mamo, mamo, co ci jest? Źle się czujesz? Słyszysz mnie? — Lariska stała obok, Tamarka doskoczyła do niej i obie szarpią

Alę za ręce, za ramiona, zaniepokojone gęby Toniego-Mirona na drugim planie i ogromna połowa elipsy w kolorze czarnych wiśni za ich plecami, błękitny sierp do góry rogami nad głową, i miodowo-chlebowy zapach kwitnących drzew, niewidocznych w ciemności, i szelest miękkich skrzydeł za membraną, i lekkie drżenie podłogi w rytmie dalekich miarowych kroków, i znikąd powrót do własnego „ja” — jakie to wspaniałe. Nikt naprawdę nie wie, jakie to wspaniałe…

— To nic, wszystko w porządku, jestem zmęczona, trzeba spać, spać… — Język posłuszny i to wystarczy. Wystarczy na dziś. — Wy też musicie iść spać. Wszyscy spać.

— Słusznie — mówi gdzieś z daleka Toni-Miron — tylko proszę wziąć coś na sen, bo się pani zbudzi w środku nocy, a noce tu długie. Co będzie pani wtedy robić?

— Wezmę, wezmę — mówi język — ale i bez środków nasennych…

— Nie, nie. — Toni-Miron macha w powietrzu ogromnym jak balon palcem. — Pandora ma swoje dziwactwa, bez środków nasennych nijak nie można…

My też mamy swoje bębny, chce powiedzieć język, ale Ala ujarzmia go i kieruje do nory, i pozwala dziewczynkom wziąć ją pod ręce i prowadzić, prowadzić, prowadzić; droga daleka, a noc księżycowa, trzy księżyce, i w ciemności, daleko stąd, Toni-Miron mówi do siebie, myśląc, że nikt go nie słyszy: to był insite. I zgadzając się sam ze sobą, kiwa głową.

Już siedząc w helikopterze i zataczając pożegnalny krąg nad żółtym kwadratem z pstrym żuczkiem glidera na skraju i trzema ludzikami rzucającymi nieprzyjemnie długie cienie, Ala poczuła, że opuszcza coś, co nie ma nazwy i miejsca styku, ale jest mocne, wyraziste i nie daje się odczepić. Jak gdyby wyrywały się korzeniami wrośnięte w ciało — w nocy, bez szmeru — nici.

Wolność — pojawiło się słowo.

— A on ci się podobał — złośliwie powiedziała Lariska. — Widziałam, jak na niego patrzyłaś.

— No to co? — Ala potrząsnęła głową, usuwając z oczu przeszkadzające pasmo włosów. — Czy to on jeden mi się podoba?

— Jest fajny — wtrąciła się Tamarka. — Tylko przez cały czas o czymś myśli.

— Dużo wie — rzekła Lariska. — I bardzo dobrze wszystko tłumaczy. Ja na przykład nie rozumiałam, jak czas może być wielowymiarowy…

— Wy to przerabiacie w szkole? — zdziwiła się Ala.

— Zajęcia intermettywne — wyjaśniła poważnie i niezrozumiałe Lariska.

— Zwariować można — powiedziała Ala. Dawno temu, w minionym życiu, Kamil usiłował wyłożyć Lamondoix, Prozorowskiemu i jej, smarkuli, która się przypadkowo nawinęła, właśnie to: wielowymiarowość czasu. Potem Kamil poszedł sobie. Zaróżowiony i spocony Lamondoix wodził palcem po stole, potem, nie podnosząc oczu, mruknął: „Jak myślisz, Lew, wezmą nas do zoo?” „Mnie wezmą” — odparł Prozorowski.

Fajne to były czasy…

I nagle przypomniała sobie. Z nicości wypłynął nie obraz, ale jakiś cień, posmak, półdźwięk… właśnie z tych fajnych czasów. Ala niecierpliwym cmoknięciem uciszyła dziewczynki.

I ostrożnie, żeby nie stracić wątku, zaczęła sięgać ku temu, o czym dopiero co sobie przypomniała. Prozorowski… nie. Zoo… nie. Lamondoix… n-nie… chyba nie. Kamil…

Kamil.

Otóż to. Ala dopiero co zaczęła pracować w Centrum Gutenberga i ktoś — Amet-chan? — kilka razy zapraszał Kamila do konsultacji, i ze dwa razy Kamil odpowiedział na te zaproszenia; a pytania, które skręcały Amet-chana w ciasny supeł, pochodziły od niejakiego Popowa… W ogóle powstało takie powiedzonko: „Pracować dla Popowa”, które oznaczało szukanie i znajdowanie czegoś, o czym wszyscy już zapomnieli albo czego nigdy nie wiedzieli. Dla Ali Popów był czystą abstrakcją…

Sprawdzimy. Amet-chan jest stary, ale jary.

Skończyła się dżungla, zaczęło się przedgórze, szmaragdowe wzgórza, rozfalowane niczym morza łąki i po dziesięciu minutach na dole, na brzegu rzeki Acheront, pokazała się ukośna grecka litera psi — lądowisko uzdrowiska Oz-na-Pando-rze. Ala poprosiła o zezwolenie na lądowanie i zamówiła ekspresowy seans zero-łączności z Ziemią — podała z pamięci numer Amet-chana. Nikt nie przeszkadzał jej w lądowaniu, wpakowała śmigłowiec do wyznaczonego sektora, pośpiesznie wy. skoczyła i pomogła wyjść dziewczynkom. Podłoże wydało się zadziwiająco mocne i pewne — dopiero teraz Ala zrozumiała, że w czasie lotu bała się… Czego? Nie wiadomo. Chyba nie chciała się przyznać przed sobą, czego właściwie się bała. Aż nogi się trzęsą…

Amet-chan pił kawę. Według tego nie dało się określić pory dnia: Amet-chan ciągle pił kawę. Nie wiadomo było również, czy ucieszyła go wizyta Ali, czy nie: oblicze Amet-chana było zawsze nieprzeniknione jak oblicze indiańskiego wodza. Uważnie wysłuchał Ali i odpowiedział: Tak, w sześćdziesiątym pierwszym roku pojawił się taki nadzwyczaj aktywny abonent z pełnym dostępem do KOMKON-u. Gorbowski osobiście pilnował, żeby był obsługiwany z maksymalną efektywnością. Jak zrozumiał Amet-chan, Popów był kontakterem — chociaż nie wiadomo z kim wchodził w kontakt. Ta epopeja trwała sześć lat z wciąż rosnącą krzywą wymiany informacji, a potem niespodziewanie się urwała. Amet-chan coś tam słyszał o jakiejś dziwnej katastrofie, w której Popów ni to zginął, ni to zaginął bez śladu. Jak Ali wiadomo, kodeks informistów zabrania interesowania się osobami i losami abonentów. Dlatego najlepiej zwrócić się do BPI. Do widzenia, Aleksandro.

Do widzenia.

Do BPI… Popowów są miliony. Nie zna formalnych danych. Chociaż… przecież był abonentem z pełnym dostępem! A takich jest niewielu.

Miała szczęście — w punkcie abonenckim dyżurowała Diana. Bez zbędnego gadania wywołała archiwum sześćdziesiątego pierwszego roku. Popowów było dużo, ale ani jednego z dostępem do KOMKON-u; Stanisław Igorewicz, ale ma dziewięćdziesiąt osiem lat… To samo w archiwach sześćdziesiątego drugiego, sześćdziesiątego trzeciego… „Pamiętam, był taki!” — powiedziała zadziwiona Diana. „Przecież oraliśmy na niego jak ryjówki”. „Dziękuję, Diano, już wszystko rozumiem” — rzekła Ala i rozłączyła się.

Na kolejne wywołanie długo nikt nie odpowiadał, choć ekran rozjarzył się; potem pojawiła się niezadowolona, nie wiadomo czyja gęba. W tle majaczyły jakieś błyski w przecięciu półprzezroczystych linii i coś dużego, bezkształtnego, omdlewająco wolno obracało się, zapadając w siebie.

— Dzień dobry — powiedziała gęba. — Do mnie?

— Dzień dobry — odezwała się Ala. — Nie, wolę Walkensteina.

— Czy to pilne? — Tak.

— Jedną chwileczkę. Ale uprzedzam: będzie wściekły. Mark Naumowicz!

Rzeczywiście, pojawił się wściekły Mark. Siwe kędziory okiełznał półkask, na czoło ukosem opadały dziwnego kształtu fasetowe okulary. Ale zobaczywszy Alę, Mark w mgnieniu oka poweselał:

— Och, Alka! Co za spotkanie? Gdzie jesteś?

— Na Pandorze. Uzdrowisko Oz.

— Dziewczynki są z tobą? — Jasne.

— A daleko?

Ala obejrzała się. Dziewczynki uczepiły się baru w sąsiedniej sali.

— Daleko. Mark, mam poważną sprawę. Właściwie dziwną. Nic nie mogę rozgryźć, a boję się. Krótko mówiąc, możesz połączyć mnie z Gorbowskim?

Mark przejechał dłonią po czole. Półkask z okularami został w jego ręce. Kędziory wyprostowały się, brwi zjechały odrobinę niżej, oczy zwęziły się. To był niemal dawny Mark, którego tak kochała. Silny i niezaprzeczalnie trwały jak opoka. Jeszcze nie rozwałkowany przez żadne życiowe problemy.

— Opowiadaj — zażądał i Ala posłusznie zaczęła opowiadać.

Stas

Odleciały, a ja zostałem.

Pozostał nieprzyjemny osad w duszy — albo w tym miejscu, gdzie ludzie zazwyczaj mają duszę. Miałem ochotę na wino albo bijatykę, albo rozwalenie czegoś. Ale na nic z tych rzeczy nie wolno było sobie pozwolić i nawet nie wolno było o tym myśleć.

— Dobra — powiedziałem do Mirona. — Wy idźcie, gdzie chcecie, a ja wezmę prysznic.

Toni już szedł na dół z meldunkiem.

— Moim zdaniem nieźle wyszło — ciągnąłem cały w głębi ducha rozdygotany. — Chyba się udało, co? Jak ci się wydaje?

Miron nie odezwał się, ominąłem go i skierowałem się do pochylni. Z Mironem trudno się rozmawia. Przynajmniej mi.

— Miała insite — powiedział. Jakby strzelił mi między łopatki.

— Kiedy? — Obejrzałem się; nie: odwróciłem całym ciałem.

— Podczas tej durnej kolacji. Kiedy wyszedłeś.

— Kiedy wyszedłem… Głęboki?

— Widocznie tak. W nocy sprawdziłem ją mediatronem. Same czerwone pola.

— To jeszcze o niczym nie świadczy. Po tym wstrząsie… — Wiedziałem, że gadam głupoty.

— To był insite. Możesz mi wierzyć. Możemy tylko mieć nadzieję, że się nie rozwinie.

Marna to była nadzieja i dobrze o tym wiedzieliśmy.

— Insite to insite — powiedziałem. — Nie ubędzie mi.

Starałem się, żeby mój głos brzmiał spokojnie. Insite połączony z tym, co ona — mądra kobieta — zobaczyła i usłyszała tutaj, to to samo, co opowiedzenie wszystkiego wprost. Chociaż… co z tego? Nie ma innej możliwości, chyba że ołowiana plomba.

— Ależ jestem zmęczony — odezwał się nagle Miron. Nigdy nie słyszałem od niego takich słów. Gdybyż wiedział, jaki ja jestem zmęczony.

— Przepraszam — powiedziałem. — Staraj się nie stać obok.

— To nie od tego. — Pokręcił głową. — Chociaż może i od tego również.

— Będę u siebie — oznajmiłem. Nie odpowiedział.

W mieszkaniu wypędziłem cybera i sam posprzątałem. Przedtem włączyłem odtwarzanie nocnych zapisów. Długo ukrywano to przede mną i zdążyłem sobie nawyobrażać Bóg wie co. Potem zjawił się Salazar i pozwolił mi je przeglądać. Jako pierwszemu. I nawet kasować to, co chcę. Ani razu nie skorzystałem z prawa cenzury ani razu. Miałem i mam na ten temat swoje zdanie. Poza tym, w porównaniu z tym, co spodziewałem się zobaczyć, moje rzeczywiste działania nie były niczym specjalnym. Zachowywałem się dziwnie, zgoda. Ale nie ohydnie. Nie tak, jak oczekiwałem, sugerując się szczątkami snów i zachowaniem tych przedsalazarowskich psychologów.

Podarte prześcieradła i wybebeszoną poduszkę wcisnąłem do utylizatora. W ślad za nimi poleciały rozsypane puchowe kulki. Ustawiłem na miejscu kuszetkę i fotele. Ułożyłem książki na półce. Dziwne: nigdy nie darłem książek. A może i nie dziwne… Podczas sprzątania zerkałem kątem oka na ekran, także na monitor mediatronu. Wszystko szło zwyczajnie i no-ogramy świeciły w pełnym zakresie, ale najbardziej w barwach skrajnych — czerwonej i niebieskiej. Wcześniej też tak bywało i nigdy nie zapamiętywałem tych snów, tylko te, które znajdowały się w paśmie żółtozielonym. Ja sam na ekranie też byłem zwyczajny: gibbon gibboniasty. Krótko mówiąc, noc jak noc, tylko jedno odstępstwo: około północy ktoś podszedł do drzwi i próbował je otworzyć od zewnątrz. Program strażniczy odnotował to i zadał, rzecz jasna, odwieczne pytanie: Co robić? Ale odpowiedzi oczywiście nie otrzymał. Cofnąłem do tego miejsca i przejrzałem wszystko dokładnie. Godzina zero minut piętnaście. Krótkie stuknięcie do drzwi, ktoś porusza klamką. A ja w tym czasie siedzę na stole w jakiejś najdzikszej z możliwych pozycji i prowadzę rozmowę sam ze sobą, ale różnymi głosami: męskim, zdenerwowanym zadaję krótkie pytania i odpowiadam kobiecym, zdyszanym jak po długim biegu, pięknym, głębokim; za sam głos można się zakochać w takiej kobiecie po uszy i na zawsze — i to wszystko w języku, którego nie znam i nigdy nie znałem. Na mediatronie żółte światło z pomarańczowymi obłoczkami. Niczego nie pamiętam… Za drzwiami ktoś jeszcze raz próbuje otworzyć zamek i odchodzi.

Tak, można się nasłuchać, stojąc pod drzwiami. Można się zastanawiać.

Skończyłem sprzątanie i poszedłem się kąpać. Uruchomiłem mozaikowy prysznic i długo wierciłem się w jego strumieniach, zmywając pot i napięcie. Potem puściłem po prostu ciepłą wodę z lekką jonizacją. Przeszedłem do suszarki i tam kołysząc się w hamaku w miękkim strumieniu powietrza, poczułem w końcu, że się rozluźniłem.

Od ich odlotu minęła godzina. Może już wylądowały. Na wszelki wypadek jeszcze pół godziny zupełnego spokoju.

Nie ubierając się, wróciłem do pokoju, znalazłem się obok półki z książkami, odruchowo sięgnąłem i wziąłem jakąś książkę — Boecjusz. No i wspaniale, pomyślałem, waląc się w fotel. Książka otworzyła się sama na pierwszym rozdziale „O pociechach filozofii”.

Jak miłe są papierowe książki! Nie narzucając się, proponują swoje ulubione stronice, zachowują charaktery i zapachy swoich właścicieli, są przytulne. Książki mają w sobie coś ze starych i mądrych kotów.

„Tymczasem, póki w milczeniu rozważałem sam ze sobą i zapisywałem rylcem na tabliczce gorzkie żale, wydało mi się, że nad moją głową pojawiła się kobieta z obliczem przepełnionym godnością i płonącymi oczami, których dalekowzroczność przekraczała ludzką, oczami zadziwiającymi swoim żywym blaskiem i niewyczerpaną czarującą siłą; mimo że była w rozkwicie wieku, nie można było uwierzyć, że należy do naszego pokolenia…”

Czarujące, pomyślałem. I jak wszystko się ułożyło: i nad głową, i w rozkwicie wieku, i niewyczerpany czar znakomicie odnotowany. Wytrwały mędrzec ogrzał mnie i rozczulił swoją nieumyślną celnością. Czytałem dalej i dalej, jakbym szedł po znanej ścieżce do domu, a czas również kroczył, i oto wiersz dziewiąty: „Tutaj, wszyscy skazani, przybądźcie w pętach różowych, tych, co namiętności na was kłamliwe nałożyli. Namiętność mieszka w waszych duszach, ludzie. Tutaj też czeka was spokój po trudach wielkich. Tutaj strzeże ciszy schronienie dla biednych i krzywdzonych… Ślepi nie przejrzą, nigdy nie unikną nieszczęsnych błądzeń. Ziemia pogrzebie wszystko w swoich pieczarach. Wielkość, co niebiosom przystała, i duszę tylko ten zachowa, kto może ujrzeć ów świat, który jest jaśniejszy od Fobosa i kto może zaćmić jego lśnienie”.

Gdzieś wewnątrz brzęknął bezgłośny dzwoneczek, wstałem, odłożyłem książkę i poszedłem się ubrać. Włożyłem szorty i wciągałem właśnie koszulkę, gdy zastukano do drzwi i głos Toniego zawołał: „Stas!”

— Idę — powiedziałem.

Toni był rozdrażniony i niezadowolony, chociaż starał się tego nie okazywać; mimika była bezbłędna: dobroduszny półuśmiech. Jednakże ostatnio zacząłem z odległości dwóch, trzech metrów wyczuwać emocje i ogólne zamiary człowieka. Nie wiadomo dlaczego wyczuwałem to prawym policzkiem i przypominało to węch. Jasne, że nie spieszno mi było dzielić się wiadomością o swojej nowej zdolności. Tak więc Toni był niezadowolony, chociaż dobrze ukrywał swoje uczucia. Nietrudno było się domyślić przyczyn niezadowolenia.

— Zmieniamy mieszkanie, Stas.

— Z powodu insite’u?

— Miron ci powiedział? Tak, sam rozumiesz… Tak wyszło…

Nagle poczułem, że jest mu wstyd. Jest mu wstyd przede mną. Tego już za wiele, dlatego uśmiechnąłem się i wzruszyłem ramionami:

— Tak, rozumiem. Tak wyszło. Dobra, wiesz, że spakuję się migiem.

— Tak, Stas. Pakuj się bez pośpiechu. Nikt nas nie pogania.

Jednak to Pandora, nie Ziemia; jednorazówek tu nie ma, trzeba mieć zapas ubrania i innych rzeczy, w sumie uzbierało się na dwie ciężki walizki: jedna z ubraniami i aparaturą kontrolną i druga z biblioteczką. Moi współtowarzysze także byli obwieszeni torbami i futerałami. Toni zaktywizował cyber-kompleks, wszystko zostanie tu wyczyszczone do zera, a Miron wyjął z obejmy ximex i pokazał mi. Ximex zapakowano w mikrokapsułki. Mlecznobiały — to znaczy że zagwarantuje mi co najmniej sześć godzin komy. Czy nirwany? W sumie — zapomnienia. Niezbędny zabieg, dlatego że na pewno będziemy przelatywać nad terenami zamieszkanymi, a nikomu nie są potrzebne stada wyposażonych w bloki dominatory, wariujących komputerów i cyberów. Sześć godzin — daleko lecimy. Według warunków umowy nie powinienem znać współrzędnych miejsca. Nie wiem dlaczego. Przecież i tak po dwóch, trzech dniach mogę je podać z dokładnością do kątowych sekundy.

Krótko mówiąc, kiedy wrzuciłem walizy do bagażnika glidera, odwróciłem się do Mirona i podniosłem rękaw. Ale Miron patrzył ponad moją głową. Także się odwróciłem: gwałtownie opadał na nas Gryf.

— Nieszczęścia chodzą parami — mruknął Miron. — Przecież się rozwali! — krzyknął Toni i zaczął machać rękami, jakby mogło to gryfowi pomóc.

Chociaż może i pomogło. Śmigłowiec, pomalowany dziwacznie na jadowicie zielony kolor z brązowymi plamami i czarnymi zygzakami, zawisł trzy metry nad lądowiskiem. Potężny podmuch omal nas nie wywrócił. Glider w każdym razie okręcił się i odjechał niemal na brzeg lądowiska. Potem gryf grzmotnął o nawierzchnię. Drzwi nie miał. Z wnętrza, nie czekając na przepisowe zatrzymanie wirnika, natychmiast wyskoczyła trójka mężczyzn w myśliwskich strojach i — co najdziwniejsze — z karabinami.

— Chłopcy, zwariowaliście? — Toni ruszył w ich stronę, ale jeden z nowo przybyłych niedbale odsunął go na bok lufą. Coś było w tej trójce niezwykłego, tak niezwykłego, że trudno było od razu to wychwycić. Zatrzymali się dwa kroki przede mną i ten stojący pośrodku zapytał, nie rozwierając warg:

— Popów to pan?

Przez moją biedną głowę przelatywały chaotyczne myśli. Można było powiedzieć, że nie mogłem o niczym pomyśleć. Dlatego po prostu skinąłem głową i potwierdziłem:

— Tak, to ja.

— Poleci pan z nami — oświadczył tamten.

Teraz zrozumiałem, na czym polega ich niezwykłość. Mieli te same twarze, lecz różne sylwetki: ten, który rozmawiał ze mną, był niższy ode mnie o pół głowy i pulchny, a dwaj pozostali wyżsi i szersi w barach; jeden muskularny, mocny i ciężki, a drugi kościsty i żylasty, ale zapewne też bardzo silny. To nie były trojaczki. Po prostu mieli takie same twarze.

Kątem oka zobaczyłem, że Miron wolno zdejmuje z ramienia torbę, a Toni cofa się, i w tej samej chwili ręka konusa wystrzeliła w kierunku mojej twarzy — zobaczyłem czarną błyszczącą źrenicę ogłuszającego stinnera. Stosuje się go do unieruchamiania dużych zwierząt. Nie byłem dużym zwierzęciem, dlatego konus nie walnął we mnie z całej mocy — zdążyłem jeszcze zauważyć, jak Miron skoczył na muskularnego i jak Toni zatańczył rozpędzony… Ale wszystko zakołysało się do przodu i do tyłu, i znowu Miron skoczył, i znowu, i ponownie, już bez odstępów, wszystko się zlało, a potem czarne kleksy strzałów zaczęły pojawiać się to tu, to tam, wolno okręcając się i zanikając, i zostało tylko drżenie — a potem pustka błękitna jak niebo nad Himalajami…

2

Stas

Na początku było słowo.

— …już po ich wojnie domowej, kiedy Murzyni dostali wszelkie prawa i takie tam; emancypacja, słyszał pan? Więc wtedy Murzyni zaczęli zajmować się handelkiem. Z powodu nędzy musieli otwierać swoje stragany w ciemnych spichlerzach i piwnicach. Olej do lamp był wtedy drogi, więc Murzyni bardzo oszczędzali na oświetleniu. A sklep to po angielsku również shop, więc najpierw się mówiło: „Ciemno jak u Murzyna w szopie”, a forma wybrana przez pana, to są nic innego jak…

— Jest.

— Co „jest”?

— Nie „są”, lecz „jest”. „Są” to liczba mnoga.

— Myli się pan, kolego! „Są” to krótka forma od „sądzono”, co z kolei oznacza…

— Cicho. Chyba się ocknął.

— A pan widzi w ciemnościach?

— Nie, po prostu dobrze słyszę. Hej, nowy! Ocknął się pan?

— Jeszcze nie wiem — powiedziałem. — Nie mam z czym porównać.

— Nasz człowiek — powiedział ktoś.

— I muszę zauważyć — podniosłem się — że w Ameryce za czasów wojny domowej do taniego oświetlenia stosowano nie olej, lecz naftę.

— Nafta to właśnie jest nazwa bawełnianego oleju do lamp.

— Cicho! — sapnął ktoś na granicy zdenerwowania. — Nowy! Ktoś ty?

— Stas Popów…

— Stas! Niemożliwe!

— Niemniej jednak to fakt. A ty kim jesteś?

— Nie poznajesz?

— Na razie nie. Powiedz coś spokojnie.

— Do diabła ze spokojem! Jestem Espada!

— Kostia… — Na chwilę straciłem głos. — Więc ty żyjesz… — Ostrożnie — syknął ktoś, a potem zwyczajnie zostałem stłamszony. Kostia miał fantastycznie długie ręce i był przy tym silny.

Kiedy w sześćdziesiątym siódmym zaczęło się to świństwo na stacji Arka, Espada był jednym z pierwszych zaginionych — jeszcze zanim pojawiły się upiory i odmieńce. Tak więc nawet nie wiedział, co przeżyliśmy my, pozostali, i czym się to wszystko skończyło.

Zresztą mówiąc: „skończyło się”, pewnie się mylę.

Była ich tu piątka: Espada, który zaginął niemal jednocześnie ze mną; Wadim Dubrowin, jeden z odkrywców Sauły — właśnie on bawił towarzystwo tłumaczeniami zwrotów; Wolfgang Svensson, zero-stroiciel, Patrick Dempsey — pilot, i Eryk Kołotilinski, progresor, specjalista od Gigandy. Wszyscy zostali porwani z miejsc odosobnienia przez nie znanych ludzi; wszyscy, jak i ja, zaginęli niegdyś w głębinach kosmosu, a potem nieznanym sposobem ukazywali się na Pandorze, nieopodal uzdrowiska Diuna, nadzy, z początku niemal pozbawieni pamięci… Patrick posiadał zdolności podobne do moich: w jego obecności w metalowych przewodnikach gwałtownie zmieniała się rezystancja; od samopoczucia Patricka zależało w jaką stronę. Inni niczego specjalnie dziwnego w sobie nie zauważali prócz tego, rzecz jasna, że nie przepuszczały ich — nas — membrany drzwi, traktując jak pandoriańską faunę. Cóż z tego, że wszelakie badania kodu genetycznego — mojego przynajmniej — dawały identyczną odpowiedź: człowiek. Membrany miały w nosie wyniki badań…

Ja i Espada zaginęliśmy z orbitalnej stacji Arka. Espada po prostu z zamkniętej sekcji, ja — po tym, jak zgasły gwiazdy i stację zaczęło skręcać i łamać. Patrick, pilotując transportowego widmo-dromadera, wyszedł z kolejnego skoku w jakimś dziwnym miejscu: w środku gigantycznej kamiennej pieczary, we wnętrzu pustej asteroidy. Wprowadził kurs powrotny, ale zaczęło się coś dziwnego i Patrick znalazł się na Pandorze. Wolfgang był jednym z tych, którzy wiosną sześćdziesiątego ósmego zaginęli w zero-kabinie. Wystąpiła taka dziwna seria, przyczyny nie zostały wyjaśnione, ale wydarzenia jakoś same z siebie się skończyły. Wolfgang właśnie w ramach obowiązków służbowych badał te przypadki. Wadim jak przez mgłę pamiętał, że leciał dokądś gliderem, a potem nagle znalazł się w diunach, i można by w tym widzieć pospolitą awarię z uderzeniem głową o twardy przedmiot, tyle że leciał nad Marsem, a ocknął się na Pandorze. Najdziwniej zaginął Eryk. Pracował w nootycznym trenażerze, właśnie leciał w nim program przeżycia w dżungli i przez długi czas Eryk był pewien, że taki dziwny program mu wstawili…

Jeśli spróbować podsumować, a tym chłopcy zajmowali się długo i zaciekle, jeszcze zanim ja się pojawiłem (Eryk i Wolfgang siedzieli tu już ze trzy tygodnie, jeśli wierzyć zegarom wewnętrznym), to wychodziła prosta rzecz: ktoś zbierał w jednym miejscu tych, kogo progresorzy (a propos, dlaczego właśnie oni?) starannie trzymali od siebie z daleka, nie pozwalając im nawet domyślać się, że istnieją inne podobne osobniki. Ciekawe, jak wielu nas jest i czy wszyscy są na Pandorze? Kiedy zaczęły się cuda na Arce, znajdowało się tam jedenaście osób…

Ala

Bez wyraźnej przyczyny czuła się dziwnie źle. Jakby zwiększyła się grawitacja. Łydki stały się ciężkie, podeszwy przyklejały się do miękkiej tekstury podłogi. Z jednej strony miała ochotę na wannę, z drugiej ten pomysł wywoływał niezrozumiałe obrzydzenie. Daleką analogią było wspomnienie ciąży, chociaż formalnie odczucia były inne.

Przepędziła dziewczynki i nadal leżała. Najpierw po prostu tak sobie, potem umieściła na suficie display mnemoniatora. Dostroiła się i zaczęła odtwarzać wszystko, co pamiętała.

Oto podbiegają wszyscy trzej. Stas i Toni-Miron. Stas patrzy na glidera, a Toni-Miron jednym okiem w roztargnieniu zerka na glidera, drugim — czujnym — na Stasa. I nie jest to późniejsze nawarstwienie wrażeń, nie, to zostało odnotowane, a potem zapomniane.

Hrabia Monte Christo.

Zero-łączności tu nie ma.

Przepraszam, ja na chwilę…

I sny. O, tak! Jakie sny, ile snów! Byłam tam, widziałam tam… Nie pamiętam.

Mnemo nie pomaga. Jakbym właziła na lodowy pagórek… I znowu w dół. Stop. Zaczepiłam się. Żeby tylko nie zjechać…

Sen-matrioszka. Ja we śnie nie jestem sobą. Ta, która jest we śnie, widzi sen. Ja też go widzę, rzecz jasna, ale jakby z boku i płytko, jakbym patrzyła jednym okiem.

Bieg po szarym błocie, z którego sterczą gołe patyki — pojedynczo i pęczkami. Szybki bieg, bezgłośny, równy. Nie wiadomo dlaczego nie patrzę przed siebie, lecz trochę w prawo.

Szara ściana — metalowa? Obok kamienny głaz. Zanurzam w głazie rękę, coś wyjmuję…

Potem lecę! W polu widzenia z prawej strony moje kolano, błyszczące, ciemne. Jakby spuchnięte.

Pode mną całkowite piekło: rumowisko skalne, przepaście bez dna. I oto nurkuję do jednej…

Ciemno. Ciemno. Ciemno. Ciepła, słodka, nie wiadomo dlaczego odrzucająca mnie wcześniej ciemność. Radość powrotu i uraza: dlaczego mnie wyrzucono, za co? Jak szczeniaka na mróz.

Zniecierpliwienie. Zaraz coś się stanie, coś nieznośnie przyjemnego. Ciemność idzie na spotkanie, obejmuje. Ciemność może być czuła.

Oto zaraz… zaraz… Oczekiwanie, zniecierpliwienie. Och!

Wybuch — ból — oślepienie — wibracja na krzyż — jakby piły tarczowe wolno wcinały się w czaszkę. Krzyczę…

Odskakuję po raz milionowy. Udaje mi się, ponieważ wiem, czego oczekiwać. Przywykłem. Potem odwracam się…

Za mną idzie kobieta w lekkim podróżnym stroju. Biały kostium, czarne włosy, oczy uważne i lekko zmrużone. Duże wyraziste usta. Wysoka, ładnie się porusza — pewnie, energicznie, płynnie.

Nigdy wcześniej jej nie widziałem.

Wiele razy ją widziałam…

Mnemoniator wyłączył się sam: zadziałał stres-blok. Ale można go…

Ala przejechała dłonią po twarzy. Pot. Palce drżą. I ktoś wewnątrz krzyczy: Wystarczy! Nie wolno! Nie próbuj więcej! Co się ze mną dzieje?

Ja się boję. To prawdziwy strach. Boję się…

Leżała jeszcze chwilę, rozluźniając się, patrząc na czysty, niczym nie zmącony ekran. Wreszcie to leżenie stało się nieznośne. Wyłączyła stres-blok. Zielone oko zgasło, zapłonęło czerwone.

…Udaje mi się odskoczyć, ponieważ wiem, czego oczekiwać. Ale w tym ostatnim króciutkim błysku widzę nie kończące się pole. Stoją na nim jak pionki na szachownicy chudzi czarni chłopcy w idealnie równych szeregach. Są ich setki albo tysiące. Stoją i patrzą na mnie, a ja patrzę na nich z jakiegoś podium. I czekają… Na co? Na moje słowa? Nie, tu się w ogóle nie rozmawia. Dźwięki są inne. Tylko ja sam mogę, gdy zechcę, powiedzieć i usłyszeć: „Dzwoneczek!”

Potem wszystko gaśnie. Kobieta w bieli podchodzi, kładzie mi dłoń na ramieniu. „Witaj, wodzu. Znalazłam pytanie, na które nie znasz odpowiedzi…” Zaraz je zada i wtedy wszystko się skończy. Ponieważ jest takie pytanie, którego zadawać nie wolno. A ja, żeby nie odpowiadać, uciekam wstecz, na stację Arka.

Amet-chan gniewa się na mnie: znowu musi iść kłaniać się Kamilowi, a to staje się coraz mniej przyjemne. Kamil już Wcześniej był nieznośny, a po aferze „podrzutków”, kiedy go z jakiegoś powodu odizolowano od całej posiadanej informacji, stał się nieznośny do sześcianu. Ma wyraźny kompleks Kasandry: zawsze ma rację, ale i tak mu nikt nie wierzy. A skoro tak, to po co ciskać perły. Natomiast Amet-chan jest niezależnie od całej swojej niewzruszoności człowiekiem delikatnym, czułym i wrażliwym. Ja zrobię to, o co prosi Mały, Amet-chan zrobi to, o co proszę ja, Kamil zrobi to, o co prosi Amet-chan… Nikomu to nic dobrego nie da. Ale, być może, czasem ma sens robienie tego, co nic dobrego nie daje?

Podejrzanie często wspominam Majkę. I jej nieracjonalne racje.

„Co robią ludzie?” Oto już sześć lat z hakiem odpowiadam na to pierwsze pytanie Małego i sam coraz mniej rozumiem, co oni robią. Wcześniej wydawało mi się, że wiem wszystko. Stopniowo — skala rosła — zacząłem dostrzegać dziwne luki w mojej wiedzy. Potem wypełniły się, ale ponieważ skala nadal rosła, pojawiły się luki w informacji BPI. One również musiały zostać wypełnione przy pomocy specjalistów. Potem okazało się, że są specjaliści, których jakby właściwie nie było, i że są prace, które jak gdyby nie powstały, i jest jeszcze coś…

Ale to jest prawie nieważne. Chłopcy rozbierają czarny sputnik Wędrowców. Nie za bardzo wnikam w ich sprawy, bo jestem zajęty właśnie tymi ostatnimi problemami, do których doprowadził mnie nieprzyjemnie wydoroślały Mały… Jakże mało zostało w nim z tego zachwyconego i podnieconego, rozdzieranego namiętnościami chłopca! Jest oschły, ironiczny, czasem pogardliwy. Zbyt wiele o nas wie i wyciąga wnioski. Jest podobny do młodego upartego głowana.

Nadal go kocham.

Espada i chłopcy chodzą szczęśliwi. Dogrzebali się do jakiegoś zespołu, którego wcześniej nie spotkano na żadnych innych budowlach Wędrowców. Zespół jest solidnych rozmiarów grudą rur i rurek, splecionych ciasno i dziwacznie. Nikt nie wie, do czego służy…

Prześwietlają i obstukują zespół, próbują tomografii. W jakimś momencie coś się dzieje, chociaż to „coś” nie zostało w żaden sposób odnotowane. Po prostu wszyscy czują się tak, jakby ktoś uważnie przyglądał im się z tyłu.

Pierwszy znika Espada. po nim następni dwaj.

Korytarze stacji wydają się studniami, na dnie których kłębi się mrok. Z tyłu już nie czuje się spojrzenia, czuje się oddech.

Pewnie trzeba było ewakuować się od razu. Nie wiem, dlaczego tego nie uczyniono. Pewnie wstyd było uciekać, porzuciwszy tych, co zniknęli. Mieli nadzieję, że ich znajdą, przywrócą… Kiedy pojawił się zapach fiołków, było już za późno.

Zapach był gęsty. Powietrze stało się galaretowate, drżące. Na granicach pola widzenia działo się coś dziwnego i często strasznego. Cybery wymarły. Komputery stacji i statku robiły, co chciały.

Może trzeba było zaryzykować i uciekać na ręcznym sterowaniu. Nie zaryzykowali. To już była demoralizacja.

Nadeszły odpowiedzi na pytania Małego. Już nie mogłem ich przekazać. Zaczęły gasnąć gwiazdy…

A potem jakby gigantyczna ręka zaczęła powoli ściskać i skręcać stację. Szczęk, zgrzyt i chrzęst. Miotaliśmy się po pomieszczeniach, potem rozeszliśmy się po kajutach i zaczęliśmy czekać na koniec.

Trwało to prawie trzy doby.

Zgniotło nas starannie, powietrze nie uciekało. Korytarze stały się podobne do rurek przeciętych cążkami; ściany stykały się ze sobą. Na moim suficie powstała mokra plama, wisiały tam też duże zimne krople, które czasem odrywały się i spadały na twarz i pierś. Leżałem i myślałem o ostatnich pytaniach Małego i odpowiedziach na nie. Mały wiedział o nas wszystko — znacznie więcej niż my sami. Myślał nie tak jak my. Oczywiście w dużej części to nie on sam myślał, lecz tajemniczy aborygeni planety. Ale mimo to, mimo to…

Dlaczego Mały tak bardzo chciał poznać szczegółową bio-kronikę doktora Bromberga? (I dlaczego nagle okazało się, że tak trudno jest ją zdobyć?)

Dlaczego ludzie najczęściej mają różne zdania, ale w niektórych sprawach — całkiem jednakowe?

Dlaczego androidy nie mogą mieszkać na Ziemi? Kto i kiedy zabronił i jak to wyjaśniono?

I w końcu: co to jest projekt „Walhalla”?

Otrzymałem odpowiedzi od Amet-chana, ale nawet nie przeczytałem ich — po prostu co innego stało się ważniejsze…

Ściany kajuty zwierały się, marszczyły. Drzwi zostały wysadzone, membrana nie zamykała się, zwisała jak martwa pofałdowana skórka. Śmierdziało coraz mocniej…

Ala zmarszczyła nos, czując mocny, wcale nie kwiatowy zapach, odruchowo szarpnęła głową i nagle jakby ocknęła się. Leżała w hotelowym pokoju, sama, na suficie blado mrugał ekran mnemoniatora. Za szerokim, panoramicznym oknem dojrzewała burza. Niebo miało kolor oceanicznej zieleni z białą pianą. Zbliżały się wieże z chmur we wszystkich możliwych odcieniach czerni. Jasna strzałka glidera ślizgała się ukośnie w dół, przecinając obłoki…

Co to było? Wstała, niepewnie zrobiła krok w kierunku stolika. Dopiero teraz ociężałość zaczęła znikać, parować… i tak samo znikały i parowały urywki widzianego i zrozumianego, rozlane kałuże cudzej pamięci… Śpiesząc się, żeby zdążyć, podpłynęła do stolika, chwyciła notes i zaczęła dyktować to, co jeszcze pamiętała: stacja Arka, projekt „Walhalla”, Espada, androidy, Bromberg, Mały…

Stas

Szedłem pierwszy, potykając się, i jakieś bezcielesne istoty dotykały moich policzków i czoła. Opaska była szczelna i twarda, dwaj za plecami trzymali mnie za łokcie, brakowało tylko skrzypienia zardzewiałych zawiasów i woni pochodni. Wyczuwałem natomiast inny zapach, niepodobny do niczego. Byłem przekonany, że znajdujemy się w przystosowanej do ludzkich potrzeb naturalnej jaskini czy kopalni. Na Pandorze było dużo kopalń kobaltu, powstałych jeszcze przed utworzeniem rezerwatu. Mało kto o tym wie.

Przede mną otworzyła się jakaś naturalna przestrzeń. Sala? Głucho i ciemno. Tu, w podziemiu, odkryłem w sobie nową umiejętność: wyczuwanie bliskości ścian, ludzi i przedmiotów. Przedmioty emitują takie jakieś srebrzenie, a ludzie jawią się jako zielonkawe cienie. Opaska na oczach przeszkadza w tym widzeniu, ale nie do końca, więc odróżniam przed sobą trzy wydłużone, zielonoszare plamy…

— Puśćcie go — powiedział niski, donośny głos. -1 zdejmijcie opaskę.

Trzymające mnie ręce opadają. Stoję nieruchomo. Zręczne palce dotykają tyłu głowy, opaska jest skomplikowana, z jakimiś paskami i zapięciami. Po co tyle zachodu, skoro wystarczyłby ciemny worek? Zresztą nie nadszedł jeszcze czas pytań.

Ale oto opaska została zdjęta. Ostrożnie otwieram oczy. Półmrok. Przestronne pomieszczenie, które nie wygląda na salę. Hangar? Kopuła? I nagle wiem. Już to widziałem! Już tu byłem!

Nie wiem dlaczego, ale się wzdrygnąłem.

Dopiero potem zacząłem przyglądać się tym, którzy stali przede mną.

Właściwie jeden siedział, a dwaj stali. Po prostu mieli głowy na jednym poziomie.

Ten siedzący był ogromnym facetem z wygoloną głową i byczymi ramionami. Dwaj osobnicy stojący za jego plecami ze stannerami w dłoniach mieli na twarzach biomaski — tak samo jak ci, co złapali chłopaków i mnie. Ale to raczej nie ci sami — mają inne sylwetki. I nie czuło się w nich tej pewności, lecz tylko lęk. Boją się mnie? Ciekawe…

— Witam pana, Popów! — zagrzmiał siedzący. — Gratuluję uwolnienia!

— Dziękuję — prychnąłem. — Gdzie są drzwi?

— Daleko stąd. Sam pan ich nie znajdzie. Krzesło dla gościa!

Natychmiast z tyłu pod kolanami trąciło mnie coś miękkiego. Usiadłem i niemal wywaliłem się na plecy. Odwykłem od tych odmóżdżonych krzeseł-ameb. Teraz mój rozmówca wisiał nade mną jak skała.

— Rozumiem, że ma pan mnóstwo pytań — stwierdził człowiek-skała. — Podobnie jak ja mam mnóstwo odpowiedzi. Ale najpierw ja zadam pytanie: Czy pan wie, kim pan jest?

Po chwili odpowiedziałem:

— Czy wiem? Nie wiem. Raczej domyślam się.

— Proszę zdradzić swoje domysły.

— Z przyjemnością. Zaraz potem, gdy dowiem się, kim jesteście i o co w ogóle chodzi?

— Mądrze. Jesteśmy organizacją podziemną. Jedną z niewielu istniejących i pewnie ostatnią działającą. Nie mamy nazwy. Nie mamy list. Mamy tylko zasady i cel. Jestem zastępcą przewodniczącego organizacji. Proszę mówić do mnie Merlin. Jestem androidem.

— Bardzo mi miło — powiedziałem.

— W skład organizacji wchodzą również ludzie — ciągnął Merlin. — Szefem organizacji jest człowiek. Walczymy również o równouprawnienie. Zresztą jeśli uda się nam osiągnąć główny cel, to różnica między ludźmi i androidami po prostu zniknie… Wie pan, co to jest D-kontrola?

— Kiedyś byłem cybertechnikiem. — Skinąłem głową.

— Więc rozumie pan, że jedyna realna różnica między człowiekiem i androidem to wyposażenie androidów w D-odpowiedzi?

— A my mamy D-odpowiedź?

— Nie. Pan przecież nie jest stworzony przez ludzi.

— Stworzony, sądzi pan?

— Stworzony, zmodyfikowany… Na przykład skąd się bierze ten nieludzki spokój, Popów?

— Z Boecjusza.

— Ta sugestia zasługuje na rozważenie. Ale tylko pan zna Boecjusza. Tymczasem wszyscy uwolnieni przez nas mają żelazne nerwy. Ani jeden normalny człowiek nie wytrzyma tortury ciemności i niepewności. Wszyscy jesteście zahartowanymi żołnierzykami.

Przypomniałem sobie Wadima, ale nie zamierzałem tego korygować.

— Tak więc jest zupełnie jasne, że zostaliście stworzeni i zgrupowani w jednym miejscu w bardzo konkretnym celu. Musimy tylko wyjaśnić, jaki to cel.

— I?

— Myślę, że się nam udało. Tak samo, jak określić, kto to zrobił.

— Podzieli się pan tą wiedzą?

— Oczywiście. Trochę później. Chcę, żeby pan sam do tego doszedł. To pewniejsze, nieprawdaż?

— Mnie jest wszystko jedno. Wiem, że w taki sposób można człowiekowi wcisnąć wszystko, po prostu dobierając fakty. Wtedy nawet nie trzeba ich przekręcać.

— Lecz mimo to… chcę być nieco bardziej przekonujący.

— Może chce pan siebie przekonać?

Rozległ się dziwny dźwięk. Jeden ze stojących za plecami Merłina przykrył usta dłonią. Wyglądało na to, że powiedziałem coś śmiesznego. Merlin nie odwrócił się.

— Pamięta pan dekadę od dwa tysiące trzydziestego do dwa tysiące czterdziestego?

— Tylko z książek.

— Oczywiście. Zauważył pan jakieś anomalie?

— Oczywiście. I to jakie.

Anomalie były. Na początku dekady: płonące po całym świecie małe wojny, zarzewia wielkiej wojny (czy jak określił Stworzenicki — „światowego pożaru torfowego”), zniszczenia, głód, miliony uciekinierów; na końcu: spokój, dobrobyt, wszechobecna miłość i wzajemne ustępowanie („Ależ nie, pan pierwszy!”). Bez żadnych widocznych przyczyn. Samo z siebie. Na skinienie. Czarodziejski deszcz. I najśmieszniejsze, że wszyscy odebrali to jako rzecz normalną i zrozumiałą. Opamiętaliśmy się. Pojęliśmy, zrozumieliśmy… Wpadły mi w ręce tylko dwie prace, w których nieśmiało, jakby to było coś nieprzyzwoitego, zadawano pytanie: A właściwie dlaczego? Ale autorzy natychmiast cofali się, przypominali, że istnieje coś takiego jak „ludzki zdrowy rozsądek”, „instynkt zachowania rozumu” i coś jeszcze. Poza tym nie było w literaturze pięknej żadnych utworów dotyczących ostatnich wojen. Zapomniano o nich błyskawicznie i całkowicie, tylko liczne żołnierskie pomniki stały nad podtopionymi okopami jak oznaki przyznania się do grzechu niepamięci. Straszna przeszłość była zapominana jak zły sen. Dzieci lat pięćdziesiątych już nie mogły sobie wyobrazić innego życia jak to nie ustające święto, które urządzili im dorośli. W ich wyobraźni wojna z Hitlerem skończyła się pewnie tuż przed Kotłem Eufratu, wielkim transsaharyjskim marszem Schwarzenberga czy bitwą o Dardanele…

— Podejrzewam, że pan już wie, co się wtedy stało — wolno powiedział Merlin.

— Brakuje mi danych — odparłem.

— Ach tak… No, tego należało oczekiwać. Ale czy wszechwiedza oduczyła pana dochodzenia do samodzielnych wniosków?

— Nauczyła mnie ostrożności w stosunku do podobnych wniosków. Domyślam się, co pan ma na myśli. Ale dwie pierwsze prace Bleszkowicza pojawiły się dopiero w pięćdziesiątym piątym.

— Rozumiem. Nie może się pan wyrwać ze sfery wyobrażeń, do których pan przywykł. Bleszkowicz nie ma tu nic do rzeczy. Pozwolono mu tylko ogłosić to, co i tak wyłaziło spod koca.

— Tak — powiedziałem.

— Orbitalne hipnopromienniki stworzono w trzydziestym drugim, a uruchomiono w trzydziestym trzecim. Nie przypomina pan sobie niczego charakterystycznego?

— Choroba Arnolda?

— Dokładnie! Chorobliwa apatia, apatia dolorosa epidemica. Pierwsze militarne zastosowanie hipnopromienników. W następnym roku odbyło się tajne spotkanie wszystkich pracujących nad tym rodzajem broni stron, swego rodzaju podziemna konferencja pokojowa, na której postanowiono zaprogramować wszelkie urządzenia w określony sposób.

— Tak zaczęła się nowa era… — Nie udała mi się pytająca intonacja. Merlin miał rację. W mojej biednej głowie odbywała się weryfikacja jego informacji i okazywało się, że wszystko pasuje.

— Tak zaczęła się nowa era — zgodził się. — Grupa spiskowców utworzyła jakby wszechświatowy rząd. Potem starała się pozostawać w cieniu…

— „Mahatmowie Zachodu”, o których wspominał Schwab, to oni?

— Nie wiem, o czym pan mówi. Kto to jest Schwab?

— Gunter Schwab, wiedeński ekspozycjonista. Najważniejsza praca: Z połowy drogi do raju. Umarł w pięćdziesiątym dziewiątym. Całkowity rozpad świadomości.

— Przy okazji: jaka była dynamika zachorowań psychicznych w dwudziestym pierwszym wieku?

— Wzrost o tysiąc sześćset procent od dwa tysiące dwudziestego do pięćdziesiątego roku, mniej więcej pięcioletni stabilny poziom z nieznacznymi rocznymi wahaniami, następnie wolny spadek do końca wieku aż do poziomu trzystu pięćdziesięciu procent…

— Czy to potwierdza naszą wersję?

— Możliwe. Ale są też inne wyjaśnienia.

— Wyjaśnienia są zawsze. Zwłaszcza wtedy, gdy produkuje je ktoś utalentowany.

Ala

Gorbowski wcale się nie zmienił: chyba nawet miał na sobie tę samą kurtkę — workowata, płócienna, nieokreślonego koloru, który żeby nie mylić odcieni, określa się jako szary. Uśmiech też był ten sam: nieco nieśmiały i radosny uśmiech człowieka, który zobaczył pięknego rzadkiego motyla wśród suchych liści…

— Dzień dobry, Leonidzie Andriejewiczu. — Ala wyciągnęła dłoń. — Jakże miło znowu pana widzieć!

— Witaj, Saszeńko. — Uparcie tak ją nazywał, jako jedyny. -Ileż to lat, co?

— Dziesięć — odpowiedziała. — Albo jedenaście. Lariska akurat skończyła trzy lata.

— To ta wysoka? — ze strachem zapytał Gorbowski, oglądając się. Lariska udawała, że w odległym kącie tarasu rozkoszuje się widokiem. Słuch miała jak górska kozica.

— Ta wysoka. — Ala skinęła głową. — Wstrętna, obrzydliwa, ciekawska żaba, której kiedyś ktoś przytrzaśnie ogon.

Lariska obejrzała się i pokazała język. Potem leniwie odepchnęła się od poręczy i poczłapała do pokoju, wymachując właśnie tym nie istniejącym ogonem.

— No po co pani tak mówi? — zmartwił się Gorbowski. — Niechby dziewczynka…

Ala niemal niezauważalnie pokręciła głową.

— Mark nie mógł przylecieć? — zapytała.

— Nie. Bez niego tam wszystko runie… jak zwykle. Przecież zna pani Marka. Koniecznie w centrum świata.

— Czy on panu… opowiedział?

— Próbował. Ciągle go ktoś odwoływał… ci, no… jak im tam… uczeni. Współpracownicy.

— Oczywiście. Przecież to Mark. Leonidzie Andriejewiczu, oczywiście opowiem to panu. To bardzo dziwna historia, ponieważ dzisiaj zaczęło się dziać ze mną coś dziwnego… I podejrzewam, że to tylko początek.

— Poczekaj, Saszeńko. Nie wyprzedzajmy faktów. Mark powiedział, że tego człowieka, Popowa, trzymają… podobno w izolacji?

— Tak. Najpierw to były aluzje, podejrzenia… Teraz jestem pewna. Ee… Leonidzie Andriejewiczu… — Nagle zaczęła się jąkać. — Co to jest projekt „Walhalla”?

— „Walhalla”? Proszę poczekać, to coś znajomego… Aha, to było dawno. Gdzieś w latach… tak, na pewno. W drugim dziesięcioleciu. Akurat w przeddzień skandalu w Massachusetts. Właściwie to było opracowanie dla tej maszyny. Dlaczego pani o to pyta?

— Zaraz… Co się stało na planecie Arka?

— To smutna opowieść, Saszeńko. Nawet nie bardzo chce mi się ją wspominać. Czy to ważne?

— Przecież Popowa powinien pan pamiętać właśnie z Arki?

— Ach, to o tego Popowa chodzi! Stas Popow, tak? Pamiętam, pewnie, że pamiętam! Na początku był bardzo nerwowy… Na planecie Arka wykryto niehumanoidalną cywilizację, która wychowała ludzkie dziecko. Nie nagłaśniano tego, chociaż informacja nie była utajniana. Ta podstawowa cywilizacja nie dążyła do kontaktu, a z chłopcem podtrzymywano łączność ze stacji orbitalnej… chyba z siedem lat, jeśli mnie pamięć nie zawodzi. Właśnie Popów kontaktował się z chłopcem, co się rozwinęło w przyjaźń. A potem doszło do tragedii: stacja była zacumowana do starego satelity Wędrowców, który nieoczekiwanie zawinął wokół siebie przestrzeń. Straciliśmy pół roku, aby się do niego przebić, ale na stacji nie było nikogo. Znaleźliśmy zaklejone przejście do innej przestrzeni. Wędrowcy wykorzystywali takie przejście na planecie Nadzieja. Nie potrafiliśmy zrozumieć…

— A Popów zniknął?

— Tak. Jeśli to jest ten sam Popow…

— Ten, Leonidzie Andriejewiczu.

— To znaczy, że był u Wędrowców. U prawdziwych, żywych, aktywnych Wędrowców. A to już jest ciekawe.

— Ale przecież ktoś o tym wie! Ktoś zorganizował jego ochronę, to zamknięcie…

— Punkt „Wiatr”. Saszeńko, ciągle mi się wydaje, że pani… jak by to powiedzieć… przesadza. Jakie to zamknięcie?

— Niech pan to nazywa, jak chce. Ale Popow nie jest wolny. Nie może porzucić tego miejsca i strzegą go. A co to jest „Walhalla”?

— Kolejna próba osiągnięcia nieśmiertelności. Tworzenie programowych kopii ludzkich świadomości i wprowadzanie ich do pamięci maszyn. Do programowej kopii świata…

— I co?

— Badania końcu zamrożono jako etycznie niejednoznaczne. Maszyny zresztą też nie uruchomiono.

— A pamięta pan, kto pracował nad tym projektem?

— Och, nie, Saszeńko. Tyle lat minęło… Ale przecież może to pani sprawdzić w BPI.

— Tam tego nie ma.

— Czyżby potrzebny był dostęp?

— Nie. Po prostu nie ma na ten temat najmniejszej wzmianki. Jest agencja Walhalla, ale to turystyka. Jest ruch Walhalla, bojownicy o eutanazję. Ale nie ma niczego związanego z cybernetyką.

— Dziwne… Sasza, zacznijmy od rzeczy najprostszych. Polecimy do tego punktu. Zaraz poślę pytanie do Akademii… Popow chciał, żeby wysyłać mu książki na ich adres?

— Tak. Do Akademii.

— No to spróbujemy… Gdzie jest łączność?

— Leonidzie Andriejewiczu! Ale jak to jest w ogóle możliwe? Jak?

— Saszeńko, Saszeńko! Pamięta pani, jak się spotkaliśmy po raz pierwszy? Wtedy, na Tęczy?

— Pamiętam, kradłam energię…

— Właśnie, a pyta pani… — Uśmiechnął się smutno, odwrócił i ruszył do wyjścia. W progu zatrzymał się. — Proszę się pakować, Saszeńko. Za pół godzinki wylatujemy. Zobaczymy, jak tam Popow sobie mieszka, będzie miał gości…

Stas

Mimo wszystko nie wyszliśmy na zewnątrz. Merlin sam zaprowadził mnie do niedużego pokoju w kształcie walca, gdzie stało polowe łóżko pneumatyczne i takiż fotel. Z jantarynowych lamperii sączyło się równe, wieczne światło. Było tu jakoś szczególnie goło i nieprzytulnie: ściany te w zasadzie nie były przeznaczone dla człowieka. Prócz tego dźwięczało we mnie jakieś echo przeszłości, zapomnianej na amen, z korzeniami, ale cienie, ale echo, ale zapachy uczepiły się czegoś i teraz wyciągały coś, jakby za pomocą pajęczynek czy włókienek, z niczego, z pustki i szarego drobniutkiego pyłu spopielonej pamięci… Wiedziałem, że i tak niczego sobie nie przypomnę. Stronica została wyrwana.

Przeklęty jantaryn.

Usiadłem, wstałem, położyłem się. Znowu wstałem. Nie miałem pojęcia, co ze sobą robić.

Dziwne. Nawet nie odczuwałem, że dowiedziałem się czegoś nowego. Możliwe, że wiedziałem to wszystko wcześniej, ale nie przywiązywałem do tego znaczenia.

Podejrzewam, że nie ostatni raz się zdziwiłem.

Wieczorem ma przylecieć sam przywódca podziemia… No, no…

Ktoś zastukał do drzwi.

— Wejść — powiedziałem. To był Eryk.

— Stas, mogę trochę posiedzieć u ciebie? — Wyglądał jak wykąpany w zimnej wodzie dumny kot.

— Wal śmiało — rzekłem. — Wątpliwości? — Nie mogę strawić…

— Wyobrażam sobie.

— A ty co, od razu?

— Ja to inna historia. Mam tu dużo zapakowane. — Dotknąłem brwi i odruchowo zmarszczyłem się. Myślałem, że od razu poczuję ból. Ale bólu oczywiście nie było. — Dużo nowego to oni mi powiedzieć nie mogli. Tylko poprzesuwali akcenty.

— Myślisz, że to prawda?

— Prawda. Ale może nie cała.

— Co masz na myśli?

— Że ci chłopcy mogą nie znać całej prawdy. Że jest jeszcze ktoś, kto wie więcej.

— A z drugiej strony — Eryk popatrzył na mnie niemal ze złością — nie rozumiem, co to zmienia. No co? Wielkie mi rzeczy: hipnopromiennik… Przecież to nie jest zniewolenie czy jakiś gwałt. Czyż nie? Czy odkrywanie tego, co sama natura w nas wpakowała, to przestępstwo? Czy to jest obrzydliwe? Dlaczego tak mną wstrząsnęło, kiedy się… dowiedziałem?

— Nie wiem, Eryku — powiedziałem. — Pewnie po prostu czujemy się pokrzywdzeni.

3

Ala

Byłam strasznie niespokojna: prawie tak jak wtedy na Tęczy przez tych kilka godzin, kiedy już wiedzieliśmy o katastrofie, kiedy zaczęły krążyć straszne opowieści, ale kiedy też nie mieliśmy całkowitej pewności co do szybkiej i nieodwracalnej śmierci. Zrobiło się lżej, kiedy nadszedł czas umierania.

Teraz nie było ani Fali, ani bladych chłopców i dziewczynek na placu przed statkiem, ale czułam się przygniatana, przygniatana ze wszystkich stron. Fali nie dało się zobaczyć, a wszyscy wiedzieli o płonących osiedlach, ale milczeli, i nie było dokąd i jak wywieźć dzieci… Tylko Gorbowski był ten sam, był tu, obok. Ala popatrzyła nań kątem oka: posępny, z długim nosem… Przechwycił jej spojrzenie i uśmiechnął się smutno i zarazem pokrzepiająco:

— To nic, Saszeńko. Jakoś to…

Właśnie taki wrócił z ośrodka łączności: zafrasowany i zaintrygowany. Nic nie powiedział, a Ala — sama nie wiedząc dlaczego — nie potrafiła wykrztusić pytania.

Autopilot, chociaż tępy i bezmózgi, pamiętał trasę, więc nie trzeba było zwracać uwagi na kurs. Dżungla zamarła pod nimi, jak zamiera wiele rzeczy, gdy się na nie patrzy. Wystarczy odwrócić spojrzenie.

— Leonidzie Andriejewiczu, czy pan wierzy w Wędrowców? — Tamarka wysunęła się z tyłu. Lariska szarpnęła ją za nogi, wywlokła z powrotem, coś powiedziała na ucho. Tamarka wydała z siebie rodzaj gwizdu, który powstaje, gdy człowiek wciąga powietrze przez wysunięte wargi.

Gorbowski odwrócił się.

— Jak by ci to powiedzieć i szczerze, i krótko? Chyba ogólnie wierzę. Istnieją właśnie teraz. Nie w odległej przyszłości, jak to się kiedyś wydawało. Jestem od jakiegoś czasu przekonany, że wszystkie nasze wyobrażenia o Wędrowcach nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Mamy zbyt dużą bezwładność myślenia, przypisujemy im, chcąc czy nie chcąc, ludzkie cechy. Albo przynajmniej cechy znanych nam niehumanoidów. A oni są zupełnie inni.

— Boi się ich pan? — nagle zapytała Ala. Gorbowski popatrzył na nią z ukosa i westchnął.

— Co to znaczy: boję się? Przyzwyczaiłem się.

— Rozumiem — powiedziała Ala.

— Jakoś nieprzyjemnie często zaczęli się pojawiać — rzekł Gorbowski. — Może wcześniej nie zauważaliśmy ich śladów lub też… tych śladów nie było. Pamiętam przecież, że specjalnie szukaliśmy tych śladów, każdy guzik był sensacją. A gdzieś od dwudziestu lat już nie szukamy, może dlatego, że nie ma sensu szukanie czegoś, co istnieje w nadmiarze. Zaczyna się wydawać, że cały kosmos jest zaludniony Wędrowcami jak muchami. Śmieszne, na Księżycu tunel z jantarynu! Nie wiadomo, jak mogliśmy wcześniej go nie zauważyć. Dosłownie pod Ptolemeuszem. Tysiące ludzi tam chodziło, kopało, budowało i nikt niczego nie zauważył. I oto nagle on. Stary, zakurzony. Jak to wytłumaczyć? Czy to sto lat całkowitego bałaganu i gapienia się w górę, czy Wędrowcy znają znacznie więcej sztuczek niż my?

— Po prostu żyją nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie — powiedziała Lariska.

— Komow też tak uważa — smutno zgodził się Gorbowski. -Lecz ja się obawiam, że to niecała prawda.

— Zeszliśmy z kursu — zauważyła Tamarka. — Szukajmy lądowiska — pokazała gdzieś w bok, gdzie rzeczywiście między koronami drzew mignęła malutka wieżyczka.

— Nie rozumiem — powiedziała Ala. — Przecież to jest kurs…

— Proszę nie zwracać uwagi — miękko odparł Gorbowski. -Co tam autopilot? Maszyna… Mam wrażenie, że my wszyscy, chyba cała ludzkość, zamieszkaliśmy w opuszczonym domu. Ale nie do końca opuszczonym. Zwariowane cybery urządzają wariackie sprzątanie. Widma zmarłych gospodarzy przychodzą po nocach i dzwonią łańcuchami, wyją, zgrzytają zębami…

— Podrzucają dzieci, kradną chusteczki do nosa… — podchwyciła Ala.

Tamarka zapiszczała.

— Koza! — Ala odwróciła się do niej. — Mogłabyś…

Ale Tamarka, naprawdę blada, patrzyła gdzieś w bok i w dół, wskazując na coś trzęsącą się ręką, więc Ala również tam popatrzyła. Wynurzająca się zza koron drzew szachownica lądowiska była pusta. Przy podstawie wieży leżało dwoje ludzi. Coś z nimi było nie w porządku. Nie trzeba było mieć superbystrych oczu Tamary, żeby zobaczyć i zrozumieć, że…

Leżący po prostu nie mieli głów.

Stas

Po „sjeście” nie mogłem się uspokoić: trząsłem się, pot lał się ze mnie strumieniami, szczękałem zębami. O żadnym monitoringu, rzecz jasna, nie było co marzyć, ale wcześniej podobnym odczuciom towarzyszyło to, co nazwałem „pawianowaniem”: zręczne chodzenie na czterech kończynach, drapanie się, niewyraźne pomruki. I jeszcze inne rzeczy. Moich nowych klawiszy nie uprzedzałem o niczym takim — nawet nie wiem dlaczego. Ale w końcu musi istnieć coś, o czym nie mają pojęcia.

I dziwne, nagle okazało się, że bez monitoringu, bezwiednie koncentrując się na swoim nierealnym istnieniu, coś tam słabo, niewyraźnie, mętnie, niezrozumiale, bezbarwnie i bezsensownie — ale mimo wszystko — pamiętam! Czyli można nad tym popracować…

Pandoriański dzień chylił się ku wieczorowi, zatem minęła doba od chwili, kiedy oni u nas wylądowali. Właściwie kiedy one wylądowały. Miałem dziwną pewność, że to spotkanie zaczęło mieć konsekwencje, że poruszyły się i przemieściły jakieś warstwy wszechświata, i zaraz (nie w sensie czasu, lecz w sensie przyczyn i skutków; czasu może minąć i wiek) nastąpi trzęsienie ziemi, może moje osobiste, przez nikogo więcej nie zauważone, albo wspólne, ogólnoludzkie… Nie wiem dlaczego, ale chciało mi się wyć.

…Przecież wiem, że nie jestem człowiekiem! Kopia, podróbka… działający model naturalnej wielkości… dokładność co do molekuły, no to co? A z drugiej strony…

…coś nie wychodzi tym spiskowcom. Ale co, na razie nie wiem. Chociaż niby powinno to być bliskie i łatwe…

…jak ja sam — no to co? No dobra, hipnopromienniki. Eryk ma rację. Jeśli to pomogło przeżyć, jeśli to uratowało, jeśli w tej chwili miliardy ludzi są szczęśliwe nie iluzorycznie, nie na przekór realności, lecz właśnie dlatego, że życie jest tak wspaniale urządzone, skonstruowane i ucieleśnione, to czy nie należy zostawić tego wszystkiego tak jak jest na wieki wieków? Czy znowu zaczniemy szukać przygód?

A dlaczego nie wszystkim androidom wolno mieszkać na Ziemi? Przecież to nie kaprys Rady Światowej?

I Wędrowcy…

Wypędziłem z głowy wszystkie niepotrzebne myśli i zmusiłem się do skoncentrowania na dwóch ostatnich. Przyszedł ktoś w biomasce, przyniósł jedzenie. Mechanicznie wdusiłem w siebie kilka rybich paluszków, popiłem sokiem pomidorowym. Podładowałem się. Utrzymując przy tym na twarzy grymas znudzenia. Trzeba było wysiłku, żeby utrzymać taką minę, ponieważ to, co zaczęło mi się kształtować w głowie pół godziny od rozpoczęcia usilnych spekulacji, coraz mniej i mniej mi się podobało.

W końcu, czując, że kręcę się w kółko, odnotowałem w pamięci wyniki rozmyślań, wstałem i ruszyłem na poszukiwanie towarzystwa. Nie po to, żeby podzielić się szczęśliwie nabytymi wątpliwościami. Po prostu tak sobie.

Sześć lat kontaktów z Małym nauczyło mnie nieprzywiązywania specjalnej wagi do wiedzy napływającej z jakichś nieznanych głębin umysłu. Mały był przywiązany (niby dlaczego był”? Jest przywiązany) niewidzialną pępowiną do swoich stwórców, a ja do swoich. Jak do niego przychodziły odpowiedzi na pytania, których nie był w stanie zadać, tak oto przyszła i do mnie.

Jak dręczył go ból z powodu tych niewyobrażalnych odpowiedzi, tak dręczył teraz i mnie.

Ala

Chyba nawet wczepiła się w niego rękami. Albo bardzo chciała się wczepić. Później zobaczyła, że ma kilka połamanych paznokci i kostki palców potłuczone do krwi. Chwytała za rękaw? Może.

…dziewczynki wyrzucili ze śmigłowca za skórę jak kocięta, a potem Gorbowski z jakiegoś powodu postanowił, że ona też nie powinna tam lecieć. Nie miał racji. Poprzez różową mgłę widziała, że odbywa się coś nie do końca zrozumiałego. Wreszcie okazało się, że leci z nim, choć na miejscu pasażera. Z tyłu siedzieli trzej młodzi piloci, którzy przylecieli tu polować w wolne dni. Gorbowski zmobilizował ich razem z karabinami. W powietrzu powolnego starcha wyprzedziły trzy glidery. Ale gdy dolecieli do polany, okazało się, że nikt jeszcze nie wylądował, glidery zataczały koła, obserwowały; w eterze odbywała się wściekła awantura. Gorbowski poprosił wszystkich o ciszę, wywołał przedstawiciela progresorów — potrzebowali jeszcze pięciu minut. Polecił lądować w ślad za nim i poprowadził śmigłowiec na dół. Ala miała wrażenie, że rozbije pojazd, tak błyskawicznie ziemia pomknęła na spotkanie, ale udało się i maszyna wylądowała pewnie, nawet bez zwalniania.

— Klasa — powiedział ktoś z tyłu.

Wirniki jeszcze mełły powietrze, kiedy cała piątka wyskoczyła na lekko sprężynującą wykładzinę lądowiska. Było gorąco i panowała złowieszcza cisza. Kiedy wirniki przestały młócić powietrze, nadleciał zapach.

— Walery — powiedział Gorbowski do jednego z pilotów proszę pilnować nieba, dobrze? Bo jeszcze jak my się tu będziemy krzątać…

Pilot skinął głową. Z karabinem na piersi przypominał teraz wojownika ze starych obrazów.

Zacisnąwszy zęby, Ala skierowała się do ciał. Gorbowski wyprzedził ją o pół kroku i nawet lekko odepchnął. Piloci trzymali się z tyłu.

— Pewnie wysiadła membrana — powiedział jeden z nich. — Ludzie mówią, że czasem tak bywa. I gusmok zapikował…

Gusmokami nazywano potocznie smoki Gusmana, stwory z pyskiem krokodyla i sześciometrowymi skrzydłami.

Gorbowski pochylił się nad jednym z ciał, potem nad drugim. Wyprostował się.

— Obawiam się, że gusmoki nie mają tu nic do rzeczy. Myślę, że do tych chłopaków strzelano. Z karabinów, z bliska. Widziałem to raz…

— Leonidzie Andriejewiczu — wykrztusiła Ala. — Chodźmy. Przecież ich tu było troje.

— Tak, Saszeńko. Chodźmy, rzeczywiście.

Kończyli obchód pustych i sterylnie czystych pomieszczeń — cybery popracowały na medal — kiedy rozległo się brzęczenie pod łopatami i nad kołem lądowiska zawisł ogromny dwu-wirnikowy gryf.

— Nie ma go nigdzie — powiedziała Ala, nie wiadomo do Gorbowskiego, czy do siebie.

— Tak — odparł Gorbowski, patrząc na lądujący śmigłowiec. — Pani glidera też nie ma, Saszeńko?

Ala rozejrzała się w panice. Dopiero teraz zaczęła rozumieć.

— Nie, Leonidzie Andriejewiczu! To niemożliwe! To zupełnie nie tak, jak pan myśli!

— Ja jeszcze nic takiego nie myślę.

Gryf nie zdążył dotknąć podłoża, a już z niego wyskoczył gruby i bardzo energiczny mężczyzna w błękitnym półkombinezonie i jaskrawej koszuli w kratę. Za nim wysypała się jak groszek ze strąka dziesiątka opalonych i bardzo różnych młodych ludzi, którzy w mgnieniu oka rozbiegli się po terenie.

— Walter, nie zadeptuj śladów! Miszka, wracaj! Wracaj, zarazo! Wszyscy! I nie podchodźcie na razie! Siergiej, Akira, Zenon! Na dół, wszystko obejrzeć, zameldować! Hamlet, zdjęcia!

Duży i gruby rzucił się do brzegu lądowiska, do ciał i do Gorbowskiego.

— Witaj, Leonidzie! Co za koszmar! Tu, na Pandorze! Nie było czegoś takiego od stu lat…

— Witaj, Efraim. — Gorbowski potrząsnął jego ręką, potem łagodnieją wyszarpnął i pomasował przegub. — Saszeńko, pani pozwoli: Efraim Katzelenbogen, dyrektor Centrum Reedukacji Progresorów. Żeby nie zmuszać ludzi do łamania języka, przybrał pseudonim roboczy. Figuruje pod nim nawet w dokumentach. Proszę więc nazywać go po prostu Słoń.

— Bardzo mi miło. — Słoń się ukłonił. — Aleksandra?

— Postyszewa. Po prostu Ala.

— Znamy się z Tęczy, Słoniu — powiedział Gorbowski. — Uważaj to za rekomendację.

— To poważne. — Słoń skinął głową.

— A najważniejsze — ciągnął Gorbowski — że Aleksandra była tu wczoraj i wiele widziała.

— O! — zachwycił się Słoń. — Jak tu pani trafiła? Przymusowe lądowanie?

— Skąd pan wie?

— Aha, mam rację. No więc znowu się zaczęło…

— Co się zaczęło?

— Aktywizacja… Walter, chodź no tu, synu. Siadaj do radia i szybciutko wywołaj inne „Wiatry”. Zapytaj, czy u nich wszystko w porządku. Szczególnie u tych chronionych. Leć.

— Efraimie — powiedział Gorbowski — mam prawo wiedzieć…

— Ty tak. Ale nasza miła dama…

— Ja i tak już wszystko wiem — palnęła Ala. Zaniepokojony Słoń popatrzył na nią. Przeniósł spojrzenie na Gorbowskiego. Gorbowski skinął głową:

— Ona rzeczywiście wie więcej ode mnie. Tak więc możesz mówić. Na moją odpowiedzialność. „Wiatry” to miejsca, w których trzymacie „dzieci diun”?

— To lekkomyślne, Leonidzie. Dobra. Chodźmy pod dach.

— Ile ich jest obecnie? — zapytał Gorbowski, oglądając się w biegu.

— Czterdzieścioro dwoje. -1 wszystkie idą?

— Idą. — Słoń westchnął spazmatycznie, niemal zaszlochał. — Wszystkie, masz pojęcie, idą…

Stas

Dobre sobie. Ten malutki staruszek to szef podziemia? Obok masywnego Merlina wyglądał po prostu niepoważnie, jakoś błazeńsko niepoważnie. Ale takie sprawiał wrażenie tylko przez pierwsze trzy minuty. Potem różnica w gabarytach przestała być ważna.

Z jakiegoś powodu przypomniałem sobie, że wszyscy wielcy terroryści i rewolucjoniści byli mali i sprytni. Tacy ludzie są rewelacyjnie wytrzymali i w równej mierze wytrwali, obie te cechy wyrabiają w sobie, tłumiąc kompleksy.

Aleksander Wasiljewicz — tak się przedstawił — był z gatunku tych sprytnych i wytrzymałych. Potrafił jednocześnie chodzić, przestawiać meble, pić z wysokiej szklanki coś mleczno-białego (może nawet mleko, diabli wiedzą?) i rozmawiać jakby z każdym oddzielnie, a przy tym jednocześnie ze wszystkimi. Nie wiadomo dlaczego tylko czterech z nas: ja, Espada, Wadim i Patrick, zostało zaproszonych na spotkanie. Może Eryka i Wolfganga mieli zaprosić oddzielnie, może nie spodobali się gospodarzom…

Aleksander Wasiljewicz był jednym z pierwszych progresorów — z czasów, kiedy dopiero wykluwała się strategia i taktyka współpracy z pozostałymi (według naszego rozumienia) humanoidalnymi cywilizacjami. Nazywano ich oczywiście inaczej: obserwatorami, i w ogóle nie mieli oni prawa do interwencji. Uważano wtedy, że wszystko należy zostawić naturalnemu biegowi rzeczy. Ale praktycznie każdy z uczestników tych starych projektów prędzej czy później zaczynał się kruszyć psychicznie, a to prowadziło albo do całkowitej profesjonalnej nieprzydatności, albo do olbrzymiej katastrofy, często bardzo krwawej. I chociaż sam Aleksander Wasiljewicz nie mówił nic o własnych przeżyciach i przygodach, pogrzebałem w pamięci i znalazłem kilka epizodów, które mogły być związane właśnie z tym człowiekiem.

— …Oczywiście narobiliśmy kupę głupstw — perorował, przechadzając się energicznie i władczo. — Naiwnie sądzono, że nasi ludzie po wyjściu spod stałego hipnopromieniowania zachowają psychiczną stabilność. Konieczne było stałe podładowywanie przynajmniej za pomocą urządzeń przenośnych, ale właśnie tego staraliśmy się uniknąć, żeby zachować absolutne utajnienie. Nawet szefowie instytutu nie wiedzieli o hipnopromieniowaniu. Właściwie nie wiedzieli, że się je stosuje. Najważniejsza była wewnętrzna siła, sugestywność, czy też — jeśli wolicie — nostalgia. Okazało się, że człowiek może wiele znieść dla dobra Ziemi. To była nasza siła i nasza słabość. Ludzie szli w ogień, na tortury, na śmierć… i ci sami ludzie łamali się, gdy dowiadywali się, że również Ziemia jest splamiona.

— Od kogo i w jakich okolicznościach dowiedział się pan o hipnopromieniowaniu? — zapytał Espada.

— Ja… — powiedział wolno Aleksander Wasiljewicz. — To było w czterdziestym ósmym na operacyjnej naradzie zaraz po teo-kratycznym przewrocie w Arkanarze i po kilku ekscesach z naszymi obserwatorami… Była to swego rodzaju spontaniczna interwencja. Trzeba przyznać, że po raz pierwszy udana. Jeśli czytał pan Eksmisję z mirażu Achmetszina, to tam te epizody są bardzo malowniczo ukazane.

— Anton Ziernicki? — zapytałem.

— Tak, Anton również. Zna go pan?

— Znałem kiedyś — skłamałem. — Co się z nim dzieje?

— Nie mam pojęcia. No więc na tej naradzie zaproponowano użycie hipnopromienników. Ja i jeszcze kilku szefów grup sprzeciwiliśmy się temu, wykorzystując zwyczajową argumentację — nie należy zastępować procesów naturalnych sztucznymi, nie należy kaleczyć historii planety. I człowiek, który zaproponował wprowadzenie powszechnego napromieniowania, podekscytowany dyskusją wygadał się. Powiedział, że Ziemi nic się nie stało, choć jest napromieniowywana już od stu lat…

— Czy to był Bromberg? — zapytał Espada.

— Tak, Bromberg. — Aleksander Wasiljewicz był nieco zdziwiony pytaniem. — A skąd pan wie?

— Przy mnie też się wygadał… Aha, zauważyłem.

— Proszę posłuchać — powiedział Wadim. — Myślę sobie o tym hipno… Przypuśćmy, że nie wiem jak, ale to szczegóły — zdławimy to promieniowanie. Co dalej?

Aleksander Wasiljewicz odpowiedział po chwili. Najpierw przyjrzał się nam ze zmrużonymi powiekami — może już wiemy, tylko udajemy głupców? Ale oczywiście nie wiedzieliśmy.

— Poddaliśmy analizie widmo hipnopromieniowania, pod jakim znajduje się Ziemia. Nie było to łatwe… Poddaliśmy analizie. Tylko cztery procent sygnałów udało się zidentyfikować. To są akurat te gwarantujące bezkonfliktowość i dewiację osobistych interesów. Dziewięćdziesiąt sześć procent sygnałów oddziaływania ma zupełnie nie znane dla nas przeznaczenie…

Ktoś cicho gwizdnął.

— A jak długo trwa to… oddziaływanie? — zapytałem.

— Nie wiadomo. Udało się tylko dowiedzieć, że dziewięć lat temu hipnosputniki zostały bardzo poważnie zmodernizowane. I co jest dość niezwykłe, część sprzętu dostarczono z Tagory.

— Sputniki Atlas? — zapytał napiętym głosem Patrick, dziwnie się pochylając.

— Tak. — Aleksander Wasiljewicz spojrzał na niego. — Zna je pan?

— Wygląda na to, że to ja woziłem do nich sprzęt. Tak, dziewięć lat temu. Tagora-Przyziemie. Jedenaście rejsów. Jakieś zielone kontenery.

— Mały jest ten świat — wymamrotał Wadim.

— O ile pamiętam — odezwałem się — dziewięć lat temu z Tagory na Ziemię były dostarczone części pewnego urządzenia Wędrowców, zdemontowanego przez Tagorian na drugiej planecie ich systemu. Części te przeszły do dyspozycji Akademii…

Zapadła nagła cisza. Wywołanie Wędrowców w tym kontekście zabrzmiało nie tyle złowieszczo, ile śmiertelnie złowieszczo.

— Nie — powiedział nie wiadomo dlaczego Wadim. — To niemożliwe. To… nawet śmiesznie brzmi.

— Przypadek. — Espada machnął ręką; w jego oczach pojawił się wyraz bezsilności. — Po prostu przypadek. Bo inaczej… co am wychodzi? Wychodzi nam, że jesteśmy stadem? Czy co?

— Tak właśnie, chłopcy, sprawy się mają — powiedział Aleksander Wasiljewicz. -1 nawet to jeszcze nie wszystko. Chociaż najważniejsze. Ktoś uzyskał dostęp do największej tajemnicy naszego świata i wydaje się, że zamierzają wykorzystać. Powiem od razu: mnie bardzo się nie podoba, że na mnie, na moich przyjaciół, na moje dzieci i wnuki ktoś, niechby był najbardziej porządny i miał jak najlepsze zamiary, oddziałuje wbrew ich woli i poza wszelką kontrolą. Nawet jeśli to dla ich dobra… To jest jakieś brudne, nieprzyzwoite… I tak nie sięgałbym do przemocy, do konspiracyjnych metod walki, nie robiłbym tego. Nie. Ale nagle zrozumiałem, że zetknęliśmy się, jak sądzę, z zagrożeniem dla samej Ziemi, całej naszej kultury, cywilizacji… być może życia…? Przy tym nikt nie może przyjść nam na pomoc, nikt nie może stać się naszym sojusznikiem. Po historii z Abałkinem… Poza tym ja sam się boję. Nie tylko niepowodzenia, ale i powodzenia. Lekarstwo może okazać się gorsze od choroby. A z drugiej strony nie wolno nie próbować. Jeśli nawet nic nie robić, to przynajmniej się dowiedzieć. Zrozumieć.

— I uprościć — szeptem dokończył Wadim, a usłyszałem to tylko ja.

Ala

Słoń zapewne nie usiedział w życiu ani chwili w jednym miejscu. Miotał się po salonie, w którym świętowano nieokrągłą rocznicę Voltaire’a, niespokojnie spoglądał w okno, rozmawiał za pomocą radiobransolety z tymi, co jeszcze latali, i w ogóle ujawniał ekstremalny stopień zaniepokojenia. Wiadomo już było, że w ciągu ostatnich dwóch dób zostało spustoszonych osiem punktów „Wiatr”, zginął przy tym jeszcze jeden ochroniarz, a dwóch ogłuszono stannerami do stanu śpiączki i nie tak szybko dojdą do siebie. Tylko jeden człowiek, emerytowany progresor Bob Zagorodkin, dał odpór napastnikom. Ranny w nogę sięgnął do przycisku systemu przeciwpożarowego i ręcznie kierując trzema pulpomiotami, zdołał zapędzić napastników do śmigłowca i trzymać ich tam w sytuacji patowej. W końcu, widząc, że nic nie zdziałają, napastnicy odlecieli. Podopieczny Boba, doktor Eugene Cocnarre, tak się zdenerwował, że biopolem spalił całą elektroniczną i elektryczną aparaturę w promieniu czterech kilometrów; właściwie tylko dzięki temu pozbawiona łączności grupa turystów wpadła do biostacji zatelefonować i znalazła tam rannego progresora i zupełnie niepoczytalnego starca. Nie wszystko jeszcze wyjaśniło się z tymi punktami, gdzie podopieczni żyli bez nadzoru; zdarzało się i wcześniej, że nie odpowiadali na wezwania łączności — po prostu z niechęci — albo jakoś pokonywali membranę i szli do dżungli lub nawet kończyli ze sobą, choć co prawda nie na długo… Dlatego obecnie do wszystkich nie odzywających się punktów wyleciały grupy, ale minie jeszcze niejedna godzina, zanim wszystko stanie się zupełnie jasne.

Ala opowiedziała, co mogła — również o dziwnym doświadczeniu z mediatronem — i wysłuchała w zamian opowieści o „dzieciach diun”; Gorbowski czasami coś wtrącał, precyzował, zadawał pytania, ale okazało się, że on tylko sprawdza, czy dobrze zapamiętał starą lekcję.

„Dzieci diun” po raz pierwszy pojawiły się szesnaście lat temu niedaleko uzdrowiska Diuna. Właściwie należałoby powiedzieć „zaczęto je znajdować” — martwe, rozszarpane przez drapieżniki. Hipoteza, że to dzicy turyści, narzucała się sama, tym bardziej że genetyczna analiza identyfikowała ich jako Ziemian. Ale z niewiadomego powodu nikt nie ginął w tych okolicach i to od razu zaniepokoiło najpierw ratowników, a potem i KOMKON. Ustawiono posterunek, przeprowadzono kilka obław na piaskowe wilki, gusmoki i smoki cyryliczne, ustawiono ultradźwiękowe bariery i wkrótce w diunach znaleziono pierwszego żywego człowieka. Był to nagi i bezwłosy mężczyzna o nieokreślonych rysach twarzy; nie potrafił mówić i nie rozumiał kierowanej do niego mowy; co ciekawsze — nie przepuszczały go biobariery. Kilka dni później zachorował na nieznaną chorobę i zmarł. To był cios. Medycy oszaleli. Podobnie biolodzy. Człowiek ten nie miał morderczych limfocytów, a jego układ krwionośny wyglądał jak po mocnym napromieniowaniu. Po dwóch tygodniach z diun wyszła kobieta…

Żyła prawie miesiąc. Pod koniec zaczęła rozumieć poszczególne słowa, zaczęły jej wyrastać włosy.

Ale dopiero czternaste „dziecko diun” było całkowicie zdolne do życia.

Poustawiane wszędzie kamery nie dały odpowiedzi na pytanie, skąd przychodzą ci ludzie. Pewnie, że z dżungli. Poszukiwania „miejsca urodzin” do dziś nie przyniosły efektów, mimo zastosowania najdoskonalszej aparatury.

Potem zaczęły się dziać jeszcze dziwniejsze rzeczy. Znajdy zaczynały nabierać zewnętrznych i wewnętrznych cech konkretnych ludzi. „Przypominali” sobie swoje nazwiska, przeszłość, rodziny, zawody, przyjaciół, znajomych… Wielu żądało — niezbyt natarczywie — żeby pozwolić im wrócić do domów. Jednocześnie, jakkolwiek dziwne by się to nie wydawało, wszyscy odnosili się z jakimś tępym zrozumieniem do swojej izolacji. Od razu się wyjaśniło, że nazwiska i życiorysy należą do osób, które krótko przedtem zaginęły w różnych (nie zawsze zwyczajnych) okolicznościach.

Tak, sprawa nie była łatwiejsza od „afery podrzutków”. Nie łatwiejsza, nie prostsza i zgoła pozbawiona rozwiązania. Wędrowcy jak zwykle stawiali Ziemię w sytuacji grożącej potężnym szokiem etycznym. Sprawę komplikowała z jednej strony konieczność zachowania najwyższego stopnia utajnienia (łatwo wyobrazić sobie reakcję ludzi dowiadujących się nagle, że ich bliski, który zaginął dwa lata temu w zero-kabinie, znajduje się w izolacji gdzieś w dżunglach Pandory), a z drugiej — zbyt duża liczba już wtajemniczonych osób. Wybrano stary i wypróbowany wariant: informacyjną kurtynę. Różnymi kanałami, włączając także lekką podprogową sugestię w sieci światowej, udało się nastawić opinię publiczną na negatywny, nieufny odbiór wszelkich informacji o Pandorze. Teraz jawiła S1? ona jako planeta legend i plotek, zaludniona przez zwariowanych progresorów i nie mniej zwariowanych naukowców, którzy udają durni, chuliganią i bawią się w dziwny sposób, i dlatego nie należy wierzyć w nic, co dotyczy Pandory…

No i nikt nie wierzył.

Stas

Zupełnie zapomniałem, jakie wstrętne jest latanie na widmie. W tej sprawie zawsze miałem inną opinię od większości Od pierwszych rejsów nicowało mnie, mdliło, potem całymi dniami leżałem plackiem, a weseli koledzy podziwiali nowe (dla nich, rzecz jasna) planety. Teraz też przykleili się do ilu. minatorów, ja również mogłem to zrobić, wystarczyło odwrócić się na bok i ustawić wizor na przejrzystość. Ale nie chciałem. Leżałem na plecach, patrzyłem w sufit i na nic nie miałem ochoty. Frustracja.

A chłopcy patrzyli na Ziemię… Plecy Espady, Wadima, Patricka emanowały cierpieniem.

Aleksander Wasiljewicz przysiadł się do mnie.

— Niech pan się trzyma, Stanisławie.

— Trzymam się. Dość dobrze się trzymam. Wie pan, przez ostatnie trzy godziny przypominam sobie wszystko, co pamiętam o operacjach desantowych, i nie mogę sobie przypomnieć żadnej głupszej. Proszę mi wybaczyć.

— Po pierwsze, to jeszcze nie desant — odpowiedział, zacisnąwszy przedtem lekko wargi. — To zwiad. A prócz tego… Wie pan, nigdy nie dowodziłem operacjami desantowymi. Proszę mnie oświecić.

— Pan jeszcze mnie nie rozgryzł, jak się okazuje. Być może żadnego z nas. Mogę coś powiedzieć, jeśli się mnie poprosi. Albo… coś w tym stylu. Ale sam nie mogę… w sumie niczego. Niczego nie mogę sam. Ani nauczyć. Ani powiedzieć. Ani ostrzec. Rozumie pan? Pan chce zrobić z nas zwiadowców, komandosów, bojowników o sprawę ludzkości…

— Bo po prostu nie mam na kim innym się oprzeć — powiedział cicho Aleksander Wasiljewicz. — Obawiam się, że cała reszta, całe piętnaście miliardów…

— A pan?

— Ja? Nie wiem. Ze mną też coś jest nie tak.

— Tak jak z piętnastoma miliardami?

— Nie, jak z wami. Jak z androidami. Pewnego rodzaju odrzucenie, sekwestracja. Nie odbieram siebie jak części ludzkości. Moja ludzkość to wy. Wie pan, że swego czasu zbyt często musiałem łamać sam siebie. Historia z Ziernickim to też tylko epizod. Wie pan, ilu wspaniałych chłopców musiało przez to przejść? Setki. Gdzie są teraz? Próbowałem ich odnaleźć. Niektórzy istnieją fizycznie. Nie duchowo; same ciało. Syte, zadowolone ciało. A wielu po prostu nigdzie nie ma i nikt nie wie, gdzie się podziali. Być może wy jesteście nimi? To by było sensowne. Pamięta pan, jak sto lat temu zabawiano się maszynową reinkarnacją? Technicznie wszystko się udało, a potem okazało się, że to nikomu niepotrzebne. Owszem, można człowieka zapisać, a potem odtworzyć i pojawi się niby to samo.

— Wędrowcom też nie od razu się udało — powiedziałem.

— Ja nie o tym mówię, Stas, zupełnie o czym innym. Okazało się, że osobowości nie da się zakonserwować, że to nie struktura, lecz proces. Wicher. Współdziałanie z innymi. A kiedy to współdziałanie się przerywa, a przerywa się podczas zapisu, dokładniej rzecz ujmując, zmienia się ono na… współdziałanie z innymi maszynami lub wnętrzem maszyny…

— Tak — odparłem. — Proteza okazała się doskonalsza od żywej kończyny. Ale co my mamy do tego?

— To, że pewnie przeszliście coś podobnego, tyle że wymazano wam to z pamięci. Podobnie tym chłopcom na jakimś innym poziomie również… I wykasowano im to z pamięci…

— Androidom też — powiedziałem.

— Tak. W wyniku tego odstawiono was… nas… w kąt. Zrzucono ze stołu. I choć nie jest to krzywdzące, no, trochę krzywdzące jest… wzbudza podejrzenia.

— Proszę powiedzieć — usiadłem — czy ma pan teorię dotyczącą zachodzących wydarzeń? Uprzedzam, że ja nie mam.

— Mam trzy. Myślę, że dzisiaj, jeśli przeżyjemy, zostanie jedna.

— Czy we wszystkich występują Wędrowcy?

— Ee… tak. W różnym stopniu.

— A jako inicjatorzy w jednej?

— W jednej jako inicjatorzy, w drugiej jako twórcy wykorzystywanej aparatury, w trzeciej jako obiekt oddziaływania.

— Aż tak?

— Tak. Ludzkość występuje jako broń… w walce. To niezbyt °obre określenie…

— Rozumiem. Dalej. W czyjej walce? Innej supercywilizacji?

— Nie, to by był tylko wariant pierwszego przypuszczenia. Proszę posłuchać, Stas, moja teoria jest absolutnie zwariowana i obawiam się, że pan weźmie mnie za schizofrenika.

— No to co? Proszę opowiedzieć, to ciekawe.

— Nie. Nie, nie. Przepraszam, po prostu… nie mogę teraz. Będzie się pan śmiał.

Wiedziałem, że nie ma się z czego śmiać, ale nie sprzeczałem się. Przez następne trzy godziny nasz stateczek manewrował, podchodząc do starego sputnika Atlas. Napięcie rosło, Espada nie wytrzymał: na głupi dowcip Wadima odpowiedział złością. Co prawda potem opadło nas dziwne rozluźnienie. Jak byśmy lecieli na polowanie…

Ala

Dziewczynki nie chciały odlatywać same, ale Ala nie miała litości:

— Nie. Cierpię na syndrom Tęczy, więc lepiej się ze mną nie kłóćcie. Pobędziecie u ojca, bardzo się ucieszy. Bo jak nie, to pójdziecie do internatu, jak wszyscy! Jasne?

— Jasne…

— Jasne, ale…

Gorbowski odwiózł je do portu. Miał coś stamtąd zabrać czy kogoś tam spotkać. Ala odbierała wszystko jak przez mgłę i czuła, że sama nie jest w stanie jechać. Spać, mimo niesamowitego zmęczenia psychicznego, też nie mogła, dlatego zmroziwszy się pod prysznicem, wsunęła pod język tabletkę hirestu i wyciągnęła się na łóżku pod mediatronem.

…zmieszało się zjawą i nie wiadomo było, jak odnieść się do zdarzeń. Jak w ogóle może do czegoś odnosić się człowiek ciśnięty pół setki lat świetlnych od rodzimej planety i wciśnięty w dziwacznego kształtu skrzynię, której ścianki wolno się zjeżdżają; raz te, raz inne ścianki, a dokoła ciemność bez gwiazd, w skrzyni jest duszno, awaryjne naboje wypluwają tlen o wstrętnym zapachu martwych kwiatów (ślady nie zakończonego rozpadu ozonu i kwadronu) i ratunku nie będzie; a tu nagle pojawia się ze ściany ktoś w bieli i zaczyna wieloznaczną rozmowę z samym sobą, trochę później przychodzą chłopcy bez twarzy o manierach sanitariuszy… Wszystko to w smętnym, hipnotyzującym, rozwlekłym rytmie, jakby panowało tu śródziemnomorskie średniowieczne piekło; słońce nie zachodzi nigdy, wszystko jest w kolorze roztopionego bursztynu i przesuszonego piasku, a skądś dochodzi zawodzący dźwięk zurny. Zurna mnie szczególnie dobijała… Tortura zurny.

Pewnie wymyślili ją Chińczycy.

Zegarek albo szedł, albo stał, albo pokazywał wczorajszy czas. Byłem skłonny wierzyć zegarkowi, a nie swoim odczuciom. Przez dwie godziny starałem się pisać, ale kiedy pewnego razu odkryłem gruby, na wpół zetlały zeszyt wypełniony moimi zapiskami, urwanymi na słowach „charistopodniowy isklunator wieści bardzo hadwajutrotyłinoproponowo… nie myślcie źle…”, zdecydowałem, że to nie jest zajęcie na tutejsze warunki. Zresztą „zdecydowałem” to niewłaściwe słowo. Tam nie dane mi było decydować. Tam się zgadzałem albo nie zgadzałem. A nawet nie tyle; tam znajdowałem siły, żeby zrezygnować z szalonych pomysłów, albo ich nie znajdowałem.

Przecież się tam wieszałem. Zrobiłem pętlę, włożyłem na szyję, skoczyłem z łóżka. I zawisłem, wolno kołysząc się, podnosząc, opuszczając… Ciężar istniał, ale nie dla mnie.

A potem było jeszcze coś podobnego… Ciąłem żyły? Może i żyły. Inne rzeczy zapominało się od razu, wystarczyło przejść obok — tak wyparowują poranne sny. Inne sprawy utkwiły w pamięci jak kamienie…

Kiedy pojawił się Mały, uważałem już siebie za martwego.

4

Stas

Widziałem to już mnóstwo razy w swoich powtarzających się snach: korytarze o przekroju pryzmatu z jedną ścianą ciemnozieloną, drugą srebrzystozieloną, niemal czarną podłogą i świecącym sufitem. Korytarze albo szły nieskończenie prosto, zamykając się punktem perspektywy, albo zbaczały, skręcając… Sputniki Atlas zbudowano jakieś osiemdziesiąt lat temu i istniał plan wykorzystania ich w charakterze kosmicznych uzdrowisk. Akurat wtedy zaczęła się epidemia choroby Schneie-Moora, lekarze długo nie mogli sobie z nią poradzić i liczba osób, których kości przekształciły się w bezy, osiągnęła dziesiątki tysięcy. Ale potem, kiedy trzy sputniki były gotowe, a kolejnych siedem zbudowano, ale jeszcze nie wyposażono, pojawił się Rokuhara ze swoją szczepionką i dla sputników trzeba było znaleźć inne zastosowanie.

…Pomieszczenia były wypełnione azotem, temperatura utrzymywała się na poziomie pięciu stopni, maszerowaliśmy w maskach i naciągniętych na kompensacyjne kombinezony swetrach, szarych i jednakowych, z jakiegoś zestawu specwyposażenia. Prowadziły nas czujniki mionowego oddziaływania. Za nami zostały ze trzy kilometry korytarzy i sal w amfiladzie. Szedłem i myślałem, że architekci przeszłości mieli swoje dziwactwa, bo my inaczej rozumiemy słowo „przytulny”.

Najpewniej zacumowaliśmy nie przy tej śluzie co trzeba. Wątpliwe, by adresaci zielonych kontenerów z Tagory wlekli je Bóg wie gdzie tymi korytarzami.

— Pewnie tutaj — któryś już raz powiedział Aleksander Wasiljewicz, zatrzymując się przed dwuskrzydłowymi, przesuwnymi wrotami z anodowanego tytanu. — Jak uważa desant?

Desant nic nie uważał. Wrota wyglądały na nie do sforsowania. W dodatku z tamtej strony mogli na nas czekać niezadowoleni z naszego wtargnięcia, enigmatyczni spiskowcy. Albo potwory z innej planety. Albo próżnia. Co prawda czujniki, mój, Espady i Aleksandra Wasiljewicza, wspólnie (chyba po raz pierwszy dzisiaj) wskazywały właśnie tam, za tę przegrodę.

— Nawet jeśli to tu… — zaczął Wadim, a ja z góry wiedziałem, co powie: że nie otworzymy, nie wejdziemy, nie znamy klucza, zamka, szyfru, sposobu, napędu… Rzeczywiście niczego o tych wrotach nie wiedzieliśmy, a w moich snach niemal umieraliśmy pod tymi wrotami, zrozpaczeni, wypróbowawszy wszystko, łącznie z jakąś strzelaniną i jeszcze nie wiadomo czym. I wtedy zrobiłem to, czego nigdy we śnie nie próbowaliśmy: po prostu podszedłem do drzwi, przyłożyłem gołe ręce do zimnego metalu i zacząłem przesuwać płytę, pokonując tylko jej masę, a nie opór jakichś mechanizmów. Jakąś minutę nic się nie działo, na Ziemi płyta ważyłaby kilka ton i nawet tutaj, w sprzyjającym grawipolu, na pewno ważyła z pół tony, a ja ledwie dziesięć kilo, ale waga się nie liczyła, podłoga stała się dużą przyssawką, nogi nie ślizgały się, przyłożyłem się jeszcze, Wadim wcisnął się z dołu, pomagał… I ruszyła, kochaniutka, ruszyła sama, poszła — już, teraz nawet jej nie zatrzymamy.

— O rany! — powiedział ktoś, kto zajrzał w szczelinę przed nami.

— Ostrożnie! — rozległ się głos Aleksandra Wasiljewicza, a potem zapachniało z tyłu czymś rozżarzonym i szorstkim. Obejrzałem się: lśniący wicher wpadł do sputnika, roztrącając nas. To był rozgrzany słońcem piasek, to było światło słońca, to był straszliwy, ryczący huragan! Skrzydło odsuwało się i przede mną otwierał się widok na spływający w dół piaskowy stok, wzlatujący na spotkanie lekki biały piasek i różowa-we słońce wysoko i nieco z prawej, a wszystko to sputnik wsysał w siebie jak ogromny odkurzacz! Powlókł mnie ten strumień, a ja wczepiłem się w skrzydło wrót, Wadim wczepił się we mnie, za plecami ktoś wrzeszczał: „Do tyłu!” i „Ostrożnie!” — a podłoga nagle zapadła się pod moimi stopami. Ciężar podchwycił nas, zwaliliśmy się, chwytając siebie nawzajem — po-turlaliśmy się po stoku…

Ala

Wypiła trzy szklanki wody jedną po drugiej, a i tak nie zaspokoiła pragnienia. W lustrze widniał ktoś wściekły i niespecjalnie znany. Chyba już wszystko wywietrzało z pamięci, zresztą nie miała już sił. Ze wstrętem zerknęła na otwarty notes. Nie. Po prostu nie chcę.

Okazało się, że są rzeczy, o których lepiej, żeby nikt nie wiedział.

A to przecież nie koniec, pomyślała. Czy jednak koniec?

W tym starym sensie?

Dobrze, że odesłała stąd dziewczynki… Mark się ucieszy… Wyobraziła sobie, jak to będzie, i roześmiała się — niezbyt wesoło.

W hotelu panował denerwujący hałas. Na dole, w holu, dokoła fontanny, wśród palm, zebrało się ze dwieście osób, w większości młodzi chłopcy, wszyscy w strojach polowych, z bronią — broni jakoś za dużo. Siedzieli w kółkach i pojedynczo, coś poprawiali w ekwipunku, śpiewali. Ala spostrzegła Słonia: stał otoczony jak dorosły wśród dzieciaków. Potem nieco z boku zobaczyła Gorbowskiego. Słuchał wysokiego barczystego młodego człowieka z bardzo opaloną twarzą i niemal białymi od słońca włosami. Młodzieniec coś energicznie, choć szeptem, udowadniał Gorbowskiemu.

Dziwne, w życiu nie widziała tego człowieka, ale nie wiadomo dlaczego wiedziała, że to od niego tu i teraz zależy prawie wszystko. Nie od Gorbowskiego i nie od Słonia. Od niego.

Zrodziło się nie znane uczucie: jakby wewnątrz niej schowało się małe drżące zwierzątko, a chowało się właśnie przed nim… przed zabójcą. Poznało go i teraz panicznie chowało się, a to mogło się źle skończyć, dlatego że strach zaczął się nagle udzielać i jej…

Gorbowski zobaczył ją i pomachał zapraszająco.

— To jest, Saszeńko, Maksym. Dziewczynki wsadziłem na statek i wyprawiłem; bardzo się oburzały. Szczególnie młodsza. Maksym, to jest Aleksandra, moja koleżanka z Tęczy. Praktycznie jest na bieżąco.

— Pani tam była kilka godzin przed napadem — powiedział Maksym, ściskając jej rękę. Dłoń miał dobrą. — Słoń przekazał mi już co nieco, a co nieco sam zrozumiałem. To, co się stało z panią, nazywa się insite. Były już podobne przypadki…

— Z panem też? — domyśliła się.

— To widać? — Uśmiechnął się.

— Jakoś tak…

— To minie, niech się pani nie niepokoi. Coś tam zostaje na zawsze, ale… Zresztą nieważne. Ważne jest co innego. Proszę powiedzieć, czy po tym jak Popów przeprosił i opuścił przyjęcie, wchodziła pani do jego pokoju?

— Nie. W ogóle tam nie wchodziłam.

— Na pewno?

— Oczywiście. Nie byłam aż tak niepoczytalna.

— Ale do pokoju pani podchodziła?

— Hmm… Widzi pan, nie wiem, czy to był jego pokój, czy kogoś innego… Wydawało mi się, że słyszę rozmowę przez drzwi. Zastukałam i próbowałam wejść, ale były zamknięte. Odeszłam.

— A dlaczego chciała pani wejść?

— Nie wiem. Coś… mnie zaczepiło czy jakoś tak… Nie mogę dokładnie powiedzieć.

— Rozmowę dobrze było słychać?

— Nie. Nie rozumiałam, o czym rozmawiali. Ale jakby kobieta sprzeczała się z mężczyzną. Potem pomyślałam, że to dialog ze spektaklu.

— Ciągle to samo, Leonidzie Andriejewiczu. — Maksym odwrócił się do Gorbowskiego. Ten pokiwał z goryczą głową. — Dziękuję, Aleksandro — powiedział Maksym.

— Pomogłam w czymś?

— Przynajmniej odpadło jedno poważne zagrożenie.

— Znaleźliście go? Czy kogokolwiek?

— Nie. Zbyt wybujała roślinność. Można ukryć całą armię.

— Poczekajcie… — Ala drgnęła pod wpływem jakiegoś wewnętrznego impulsu. — A byliście w kopalniach kobaltu? W starych kopalniach?

— Gdzie one są? — Gorbowski uniósł brwi. — Maksik, znasz to miejsce?

— Nie. Trzeba by zapytać Słonia… Ef! — Maksym machnął ręką. Słoń natychmiast pojawił się obok; fala powietrzna uderzyła Alę. — Słyszałeś o jakichś porzuconych kopalniach w pobliżu?

— W pobliżu nie. Tu była zakazana strefa. Na Marmurowym Brzegu są stare kobaltowe kopalnie. Półtora tysiąca kilometrów stąd. Są również solne pieczary pod Oz, ale tam pełno turystów…

— To na pewno tam — powiedziała Ala. — Na Marmurowym… Z jakiegoś powodu z trudnością wyrzucała z siebie słowa.

— Skąd pani wie…? — zaczął Maksym, ale Gorbowski nagle odepchnął go i wykonał szybki i niezgrabny ruch; Ala znalazła się na jego rękach. Ciało stało się nieważkie i nieposłuszne, nie podporządkowane.

— Saszeńko? Saszeńko, słyszy mnie pani?

Ala słyszała, ale nie mogła nic powiedzieć. Mrugnęła z całej siły, a oczy się zamknęły.

Stas

— Rozumiesz coś z tego? — po raz setny zapytał Wadim, a ja po raz setny odpowiedziałem, że nie rozumiem. Jakimś sposobem wiedziałem, że znajdujemy się na Zachodniej Saharze z litrem wody na dwóch, bez radiobransolet i bez woli walki.

Kto by mógł pomyśleć, że przeludniona Sahara jest taka pusta?

— Przypadek spontanicznego zero-transportu — ciągnął Wadim. — Który podobno jest niemożliwy. Ale kto powiedział, że mamy jakieś pojęcie o zero-fizyce? Nawet wielki Lamondoix nie kumał jej ni cholery…

— Wadim — poprosiłem. — Bądź przyjacielem i nie kłap dziobem. Może uda mi się wyjaśnić coś jeszcze.

— Nie mogę nie kłapać — powiedział poważnie. — Bo się zacznie taka…

— Co mianowicie?

— No… zabawa. Nie wiem jaka. Jak kłapię, to się wszystko jakoś zeruje. A jak nie, szczególnie jak będę w napięciu… lepiej nie myśleć. Po prostu staram się, żeby nic się nie stało. A ty nie zwracaj na mnie uwagi, dobrze?

— Dołożę starań.

Pustynia wyglądała jak na starych filmach. Upał gdzieś pod pięćdziesiąt stopni, martwa susza, biały piasek. Szliśmy po grzbiecie długiej diuny gdzieś na południowy wschód — po prostu dlatego, że w tę stronę łatwiej było iść. Wyżarzone do przejrzystości obłoki ciągnęły się z jakiejś odległej błogosławionej krainy jak na wpół złożony pochylony wachlarz.

Dwa ptaki nisko i wolno przeleciały obok nas.

Na trzy godziny wystarczy sił. Może na pięć. Umrzemy z przegrzania, jeśli nie zdejmiemy kombinezonów. Albo z odwodnienia, jeśli zdejmiemy.

— Wiesz co — powiedziałem — nic nie tracimy. Może wypróbujmy tę twoją zabawę.

— Chodzi ci o to, żebym się zamknął?

— Tak.

— No dobra…

Ale przez godzinę nic się nie działo.

Ala

Gdyby wysiadły wszystkie zmysły, byłoby okropnie. Ala wszystko słyszała i widziała, nawet spod na wpół przymkniętych powiek, ale nie mogła ani się poruszyć, ani odezwać. Jakby była zalana niewidocznym twardym plastikiem.

Lekarze krzątali się wokół niej, ale te zabiegi nie miały sensu: oddychała nieźle, serce biło bez pomocy. A uwolnić jej z tych okowów — jakoś to wiedziała — nie mogli. Jeśli się uda, to samo przejdzie.

— To nic, Saszeńko, nic… — Gorbowski nie odchodził od niej. — Najważniejsze, żeby pani się nie bała. Znajdziemy tego pani Popowa, poznamy kod…

— Przecież pani zna kod. — Maksym pochylił się nad Alą, wpatrując się w oczy, w twarz, próbując znaleźć przynajmniej cień odpowiedzi. — Ech, żebyż tu był mnemoskop…

Ala rzeczywiście wiedziała, jak można wyjść z tego stanu, ale nie miała najmniejszej możliwości przekazania tego tym, którzy mogli zrobić to, co niezbędne. A sama nie mogła… albo prawie nie mogła.

Skąd się wzięło to „prawie”?

— Może rzeczywiście wziąć ją pod mnemoskop? — ożywił się Gorbowski. — Słoń na pewno ma.

Nie widziała już Maksyma — odwrócił się. Po suficie wolno pełzł świetlny zajączek. Wyciągnął

się w promyk, ześliznął się do kąta i zniknął.

Ktoś wziął z parapetu coś metalowego i błyszczącego.

… rubinowe i stalowe sześciany z dołu, i intensywnie brązowe jak czekolada przestrzenie między nimi, i nieprzerwany poślizg — trochę do góry i trochę w dół — nad tym wszystkim — niejasne, na jakiej wysokości — bez ciała i bez sensu…

— Jeśli Popów rzeczywiście jest tam, w kopalniach — rzekł Maksym — to lepiej poczekać na niego. Dlatego że mentoskopia, Leonidzie Andriejewiczu, to… Lepiej jej w ogóle nikomu i nigdy nie serwować, a w naszym wypadku to po prostu niebezpieczne. Niebezpieczne. Tak.

— A ja zawsze uważałem cię za ryzykanta, Maks — powiedział Gorbowski z niezrozumiałym uśmieszkiem.

— To było dawno — odparł Maksym.

— To wstrętne być starym — z goryczą westchnął nagle Gorbowski. — To ohydne siedzieć i czekać, kiedy ci ktoś powie, co i jak. Bardzo bym chciał pójść i sam się dowiedzieć.

Potem długo milczeli.

…dotykając czymś, czego nie miała, wybranych powierzchni, raz lustrzanych, raz matowych, raz nieprzyjemnie fasetowych, a wszystko to miało jakiś dziki sens i aluzję do ratunku…

— Nie chciałem mówić o tym dzisiaj — powiedział w końcu Maksym — ale jak widać to konieczne. Trzeba wypalić diuny. Inaczej będziemy narażeni na coraz to nowe incydenty. Zagrożenie rośnie wykładniczo. O Piotrze i Pawle już pan wie? Przecież to gorsze od wszystkich podrzutków i Wędrowców razem wziętych.

— Myślałem o tym — powiedział Gorbowski zaskakująco lekkim tonem. — Ale jak ty sobie to wyobrażasz… od strony technicznej?

— Zawiesić stary statek ze zwierciadłem. Ze dwadzieścia takich lata na stacjonarnej. Ze stu kilometrów wyjdzie plama o średnicy piętnastu kilometrów. Przy sześciu do ośmiu minut naświetlania…

— Kto będzie sterował statkiem?

— Ja.

— Weźmiesz na siebie taki grzech?

— Wezmę.

— Nie weźmiesz, Maksik. Teraz ci się wydaje, że możesz, a jak przyjdzie co do czego…

— Mogę, Leonidzie Andriejewiczu. Ze strachu ludzie mogą zrobić wszystko. A ja się bardzo boję. Bardzo.

Zamilkli znowu, potem Ali się wydało, że Gorbowski zaczął mówić, ale przerwał mu sygnał wywołania.

— Tak. Słucham. Co? Niemożliwe… Dziękuję, Słoniu. Dobrze. Tak, od razu. Nic nie ruszajcie, aż tam będziemy. Nic…..potrzebna jej, podobna do basenu z zieloną rtęcią, dotyka powierzchni i jakby niewidzialną

trąbą zaczyna wciągać tę rtęć, i oto z niczego zaczynają powstawać zielone ręce z wykrzywionymi skurczem palcami; próbuje te ręce wyprostować i udaje się to, choć nie za pierwszym razem, a w tym czasie rtęcią wypełnia się pewna objętość przestrzeni o kształcie niewidzialnego ludzkiego ciała; zaczyna to widzieć — siebie — jakby ze wszystkich stron jednocześnie — kobieta z rtęci…

— Saszeńko, musimy panią opuścić.

— Nie. — Z trudem rozwarła wargi. — Beze mnie nie macie tam co robić. Proszę o dwie minuty. Muszę zająć się sobą.

Stas

Pewnie kiedyś była to oaza. Budowle na poły zasypane piaskiem, białe, sterczały bez jednej prostej linii. Kopuły, częściowo zapadnięte, przypominały czerepy tysiąc lat temu wymarłych olbrzymów. Łagodny żleb, nieco ciemniejszy od otaczających piasków, skręcał w prawo. Pewnie kiedyś rosły tu palmy i błękitniało jezioro. Ale i teraz mogła tu być studnia, dlatego należało tu zejść.

— Może znajdziemy wodę — cicho powiedział Wadim.

— Tak — odpowiedziałem równie cicho.

Jeśli nie znajdziemy tu wody, to wypijemy resztkę, a za dobę wyschniemy jak figi. Nic nie pomoże.

Pomyślałem, że wyrzuciło nas nie tylko dalej o czterdzieści tysięcy kilometrów, ale i wstecz o czterdzieści wieków. Nigdzie więc w pobliżu nie ma człowieka ani wielbłąda, dlatego że studnie wyschły i szlaki karawan przeniosły się na północ…

U podnóża diuny było jeszcze goręcej, chociaż słońce już dotykało jej grzbietu i za moment powinien tu paść cień. Za kilka lat diuna wpełznie na ruiny oazy, grzebiąc ją na zawsze. Jak pogrzebane tu już są pewnie całe miasta i kraje.

— Studnia, studnia, studnia… — mamrotał Wadim. — Studnia…

— Pewnie tam — powiedziałem.

Widać było tylko ciemniejszy kawałek kamiennego kręgu. Pobiegliśmy w milczeniu. Studnię po brzegi wypełniał piasek.

— Może tam jest pokrywa… — Zupełnie nie byłem przekonany do tego, co mówiłem.

Zaczęliśmy rozkopywać. Rękami. Trudno powiedzieć, jak długo to trwało. Może godzinę.

Potem Wadim powiedział, że pójdzie poszukać czegoś, co ujdzie za łopatę. Zagłębiliśmy się mniej więcej po pierś. Przykucnąłem i zacząłem ryć dalej. Piasek był ubity, zleżały, ale suchy. Zresztą jeśli pode mną jest pokrywa studni, to piasek powinien być suchy. Próbowałem wyczuć, co właściwie jest pod spodem, ale ze zmęczenia nie mogłem.

Wadim nie wracał, a ja nagle jakoś wyraźnie odczułem jego nieobecność. Nigdzie go nie było.

Napięcie i upał spowodowały, że przed oczami miałem mrok, i z mozołem, niszcząc z takim trudem wykonane brzegi leja, wdrapałem się na górę. Łańcuszek powłóczystych śladów ciągnął się do najbliższej kopuły. Po drodze nieco wystawały spod piasku zęby starożytnej ściany. Z niewiadomego powodu od ściany odchodziły trzy łańcuszki: na prawo, na lewo i prosto. Jak w bajce, pomyślałem, pójdziesz prosto — stracisz konia. W plecy walił upał. Powietrze z przodu drżało i migotało.

Pasek bursztynowego koloru przemierzał daleki horyzont.

— Wadim! — Myślałem, że krzyczę, ale krzyk mi nie wychodził. Jakoś było niezręcznie. — Wadiiim!

Milczenie.

— Wadim, niech cię diabli!!!

Już wiedziałem, że odpowiedzi nie będzie.

Ślady doprowadziły mnie do wyłomu w kopule, ale od wyłomu prowadziły już dwa łańcuszki, i wiedziałem, że tak będzie dalej. Zaczęło się to, przed czym ostrzegał Wadim, a czego się niejasno domyślałem.

Wewnątrz kopuły było ciemno. Zakurzony promień nie tyle oświetlał pomieszczenie, ile przeszkadzał cokolwiek zobaczyć. Zresztą prócz piasku nie było tam niczego. Poszedłem więc po śladach, żeby dokądś iść.

Zaczęło już ciemnieć, kiedy natknąłem się na coś ciekawego. Nieco w bok od głównych ruin stała wieża — jak i wszystko tutaj pogrążona w piasku. Jej stożkowy dach z płytek lawy miał coś na kształt dymnika i od tego dymnika wewnątrz wieży prowadziły spiralne schody. Dochodziła stamtąd słaba woń leśni. A gdzie jest pleśń, tam wilgoć, a gdzie wilgoć, tam (nie-kluczone) woda. W sumie nic nie traciłem. Wlazłem do środ-a, stałem chwilę na stopniu — kamiennej belce wmurowanej ścianę — czekałem, aż oczy przyzwyczają się do mroku… I zacząłem schodzić.

Ala

Kabina szczygła jest obliczona na czterech pasażerów, ale ładowało się do niej dziewięć osób: oprócz Ali, Gorbowskiego i Maksyma czworo progresorów, lekarz i cyberator. Ten ostatni prowadził pojazd — na niedużej wysokości, w substratosferze. Obłoki wyglądały jak śnieżne pole. Kilka razy w niebezpiecznej odległości przelatywały gumosmoki i szczekawce, wtedy autopilot rzucał maszyną na boki tak gwałtownie, że „a wbijała się w twardego jak kość Gorbowskiego, który próbował jakoś zamortyzować te zderzenia.

Lot trwał mniej niż godzinę, ale długo nie mogli wylądować, edyny nadający się do tego placyk w pobliżu porzuconych kopalń był zapchany gliderami i śmigłowcami i musieli kołować, póki ich nie poprzesuwano i nie zwolniono wystarczającego do lądowania miejsca.

— Gdzie? — zapytał Maksym, jako pierwszy wyskakując ze szczygła.

— Tam. Pod drzewami.

— Alu, niech pani tam nie idzie — zaproponował Gorbowski, ale ona zawzięcie pokręciła głową i ruszyła, niemal pobiegła za Maksymem.

Pod niskimi czarnolistnymi płaskoronowcami, na białych prześcieradłach, leżało, przykryte po pierś takim samym płotem, piętnaście ciał. Ciał ludzi. Płótno było najwyraźniej nieprzemakalne, pozostało białe; dlatego wszystko wydawało się nierzeczywiste.

Ala przeszła wzdłuż szeregu, pochylając się i wpatrując w twarze: młodzi i starsi, spokojni i skrzywieni… Wszystko było jakoś szalenie proste.

— Tu go nie ma — powiedziała.

— Tak, z porwanych są tu tylko dwaj — rzekł Maksym. — Już ich rozpoznano.

— Mam na myśli szefa. I… centrum. Centrum. Tak, musi być centrum.

Maksym patrzył na nią i nie rozumiał. Ona sama siebie nie do końca rozumiała.

Stas

To był ten słynny jantaryn. Przeklęte bezcieniowe światło nie pozwalało określić wymiarów i nawet kształtu pomieszczenia. Dla prostoty postanowiłem uważać, że to spłaszczona kopuła. Na podłodze szary i drobny piasek. Dokoła leżały przysypane nim niepojęte metalowe szkielety — części gigantycznego owada.

Nieco później natrafiłem po prostu na szkielet. Dokładniej mówiąc: mumię.

Człowiek ten umarł w pozycji siedzącej, plecami do podziurkowanego plastikowego panelu. Za życia był obnażony do pasa. Miał skórę koloru wyschniętych liści. Z piasku sterczały kolana obciągnięte bladobłękitnymi spodniami. W miejscu, gdzie kiedyś był brzuch, leżał brązowy skórzany pas. Drugi pas obciągał rękę zmarłego. Nie wiadomo po co, pochyliłem się i pociągnąłem; był to starożytny automat. Niemiecki MP-40, słynna w swoim czasie zabawka… Druga wojna światowa. Wygląda na to, że moje przeczucia dotyczące przerzutu w czasie mogą okazać się prawdą… Chociaż łatwiej jest założyć, że żelazo po prostu zmumifikowało się, jak i jego właściciel. Jak pewnie i ja niedługo…

Położyłem automat na kolanach zmarłego i poszedłem dalej. Wkrótce natrafiłem na częściowo zagrzebaną zero-kabinę.

Ala

Oczywiście, że on tu był — Ala prawie rozpoznawała te pokoje, przejścia, sale… Tu czuł się dobrze. Atu coś go przygniatało. Ściany i powietrze pamiętały o tym, a ta pamięć stała się jakoś dostępna i dla niej.

— O czym pani tak intensywnie myśli, Sasza? — zapytał ją Maksym, który chodził obok niej, tak że Ala nie widziała możliwości pozbycia się go i porozmyślania w samotności.

— O niczym. Tak intensywnie myślę o niczym. Powinien mnie pan rozumieć, skoro bywał pan w takiej sytuacji.

— Dlatego właśnie pytam, że jakby mam do tego prawo.

— Wydaje się panu. Nikt nie ma takiego prawa.

— Dlatego powiedziałem „jakby”. Pozorne prawo. Pierwiastek z minus jeden.

— Pierwiastek… Nie wie pan przypadkiem, dlaczego androidy mają zakaz życia na Ziemi?

— Wiem.

— Może mi pan powiedzieć?

— Chyba tak. Chociaż to nie tak łatwo wyjaśnić.

— Proszę spróbować.

— Hm… Dobrze. Ten program rozpoczęto sześćdziesiąt lat temu, kiedy wszystkich z jakiegoś powodu opanowała myśl.

O nadchodzącej interwencji Wędrowców. Więc oprócz wielu innych rzeczy postanowiono stworzyć… jakby to powiedzieć… archiwum genetycznego zasobu ludzkości. A nosicieli tego zasobu rozprowadzić po wszystkich nadających się do życia, ale dla postronnych obserwatorów nieciekawych planetach. I już. Ludzi tych uczyniono maksymalnie przystosowanymi, zdolnymi do przeżycia w najbardziej niewiarygodnych warunkach. Stworzono około pięciuset takich osobników, do dziś pozostało czterystu jedenastu. Jeśli Ziemia się wyludni, oni powrócą i zaludnią ją.

— Chce pan powiedzieć, że na Ziemi zaczną rozmnażać się w lawinowym tempie?

— Tak. Taki jest program…

— Dziękuję, Maksymie. Może mi pan powiedzieć, kto to właściwie wymyślił?

— Niejaki Pirs. Umarł dawno temu. Ja też chciałem obić mu pysk, kiedy się dowiedziałem.

— Szkoda, że pan nie zdążył.

— A wie pani, jak umarł? Miał laboratorium w Zachodniej Saharze. Wykonywał jakąś pracę dla Instytutu Eksperymentalnej Historii, to tacy przodkowie progresorów. Ciekawe, że Pirs miał dość niezwykły personel. Brał do pracy tylko fizycznych inwalidów, którym medycyna nie potrafiła pomóc. To się, wie pani, zdarza. I pewnego niezbyt zwyczajnego dnia zleceniodawcy przylecieli po odbiór zlecenia. Niby odbyło się przyjęcie. Powiedzieli, że następnego dnia wszystko zabiorą. A wieczorem wrócili uzbrojeni w jakieś wykopaliskowe automaty i wystrzelali wszystkich: personel i… jakby to powiedzieć… własne zamówienie. Wystrzelali, spalili, wysadzili w powietrze, zniszczyli całą dokumentację… To coś dzikiego, prawda? Potem napisali listy do bliskich, przyjaciół i wystrzelali się nawzajem. W jednym z listów stwierdzili, że zdążyli w ostatniej chwili…

— I nic nie wiadomo?

— Praktycznie nic. Nie udało się nawet wyjaśnić charakteru tego zlecenia. W instytucie również odbyła się czystka: zniszczono archiwum, notatki…

— Co za koszmarna historia. Aż trudno uwierzyć, że w dzisiejszych czasach może się dziać coś takiego.

— Tak, Sasza. Rzadko, ale może. Niestety.

Ala nagle zamarła. Jakby lekki strumień ciepłego powietrza trącił prawy policzek…

— Stój, Kammerer — powiedział ktoś. — Mam scorchera i oboje was na muszce. Jeśli zaczniesz robić głupstwa, strzelę. Zdążę.

Stas

Kabina była starego typu, z tych pierwszych, z cylindrycznymi drzwiami. Ale żeby się przekonać, czy jest podłączona do sieci, musiałem wygrzebać z niej cały piasek i jeszcze przedmuchać fugę prowadzącą. Od tego dmuchania w biednej mojej głowie zgęstniała mgła, zaczęły migotać gwiazdy przed oczami…

…znowu graliśmy w piłkę: Mały, Majka i ja. Ale nie była to zimna planeta Arka, nie zamarznięty piasek, nie brzeg szarego oceanu, lecz Zachodnia Sahara, ruiny starożytnej twierdzy schowane pod srebrzystą kopułą „oazy”, lekkie domki personelu, ciemniejszy, ale niczym lód połyskujący sześcian laboratorium. Mały z łatwością nas ogrywał, ponieważ graliśmy w futrzanych dochach; na piłce umieszczono obręcz „trzeciego oka”, a w jakimś ciemnym wilgotnym zakątku jak w centrum pajęczyny siedział Komow, obserwował pląs postaci na ekranie i wyprowadzał wnioski. Potem nagle poruszył się piasek i wynurzył się z niego obnażony do pasa trup z automatem w ręku. Automat wolno zaterkotał, wypluł krwawe skrzepy, a cała nasza trójka prysnęła w różne strony, zostawiając za plecami różnokolorowe fantomy; pomyślałem, że należy zrzucić dochę, ale Majka zdążyła to zrobić wcześniej. Docha długo wisiała w powietrzu, wyginając się i opadając jak trafiony w plecy człowiek, a do przodu straszliwie szybko pędził na swój sposób piękny metalowy owad, zgrabny, kolczasty, wydłużony, śmiercionośny…

Wstałem. Miałem zawroty głowy. Dokoła wszystko wywracało się wraz ze mną. Jakby zapanowała nieważkość. Z trudem trafiwszy, w końcu nacisnąłem klawisz drzwi, które skoczyły w prawo i do tyłu, odsłaniając panel sterowniczy i ekran wideofonu. Miałem szczęście.

Nagle zrozumiałem, że nie znam żadnego numeru i żadnego kodu.

I że w ogóle nie rozumiem, co to jest numer czy kod.

Walcząc z czymś niewidzialnym, ale silnym we własnej ciemnej głębi, włączyłem wideofon, wystukałem dziesięć przypadkowych cyfr i zacząłem czekać. Wolno zapulsował klawisz „wywołanie”. Po minucie ekran rozjarzył się. Pojawiło się niezbyt zadowolone oblicze…

To była Majka.

Oniemiały, patrzyłem na nią. A ona ze swojej strony patrzyła na mnie i oczy jej się rozszerzały… — S…taś?

— Tak… Majka…

— Ale przecież ty… — Zamilkła, jakby o mało co nie powiedziała czegoś strasznego.

— Nie. Żyję.

— Boże, co się dzieje… — Majka nagle rozpłakała się, nie przestając patrzeć na mnie, nawet nie mrugając, jakby się bała, że kiedy mrugnie, ja zginę… — Gdzie jesteś?

— Na Saharze.

— Masz tam gdzieś Zero-T?

— Stoję w kabinie.

— Natychmiast… — Podała swój kod. — Natychmiast, słyszysz? Natychmiast! I nie odchodź od kabiny, ja już…

Nie mogąc oderwać od niej wzroku, wystukałem kod. Sprawdziłem. Wdusiłem „start”.

Ekran zgasł. Od razu pojawiły się mdłości. Zmienił się kolor panelu. Niemal bezszelestnie otworzyły się drzwi z tyłu. Odwróciłem się i wyszedłem w chłód i aromat. To powietrze można było pić. W nim można było się kąpać. Ulica niewysokich domków prowadziła przed siebie, a po lewej pół nieba zajmował gwiazdozbiór ogni. Pionowe Miasto. Czułem, że mogę upaść.

Ala

— Jedno z dwóch, Kammerer — podsumował Merlin. — Albo jest pan kompletnym idiotą i sam wierzy w tę bzdurę, albo zajmuje się pan nie swoimi sprawami, nie wyobrażając sobie nawet, co się dzieje pod pana nosem. A to również znaczy, że jest pan kompletnym idiotą.

— Dobrze — powiedział Maksym. — Jestem idiotą. Zgoda. Rzeczywiście nie wiem, co się dzieje pod moim nosem. Ale nie zabijam Bogu ducha winnych ludzi. Nie zabijam, rozumiecie?

— Nawet jeśli łagodne zwierzątko zapędzi się do kąta, to zaczyna ono kąsać — oznajmił Merlin. — Nas zapędzono nie tyle do kąta…

— W tym konkretnym wypadku to my jesteśmy zapędzeni do kąta — rzekła Ala.

— Przepraszam — odparł Merlin znudzonym tonem.

— Czego chcecie? — zapytał Maksym. — Wycofać zakaz? To nierealne. Nie mam szans w Radzie Światowej. Po tym, jak Sikorski… Jedyne, co możemy zrobić, to zmienić wasz pociąg do Ziemi… przynajmniej częściowo. To ułatwi…

— Ni cholery pan nie rozumie, Kammerer! Androidy odwiedzają Ziemię i nic się nie dzieje! Kompletnie nic! Żaden wasz program nie startuje! Teraz na Ziemi jest kilkoro naszych ludzi. Wszystko to kompletna bzdura. Pirs był oszustem…

— Nie sądzę. Na pewno nie był oszustem. Jeśli skłamał, to tylko dlatego, że stworzył androidy w jakimś innym celu.

— Ma pan całkowitą rację, Maksym — powiedział Merlin zupełnie innym głosem. Ala drgnęła, jak gdyby wszedł i zaczął mówić do niej ktoś… — Poznaje pani? Spotkaliśmy się kiedyś. Powinna pani pamiętać. Dopiero co panią wyciągnęli z Wysp, wyglądała pani na zmiętą, ale bojową. I biedny Rudi, zbierając się do powrotu, przekazywał pani sprawy na Sarakszu. Nagle pojawiłem się ja z projektem idealnego szpiega.

— Pirs… — wyszeptał Maksym. — Nic nie rozumiem…

— Ach, nie ma tu nic niezwykłego. Kontrwywiadowca powinien właśnie nic nie rozumieć, to jego podstawowa zaleta. Tylko w ten sposób może się zainteresować czymś zupełnie trywialnym. Ale cieszę się, że mnie pan poznał. To przyjemne, kiedy człowieka poznają.

— Tak… — westchnął Maksym. — A pozostałych czterystu z hakiem to też pan?

— Też ja. To znaczy ja w tej liczbie. Każdy jest osobowością, aleja w nim żyję. Nieźle wymyśliłem, prawda?

— A po co?

— Ależ, Maksym, co za pytanie… Pamięta mnie pan z Sarakszu? Pamięta pan?

— Ach, to o to chodzi…

— Oczywiście. Trafiłem z na poły mechanicznego obrzyna do całkowicie sprawnego ciała, przy tym niejednego, lecz do kilkuset. Stałem się naprawdę nieśmiertelny, przeżywam miliony przygód. Proszę mi wierzyć, nie zamieniłbym się z panem. Na przykład nawet nie zauważyłem, że zastrzelono moją wyjściową postać. Kto może pochwalić się czymś podobnym?

— A co pan tam takiego zrobił, że musieli pana zastrzelić?

— Dużo chce pan wiedzieć, Maksymie. Ciekawość, jak wiadomo, to pierwszy stopień do piekła.

— Proszę posłuchać, Pirs. Pan jest jeden czy zbiorem?

— Jeden. W wielu miejscach.

— Czy jest pan obok Popowa?

— Tego homunkulusa? Teraz nie. Zaginął na sputniku Atlas. Wszedł do symulatora. Nie mogą go znaleźć.

— Jasne. Co pan chce zrobić z nami?

— Nic. Co prawda Merlin ma co do was jakieś plany… Nie mieszam się do spraw swoich stworzeń. Takie życie jest ciekawsze. Dlatego żegnam was, moje miłe efemerydy.

— Chwileczkę, Oktawianie.

— Przypomniał pan sobie moje imię? Znakomicie. Jeśli pan chce, możemy jeszcze trochę pogadać.

— Pamięta pan Kurta Loffenfelda?

— Oczywiście. Tak, Merlin popełnia błąd, uważając pana za tępego bydlaka, Maksym. Kiedy trzeba, potrafi pan myśleć.

— To znaczy że Sikorski już ma na pana namiar?

— Nie powiedziałbym, że ma namiar, ale zaczął niuchać.

— To po co taka skomplikowana intryga? Nie łatwiej by było na przykład otruć?

— Nie. Po pierwsze, do Tristana było łatwiej sięgnąć, dlatego że… Zresztą to jasne. Człowiek młody, ciekawski. Był. Tak… Bardzo wrażliwy, szczerze mówiąc. Tacy są rzadkością. Dwa seanse po piętnaście minut i operacja sprowadziła się do inicjującego impulsu. A efekt? Jaka trucizna dałaby taki efekt? Cały system bezpieczeństwa dosłownie rozwalony na kawałki jednym strzałem! Jednym. Czy ile tam on razy palnął…

— Cztery.

— No, widzi pan…

— Rozumiem. Przypuszczałem coś takiego, ale nie pana podejrzewałem. Dziękuję, Oktawianie, pomógł mi pan.

— Nie ma za co.

Ala nie zrozumiała, co się stało potem. Maksym, jeszcze chwilę temu leżący twarzą do ziemi, nagle znalazł się obok czarnego człowieka, rozległ się straszny dźwięk, jakby łamały się grube gałęzie, a potem oślepiająca błyskawica uderzyła w kamienny sufit…

Stas

Utonąłem w pianie, a milutkie mydlane roboty pełzały po mnie, szlifując i masując, emitując słabe prądy i pakując gdzie trzeba niewyczuwalne promyczki swoich laserowych oczek. Majka siedziała naprzeciwko, a jej twarz… Nie wiem, czy widziałem to czy czułem, ale na tym pięknym obliczu widniał strach i jakaś zawziętość. Jakby postanowiła coś ważnego i była gotowa bronić tego postanowienia wszelkimi środkami.

Od trzech godzin opowiadałem jej o wszystkim, co się ze mną działo od czasu, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni — milion lat temu i w innym Wszechświecie. Ona też opowiadała, a ja widziałem, że musi się wygadać. Ja zresztą też; nigdy wcześniej nie odczuwałem takiej potrzeby, a tu nagle kaskada…

— Ukryję cię — powiedziała nagle Majka bez żadnego związku. — Ukryję tak, że przez wieki cię nie znajdą. Zdechną, ale…

— Dziękuję, Majka — odparłem. — Ale ja się mnie nie kryję. Nie da się mnie ukryć. Widzisz… od czasu do czasu dokoła mnie zaczynają wariować cybery. Zupełnie tego nie kontroluję. Jeśli ktoś zechce mnie znaleźć, uczyni to bez trudu. Ale przedtem może się dziać wiele rzeczy, mogą zginąć ludzie. Po co?

— Nie wiem — rzekła Majka. — A po co w ogóle to wszystko?

— Dobre pytanie. Nie wiem. Jak wystukałem akurat twój adres? Też nie wiem. Kim jestem? O co chodzi w operze Verdiego Trubadur? Co to jest gr’ochb? I na koniec: czego chcą Wędrowcy?

— Może oni nie istnieją? — powiedziała Majka.

— Może i nie istnieją. Chociaż ktoś na pewno jest.

— Próbowałam usystematyzować nasze wyobrażenia o Wędrowcach. Właśnie wyobrażenia, a nie wiedzę. Dynamika w ciągu ostatnich osiemdziesięciu lat. Korelacja z rzeczywistymi znaleziskami. Wszystko to bardzo dziwne. Wyobrażenia wyprzedzają znaleziska mniej więcej o pięć lat.

— Aha. To się układa w całość.

— Wiesz coś?

— Na pewno wiem wszystko. Przecież ci mówiłem. Ale ja, właśnie ja, nie mogę wyciągać własnych wniosków. Co do całości… Rozumiesz, Majka, nie mam niczego, co można by było określić jako dowody. Jestem teraz jak Mały. Pamiętasz, otrzymywał odpowiedzi, ale nie wiedział jak. Coś podobnego dzieje się ze mną, a ja zupełnie nie wiem, jak się do tego ustosunkować.

— Ze mną też coś się dzieje i też nie wiem, jak się do tego odnieść — odparła Majka. — Nigdy bym nie pomyślała. Kiedy zobaczyłam ciebie na ekranie, nagle zrozumiałam, że tego właśnie oczekiwałam… przez te… lata… Rozumiesz? Czekałam właśnie na ciebie, sama o tym nie wiedząc. To takie dziwne.

— Nie dziwniejsze od reszty — powiedziałem wolno. — Tylko, Majka, zrozum: nie jestem człowiekiem. Jestem bardzo podobny do człowieka, ale jestem czymś innym. O wiele bardziej czymś innym niż był Lew. Będziesz musiała mnie zamknąć na noc…

Ala

Nie straciła przytomności, ale na jakiś czas ponownie straciła możliwość reagowania na rzeczywistość. Pomniejszona i zbliżona kopia niedawnego stanu. Szok. Przeciążenie. Chyba krzyczała. Czy coś jeszcze.

Potem okazało się, że ktoś wynosi ją na zewnątrz. Na rękach. Jak dziewczynkę. Rozpłakała się — z poczucia krzywdy i niezrozumiałej ulgi.

— Saszeńko, Saszeńko — powtarzał Gorbowski. — Już po wszystkim. Już wszystko w porządku. Wszystko się skończyło.

Jednak Ala wiedziała, że nic się jeszcze nie skończyło.

5

Stas

Było jeszcze zimno i ciemno. Siąpił drobny poranny deszczyk, resztka dużego nocnego. Miasto budziło się i trzeba było iść. — Na razie — powiedziałem.

Majka w końcu popatrzyła na mnie, a ja nagle się zachłysnąłem.

— Oni zabiją i ciebie — odezwała się. — Wiem, że zabiją i ciebie. Są gotowi zabić wszystkich.

— Nie ma sensu mnie zabijać — powiedziałem. — Zabiją tu, a ja pojawię się tam. I wrócę do ciebie.

— Nie wrócisz. Nikt nigdy nie wraca. To legendy, że ktoś kiedyś wrócił. Wszyscy odchodzą i znikają.

Wariowaliśmy razem.

Ale w naszym szaleństwie była metoda.

Nie pozwoliliśmy sobie spać tej nocy i bałem się, że nie wytrzymam, zdemoluję całą elektronikę w najbliższych okolicach, a potem Majka będzie miała insite, a wtedy…

Nie wyobrażam sobie, co wtedy by się działo. Coś strasznego. Znaleźć się między dwoma zwierciadłami…

Teraz miałem wodę, żywność i zwykłe ubranie. Nie miałem o co się martwić, poza tym najważniejszym.

— Jeśli nie wrócisz do północy, ja… ja nie wiem, co zrobię. Nie, wiem. Powiedz im, że jeśli cię nie wypuszczą, to oddam detonatory… tamtym. Wiem gdzie są…

— Oni już się tego nie boją.

— Boją się. Nie wiesz o tym, ale oni się boją.

— Dobrze…

Pocałowałem jej dłoń i wszedłem do kabiny.

W podziemiu było jeszcze chłodno. Wróciłem do pulpitu wideofonu. Wywołałem BPI. Po pół godzinie dość chytrych poszukiwań miałem w głowie potrzebny numer. Trochę zwlekałem, zanim go wystukałem. Zaczęło pulsować wywołanie. Musiałem długo czekać.

Człowiek, który pojawił się na ekranie, przypominał starego żółwia. Był łysy, pomarszczony i plamisty. Ogromne paskudne worki wisiały mu pod wodnistymi i niewiarygodnie spokojnymi oczami. Cienkie wargi miał wykrzywione, jakby w pogardliwym uśmieszku…

— Dzień dobry — powiedziałem. — Nazywam się Stas Popów. Jestem jednym z „dzieci diun”.

— Popów…? — Zmarszczył czoło. — Atak, pan jest z Pandory…

— Nie. Jestem na Ziemi.

— Po co?

— Chcę się z panem zobaczyć.

— Ze mną? Dziwne… No to proszę na mnie patrzeć. Przy okazji, kto dał panu mój numer?

— Wyliczyłem go. To nie takie trudne, zwłaszcza….

— A nie powinien pan być pod obserwacją? Dobrowolną, jak rozumiem.

— To jest względna dobrowolność. Zatem pan jeszcze nie wie, co się wydarzyło na Pandorze?

— Nie. A co tam się mogło wydarzyć?

— Bardzo dużo. Proszę mi wybaczyć, ale byłoby mi… przyjemniej… rozmawiać z panem bezpośrednio.

— Czy to rzeczywiście coś poważnego? — Tak.

— Dobrze, proszę przyjść… — Podał adres.

Ala

Pierwszy mówił Maksym.

— Muszę zauważyć, że operację zawaliliśmy w sposób popisowy. Zginęli ludzie, zginęły androidy, obawiam się, że umyślnie tu w tym celu pozostawione: żeby zginęły. A do rozwiązania zagadki nie zbliżyliśmy się ani o krok. Co więcej, nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że oddalamy się od niego. Ktoś podsuwa nam pseudoważne problemy, na rozwiązanie których tracimy cały swój czas i siły. Niewykluczone, że „sprawa Pirsa”, która wypłynęła w tak niezwykły sposób, również ma nas odciągnąć…

— Uważa pan, że powiedziano panu prawdę? — zapytał ktoś nieznajomy, brodaty i z opaloną błyszczącą łysiną. Był jednym z tych ludzi, którzy pojawili się niedawno i na razie nikt ich Ali nie przedstawił; siedziała w kąciku, słuchała, ale milczała; tak kazał Gorbowski: słuchać i milczeć. — Czy to też była zaplanowana dezinformacja?

— Obawiam się, że w naszym wypadku nie da się odróżnić jednego od drugiego — odpowiedział tajemniczo Maksym. — Ponieważ te właśnie pojęcia są przedmiotem działania stron.

— Proszę posłuchać, Kammerer — powiedział inny człowiek, smagły, o wąskiej twarzy i jakby znajomy, lecz gdzie Ala go niby widziała, nie mogła sobie przypomnieć. Przyszło jej nagle do głowy, że widziała go nie ona, lecz Stas… — Wiemy o dewiacji informacyjnych strumieni. Znamy też warunki, w jakich ona zachodzi. Proszę lepiej wyjaśnić, jaki jest cel tych przedsięwzięć? Czy znowu bronimy się przed interwencją?

— Tak. — Maksym skinął głową.

— Przecież to śmieszne!

— Myśli pan?

— Oczywiście. Sądząc po wynikach…

— Zna pan takiego zwierzaka charliego-śmieszka? Z Jajły?

— Nie znam. Co ma do tego jakiś zwierzak?

— Jest bardzo śmieszny i niezgrabny, i wygląda, jakby sam się z siebie śmiał, i przedrzeźnia pana, i wszystko jest fajnie, póki nie zbliży się na trzy metry. Ale nawet wiedząc, że jest niebezpieczny, znajduje się pan pod jego urokiem i do ostatniej sekundy nie może uwierzyć, że po prostu chce pana zjeść.

— Maksym, tu są dorośli ludzie, a pan nam opowiada jakieś alegorie. Proszę mówić normalnie.

— To nie alegoria. To brutalny zoologiczny fakt. Ofiara ze śmiechem sama włazi w gardło drapieżnikowi. Wydaje się jej, że to taki żart. Nie wiadomo dlaczego, zupełnie nieadekwatnie oceniamy stopień niebezpieczeństwa i nikogo to nie dziwi. Więcej: jesteśmy gotowi wszelkimi sposobami inaktywować tych, którzy wskazują nam na zagrożenie. I jeszcze więcej: sam odczuwam wewnętrzną potrzebę niemyślenia o żadnym niebezpieczeństwie, a jeśli już mam myśleć, to z ironią…

— Proszę posłuchać — powiedział znowu ten niby-znajomy. — Temat inwigilacji i interwencji obcych na Ziemi jest na tyle oklepany, że nawet rozmowa o tym jest niepoważna. Tym bardziej że również w tym konkretnym wypadku nie ma najmniejszych dowodów, że ma to jakieś nieziemskie pochodzenie.

— Oczywiście, że nie. — Maksym wzruszył ramionami. — Tak samo jak mieszkańcy Sauły nie mają najmniejszych dowodów na progresorską działalność Ziemian.

— Dyskutujemy o tym już czterdzieści lat — powiedział Gorbowski. — Dawno już doszliśmy do wniosku, że żądanie od siebie nawzajem dowodów jest nieetyczne i nawet niedopuszczalne. Ponieważ, jak celnie zauważył Maksym, właśnie informacja, informacyjne zbiory są podstawowym obiektem oddziaływania. Oprócz tego w wielu przypadkach mamy do czynienia ze zjawiskami jednostkowymi, unikatowymi. A więc…

— Mamy zatem moralne prawo do operowania pojęciami czarnej magii, alchemii, możemy zacząć bawić się wirującymi stolikami… Co tam się jeszcze robiło?

— Ożywiali zmarłych.

— O tym właśnie… — Nagle mężczyzna o wąskiej twarzy zamilkł. Rozejrzał się bezradnie.

— To nic, Phil — powiedział Maksym. — Wszystko w porządku. Przyzwyczajaj się. Witamy w krainie Oz.

Teraz Ala przypomniała sobie, dlaczego ten człowiek wydał się jej znajomy. Philip Scheller, kontaktor z niehumanoidami. Jakieś dziesięć lat temu dużo o nim pisano. Zadziwiająca adaptatywność, precyzja i harmonia intelektu.

— Rozumiem Maksyma, który nie chce rozbijać zadania na prostsze elementy i rozwiązywać go po kawałku — powiedział ten z brodą. — To zapewne bardzo zniekształci wynik. Ale z kolei chciałbym, żeby szanowny Maksym zrozumiał i mnie. Nas. Zaproponowano nam tu mieszankę oficjalnej i apokryficznej ksenologii, logicznych zagadek, dziwnych zjawisk psychiki, może nawet patologicznych, i fenomenu, którego mechanizm jest absolutnie niejasny, chociaż obserwujemy go… od ilu?…dziesięciu lat?

— Trochę mniej.

— Nieważne. W tym czasie można było zbadać wszystko do poziomu subpróżniowego.

— Badaliśmy, Peter. Żadnych zagadek. Wszystko jasne. Poza drobiazgiem: skąd się to bierze i po co?

— I kto to wymyślił — cichutko podpowiedział Gorbowski.

— Właśnie.

Ali nagle wydało się, że właśnie coś tu jest nie tak. Jakby miała deja vu. Jakby już piąty raz oglądała ulubione przedstawienie i aktorzy nagle zaczęli mylić dialogi. Może nie mylić — upraszczać. Opuszczać coś. Jakby brodaty Peter nie powinien siedzieć tam, gdzie siedzi, lecz z prawej, i powinien mówić pośpiesznie i niezrozumiale, a tam, między Philem i dziewczyną quasi-biologiem, brakowało kogoś starszego, siwowłosego, z hiszpańską bródką… Wrażenie było tak mocne, że wstała. Nabrała ochoty, by podejść i tego dotknąć, żeby się przekonać.

Zorientowała się, że stoi, a wszyscy patrzą na nią i czekają, co powie.

Rozejrzała się jeszcze raz. Nie dało się odrzucić poczucia dziwnej celowości zachowania.

— Wiecie — powiedziała — że jestem w jakimś stopniu Popowem. Jego odciskiem. Mentalnym zdjęciem. Mówią mi, że to przejdzie, ale jak na razie utrzymuje się. Więc ten wewnętrzny Popów twierdzi, że odpowiedź na zadane przez was pytanie już padła, wyraźna, jednoznaczna, pewna. Padła już nie raz, lecz mnóstwo razy. Ale za każdym razem odpowiedź była jakby zapominana i wszystko zaczynało się od nowa.

— Tak — powiedział Maksym. — A jaka jest ta odpowiedź? — Nie wiem… — Ala straciła pewność siebie. — Nie mogę

tego… otworzyć. Są tam jakby drzwi… Kto to jest Jaszczenko?

Zauważyła, jak Maksym i Scheller wymienili spojrzenia. Gorbowski podrapał podbródek.

— Proszę się nie denerwować, Saszeńko — powiedział. — Sprawa jest bardzo niejasna. Jaszczenko to Kamil. To jego nazwisko. Kamil Jaszczenko. Nie wiadomo dlaczego, mało ludzi je pamięta…

Stas

Siedzieliśmy na werandzie i piliśmy jakąś ziołową nalewkę. Sikorski zapewniał, że te ziółka rozjaśniają myśli. Wyspa była kamienista i mała. Powyginane wichrami sosny trzymały się brzegu tarasu, dalej zaczynał się ocean. Za nami wznosiły się czarne skały. Szare niebo wisiało nisko nad głową. Wiatr z południa przynosił lodowaty antarktyczny zapach.

Święta Helena, malutka wysepka…

To nie była prawdziwa Święta Helena, ale coś z niej było obecne dokoła.

— Jestem zachwycony pańskimi zdolnościami, Popów — powiedział Sikorski, odstawiając ogromny i brązowy kubek z postacią jeźdźca trzymającego kopię. — Szkoda, że nie było pana wtedy z nami. Może nie wydarzyłaby się ta nieprzyjemna sprawa… ze mną. Abałkin by żył, a służba nadal by służyła… — Westchnął. — Wiem, że to nie jest śmieszne. Starcza żarttrofia. Przepraszam. Więc tak, co do najważniejszego… Wszystko, co opowiedział panu Suworow, to prawda. Ale to jest taka niewinna część prawdy, że aż… rodzi czułość. Czułość. W rzeczywistości… — Podniósł się, obszedł dokoła stół, zatrzymał się przede mną. Poruszał się wolno i ostrożnie. — Opowiem panu. I tak się pan dowie, ale może wtedy, kiedy będzie już za późno. Jak na przykład ja. — Zamilkł wpatrzony w lecący niemal po powierzchni wody, zostawiający przerywany ślad piany, malutki pomarańczowy glider. — Do pewnego czasu wszystko było tak, jak powiedział. Do niesławnego dwudziestego dziewiątego.

— Naszego wieku? — sprecyzowałem nie wiadomo po co.

— Co? A, oczywiście, że naszego. Któremuś naszemu hipnogeniście przyszła do głowy myśl przekazania pewnych kierujących funkcji maszynie. Uczynienia z niej arbitra, ponieważ sprzeczności między właścicielami kluczy zaszły zbyt daleko. I cokolwiek pan o tym sądzi, zbudowano maszynę.

— Tę z Massachusetts?

— Właśnie. Właśnie ją, kochaną. Zmontowali, zaprogramowali, uruchomili. Funkcje: zbiór wszelkiej sformalizowanej informacji. Cel: upowszechnienie dobra. A w detalach: kierowanie pogodą, transportem i tak dalej. Zapyta pan, dlaczego nie sieć, nie coś prostszego? Po co spłodziliśmy takie monstrum? Odpowiedź: żeby całkowicie wykluczyć możliwość przejęcia sterowania. Zrozumiałe przyczyny.

— Co więc przeszkodziło w złożeniu tego brzemienia na jej barki?

— Nic. — Sikorski popatrzył na mnie jakoś po ptasiemu, bokiem. — Maszyna działa. Już od ponad pięćdziesięciu lat.

— Jak to działa? Przecież wiadomo, że… — Umilkłem. Wszystko zrozumiałem.

— Maszyna działa. Co więcej, jest zbudowana tak, że przejąć od niej sterowanie mogą tylko wszyscy hipnogeniści, cała szesnastka jednocześnie, gdy zbiorą się razem przy pulpicie. To nie zdarzyło się nigdy.

— To znaczy że maszyna działa… I nie da się wkroczyć w jej działanie? Kontrolować jej też nie można?

— W sumie tak. Jedynie sposobami pośrednimi.

— Na przykład?

— No, to najważniejsze. Stas, ilu ludzi aktualnie mieszka na Ziemi?

— Włącznie z Systemem?

— Oczywiście. Z Systemem, z Peryferiami… Ile liczy nasze plemię?

— Według ostatnich danych piętnaście i trzydzieści sześć setnych miliarda.

— Tak. To wszyscy wiedzą. I ludzie powinni umierać od czasu do czasu, prawda? Kremuje się ich, popiół sypie do takich małych urn… Zebrałem dane dotyczące produkcji tych urn. Tak więc, sądząc według tych danych, na Ziemi i w Systemie aktualnie mieszka około jednego miliarda ludzi.

— Co?

— Jeden miliard. Jeden, a nie piętnaście. Ale wiemy, że piętnaście. I żyjemy tak, jakby nas było piętnaście… — Rozkaszlał się. — Nie ma tu błędu, Stas. Dane zostały sprawdzone wielokrotnie. Różnice są nieznaczne.

— Zatem…

Lodowaty podmuch wiatru uderzył w twarz. Drobne kropelki wody.

— To może znaczyć tylko jedno: maszyna zrozumiała zadanie po swojemu. I po swojemu je wykonała. Otrzymała wynik. Ludzkość zmalała, zupełnie tego nie zauważywszy. W końcu wkomponowała się w ekosystem. Bez katastrof, bez bólu…

— Co to znaczy? Przecież wynika z tego, że unicestwiono czternaście miliardów ludzi?

— Może unicestwiono, może nie. Słyszał pan o planecie Nadzieja? Przykład brutalnej wpadki. W naszym wypadku mamy o czynienia z działaniem subtelnym, mistrzowskim.

— Czy to znaczy, że pan… jakby to powiedzieć… akceptuje to wszystko?

— Czy to ważne, jaki ja mam do tego stosunek? W sumie mnie to nawet nie interesuje.

— A nie wydaje się panu, że byłoby sensowne wstrzymać to? — zapytałem.

— Nie wiem. Przecież odbywa się stałe napromieniowanie.

Jeśli je pan usunie, nastąpi globalny szok. Pan ma, jak wiem bardzo wysoką psychiczną rezystancję. Ale i pan poczuje się gorzej, kiedy będzie pan patrzył na świat nowymi oczami.

— A co, bardzo się on różni?

— Formalnie nie. Ale sprawia zupełnie inne wrażenie.

— Ale czy maszyna nie zdecyduje, że powinno nas być jeszcze mniej? Albo że powinniśmy być niżsi? Mieć ogony? Żyć pod wodą?

— To możliwe. Wtedy będziemy żyć pod wodą. Obawiam się, że aktualnie najniebezpieczniejsza z punktu widzenia zachowania tego, co mamy, co nam zostało, jest zmiana sposobu istnienia. Starożytni mawiali: „Nie szkodzić”.

— Ale maszyna nie jest wieczna. Wcześniej czy później zestarzeje się, rozwali…

— Niech pan porozmawia o tym z Brombergiem. W końcu jest jednym z…

— Bromberg?!

— Tak. Stary Isaac Bromberg. Który oddał życie…

W tym momencie rozległ się sygnał wywołania. Sikorski z niezadowoleniem skinął w stronę ekranu, ale ten już się jarzył.

— Ekscelencjo! — niemal krzyknął jakiś człowiek. — Wiemy już, co się stało z Abałkinem! Wyjaśniliśmy to do końca… — Nagle zobaczył mnie. Jego oczy rozszerzyły się. Jasne zimne oczy.

— Bardzo dobrze, Maksym — rzekł Sikorski. — Jestem zadowolony. Ale czy warto wpadać bez uprzedzenia?

— Tak, Ekscelencjo, nie warto. Stas, to pan?

— Na razie ze mną wszystko w porządku — powiedziałem. — Rozmawiamy o życiu.

Ala

Wszystko, co najważniejsze, docierało do niej w półdrzemce.

…wiedziała skądś, że oczami zobaczy to inaczej, nie tak jak teraz: szmaragdowy piasek, czarne fale, w oddali niebiesko-szary lodowiec. Fale poruszały szare kawałki lodu, śryż przyniesiony do brzegu. To znaczy, że jest lato. Ala stała z szeroko rozstawionymi nogami i patrzyła w dal. Ogromne pomarańczowe cielsko leżało na poły zagrzebane w piasku. Sterczała tylko bardzo ludzka, ale zbyt ogromna ręka. Po białym niebie z liliowymi i żółtymi plamami pełzł łańcuszek purpurowych ogników. Gdybym tylko zechciała, to czarne wody rozstąpią się przede mną, otwierając drogę do tajemniczej głębi. Tam jest mój dom, mój prawdziwy dom. I w górach. I za bagnami, w głębokich rozpadlinach, z których ulatują kłęby pachnącego leczniczo dymu. Nigdy nikogo tu nie wpuszczę, sprawię, że przybysze pomylą drogę. Ale jest mi bez nich smutno, więc tworzę ich przed sobą z resztek wyobraźni. Ciemne miasto powstaje na plaży i fale je omywają, nie ścierając. Wysoki dźwięk wznosi się do nieba, zapalając koncentryczne pierścienie…

Ala ocknęła się, poderwała i rozejrzała. Wszystko było zbyt proste, żeby stało się koszmarem.

Puste krzesła stały w nierównym półkolu, jakby rozmawiały ze sobą. Przez otwarte okna wpadały dźwięki. Dochodziły stamtąd odgłosy uderzenia piłki, niezrozumiałe mechaniczne hałasy i elektryczne trzaski.

Wszedł Gorbowski, zatroskany jak wcześniej. Usiadł na krześle okrakiem, przyjrzał się Ali, westchnął i pokręcił głową.

— Odnalazł się nasz Stas — oznajmił. — Tylko nie wiem, czy to dobrze.

— Gdzie jest? — szybko zapytała Ala.

— Na Ziemi. U Sikorskiego.

— Kto to jest Sikorski?

— Naprawdę pani nie wie? To była głośna historia.

— Pierwszy raz… — zamilkła. Wewnątrz niej pękła banieczka. — Wiem. Tak. Wszystko wiem. Ale na co on Stasowi?

Gorbowski wzruszył ramionami.

— Jesteśmy beznadziejnie spóźnieni. Przede wszystkim tu. — Dotknął czoła. — A prócz tego nastąpił pewien paraliż woli.

— Paraliż woli — powtórzyła Ala. — Szkoda.

— Jak się pani czuje? — zapytał Gorbowski. — Była pani w takich tarapatach.

— Nie wiem. Nijak się nie czuję. Jeszcze się nie przepaliło.

— Tak, rozumiem. No to jak, zostawimy robotę zawodowcom?

— Nie — powiedziała Ala. — Nie mogę. Powinien być ktoś, kto rozumie.

— Za pół godziny Maksym odlatuje na Ziemię. Do Sikorskiego. Ja na razie zostaję. Pani co zamierza?

— Polecę — zdecydowanie odparła Ala.

— Czy Stas coś dla pani… znaczy?

Ala popatrzyła na Gorbowskiego. Nie było jasne, czy rzeczywiście nie rozumie, czy pyta o coś innego?

— Mam go tu — powtarzając jego gest, dotknęła czoła. — I już niemal nie mogę tego znieść.

Stas

— Nic pan nie rozumie, Popów — ochrypłym głosem powiedział Bromberg. — Przypuszczam, że pan wszystko wie, ale ni cholery nie rozumie.

— Dlaczegóż to? — zapytałem uprzejmie. — Starożytny sposób odzwyczajania od narkotyków: wolno i stopniowo zmniejszać dawki. Dziewiętnasty wiek.

— A nie próbował pan kogoś w ten sposób odzwyczaić od jedzenia? Od powietrza? Nie? No to niech pan spróbuje, niech pan spróbuje…

— Dość, Bromberg. To nie ja, to pan nie rozumie, że pańskie przedsięwzięcie padło. Jeśli ja się powstrzymam, nie powstrzymają się inni. To jest strzał śrutem. Zabrali się do nas serio.

— Kto? Kto się zabrał? Co pan gada, idioto?

— Pewien bardzo kompetentny rozum, który kojarzy się nam z Małym. Widzi pan, im nie podoba się nasze zachowanie.

— Powiedziałem: idiota! Powtórzyć? Powtórzę: idiota! Jaki Mały? Jaki rozum? To wszystko wymysły pańskiej ukochanej! Wciska panu bajki, żebyśmy…

Poczekałem, aż się wykrzyczy, i zapytałem:

— Proszę mi powiedzieć, czy na pana działa ta sugestia?

— Na mnie? Oczywiście, że nie. Wiem, że ona istnieje, że jest skierowana na modyfikację mojego zachowania, i postępuję z poprawką na nią.

— Jak dawno temu przeglądał pan ostatni raz widmo tego promieniowania?

— Regularnie. Bo co?

— Nie rzuciło się panu w oczy nic szczególnego?

— Nie. I nie mogło się rzucić. Dlatego że niczego niezwykłego tam nie ma.

— Rozumiem. Więc proszę mnie uważnie posłuchać. Mieszkałem na planecie, gdzie nie ma hipnopromieniowania. Na Ziemi jestem około doby. Nawet na zwykłego człowieka promieniowanie jeszcze nie ma wpływu przy takim okresie. Jego oddziaływanie się kumuluje, prawda?

— No, w pewnym sensie tak.

— Świetnie. Kiedy pan wraca, nie rzuca się panu w oczy przestrzeń i pustka na Ziemi?

— Był pan u Sikorskiego? Może i teraz pan tam jest?

— Nie — odpowiedziałem tylko na ostatnie pytanie.

— Sikorski to zwariowany staruch. Ma idee fixe…

— Przed przylotem tutaj zapoznałem się z widmem promieniowania, które zrasza Ziemię jak złoty deszcz. Tylko cztery procenty widma są modyfikatorami zachowania. Dziewięćdziesiąt sześć to modyfikatory recepcji.

— Niech pan przestanie pleść głupoty, Popów. Sam tworzyłem te widma, rozumie pan? Nie wiedziałem, co tworzę?

— Promienniki na sputnikach Atlas nie pracują — ciągnąłem. — Natomiast zamontowano tam wariator prawdopodobieństwa, którego stosowanie, co panu powinno być wiadome, jest kategorycznie zabronione. Tagora to według pana też wynalazek maszyny?

— Tak. To znaczy nie maszyny. Tagorę wymyślił w czterdziestym siódmym roku Michael Higgins. Maszyna zrealizowała jego pomysł.

— Jasne. Można mu pogratulować. Wynalazek okazał się tak pojemny, że rozpoczął samodzielne życie.

— To rodzaj iluzji. Mam nadzieję, że pan to rozumie?

— Oczywiście. Ale skąd się w takim razie wziął wariator?

— A co to ma do tego?

— Wariator dostarczono z Tagory. Jako wzorzec techniki Wędrowców.

— Wszystko się pomieszało. Zresztą tak powinno być. Na określonym etapie nasycenia nie udaje się wyśledzić, skąd przychodzi ta czy inna iluzja.

— Proszę powiedzieć, Bromberg, czy współpracował pan kiedykolwiek z Pirsem?

— Co to znaczy: współpracował? On jest noologiem, a ja historykiem nauki. Pewnie, poznałem jego prace, jego samego… Kiedy stało się to nieszczęście w laboratorium, akurat szedłem do niego.

— Jakie nieszczęście się tam wydarzyło?

— Wybuchowy impuls Tiffany’ego. Wie pan, co to jest impuls Tiffan’ego? Chociaż, co to ja…

— Mam inne dane.

— Pańskie dane są błędne!

— Możliwe. Ale nigdy pan nie pomyślał, że każde błędne wyjaśnienie ma punkt styczny z prawdą? Jakby się z nią drażni. Kiedyś mówiono, że złodzieja ciągnie na miejsce zbrodni.

— Czy pan to o mnie?

— Na razie nie. Ale proszę sobie przypomnieć, że zakaz stosowania Maszyny wyjaśniano tym, że w jej trzewiach zrodził się nowy nieludzki rozum, nowa cywilizacja. Tak?

— Tak. Sam wymyśliłem to wyjaśnienie. Do dziś jestem z niego dumny.

— A nie wydaje się panu, że coś podobnego wydarzyło się naprawdę?

— Chorobliwy bełkot. W stylu Sikorskiego.

— Rozum, który otrzymał możliwość zasiedlania świadomości tysięcy milionów ludzi, którzy z kolei w ogóle…

— Dość!

— Pirs właśnie nad tym pracował, prawda? Może maszynowy rozum wyczuł w nim niebezpiecznego przeciwnika, konkurenta?

— Wystarczy!!! — Głos Bromberga wzniósł się do poziomu pisku i załamał się… On sam, cały purpurowy, pochylił się w stronę ekranu, jego twarz wypadła z kadru, pozostały tylko oczy i lśniący nos. Szalone, nieco zezujące oczy. Potem wolne mrugnięcie. — Ma pan rację, Popów — powiedział Bromberg zupełnie inaczej. — Nie wątpiłem, że pan się wszystkiego domyśli. Posiadając taki zakres informacji, trzeba by się starać, żeby się nie domyślić.

— To pan, Bromberg? — zapytałem.

— Tak. W określonym wymiarze.

Ala

Wylądowali na jakiejś maciupeńkiej wysepce pośrodku pustego oceanu. Dom był przysadzisty, wciśnięty w skały. Zapewne w zimie są tu sztormy.

— Rudolf Sikorski — Maksym przedstawił gospodarza. — Aleksandra Postyszewa, nosiciel noogramu Stasa Popowa.

— Czuje to pani? — zapytał Sikorski, ściskając jej dłoń.

— Czasami.

— Niech się pani trzyma, dziewczyno. To bywa ciężkie, szczególnie kiedy zaczyna się rozpadać. Maksym przeżywał taką sytuację.

— Mówił mi, ale bez szczegółów.

— To są takie szczegóły, że lepiej o nich nie mówić. Najważniejsze, to nie pozwolić jeźdźcowi kierować sobą. I niech pani wie, że ból jest krótkotrwały. Dzień, dwa.

— Będzie zanikał.

— Tak. Będzie umierał w pełni świadomości. Będzie się czepiał pani.

— Co za koszmar.

— Koszmar. Bardzo sympatyczny człowiek, spodobał mi się. Co myślisz o tym wszystkim, Maksym?

— Co on zamierza zrobić, Ekscelencjo?

— On? Zamierza? To złe słowa.

— Możliwe, że złe.

— Po prostu złe, Maksym. Nie wiem, czego chcesz ode mnie. Przecież widzisz: wysiadłem. Nagle okazało się, że jestem człowiekiem, który chciał bronić twierdzy bardziej stanowczo niż inni, ale sam w swoim zapale rozwalił ściany. I już. Ostatni ruch przeciwnika. Po prostu wchodzi… nawet przychodzi do mnie. Na filiżankę herbaty. Do mnie. Co za ironia.

— On nie jest przeciwnikiem — powiedziała Ala.

— Nie on. Nie Popów. Przeciwnik siedzi w nim.

— Nie. Nie ma pan racji. Myli się pan co do sedna.

— Nie, Aleksandro. Nie mylimy się. Być może po prostu mówimy o różnych rzeczach.

— Gdzie on jest? Pan wie gdzie? Domyśla się pan?

— W stu miejscach jednocześnie. Przeszedł przez wariator. Wie pani, co to jest?

— Tak.

Ala odwróciła się i zaczęła patrzeć na ocean. Nigdy wcześniej go nie widziała.

— Kiedy się tego wszystkiego dowiedziałem, próbowałem wczuć się w Maszynę — powiedział za plecami Sikorski. — Nie myślę, żeby można było to długo znosić. Zastrzeliłbym się od razu.

— Musiała bardzo długo hodować sobie ręce — rzekł Maksym. — A może dla niej pół wieku to mgnienie?

Stas

Leciałem w malutkim pstrym flierze-żuczku na północ. Człowiek na ekranie, Bromberg, który nie jest Brombergiem, lecz jakby… przedstawicielem, mówił coś, czasem przekonująco, czasem błagalnie…

Chyba czasem nawet mu odpowiadałem.

Terytorium zajęte przez kompleks Maszyny wyraźnie wyróżniało się w pejzażu. Więdnące jesienne kolory nagle zostały zastąpione czarno-zielonymi: z jakichś powodów wszystko tutaj było obsiane marsjańską trawą-kamieniojadką. Trzy rzędy słupów z drutami oczywiście były tylko symboliczną przeszkodą, natomiast płotem rzeczywistym były talerzyki hipno-promienników. Człowiek, który trafił na to terytorium, po prostu nie może ich minąć, pójść tam, do kwadratu o rozmiarach pięćset na pięćset, gdzie z poziomu ziemi można nie zauważyć szaropiaskowego, bardzo niskiego, niemal tak wysokiego jak ja budynku w kształcie litery P.

Zmniejszyłem prędkość i przeleciałem nad nim, potem zawróciłem i przeleciałem jeszcze raz.

Wydawało mi się, że wyczuwam, jak pode mną — tam, w głębinie — pękają jędrne pęcherzyki.

Teraz mogłem lecieć dokądkolwiek.

Człowiek z ekranu patrzył na mnie w milczeniu.

Ala

Przejście i jeszcze jedno przejście. Nie znane miasto. Opadanie liści. Ciepły wiatr. Glider znaleźli na placu.

— Dziękuję, Maksym. Dalej pójdę sama.

— Zegnam. — Odwrócił się, jakby stracił zainteresowanie nią całą resztą.

— Proszę się nie gniewać.

— Jakie tam gniewanie…

Jakie gniewanie, gdy grozi nam… co? Zguba? Nie. Po prostu całkowite i powszechne poniżenie. Uświadomienie sobie swojej nicości. Swojej zależności i mizeroty. Ale i uwolnienie…

Wykonała szeroki łuk posłusznym gliderem i poprowadziła go ręcznie, bez widocznego celu — w poszukiwaniu czegoś niezwykłego.

Stas

Myślałem, że choć trochę zobaczę. Coś powinno się zmienić… zniknąć, rozpuścić się, przelać z formy do formy… nie wiem. Jakoś zareagować. Ale nic się nie zmieniało.

— No i osiągnął pan swoje — powiedział człowiek z ekranu, patrząc gdzieś w bok.

— Coś się dzieje?

— Nie. Teraz już nic się nie stanie. Maszyna jest martwa.

— Czy naprawdę tylko ona popychała nas dokądś?

— Od wielu lat. Nie chcę pana więcej widzieć. Proszę odejść.

— Dokąd mam odejść? Siedzę w kabinie. To pan może po prostu się odłączyć.

— Nie mogę.

Nie zdążyłem przemyśleć jego dziwnych słów, gdy flier zakołysał się i poleciał w bok. Jakoś szybko skoczyły do twarzy czubki drzew, rozległ się mocny trzask… Na mgnienie oka powstało odczucie prawdziwego lotu, powstało i znikło. Nie sądzę, żebym naprawdę tracił świadomość. Nie, po pro-u leżałem na plecach i patrzyłem w niebo, i nie wiadomo dlaczego wcale nie chciałem przerwać tego zajęcia.

Wiśniowo-biały glider zrobił nade mną dwa głębokie wiraże, a potem zniknął z pola widzenia. Potem pojawiła się Ala.

Ala

Leżał w wysokiej trawie, nieruchomy, ale żywy. Nie wiadomo, jak człowiek może przeżyć takie uderzenie. Szczątki glidera walały się dokoła, silnik płonął w krzakach, ciskając na boki snopy iskier. W każdej chwili mógł nastąpić wybuch. Ciągnęłam go do glidera. Był ciężki, zaczepiał o wszystko. Pewnie trzeba było wziąć go na plecy, ale bałam się uszkodzić coś jeszcze i dlatego po prostu go wlokłam, trzymając pod pachy. Już wystartowałam, gdy silnik wybuchł — co prawda słabo. Na pewno nie zginęlibyśmy od tego wybuchu.

— Alu — powiedział i rozkaszlał się. — Ale historia…

— Proszę milczeć — powiedziałam.

— Maszyna jest martwa.

— Wiem.

— Jak mnie pani znalazła?

— Nienawidzę pana. — Nie mogłam na niego patrzeć, ale i tak patrzyłam. — Rozumie pan?

— Jeszcze jak.

— Gdybym mogła, zabiłabym pana. Co pan nam zrobił…

— Nie ja. Nie tylko ja… Coś już… widać?

— Nie wiem. Pewnie za wcześnie. Ale na pewno będzie widać.

— I tak trzeba było to zrobić, bo czy inaczej bylibyśmy ludźmi? — Odwrócił się i nagle cały zesztywniał. — Gdzie jesteśmy?

Popatrzyłam w dół. Pod nami była pustynia. Słońce zachodziło.

— Zaczęło się…

Nie wiem, kto to powiedział: ja czy on.

— Przeklęte bydlę! — krzyknął nagle strasznym głosem. — Alu, trzymaj ręczne sterowanie! — Zaczął wyłamywać autopilota. — I tu się dostałaś, gadzino, i tu… — Odrzucił klosz. Wściekły strumień powietrza uderzył we mnie, wstrzymał oddech, oślepił. Stas wyrzucał bloki za burtę. Już niemal nic nie słysząc i nic nie widząc, trzymałam, trzymałam, trzymałam glider. Wszystko było jak niedawno, jak wieczność temu…

— To agonia — usłyszałam nagle. — Ona tak umiera, powoli. Wiatr już nie ryczał i nie siekł po oczach. Nasza prędkość spadła, powrócił pomruk silnika. Klosz całkowicie odpadł. W dole rozpościerała się dżungla.

— Droga — powiedział Stas i wskazał kierunek. — Niech pani ląduje na drodze.

Łatwo powiedzieć. Wylądowałam po trzecim podejściu.

Kiedyś była to uczęszczana droga. Teraz wyschła, gdzieniegdzie popękała. Mniej więcej pół kilometra przed nami w poprzek drogi leżało ogromne drzewo.

— To znowu Pandora — powiedział po prostu. Wielka sprawa, dolecieliśmy gliderem na inną planetę.

— Co się dzieje, Stas? Myślałam…

— Nie wiem. Ale może dowiemy się wszystkiego.

Droga drgnęła pod nogami, wyprężyła się… rozluźniła. Szarpnęła — upadliśmy — i rozluźniła całkowicie.

— Boję się. — Rzeczywiście zaczęłam się bardzo bać. — Może odlećmy?

— Chyba tak. — Rozglądał się i przysłuchiwał się czemuś. Las był niemy. — Tak, lepiej lećmy stąd.

Po dwóch godzinach lotu pojawił się brzeg oceanu.

Stas

Dziwne, ale jeszcze się trzymała. Blada przygryzła wargę, i patrzyła do przodu.

— Kabina to umowność — powiedziała nagle. — Przypomniałam sobie. Lamondoix mówił o tym.

— Być może — zgodziłem się.

— Najprawdopodobniej kabiny były zamaskowanymi media-tronami — ciągnęła. — Maszyna wykrywała ludzi z jej punktu widzenia aspołecznych i kierowała dokądś… w eter, w nieskończoność…

— Zero-fobia nie rozwijała się w pustce — dodałem. — Nie ma fobii bez źródła.

— To wszystko spekulacje. — Westchnęła. — Nigdy niczego nie wyjaśnimy. Jestem taka zmęczona… Rozumiesz przynajmniej, że teraz nie mogę od ciebie odejść ani na krok? Rozumiesz? Nienawidzę cię, przykułeś mnie do siebie. Nie chcę, żebyś umierał. Nie chcę, rozumiesz?

— To nie będzie prawdziwa śmierć. Śmierć widma. Mentalnego modelu.

— Aleś mnie uspokoił.

— Może odpoczniemy tam? — Pokazałem przed siebie.

— Co to?

— Chyba obóz turystyczny.

— Nie podoba mi się…

Przelecieliśmy obok. Pięć minut później trafiliśmy na osiedle. Ala.

Według mnie cały mój zapas sił straciłam tylko po to, żeby nie krzyczeć bez przerwy. Nie mogłam trafić w pas lądowiska, próbowałam, próbowałam, próbowałam… Nie pamiętam, jak wylądowaliśmy.

Od strony domków biegli ludzie.

Stas

To było malutkie osiedle nurków. Było ich tu czworo, dwie pary małżeńskie: Harold i Wika, Tichomir i Sue. Zazwyczaj mieszkało tu około dwudziestu osób, ale teraz był czas urlopów.

Siedzieliśmy bardzo cisi, a gospodarze usilnie, lecz taktownie zabawiali nas i podnosili na duchu. Harold grał na banjo, Wika śpiewała cichym, przyjemnym głosem. Tichomir i Sue siedzieli objęci. W pewnej chwili poczułem, że za bardzo się rozluźniłem, szarpnąłem się z powrotem, ale już nie zdążyłem…

…zielone światło przygasło, potem zaczęło powracać. Mały stał obok i patrzył w tym samym kierunku.

I tak kiedyś trzeba by to było zrobić — powtórzył.

Może tak, może nie — powiedziałem. — Może samo by się rozeszło.

Sam nie wierzysz w to, co mówisz — odparł. — Żałuję tylko, że padło na ciebie. Kochałem cię. Naprawdę kochałem. Być może tylko ciebie.

Co teraz będzie? — zapytałem.

Nic katastrofalnego. Pasożyt został zniszczony. Co się tyczy jego trucizny, do której tak przywykliście, postaram się wam pomóc. Nie wiem, czy wystarczy mi sił, ale się postaram. Może potem będą mi potrzebni pomocnicy. Chciałbyś?

Jeszcze raz przejść przez to? Nie.

Pomyśl. Nigdy nie jest za późno na zmianę decyzji. Nigdy nie jest za późno…

…sygnał wywołania, ocknąłem się.

Dom był pusty. Ala klęczała i patrzyła na mrugające oczko wideofonu.

Wziąłem ją za rękę i podszedłem do ekranu. Dotknąłem klawisza odpowiedzi. To był Gorbowski.

— Stas — powiedział zmęczonym głosem. — Możecie wracać. Jest decyzja co do pańskiego losu. Pozytywna. Nawet nie oczekiwałem takiej jednomyślności.

Nie pytałem, co to znaczy. Kiedyś się wyjaśni.

— Dobrze, Leonidzie Andriejewiczu. Dziękuję.

— Ja nie mam z tym nic wspólnego. Pamięta pan Sikorskiego?

— Tak. Pamiętam. Dwa lata temu był pełnomocnikiem Rady do spraw Bezpieczeństwa.

— Właśnie. Zastrzelił się wczoraj.

Ręka Ali zadrżała w mojej dłoni, ścisnąłem ją mocniej.

— Był taki przypadek, trochę podobny do pańskiego… Pewnie to wszystko miało swój wpływ…

Nie skończył, machnął ręką i wyłączył się.

— Nie upadniemy — powiedziałem. — Trochę zakręci się nam w głowach. Popłaczą się myśli, ale nie za bardzo. Może stracimy jakieś stare rzeczy. Pośmiejemy się z tych strat. Pójdziemy dalej. Choć może lepiej, żebyśmy upadli…

Загрузка...