WYPRAWA NA GORM

PRZERWANIE GRANICY

W powietrzu unosił się słup dymu, przerywany gwałtownymi podmuchami wiatru. Simon ściągnął wodze, żeby spojrzeć na miejsce kolejnej klęski sił Karstenu, kolejnego zwycięstwa jego własnej, zmęczonej, ale wytrzymałej grupki. Jak długo będzie im sprzyjało szczęście? Dopóki jednak będzie, będą się wyprawiali na równiny, osłaniając linie ucieczki ciemnowłosych, zaciętych ludzi z wnętrza kraju, przybywających całymi rodzinami, w dobrze uzbrojonych i wyposażonych grupach, a czasami pojedynczo w powolnym tempie dyktowanym ranami lub wyczerpaniem. Vortgin dobrze wykonał swoje zadanie. Stara Rasa, a w każdym razie to, co z niej zostało, wycofywała się przez otwartą przez Sokolników granicę do Estcarpu.

Mężczyźni pozbawieni obowiązków rodzinnych lub klanowych, którzy mieli zresztą znakomite powody, by z obnażonymi mieczami spotykać wojska Karstenu, zostali w górach, zasilając oddziały dowodzone przez Korisa i Simona. A potem już tylko przez Simona, gdyż kapitana Gwardii wezwano na północ do Estcarpu, by tam ponownie objął naczelne dowództwo.

Była to wojna partyzancka, jakiej Simon nauczył się w innym kraju i innym czasie, tym razem podwójnie skuteczna, ponieważ żołnierze pod jego komendą znali okolice, obce dla oddziałów przeciwnika. Tregarth odkrył, że jadących za nim milczących, zasępionych mężczyzn łączy dziwne pokrewieństwo z samą ziemią, ze zwierzętami i ptakami. Może nie służyły im wytresowane sokoły, ale Simon był świadkiem dziwnych wydarzeń, kiedy na przykład stado danieli zatarło ślady konnicy, a kruki zdradziły zasadzkę wojsk Karstenu. Teraz przed każdym atakiem radził się swoich sierżantów, słuchał ich i wierzył temu, co mówią.

Przeznaczeniem Starej Rasy nie była wojna, choć znakomicie posługiwali się mieczem i pistoletem. Traktowali to jednak jak nieprzyjemne zajęcie, które należyte wykonać szybko i zapomnieć o nim. Zabijali sprawnie i z pośpiechem, ale nie byli zdolni do takiego bestialstwa, jakie napotykali wszędzie tam, gdzie uciekinierzy zostali schwytani przez Karsteńczyków.

Kiedyś opuszczając podobne miejsce, pobladły Simon z największym wysiłkiem opanował chęć wymiotów. Zaskoczył go komentarz młodego mężczyzny o zaciętej twarzy, który był porucznikiem w czasie tej wyprawy.

— To nie jest ich własny pomysł.

— Widywałem podobne rzeczy przedtem — odpowiedział Simon — i także robili je ludzie innym ludziom.

Młodzieniec, który miał posiadłości w głębi kraju i przed trzydziestu dniami ledwie uszedł z życiem, pokręcił głową.

— Yvian jest żołnierzem, najemnikiem. Wojna jest jego rzemiosłem. A zabijać w taki sposób, znaczy siać nienawiść, która później wyda owoce. Yvian jest panem tej ziemi, nie doprowadzałby dobrowolnie swoich włości do ruiny, jest na to za mądry. Nie wydawałby rozkazów tego rodzaju.

— Ale przecież zetknęliśmy się z tym wielokrotnie. Nie może to być dzieło jednej czy dwóch band pod wodzą sadysty.

— To prawda. I dlatego uważam, że walczymy teraz z ludźmi, którzy są opętani.

Opętani! Simon przypomniał sobie stare znaczenie tego słowa w jego własnym świecie — opętani przez demony. W istocie, można tak przypuszczać, zobaczywszy to, co tutaj oglądali. Opętani przez demony, albo, przypomniał sobie drogę do Sulkaru, pozbawieni duszy! A więc znowu Kolder?

Od tej pory, bez względu na odrazę, jaką to w nim budziło, Simon starannie notował takie przypadki, choć nigdy nie udało mu się złapać złoczyńców przy ich przerażającej robocie. Bardzo pragnął się naradzić z czarownicą, tylko że ona wraz z Briantem i pierwszą partią uciekinierów udała się na północ.

Wydał rozkaz całej sieci powstańczych oddziałów, by zbierali informacje. A wieczorami, na kolejnych przypadkowych kwaterach, próbował ułożyć je w jakąś całość. Było bardzo niewiele konkretnych świadectw, ale Simon nabierał przekonania, że niektórzy dowódcy w siłach Karstenu nie działają według dawnych zwyczajów i że do armii księcia przeniknęły obce grupy.

Obce! Jak zwykle prześladowała go zagadka nierówności talentów i umiejętności. Wypatrując uciekinierów dowiedział się, że maszyny wytwarzające energię, które znali od zawsze, przywiezione zostały „zza mórz” przez sulkarskich kupców i przystosowane przez przedstawicieli Starej Rasy do oświetlania i ogrzewania. Sokolnicy także przybyli „zza mórz” wraz z zadziwiającymi komunikatorami przenoszonymi przez ptaki. Kolder również przychodził „zza mórz”. Czy to nieprecyzyjne określenie miało oznaczać jakieś wspólne źródło?

Zdobyte wiadomości wysyłał Simon przez posłańca do Estcarpu, prosząc w zamian o cokolwiek, co miałyby na ten temat do powiedzenia czarownice. Był pewien tylko jednej rzeczy: dopóki jego oddziały składają się z członków Starej Rasy, nie musi się obawiać infiltracji. Bo ta właściwość, która sprawiła, że stanowili jedność z krajobrazem, roślinnością i zwierzętami, pozwalała im także wyczuć obcego.

W górach odkryto jeszcze trzy fałszywe sokoły. Ale wszystkie zostały zniszczone przy łapaniu, toteż Simon dysponował tylko połamanymi częściami. Skąd pochodziły i w jakim celu zostały zmontowane w dalszym ciągu pozostawało tajemnicą.

Ingvald, porucznik z Karstenu, stanął obok Simona, by spojrzeć w dół na scenę zniszczenia, którą przed chwilą opuścili.

— Główny oddział wraz z łupami jest daleko na górskim szlaku, kapitanie. Tym razem napaść na nich miała sens, a kiedy ogień do reszty zniszczy nasze ślady, nawet się nie dowiedzą, ile wpadło nam w ręce! Są tam cztery skrzynie strzałek, a także żywność.

— Za dużo, by zaopatrzyć lotny oddział. — Simon spochmurniał, wracając myślą do problemu, który należało rozwiązać. — Wydaje się, że Yvian ma nadzieję ustanowić stanowisko dowódcze gdzieś w tych stronach i stworzyć bazę dla oddziałów dokonujących wypadów. Może planować przerzucenie nad granicę większych sił.

— Nie rozumiem tego — powiedział powoli Ingvald. — Dlaczego taki nagły wybuch z niczego? My nie jesteśmy — nie byliśmy spokrewnieni z mieszkańcami wybrzeża. Ale przez dziesięć pokoleń żyliśmy z nimi w pokoju, każdy zajmował się swoimi sprawami i nie przeszkadzał drugiemu. My ze Starej Rasy nie jesteśmy wojowniczy i nie było powodu do tak nieoczekiwanego ataku na nas. A przecież kiedy doszło do niego, został on przeprowadzony w taki sposób, że nie możemy wątpić, iż był przygotowywany od dawna.

— Kryje się w tym zagadka — rozmyślał na głos Simon, raz jeszcze rozważając stale dręczący problem. — Wygląda na to, że ktoś przypuszcza, że brutalnością można nas zmusić do posłuszeństwa. Ale ten ktoś, czy coś, nie rozumie, że tymi metodami można człowieka doprowadzić do przeciwnych reakcji. A może — dodał po chwili milczenia — chodzi o to, by całą naszą wściekłość skierować przeciwko Yvianowi i Karstenowi, rozpłomienić granice, zaangażować wszystkie siły Estcarpu, a wtedy będą mogli uderzyć gdzie indziej?

— Może i to, i to — podsunął Ingvald. — Wiem, kapitanie, że myślisz o obecności innych sił w wojskach Karstenu, słyszałem o tym, co znaleziono w Sulkarze, dotarły do mnie plotki o sprzedaży ludzi na Gorm. Co do jednego jesteśmy bezpieczni; żadna nie w pełni ludzka istota nie może się znaleźć pomiędzy nami — bez naszej wiedzy. — Ale nie przez Yviana. — Koń Ingyalda biegł truchtem. Simon ponaglił swego wierzchowca tak, że jechali obok siebie.

— Chcę mieć jeńca, Ingvaldzie, jeńca spośród tych, co to zabawiali się w sposób, którego rezultaty oglądaliśmy na tamtej łące przy rozstajnych drogach!

Ingvald spojrzał Simonowi prosto w oczy. Zabłysła w nich iskra gniewu. — Jeżeli kiedykolwiek schwytam takiego, zostanie doprowadzony do ciebie.

— Żywy i zdolny do mówienia! — przestrzegł Simon.

— Żywy i zdolny do mówienia — zgodził się tamten. — My także sądzimy, że można się wiele dowiedzieć od kogoś takiego. Tylko że nigdy na nich nie natrafiliśmy, zawsze znajdujemy tylko dzieło ich rąk. Myślę, że pozostawiają je specjalnie, jako groźbę i ostrzeżenie. Natychmiast wiedzielibyśmy się o tym, tak jak wiedzieliśmy zawsze, że ty nie jesteś z naszego świata.

Simon drgnął, odwrócił głowę i zobaczył uśmiechniętą twarz porucznika.

— Tak, cudzoziemcze, wieści o tobie rozeszły się szeroko, ale od razu wiedzieliśmy, że nie należysz do nas, choć jesteś z nami spokrewniony. Nie, Kolder nie może tak łatwo przeniknąć do naszych szeregów. Żaden nieprzyjaciel nie może też przedostać się do Sokolników, bo zdradzą go ptaki.

Simona to zastanowiło. — W jaki sposób?

— Ptak czy zwierzę wyczuje ten rodzaj obcości prędzej nawet niż ktoś obdarzony Mocą. A istoty przypominające ludzi z Gormu przekonają się, że i ptaki, i zwierzęta są przeciwko nim. Toteż Sokoły z Gniazda oddają podwójne usługi swoim treserom i sprawiają, że góry są bezpieczne.

Jednak zanim dzień dobiegł kresu, Simon miał się przekonać, iż owo osławione bezpieczeństwo gór jest równie mocne jak kruche ciało ptaka. Oglądali właśnie złupione zapasy i Simon odkładał na bok racje przeznaczone dla Gniazda, kiedy usłyszał zawołanie wartownika i odpowiedź Sokolnika. Rad z okazji wysłania zapasów do Gniazda innym sposobem i oszczędzenia swoim ludziom drogi, Simon ruszył naprzód.

Ale jeździec nie postąpił zgodnie z obyczajem. Jego hełm w kształcie ptasiej głowy miał opuszczoną przyłbicę, jakby wjeżdżał w gromadę obcych. Nie tylko to powstrzymało Simona przed wypowiedzeniem powitania. Ludzie Tregartha, zaczęli formować krąg wokół przybysza. W duszy Simona tak jak kiedyś obudziło się podejrzenie. Bez zastanowienia rzucił się na milczącego jeźdźca i chwycił go za pas. Zdumiał się jeszcze bardziej, kiedy siedzący na siodle sokół nawet nie próbował stanąć w obronie swojego pana. Atak Simona zaskoczył Sokolnika, który nie zdążył nawet sięgnąć po broń. Ale szybko przyszedł do siebie, rzucając się całym swym ciężarem na Simona i przygniatając go do ziemi. Ręce w drucianych rękawicach sięgnęły do gardła.

Przypominało to potyczkę ze stworem o stalowych mięśniach i żelaznym ciele i po kilku sekundach Simon zdał sobie sprawę, że porwał się na rzecz niemożliwą — że to, co kryło się pod postacią Sokolnika, nie da się zwalczyć gołymi rękami. Nie był jednak sam, inne ręce ściągnęły z niego owego rycerza, przytrzymały go przy ziemi, choć cudzoziemiec walczył zaciekle.

Simon ukląkł rozcierając zadraśniętą szyję.

— Zdejmijcie mu hełm! — rozkazał, a Ingvald zajął się zapięciem hełmu i zdarł go z głowy obcego.

Wszyscy zebrali się wokół grupki przytrzymującej ciągle jeszcze stawiającego opór mężczyznę. Sokolnicy stanowili odrębną rasę z dominującym typem fizycznym o rudawych włosach i brązowożółtych oczach przypominających oczy ich ptaków. Ten człowiek wyglądał jak prawdziwy przedstawiciel owej rasy. A jednak zarówno Simon, jak i każdy z obecnych na polanie zdawał sobie sprawę, że nie mają do czynienia z normalnym mieszkańcem górskiego kraju.

— Związać go mocno! — rozkazał Tregarth. — Myślę, Ingvaldzie, że mamy to, czego chcieliśmy. Podszedł do konia, na którym przyjechał pseudosokolnik. Skóra zwierzęcia błyszczała od potu, strumyczki piany zbierały się przy pysku, koń wyglądał jak po morderczym wyścigu. Jego oczy patrzyły dziko, widać było białe obwódki. Ale kiedy Simon sięgnął po wodze, koń nie próbował ucieczki, stał z opuszczoną głową, a jego spocone ciało przebiegały dreszcze.

Sokół także zachowywał się spokojnie, nie machał skrzydłami, nie syczał ostrzegawczo. Simon zdjął ptaka z siodła i w momencie gdy dotknął jego ciała, wiedział, że nie ma do czynienia z żywą istotą.

Trzymając sokoła w ręku zwrócił się do swojego porucznika. — Ingvaldzie, wyślij Lathora i Karna — byli to dwaj najlepsi zwiadowcy w jego oddziale. — Niech jadą do Gniazda. Musimy wiedzieć, jak daleko rozprzestrzeniło się zło. Jeżeli znajdą tam wszystko w porządku, niech ich ostrzegą. A na dowód swej opowieści — przerwał, by podnieść hełm jeńca w kształcie ptasiej głowy — niech wezmą to.


Myślę, że to hełm wyprodukowany przez Sokolników, ale — podszedł do związanego mężczyzny, który leżał w milczeniu obserwując ich z szaloną nienawiścią w oczach — nie mogę uwierzyć, żeby ten był jednym z nich.

— A jego nie zabierzemy? — zapytał Karn. — Albo ptaka?

— Nie. Nie otwieramy przecież całkiem zamkniętych drzwi. Musimy na jakiś czas umieścić go w bezpiecznym miejscu.

— W jaskini przy wodospadzie, kapitanie — zaproponował Waldis, chłopak służący u Ingvalda, który poszedł za swoim panem w góry. — Wystarczy jeden wartownik przy wejściu, a nikt prócz nas nie zna tej pieczary.

— Dobrze. Dopilnujesz tego, Ingvaldzie.

— A ty, kapitanie?

— Ja pojadę jego śladem. Możliwe, że przyjechał z Gniazda. Jeżeli to prawda, lepiej będzie jak najprędzej dowiedzieć się najgorszego.

— Nie sądzę, by tak było, kapitanie. Jeżeli stamtąd przyjechał, co wydaje mi się nieprawdopodobne, to nie prostą drogą. Pojawił się na ścieżce prowadzącej do morza. — Santu zwrócił się do jednego z tych, co pomagali wiązać więźnia — pilnuj tego szlaku i przyślij tu Calufa, on pierwszy go zauważył.

Simon osiodłał swego konia, przytraczając dodatkowo torbę z żywnością. Na wierzchu umieścił sztucznego sokoła. Nie umiał jeszcze powiedzieć, czy był to jeden z tych fałszywych latających ptaków, ale w każdym razie był to pierwszy nietknięty okaz, jakim dysponował. Skończył właśnie przygotowania, kiedy pojawił się Caluf.

— Jesteś pewien, że on przybył z zachodu? — nalegał Simon.

— Mógłbym przysiąc na Głaz z Engisu, kapitanie. Sokolnicy nie bardzo lubią morze, chociaż czasami służą kupcom jako morska piechota. Nie wiedziałem, żeby kiedykolwiek patrolowali nabrzeżne klify. A on przyjechał prosto spomiędzy tych poszczerbionych skał, które sterczą nad drogą do zatoki, której mapę sporządziliśmy przed pięcioma dniami. Poruszał się jak ktoś, kto dobrze zna drogę.

Simon był mocno zaniepokojony. Zatoczka, którą niedawno odkryli, stanowiła podstawę jego nadziei na ustanowienie lepszej komunikacji z północą. Nie groziło tam niebezpieczeństwo raf i skał podwodnych, tak powszechnych na tym wybrzeżu, i Simon zamierzał wykorzystać ją jako przystań dla niewielkich statków, które przewoziły uciekinierów na północ, a z powrotem przywoziły zapasy i broń dla obrońców granic. Jeżeli ta zatoczka znalazła się w rękach nieprzyjaciela, chciałby dowiedzieć się o tym jak najprędzej.

Kiedy opuszczał polanę, a za nim podążał Caluf i drugi jeździec, myśli jego pracowały niejako na dwóch poziomach. Bacznie obserwował otaczający go krajobraz w poszukiwaniu punktów orientacyjnych i naturalnych nierówności terenu, które można by wykorzystać w akcji obronnej lub zaczepnej. Ale poza tą stałą troską o bezpieczeństwo, żywność, schronienie — problemami, które trzeba było rozwiązywać od ręki — oddawał się rozmyślaniu o własnych sprawach.

Kiedyś, w więzieniu, miał czas na zbadanie głębin swej psychiki. I drogi, które wtedy wyrąbał, były niegościnne, zmroziły jego duszę, która od tego dnia nigdy nie odtajała. Wymagające kompromisu życie w koszarach, więzy koleżeństwa łączące żołnierzy — była to poza, którą przybrał, ale nic. pod nią nie przeniknęło — albo nie pozwolił na to.

Strach mógł zrozumieć. Ale było to przejściowe uczucie, zazwyczaj popychające go do jakiegoś działania. W Karsie poczuł innego rodzaju przyciąganie, ale udało mu się je zwalczyć. Kiedyś uwierzył, że przeszedłszy przez furtkę Petroniusa stanie się znów pełnym człowiekiem. Ale do tej pory to się nie sprawdziło. Ingvald mówił o opętaniu przez demony, ale jeżeli człowiek nie panuje nad sobą?

Zawsze był człowiekiem stojącym z boku, obserwatorem życia innych ludzi. Był tu obcy — jego podwładni dobrze to wyczuli. Czy był jedną z owych dziwnych części rozsianych po świecie, części do niego nie pasujących, na równi z anachronicznymi maszynami i zagadką Kolderu? Czuł, że jest u progu jakiegoś odkrycia, które będzie ważne nie tylko dla niego samego, ale dla sprawy, której zgodził się służyć.

W tym momencie ten stojący z boku obserwator znów został usunięty w cień przez kapitana jeźdźców, kiedy Simon dostrzegł gałąź drzewa, ułamaną przez burzę, lecz pozbawioną liści. Odbijała się ciemno na popołudniowym niebie, a jeszcze ciemniejszy wydawał się ciężar, zwisający na niej na eleganckich pętlach.

Podjechał bliżej i wpatrywał się w trzy drobne ciała, poruszane wiatrem, z otwartymi dziobami, szklanymi znieruchomiałymi oczami, z zakrzywionymi szponami, na których wciąż jeszcze widoczne były czerwone bransoletki ze wstążki i małe metalowe krążki. Trzy autentyczne sokoły ze skręconymi karkami, pozostawione w widocznym miejscu, aby dostrzegł je pierwszy podróżny jadący tą ścieżką.

— Ale dlaczego? — zapytał Caluf.

— Może ostrzeżenie, a może coś więcej — Simon zsiadł z konia i rzucił Calufowi wodze. — Zaczekajcie tutaj. Jeżeli nie wrócę w miarę szybko, jedźcie do obozu i zdajcie sprawę Ingyaldowi. Nie idźcie za mną, nie możemy sobie pozwolić na bezużyteczne tracenie ludzi.

Obydwaj mężczyźni zaprotestowali, ale Simon uciszył ich stanowczym gestem, zanim zagłębił się w zarośla. Znalazł tam aż zbyt wiele dowodów czyjejś obecności: połamane gałązki, podeptany mech, kawałek urwanej bransoletki sokoła. Simon zbliżał się do brzegu, słyszał już szum fal, a to, czego szukał, bez wątpienia przybywało z zatoki.

Przemierzył tę ścieżkę dwukrotnie i usiłował przywołać w pamięci mapę terenu. Na nieszczęście niewielka dolina wychodząca na brzeg morza nie dawała osłony. A turnie po obu stronach były równie nagie. Będzie musiał spróbować wspiąć się na którąś z nich, a to oznaczało okrężną drogę i trudną wspinaczkę. Uparcie zaczął piąć się w górę.

Wędrował teraz tak jak wtedy, gdy pełzł do Pieczary Volta, szczelina, półka skalna, ręka, oparcie dla stóp. Potem poczołgał się na brzuchu do skraju klifu i spojrzał w dół.

Spodziewał się wielu rzeczy: czystego piasku bez śladów inwazji lub oddziału z Karstenu czy zakotwiczonego statku. Ale to, co zobaczył, przechodziło wszelkie oczekiwania. W pierwszej chwili pomyślał o iluzjach charakterystycznych dla Estcarpu. Czy to, co dostrzegł na piasku, nie było projekcją jego własnych wizji, jakichś starych wspomnień ożywionych teraz, by go oszołomić? Ale po dokładniejszym przyjrzeniu się ostrej, czystej krzywiźnie metalu przekonał się, że chociaż łódź przypominała trochę znane mu statki, to była tak różna od jego dotychczasowych doświadczeń, jak fałszywy sokół od prawdziwego.

Była to najwyraźniej łódź dalekomorska, choć nie miała żadnej konstrukcji nadpokładowej, czy masztu, trudno też było się domyślić, jaki ma napęd. Ostro zakończona zarówno od strony dziobu, jak i rufy przypominała kształtem podłużny przekrój torpedy. Na górnej płaskiej powierzchni znajdował się otwór, przy którym stali trzej mężczyźni. Ich głowy rysowały się na srebrnym tle kadłuba jak ptasie hełmy Sokolników. Ale Simon był absolutnie pewny, że tych hełmów nie nosił żaden prawdziwy Sokolnik.

Znów zetknął się z wieczną tajemnicą tego świata, gdyż statki kupców sulkarskich miały maszty i zdecydowanie należały do cywilizacji niemechanicznej, a ta łódź mogłaby być żywcem wzięta z przeszłości jego świata. Jak mogły istnieć obok siebie dwa tak różne poziomy cywilizacji? Czy to też była sprawka Kolderu? Obcość, obcość, znów poczuł, że znajduje się o krok od zrozumienia, odgadnięcia…

I w tym momencie rozluźnił czujność. Jedynie potężny hełm wyszabrowany z magazynów Karstenu ocalił mu życie. Cios, który trafił go nie wiadomo skąd, ogłuszył Simona. Poczuł mokre pióra i coś jeszcze, na pół ogłuszony i oszołomiony usiłował się podnieść i wtedy uderzono go po raz drugi. Tym razem dostrzegł nieprzyjaciela nadlatującego od strony morza. Sokół, ale prawdziwy czy fałszywy? To pytanie zabrał ze sobą w ciemność, która go pochłonęła.

HARACZ DLA GORMU

Pulsujące uderzenia bólu wypełniały mu czaszkę, obejmowały całe ciało. Początkowo Simon, niechętnie odzyskując przytomność znalazł w sobie tylko tyle sił, by wytrzymać te katusze. Potem zorientował się, że ten rytm istniał nie tylko wewnątrz niego. To, na czym leżał, również rytmicznie drgało. Zamknięty został w czarnym sercu tam-tamu.


Kiedy otworzył oczy, było ciemno, a kiedy próbował się poruszyć, zorientował się, że nogi i ręce ma związane.

Uczucie zamknięcia w trumnie stało się tak przemożne, że musiał przygryzać wargi, żeby nie krzyczeć. Był tak zajęty swą prywatną walką z nieznanym, że dopiero po kilku minutach zorientował się, że gdziekolwiek jest, nie jest osamotniony w tej niewoli.

Z prawej strony ktoś cichutko pojękiwał. Z lewej ktoś wymiotował, dodając nowe odcienie zapachów do i tak zagęszczonej atmosfery. Simon poczuł się pewniejszy słysząc te niezbyt zachęcające odgłosy i wykrzyknął:

— Kto tu jest? I gdzie jesteśmy, czy ktoś wie? Jęk urwał się nagłym powstrzymaniem oddechu. Ale człowiek, który wymiotował, albo nie mógł zapanować nad swoimi męczarniami, albo nie zrozumiał.

— Kim jesteś? — ledwo słyszalny szept doszedł Simona z prawej strony.

— Człowiekiem z gór. A ty? Czy to więzienie w Karstenie?

— Lepiej, żeby to było więzienie w Karstenie, człowieku z gór. Byłem w lochach Karstenu, byłem nawet w sali przesłuchań. Ale to było dużo lepsze.

Simon próbował uporządkować niedawne przeżycia. Wspiął się na szczyt skały, by obserwować zatoczkę. Zauważył ten dziwny statek w przystani, potem zaatakował go ptak, który mógł wcale nie być ptakiem! Odpowiedź mogła więc być tylko jedna — znajdował się na tym statku, który widział w zatoczce!

— Czy jesteśmy w rękach handlarzy ludźmi z Gormu? — zapytał.

— Właśnie tak, człowieku z gór. Nie byłeś z nami, kiedy ci poplecznicy Yviana wydali nas Kolderowi. Czy jesteś jednym z Sokolników, których schwytali później?

— Sokolników? Halo, ludzie Pana Skrzydeł! — Simon podniósł głos, słyszał jego echo odbijające się od niewidocznych ścian. — Ilu was tu jest? Pytam o to ja, należący do jeźdźców!

— Jest nas trzech. Chociaż Faltjara przyniesiono tu w takim stanie, że nie wiemy, czy żyje.

— Faltjara! Strażnika południowych przełęczy? Jak został wzięty?

— Słyszeliśmy o zatoczce, w której mogłyby cumować statki, i posłaniec z Estcarpu powiedział, że gdyby udało się ją znaleźć, można by wysyłać dla nas transporty morzem. Pan Skrzydeł rozkazał nam szukać i w drodze napadły nas sokoły. Ale nie były to takie sokoły, jakie walczą dla nas. Potem obudziliśmy się na brzegu, już bez broni i kolczug, a potem przynieśli nas na pokład tego statku, który nie ma sobie podobnych na tym świecie. Mówię to ja, Tandis, który służyłem przez pięć lat jako żołnierz kupcom z Sulkaru. Widziałem wiele portów i więcej statków niż człowiek zdołałby zliczyć w ciągu tygodnia, ale żaden nie był podobny do tego.

— Jest zrodzony z czarów Kolderu — wyszeptał słaby głos po prawej stronie Simona. — Oni przybyli, ale jak człowiek może rozpoznać porę dnia czy nocy, kiedy bez przerwy trzymany jest w ciemnościach? Czy to noc czy dzień, ten dzień czy inny? Gniłem w więzieniu w Karsie, bo ofiarowałem schronienie kobiecie i dziecku należącym do Starej Rasy już po tym, kiedy trzykrotnie ogłoszono na nich wyrok. Z tego więzienia zabrali wszystkich młodych i przywieźli na wyspę w ujściu rzeki. Tam nas zbadano.

— Kto? — zapytał zaciekawiony Simon. Oto był ktoś, kto może widział tajemniczych Kolderczyków i kto będzie mógł udzielić trochę konkretnych informacji o nich.

— Tego nie pamiętam. — Głos stawał się coraz cichszy i Simon przysunął się na tyle blisko, na ile pozwalały mu więzy. — Oni mają jakieś czary, ci ludzie z Gormu, tak że człowiekowi kręci się w głowie, w ogóle przestaje się myśleć. Mówi się, że to demony z krainy wiecznego zimna na końcu świata i ja w to wierzę!

— A ty, Sokolniku, czy widziałeś ludzi, którzy cię pojmali?

— Tak, ale to ci niewiele pomoże. Nas przyprowadzili tutaj Karsteńczycy, zwykłe ciała pozbawione rozumu, silne ręce i plecy w służbie swoich panów. A ci panowie mieli już na sobie przebrania, które z nas ściągnęli, dla zmylenia naszych przyjaciół.

— Ale jeden z nich też został schwytany — wyjaśnił Simon. — Ciesz się z tego, Sokolniku, bo może on pozwoli rozwikłać przynajmniej część zagadki. — Dopiero w tym momencie zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem te ściany nie mają uszu, podsłuchujących bezbronnych jeńców. Ale nawet jeżeli mają, może ten strzęp informacji zasieje trochę niepokoju w umysłach prześladowców.

W pomieszczeniu więziennym było dziesięciu Karsteńczyków, wszyscy zebrani z więzień, gdzie wtrącono ich za jakieś wykroczenia przeciwko księciu. Prócz tego było trzech Sokolników schwytanych w zatoczce. Większość więźniów była nieprzytomna lub mocno oszołomiona. Jeżeli nawet potrafili sobie przypomnieć jakieś wydarzenia poprzedzające ich obecne uwięzienie, wspomnienia te kończyły się na przybyciu na wyspę w pobliżu Karsu albo na plażę zatoczki.

Jednak w miarę jak Simon kontynuował wypytywania, zaczęła się wyłaniać pewna zbieżność, jeśli nie pochodzenia więźniów, to występków przeciwko księciu i temperamentu schwytanych. Wszyscy byli ludźmi przejawiającymi pewną inicjatywę, wszyscy mieli przygotowanie wojskowe poczynając od spędzających życie w klasztorno-wojskowych barakach Sokolników, których głównym zajęciem była walka, aż do pierwszego informatora Simona, który był niewielkim właścicielem ziemskim z okolic Karsu i dowodził oddziałem milicji. Byli w wieku od kilkunastu do trzydziestu lat, i mimo niezbyt łagodnego traktowania w lochach książęcych, wszyscy znajdowali się w dość dobrej kondycji. Dwaj najmłodsi więźniowie pochodzili z drobnej szlachty, mieli trochę wykształcenia. Byli to bracia schwytani przez siły Yviana pod narzutem pomocy komuś należącemu do Starej Rasy.

Nikt z więźniów nie należał do tej rasy, ale wszyscy zgodnie twierdzili, że należących do niej mężczyzn, kobiety i dzieci w całym księstwie zabijano zaraz po schwytaniu.

Cierpliwe pytania Simona wyrwały wreszcie jednego z młodych szlachciców z otępienia spowodowanego troską o ciągle jeszcze nieprzytomnego brata, on też dostarczył Simonowi pierwszej wartej zastanowienia informacji.

— Strażnik, który tak pobił Garnita, niech Szczury z Norę gryzą go dzień i noc, powiedział im, żeby nie przyprowadzali Rcnstona. Od chwili, gdy po raz pierwszy przypięliśmy miecze, łączyło nas braterstwo krwi, toteż dostarczaliśmy mu pożywienie i broń, aby mógł przedostać się przez granicę.

Wyśledzili nas i złapali, ale trzech zostawiliśmy z dziurami w głowie i bez oddechu w piersi. Jeden z tych, którzy towarzyszyli szumowinom księcia, chciał zabrać także Renstona, ale powiedziano mu, że to nie ma sensu, bo na tych ze Starej Rasy nie ma ceny i kupcy ich nie biorą. Tamten gość wykrzykiwał, że Renston jest tak samo młody i silny jak my i powinien się równie dobrze sprzedać. Ale ludzie księcia odpowiedzieli, że przedstawiciele Starej Rasy zginą, ale nie ugną się, wobec tego tamten przebił Renstona jego własnym mieczem.

— Zginą, ale nie ugną się — powtórzył wolno Simon.

— Stara Rasa tworzyła kiedyś jedno z ludem czarownic z Estcarpu — dodał młodzieniec. — Być może demony z Gormu nie mogą sobie z nimi poradzić tak łatwo jak z innymi.

— Chodzi o to — dołożył półszeptem mężczyzna leżący obok Simona — dlaczego Yyian tak nagle obrócił się przeciwko Starej Rasie? Nie wtrącali się do nas, jeśli się ich nie zaczepiało. A kto się z nimi trzymał, mógł się przekonać, że wcale nie są źli, mimo tej całej starej wiedzy i dziwnych obyczajów. Czy Yvian robi to na czyjś rozkaz? Ale kto i dlaczego wydaje mu takie polecenia? A może, bracia w nieszczęściu, obecność tamtych wśród nas stanowiła jakąś przeszkodę dla ekspansji Gormu i trzeba było ich wyeliminować?

Było do dość zręczne rozumowanie i podobne do tego, o czym myślał Simon. Starałby się jeszcze dalej zadawać pytania, gdyby nie to, że przez ciche jęki i westchnienia tych, którzy nie odzyskali jeszcze przytomności, przedzierać się zaczął nieprzerwany syk, dźwięk, który na próżno starał się zidentyfikować. Smród panujący w celi przyprawiał o mdłości, utrudniał też rozpoznanie niebezpieczeństwa, które Simon zrozumiał zbyt późno — wpuszczenia pary do pomieszczenia, gdzie znajdowało się i tak mało powietrza.

Ludzie dusili się i kasłali, próbowali za wszelką cenę wciągnąć w płuca trochę powietrza i wkrótce znieruchomieli. Simona uspokajała tylko jedna myśl: nieprzyjaciel nie zadawałby sobie trudu załadowania na statek czternastu mężczyzn tylko po to, by ich tam zagazować. Toteż Simon był jedynym spośród więźniów, który nie starał się walczyć z gazem, lecz oddychał powoli, pogrążając się w niezbyt wyraźnych wspomnieniach fotela dentystycznego w swoim własnym świecie.

— „… bełkot… bełkot… bełkot…” — Słowa, które nie były słowami, jedynie zlewającymi się dźwiękami ostrego, wysokiego głosu, kryły w sobie jakiś kategoryczny nakaz. Simon nie poruszył się. W miarę jak powracała mu świadomość, wrodzony instynkt samoobrony nakazywał spokój.

— … bełkot… bełkot… bełkot…

Tępy ból w głowie nie dokuczał zbytnio. Simon był pewien, że nie znajduje się już na statku. To, na czym leżał, nie trzęsło się ani nie ruszało. Ale nie miał na sobie ubrania, a miejsce, w którym się znajdował, było chłodne.

Ktoś, kto mówił, oddalał się teraz, bełkot odszedł pozostawiony bez odpowiedzi. Lecz ton był tak wyraźnie rozkazujący, że Simon nie odważył się poruszyć, aby nie zdradzić się przed jakimś milczącym podwładnym tamtego.

Dwukrotnie powoli policzył do stu i w czasie tego ćwiczenia nie usłyszał żadnego dźwięku. Otworzył oczy i szybko je zamknął, porażony jaskrawym światłem. Stopniowo odzyskiwał zdolność widzenia. To, co zobaczył kątem oka, było równie zaskakujące, jak widok dziwnego statku.

Niewiele wiedział o laboratoriach, ale rząd probówek, butelek i zlewek na półkach tuż przed nim mógł znajdować się jedynie w analogicznym pomieszczeniu.

Czy był sam? Po co został tu przyniesiony? Cal po calu badał to, co mógł zobaczyć. Najwyraźniej nie leżał na podłodze, ale na jakiejś twardej powierzchni. Czy był to stół?

Powolutku zaczął obracać głowę pewien, że ostrożność jest konieczna. Teraz widział kawałek gołej, szarej ściany, a linia w końcu jego pola widzenia mogła oznaczać drzwi.

Tyle z tej strony pomieszczenia. Teraz druga strona. Znów odwrócił powoli głowę i odkrył nowe cuda. Pięć ciał, nagich jak on, leżało na stołach. Wszyscy byli nieżywi lub nieprzytomni, skłonny był raczej przypuszczać, że to ostatnie było prawdziwe. Ale w pokoju był jeszcze ktoś. Wysoka szczupła postać, odwrócona plecami do Simona robiła coś przy pierwszym z leżących ciał. Nie mógł się zorientować, jakiej rasy i płci jest ta sprawnie działająca osoba, ponieważ ubrana była w długi, szary, przepasany pasem fartuch, a na głowie miała równie szary czepek.

Obok pierwszego mężczyzny stał stolik na kółkach z rozmaitymi butelkami i zwisającymi rurkami. W żyły mężczyzny wbito igły, na głowę włożono okrągły metalowy kask. Simon ze zgrozą uświadomił sobie, że obserwuje śmierć człowieka. Nie śmierć ciała, ale śmierć, która sprowadzi to ciało do takiej postaci, jakie zabijano na drodze do Sulkaru i jakie on sam zabijał w obronie tej twierdzy!

Był absolutnie zdecydowany, że nie dopuści, aby z nim zrobiono to samo! Sprawdził ręce i nogi, poruszając się powoli. Uświadomił sobie, że na szczęście jest ostatnim w rzędzie, nie pierwszym. Ciało miał trochę zesztywniałe, ale w pełni panował nad swymi mięśniami.

Szary laborant skończył z pierwszym mężczyzną. Przysuwał stolik do następnego. Simon usiadł. Przez sekundę lub dwie kręciło mu się w głowie, więc schwycił się stołu, na którym leżał, pełen szczęścia, że stół nie zaskrzypiał, kiedy zmieniał pozycję.

Praca na drugim końcu pokoju widocznie była skomplikowana i wymagała pełnej koncentracji uwagi. Czując, że stół może się pod nim przewrócić, Simon spuścił nogi i odetchnął dopiero wtedy, kiedy jego stopy stanęły pewnie na gładkiej, zimnej podłodze.

Obserwował swego najbliższego sąsiada w nadziei, że tamten także się obudzi. Ale chłopiec, bo był to tylko nastolatek, leżał bezwładnie z zamkniętymi oczami, jego pierś unosiła się i opadała w dziwnie długich odstępach czasu.

Simon zrobił krok w kierunku półek. Jedynie tam mógł znaleźć jakąś broń. Ucieczka z laboratorium, zanim zorientuje się trochę lepiej w otoczeniu, byłaby zbyt ryzykowna. Nie mógł też pogodzić się z faktem, że w ten sposób pozostawi pięciu innych na pewną śmierć — a nawet coś gorszego niż tylko śmierć.

Wybrał sobie broń, butelkę napełnioną do połowy żółtym płynem. Wyglądała na szklaną, ale była bardzo ciężka. Cienka szyjka nad pękatym korpusem butelki stanowiła wygodny uchwyt. Simon poruszał się zwinnie wzdłuż, stołów w stronę pracującego laboranta.


Gołe stopy pozwoliły mu zbliżyć się bezszelestnie do człowieka w kitlu. Butelka uniosła się w górę i z całą siłą opadła w dół, rozbijając się u nasady głowy w szarym czepku.

Laborant przewrócił się bez żadnego krzyku, pociągając za sobą metalowy kask z przewodami, który miał być podłączony do głowy następnej ofiary. Simon chciał sięgnąć do gardła leżącego, ale zobaczył u nasady szyi płaską ranę, z której obficie płynęła krew. Przewrócił ciało na wznak, by przyjrzeć się twarzy człowieka, co do którego miał pewność, iż jest on Kolderczykiem.

Obraz, który powstał w wyobraźni Simona, okazał się znacznie bardziej szokujący niż rzeczywistość. Ten człowiek, a przynajmniej jego twarz, przypominała twarze wielu znanych mu ludzi. Miał raczej płaskie rysy, wystające kości policzkowe, szeroki nos, mały, i zbyt mały, wąski podbródek, nic pasujący do szerokości górnej połowy twarzy. Ale na oko nic wyglądał na obcego demona, bez względu na to, co kryło się pod roztrzaskaną czaszką.

Simon odnalazł tasiemki fartucha i rozwiązał je. Chociaż wzdragał się na myśl o dotknięciu czepka, musiał to jednak zrobić. W drugim końcu pokoju znajdowała się umywalnia, położył tam skrwawiony czepek do wypłukania. Pod fartuchem laborant miał obcisły kombinezon, w którym Simon nie zdołał odkryć żadnego zapięcia, toteż postanowił zadowolić się jedynie fartuchem.

Nie mógł już nic zrobić dla dwóch pierwszych mężczyzn, których laborant zdążył podłączyć do aparatury, maszyneria była zbyt skomplikowana. Próbował jednak obudzić każdego z pozostałych trzech, ale przekonał się, że to także jest niemożliwe. Wyglądali na ludzi pozostających pod działaniem silnego narkotyku. Zupełnie nie rozumiał, w jaki sposób udało mu się uniknąć tego losu, jeżeli to byli współwięźniowie ze statku.

Rozczarowany bezowocnością wysiłków, Simon podszedł do drzwi. Nie dostrzegł żadnego zamka ani klamki, ale po chwili prób okazało się, że drzwi wsuwają się w prawą ścianę. Wyjrzał na korytarz, którego sufit, ściany i podłoga miały ten sam monotonnie szary kolor co laboratorium. Korytarz wydawał się pusty, choć na całej jego długości były liczne drzwi. Simon skierował się do najbliższych.

Uchyliwszy je z taką samą ostrożnością, z jaką poruszał się po odzyskaniu przytomności, zajrzał do przechowalni ludzi, których Kolderczycy przetransportowali na Gorm, jeżeli to w ogóle był Gorm. Co najmniej dwadzieścia ciał, jeszcze w ubraniach, leżało rzędami. Simon przyjrzał się im pospiesznie, ale żaden z leżących nie wykazywał oznak przytomności. Może uda mu się jeszcze znaleźć ratunek dla tych w laboratorium. Dlatego też przywlókł do przechowalni trzech mężczyzn ze stołów i położył ich obok towarzyszy.

Odwiedzając laboratorium po raz ostatni Simon poszukiwał broni, ale znalazł jedynie zestaw skalpeli chirurgicznych, musiał więc zadowolić się najdłuższym z nich. Przeciął kombinezon laboranta, którego zabił, i ułożył go nagiego na jednym ze stołów w taki sposób, by od drzwi nie można było dostrzec roztrzaskanej głowy. Żałował, że nie zna sposobu zamknięcia drzwi na jakiś klucz czy zamek.

Wsadził nóż za pas zdobycznego fartucha, wypłukał czepek i ostrożnie założył go na głowę, chociaż był wilgotny. Setki słoików, probówek i butelek kryły niewątpliwie niejedną śmiertelną broń, ale niestety, nie potrafił jej rozpoznać. Na razie musi więc polegać na własnych pięściach i zdobytym nożu.

Simon wrócił na korytarz, zasunąwszy za sobą drzwi od laboratorium. Jak długo nikt nie będzie poszukiwał laboranta? Czy jego pracy doglądał ktoś, kto ma za chwilę się pojawić, czy też Simon dysponował większą ilością czasu?

Kolejna para drzwi nie poddała się jego wysiłkom. Ale przy końcu korytarza dostrzegł trzecie uchylone drzwi i znalazł się w pomieszczeniu, które mogło był jedynie pomieszczeniem mieszkalnym.

Umeblowanie pokoju było skromne, funkcjonalne, ale dwa krzesła i podobne do pudełka łóżko okazały się znacznie wygodniejsze niż zapowiadał ich wygląd. Simona zainteresował też inny mebel, który był biurkiem lub stołem. Postępowaniem Simona kierowało zdumienie, ponieważ jego umysł nie potrafił połączyć miejsca, w którym się właśnie znajdował, ze światem, który stworzył Estcarp, Gniazdo i pełen krętych uliczek Kars. Jedno należało do przeszłości, drugie do przyszłości.


Nie potrafił otworzyć szufladek biurka, chociaż na górze każdej z nich znajdowało się zagłębienie z łatwością mieszczące czubki palców. Zaskoczony, po daremnej próbie otwarcia najniższej szuflady, przysiadł na piętach.

W ścianach również znajdowały się schowki, z podobnymi zagłębieniami na palce. One także były zamknięte. Simon z uporem zaciskał szczęki zamierzając posłużyć się nożem jako podważającą dźwignią.

Nagle poderwał się, przywierając plecami do ściany i rozglądając się po pomieszczeniu. Tuż przed nim odezwał się głos mówiący w niezrozumiałym języku, najwyraźniej zadający jakieś pytanie, które wymagało natychmiastowej odpowiedzi.

SZARA ŚWIĄTYNIA

Czy znajdował się pod obserwacją? Czy był to po prostu jakiś system radiofonizacji? Skoro Simon upewnił się, że nadal jest sam w pokoju, zaczął wsłuchiwać się w słowa, których nie mógł zrozumieć i które mógł interpretować jedynie na podstawie intonacji. Spiker powtarzał coś, w każdym razie Simon był przekonany, że rozpoznał kilka dźwięków. Ale czy to znaczyło, że ktoś go obserwuje? Jak długo potrwa, zanim niewidzialny spiker zarządzi poszukiwania? Czy stanie się to natychmiast, jeżeli nie otrzyma odpowiedzi? Bez wątpienia było to ostrzeżenie. Należało coś zrobić. Tylko co? Simon wyszedł z powrotem na korytarz.

Z tej strony korytarz kończył się ślepą ścianą, należało spróbować drugiej strony, a to znaczyło przejście obok wszystkich drzwi. Ale wszędzie natykał się na niczym nie zakłóconą szarą ścianę. Mając w pamięci halucynacje z Estcarpu, Simon przeciągał dłońmi po gładkiej powierzchni. Jeżeli jednak znajdował się tam jakiś otwór, był ukryty znacznie lepiej niż mogłaby sprawić iluzja. Simon nabrał pewności, że Kolderczycy, kimkolwiek są, wywodzą się z innej rasy niż czarownice i że magia Kolderu ma inne pochodzenie. Opierają swe działania na umiejętnościach zewnętrznych, nie na wewnętrznej Mocy.

Dla mieszkańców Estcarpu większość umiejętności technicznych z jego własnego świata stanowiłaby czystą magię. I może właśnie spośród wszystkich Gwardzistów Estcarpu jedynie Simon mógł częściowo chociaż zrozumieć, co dzieje się na Gormie, był lepiej przygotowany, by zmierzyć się z tymi, którzy stosują maszyny i naukę niż jakakolwiek czarownica, która potrafiła stworzyć flotę z drewnianych okręcików.

Przeszedł wzdłuż korytarza, obmacując rękami najpierw jedną ścianę, a potem drugą, w poszukiwaniu jakiejś nieregularności powierzchni wskazującej na istnienie wyjścia. A może drzwi wyjściowe znajdują się w którymś z pokojów? Los z pewnością nie będzie mu długo sprzyjać.

I znów w otaczającej przestrzeni rozległ się ów głos wydający polecenia w nieznanym języku, jego gwałtowność nie ulegała wątpliwości. Simon, wietrząc niebezpieczeństwo, zamarł w bezruchu, oczekując niemal, że wciągną go jakieś ukryte drzwi lub że nagle znajdzie się w jakiejś sieci. W tym momencie zauważył wyjście, choć nie takie, jakiego się spodziewał, ponieważ w drugim końcu korytarza część ściany odsunęła się, a za nią widoczna była oświetlona przestrzeń. Simon wyciągnął nóż zza pasa, przygotowany na odparcie ataku.

Ciszę przerwał znów dźwięk owego tajemniczego głosu, Simon przypuszczał, że władcy tego miejsca nie odkryli jeszcze jego prawdziwego statusu. A może, jeśli go widzieli, to w szarym fartuchu i czepku wydał im się jednym z ich ludzi, który zachowywał się dziwnie, toteż wzywano go, by się gdzieś zameldował.

Postanowiwszy występować w tej roli jak najdłużej się da, Simon zbliżył się do nowo odkrytych drzwi z pewnością siebie godną komandosa, choć nierównie ostrożnie. Jednak omal nie wpadł w panikę, kiedy okazało się, że drzwi zamknęły się za nim i został uwięziony w pudełku. Dopiero kiedy dotknął jednej ze ścian i poczuł lekkie wibracje, domyślił się, że to winda, i odkrycie to, nie wiadomo dlaczego, poprawiło jego samopoczucie. Coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że Kolderczycy reprezentowali cywilizację zbliżoną do tej, jaką znał w swoim własnym świecie. Znacznie mniej denerwujące było wjeżdżanie czy zjeżdżanie windą na rozprawę z nieprzyjacielem niż na przykład stanie w wypełnionym mgłą pomieszczeniu i obserwowanie, jak w ciągu sekundy przyjaciel przemienia się w obrzydliwego cudzoziemca.

A jednak mimo uczucia, że wszystko, co go otacza, jest mu w jakiś sposób znane, Simon nie uspokoił się, nie osłabił czujności. Mógł zaakceptować wytwory Kolderczyków jako normalne, lecz nie atmosferę tego miejsca, które było mu zupełnie obce. I nie tylko obce, gdyż nie wszystko co obce musi być niebezpieczne, ale w jakiś sposób czuł, że jest ono nic do przyjęcia dla niego samego i jemu podobnych. Nie, nieobce, zdecydowała jakaś cząsteczka jego jaźni podczas krótkiej podróży do czekającego nań Kolderczyka, lecz nieludzkie, gdy tymczasem czarownice z Estcarpu były ludźmi, bez względu na to, jakie jeszcze niezwykłe zdolności mogły posiadać.

Drgania ścian ustały. Simon stanął z dala od drzwi niepewny, w którą stronę się otworzą. Nie miał jednak wątpliwości, te się otworzą i rzeczywiście tak się stało.

Tym razem z zewnątrz dochodziły jakieś dźwięki, stłumiony pomruk, ostry ton odległych głosów. Wyszedł ostrożnie do niewielkiej alkowy. I jeszcze raz ze zdwojoną siłą odczuł obcość tego miejsca, choć widok wydał mu się znajomy. Na jednej ścianie wyeksponowana była olbrzymia mapa. Drogi, głęboko wcięta linia brzegowa, ukształtowane trójwymiarowo góry — wszystko to już kiedyś widział. W niektórych miejscach mapy wpięte były różnokolorowe żaróweczki. lampki, wzdłuż wybrzeża, gdzie znajdowała się nie istniejąca już twierdza Sulkar, były fioletowe, na równinach Estcarpu paliły się światełka żółte, w Karstenie zielone, a w Alizonie czerwone.

Mapa wisiała nad stołem, na którym w pewnych odstępach umieszczone były maszyny, od czasu do czasu wydające jakieś dźwięki lub zapalające małe światełka kontrolne. Pomiędzy każdą parą maszyn, odwróceni plecami do Simona, całkowicie zaabsorbowani urządzeniami na stole, siedzieli ludzie w szarych fartuchach i czepkach.

Trochę z boku stał mniejszy stół czy biurko, przy którym siedziało trzech innych Kolderczyków. Środkowy z tej trójki miał na głowie metalowy kask, z którego zwieszały się rurki i cała pajęczyna przewodów prowadzących do stojącego za nim pulpitu. Jego twarz była pozbawiona wyrazu, oczy miał zamknięte. Jednak nie spał, ponieważ od czasu do czasu jego palce sprawnie dotykały guziczków i dźwigni na umieszczonej przed nim tablicy. Simon objąwszy wzrokiem całą scenę nabrał przekonania, że znajduje się w sztabie jakiegoś ważnego zbiorowego przedsięwzięcia.

Tym razem słowa skierowane do niego nie rozległy się z powietrza, wypowiedział je mężczyzna siedzący po lewej stronie tego w metalowym kasku. Spojrzał na Simona, a jego płaska twarz o nadmiernie rozwiniętej górnej połowie, początkowo wyrażała głównie zniecierpliwienie, które jednak przekształcało się w świadomość, że ma do czynienia z kimś należącym do innego gatunku.

Simon skoczył. Nie mógł liczyć, że dotrze do końca stołu, ale w jego zasięgu znajdował się jeden z Kolderczyków obsługujących maszyny. Uderzył kantem dłoni, wymierzając cios, który mógłby złamać kark, ale pozbawił tylko ofiarę przytomności. Trzymając obwisłe ciało jak tarczę, Simon cofnął się do ściany przy drugich drzwiach, mając nadzieję, że uda mu się tamtędy wyjść.

Ku jego zdziwieniu mężczyzna, który pierwszy zauważył jego przybycie, nie czynił żadnych prób, by go zatrzymać, przynajmniej prób fizycznych. Powtórzył jedynie wolno i dobitnie w języku tubylców z kontynentu:

— Powrócisz do swojej jednostki. Zameldujesz się w punkcie kontrolnym.

W czasie gdy Simon nadal wycofywał się do drzwi, jeden z mężczyzn, który przedtem siedział obok jego obecnego więźnia, odwrócił zdumione oblicze od Simona, przenosząc wzrok na siedzących przy końcu stołu, a potem znów na Simona. Reszta jego kolegów spoglądała znad maszyn z takim samym zdziwieniem, kiedy ich oficer wstał. Było jasne, że oczekiwali od Simona natychmiastowego i bezwarunkowego posłuszeństwa.

— Wrócisz do swojej jednostki! Natychmiast! Simon roześmiał się. Rezultat tej reakcji był zaiste zadziwiający. Wszyscy obecni, z wyjątkiem mężczyzny w metalowym kasku, który na nic nie zwracał uwagi, wstali z miejsc. Ci z dużego stołu ciągle patrzyli na dwóch zwierzchników w końcu pomieszczenia, jakby w oczekiwaniu na rozkazy. Simon pomyślał, że gdyby skręcał się w agonii, nie byliby tak zaskoczeni, jego reakcja na rozkaz oszołomiła ich całkowicie.

Człowiek, który wydał ten rozkaz, położył rękę na ramieniu swego towarzysza w kasku, potrząsając nim łagodnie. Gest ten, choć tak powściągliwy, zdawał się wyrażać najwyższą panikę. Przyzwany w ten sposób do rzeczywistości Kolderczyk otworzył oczy, rozejrzał się dokoła, najpierw z niecierpliwością, a potem z widocznym osłupieniem. Patrzył na Simona, jakby obserwował cel.

To co nastąpiło, nie było fizycznym atakiem, ale uderzeniem niewidzialnej siły, niemożliwej do określenia dla kogoś niewtajemniczonego. Ale to był cios, który przygwoździł Simona do ściany, odebrał mu zdolność poruszania.

Ciało, którym zasłaniał się jak tarczą, wyśliznęło mu się z ramion i osunęło na podłogę. Nawet oddychanie stało się dla Simona wysiłkiem, na którym musiał się skoncentrować. Jeżeli zostanie w miejscu, pod naciskiem niewidzialnej miażdżącej ręki, nie przeżyje. Znajomość z czarownicami z Estcarpu wyostrzyła jego percepcję. Pomyślał, że to, co złapało go w pułapkę, nie było tworem ciała, ale umysły więc tylko przez umysł może być zwalczone.

Z tego rodzaju mocą zetknął się jedynie w Estcarpie i nie miał wprawy w posługiwaniu się nią. Zbierając wszystkie siły woli skoncentrował się na podniesieniu ręki, lecz ta poruszała się tak niezdarnie, że obawiał się niepowodzenia.

Teraz kiedy oparł jedną dłoń na ścianie, do której przykuła go nieznana energia, podniósł drugą dłoń. Choć bolały go mięśnie i głowa, zdołał odepchnąć się i odejść od ściany. Czy dostrzegł cień zaskoczenia na szerokiej twarzy Kolderczyka w metalowym kasku?

Następnym posunięciem Simona nie kierowała świadomość. Podniósł prawą rękę na wysokość serca i nakreślił w powietrzu pewien znak.

Widział go już po raz trzeci. Przedtem jednak nakreśliła go dłoń mieszkanki Estcarpu i przez chwilę płonął jasnym ogniem.

Teraz rysunek również rozbłysnął, ale rozpryskującą się bielą. I w tym momencie Simon mógł się poruszyć! Nacisk zelżał. Podbiegł do drzwi, wykorzystując chwilową możliwość ucieczki w leżące za nimi nieznane terytorium.

Była to jedynie chwilowa ucieczka, ponieważ natknął się na uzbrojonych mężczyzn. Trudno było źle odczytać ten wyraz koncentracji w zwróconych na niego oczach, kiedy wypadł na korytarz, na którym pełnili wartę. To byli niewolnicy Kolderu i tylko zabijając mógł sobie utorować drogę.

Zbliżali się w milczeniu ciężkim od groźby, od obietnicy śmierci. Simon szybko się zdecydował i rzucił się na ich spotkanie. Prześliznął się w prawo i zwarł z mężczyzną będącym najbliżej ściany, przewracając go w taki sposób, by równocześnie zabezpieczyć sobie tyły.

Niespodziewaną pomocą okazała się gładka powierzchnia podłogi. Siła uderzenia Simona przeniosła ich obydwu poza dwóch pozostałych wartowników. Simon uderzył nożem, czując dotyk ostrza na własnych żebrach. Wartownik kaszląc potoczył się po ziemi, a Simon wyrwał mu zza pasa pistolet strzałkowy.

Strzelił do pierwszego z pozostałych wartowników w samą porę i dzięki temu miecz wymierzony w jego szyję spadł na ranili? Dało to Simonowi cenną sekundę na wycelowanie w trzeciego i ostatniego przeciwnika.

Zabrawszy jeszcze dwa pistolety strzałkowe ruszył dalej. Na szczęście ten korytarz nie kończył się ukrytymi drzwiami, lecz schodami. Kamienne schody, biegnące przy kamiennej ścianie, znacznie różniły się od gładkich szarych powierzchni pomieszczeń, w których Simon dotychczas przebywał.

Jego gołe stopy szurały po chropowatej powierzchni kamiennych stopni. Na wyższym piętrze natknął się na przejście podobne do tych, jakie widywał w stolicy Estcarpu. Jakiekolwiek funkcjonalno-futurystyczne było jądro tego miejsca, z wyglądu przypominało ono miejscowe budowle.

Simon krył się dwukrotnie, z pistoletem gotowym do strzału, kiedy mijały go oddziały tubylców, przekształconych przez Kolderczyków. Nie mógł stwierdzić, czy zarządzono jakiś ogólny alarm, czy też były to zwykłe rutynowe patrole, ponieważ poruszali się równym krokiem i nie przeszukiwali bocznych przejść.


Wydawało się, że czas stanął w miejscu w szarych, jednostajnie oświetlonych korytarzach. Simon nie wiedział, czy był to dzień czy noc, ani od jak dawna przebywał w kolderskiej twierdzy. Ale ostro odczuwał głód, pragnienie, zimno przenikające fartuch, który miał na sobie, i niewygodę, jaką sprawiało mu chodzenie boso, gdyż zawsze nosił buty.

Gdyby chociaż miał jakiś obraz wewnętrznego planu labiryntu. Z którego próbował uciec. Czy był na wyspie Gorm? Albo w tajemniczym mieście Yle założonym przez Kolder-czyków na wybrzeżu kontynentu? Czy może w jakiejś bardziej ukrytej kwaterze najeźdźców? Bo nie miał wątpliwości, że była to ważna kwatera.

Chęć znalezienia choćby tymczasowego schronienia i zaspokojenia głodu skłoniła go do przeszukania pomieszczeń na wyższy m piętrze. Nie było tu mebli, jakie widział niżej. Rzeźbione drewniane skrzynie, krzesła i stoły były wytworem tubylców. W niektórych pomieszczeniach znać było ślady szybkiego opuszczenia ich przez mieszkańców, ślady poszukiwań pokryte teraz kurzem, jakby pokoje te od dawna nie były używane.

W jednym z takich pomieszczeń Simon znalazł odpowiednie ubranie. Ciągle jednak brakowało mu kolczugi i jakiejś innej broni poza pistoletami, które odebrał zabitym wartownikom. Przede wszystkim jednak odczuwał głód i zastanawiał się, czy w poszukiwaniu jedzenia nie będzie musiał wrócić na niebezpieczne niższe kondygnacje.

Choć myślał o zejściu na dół, na razie wspinał się po każdej rampie czy stopniach, na jakie natrafił. Zorientował się, że w tym labiryncie wszystkie okna pozabijano, tak że funkcjonowało tu jedynie sztuczne oświetlenie, które stawało się tym słabsze, im więcej pięter dzieliło Simona od głównej kwatery Kolderu.

Ostatnie, bardzo wąskie pasmo schodów wyglądało na częściej używane, toteż Simon trzymał pistolet w pogotowiu, wspinając się w kierunku znajdujących się na górze drzwi. Drzwi otworzyły się łatwo i znalazł się na płaskim dachu. Nad jego częścią wzniesiono rodzaj daszka, pod którym Simon dostrzegł przedmioty, które — po tym, co widział na dole — bynajmniej go nie zdziwiły. Ich krótkie przysadziste skrzydła były skierowane do tyłu pod ostrym kątem, a żaden kadłub nie mógł pomieścić więcej niż pilota i ze dwóch pasażerów, ale były to niewątpliwie samoloty. W ten sposób wyjaśniła się tajemnica zdobycia Sulkaru, jeżeli oczywiście nieprzyjaciel dysponował odpowiednią liczbą powietrznych statków.

Dla Simona stanowiły one sposób ucieczki, o ile nie trafi mu się inna szansa. Ale skąd miał uciekać? Rozglądając się po tym zaimprowizowanym hangarze w poszukiwaniu strażnika, Simon przesunął się do skraju dachu mając nadzieję, że zobaczy coś, co pozwoli mu zorientować się w okolicy.

Przez moment zastanawiał się, czy nie znalazł się z powrotem w odbudowanym Sulkarze. W dole widoczny był port z zakotwiczonymi statkami, rzędy domów wzdłuż ulic biegnących w kierunku nabrzeża. Ale to miasto miało inny plan niż port kupiecki. Było większe i zaplanowane jakby odwrotnie: tam gdzie w Sulkarze znajdowały się magazyny i nieliczne domy mieszkalne, tu było na odwrót. Chociaż słońce zdawało się wskazywać, że zbliża się południe, ulice były opustoszałe, domy sprawiały wrażenie nie zamieszkanych. Ale nie widać było także oznak rozkładu i powolnego wkraczania przyrody, tak charakterystycznych dla kompletnie opuszczonych domostw.

Wystrój architektoniczny przypominał budowle Estcarpu i Karstenu, z minimalnymi tylko różnicami, nie mogło to więc być wzniesione przez Kolder Yle. Musiał znajdować się na wyspie Gorm, może w Sipparze, owym ośrodku narośli, którego siły Estcarpu nie mogły przebić.

Jeżeli miasto widoczne w dole było rzeczywiście nie zamieszkane, powinien bez trudu dostać się do portu i znaleźć jakiś sposób, by przeprawić się statkiem na wschodni kontynent. Ale skoro budynek, na którym się znajdował, był tak dokładnie odizolowany od świata zewnętrznego, to może jedyną możliwość ucieczki stwarzał właśnie dach?

Budynek, na którym stał, był najwyższą budowlą w niewielkim mieście, może był to stary zamek, w którym władali członkowie klanu Korisa. Gdyby kapitan był tu razem z nim, sprawa mogłaby być o wiele prostsza. Simon obszedł wszystkie boki i przekonał się, że do budynku nie przylegał żaden dach, że z każdej strony była ulica lub ulice.


Niechętnie wrócił do zaimprowizowanego hangaru. Głupotą byłoby zawierzyć maszynie, której nie umiał pilotować. Ale nie był to powód, żeby chociaż jednej z nich nie przyjrzeć się dokładnie. Simon stawał się coraz bardziej śmiały, skoro tak długo nic mu się nie stało. Mimo wszystko zabezpieczył się od niespodzianek. Nóż tkwiący w zamku drzwi prowadzących na dach ostrzeże go o przybyciu intruza.

Podszedł do najbliższego samolotu. Bez trudu wypchnął go z hangaru. Maszyna okazała się lekka, łatwa do prowadzenia. Podniósł wieko szerokiego dziobu i obejrzał silnik. Nie przypominał on żadnego znanego Simonowi silnika, ale nie był on przecież ani inżynierem, ani mechanikiem. Miał jednak dość wiary w skuteczność działań ludzi znajdujących się poniżej, by zachować pewność, że samolot będzie latał — o ile potrafi go poprowadzić.

Przed podjęciem dalszych poszukiwań Simon obejrzał cztery kolejne maszyny, rozbijając kolbą jednego z pistoletów ich silniki. Jeżeli miał uciekać drogą powietrzną, nie chciał stać się celem polowania myśliwców.

Nieprzyjaciel uderzył w momencie, kiedy Simon po raz ostatni uniósł w górę zaimprowizowany młotek. Nie było dobijania się do zablokowanych drzwi ani tupotu strażników na schodach. Znów milczące uderzenie owej niewidzialnej siły. Tym razem nie próbowała przygwoździć go do miejsca, ale sprowadzić do siebie. Simon uchwycił się uszkodzonego samolotu jak kotwicy. Zamiast tego wyciągnął go na otwartą przestrzeń — nie mógł się zatrzymać i szedł dalej w dół dachu.

Jednak owa siła nie prowadziła go do drzwi! Z rosnącym przerażeniem Simon uświadomił sobie, że jego przeznaczeniem nie była wątpliwa przyszłość na niższych kondygnacjach, ale szybka śmierć po skoku z dachu.

Walczył całą siłą woli, stawiając po jednym kroku. Ponownie spróbował sztuczki ze znakiem w powietrzu, która pomogła mu uprzednio, lecz bezskutecznie. Może dlatego, że teraz nie znajdował się twarzą w twarz z nieprzyjacielem.

Mógł opóźnić nieunikniony koniec o ułamki sekund. Próba podejścia do drzwi nie powiodła się, miał desperacką nadzieję, że wróg przyjmie ten gest jako kapitulację. Teraz już Simon był pewny, że chcieli jego śmierci. Podjąłby taką samą decyzję, gdyby on tu dowodził.

Pozostawał jeszcze samolot, którym zamierzał się posłużyć jako ostatnią deską ratunku. Teraz nie było innej możliwości! Samolot znajdował się pomiędzy nim i skrajem dachu, ku któremu pchała go niewidzialna siła.

Szansa była niewielka, ale nie miał innej. Simon wykonał dwa kroki pod naciskiem nieznanej siły, zrobił następny tak szybko, jakby opuszczały go siły. Kolejny krok i jego ręka znalazła się na drzwiach do kabiny pilota. Z najwyższym wysiłkiem wskoczył do wnętrza.

Pęd powietrza pchnął Tregartha na przeciwległą ścianę kabiny, a lekki samolot zakołysał się. Simon utkwił wzrok w tablicy kontrolnej. Na końcu wąskiego otworu znajdowała się dźwignia i był to jedyny przedmiot, który wydawał się ruchomy. Skierowawszy prośbę o pomoc do innych Mocy niż te, które znano w Estcarpie, Simon zdołał podnieść rękę i opuścić dźwignię.

MIASTO UMARŁYCH

Spodziewał się jak dziecko, że uniesie się w powietrze, tymczasem maszyna ruszyła do przodu nabierając szybkości, uderzyła dziobem w balustradę dachu z wystarczającą siłą, by przetoczył się cały samolot. Simon wiedział, że spada, ale wbrew intencjom swych prześladowców nie sam, lecz uwięziony w kabinie.

Miał jeszcze jeden moment świadomości, w którym zdał sobie sprawę, że nie spada prosto w dół, lecz pod pewnym kątem. Zrezygnowany raz jeszcze pociągnął dźwignię ustawiając ją w środkowym położeniu. Wtedy nastąpił huk, a po nim ciemność, bez żadnych widoków, dźwięków ani doznań.

Bursztynowa iskierka obserwowała go w mroku. Towarzyszył jej słaby, powtarzający się dźwięk — cykanie zegarka, plusk kropel wody? Trzecim czynnikiem był zapach. To on pobudził Simona do działania. Był to słodkawy odór, duszący, kręcący w nosie, smród zgnilizny i śmierci.

Zdał sobie sprawę, że siedzi, a w słabym świetle dostrzegł szczątki samolotu, które utrzymywały go w tej pozycji. Ale niewidzialny nacisk, który dręczył go na dachu, zniknął, mógł spokojnie się poruszać, myśleć.

Poza kilkoma bolesnymi stłuczeniami, wydawało się, że wyszedł z katastrofy bez szwanku. Samolot musiał złagodzić szok uderzenia o ziemię. A czerwonawe oko, które spoglądało nań w mroku, okazało się światełkiem na tablicy kontrolnej. Gdzieś w pobliżu kapała woda. Źródło obrzydliwego smrodu także było niedaleko.

Simon uniósł się na siedzeniu i odpychał otaczające go ściany. Rozległ się zgrzyt metalu o metal i spora część kabiny opadła. Simon z trudem wyczołgał się z klatki. Nad głową dostrzegł dziurę obramowaną połamanymi drewnianymi listwami. Na jego oczach następny kawałek dachu spadł na i tak już sfatygowaną maszynę. Samolot musiał uderzyć w dach któregoś z pobliskich domów i zapaść się w głąb. Dziwnym zrządzeniem losu Simon uszedł z życiem i stosunkowo nie potłuczonymi kończynami.

Przez jakiś czas musiał być nieprzytomny, ponieważ niebo miało blade barwy wieczoru. Głód i pragnienie stały się niemal bolesne. Musi znaleźć jedzenie i wodę.

Ale dlaczego nieprzyjaciel jeszcze go nie odnalazł? Bez wątpienia z dachu zamku łatwo było zauważyć, gdzie zakończył się jego niefortunny lot. Chyba że — przypuśćmy, że nie wiedzieli o próbie użycia samolotu — przypuśćmy, iż mogą go wyśledzić tylko przez rodzaj kontaktu myślowego. W takim przypadku wiedzieliby jedynie, że przeleciał przez balustradę, że jego upadek zakończył się utratą przytomności, która dla nich mogła oznaczać śmierć. Jeżeli to prawda, to był wolny, nawet w obrębie Sipparu!

Najpierw trzeba znaleźć coś do jedzenia i picia, a potem zorientować się, w jakiej jest odległości od portu.

Udało mu się odnaleźć drzwi prowadzące na schody, które, jak się spodziewał, dochodziły do poziomu ulicy. Powietrze było ciężkie, przesycone charakterystycznym zapachem. Potrafił zidentyfikować ten zapach i zawahał się na myśl o tym, co musi się znajdować na dole.

Ale na dole znajdowało się jedyne wyjście, więc trzeba było zejść. Okna nie były zabite i na każdej kondygnacji schodów kładły się plamy światła. Były także drzwi, ale Simon żadnych nie otworzył, bo wydawało mu się, że w ich pobliżu ten przerażający, budzący mdłości zapach stawał się silniejszy.

Jeszcze jedno piętro w dół i znalazł się w korytarzu zakończonym szerokim portalem, który — jak przypuszczał — musiał wychodzić na ulicę. Tutaj Simon odważył zapuścić się w głąb domu i w jednym z pomieszczeń znalazł twardy jak podeszwa chleb, który stanowił główną rację żywnościową żołnierzy w Estcarpie, i słoik smażonych owoców, które okazały się dobrze zakonserwowane pod szczelnym przykryciem. Pokruszone resztki innych zapasów dowodziły, że od bardzo dawna nikogo tu nie było. Z kranu kapała woda i Simon napił się, jeszcze zanim zabrał się do jedzenia.

Mimo głodu jadł z trudem, gdyż słodkawy smród docierał wszędzie. Chociaż obejrzał poza cytadelą tylko ten jeden budynek, Simon podejrzewał, że Sippar był miastem umarłych. Kolderczycy musieli bezlitośnie rozprawić się z tymi spośród pokonanych, którzy nie byli im potrzebni. Nie tylko pozbawili ich życia, ale zostawili nie pogrzebanych w ich własnych domach. Czy miało to być ostrzeżenie przed buntem tych nielicznych, którzy ocaleli? Czy po prostu nie przywiązywali do tego wagi?

Simon uznał, że to było najbardziej prawdopodobne, i dziwne poczucie pokrewieństwa z najeźdźcami o płaskich twarzach zniknęło bezpowrotnie.

Zabrał z sobą cały chleb, jaki udało mu się znaleźć, i butelkę wody. Zdziwiło go, że drzwi prowadzące na ulicę zaryglowane były od wewnątrz. Czyżby mieszkańcy tego domu najpierw zamknęli drzwi, a potem popełnili zbiorowe samobójstwo? Czy też ta sama metoda presji, za pomocą której próbowano zrzucić go z dachu, doprowadziła do ich śmierci?

Ulica była kompletnie opustoszała, dokładnie tak, jak widział to z dachu. Simon jednak szedł blisko budynków, bacznie obserwując każdą zacienioną bramę, każde skrzyżowanie. Wszystkie drzwi były zamknięte, nic się nie poruszyło, kiedy zmierzał w stronę portu.

Przypuszczał, że gdyby próbował otworzyć któreś z tych drzwi, okazałyby się zamknięte, a wewnątrz znalazłby tylko trupy. Czy mieszkańcy Sipparu zginęli wkrótce po tym, jak Gorm powitał Kolderczyków, by w ten sposób zaspokoić ambicje Orny i jej syna? A może śmierć przyszła później, już po ucieczce Korisa do Estcarpu, kiedy wyspa była odcięta od reszty świata? Nie obchodziło to nikogo, może poza historykami. Gorm był miastem umarłych — umarłych ciałem, a w cytadeli — umarłych duchem — i tylko Kolderczycy, którzy równie dobrze mogli być martwi pod innym względem, nadawali mu pozory życia.

Simon starał się zapamiętać ulice i domy. Gorm można oswobodzić tylko, jeżeli zniszczy się centralną twierdzę, tego był pewien. Wydawało mu się jednak, że pozostawienie tej pustyni opuszczonych domów dokoła własnej jaskini było poważnym błędem Kolderczyków. Jeżeli nie ukryli jakichś urządzeń alarmowych w ścianach domów, to sprowadzenie na brzeg desantu i trzymanie go w ukryciu może wcale nie być trudne.

Przypomniał sobie opowieści Korisa o szpiegach wysyłanych przez lata z Estcarpu na tę wyspę. I to, że sam kapitan nie mógł tu powrócić z powodu jakiejś tajemniczej bariery. Po własnych doświadczeniach z bronią kolderską Simon gotów był uwierzyć we wszystko. Tylko że jemu udało się uwolnić, najpierw w jednym z pokoi w cytadeli wroga, a potem dzięki użyciu jednego z samolotów. Fakt, że nie próbowali go ścigać na dole, świadczył, iż uznali go za martwego. Trudno było mu uwierzyć, że nikt czy nic nie obserwuje milczącego miasta. Toteż przez całą drogę do przystani Simon starał się kryć.

Znalazł tam statki, były uszkodzone przez sztormy, niektóre częściowo wyciągnięte na brzeg, ze zgniłym takielunkiem, podziurawionymi burtami, inne na pół zatopione, tak że nad wodę wystawały jedynie górne pokłady. Żaden z tych statków nie pływał od miesięcy, nawet od lat!

Od stałego lądu dzieliła Simona szerokość zatoki. Jeżeli ten martwy port to Sippar, a nie miał powodu przypuszczać, że tak nie jest, to stał naprzeciw długiego cypla, na którym najeźdźcy zbudowali Yle, a który kończył się jakby palcem. W miejscu paznokcia stał kiedyś Sulkar. Możliwe, że od momentu upadku twierdzy kupców siły Kolderu kontrolują teraz cały przylądek.

Gdyby udało mu się znaleźć niewielką łódź, musiałby płynąć dłuższą drogą na wschód wzdłuż butelkowatej zatoki do ujścia rzeki Es i potem do Estcarpu. A prześladowała go myśl, że czas już nie stoi po jego stronie.

Znalazł odpowiednią łódź ukrytą w magazynie. Wprawdzie nie był żeglarzem, ale podjął wszelkie środki ostrożności, by sprawdzić, czy łódź jest zdatna do drogi. Czekał do zapadnięcia zupełnego zmroku, zanim wziął się do wioseł, zaciskając zęby, gdyż bolało go posiniaczone ciało, i wiosłował zaciekle klucząc pomiędzy przegniłymi kadłubami dawnej floty Gormu.

Kiedy wypłynął już z przystani i odważył się postawić niewielki maszt, natknął się na kolderskie urządzenia obronne. Nic nie zobaczył ani nie usłyszał padając na dno łodzi, z palcami w uszach, z zamkniętymi oczami, broniąc się przed nawałą milczących dźwięków i niewidzialnego światła, które próbowały się wydostać z jakiegoś zakątka jego mózgu. Przypuszczał, że doświadczenie z siłą woli uświadomiło mu moc Kolderu, ale to rozdzieranie ludzkiego mózgu było znacznie gorsze.

Czy przebywał w tej chmurze minuty, dzień, czy rok? Ogłupiały i otępiały, Simon nie potrafiłby tego powiedzieć. Leżał na dnie łodzi, która kołysała się na falach, posłuszna dotknięciu wiatru w żagle. A za nim pozostał Gorm, martwy i ciemny w świetle księżyca.

Przed świtem wyłowił Simona patrol przybrzeżny z Es. Już czuł się trochę lepiej, choć wydawało mu się, że mózg ma tak poharatany jak łódź. Często zmieniając konie dojechał do stolicy Estcarpu.

W zamku, w tym samym pomieszczeniu, w którym po raz pierwszy spotkał Strażniczkę, wziął udział w naradzie wojennej opowiadając o przygodach na Gormie, i o kontaktach z Kolderczykami. Słuchali go oficerowie Estcarpu i owe kobiety o nieprzeniknionych twarzach. Przez cały czas szukał pośród czarownic tej jednej, ale jej nie znalazł.

Kiedy skończył, zadano mu kilka pytań, pozwalając opowiadać we własny sposób. Koris z kamienną twarzą i zaciśniętymi wargami słuchał opowieści o mieście umarłych. Strażniczka ruchem ręki przywołała jedną z kobiet.


— Teraz, Simonie Tregarth, weź ją za ręce i pomyśl o człowieku w metalowym kasku, staraj się przypomnieć sobie wszystkie szczegóły jego stroju i twarzy — rozkazała.

Simon posłuchał, choć nie bardzo wiedział, jaki to ma sens. Pomyślał kwaśno, że na ogół jest się posłusznym czarownicom z Estcarpu.

Więc trzymał te ręce suche i chłodne i przypominał sobie szary fartuch, dziwną twarz, której dolna część nie odpowiadała górnej, metalowy kask, władczy wyraz, a następnie zdziwienie, jakie odmalowało się na owej twarzy, kiedy Simon stawił opór. Ręce kobiety wysunęły się z jego dłoni i odezwała się znów Strażniczka:

— Siostro, widziałaś? Możesz nadać temu kształt?

— Widziałam — odpowiedziała kobieta. — Mogę nadać kształt temu, co mogę zobaczyć. Skoro użył mocy w pojedynku siły woli, wrażenie musiało być olbrzymie. Chociaż — spojrzała na swoje ręce, poruszając każdym palcem, jakby w przygotowaniu do jakiegoś zadania — czy będziemy mogli wykorzystać taką sztukę, to inna sprawa. Byłoby lepiej, gdyby polała się krew.

Nikt tego nie wytłumaczył, a Simon nie miał czasu zadawać pytań, bo po skończeniu narady Koris zabrał go do koszar. Znalazłszy się w tym pokoju, w którym kwaterował przed wymarszem do Sulkaru, Simon zapytał kapitana:

— Gdzie jest tamta pani? — Denerwujące było, że nie potrafił nazwać po imieniu znanej osoby, ta właściwość czarownic złościła go teraz bardziej niż kiedykolwiek. Ale Koris zrozumiał.

— Sprawdza posterunki graniczne.

— Ale czy jest bezpieczna?

Koris wzruszył ramionami. — Czy ktokolwiek z nas jest bezpieczny? Bądź pewny, że kobiety władające Mocą nie ponoszą niepotrzebnego ryzyka. Zbyt cenne jest to, co się w nich kryje. — Podszedł do zachodniego okna, wpatrując się w nie, jakby chciał zobaczyć coś poza okalającą miasto równiną. — A więc Gorm jest martwy. — Słowa te wypowiedział z trudem.

Simon ściągnął buty i położył się na łóżku. Dokuczała mu każda kostka, każdy mięsień.

— Opowiedziałem ci, co widziałem, ale tylko to, co widziałem. Życie ogranicza się do centralnej twierdzy Sipparu. Nie znalazłem go nigdzie indziej, ale nie szukałem zbyt daleko.

— Życie? Jakie życie?

— Zapytaj tych z Kolderu, a może naszych czarownic — odpowiedział sennie Simon. — Żaden z nich nie jest taki jak ty i może życie też pojmuje odmiennie.

Jak przez mgłę uświadamiał sobie, że kapitan odszedł od okna i stanął nad nim tak, że jego szerokie ramiona zasłaniały dostęp światła.

— Myślę, Simonie Tregarth, że ty jesteś inny. — Głos jego znów zabrzmiał głucho, bezdźwięcznie. — A zobaczywszy Gorm, jak oceniasz jego życie, czy śmierć?

— Jako wstrętną — wymamrotał Simon. — Ale to także można będzie ocenić we właściwym czasie. — Jeszcze zanim zasnął, zastanawiał się nad doborem słów.

Simon spał, obudził się na obfity posiłek i zasnął znowu. Nikt go nie potrzebował, nie obudziło go też to, co działo się w zamku. Mógł być zwierzęciem gromadzącym zapasy sił, tak jak niedźwiedź zbiera zapasy tłuszczu przed zimowym snem. Kiedy wreszcie się obudził, odczuwał zapał, siły, świeżość, co nie zdarzyło mu się już od bardzo dawna, chyba od czasu poprzedzającego Berlin. Berlin! Gdzie to było? Zupełnie nowe sceny zacierały w jego pamięci dawne wspomnienia.

A najczęściej prześladowało go wspomnienie pokoju w owym położonym na odludziu domu w Karsie, pokoju, w którym tkaniny zdobiły ściany, a czarownica patrzyła na niego z podziwem, kiedy jej ręka kreśliła w powietrzu płonący symbol. I jeszcze ten drugi moment, kiedy stała z bólem w sercu, dziwnie samotna, po tym użyła czarów dla Aldis, plamiąc swój dar dla dobra sprawy.

Teraz, kiedy Simon leżał czując pulsowanie życia w każdym nerwie i komórce swego ciała, gdy nie czuł siniaków, głodu i chęci przetrwania za wszelką cenę, położył prawą rękę na sercu. Ale nie wyczuł pod nią ciepłego ciała, lecz pieścił w pamięci coś innego, coś, co wydobywała z niego pieśń nie będąca pieśnią i przelała w dłoń, którą wtedy trzymał w swej dłoni, jakąś substancję, o której istnieniu nie wiedział.


Te pełne spokoju sceny zdominowały wspomnienia o walce na granicy i kolderskiej niewoli. Ponieważ jednak, choć tak pozbawione działania, podniecały go skrycie, nie chciał ich zdefiniować ani bliżej wyjaśnić, co dla niego znaczyły.

Wkrótce jednak wezwano go do działania. W czasie jego snu Estcarp postawił na nogi wszystkie swoje siły. Rozstawione na wzgórzach wieże sygnalizacyjne ściągnęły posłańców z gór, z Gniazda Sokolników, od wszystkich chętnych do przeciwstawienia się Gormowi i zagładzie, którą niósł Gorm. Pół tuzina bezdomnych statków sulkarskich zacumowało w zatoczkach znalezionych przez Sokolników, rodziny ich załóg wylądowały bezpiecznie, statki zostały uzbrojone i przygotowane do akcji. Wszyscy byli bowiem zgodni, że trzeba uderzyć na Gorm, zanim Gorm uderzy.

Przy ujściu rzeki Es założono obóz, olbrzymi namiot stanął na samym brzegu oceanu. Z tego namiotu widać było zarys wyspy przypominający chmurę. A w pobliżu miejsca, gdzie stała kiedyś ich twierdza, czekały na sygnał statki z sulkarskimi załogami, Sokolnikami, oddziałami straży granicznej.

Najpierw należało złamać otaczającą Gorm barierę, a to mogły zrobić tylko czarownice z Estcarpu. Simon, nie bardzo wiedząc dlaczego, został tu wezwany, znalazł się przy stole, który mógł równie dobrze być stołem do gry, choć jego powierzchnia nie składała się z kolorowych prostokątów. Natomiast przed każdym siedzeniem wymalowano jakiś symbol. A towarzystwo zbierające się w namiocie było mieszane, dobrane dość dziwnie jak na najwyższe dowództwo.

Simon zauważył, że jego krzesło stoi obok miejsca Najwyższej Strażniczki, a symbol na stole obejmuje podwójną powierzchnię. Był to brązowy sokół w owalnej złotej ramie, nad którą umieszczono potrójny kornet[3]. Po lewej stronie w niebieskozielonym rombie wymalowano pięść ściskającą topór. Dalej był czerwony kwadrat z rogatą rybą.

Po prawej stronie, za krzesłem Najwyższej Strażniczki, wymalowano dwa dalsze symbole, których nie mógł odczytać nie pochylając się nad stołem. Dwie czarownice usiadły na wprost owych symboli i siedziały trzymając płasko dłonie na rysunkach. Coś poruszyło się po jego lewej strome. Poczuł dziwny przypływ dobrego samopoczucia, gdy spotkał jej wzrok, w którym kryło się więcej niż zwykłe rozpoznanie jego osoby. Czarownica nie odezwała się, więc Simon również milczał. Szóstą i ostatnią osobą był Briant, który siedział blady, wpatrując się w rysunek ryby, jakby było to żywe stworzenie i jakby siłą wzroku musiał uwięzić ją w tym morzu szkarłatu.

Kobieta, która trzymała ręce Simona, kiedy myślał o mężczyźnie z Gormu, weszła do namiotu z dwiema towarzyszkami, a każda z nich trzymała w ręku niewielki przenośny piecyk z płonącymi węglami, z którego unosił się słodkawy dym. Umieściły je na brzegu stołu, a trzecia czarownica postawiła tam duży, ciężki koszyk. Odrzuciła przykrywający go kawałek materiału i w koszu ukazało się kilka niewielkich figurek.

Wziąwszy pierwszą z nich stanęła przed Briantem. Dwukrotnie przesunęła figurkę nad unoszącym się z piecyka dymem, po czym umieściła ją na linii wzroku młodzieńca. Była to starannie wykonana laleczka z kasztanoworudymi włosami, tak pełna życia, że Simon nie miał wątpliwości, iż miała przedstawiać jakąś żyjącą osobę.

— Fulk — czarownica wypowiedziała to imię i postawiła laleczkę na środku czerwonego kwadratu, na wymalowanej rybie. Briant nie mógł już bardziej zblednąć, ale Simon widział, jak nerwowo przełykał ślinę, zanim zdobył się na odpowiedź.

— Fulk z Verlaine.

Czarownica wyjęła z koszyka następną figurkę i zbliżyła się do sąsiadki Simona, który dzięki temu lepiej mógł ocenić maestrię jej sztuki. Trzymała bowiem w ręku, nad dymem z przenośnego piecyka, doskonały obraz tej, która prosiła o amulet, by zatrzymać przy sobie Yviana.

— Aldis.

— Aldis z Karsu — potwierdziła siedząca obok Simona Strażniczka, kiedy maleńkie stopy laleczki stanęły na pięści trzymającej topór.

— Sandar z Alizonu — trzecia figurka zajęła pozycję bardziej na prawo od Simona.

— Siric. — Brzuchata laleczka w powłóczystych szatach jeszcze dalej na prawo.


Wtedy czarownica wyjęła z koszyka ostatnią figurkę i przyglądała jej się dłuższą chwilę przed wystawieniem jej na działanie dymu. Kiedy stanęła przed Simonem i Najwyższą Strażniczką, nie wypowiedziała żadnego imienia, trzymała laleczkę pozwalając Simonowi ją zidentyfikować. Przyglądał się miniaturowej kopii kolderskiego oficera z Gormu w metalowym kasku na głowie. Wydawało mu się, że podobieństwo zostało uchwycone bezbłędnie.

— Gorm! — Rozpoznał postać, choć nie potrafił nadać jej lepszego imienia. A czarownica starannie ustawiła figurkę na brązowozłotym sokole.

GRA MOCY

Pięć postaci ustawionych na symbolach krajów, pięć doskonałych podobizn żywych mężczyzn i kobiet. Ale dlaczego? I w jakim celu? Simon spojrzał znów w prawo. Znajoma czarownica trzymała w rękach maleńkie stopy podobizny Aldis, a Briant — nogi figurki Fulka. Oboje uważnie wpatrywali się w swoje laleczki, choć Briant wyglądał na zaniepokojonego.

Simon skierował uwagę na stojącą przed nim figurkę mężczyzny. Po głowie przemykały mu wspomnienia dawnych legend. Czy będą teraz wbijać szpilki w te repliki i oczekiwać, że pierwowzory dotknie cierpienie i śmierć?

Najwyższa Strażniczka sięgnęła po jego dłoń i trzymała ją w uścisku, jaki poznał w Karsie w czasie zmiany postaci. Równocześnie drugą ręką objęła podstawę figurki. Simon zrobił to samo i teraz ich palce zamknęły w uścisku podobiznę Kolderczyka.

— Myśl teraz o tym, z którym stoczyłeś próbę sił, z którym może łączyły cię więzy krwi. Wyrzuć ze swego umysłu wszystko inne, skoncentruj się na tym, którego musisz dosięgnąć i ugiąć, żeby służył naszym celom. Bo musimy teraz, przy tym stole, wygrać w tej Grze Mocy, inaczej zginiemy!

Simon wpatrywał się w figurkę w kasku. Nie wiedział, czy mógłby oderwać od niej wzrok, nawet gdyby chciał. Przypuszczał, że uczestniczy w tej dziwacznej procedurze przede

wszystkim dlatego, że jako jedyny człowiek z Estcarpu widział owego oficera z Gormu.

Maleńka twarz, na pół przysłonięta kaskiem, stawała się coraz większa, niemal naturalnych rozmiarów. Patrzyli na siebie teraz tak jak w tamtym pokoju w sercu Sipparu.

Oczy mężczyzny były zamknięte, zajęty był swoimi tajemniczymi sprawami. Simon nie przestawał mu się przyglądać i uświadomił sobie, że w jego umyśle zbiera się cała nienawiść, jaką czuł do Kolderczyków, cały wstręt zrodzony w Sipparze, płynący ze sposobu, w jaki traktowali więźniów. Jakby z drobnych elementów składał jedną wspaniałą broń.

Simon nie znajdował się już w namiocie, w którym słychać było morski wiatr i zgrzytanie piasku pod palcami. Stał na wprost Kolderczyka w twierdzy Sippar, chcąc go zmusić, by otworzył oczy, spojrzał na niego, Simona Tregartha, i zmierzył się z nim w pojedynku nie dwóch ciał, ale woli i umysłów.

Mężczyzna otworzył oczy i Simon, patrząc w ciemne źrenice, zobaczył, że powieki unoszą się wyżej jakby w geście rozpoznania, uświadomienia sobie zagrożenia. Mężczyzna jakby zdał sobie sprawę, że staje się rodzajem tygla, w którym każdy strach, każde niebezpieczeństwo doprowadzić może do stanu wrzenia.

Wpatrywali się w siebie. Simon powoli przestawał dostrzegać płaskie rysy twarzy, metalowy kask. Pozostawały tylko te oczy. Tak jak w Karsie czuł przepływ strumienia mocy z własnej ręki do ręki czarownicy, tak teraz wiedział, że to, co w nim się gotuje, zasilane jest stale ciepłem większym, niż mógłby sam stworzyć, że był tylko pistoletem, z którego wylecieć miała śmiercionośna strzałka.

Początkowo Kolderczyk stawił mu czoło z pewnością siebie, teraz pragnął uwolnić się z tego pojedynku oczu, więzi umysłu, za późno uświadomił sobie, że schwytano go w pułapkę. Lecz nie mógł wycofać się z tego, co zaakceptował pełen wiary w swoją formę magii.

Simon poczuł nagle, że opuściło go napięcie i że przeniosło się na jego przeciwnika. W oczach kolderskiego oficera pojawiła się panika, która ustąpiła miejsca niewypowiedzianemu przerażeniu. Uczucie to niczym płomień trawiło Kolderczyka, aż nie pozostało nic, co mogłoby je podtrzymać.


Simon nie miał wątpliwości, że przed nim znajduje się już tylko powłoka, która podporządkuje się jemu, tak jak powłoki, które widział na Gormie, podporządkowywały się woli swych właścicieli.

Wydał więc polecenia. Moc Najwyższej Strażniczki karmiła jego siłę, obserwowała i czekała, gotowa pomóc, ale powstrzymując się od wszelkich sugestii. Simon był tak pewny posłuszeństwa nieprzyjaciela, jak nie wątpił w to, że żyje. To, co kontrolowało Gorm, zostanie skruszone, bariera będzie przełamana, dopóki to narzędzie działać będzie nie uszkodzone przez współtowarzyszy. Estcarp miał teraz sprzymierzeńca-robota w obrębie kolderskiej twierdzy.

Simon podniósł głowę, otworzył oczy, zobaczył, że jego ręka ciągle jeszcze ściska palce Strażniczki obejmujące nogi maleńkiej figurki. Ale figurka ta nie była już doskonała. Pod metalowym kaskiem głowa stała się bezkształtną masą stopionego wosku.

Najwyższa Strażniczka rozluźniła uścisk, cofnęła rękę i położyła ją ciężko na stole. Simon obrócił głowę, zobaczył po swojej lewej stronie bladą i wyczerpaną twarz, lekko zamglone, ciemne oczy. Ta, która skoncentrowała swą moc na osobie Aldis, osunęła się na oparcie krzesła. Figurka przed nią także mocno ucierpiała.

Kukiełka nazwana Fulkiem z Verlaine leżała płasko na stole, a skulony Briant schował głowę w dłoniach, a pot zlepił jego proste jasne włosy.

— Zrobione. — Najwyższa Strażniczka pierwsza przerwała ciszę. — To co mogła zdziałać Moc, zostało zrobione. Dziś udało nam się lepiej niż kiedykolwiek w dziejach Estcarpu. Teraz miejsce na ogień i miecz, wiatr i fale, aby nam służyły, jeżeli zechcą i jeśli znajdą się mężczyźni, którzy się nimi posłużą. — Jej głos był bardzo cichy z wyczerpania.

Odpowiedział jej ktoś, kto podszedł do stołu przy akompaniamencie szczęku metalu charakterystycznego dla wojownika w pełnej zbroi. Koris miał przytroczony u pasa hełm zwieńczony sokołem, a teraz uniósł w górę topór Volta.

— Bądź pewna, pani, że są mężczyźni gotowi do użycia każdej broni, jakiej dostarczy nam los. Zapalono ognie w wieżach sygnalnych, nasze armie i statki ruszają.

Simon się podniósł, chociaż ziemia pod jego stopami wydawała się wirować. Czarownica siedząca po jego lewej stronie poruszyła się gwałtownie. Wyciągnęła rękę, ale nie dotknęła Simona, tylko opuściła ją z powrotem na oparcie krzesła. Nie wyraziła także słowami tego, co odczytywał w napiętych liniach jej ciała.

— Wojna, przeprowadzona zgodnie z waszą Mocą — zwracał się do niej, jakby byli sami — jest wojną zgodną z obyczajami Estcarpu. Ale ja nie jestem z Estcarpu i pozostaje jeszcze ta inna wojna, która należy do mojego typu mocy. Grałem w waszą grę, pani, zgodnie z waszym życzeniem, teraz chcę zagrać w swoją.

Kiedy obchodził stół, by dołączyć do kapitana, czarownica wstała i wahała się przez chwilę, z ręką opartą o stół. Briant patrzył ponuro na figurkę przed sobą, bo choć przewrócona, pozostała nietknięta.

— Nigdy nie pretendowałem do Mocy — powiedział tępo swoim miękkim głosem. — Wydaje się, że w tym rodzaju wojny jestem do niczego. Może lepiej mi pójdzie z mieczem i tarczą.

Koris wykonał taki gest, jakby pragnął zaprotestować. Ale czarownica, która była z nimi w Karsie, wtrąciła szybko:

— Wszyscy, którzy pozostają pod sztandarami Estcarpu, mają wolny wybór. Niech nikt nie kwestionuje prawa do tego wyboru.

Najwyższa Strażniczka przyzwalająco skinęła głową. Wyszli więc we troje z namiotu na brzeg: Koris, pełen życia i energii, niosąc swą ładną głowę na groteskowych ramionach i rozdymając nozdrza jakby wyczuwał w powietrzu coś więcej niż zapach morskiej soli; Simon poruszający się wolniej, odczuwający nowy rodzaj zmęczenia, ale zdecydowany dotrwać do końca tej przygody, i Briant nakładający hełm na jasną głowę, wpatrzony wprost przed siebie, jakby kierowała nim siła znacznie mocniejsza od jego woli.

Kiedy zbliżyli się do łodzi, mających zawieźć ich na statki, kapitan odwrócił się do nich. — Ty popłyniesz ze mną na okręcie flagowym, Simonie, bo musisz służyć za przewodnika, a ty — spojrzał na Brianta i zawahał się. Ale młodzieniec z podniesioną głową i wyzywającym wyrazem oczu stawił czoło temu wahaniu. Simon wyczuł między tymi dwoma jakieś im tylko wiadome prądy i czekał, jak Koris przyjmie to milczące wyzwanie.

— Ty, Briancie, dołączysz do moich żołnierzy i z nimi zostaniesz!

— Ja, Briant — odpowiedział niemal bezczelnie młodzieniec — pozostanę za twoimi plecami, kapitanie, kiedy będzie ku temu wystarczająca przyczyna. Ale walczę własnym mieczem i z własną tarczą zarówno w tej, jak w każdej innej bitwie.

Przez chwilę wydawało się, że Koris może się temu sprzeciwić, ale już wołano ich do łodzi. A kiedy podpływali do statku, Simon zauważył, że młody człowiek przez cały czas przeprawy starał się trzymać tak daleko od swego dowódcy, jak na to pozwalały rozmiary łodzi.

Statek, który miał przewodzić atakowi sił Estcarpu, był kutrem rybackim i Gwardziści stłoczyli się na jego pokładzie niemal ramię przy ramieniu. Inne, równie dziwaczne jednostki, pozostały w tyle, kiedy wypływali na wody zatoki.

Byli już na tyle blisko, by móc obserwować butwiejącą w porcie Gormu flotę, kiedy rozległo się nawoływanie z sulkarskich okrętów, które przepłynęły zatokę i udały się w kierunku przylądka. Te kupieckie statki wyładowane Sokolnikami, uciekinierami z Karstenu i niedobitkami z Sulkaru miały podpłynąć do wyspy od strony otwartego morza.

Simon nie miał pojęcia, w którym miejscu podczas ucieczki przebił się przez barierę otaczającą Gorm, niewykluczone więc, że prowadził cały ten zmasowany atak prosto ku zagładzie. Mogli tylko mieć nadzieję, że Gra Mocy osłabiła nieco obronę.

Tregarth stał na dziobie rybackiego kutra, obserwując port wymarłego miasta, czekając na pierwszą oznakę istnienia kolderskiej zapory. A może uderzy na nich teraz jeden z tych metalowych statków, których pokonanie jest absolutnie niemożliwe dla sił Estcarpu?

Wiatr dął w żagle i choć wszystkie statki były przeładowane, trzymały się kursu jak na ćwiczeniach. W pewnym momencie przeciął im drogę dryfujący kadłub, którego poszarpane żagle ciągle jeszcze potrafiły złapać wiatr, a którego tempo hamował szeroki kołnierz zielonych wodorostów widocznych tuż pod linią zanurzenia.

Na jego pokładzie nie było śladu życia. Ze statku sulkarskiego wystrzelono kulę, która powoli wznosiła się w powietrze, by rozbić się na pokładzie wraku. Po chwili z luku zaczęły się wydobywać płomienie, łapczywie obejmujące suche wiązania i statek płonąc jak pochodnia podryfował na pełne morze.

Simon uśmiechnął się szeroko do Korisa, czując wzrastające podniecenie. Nie miał już wątpliwości, że znaleźli się poza pierwszą strefą niebezpieczeństwa.

— Minęliśmy twoją barierę?

— Tak, chyba że przenieśli ją bliżej brzegu. Koris oparł brodę na toporze Volta obserwując ciemne place portowych nabrzeży tego niegdyś kwitnącego miasta. On również się uśmiechał, tak jak wilk szczerzy kły przed rozpoczęciem walki.

— Zdaje się, że tym razem Moc wykonała swe zadanie — skomentował. — Teraz my zrobimy to, co do nas należy.

Simon ostrzegł. — Nie lekceważ ich. Minęliśmy dopiero pierwsze z ich urządzeń obronnych, może najsłabsze. — Pierwsze uniesienie opuściło go równie szybko, jak się pojawiło. Otaczający go żołnierze uzbrojeni byli w miecze, topory i pistolety strzałkowe. Ale w sercu kolderskiej cytadeli znajdowała się broń będąca wytworem nauki o całe wieki wyprzedzającej świat, w którym się znalazł — i broń ta w każdej chwili mogła sprawić im przykrą niespodziankę.

Zbliżali się do portu, teraz należało znaleźć dojście do nabrzeży pomiędzy zakotwiczonymi wszędzie statkami. Ciągle nie widać było żadnych oznak życia w Sipparze. Zapał najeźdźców osłabiła trochę ponura i odpychająca cisza martwego miasta, ich entuzjazm zmalał minimalnie, gasło też uczucie triumfu z powodu pokonania kolderskiej bariery.

Simon kontynuował obserwację brzegu, wpatrując się w wylot każdej pustej ulicy, od czasu do czasu spoglądając do góry na olbrzymią budowlę, która z wielu powodów stanowiła teraz serce Sipparu. Nie umiałby określić, czego się obawiał, samolotów czy żołnierzy wylewających się z ulic na nabrzeża. Bardziej denerwujący był ten absolutny brak reakcji. Lepiej byłoby zmierzyć się z hordami niewolników uzbrojonych w dziwną kolderską broń. To było zbyt łatwe, Simon nie przywiązywał wielkiej wagi do Gry Mocy, nie mógł w pełni uwierzyć, że skoro twarz pewnej małej figurki stopiła się, pokonali w ten sposób siły ukryte na Gormie.

Dobili do brzegu bez przeszkód, Sulkarczycy lądowali nieco dalej, by odciąć drogę ewentualnych posiłków z innych części wyspy. Ruszyli ulicami i uliczkami, po których Simon szedł kilka dni wcześniej, próbowali otwierać zamknięte drzwi, zaglądali w ciemne kąty. Ale wydawało się, że w stolicy Gormu nie ma żadnej żywej istoty.

Zbliżali się do cytadeli, kiedy po raz pierwszy napotkali opór, nie z powietrza ani nie w postaci żadnej niewidzialnej fali, lecz piechurów uzbrojonych w taką broń, jakiej mieszkańcy tego świata używali od pokoleń. Nagle ulice zapełniły się żołnierzami, którzy poruszali się zręcznie, ale w milczeniu, bez żadnych okrzyków bojowych, za to ze śmiertelną zaciętością. Niektórzy ubrani byli w mundury Sulkarczyków, inni Karsteńczyków, Simon dostrzegł także kilka ptasich hełmów Sokolników.

Ten milczący atak prowadzili ludzie, którzy nie tylko mogli zginąć, ale także pozbawieni byli wszelkiego instynktu samozachowawczego, tak jak żołnierze w zasadzce na drodze do Sulkaru. Rzucili się na oddziały inwazyjne z siłą czołgu nacierającego na piechotę. Simon starym zwyczajem zabrał się do strzelania, za to Koris wymachiwał toporem Volta niby kołującą maszyną śmierci, rąbiąc przejście w szeregach nieprzyjaciela.

Niewolnicy Kolderu nie byli przeciwnikiem błahym, ale brakowało im iskierki inteligencji, by w porę przegrupować siły, by lepiej wykorzystać przewagę liczebną. Wiedzieli tylko, że muszą atakować, dopóki jeszcze mają siłę, dopóki mogą utrzymać się na nogach. I tak właśnie postępowali, z niezdrową zaciętością ludzi pozbawionych rozumu. Były to czyste jatki, które budziły obrzydzenie nawet u doświadczonych Gwardzistów, kiedy starali się bronić i opanować teren.

Ostrze topora Volta przestało błyszczeć. Koris wzniósł do góry splamioną krwią broń, dając znak do natarcia. Jego ludzie zwarli szeregi pozostawiając za sobą ulicę, która nie była już pusta, choć w dalszym ciągu pozbawiona życia.

— To miało nas zatrzymać — Simon dogonił kapitana.

— Tak przypuszczałem. Czego teraz możemy oczekiwać? Śmierci z powietrza, jak w Sulkarze? — Koris spojrzał w górę obserwując bacznie pobliskie dachy.

Te właśnie dachy nasunęły jego towarzyszowi nowy plan działania.

— Nie sądzę, by udało się dostać do twierdzy na poziomie ulicy — zaczął i usłyszał cichy śmiech pod hełmem kapitana.

— Na pewno nie. Ale ja znam przejścia, których nie zwietrzyli nawet Kolderczycy. To była kiedyś moja twierdza.

— Ja też mam plan — przerwał Simon. — Na statkach jest pełno lin i mocnych haków. Niech jeden oddział spróbuje wejść przez dach, kiedy ty będziesz szukał swoich przejść. Może weźmiemy ich w dwa ognie.

— Dobrze! — zgodził się Koris. — Wypróbuj więc podniebne szlaki, skoro już tamtędy podróżowałeś. Wybierz sobie ludzi, ale nie więcej jak dwudziestu.

Jeszcze dwukrotnie zaatakowały ich oddziały żywych trupów i za każdym razem tracili coraz więcej własnych żołnierzy, zanim unicestwili zupełnie siły Kolderu. W końcu oddziały Estcarpu rozdzieliły się. Simon z dwudziestoma Gwardzistami wyłamał drzwi i wdrapał się na dach przedzierając się przez wszechobecny zapach śmierci. Nie zawiodło go poczucie kierunku, w sąsiednim dachu widoczna była postrzępiona dziura, ślad lądowania jego samolotu.

Odsunął się, by umożliwić marynarzom zarzucenie haków na balustradę tamtego dachu nad ich głowami, od którego dzieliła ich szerokość ulicy. Mężczyźni przywiązali miecze, sprawdzili zapięcia pasów i z determinacją spoglądali na tę podwójną linę przeciągniętą nad nicością. Simon wybrał tylko takich ochotników, którzy nie cierpieli na lęk przestrzeni, ale teraz, kiedy przyszło do ostatecznej próby, miał więcej wątpliwości niż nadziei.

Podjął jednak tę wspinaczkę pierwszy, szorstka lina ocierała mu dłonie, i co chwila wydawało mu się, że nie wytrzyma takiego obciążenia ramion.

Koszmar wreszcie się skończył. Tregarth odwinął trzecią linę, którą przewiązany był w pasie, i rzucił jej obciążony koniec następnemu Gwardziście. Drugi koniec okręcił wokół jednej z kolumn podtrzymujących hangar i w ten sposób pomagał tamtemu we wspinaczce.

Samoloty, które uszkodził, stały na swoich miejscach, ale otwarte pokrywy silników i rozrzucone wokół narzędzia świadczyły o tym, że próbowano je naprawić. Dlaczego nie skończono tej pracy, pozostawało tajemnicą. Simon wyznaczył czterech ludzi do pilnowania dachu i liny, a z resztą wyruszył na podbój niższych kondygnacji.

Panowała tu ta sama cisza co w całym mieście. Przemierzali długie korytarze, schodzili po schodach, mijali zamknięte drzwi i towarzyszył im tylko przytłumiony odgłos własnych kroków. Czyżby cytadela była opuszczona?

Zmierzali do centrum ślepego, zamkniętego budynku, oczekując w każdej chwili spotkania z jedną z band „opętanych”. Światło stawało się coraz jaśniejsze, wyczuwało się nieokreśloną zmianę w powietrzu świadczącą o tym, że jeśli nawet te kondygnacje były opuszczone, to od bardzo niedawna.

Oddział dotarł do ostatnich stopni kamiennych schodów, które Simon pamiętał tak dobrze. Niżej schody te zakończą się szarymi ścianami. Przechylił się przez poręcz, nasłuchując. Gdzieś bardzo daleko słychać było dźwięk, powtarzający się równie regularnie jak bicie serca.

OCZYSZCZENIE GORMU

— Kapitanie — Tunston dogonił Tregartha. — Co znajdziemy na dole?

— Twoje przewidywania są równie dobre, jak moje — odpowiedział Simon myśląc o czymś innym, bo właśnie w tym momencie uświadomił sobie, że nie wyczuwa żadnego niebezpieczeństwa, nawet w tym miejscu śmierci i połowicznego życia. A jednak coś musi być na niższych kondygnacjach, gdyż inaczej nie słyszeliby owego dźwięku.

Simon prowadził, trzymał pistolet w pogotowiu, posuwał się naprzód ostrożnie, ale szybko. Mijali zamknięte drzwi, których mimo wysiłków nie udawało się otworzyć, aż doszli do pokoju z mapą.

Tutaj dźwięki unosiły się z podłogi pod ich stopami, przejmowały je następnie ściany, tak że wypełniły ich uszy i ciała swym powolnym rytmem.

Światełka na mapie nie paliły się. Na dużym stole nie było rzędu urządzeń obsługiwanych przez ubranych na szaro mężczyzn, chociaż metalowe uchwyty i zwisające luźno jeden lub dwa przewody wyznaczały miejsca, gdzie się dawniej znajdowały. Ale przy mniejszym stole w dalszym ciągu siedział mężczyzna w metalowym kasku, oczy miał zamknięte, był nieruchomy, tak jak podczas pierwszej wizyty Simona.

W pierwszej chwili Simonowi wydawało się, że mężczyzna nie żyje. Podszedł do stołu przyglądając się badawczo siedzącemu Kolderczykowi. Nie miał prawie wątpliwości, że był to ten sam mężczyzna, którego wygląd przypominał sobie na użytek artystki z Estcarpu. Doskonałość własnej pamięci sprawiła mu przyjemność.

Tylko że… Simon zatrzymał się. Mężczyzna żył, choć miał zamknięte oczy i siedział nieruchomo. Jedna jego ręka leżała na pulpicie sterowniczym i Simon dostrzegł, że właśnie nacisnął palcem jakiś guzik.

Simon przyskoczył do niego. W ułamku sekundy dostrzegł otwarte oczy, twarz pod metalowym kaskiem wykrzywiła złość, a może również strach. Simon schwycił przewody prowadzące od metalowego kasku do tablicy na ścianie. Pociągnął, zrywając liczne cienkie druciki. Ktoś krzyknął ostrzegawczo i Simon dostrzegł w powietrzu lufę broni. To Kolderczyk ruszył do akcji.

Simon ocalał jedynie dzięki temu, że splątany welon drutów uniemożliwił wrogowi swobodę ruchów. Uderzył karabinem w płaską twarz mężczyzny, który nie wydał żadnego dźwięku, choć w jego ciemnych oczach kryła się nienawiść. Uderzenie rozdarło skórę, spowodowało krwawienie policzka i nosa. Simon złapał nadgarstek Kolderczyka i wykręcił go w ten sposób, że cienka strużka pary ze specjalnego pistoletu skierowana została na sufit.

Upadli obaj na krzesło, na którym siedział przedtem kolderski oficer. Rozległ się ostry trzask, Simon poczuł ogień na szyi i na ramionach. W jego uszach zadźwięczał przytłumiony krzyk. Twarz Kolderczyka pod osłoną krwi wykrzywił grymas bólu, ale nadal stawiał opór, jakby miał mięśnie ze stali.


Te oczy, coraz większe i większe, zdawały się wypełniać całe pomieszczenie, Simon po prostu w nie wpadał. I nagle nie było już oczu, tylko dziwne, trochę zamglone okno na inny świat, może na inny czas. Między filarami ukazała się grupa ubranych na szaro mężczyzn, jadących w nie znanych Simonowi pojazdach. Strzelali za siebie, była to niewątpliwie resztka jakiegoś rozbitego pośpiesznie uciekającego oddziału.

Walczyli w wąskim szyku, a Simon walczył wraz z nimi, wraz z nimi odczuwał desperację i zimną wściekłość, nie wyobrażał sobie, że w ogóle mogą istnieć uczucia tak targające umysł i serce. Brama — kiedy raz znajdą się za bramą, wtedy będą mieli czas, czas na odbudowę, czas na to, by stać się tym, kim chcieli i mogli być. Strzaskane imperium i zrujnowany świat pozostawały za nimi, przed nimi był nowy świat do wzięcia.

Otoczonych uciekinierów rozproszono. Widział już tylko jedną pobladłą twarz z czerwoną plamą w miejscu, gdzie wylądował jego pierwszy cios. Otaczał ich obu smród spalonego materiału i zwęglonego ciała. Jak długo trwała wizja owej doliny — nie mogło to być więcej niż sekundę! Simon ciągle jeszcze walczył, dociskając rękę mężczyzny do krzesła, tak by złamać mu przegub. Wreszcie dwukrotnie uderzył dłonią tamtego o oparcie krzesła, palce rozluźniły się i parowy pistolet wypadł na podłogę.

Po raz pierwszy od tamtego krzyku Kolderczyk wydał dźwięk, był to rodzaj urywanego skomlenia, które sprawiło, że Simonowi zrobiło się niedobrze. Znów zanikająca wizja uciekających mężczyzn — chwila gorącego żalu, niemal cios dla człowieka, który w nim uczestniczył. Obydwaj walczący upadli na podłogę, kolderski oficer nadział się na jakiś wystający drut, Simon uderzył mocno o podłogę metalowym kaskiem. Po raz ostatni coś w rodzaju rozpoznania przeskoczyło od Kolderczyka do Simona i w tym ułamku sekundy zrozumiał może nie tyle, kim byli Kolderczycy, ale skąd przybyli. Potem nie było już nic, Simon odepchnął zwiotczałe ciało i usiadł.

Tunston pochylił się i usiłował zdjąć metalowy kask z poruszającej się bezwładnie głowy. Wszyscy byli nieco zaskoczeni, kiedy okazało się, że ów kask wcale nie był kaskiem, ale zdawał się stanowić nieodłączną część ciała Kolderczyka.

Simon wstał. — Zostaw go! — rzucił Gwardziście. — Ale niech nikt nie dotyka tych przewodów.

W tym momencie uświadomił sobie, że drganie podłogi i ścian ustało, że znikło życie, pozostawiając dziwną pustkę. Kolderczyk w metalowym kasku mógł być sercem Kolderu na Gormie, a kiedy ono przestało bić, cytadela zginęła, tak jak wcześniej zginęli z rąk jego współplemieńców mieszkańcy Sipparu.

Simon skierował się w stronę wnęki, w której znajdowała się winda. Czy nic już nie działa i nie będzie sposobu dostania się na niższe kondygnacje? Jednak drzwi niewielkiej kabiny były otwarte. Wydał rozkazy Tunstonowi i zabrawszy ze sobą dwóch żołnierzy, zamknął drzwi.

Szczęście wydawało się i tym razem sprzyjać obrońcom Estcarpu, bo zamknięcie drzwi wprawiło w ruch mechanizm windy. Kiedy drzwi ponownie się otworzyły, Simon miał nadzieję wysiąść na kondygnacji, na której znajdowało się laboratorium. Ale kiedy kabina się zatrzymała, zobaczył coś, co było tak odległe od jego oczekiwań, że przez chwilę wpatrywał się w milczeniu, podczas gdy żołnierze wydawali okrzyki zdziwienia.

Znaleźli się na brzegu podziemnej przystani, w powietrzu unosił się zapach morskiej wody i czegoś jeszcze. Światło, podobne jak w całej twierdzy, koncentrowało się na pasie, otoczonym z obu stron wodą, zmierzającym prosto w ciemną i ponurą czeluść. Na nabrzeżu leżały skłębione ciała ludzi, takich jak oni sami, wśród których nie było mężczyzn w szarych fartuchach.

Żywe trupy, które spotkali na ulicach Sipparu, były uzbrojone i kompletnie ubrane, ci zaś byli albo nadzy, albo odziani w strzępy dawnych ubrań, jakby od dawna sprawa ubierania się ich nie dotyczyła.

Niektórzy padli obok niewielkich ciężarówek, na których piętrzyły się jeszcze pudła i kontenery. Inni leżeli rzędami, jakby zmarli w czasie marszu w zwartym szyku. Simon podszedł bliżej i pochylił się, by się przyjrzeć pierwszemu z leżących. Nie ulegało wątpliwości, że mężczyzna ten nie żył i to co najmniej drugi dzień.

Ostrożnie, przemykając się między leżącymi ciałami, trójka Gwardzistów zmierzała do końca nabrzeża. Żaden z zabitych nie był uzbrojony. Żaden też nie pochodził z Estcarpu. Jeżeli byli to niewolnicy Kolderu, należeli do innych ras.

— Tutaj, kapitanie. — Jeden z Gwardzistów pozostał w tyle za Simonem i zatrzymał się w niemym zdziwieniu nad jakimś ciałem. — Tu leży człowiek, jakiego nigdy jeszcze nie widziałem. Popatrz na kolor jego skóry, na włosy, on nie jest stąd!

Nieszczęsny niewolnik Kolderu leżał na plecach jakby pogrążony we śnie. Ale jego skóra, przykryta tylko łachmanami okręconym wokół bioder, była czerwonobrązowa, i włosy ściśle przylegały do czaszki. Nie ulegało wątpliwości, że Kolderczycy zarzucali swoje sieci w bardzo odległych regionach.

Nie bardzo wiedząc dlaczego, Simon doszedł do końca nabrzeża. Albo miasto Sippar wzniesiono kiedyś na gigantycznej podziemnej pieczarze, albo najeźdźcy dla własnej potrzeby wysadzili skałę, co jak przypuszczał Simon — mogło się wiązać z łodzią, na której był kiedyś więźniem. Czy to był ukryły port floty Kolderu?

— Kapitanie! — inny Gwardzista trochę wyprzedził Tregartha mijając obojętnie stosy ciał. Stał teraz na końcu nabrzeża i przywoływał Simona.

W wodzie było jakieś poruszenie, fale wznosiły się wyżej zalewając nabrzeże, co zmusiło trzech mężczyzn do cofnięcia się. Nawet w tym minimalnym oświetleniu mogli dojrzeć wynurzający się na powierzchnię duży przedmiot.

— Padnij! — rzucił Simon. Nie mieli już czasu dobiec do windy, jedyną nadzieję stanowiło przyłączenie się do leżących ciał.

Simon, z głową w ramionach, pistoletem gotowym do strzału, obserwował wodę. Teraz mógł już odróżnić ostry dziób i podobnie spiczastą rufę. Jego domysły okazały się słuszne, to jeden ze statków Kolderu wracał do przystani.

Zastanawiał się, czy sam oddycha równie głośno jak leżący obok mężczyźni. Wszyscy trzej byli ubrani, w przeciwieństwie do leżących obok trupów, czy jakieś bystre oko wypatrzy błysk ich zbroi i zaatakuje ich którąś z broni Kolderu, zanim zdążą się poruszyć?

Lecz srebrny statek, wypłynąwszy na powierzchnię, nie wykonał już żadnego ruchu unosząc się na wodzie w jaskini, jakby był równie martwy co ciała na nabrzeżu. Simon przyglądał mu się badawczo i podskoczył zaskoczony, kiedy leżący obok żołnierz coś wyszeptał i dotknął jego ramienia.

Simon nie potrzebował jednak tej informacji. Sam dostrzegł owo kolejne wybrzuszenie się fal, które pchnęło pierwszy statek na nabrzeże. Teraz było jasne, że statku nikt nie prowadził. Nie mogąc w pełni w to uwierzyć. Gwardziści pozostali w ukryciu. Dopiero kiedy wynurzył się trzeci statek i fale zepchnęły dwa poprzednie, Simon uwierzył własnym oczom i podniósł się. Statki albo nie miały załogi, albo zostały uszkodzone. Dryfowały bezładnie, dwa zderzyły się z sobą.

W kadłubach i na pokładzie nie widać było żadnych otworów, żadnych śladów, że na statkach znajdowała się załoga czy pasażerowie. Ale wygląd nabrzeży wskazywał na coś innego. Sugerował pospieszne ładowanie statków, przygotowywanych albo do ataku, albo do opuszczenia Gormu.

A gdyby celem miał być atak, czy niewolnicy zostaliby zabici?

Wchodzenie na pokład którejś z tych srebrnych łupin bez specjalnego przygotowania byłoby szaleństwem. Lepiej jednak nie spuszczać z nich oka. Wszyscy trzej powrócili do kabiny, która ich tu przywiozła. Jeden ze statków uderzył o nabrzeże, odbił się od niego i podryfował dalej.

— Czy zostaniecie tutaj? — Simon zwrócił się do swoich podwładnych raczej z pytaniem niż z rozkazem. Gwardziści Estcarpu mogą być przyzwyczajeni do niezwykłych widoków, ale nie było to miejsce, w którym można było zostawić kogoś wbrew jego woli.

— Te statki, powinniśmy poznać ich tajemnice — odpowiedział jeden z żołnierzy. — Ale wydaje mi się, kapitanie, że już stąd nie odpłyną.

Simon zaakceptował tę wymijającą odmowę. We trzech opuścili podziemny port, pozostawiając w nim jedynie uszkodzone łodzie i zmarłych. Zanim winda ruszyła w górę, Simon oglądał jej ściany w poszukiwaniu przycisków. Chciał znaleźć się na takiej kondygnacji, żeby spotkać się z oddziałami Korisa, a nie wracać z powrotem do pokoju z mapą.


Niestety, ściany kabiny były zupełnie gładkie. Rozczarowany Simon zamknął drzwi czekając, aż winda ruszy. Wibracja ścian świadczyła o tym, że kabina się posuwa, i w tym momencie Simon przypomniał sobie laboratorium i zapragnął znaleźć się na tym piętrze.

Kabina zatrzymała się, po otwarciu drzwi trójka mężczyzn stanęła twarzą w twarz z przestraszonymi, ale czujnymi ludźmi Korisa. Jedynie te sekundy wahania uratowały obydwa oddziały od popełnienia fatalnego błędu, ponieważ ktoś z tamtej grupki zawołał Simona po imieniu. Simon rozpoznał Brianta. Wtedy do przodu przepchała się charakterystyczna postać, która mogła być tylko Korisem.

— Skąd się wzięliście? — zapytał. — Wyszliście ze ściany? Simon znał korytarz, w którym zgromadziły się siły Estcarpu, o tym miejscu właśnie myślał. Ale dlaczego winda właśnie tu się zatrzymała, jakby w odpowiedzi na jego życzenia? Jego życzenie!

— Znaleźliśmy wiele rzeczy, lecz niewiele z nich ma jakikolwiek sens. Ale dotąd nie znaleźliśmy żadnego Kolderczyka. A wy?

— Jednego i już nie żyje, ale może nie żyją wszyscy! — Simon pomyślał o statkach w przystani i o tym, co może kryć się w ich wnętrzach. — Nie przypuszczam, żebyśmy teraz musieli się obawiać spotkania z nimi.

W ciągu następnych godzin okazało się, że Simon był prawdziwym prorokiem. Poza oficerem w metalowym kasku w całym Sipparze nie można było znaleźć innego członka tej nieznanej rasy. A z niewolników Kolderu nikt nie żył. Znaleziono ich całe kompanie, a także dwójki czy trójki strażników w korytarzach i pomieszczeniach cytadeli. Wszyscy leżeli tam, gdzie upadli, tak jakby nagle przestała istnieć siła, która sprawiała, że działali na pozór jak ludzie i zapadli się w nicość, która powinna być ich udziałem znacznie wcześniej, wkroczyli w krainę pokoju, której dotychczas odmawiali im ich panowie.

Gwardziści znaleźli innych więźniów w pomieszczeniu obok laboratorium, wśród nich także niektórych towarzyszy niedoli Simona. Z trudem budzili się z narkotycznego snu, nie pamiętając niczego od chwili zagazowania, ale dziękując swoim bogom, że przywieziono ich na Gorm za późno, by poszli w ślady tych wszystkich, których Kolder pochłonął.

Koris i Simon zaprowadzili sulkarskich marynarzy do podziemnego portu i tam w małej łódce opłynęli grotę. Odkryli tylko skalne ściany. Wejście do basenu musiało się znajdować pod wodą i przypuszczali, że musi być zamknięte, skoro uszkodzone statki dryfują w obrębie jaskini.

— Jeżeli kontrolował to ten, który nosił kask — domyślił się Koris — to jego śmierć musiała też zamknąć wjazd. A ponieważ już wcześniej za pośrednictwem Mocy stoczyłeś z nim pojedynek, niewykluczone, że wydawał potem sprzeczne rozkazy, które doprowadziły do kompletnego zamieszania.

— Być może — zgodził się Simon myśląc o czymś innym. Zastanawiał się, czego się dowiedział od tamtego Kolderczyka w ostatnich minutach jego życia. Jeżeli reszta sił Kolderu

Została zamknięta na tych statkach, to istotnie Estcarp ma się z czego cieszyć.

Zarzucili linę na jeden ze statków i przyciągnęli go do nabrzeża. Ale nie mogli sobie poradzić z zamknięciem pokrywy luku, więc Koris i Simon powrócili do twierdzy pozostawiając Sulkarczykom ten problem do rozwiązania.

— To kolejna ich magiczna sztuczka. — Koris zasunął za sobą drzwi windy. — Ale najwyraźniej nie kontrolowana przez tego w kasku, skoro jeszcze działa.

— Możesz kontrolować ją równie dobrze jak on — kompletnie wyczerpany Simon oparł się o ścianę kabiny. Ich zwycięstwo nie było decydujące, a Tregarth przeczuwał, że czeka go niełatwe zadanie, ale czy mieszkańcy Estcarpu uwierzą w to, co ma im do powiedzenia? — Pomyśl o korytarzu którym się spotkaliśmy, przypomnij go sobie dokładnie.

— I co? — Koris zdjął hełm, oparł się plecami o przeciwległą ścianę i zamknął oczy koncentrując się.

Drzwi się otworzyły. Mieli przed sobą korytarz, na którym znajdowało się laboratorium i Koris zaśmiał się jak chłopiec podniecony nową zabawką.

— Takimi czarami również ja mogę się posługiwać. Ja, Koris zwany Pokracznym. Mogłoby się wydawać, że wśród Kolderczyków Moc należy nie tylko do kobiet.

Simon raz jeszcze zamknął drzwi, przywołał w pamięci obraz pokoju z mapą na wyższej kondygnacji. Odpowiedział swemu towarzyszowi dopiero, kiedy znaleźli się na górze.

— Może tego właśnie powinniśmy się teraz obawiać z ich strony, kapitanie. Mają swoją formę Mocy i widziałeś, jak się nią posługują. Gorm może stanowić teraz skarbiec ich wiedzy.

Koris rzucił swój hełm na stół pod mapą i oparłszy się na toporze spojrzał na Simona.

— Jest to skarbiec, przed którego łupieniem przestrzegasz? — Szybko zrozumiał intencje Simona.

— Nie wiem. — Tregarth ciężko opadł na jedno z krzeseł, oparł głowę na dłoniach i wpatrywał się w powierzchnię stołu obok własnych łokci. — Nie jestem uczonym, nie władam tym rodzajem magii. Dla Sulkarczyków te statki będą pokusą, dla Estcarpu to, co jest tutaj.

— Pokusą? — Ktoś powtórzył jego słowa i obaj mężczyźni rozejrzeli się. Simon wstał z krzesła zobaczywszy, kto usiadł w pobliżu. Briant w pozie adiutanta stał koło czarownicy.

Miała na sobie hełm i kolczugę, ale Simon wiedział, że choć potrafi się zamaskować zmianą postaci, on i tak ją rozpozna.

Pokusa! — powtórzyła raz jeszcze. — Dobrze dobierasz słowa, Simonie. Tak, dla Estcarpu będzie to pokusa i dlatego właśnie tu jestem. Ten nóż ma dwa ostrza i możemy się sami pokaleczyć, jeżeli nie będziemy ostrożni. Jeżeli zniszczymy wszystko, co znaleźliśmy, i zignorujemy tę dziwną wiedzę, możemy zapewnić sobie bezpieczeństwo, ale możemy także nierozważnie utorować drogę do następnego ataku Kolderu, bo nie można przygotować obrony, nie mając jasnego rozeznania, jaką bronią należy się posłużyć.

— Nie będziecie musieli zbytnio się obawiać Kolderczyków. Simon mówił wolno, z trudem. — Na początku byli bardzo nieliczni. Jeżeli któryś stąd uciekł, można pójść za nim aż do źrodła i tam zamknąć im drogę.

— Zamknąć? — Koris potraktował to jako pytanie.

— W ostatniej walce ich wódz wyjawił swój sekret.

— Że nie pochodzą z tego świata?

Simon gwałtownie obrócił głowę. Czy wyczytała to w jego myślach, czy też nie uznała za stosowne podzielić się tą informacją wcześniej?

— Wiedziałaś, pani?

— Nie czytam w myślach, Simonie. Ale wiemy to od niedawna. Tak, oni przybyli do nas, tak jak ty, ale myślę, że z innych powodów.

— Byli uciekinierami, uciekali przed katastrofą, którą sami spowodowali, zostawili za sobą płonący świat. Nie przypuszczam, by odważyli się zostawić za sobą otwarte drzwi, ale to właśnie musimy sprawdzić. Pilniejszym problemem jest to, co znajduje się tutaj.

— Myślisz, że jeśli przejmiemy ich wiedzę, może nas porazić to samo zło. Wątpię. Estcarp długo trwał bezpiecznie dzięki własnej Mocy.

— Pani, bez względu na to, jakie decyzje zostaną podjęte, przypuszczam, że Estcarp już nigdy nie będzie taki jak dawniej. Musi albo włączyć się do aktywnego życia, albo zadowolić się całkowitym odosobnieniem, stagnacją, co oznacza jakąś formę śmierci.

Rozmawiali tak, jakby byli zupełnie sami, jakby Briant i Koris nie mieli udziału w tej przyszłości, o której dyskutowali. Czarownica dorównywała Simonowi inteligencją, nigdy przedtem nie spotkał tego u żadnej innej kobiety.

— Mówisz prawdę, Simonie. Może musi się załamać dawna jednomyślność mojego ludu. Znajdą się tacy, którzy będą dążyli do życia i nowego świata, i tacy, którzy wzdragać się będą przed każdą zmianą obyczajów, które gwarantują bezpieczeństwo. Ale ta walka jest sprawą przyszłości. I jest wynikiem tej wojny. Co twoim zdaniem powinno się zrobić z Gormem?

Simon uśmiechnął się blado. — Jestem żołnierzem. Opuściwszy Gorm, wyruszę na poszukiwanie bramy, którą posłużyli się Kolderczycy, by przekonać się, czy jest niegroźna. Rozkazuj, pani, a twoje polecenia będą wykonane. Ale tymczasem zapieczętowałbym to miejsce, zanim zostanie podjęta ostateczna decyzja. Inni mogą próbować dostać się do tego, co się tutaj znajduje.

— Tak. Karsten czy Alizon chętnie złupiłyby Sippar. — Skinęła zdecydowanie głową. Trzymała rękę na piersi, po chwili wydobyła spod kolczugi magiczny kamień.

— Taki jest mój rozkaz, kapitanie — zwróciła się do Korisa. — Niech będzie tak, jak powiedział Simon. Zapieczętujmy tę składnicę dziwnej wiedzy, a resztę wyspy oczyścimy tak, by mógł stacjonować tam nasz garnizon, dopóki nie zdecydujemy, jaka będzie przyszłość ukrytych tu skarbów. Zostawiam wyspę pod twoim dowództwem, Obrońco Gormu! — Uśmiechnęła się do młodego oficera.

NOWY POCZĄTEK

Ciemny rumieniec rozlewał się po twarzy Korisa. Kiedy się odezwał, linie wokół jego ładnie wykrojonych ust pogłębiły się, dodając jego młodej twarzy lat.

— Czy zapominasz, pani — z hałasem położył na stole topór Volta ostrzem na płask — że dawno temu Korisa Kalekę wygnano z tych brzegów?

— I co się później stało z Gormem i z tymi, którzy byli sprawcami wygnania? — zapytała spokojnie. — Czy ktoś powiedział „kaleki kapitan Estcarpu”?

Dłoń Korisa zacisnęła się na rękojeści topora, aż zbielały mu kłykcie. — Znajdź innego obrońcę Gormu, pani. Przysięgałem na Nornana, że tu nie wrócę. Dla mnie to miejsce jest podwójnie przeklęte. Myślę, że Estcarp nie ma powodu uskarżać się na swojego kapitana, i myślę także, że ta wojna jeszcze nie jest skończona.

— On ma rację — wtrącił Simon. — Kolderczyków może być niewielu, większość z nich może być uwięziona na statkach pod ziemią. Ale musimy pójść za nimi aż do ich bramy i sprawdzić, czy nie koncentrują rozproszonych sił, by wystartować z nową próbą przejęcia tu władzy. A co z Yle? Czy mają jakiś garnizon w ruinach Sulkaru? Do jakiego stopnia przeniknęli do Karstenu i Alizonu? Może to być dopiero początek długiej wojny, a nie ostateczne zwycięstwo.

— Dobrze — czarownica potarła klejnot. — Skoro masz tak sprecyzowane poglądy, Simonie, zostań tutaj gubernatorem.

Koris odezwał się, zanim Tregarth zdążył odpowiedzieć. — Z tym planem mogę się zgodzić. Władaj Gormem z moim błogosławieństwem, Simonie, i nie myśl, że kiedykolwiek będę ile starał ci je odebrać w imię moich dziedzicznych praw.

Ale Simon potrząsnął przecząco głową. — Jestem żołnierzem. I pochodzę z innego świata. Niech psy pozostaną między psami, jak mówi przysłowie. Sprawa Kolderu należy do mnie. — Dotknął ręką głowy. Wiedział, że gdyby teraz zamknął oczy, dostrzegłby nie ciemność, ale wąską dolinę, w której rozeźleni mężczyźni walczyliby w tylnej straży.

— Wyprawicie się tylko do Yle i Sulkaru i nigdzie więcej? — Briant po raz wtóry przerwał ciszę.

— A gdzie byś chciał nas widzieć? — zapytał Koris.

— W Karstenie!

Simon zawsze uważał Brianta za bezbarwnego i pozbawionego osobowości młodzieńca, ale w tej chwili musiał zrewidować swoje poglądy.

— A cóż tak ważnego mamy w Karstenie? — w głosie Korisa zabrzmiała niemal kpiąca nuta. A jednak pod tym tonem kryło się jeszcze coś, co Simon dosłyszał, ale nie potrafił zidentyfikować. Toczyła się tu jakaś gra, ale nie znał jej reguł ani celu.

— Yvian! — to imię zostało rzucone do kapitana niczym wyzwanie do boju, a Briant przyglądał się Korisowi jakby w oczekiwaniu, czy je podejmie. Simon przenosił wzrok z jednego młodzieńca na drugiego. Podobnie jak poprzednio, kiedy on sam rozmawiał z czarownicą, tak teraz ci ścierali się nie zważając na słuchaczy.

Po raz drugi purpura oblała policzki Korisa, potem ustąpiła, a twarz jego stała się blada i zacięta, jak twarz człowieka, który toczy jakąś znienawidzoną walkę i nie może się od niej uchylić. Po raz pierwszy rozstał się z toporem Volta, zapomniawszy o nim, kiedy obchodził stół poruszając się z tym swoim kocim wdziękiem tak kontrastującym z niekształtną postacią.

Briant z dziwną mieszaniną wyzwania i nadziei malującej się na twarzy czekał bez ruchu na podejście kapitana. Koris chwycił Brianta za ramiona tak mocno, że musiał sprawić mu ból.

— Tego chcesz? — Koris jakby z trudem wydobywał z siebie poszczególne słowa.

W ostatniej chwili Briant spróbował się wymknąć. — Chcę wolności — odpowiedział cicho.

Karzące ręce opadły. Koris roześmiał się z tak gryzącą goryczą, że Simon wzdrygnął się wewnętrznie na myśl o bólu, jaki zdradzał ten śmiech.


— Bądź pewny, że w odpowiednim czasie ją otrzymasz — kapitan odsunąłby się, gdyby tym razem Briant nie schwycił go za ramiona równie niecierpliwie, jak poprzednio uczynił to Koris.

— Potrzebna mi wolność tylko po to, żeby dokonać innego wyboru. I dokonałem już wyboru — chyba w to nie wątpisz? Czy znowu jest jakaś Aldis, która dysponuje władzą, o jakiej nie mogę nawet marzyć?

Aldis? Simon zaczynał podejrzewać, o co rzeczywiście chodzi.

Koris wziął Brianta pod brodę, unosząc w górę twarz młodzieńca. Tym razem kapitan mógł spoglądać w dół, nie w górę na swojego towarzysza.

Wierzysz w zasadę pchnięcia za pchnięcie, prawda? — skomentował. — A więc Yvian ma swoją Aldis. Niech się cieszą sobą, dopóki mogą. Myślę tylko, że Yvian dokonał bardzo złego wyboru. A skoro jeden topór związał to małżeństwo, drugi może je rozwiązać!

Małżeństwo jedynie w bełkocie Sirica — wykrzyknął Briant ciągle jeszcze trochę zaczepnie, ale nie walcząc w uścisku kapitana.

— Czy musiałaś mi to mówić, pani na Verlaine? — Koris uśmiechał się.

— Loyse z Verlaine nie żyje! — powtórzył Briant. — Nie dostaniesz wraz ze mną żadnego dziedzictwa, kapitanie.

Między brwiami Korisa pojawiła się niewielka zmarszczka.

— Tego też nie powinnaś była mówić. Prawdą jest raczej, że ja powinienem kupić sobie żonę dzięki włościom i błyskotkom i nigdy potem nie być jej pewnym!

Ręka Brianta zamknęła mu usta. Zarówno w jej oczach, jak w glosie wyczuwało się wściekłość.

— Koris, kapitan Estcarpu, nigdy nie powinien w ten sposób mówić o sobie, a już na pewno nie do kobiety takiej jak ja, pozbawionej posagu i urody!

Simon poruszył się, zdając sobie sprawę, że tamci zapomnieli o obecności drugiej pary w pomieszczeniu. Delikatnie dotknął ramienia czarownicy z Estcarpu i uśmiechnął się do niej. Pozwólmy im toczyć ich prywatną batalię — wyszeptał.

Śmiała się bezgłośnie w sposób tak dla niej charakterystyczny. — Te opowieści o braku wartości wkrótce doprowadzą do kompletnego milczenia i do ustalenia przyszłości dwóch osób.

— Rozumiem, że to jest zaginiona dziedziczka Verlaine, poślubiona per procura księciu Yvianowi.

— Tak. Tylko dzięki jej pomocy wydostałam się bez szwanku z Verlaine. Więziono mnie tam przez jakiś czas, a Fulk nie jest przyjemnym przeciwnikiem.

Uśmiech Simona, wyczulonego na każdy odcień jej głosu, przekształcił się w posępny grymas.

— Myślę, że w najbliższej przyszłości trzeba dać nauczkę Fulkowi i jego rozbójnikom, trochę to przyćmi ich dobre samopoczucie — skomentował, znając jej skłonność do niedomówień. Wystarczyło mu, że przyznawała, iż zawdzięcza tamtej dziewczynie pomoc w ucieczce z Verlaine. W ustach Kobiety Władającej Mocą takie wyznanie świadczyło o rzeczywistym niebezpieczeństwie. Zapragnął nagle wziąć jeden z sulkarskich statków, obsadzić go swoimi góralami i pożeglować na południe.

— Bez wątpienia — ze zwykłym sobie spokojem przystała na jego stwierdzenia dotyczące Fulka. — Jak powiedziałeś, jesteśmy w środku wojny, nie na jej zwycięskim końcu. W odpowiednim czasie zajmiemy się także Verlaine i Karstenem. Simonie, na imię mi Jaelithe.

Stało się to tak nagle, że przez dłuższą chwilę nie rozumiał znaczenia tych słów. Dopiero po jakimś czasie uświadomił sobie, znając obyczaje Estcarpu i zasady, które krępowały ją tak długo, owo kompletne poddanie. Nigdy nie można podać swego imienia, wszak jest to najbardziej osobista własność w królestwie Mocy, wraz z imieniem oddaje się komuś własną tożsamość!

Tak jak Koris zostawił na stole swój topór, tak ona zostawiła swój klejnot, gdy oddaliła się z Simonem. Po raz pierwszy uświadomił sobie także i to. Świadomie się rozbroiła, odłożyła na bok wszelką broń i środki obrony, składając w jego ręce to, co uważała za przeznaczenie swego życia. Mógł jedynie odgadywać, co znaczyło dla niej takie poddanie się, mógł przypuszczać, że jest pełna lęku. Poczuł się tak odarty ze wszystkich talentów i umiejętności, równie upośledzony jak widział siebie Koris.

A jednak zrobił krok i wyciągnął ramiona. Kiedy pochylił głowę szukając jej ust, po raz pierwszy odczuł, że coś się zmieniło. Stawał się częścią jakiejś całości, jego życie miało się połączyć z jej życiem na sposób obowiązujący w tym świecie. I nic ich nie rozłączy aż do końca jego dni. Zresztą nigdy by tego nie pragnął.

Загрузка...