Matowe, szare morze miało barwę ostrza topora, które nigdy nie nabierze połysku bez względu na to, jak długo się je poleruje, czy też metalowego lustra zamglonego wilgocią, które nie da się zetrzeć. A niebo nad nim było równie bezbarwne, tak że nie dawało się rozróżnić miejsca spotkania wody i nieba.
Loyse skuliła się na parapecie pod wąskim oknem. Nie znosiła wysokości, a ta wieża, wybrzuszona w murach twierdzy, zwisała akurat nad ostrymi, przystrojonymi pianą morską skałami wybrzeża. Jednak Loyse często siadała na tym właśnie parapecie, skąd patrzyło się przed siebie, w pustkę z rzadka tylko przerywaną lotem ptaka, skąd można zobaczyć wolność.
Dziewczyna przycisnęła wąskie dłonie o długich palcach do kamiennego parapetu po obu stronach okna, gdy wychyliła się na zewnątrz cal lub dwa, by spojrzeć w otchłań, która budziła lęk, ale wszak zmuszała się do robienia wielu rzeczy, przed którymi wzdragało się jej ciało i umysł. Kiedy jest się córką Fulka, trzeba sobie stworzyć powłokę ochronną z lodu i żelaza, której nie naruszy żadne maltretowanie ciała, żadne urąganie duszy. Zajęta była budowaniem tej wewnętrznej cytadeli przez ponad połowę swego krótkiego życia.
W Verlaine wiele było kobiet, bo Fulk należał do pełnych wigoru mężczyzn. Loyse od najwcześniejszego dzieciństwa obserwowała, jak odchodzą i przychodzą, starając się nad sobą panować. Z żadną z nich Fulk się nie ożenił, z żadną nie spłodził potomka, co stanowiło niezaprzeczalną korzyść dla Loyse i powód ogromnego niezadowolenia samego Fulka. Bo Verlaine nie było dziedzictwem Fulka, wszedł w jego posiadanie przez swoje jedyne małżeństwo z matką Loyse i tylko dopóki żyła Loyse, mógł nim władać i korzystać z przysługującego miastu prawa łupów, zarówno na lądzie, jak i na morzu. W Karstenie wielu było krewnych matki, którzy szybko upomnieliby się o zwierzchnictwo nad Verlaine, gdyby Loyse umarła.
Ale gdyby Fulk miał syna z którąś z chętnych — i branych przemocą — kobiet, które sprowadził do wielkiego łoża stojącego w komnacie pana zamku, wówczas mógłby zgodnie nowym książęcym prawem zażądać czegoś więcej niż dożywotniej dzierżawy przyznawanej męskiemu dziedzicowi. Wedle starego obyczaju dziedziczenie odbywało się w linii żeńskiej, teraz syn dziedziczył zamek po ojcu i dawne prawo obowiązywało tylko w przypadku, gdy nie było męskiego dziedzica. Loyse kurczowo czepiała się tej jedynej nadziei władzy i bezpieczeństwa i nie chciała z niej rezygnować. Niech Fulk polegnie w jednym z granicznych napadów, niech dopadnie go jakiś szukający zemsty mężczyzna z ograbionego rodu, a ona i Verlaine będą wolne! Wtedy wszyscy zobaczą, co potrafi zrobić kobieta! Dowiedzą się, że nie lała skrycie łez przez te wszystkie lata, jak większość z nich sądziła.
Była mała, lecz tylko tę jedną kobiecą cechę dzieliła z niechlujnymi dziewkami, które zaspokajały żądze ludzi jej ojca, czy z bardziej wykwintnymi niewiastami, które trzymał dla własnej przyjemności. Jej ciało było płaskie i smukłe jak u chłopca i tylko nieznaczna krzywizna bioder wskazywała, że jest dziewczyną. Splecione w warkocze włosy, sięgające pasa, były dość gęste, lecz proste i tak jasne, iż wydawały się białe jak u staruszki. Równie bezbarwne brwi i rzęsy sprawiały, że jej twarz wydawała się dziwnie obojętna i pozbawiona inteligencji. Skora napięta na delikatnych kościach twarzy i klatki piersiowej była gładka i pozbawiona koloru. Nawet wargi miały bladoróżowy odcień. Była wyblakłym stworzeniem, wyrosłym w mroku, lecz o tak wielkiej żywotności jak smukły brzeszczot, który mądry szermierz przedkłada nad cięższą, przeznaczoną do rąbania broń, jaką wybierają niedoświadczeni żołnierze.
Wstała z parapetu, przeszła się po pokoju. Było w nim chłodno od morskiego wiatru, ciemno, bo nigdy nie dochodziło tu słońce. Ale Loyse przywykła do zimna i mroku, stały się już niemal częścią jej samej.
Zatrzymała się przed lustrem przy kotarze łóżka. Nie było to eleganckie kobiece lusterko, ale tarcza wypolerowana w ciągu długich godzin do takiego połysku, że cały pokój odbijał się w niej, lekko tylko zniekształcony. Odważne przyglądanie się temu, co pokazywało lustro, stanowiło część surowej samodyscypliny.
Nagle Loyse na moment zacisnęła ręce. Równie gwałtownym ruchem opuściła je, choć dłonie ukryte pod spływającymi rękawami zaciskała w pięści, wbijając paznokcie w skórę. Nie odwróciła się w kierunku drzwi, nie wykonała poza tym żadnego ruchu, który by wskazywał, że usłyszała szczęk zasuwy. Wiedziała, jak daleko może się posunąć w swej wyzywającej postawie wobec Fulka , i nigdy nie przekraczała tej granicy. Czasami, myślała z desperacją, ojciec nawet nie domyśla się jej buntu.
Trzasnęły drzwi. Pan na Yerlaine zazwyczaj traktował każdą przeszkodę tak, jakby atakował nieprzyjacielską fortecę. Wkroczył do pokoju jak człowiek, który właśnie podjął klucze do miasta z końca miecza pokonanego dowódcy.
Tak jak Loyse była bezbarwnym tworem ciemności, tak Fulk był panem słońca i oszołamiającego światła. Jego ciało zdradzało już pierwsze oznaki niezdrowego trybu życia, ale ciągle jeszcze był bardzo przystojny, trzymał rudozłotą głowę z arogancją księcia, a rysy jego twarzy dopiero zaczynały zatracać swój czysty rysunek. Większość mieszkańców Verlaine uwielbiała swego pana. Kiedy był zadowolony, przejawiał szczerą, choć kapryśną wspaniałomyślność, a poddani rozumieli jego występki i na ogół również im ulegali.
Loyse dostrzegła w lustrze jego jasne, promienne odbicie, na jego tle stawała się w jeszcze większym stopniu płomykiem nocy. Ale nie odwróciła się w jego stronę.
— Witam, panie Fulku — powiedziała bezbarwnym głosem.
— Panie Fulku, co? W ten sposób zwracasz się do swojego ojca? Pokaż choć raz, że masz w żyłach nie tylko lód!
Wsunął rękę pod jeden z warkoczy na jej ramieniu i obrócił dziewczynę do siebie; Loyse była pewna, że siła tego chwytu zostawi na jej ciele siniaki. Wiedziała, że zrobił to specjalnie, postanowiła jednak nic nie okazywać.
— Przychodzę tu z nowiną, która każdą dziewczynę wprawiałby w szał radości, a ty mi pokazujesz tę swoją rybią twarz bez cienia zadowolenia — przyglądał się jej z jowialnym wyrazem twarzy. Ale to, co czaiło się w głębi jego oczu, nie było wynikiem dobrego humoru.
— Panie, nie wypowiedziałeś jeszcze owej nowiny.
Palce Fulka zagłębiły się w jej ciało, jakby pragnął połamać jej kości.
— Pewnie, że nie! Ale ta nowina przyprawiłaby o bicie serca każdą pannę. Weselisko i noc poślubna, moje dziecko!
Loyse, z odczuciem nieznanego dotąd lęku, postanowiła udać, że go nie zrozumiała.
— Bierzesz dla Verlaine władczynię, panie? Niech fortuna będzie dla ciebie łaskawa!
Chwyt na ramieniu nie rozluźnił się, teraz Fulk potrząsnął nią na pozór z żartobliwym pobłażaniem, ale z siłą, która sprawiała ból.
— Twoja twarz może w niczym nie przypominać niewiasty, ale nie brakuje ci konceptu, choćby nawet inni dali się zwieść pozorom. W twoim wieku powinnaś być normalną kobietą. I nareszcie będziesz miała pana, który tego dokaże. Radzę ci nie próbować z nim żadnych twoich sztuczek. Przede wszystkim lubi, żeby towarzyszki jego łoża były posłuszne.
Nadeszło to, czego Loyse najbardziej się obawiała, toteż nie potrafiła zamaskować swoich uczuć.
— Ślub wymaga zgody… — urwała, zawstydzona swym chwilowym załamaniem.
Fulk śmiał się, zachwycony, że udało mu się wyrwać z niej ten protest. Poruszył ręką na jej ramieniu, by uszczypnąć ją w szyję tak mocno, że jęknęła mimo woli. Potem obrócił ją jak marionetkę, pchając w stronę lustra i trzymał tak bezbronną smagając słowami, które uważał za bardziej raniące od ciosów zadawanych rękami.
— Spójrz na to, co nazywasz swoją twarzą! Myślisz, że jakikolwiek mężczyzna mógłby pocałować tę twarz nie zamknąwszy oczu i nie wypowiedziawszy życzenia, by dzieliło go od ciebie tysiące mil? Ciesz się, dziewko, że masz jeszcze coś prócz tej twarzy i że może twoje kościste ciało skusi jakiegoś zalotnika. Zgodzisz się na każdego, kto będzie chciał cię wziąć. Ciesz się, że masz ojca, który może załatwić ci tak korzystne małżeństwo, jak mnie się udało. Tak, lepiej czołgaj się na tych swoich sztywnych kolanach, dziewczyno, i dziękuj swoim bogom, że Fulk czuwa nad swoją rodziną.
Jego słowa brzmiały jak pomruk burzy, Loyse nie widziała w lustrze nic, poza mglistymi obrazami, jakie podsuwała jej wyobraźnia. Któremu z brutali z orszaku Fulka zostanie rzucona, aby przyniosło to jakąś korzyść jego panu?
— Sam Karsten… — We wzrastającym podnieceniu Fulka krył się rodzaj podziwu. — Karsten, wyobraź sobie! I ta kupa kości grzechocze coś o dobrowolnej zgodzie! Naprawdę, w głowie też masz pusto. — Uwolnił ją z uścisku i gwałtownie pchnął na lustro, tak że metalowa tarcza zadzwoniła w zetknięciu ze ścianą. Loyse przez chwilę walczyła o zachowanie równowagi, po czym obróciła się w stronę Fulka.
— Książę! — W to nie mogła uwierzyć. Dlaczego władca księstwa miałby się starać o córkę barona, nawet jeśli rodowód Loyse po kądzieli był tak stary i świetny?
— Tak, sam książę! — Fulk usiadł na brzegu łóżka kołysząc nogami w długich butach. — Mówisz o fortunie! Szczęście uśmiechnęło się do ciebie już w chwili narodzin. Dziś rano przyjechał posłaniec z Karstenu z propozycją małżeństwa, w którym ślubny topór zastąpi pana młodego.
— Ale dlaczego?
Fulk przestał machać nogami. Nie wykrzywił się, ale twarz jego przybrała poważny wyraz.
— Kryją się za tym pewne powody. — Uniósł rękę i zaczął wyliczać na palcach:
— Po pierwsze, zanim książę stał się mocarnym władcą w Karstenie, był najemnym żołnierzem i wątpię, czy wie cokolwiek o swojej matce, nie mówiąc już o ojcu! Zgniótł wszystkich panów, którzy stawiali mu opór. Ale to było wiele lat temu, a teraz nie ma już ochoty nosić kolczugi i wykurzać buntowników z ich zamków. Zdobywszy księstwo, chce mieć parę spokojnych lat, aby się nim cieszyć. Żona, pochodząca spośród tych, których zgniótł, to zapowiedź pokoju. I choć Verlaine nie jest może najbogatszą twierdzą w Karstenie, w żyłach jego panów płynie bardzo stara krew. Czyż nie powtarzano mi tego zbyt jasno, kiedy starałem się o twoją ,matkę? A nie byłem przecież byle kim, tylko najmłodszym synem Farthoma z północnych wzgórz. — Usta Fulka wykwity się jakby na wspomnienie upokorzeń z przeszłości. — ponieważ jesteś dziedziczką Verlaine, stanowisz doskonałą kandydaturę.
Loyse roześmiała się. — Nie jestem chyba jedyną dobrze urodzoną panną na wydaniu w całym Karstenie?
— Słusznie. Mógłby również dobrze trafić gdzie indziej. Ale, jak już powiedziałem, moja najdroższa córko, masz jeszcze pewne inne zalety. Verlaine jest nadbrzeżną twierdzą z prastarymi uprawnieniami, a ambicje księcia są teraz bardziej pokojowe niż posługiwanie się obnażonym mieczem. Co byś powiedziała, gdyby powstał tu port przyciągający cały północny handel?
— A co by się stało z Sulkarem, gdyby powstał tu taki port? Ci, którzy walczą z okrzykiem „Sul”, są bardzo zazdrośni o swoje prawa.
— Ci, którzy przysięgają na to zawołanie, mogą wkrótce ogóle nie być zdolni do żadnej przysięgi — odpowiedział ze spokojną pewnością człowieka dobrze poinformowanego. — Mają kłopotliwych sąsiadów, którzy stają się jeszcze bardziej kłopotliwi. A Estcarp, dokąd mogą się zwrócić o pomoc, to pusta łupina wysuszona przez te czarodziejskie praktyki. Wystarczy jedno pchnięcie, by cały ten kraj zamienił się w proch, który zresztą już dawno powinien go zasypać.
— A więc ze względu na krew płynącą w moich żyłach i plany budowy portu, książę Yvian proponuje małżeństwo — nastawała Loyse, niezdolna uwierzyć w prawdziwość tej wersji. — Ale czyż ten wielki pan może swobodnie przysyłać tutaj topór z ofertą małżeńską? Jestem wprawdzie trzymana w twierdzy, z dala od nowin, ale nawet ja słyszałam o pewnej Aldis, której rozkazy wykonują posłusznie wszyscy ludzie noszący znak księcia.
Tak, Yvian będzie miał Aldis i wiele jej podobnych, ale to nie twoja sprawa. Daj mu tylko syna, jeżeli w ogóle jesteś do tego zdolna, co wydaje mi się wątpliwe. Daj mu syna i trzymaj wysoko głowę przy stole, ale nie zatruwaj mu czasu żadnymi płaczliwymi żądaniami czegoś więcej niż towarzyska uprzejmość. Ciesz się z zaszczytu, a jeśli jesteś mądra, będziesz się dobrze obchodziła z Aldis i z innymi. Yvian nie uchodzi za cierpliwego czy łatwo przebaczającego człowieka.
Podniósł się z łóżka, gotów do wyjścia. Jednak przedtem odwiązał niewielki klucz z łańcucha przy pasie i rzucił go Loyse.
— Mimo twojej bladej twarzy, dziewczyno, nie pójdziesz do ślubu bez należnych ci błyskotek i wszystkiego innego. Przyślę tu Bettris, ona się na tym zna i pomoże ci wybrać coś na suknie. I welon na twarz, bo to ci na pewno będzie potrzebne! Ale uważaj na Bettris, nie pozwól, żeby wzięła dla siebie więcej niż będzie mogła unieść!
Loyse złapała klucz z takim entuzjazmem, że Fulk się roześmiał.
— Przynajmniej tyle masz w sobie z kobiety, zależy ci na błyskotkach tak samo jak każdej. Niech tylko nadejdzie jeden i drugi sztorm, a nadrobimy wszystko, co zabierzesz z magazynów.
Wyszedł, zostawiając szeroko otwarte drzwi. Loyse, idąc za ojcem, by je zamknąć, ściskała klucz w ręku. Przez całe miesiące i lata układała plany, jak zdobyć ten kawałek metalu. Teraz wręczono go jej oficjalnie i nikt nie będzie mógł kwestionować poszukiwania tego, co rzeczywiście chciała zabrać z magazynów Verlaine.
Prawo do plądrowania na lądzie i na morzu i do okradania wraków! Od kiedy wzniesiono twierdzę Verlaine na górze pomiędzy dwoma zdradliwymi przylądkami, morze przyniosło jej władcom obfite łupy. A magazyn w głównym korpusie budowli był prawdziwym skarbcem, otwieranym tylko na rozkaz pana zamku. Fulk musiał uważać, że na małżeństwie Yviana robi bardzo dobry interes, skoro pozwolił na nie kontrolowane plądrowanie. Loyse nie obawiała się towarzystwa Bettris. Ostatnia nałożnica Fulka była równie chciwa jak urodna i z pewnością nie zwróci nawet uwagi na to, co wybiera Loyse, jeśli będzie miała szansę poszperać na własną rękę.
Loyse przerzucała klucz z jednej ręki do drugiej i po raz pierwszy na jej bladych wargach zagościł wątły uśmiech. Fulk byłby zaskoczony tym, co wybierze ze skarbca Verlaine! Byłby także zdziwiony jej innymi wiadomościami o tych murach, które wydawały mu się zaporą nie do przebycia. Przez moment wzrok Loyse powędrował na ścianę ze zwierciadłem.
Rozległo się nerwowe pukanie do drzwi. Loyse znów się uśmiechnęła, tym razem z pogardą. Nie trzeba było wiele czasu, by Bettris posłuchała rozkazów Fulka. Ale przynajmniej nie odważała się zakłócać spokoju córki swego kochanka bez uprzedzenia. Loyse podeszła do drzwi.
— Pan Fulk… — zaczęła stojąca w nich dziewczyna, której pulchna uroda była równie pełna i żywa jak męskość Fulka.
Loyse uniosła klucz. — Mam go. — Nie wymieniła żadnego imienia, nie obdarzyła przybyłej żadnym tytułem, obrzuciła jedynie spojrzeniem okrągłe ramiona wyłaniające się z sukni przylegającej do wszystkich obfitych okrągłości. Za Bettris stało dwóch służących ze skrzynią. Loyse uniosła brwi pytająco, a Bettris zaśmiała się nerwowo.
— Pan Fulk pragnie, byś wybrała ślubne stroje, pani. Powiedział, żebyś poczynała sobie bez skrępowania w magazynie.
— Pan Fulk jest bardzo hojny — odparła bezbarwnym głosem Loyse. — Idziemy?
Kobiety ominęły główny hali i zewnętrzne pomieszczenia twierdzy, ponieważ skarbiec mieścił się pod wieżą, w której znajdowały się prywatne apartamenty rodziny. Loyse była bardzo z tego rada, starała się trzymać z daleka od życia toczącego się w domu jej ojca. Kiedy wreszcie dotarły do drzwi, które otwierał upragniony klucz, Loyse cieszyła się, że jedynie Bettris wchodzi z nią do wnętrza. Służący wnieśli za nimi skrzynię i wyszli na korytarz.
Blask z trzech świetlnych kul na suficie padał na skrzynie i pudła, zwoje i wory. Bettris obciągnęła suknię na biodrach gestem przekupki, która szykuje się do ubicia targu. Jej ciemne oczy przeskakiwały ze skrzyni na skrzynię, a Loyse podnieciła jeszcze ten olbrzymi głód.
— Lord Fulk chyba nie zabroniłby ci wybrać czegoś dla siebie. W istocie nawet mi to powiedział. Ale ostrzegam, bądź ostrożna i niezbyt zachłanna.
Pulchne ręce Bettris przeniosły się z bioder na pełne, niemal obnażone piersi. Loyse przeszła przez środek magazynu, zbliżyła się do stołu i podniosła wieko stojącej na nim skrzynki. Nawet ona zadrżała na widok zgromadzonego wewnątrz bogactwa. Dotychczas nie zdawała sobie sprawy, że przez te wszystkie lata grabież przyniosła aż takie rezultaty. Z plątaniny łańcuchów i naszyjników wyciągnęła olbrzymią broszę, błyszczącą czerwonymi kamieniami i bogatą oprawą, błahostkę niezgodną z jej gustem, ale w jakiś sposób pasującą do niemal zbyt rozkwitłej urody jej towarzyszki.
— Coś takiego — zasugerowała wyjmując broszę.
Bettris wyciągnęła ręce, by porwać broszę, ale cofnęła je. Łapczywie oblizywała językiem czerwone wargi przenosząc wzrok z broszy na Loyse. Zwalczając odrazę Loyse przyłożyła masywną ozdobę do wyciętego w szpic dekoltu sukni Bettris, z trudem panując nad chęcią odskoczenia w momencie, gdy jej palce dotknęły miękkiego ciała kobiety.
— Dobrze ci w tym, weź to! — wbrew pragnieniu jej słowa zabrzmiały jak rozkaz. Ale przynęta chwyciła. Myśląc jedynie o klejnotach Bettris zbliżyła się do stołu, a Loyse mogła przez chwilę, a może nawet dłużej, prowadzić swobodne poszukiwania w magazynie.
Wiedziała, czego szuka, nie miała jednak pewności, gdzie to może być schowane. Przechodziła powoli pomiędzy górami skarbów. Niektóre splamione były zaciekami słonej wody, z innych emanował egzotyczny zapach. Ustawiwszy niewielką przegrodę z pudeł pomiędzy sobą a Bettris, zainteresowała się skrzynią, która zapowiadała się obiecująco.
Wątły wygląd Loyse był zwodniczy. W oczekiwaniu na ten dzień ćwiczyła swego ducha, ale trenowała też ciało. Pokrywa skrzyni była ciężka, ale Loyse udało się ją podnieść. I wiedziała, że jest na dobrym tropie, wskazywał na to zapach oleju, bezbarwne szaty na wierzchu. Rozsunęła je ostrożnie, bojąc się splamić ręce, co zdradziłoby naturę jej poszukiwań. Wyciągnęła kolczugę przymierzając ją do siebie. Zbyt duża — może nie uda się znaleźć niczego, co pasowałoby do jej wiotkiej postaci.
Zaczęła szukać głębiej. Druga kolczuga, i trzecia — musiała to być część ładunku należącego do kowala. Na dnie skrzyni znalazła coś, co zrobiono pewnie dla nieletniego syna jakiegoś wielmoży. Wydawało się, że wystarczą tylko niewielkie przeróbki. Upchnęła resztę w skrzyni, robiąc ze swojego znaleziska możliwie małe zawiniątko.
Skrzynka z biżuterią zafascynowała Bettris. Loyse nie miała wątpliwości, że zdążyła już ukryć w swoich szatach więcej niż jeden klejnot. Ale to umożliwiało dziewczynie swobodę działań, niemal jawne krążenie pomiędzy przyniesioną przez służących skrzynią i źródłami zaopatrzenia. Na koniec dodała do swoich zdobyczy bele jedwabiu, aksamitu i futrzaną pelerynę.
Aby przypodobać się Bettris i odwrócić jej podejrzenia, Loyse wybrała klejnoty także dla siebie i przywołała służących do odniesienia skrzyni. Obawiała się, że Bettris skłoni ją do rozpakowania skrzyni, ale łapówka zadziałała i kochanka Fulka przede wszystkim pragnęła jak najprędzej obejrzeć swoje łupy.
Gnana pośpiechem, hamowanym przez potrzebę ostrożności i starannego przewidywania, Loyse zabrała się do pracy. Rozłożyła na łóżku nieuważnie wybrane kupony materiałów, koronek i brokatów. Padła na kolana, by opróżnić kufer mieszczący jej ubrania. Niektóre rzeczy gotowe były od dawna. Ale teraz doszła cała brakująca reszta. Z niezwykłą pieczołowitością, jakiej nie okazywała wspaniałym materiałom, Loyse składała posag, który zamierzała wywieźć z Verlaine na plecach i w torbach przy siodle. To było wszystko, co ośmielała się zabrać.
Kolczuga, skórzana odzież, broń, hełm, złote środki płatnicze, garść biżuterii. Znów narzuciła na to swoje ubrania, wygładzając je ze starannością dobrej gospodyni. Oddychała nieco szybciej, ale kufer był już zamknięty, rozkładała właśnie pozostałe łupy, kiedy usłyszała kroki na korytarzu. To Fulk wracał po klucz.
Odruchowo złapała welon obrębiony srebrną nicią, podobny do delikatnej pajęczyny i narzuciła go na głowę i ramiona, a wiedząc, że bardzo jej w tym nie do twarzy, była na tyle wspaniałomyślna, by — teraz, kiedy osiągnęła cel — pozwolić ojcu na kilka dowcipów. Nie odrzuciwszy welonu starannie upozowała się przed lustrem.
W ciągu najbliższych kilku dni wszystkie okoliczności, które zdaniem Loyse powinny działać na jej korzyść, sprzysięgły się przeciw niej. Bo chociaż Yvian z Karstenu nie przyjechał sam do Yerlaine, żeby albo zobaczyć narzeczoną, albo jej posag, przysłał jednak świtę odpowiednią do jej pozycji. Loyse musiała więc pokazać się na dole, ale pod zewnętrzną powłoką spokoju kipiała z niecierpliwości i wzrastającej desperacji.
Łączyła ogromne nadzieje z weselną ucztą, licząc, że z tej okazji większość mieszkańców i wartowników twierdzy znajdzie i się w stanie zamroczenia. Fulk pragnął zaimponować wysłannikom księcia swoją hojnością. Na stoły powędrują niewątpliwie wszystkie zasoby napojów istniejące w warowni, co stworzy Loyse najlepszą szansę na zrealizowanie swoich planów.
Ale najpierw przyszedł sztorm, tak dziki ryk wiatru i morza, że Loyse, od wczesnego dzieciństwa oswojona z wybrzeżem, nigdy nie widziała czegoś podobnego. Służąca nawet nie udawała, że coś robi. Siedziała skulona w pobliżu paleniska, na którym płonęły morskie korale, kołysząc się w przód i w tył z rękoma przyciśniętymi do piersi, jakby chciała w ten sposób załagodzić jakiś ból. Loyse podeszła do niej. Nie interesowała się ani nie litowała zbytnio nad kobietami w zamku, dotyczyło to zarówno Bettris i jej niezliczonych poprzedniczek, jak i kocmołuchów z kuchni. Ale teraz, niejako wbrew sobie, zapytała:
— Coś ci dolega, dziewko?
Dziewczyna wyglądała schludniej niż większość służebnych. Może kazano jej się umyć, zanim tu przyszła. Zwróciła twarz w stronę Loyse i twarz ta przykuła uwagę córki Fulka. Nie była to wiejska dziewczyna, chłopka ściągnięta do zamku dla przyjemności pana, która potem stawała się służącą. Ta twarz była jakby maską ukształtowaną przez strach, który towarzyszył dziewczynie tak długo, że ukształtował jej rysy jak ceramik formuje glinę. Ale pod tą maską kryło się coś więcej.
Bettris roześmiała się piskliwie.
— To nie ból brzucha jej dokucza, tylko wspomnienia. Sama była kiedyś rozbitkiem. Czyż, nie tak, flejtuchu? — Stopą w miękkim skórzanym trzewiku kopnęła dziewczynę w biodro, niemal przewróciwszy ją do ognia.
— Zostaw ją w spokoju! — Po raz pierwszy w oczach Loyse zapłonął długo skrywany ogień. Zawsze trzymała się z dala od brzegu morza po burzy, ponieważ nie mogła nic zrobić, aby zakwestionować prawa Fulka — a raczej koncesję — więc nie chciała dręczyć się widokami, których nie mogłaby zapomnieć.
Bettris uśmiechnęła się niepewnie. Nie wiedziała, jak postępować w obecności Loyse, więc nie podjęła wyzwania.
— Odeślij tę idiotkę. Nic nie zrobi tak długo jak szaleje sztorm — ani przez jakiś czas potem. Szkoda, bo dobrze szyje, gdyż inaczej dawno wysłano by ją na żer węgorzom.
Loyse podeszła do szerokiego łoża, na którym leżała większość jej strojów. Był tam szal, który na tle błyszczących jedwabi i delikatnych brokatów wydawał się całkiem pospolity. Loyse wzięła go i narzuciła na ramiona drżącej przy ogniu dziewczyny. Uklękła, wzięła dłonie dziewczyny w swoje i patrzyła na wynędzniałą twarz, jakby starając się przezwyciężyć przerażające obyczaje Verlaine, które na każdą z nich w tak odmienny sposób oddziałały.
Bettris pociągnęła ją za rękaw.
— Jak śmiesz? — wybuchnęła Loyse.
Tamta nie ustępowała, na jej pełnych wargach igrał chytry uśmieszek.
— Robi się późno, pani. Czy panu Fulkowi spodoba się, że pielęgnujesz tę brudaskę, kiedy spotyka się on z książęcym wysłannikiem, aby podpisać kontrakt małżeński? Czy mam mu powiedzieć, dlaczego nie idziesz tam?
Loyse zmierzyła ją spojrzeniem.
— Wykonam polecenie mego pana w tej sprawie tak jak w innych, dziewko. Czyżbyś chciała mnie pouczać?!
Niechętnie wypuściła ręce dziewczyny, mówiąc:
— Zostań tutaj. Nikt tu nie przyjdzie. Rozumiesz — nikt!
Czy tamta zrozumiała? Kołysała się tam i z powrotem pogrążona w bólu, który zaćmiewał jej umysł, nawet po tym jak blizny zniknęły z jej ciała.
— Nie jesteś mi potrzebna do pomocy przy ubieraniu się — Loyse zwróciła się do Bettris i kochanka Fulka poczerwieniała. Nie mogła zmusić młodszej dziewczyny do opuszczenia wzroku i wiedziała o tym.
— Dobrze byś zrobiła, gdybyś poznała choć część czarów, które zna każda kobieta, pani — odparła ostro. — Mogłabym pokazać ci, jak sprawić, żeby mężczyzna spojrzał ci w twarz, kiedy go mijasz. Gdybyś tylko trochę przyciemniła brwi i rzęsy i uróżowała nieco usta… — Zapomniała o irytacji, gdy obudził się w niej instynkt twórczy. Przyjrzała się Loyse krytycznie i bezosobowo i córka Fulka zaczęła przysłuchiwać się jej słowom mimo pogardy, jaką żywiła dla Bettris i wszystkiego, co sobą reprezentowała. — Tak, gdybyś zechciała posłuchać mnie, pani, mogłabyś odciągnąć wzrok twego małżonka od tej Aldis na tak długo, by zobaczył inną twarz. Są też sposoby, by oczarować mężczyznę. — Przesunęła koniuszkiem języka po wargach. — Mogłabym nauczyć cię wielu rzeczy, pani, a dałyby ci one do ręki broń, którą mogłabyś się posłużyć. — Podeszła bliżej, a światło błyskawic odbijało się w jej oczach.
— Yvian układał się o mnie taką, jaką jestem — odparła Loyse odrzucając ofertę Bettris i wszystko, co sobą reprezentowała — i musi się zadowolić tym, co dostanie! — I jest to bardziej prawdziwe niż Bettris może przypuszczać, dodała w myślach.
Tamta wzruszyła ramionami.
— To twoje życie, pani. I zanim umrzesz, przekonasz się, że nie możesz go urządzić tak, jak ci się podoba.
— A czy kiedykolwiek mogłam? — zapytała spokojnie Loyse. — Teraz odejdź. Jak sama powiedziałaś, robi się późno i mam dużo do zrobienia.
Fale wzbijały się tak wysoko, że na oknach jej pokoju w wieży rozbryzgiwała się słona piana. A Bettris i służąca, którą Fulk przysłał do pomocy w szyciu sukien, drżały z lęku i kuliły się za każdym uderzeniem wiatru w kamienne ściany.
Bettris wstała i zwój cienkiego zielonego jedwabiu spadł na podłogę. Oczy miała szeroko otwarte, a jej palce nakreśliły w powietrzu święty znak z dawno zapomnianego dzieciństwa, spędzonego w wiejskiej chacie.
— To zaczarowany sztorm — wycie wiatru niemal zagłuszyło jej słowa, aż Loyse usłyszała tylko cichy szept.
— To nie Estcarp — Loyse przyłożyła kawałek brokatu do atłasu i poczęła je zszywać. — Nic mamy władzy nad wiatrem i falą. A Estcarp nie zapuszcza się poza swoje granice. To tylko sztorm i to wszystko. I jeśli chcesz się przypodobać panu Fulkowi, nie będziesz trzęsła się ze strachu podczas sztormów, bo często szaleją wokół Verlaine. Jak ci się zdaje — urwała, by przewlec nowy kawałek nitki przez uszko igły — w jaki sposób gromadzimy nasze skarby?
Bettris odwróciła się w jej stronę, grymas gniewu wykrzywił jej usta, aż ukazały się ostre ząbki. — Urodziłam się na wybrzeżu, widziałam aż nadto sztormów. Tak, obchodziłam potem brzeg morza wraz ze zbieraczami. Robiłam więcej niż ty kiedykolwiek raczyłaś zrobić, pani! Ale powiedziałam ci, że w życiu nie widziałam ani nie słyszałam o takim sztormie. Jest w nim zło, mówię ci, wielkie zło!
— Zło dla tych, którzy ufają falom — Loyse odłożyła szycie.
Podeszła do okien, ale nic nie mogła zobaczyć przez koronkę piany, która przesłaniała nawet nikłe światło dnia.
Służąca nawet nie udawała, że pracuje.
— Zostań tutaj. Nikt tu nie przyjdzie. Rozumiesz, nikt — powtórzyła.
Podczas uroczystości podpisywania kontraktu Loyse zachowała właściwą sobie spokojną rezygnację. Posłowie, których książę wysłał do Verlaine po żonę, stanowili trzy zupełnie odrębne typy, toteż z olbrzymim zainteresowaniem ich obserwowała.
Hunold był towarzyszem z dawnych dni wojowania Yviana. Jego reputacja jako żołnierza dotarła nawet do takiego zaścianka jak Verlaine. Ale jego wygląd nie odpowiadał ani owej reputacji, ani stanowisku. Loyse spodziewała się zobaczyć kogoś w typie seneszala jej ojca, może troszeczkę tylko ogładzonego, a tymczasem był to odziany w jedwabie, cedzący słowa, rozlazły dworzanin, który nigdy chyba nie nosił kolczugi. Zaokrąglony podbródek, długie rzęsy, gładkie policzki nadawały mu zwodniczy pozór młodości i niezmiernej miękkości. Loyse próbując dopasować tego człowieka do wszystkiego, co o nim słyszała, była bardzo zaskoczona i lekko przestraszona.
Siric, reprezentujący świątynię Fortuny, był stary. Trzymając rękę na toporze wojennym wypowie jutro słowa, mocą których Loyse będzie należała do Yviana, jak gdyby Książę uczynił to sam. Miał czerwoną twarz, a pośrodku skroni widniała gruba niebieska żyła. Kiedy kogoś słuchał lub sam coś mówił miękkim szeptem, przez cały czas żuł słodycze z pudełka, które służący trzymał w zasięgu jego ręki, a żółta szata kapłana przykrywała dość pokaźny brzuch.
Pan Duarte należał do starej szlachty. Ale on także nie bardzo pasował do swojej roli. Szczupły i niewielkiego wzrostu, z nerwowym tikiem w dolnej wardze i udręczonym wyglądem człowieka, któremu powierzono znienawidzone zadanie, odzywał się tylko wtedy, kiedy domagano się od niego odpowiedzi. I jako jedyny z całej trójki w ogóle zwracał uwagę na Loyse. Spostrzegła, że patrzy na nią, ale nic w jego zachowaniu nie wskazywało litości czy obietnicy pomocy. Loyse była raczej symbolem kłopotów, które chętnie odsunąłby ze swej drogi.
Loyse czuła się szczęśliwa, że zgodnie ze zwyczajem mogła nie uczestniczyć w nocnych zabawach. Nazajutrz będzie musiała wziąć udział w bankiecie weselnym, ale kiedy tylko zacznie się lać wino, wtedy… Uczepiwszy się tej myśli pospieszyła do swojego pokoju.
Zapomniała o szwaczce, toteż przestraszyła się na widok sylwetki rysującej się na tle okna. Wiatr cichł, jakby sztorm przeszedł już przez swoją najgorszą fazę. Ale dał się słyszeć inny dźwięk, zawodzenie kogoś pogrążonego w nieutulonym smutku. Z otwartego okna dobiegało pachnące solą świeże powietrze.
Zdenerwowana własnymi kłopotami, zaniepokojona tym, co się wydarzy, i tym, czego będzie musiała dokonać w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin, Loyse przebiegła przez pokój, schwyciła kołyszące się okno, pokazując dziewczynie, że powinna była je zamknąć. Chociaż wiatr już ustał, niebo ciągle jeszcze rozdzierały błyskawice. I w świetle kolejnej Loyse zobaczyła to, co dziewczyna musiała obserwować od dłuższej chwili.
Do oczekujących skał przylądka zmierzały statki, dwa… trzy. Takie właśnie statki, należące zwykle do kupców przybrzeżnych, Loyse już wiele razy widziała, jak rozbijały się o zdradliwy ląd. Przybrzeżny prąd był jednocześnie bogactwem i przekleństwem Verlaine. Te statki mogły być częścią floty jakiegoś wielkiego pana. W krótkich momentach, kiedy błyskawice oświetlały teren, Loyse nie udało się dostrzec na pokładzie nikogo, żadnych prób uniknięcia losu. Były to statki widma dążące do własnej zagłady, a ich załogi najwyraźniej nie przywiązywały do tego wagi.
Przy wysokiej bramie Verlaine widać już było latarki łupieżców wraków. Czasami udawało im się na miejscu w ogólnym zamieszaniu ukryć jakąś bogatą zdobycz dla siebie, choć ciężka ręka Fulka i szubienica, którą karał schwytanych na gorącym uczynku, znacznie zmniejszyły rozmiary tego procederu. Za chwilę zarzucą sieci, by przyciągnąć wszystko. Biada temu, kto znajdzie się na brzegu jeszcze żywy! Loyse musiała zebrać wszystkie swoje siły, by odciągnąć na bok dziewczynę i zamknąć okno.
Ze zdumieniem dostrzegła, że na twarzy służącej nie maluje się już dotychczasowy strach. W głębi ciemnych oczu widać było błyski inteligencji, podniecenia i wzrastającej siły.
Dziewczyna lekko pochyliła głowę, jakby próbowała wyłowić jakiś pojedynczy dźwięk z wszechogarniającego ryku burzy. Jasne było, że skądkolwiek przyniosło ją morze do Verlaine, nie była to zwykła żołnierska dziewka.
— Ty, która od dawna przebywasz w tym budynku — głos dziewczyny był jakby nieobecny, jakby wydobywał się z dna jakiegoś doświadczenia, którego Loyse nigdy nie pozna. — Wybieraj, wybierz dobrze. Tej nocy zdecydują się nie tylko losy krajów, ale także losy ludzi!
— Kim jesteś? — zapytała Loyse, bo dziewczyna zmieniała się na jej oczach. Nie przypominała żadnego monstrum, nie przybrała postaci bestii czy ptaka, jak to głosiła plotka o czarownicach z Estcarpu. Ale coś, co drzemało niemal śmiertelnie zranione w jej wnętrzu, walczyło o powrót do życia, przedzierało się przez jej poznaczone bliznami ciało.
— Kim jestem? Nikim… niczym. Ale przychodzi ktoś, kto jest większy, niż ja kiedykolwiek byłam. Wybierzesz dobrze, Loyse z Verlaine, i będziesz żyła, wybierzesz źle i umrzesz, tak jak ja umieram, powoli, dzień po dniu.
— Ta flota… — Loyse zwróciła się w stronę okna. Czy to możliwe, by przypłynął tu jakiś najeźdźca, dość beztroski, by poświęcić swoje statki w celu wejścia na przylądek, a tym samym otwarcia sobie drogi do Verlaine? To była szalona myśl. Statkom groziła zagłada, a jeżeli komukolwiek z załogi uda się dostać na brzeg, przekona się, jak straszne powitanie zgotowali mu ludzie z Verlaine.
— Flota? — powtórzyła dziewczyna. — Nie ma floty, tylko życie albo śmierć. Masz w sobie coś z nas, Loyse. Teraz przyszedł czas próby. Musisz zwyciężyć.
— Coś z was? Ale kim jesteś?
— Jestem nikim i niczym. Zapytaj raczej, kim byłam, Loyse z Verlaine, zanim twoi ludzie wyciągnęli mnie z morza.
— Kim byłaś? — zapytała posłusznie Loyse jak dziecko na polecenie dorosłego.
— Byłam kobietą z wybrzeża Estcarpu. Rozumiesz teraz? Tak, dysponowałam Mocą, dopóki nie została mi wydarta w tej sali, która jest pod nami, kiedy mężczyźni śmiali się i sławili swoje postępki. Bo Moc należy do nas tak długo, jak długo pozostajemy czyste. W Verlaine stałam się tylko kobiecym ciałem, niczym więcej. Straciłam więc to, co pozwalało mi żyć i oddychać, straciłam siebie.
— Czy możesz zrozumieć, co to znaczy stracić siebie? — przyglądała się bacznie Loyse. — Myślę, że możesz, skoro próbujesz teraz bronić tego, co masz. Mój dar zniknął, został zgnieciony tak, jak zgniata się ostatni węgiel niechcianego ognia, ale pozostały jeszcze popioły. Dlatego wiem, że osoba znacznie ważniejsza, niż ja kiedykolwiek byłam, przybywa tu na falach sztormu. I ona zdecyduje o niejednej przyszłości.
— Czarownica! — Loyse nie wzdrygnęła się na tę myśl, poczuła jedynie rosnące podniecenie. Dar kobiet z Estcarpu był legendarny. Zawsze łapczywie słuchała wszystkich opowieści o tych kobietach z północy i o ich talentach. Teraz zdała sobie sprawę ze straconej okazji. Dlaczego nie wiedziała przedtem o istnieniu tej kobiety, dlaczego nie nauczyła się od niej niczego?
— Tak, czarownica. Tak nas nazywają ci, którzy niewiele rozumieją. Ale nie licz na mnie zbytnio, Loyse. Jestem jak wypalona szczapa w dawno wygasłym palenisku. Raczej wytęż swoje siły i inteligencję, żeby pomóc tej, która przybywa.
— Siły i inteligencję! — Loyse zaśmiała się gorzko. — Tego mi nie brakuje, ale nie mam tu żadnej władzy. Nie posłucha mnie ani jeden żołnierz, nikt nie wyciągnie ręki w mojej obronie. Lepiej zwróć się do Bettris. Kiedy mój ojciec jest z niej zadowolony, cieszy się ona pewnymi względami u jego ludzi.
— Musisz wykorzystać szansę, kiedy się nadarza! — Dziewczyna zsunęła z ramion szal, złożyła go starannie i idąc w kierunku drzwi położyła na łóżku. — Nie przegap okazji i wykorzystaj ją jak należy, Loyse z Verlaine. I śpij dobrze tej nocy, bo twoja godzina jeszcze nie nadeszła.
Zanim Loyse zdążyła wykonać ruch, aby ją zatrzymać, dziewczyna była już za drzwiami. I nagle pokój wydał się zadziwiająco pusty, jakby czarownica z Estcarpu zabrała ze sobą pulsujące życie, które czaiło się w mrocznych kątach.
Loyse powoli odłożyła ceremonialną szatę, przygładziła włosy ręką nie korzystając z lustra. Jakoś nie miała ochoty spoglądać w zwierciadło, bo dręczyła ją myśl, że zza jej ramienia ktoś jeszcze będzie w nie zaglądać. Wiele złych uczynków popełniono w wielkim hallu w Verlaine, odkąd Fulk został tu panem. Loyse wierzyła, że za sprawą kobiety z Estcarpu zostanie mu wymierzona sprawiedliwość.
Tak głęboko pogrążyła się w myślach, że zapomniała o jutrzejszym weselu. Nie wydobyła z dna skrzyni ubrań, po raz pierwszy, odkąd je tam ukryła, i nie cieszyła się obietnicą wolności, jaką dawały.
Na brzegu ciągle jeszcze szalał wiatr, chociaż stracił już swą dawną siłę. Schowani przed jego podmuchami łowcy wyrzuconych przez fale skarbów byli gotowi do działania. Flota, która prezentowała się tak dobrze z okien pokoju Loyse, robiła z brzegu jeszcze bardziej imponujące wrażenie.
Hunold ciasno zapiął pod szyją płaszcz i wpatrywał się w ciemność. Nie były to statki z Karstenu i owo plądrowanie mogło jedynie przynieść pożytek księstwu. W głębi duszy był przekonany, że są to ostatnie chwile wroga. Dobrze, że mógł w tej sytuacji mieć Fulka na oku. Plotka głosiła, że Verlaine czerpie ogromne bogactwa z prawa grabienia wraków. A kiedy Yvian poślubi tę bladą dziewkę, będzie mógł w imieniu żony domagać się rozliczenia z tych wszystkich bogactw. Fortuna niewątpliwie była łaskawa wysyłając Hunolda tego wieczoru na brzeg, by mógł obserwować, liczyć i przygotować raport dla księcia.
Pewni, że statki już teraz nie zdołają wyrwać się z zatoki, poławiacze skarbów pozapalali latarnie wzdłuż brzegu. Jeżeli szaleńcy z pokładu będą próbowali zejść na brzeg, kierując się tymi światłami, tym lepiej, oszczędzą jedynie czasu i trudu poszukiwań.
Wiązki światła, sięgające rozhuśtanych fal, pochwyciły dziób pierwszego okrętu. Podnosił się wysoko, wynoszony na grzywach fal, na brzegu rozległy się krzyki, robiono pospieszne zakłady, w którym miejscu statek się rozbije. Przez chwilę uniósł się bardzo wysoko, jakby wyskoczył do przodu, a skały wdarły się pod przednią część dna. I w tym momencie zatonął!
Oczekujący na brzegu zetknęli się z zaskakującą niespodzianką. Początkowo bardziej przewidujący uważali, że obserwują tonięcie statku złamanego w połowie, i nie tracili nadziei, że wpłynie w ich sieci. Ale nie było nic, poza uderzeniami wiatru o fale. Ani statku, ani wraku.
Nikt się nie poruszył. Nie wierzyli własnym oczom. Nadpływał następny statek. Płynął prosto na skałę, na której stali Hunold i Fulk. Zdecydowanie trzymał się kursu. Na pokładzie nie widać było żywego ducha, nikt nie czepiał się takielunku.
I znów fale podniosły swój ciężar, by skruszyć statek o wystające zęby skał… Tym razem stało się to tak blisko brzegu, iż Hunoldowi wydawało się, że z opuszczonego pokładu można by przeskoczyć na skałę, na której stał. Dziób statku podniósł się wyżej i wyżej, jego cudownie rzeźbiona głowa wyszczerzała rozchylone szczęki w niebo. A potem w dół, w wirowanie wody.
I statek przepadł!
Hunold wyciągnął rękę, złapał za ramię Fulka i dostrzegł w bladości jego twarzy to samo pełne niedowierzania przerażenie. A kiedy ukazał się trzeci statek, zmierzający prosto na skałę, ludzie z Verlaine uciekli, niektórzy z okrzykami strachu. Porzucone latarnie oświetlały wybrzeże, a puste sieci zwisały w spienionej wodzie bez jakichkolwiek łupów.
Znacznie później jakaś ręka chwyciła sieć i ściskała ją desperacko trzymając się życia. Jakieś ciało potoczyło się przez fale, ale sieć trzymała, nie puszczała też ręka. Potem zmęczony, półmartwy pływak padł twarzą na piasek i zapadł w sen.
Mieszkańcy Verlaine uznali, że znikająca flota, którą zamierzali złupić, była po prostu złudzeniem zesłanym przez demony. Fulk następnego dnia nawet batem nie mógłby zapędzić nikogo na brzeg. Nie starał się zresztą wystawiać na próbę swego stanowiska i nikomu nie wydał takiego polecenia.
Sprawę małżeństwa należało doprowadzić do końca, zanim jakiekolwiek wieści dotrą do Karsu i skłonią księcia do rezygnacji z ręki dziedziczki Verlaine. Aby więc przeciwdziałać przesądnym lękom, jakie mogliby żywić wysłannicy z Karsu, Fulk, co prawda z pewną niechęcią, zaprowadził ich do skarbca, ofiarowując każdemu cenną pamiątkę, nie zapominając też o mieczu z rękojeścią wysadzaną drogimi kamieniami, który miał stanowić dowód jego podziwu dla wojennych wyczynów księcia. Ale przez cały czas zimny pot oblewał jego ciało i musiał się powstrzymać siłą od zbyt intensywnego obserwowania ciemnych zakamarków klatki schodowej i korytarza.
Zauważył także, że żaden z jego gości nie uczynił najmniejszej aluzji do wydarzeń na brzegu i zastanawiał się, czy brać to za dobry czy zły znak. Dopiero w pokoju prywatnej rady, na godzinę przed ślubem, Hunold wyciągnął spod poły obszytego futrem okrycia niewielki przedmiot, który starannie ustawił w świetle słońca, padającego z największego okna.
Siric oparł brzuch na kolanach i ciężko dyszał, pochylając się do przodu, by ten przedmiot obejrzeć.
— Co to jest, panie komendancie? Co to? Czy odebrał pan jakiemuś wiejskiemu dziecku zabawkę?
Hunold zaczął kołysać przedmiot w dłoni. Choć była to rzecz ukształtowana dość niezręcznie, nie ulegało wątpliwości, że jest to rzeźbiony statek. Za maszt służył złamany patyczek.
— To, wielebny kapłanie — odpowiedział miękko — jest potężny okręt, jeden z potężnych okrętów, jakich zagładę za tymi murami obserwowaliśmy ostatniej nocy. Owszem, jest to zabawka, ale zabawka, jaką nie zwykliśmy się bawić. I ze względu na bezpieczeństwo księstwa Karstenu, muszę cię zapytać, panie Fulku, jakie stosunki utrzymujesz z tym pomiotem ciemności, z czarownicami z Estcarpu?
Zdenerwowany Fulk wpatrzył się w wystrugany okręcik. Twarz najpierw mu zbladła, a po chwili spurpurowiała. Jednak rozpaczliwie próbował zapanować nad sobą. Jeżeli teraz popełni gafę, może przegrać całą grę.
— Czy wysyłałbym ludzi na brzeg, by łupili flotę wystruganą z patyczków? — Udała mu się jakaś namiastka pogody ducha. — Domyślam się, że wyłowił pan to z morza dziś rano, panie komendancie? Co skłania cię do przypuszczeń, panie, że jest to część czarów Estcarpu, czy że statki, które widzieliśmy, były wytworem takich sztuczek?
— To zostało znalezione na piasku dziś rano, fakt — przyznał Hunold. — Od dawna znane mi są iluzje czarownic. Aby jednak mieć pewność, znaleźliśmy z moimi ludźmi jeszcze coś innego, a jest to tak wielki skarb, że można go porównać z tym, co pokazywał pan nam w swojej twierdzy. Marc, Jothen! — zawołał nieco głośniej i dwaj żołnierze księcia weszli prowadząc między sobą więźnia, choć wydawało się, że zajmują się jeńcem bez zbytniego entuzjazmu.
— Daję ci część floty, panie Fulku — Hunold rzucił wystrugany stateczek w stronę Fulka. — A teraz pokażę ci kogoś, kto przyczynił się do powstania owej floty i mam nadzieję, że się nie mylę.
Fulk, przyzwyczajony do noszących ślady słonej wody jeńców wydobytych z morskich trzewi, załatwiał się z nimi gładko, zwłaszcza że jego postępowanie zmierzało zazwyczaj do jednego celu. Raz już poradził sobie z takim samym problemem i to zupełnie nieźle. Hunold mógł go zdenerwować, ale tylko na chwilę. Teraz już znów był pewny siebie.
— A więc — poprawił się na krześle z uśmiechem wyższości człowieka, który obserwuje rozrywki mniej od siebie wyrafinowanych — zdobyłeś czarownicę. — Przyglądał się śmiało kobiecie. Była chuda, ale wyczuwało się w niej opór — na pewno dostarczy dobrej zabawy. Może Hunold będzie chciał się podjąć jej poskromienia. Żadna z czarownic nie była pięknością, a ta wydawała się tak wyblakła, jakby przez miesiąc walczyła z morskimi falami. Przyjrzał się dokładniej ubraniu kobiety.
Było skórzane, takie, jakie wkłada się pod kolczugę! A więc miała zbroję. Fulk drgnął. Czarownica w zbroi i ta flota widmo! Czyżby Estcarp wyruszył na wojnę, czyżby przypadkiem zmierzał w stronę Verlaine? Estcarp mógłby wiele zarzucić jego twierdzy, ale dotychczas zdawało się, że żaden człowiek z północy nie orientuje się w działalności Fulka. Ale o tym wszystkim pomyśli później, teraz trzeba zająć się Hunoldem i tym, jak utrzymać przymierze z Karstenem.
Starannie unikał spotkania ze wzrokiem kobiety. Przybrał jednak zwykłe maniery wyższości.
— Panie komendancie, czyż nie jest jeszcze powszechnie wiadomo w Karsie, że te czarownice mogą nagiąć człowieka do swojej woli jedynie siłą swego wzroku? Widzę, że pańscy żołnierze nie przedsięwzięli żadnych środków ostrożności…
— Wygląda na to, że ma pan jakąś szczególną wiedzę o tych czarownicach.
Ostrożnie, pomyślał Fulk. Ten Hunold jest prawą ręką Yviana nie tylko dzięki sile swego miecza. Nie można go zbytnio prowokować, trzeba jednak pokazać, że Verlaine nie jest ani krainą zdrajców, ani głupców.
— Estcarp już wcześniej złożył daninę temu przylądkowi — Fulk uśmiechnął się.
Na widok tego uśmiechu Hunold wydał rozkaz swoim ludziom.
— Marc, zarzuć jej płaszcz na głowę!
Kobieta się nie poruszyła, nie wydała żadnego dźwięku od chwili, gdy ją wprowadzono. Sprawiała wrażenie bezdusznego, bezwolnego ciała. Może była jeszcze oszołomiona wydostaniem się na brzeg, półprzytomna od uderzenia o skały. Ale żaden mieszkaniec Yeriaine nie osłabiłby swojej czujności tylko dlatego, że więzień nie wydaje okrzyków, nie błaga, nie próbuje walczyć. Kiedy na głowę i ramiona czarownicy zarzucono płaszcz, Fulk pochylił się do przodu i znów zaczął mówić, kierując słowa raczej do kobiety niż do mężczyzn, do których się zwracał, jakby oczekując od niej odpowiedzi, aby móc zorientować się, do jakiego stopnia branka zachowała świadomość.
— Czy nie powiedziano panu, panie komendancie, w jaki sposób rozbraja się te czarownice? To bardzo prosta, czasami nawet przyjemna procedura. — I z całą świadomością zagłębił się w sprośne detale.
Siric śmiał się głośno, podtrzymując rękami podskakujący brzuch. Hunold jedynie się uśmiechnął.
— Macie tu w Verlaine swoje wyrafinowane rozrywki — przyznał.
Jedynie pan Duarte zachował spokój, wpatrując się we własne dłonie złożone na kolanach. Od czasu do czasu obracał palcami. Powoli spod jego krótko ostrzyżonej brody na policzki wypływał mu głęboki rumieniec.
Na pół przykryta postać kobiety nie poruszyła się, w żaden sposób nie protestowała.
— Zabierzcie ją! — rozkaz wydany przez Fulka miał stanowić mały sprawdzian jego władzy. — Dajcie ją seneszalowi[2], bezpiecznie przechowa ją dla nas na później. Na wszystkie przyjemności przychodzi odpowiednia pora. — Fulk stał się eleganckim gospodarzem, pewnym swej pozycji. — A teraz musimy zająć się przyjemnościami naszego księcia pana, przywołajmy jego narzeczoną.
Fulk czekał. Trudno byłoby odgadnąć, z jakim napięciem wyczekiwał na reakcję Hunolda. Dopóki Loyse nie stanie przed ołtarzem rzadko używanej kaplicy, z rękami na toporze, dopóki Siric nie wypowie odpowiednich słów, Hunold może się wycofać w imieniu swego pana. Ale kiedy Loyse stanie się księżną Karstenu, choćby tylko formalnie, Fulk będzie mógł robić, co się podoba, według dawno przygotowanych planów.
— Tak, tak — Siric westchnął i podniósł się z trudem, walcząc z fałdami swego płaszcza. — Ślub. Nie możemy pozwolić, by dama czekała, prawda, panie Duarte, młoda krew to niecierpliwa krew. Chodźmy, panowie, wesele! — To był jego udział w sprawie, po raz pierwszy ten młody, zimnooki, wojskowy parweniusz nie będzie grał głównej roli. Znacznie lepiej byłoby, gdyby pan Duarte, potomek najstarszego szlachetnego rodu w Karstenie, trzymał topór i występował w zastępstwie ich seniora. To właśnie Siric zasugerował, a sam Yvian podziękował mu serdecznie za tę uwagę, zanim wyjechali z Karsu. Tak, Yvian przekona się, już się przekonuje, że dzięki Świątynnemu Bractwu i poparciu starych rodów nie będzie musiał dłużej polegać na takich zawadiakach jak Hunold. Niech tylko dokona się małżeństwo, a gwiazda Hunolda zacznie gasnąć.
Ze względu na panujące zimno Loyse szła szybkim krokiem po galerii głównej sali, stanowiącej serce twierdzy. Stała podczas toastów, ale nie zareagowała na pobożne życzenia szczęścia w nowym życiu! Szczęścia! To nie mieściło się w planach Loyse. Chciała tylko mieć wolność.
Kiedy zamknęła za sobą drzwi swego pokoju i zasunęła trzy rygle, które wytrzymałyby nawet uderzenia tarana, zabrała się do pracy. Zdjęła ozdoby z szyi, głowy, uszu i palców i ułożyła je na kupkę. Zrzuciła długą, obszytą futrem szatę. I wreszcie stanęła przed lustrem na rozłożonym na podłodze szalu, zbyt podekscytowana, by czuć chłód wiejący od kamiennych ścian, a rozpuszczone włosy otulały jej nagie ciało aż do bioder.
Bezlitośnie obcinała wielkimi nożycami kosmyk po kosmyku, rzucając długie pasma na rozłożony szal. Najpierw skróciła włosy tak, by sięgały do nasady szyi, a potem już wolniej i bardziej niezręcznie strzygła je króciutko na taką długość, jakiej można się spodziewać pod drucianym czepcem i hełmem. Z ogromnym namaszczeniem stosowała teraz sztuczki, które tak ją mierziły w zaleceniach Bettris. Starannie smarowała roztworem sadzy jasne brwi i krótkie gęste rzęsy. Tak bardzo zajęła się szczegółami, że zapomniała o całości. Cofając się teraz trochę od zwierciadlanej tarczy, krytycznie wpatrywała się w swoje odbicie, absolutnie zaskoczona tym, co zobaczyła.
Podniosło ją to na duchu, była przekonana, że gdyby nagle znalazła się w wielkiej sali na. dole, Fulk z pewnością by jej nie rozpoznał. Pobiegła do łóżka i zaczęła nakładać na siebie rzeczy, które z taką starannością przygotowywała. Pas z bronią dokładnie przylegał do bioder. Sięgnęła po przytroczone do siodła torby. Ale jej ręce poruszały się dziwnie wolno. Dlaczego tak nie miała ochoty opuścić Yerlaine? Przebrnęła przez całodzienne uroczystości, ukrywając swoje prawdziwe zamiary, myśląc o nich jak o niezwykłym skarbie. Wiedziała, że ta uczta była najlepszym parawanem dla jej ucieczki. Loyse wątpiła, by tej nocy jakikolwiek strażnik wewnątrz i na zewnątrz twierdzy szczególnie gorliwie wypełniał swe obowiązki. A ponadto znała sekretne wyjście.
A jednak coś ją powstrzymywało, traciła cenne minuty. Miała tak nieprzepartą ochotę powrócić na galerię, przyjrzeć się stamtąd ucztującym, że nawet nie zdała sobie sprawy, kiedy podeszła do drzwi.
Co powiedziała tamta dziewka? Ktoś przybywa na skrzydłach sztormu, nie strać swojej szansy, Loyse z Verlaine» wykorzystaj ją! Dobrze, to była właśnie jej szansa i zamierzała ją wykorzystać z całą mądrością, jakiej nauczyło jej życie w domu Fulka.
A przecież, kiedy się poruszyła, to nie skierowała się w stronę tych swoich sekretnych przejść, o których Fulk i jego ludzie nie mieli pojęcia, tylko podeszła bezwiednie do drzwi. I nawet, kiedy próbowała walczyć z instynktem i tą bezsensowną niechęcią, jej ręka nieświadomie odsunęła rygle i Loyse znalazła się w wielkiej sali, obcasy jej wysokich butów stukały po stopniach schodów prowadzących na galerię.
Ciepło panujące w centrum twierdzy zdawało się nie ogrzewać jej górnych regionów, podobnie też hałas panujący na dole dochodził do Loyse, na galerię, jako jednolity szum, w którym nie wyróżniał się żaden głos, takt pieśni czy poszczególne słowa. Mężczyźni pili, jedli, a wkrótce zaczną myśleć o innych przyjemnościach. Loyse wzdrygnęła się, ale wciąż pozostawała na galerii wpatrzona w siedzących przy głównym stole, jakby niezbędne dla niej było pilnowanie ich ruchów.
Siric, któremu w kaplicy udało się przez moment osiągnąć coś w rodzaju dostojeństwa, choć może to tylko ceremonialne szaty przyoblekły w ten chwilowy pozór godności jego rozdęte ciało, znów stał się samym brzuchem, wpychał do ust nie kończące się dania, mimo że pozostali biesiadnicy dawno już zajęli się wyłącznie winem.
Bettris nie miała prawa do miejsca przy stole, dopóki Loyse nie opuściła hallu, i wiedziała dobrze o swej pozycji, bo Fulk z niewiadomych powodów upierał się przy zachowywaniu pozorów. Teraz czekała na swą szansę. Wystrojona w krzykliwą broszę ze skarbca, opierała się o poręcz wysokiego krzesła swego kochanka gotowa na jego skinienie. Ale Loyse zauważyła, a wszystko docierało do niej znacznie wyraźniej, bo była zwykłym obserwatorem, że Bettris od czasu do czasu rzucała badawcze spojrzenia na komendanta Hunolda. Jej krągłe pulchne ramię, okolone głęboką czerwienią sukni, jeszcze podkreślało to wyczekiwanie na względy obecnych.
Pan Duarte siedział pochylony, zajmując zaledwie trzy czwarte olbrzymiego gościnnego krzesła, wpatrując się w kielich, jakby na jego dnie wyczytywał jakąś informację, której wolałby nie znać. Prosty krój jego śliwkowej szaty, wyostrzenie starczych rysów twarzy nadawały mu wygląd żebraka w tym bogatym zgromadzeniu, zresztą nawet nie udawał, że owa uczta sprawia mu przyjemność.
Teraz już trzeba iść! Loyse wiedziała, że w skórze, kolczudze i w płaszczu podróżnego jest tylko jednym spośród wielu cieniów w zamglonych winem oczach biesiadników, że przez chwilę jest bezpieczna. A poza tym było tak zimno, zimniej niż wtedy, kiedy mróz malował na murach swoje rysunki, a przecież zbliża się wiosna! Loyse postąpiła krok, potem drugi, zanim ów milczący rozkaz, który kazał jej przyjść na galerię, przywołał ją znów do balustrady.
Hunold właśnie się pochylił i mówił coś do jej ojca. Cieszył się względami księcia, nic dziwnego, że wzbudził zainteresowanie Bettris. Jego lisia twarz z lisią grzywą włosów była równie czerstwa jak twarz Fulka. Wykonał jakiś gest rękami, na co Fulk odpowiedział wybuchem śmiechu, którego echo dobiegło uszu Loyse.
Na twarzy Bettris pojawił się nagle wyraz konsternacji. Złapała za leżący na poręczy fotela rękaw stroju Fulka i coś mówiła, ale Loyse nie dosłyszała słów. Fulk nawet nie odwrócił głowy. Odepchnął ją zwiniętą pięścią tak, że padła na ziemię za krzesłem.
Pan Duarte wstał, odstawił swój kielich. Cienką białą dłonią z wyraźną siateczką niebieskich żył poprawił futrzany kołnierz swej szaty, jakby jedyny w całym towarzystwie odczuwał ten sam chłód, który paraliżował Loyse. Wypowiedział coś powoli, ale nie ulegało wątpliwości, że były to słowa protestu. Również ze sposobu, w jaki odwrócił się od stołu, wynikało, że nie spodziewa się ani uprzejmej odpowiedzi, ani zgody ze strony swoich towarzyszy.
Hunold roześmiał się, a Fulk zabębnił palcami po stole dając znak podczaszemu, podczas gdy najstarszy z wysłanników księcia szedł wzdłuż stołów mniej ważnych gości w niższej części hallu, zmierzając w stronę schodów prowadzących do jego apartamentów.
Przy zewnętrznych drzwiach do sali nastąpiło jakieś zamieszanie. Nagle weszli uzbrojeni i opancerzeni mężczyźni, a biesiadnicy rozstępowali się robiąc im drogę do podwyższenia. Gwar milkł, w miarę jak strażnicy z więźniem zbliżali się do Fulka. Loyse wydawało się, że poszturchiwali mężczyznę, którego ręce związane były na plecach. Nie mogła jednak odgadnąć, dlaczego uznali za stosowne narzucić mu na głowę worek, tak że posuwał się po omacku, nie reagując na szyderstwa.
Fulk machnął ręką, opróżniając stół pomiędzy sobą i Hunoldem. Przy okazji zrzucił puchar pana Duarte, resztki wina oblały Sirica, na którego gorące protesty nikt nie zwracał uwagi. Pan na Yerlaine wyjął z kieszeni dwa krążki, rzucił w powietrze, pozwalając im przez chwilę toczyć się po stole, zanim się zatrzymały w taki sposób, że dało się odczytać napisy. Potem pchnął je w kierunku Hunolda, dając mu pierwszeństwo rzutu.
Komendant pozbierał krążki, obejrzał je ze śmiechem i rzucił. Głowy obydwu mężczyzn pochyliły się nad stołem, po chwili Fulk przygotował się do rzucenia krążków. Bettris, niepomna ostrej reprymendy, przysunęła się do stołu i wpatrywała się w toczące się krążki z taką samą uwagą jak mężczyźni. Kiedy krążki zatrzymały się, Bettris znów oparła się o poręcz krzesła Fulka, jakby rezultat zakładu przydał jej odwagi. Fulk tymczasem roześmiał się i skłonił kpiąco swemu gościowi.
Hunold podniósł się i podszedł do końca stołu. Krąg otaczający więźnia rozstąpił się, kiedy Hunold zatrzymał się przed zakapturzoną postacią. Nawet nie próbował ściągnąć worka z głowy jeńca, pociągnął jedynie za splamiony skórzany kaftan, próbując rozwiązać sznury podtrzymującego wiązania. Gwałtownym szarpnięciem rozerwał kaftan aż do pasa, co spotkało się z głośnym aplauzem zebranych.
Komendant patrząc na roześmiane twarze mężczyzn schwycił uwięzioną kobietę. Przerzucił ją sobie przez ramię z siłą zadziwiającą przy jego niezbyt młodzieńczej posturze i skierował się w stronę schodów. Fulk przyłączył się do protestów wszystkich, którzy poczuli, że pozbawia się ich dalszej rozrywki, ale Hunold kontynuując swój marsz jedynie pokręcił przecząco głową.
Czy Fulk pójdzie za nim? Loyse już na to nie czekała. Jak da radę Fulkowi, nawet Hunoldowi? I dlaczego nagle wśród wszystkich nieszczęsnych ofiar Fulka i jego świty ta jedna skłoniła Loyse do pomocy? Choć starała się walczyć ze świadomością, że musi coś zrobić, nogi niosły ją bezwiednie, zmuszały do działania wbrew zdrowemu rozsądkowi.
Pobiegła do swego pokoju, stwierdzając, że w nowym przebraniu znacznie łatwiej się poruszać niż w szatach właściwych jej płci. Raz jeszcze zasunęła potrójne rygle, zrzucając płaszcz i nie zwracając uwagi na widoczne w lustrze odbicie smukłego młodzieńca w kolczudze. Zanim się spostrzegła, stała znów pod drzwiami.
Za nimi była tylko ciemność. Musiała polegać jedynie na swej pamięci, na tych licznych wyprawach, które podejmowała w ciągu ostatnich trzech lat, od kiedy przypadkiem odkryła nowe, ukryte Verlaine, którego istnienia nikt w twierdzy nawet nie podejrzewał.
Zbiegając na dół liczyła głośno stopnie. Potem jedno przejście, w drugim gwałtowny skręt. Dotykała po drodze ścian, by się nie zgubić, starając się odnaleźć jak najkrótszą drogę do celu.
Znów schody, tym razem do góry. I krąg światła na jednej ze ścian, a więc ten pokój musi być zamieszkany. Loyse wspięła się na palce, by zajrzeć do wnętrza. Tak, to jedna z gościnnych sypialni.
Pan Duarte bez długiego płaszcza z futrzanym kołnierzem wyglądał na jeszcze bardziej wysuszonego i jeszcze niższego. Przeszedł właśnie obok łóżka i stanął przed kominkiem, wyciągając ręce do ognia, jego niewielkie usta poruszały się, jakby przeżuwał jakieś gorzkie słowa czy myśli, których nie mógł wypowiedzieć.
Loyse poszła dalej. Następny otwór był ciemny, bez wątpienia to pokój Sirica. Przyspieszyła kroku, by dojść do trzeciego otworu, gdzie rysowało się złote kółko światła. Była tak pewna siebie, że nawet nie patrząc w otwór rozpoczęła poszukiwania zasuwki sekretnego wejścia.
Szarpanina, odgłosy walki. Loyse samym ciężarem ciała nacisnęła ukrytą sprężynę. Sprężyna nie była jednak oliwiona, nie istniały wszak powody, by o nią dbać. Zacięła się. Loyse oparła się plecami o drzwi, położyła dłonie płasko na przeciwległej ścianie wąskiego przejścia i pchnęła z całej siły. Drzwi otworzyły się. Udało jej się nie upaść tylko dzięki temu, że zdążyła chwycić za framugę.
Loyse obróciła się na pięcie i obnażyła miecz z szybkością kogoś, kto długie godziny poświęcił na ćwiczenia. Przerażona twarz Hunolda patrzyła na nią z łoża, do którego próbował przygwoździć swą walczącą ofiarę. Ze zwinnością zagrożonego kota ześliznął się z łóżka, puścił kobietę i skoczył po pas z bronią wiszący na najbliższym krześle.
Loyse zapomniała o swym przebraniu i że Hunold może widzieć w niej innego mężczyznę, który przyszedł, by zepsuć piu zabawę. Hunold wyciągnął pistolet, choć jego przeciwnik miał w ręku miecz. Ten odruch był wynikiem wiekowej tradycji. Wahał się jednak, czy celować do intruza, czy do leżącej na łóżku kobiety, która mimo krępujących ją więzów czołgała się w jego kierunku po skotłowanej pościeli.
Loyse, wiedziona raczej instynktem niż świadomym zamiarem, złapała płaszcz Hunolda i rzuciła przed siebie, prawdopodobnie ratując sobie życie. Fałdy ciężkiej materii przeszkodziły Hunoldowi dokładnie wycelować i strzałka utkwiła w oparciu łóżka, nie w piersi Loyse.
Miotając przekleństwa Hunold kopnął zwinięty płaszcz i rzucił się na kobietę. Nawet nie próbowała ucieczki. Stała naprzeciwko niego zachowując dziwny spokój. Rozchyliła wargi i z ust jej wypadł owalny przedmiot, zakołysał się na krótkim łańcuszku, którego koniec kobieta ciągle jeszcze trzymała w zębach.
Komendant nie poruszył się. Jedynie jego oczy pod pół-przymkniętymi powiekami śledziły powolny wahadłowy ruch matowego kamienia.
Loyse była już przy nogach łoża, zatrzymawszy się, by obserwować scenę, która mogła być częścią koszmarnego snu.
Kobieta obróciła się, a Hunold wpatrzony w owalny kamień na wysokości jej podbródka, poruszał się w ślad za nią. Teraz kobieta wyciągnęła do Loyse skrępowane ręce, jej ciało tworzyło przegrodę pomiędzy dziewczyną i mężczyzną.
Wzrok Hunolda wędrował w lewo i w prawo, a kiedy kamień przestał się poruszać, on także znieruchomiał. Bezwiednie otworzył usta, a na skroniach u nasady włosów pojawiły się kropelki potu.
Loyse znajdowała się ciągle pod wpływem owego nakazu, który sprawiał, że działała jak pionek w czyjejś grze. Przecięła mieczem sznury krępujące nadgarstki kobiety, skóra pod węzłami była poraniona i purpurowa. Kiedy opadły ostatnie pęta, kobieta bezwładnie opuściła ręce, jakby dłużej nieposłuszne jej woli.
Hunold wreszcie się poruszył. Dłoń, w której trzymał pistolet, zatoczyła powolne koło, jakby pod ogromnym ciśnieniem. Jego ciało lśniło od potu, pod opuszczoną dolną wargą zawisła olbrzymia kropla, opadła jak pajęcza nić na ciężko dyszącą pierś.
Tylko oczy Hunolda pozostawały żywe, zdziczałe nienawiścią i rosnącym strachem, jednak ręka nie przestawała zataczać koła, a on sam nie mógł oderwać wzroku od matowego kamienia. Jego ramię drgnęło. Z niewielkiej odległości, jaka ich dzieliła, Loyse wyczuwała mękę jego bezowocnej walki. Już nie chciał zabijać, pragnął tylko uciec. Ale dla dostojnika Karstenu nie było ucieczki.
Koniec lufy dotknął miękkiej, nie owłosionej, białej skóry torsu, w miejscu, gdzie zaczyna się szyja. Hunold cichutko jęczał, niby zwierz w pułapce, zanim trzasnął spust.
Plując krwawą pianą, mężczyzna zatoczył się. Kobieta usunęła się zwinnie, pociągając za sobą Loyse. Hunold upadł na łóżko. Z kolanami na podłodze wyglądał jak pokutnik.
Po raz pierwszy kobieta spojrzała na Loyse. Spróbowała podnieść obrzmiałą i straszliwie spuchniętą rękę do ust, może by potrzymać kamień. A kiedy jej się to nie udało, wciągnęła go z powrotem do ust, rozkazującym gestem głowy wskazując na otwór w ścianie.
Loyse nie była już tak całkiem pewna siebie. Przez całe życie wysłuchiwała historii o czarach mieszkanek Estcarpu. Ale były to tylko opowieści nie wymagające od słuchacza pełnej wiary. Kiedy ubierała się do ślubu, Bettris opowiedziała jej o tajemniczym zniknięciu floty przy brzegu. Loyse była jednak tak zaabsorbowana swoimi obawami i planami, że uznała całą historyjkę za grubą przesadę.
To, czego była świadkiem, przechodziło jej wyobrażenia, wzdragała się na myśl o kontakcie z czarownicą, toteż potykając się w drodze do otworu w murze marzyła tylko o tym, żeby starczyło jej odwagi na zamknięcie drzwi i oddzielenie się od tamtej bezpieczną przegrodą ściany. Jednak kobieta szła za nią ze zwinnością świadczącą, że mimo brutalnego traktowania, ma jeszcze niespożyte zasoby energii.
Loyse nie miała ochoty zatrzymywać się przy zwłokach Hunolda. Nie była też pewna, czy Fulk, pozbawiony swej rozrywki, nie wpadnie tu lada moment. A jednak z jakimś wewnętrznym oporem zatrzasnęła sekretne drzwi. Ciało jej przeszedł dreszcz, kiedy czarownica dotknęła ją jedną z tych swoich bezużytecznych rąk, pytając w ten sposób o drogę. Loyse złapała palcami za pas, który ciągle jeszcze przytrzymywał poszarpane szaty czarownicy, i pociągnęła ją za sobą.
Kierowały się do jej pokoju. Pozostało tak niewiele czasu. Gdyby Fulk poszedł za wojewodą, gdyby tak do pokoju Hunolda wkroczył służący, czy nawet gdyby ojciec z jakiegoś powodu przysłał po nią! Bez względu na czarownicę musi opuścić Verlaine przed świtem. Zdecydowana dotrzymać postanowienia, holowała cudzoziemkę wzdłuż ciemnych korytarzy.
Kiedy jednak znalazły się w oświetlonym pomieszczeniu, Loyse nie mogła pozostać tak nieczuła, jak jej podpowiadał pośpiech. Znalazła miękką szmatkę, żeby przemyć i zabandażować rany na nadgarstkach obcej kobiety. Pozwoliła jej także wybrać ubranie ze swojej szafy.
Czarownica w końcu na tyle opanowała własne ciało, że mogła złożyć ręce pod wystającym podbródkiem. Wzięła w nie kamień z ust. Najwyraźniej nie chciała, by Loyse dotknęła kamienia, zresztą dziewczyna odważyłaby się to zrobić jedynie za obietnicę wolności.
— Proszę mi to założyć na szyję — cudzoziemka odezwała się po raz pierwszy.
Loyse otworzyła zameczek łańcuszka i zapięła go poniżej poszarpanych końców włosów, które musiały być obcinane równie pospiesznie jak jej własne i prawdopodobnie z tych samych powodów.
— Dzięki, pani na Verlaine. A teraz, jeśli możesz, poproszę o trochę wody — głos kobiety był szorstki, jakby ocierał się o suchą krtań.
Loyse przytrzymała jej filiżankę.
— Podziękowania są zbyteczne — odpowiedziała z taką śmiałością, na jaką potrafiła się zdobyć. — Wygląda na to, że masz przy sobie broń równie skuteczną jak stalowe ostrze!
Ponad brzegiem filiżanki oczy czarownicy uśmiechały się. Loyse na ten widok trochę opuścił lęk. Ale ciągle jeszcze z goryczą zdawała sobie sprawą, że jest młoda, niezręczna, niepewna.
— Nie mogłam użyć tej broni, dopóki nie odwróciłaś uwagi mojego niedoszłego łóżkowego partnera, szlachetnego wojewody. Jest to bowiem broń, której nawet za cenę uratowania sobie życia nie oddałabym w niczyje ręce. Ale dosyć o tym. — Uniosła ręce, przyjrzała się bandażom. Następnie obejrzała pokój, leżący na podłodze szal z obciętymi włosami, przygotowane na łóżku torby. — Księżno, czyżbyś nie zamierzała jechać do swego małżonka?
Może sprawił to ton jej głosu, a może miała nad Loyse władzę. W każdym razie dziewczyna od razu powiedziała prawdę.
— Nie jestem księżną Karstenu, pani. Och tak, wypowiedziałam dziś rano takie słowa w obecności wysłanników Yviana, którzy potem oddawali mi cześć na kolanach. — Uśmiechnęła się lekko na wspomnienie, jaką torturą było to dla Sirica. — Nie wybierałam Yviana. Ten ślub odpowiadał mi, bo mógł umożliwić ucieczkę.
— A jednak przyszłaś mi z pomocą. — Czarownica przyglądała się jej swymi olbrzymimi ciemnymi oczami, aż Loyse pod wpływem tego wzroku ożywiła się.
— Nie mogłam zrobić inaczej! Coś mnie tu zatrzymywało. Może twoje czary, pani?
— Może, może. Na swój sposób zwracałam się do wszystkich w obrębie tych murów, którzy mogliby mi pomóc. Wydaje się, że wspólne jest nam nie tylko niebezpieczeństwo, pani na Verlaine, czy raczej — teraz uśmiechnęła się otwarcie — zważywszy twój strój, panie na Verlaine.
— Nazywaj mnie Briantem, żołnierzem z czystą tarczą — powiedziała Loyse, mając ten tekst przygotowany od dawna.
— Dokąd się udajesz, Briancie? Szukać zajęcia w Karsie? Na północy będzie zapotrzebowanie na żołnierzy chętnych zaciągnąć się w służbę.
— Estcarp idzie na wojnę?
— Powiedzmy raczej, że wojna przychodzi do niego. Ale to już inna sprawa. — Czarownica wstała. — Możemy omówić ją szczegółowo, kiedy znajdziemy się za murami. Nie mam wątpliwości, że znasz drogę do wyjścia.
Loyse przerzuciła skórzane torby przez ramię i naciągnęła na hełm kaptur płaszcza. Kiedy podeszła, by wyłączyć świetlane kule, czarownica szarpnęła leżący na podłodze szal. Zirytowana własnym roztargnieniem dziewczyna pochwyciła go i wrzuciła obcięte włosy do gasnącego ognia.
— Dobrze zrobiłaś — potwierdziła jej towarzyszka. — Nie zostawiaj niczego, co mogłoby zostać użyte do ściągnięcia cię z powrotem — włosy mają moc. — Spojrzała na środkowe okno.
— Czy wychodzi ono na morze?
— Tak.
— Więc zostaw mylny trop, Briancie. Niech Loyse z Verlaine umrze, by ukryć twoją ucieczkę!
Wystarczyła chwila, by otworzyć szeroko okno z kwaterami i cisnąć w dół piękny ślubny welon. Ale czarownica kazała jej przywiązać strzęp bielizny do nierównego kamiennego parapetu.
— Kiedy zobaczą to po otwarciu drzwi — powiedziała — nie sądzę, żeby zbyt pilnie szukali innych dróg wyjścia z tej komnaty.
Znowu wyszły przez lustrzane drzwi i teraz poruszały się w kompletnej ciemności. Loyse nalegała, by trzymały się prawej ściany i by schodziły powoli. Ściana była mokra, powietrze wypełniał wilgotny zapach morza i zgnilizny. Schodziły coraz niżej, przez mury dochodził przytłumiony odgłos fal. Loyse liczyła stopnie.
— Teraz! Tu jest przejście prowadzące do dziwnego miejsca.
— Dziwnego miejsca?
— Tak. Nie lubię się tam zatrzymywać, ale nie mamy wyboru. Musimy poczekać, aż się rozwidni.
Loyse czołgała się dalej, walcząc z narastającą w niej niechęcią. Już trzykrotnie szła tędy i za każdym razem toczyła tę cichą wojnę z własnym ciałem. Znów poczuła przypływ niepokoju, owo zagrożenie płynące z ciemności, niosące coś gorszego niż tylko urazy cielesne. Ale mimo wszystko posuwała się dalej, zacisnąwszy palce na pasku towarzyszki i ciągnąc ją za sobą.
W ciemności Loyse słyszała ciężki oddech, który nagle umilkł. I wtedy czarownica odezwała się cichym szeptem, jak gdyby ktoś mógł podsłuchać jej słowa.
— To Miejsce Mocy.
— To jest dziwne miejsce — upierała się Loyse. — Nie lubię go, ale stąd jest nasza furtka na świat.
Chociaż nic nie widziały, zdały sobie sprawę, że wydostały się z wąskiego przejścia na szerszą przestrzeń. Loyse dostrzegła nad głową jasny punkcik światła, gwiazdę nad skalną szczeliną.
Teraz jednak ukazał się jeszcze jeden słaby blask, który nagle pojaśniał, jakby odsunięto zasłonę. Blask poruszał się tuż nad ziemią — okrągły szary punkt. Loyse usłyszała rytmiczny śpiew, ale nie znała słów. Dźwięk ten wibrował w dziwnie nasyconym powietrzu. Kiedy światełko stało się mocniejsze, Loyse zrozumiała, że rzuca je klejnot czarownicy.
Po skórze dziewczyny przebiegły ciarki, powietrze wokół naładowane było energią. Zapragnęła czegoś z całej mocy — ale nie wiedziała czego. Podczas poprzednich wizyt odczuwała strach, starała się więc zatrzymać tu dłużej, by go opanować. Teraz strach ją opuścił i nie potrafiła nawet nazwać uczucia, jakie ją ogarnęło.
Czarownica, widoczna w świetle klejnotu, kiwała się z prawej strony na lewo, na jej twarzy malowało się napięcie i zaabsorbowanie. Strumień słów ciągle płynął z jej ust. Loyse nie potrafiłaby powiedzieć, czy była to prośba, spór czy ochronne zaklęcie. Wiedziała tylko, że obydwie objęte zostały silną falą energii płynącej ze skał i piasku pod ich stopami, z otaczających je ścian; energii, która drzemała przez stulecia, by teraz nagle się ożywić.
Dlaczego? Co to było? Powoli Loyse wykonała obrót, wpatrując się w nieprzeniknioną ciemność. Co kryło się za słabą plamą światła płynącego z zasnutego mgłą klejnotu?
— Musimy iść! — powiedziała rozkazująco czarownica. Jej ciemne oczy były szeroko otwarte, niezręcznie złapała rękę Loyse. — Nie mogę zapanować nad siłami, które są większe od moich. To jest stare miejsce, ale oddalone od rodzaju ludzkiego i od znanych nam mocy. Czczono tu kiedyś bogów, którym nie wznoszono już ołtarzy od tysiąca lat. Ich dawna moc rośnie! Gdzie jest wyjście? Musimy je znaleźć, dopóki jest to jeszcze możliwe.
— Światło twojego klejnotu… — Loyse zamknęła oczy próbując odtworzyć w pamięci topografię miejsca, tak jak wcześniej wyszukała w pamięci wszystkie ukryte przejścia. — Tutaj! — znów otworzyła oczy i ruszyła przed siebie.
Krok po kroku czarownica posuwała się we wskazanym kierunku, a światełko klejnotu, zgodnie z przewidywaniami Loyse, poruszało się wraz z nią. Po prawej stronie wznosiły się szerokie i nie ociosane stopnie. Loyse wiedziała, że prowadzą one do płaskiego bloku z jakimiś ponurymi wgłębieniami, który znajdował się bezpośrednio pod otworem w górze, tak że czasami przenikało doń światło słońca lub księżyca.
Wzdłuż tej platformy, uformowanej z szerokich stopni, przeczołgały się do najdalszej ściany. W świetle klejnotu widać było skrawek ziemi za furtką Loyse. Ryzykowne byłoby wspinanie się po tej mieszaninie kamienia i gliny w takiej ciemności, ale zdecydowany głos czarownicy podziałał na dziewczynę.
Wspinaczka okazała się rzeczywiście trudna. Choć jej towarzyszka nic nie mówiła, Loyse zdawała sobie sprawę, że przy jej popuchniętych rękach musiało to być torturą. Kiedy tylko mogła, podciągała i popychała czarownicę, przytrzymując ją mocno, gdy ziemia uciekała im spod stóp, co groziło ponownym upadkiem na dno groty. I wreszcie znalazły się na trawie, powietrze pachniało solą, a szara poświata na niebie świadczyła, że noc dobiega kresu.
— Morze czy ląd? — zapytała czarownica. — Czy szukasz statku przy brzegu, czy też zawierzymy naszym nogom i skierujemy się w stronę wzgórz?
Loyse usiadła. — Ani jedno, ani drugie — powiedziała krótko. — Tutaj kończą się pastwiska położone pomiędzy morzem i twierdzą. O tej porze roku pasą się tu wierzchowce. A w chacie w pobliżu furtki znajduje się uprząż. Tyle że może być strzeżona.
Czarownica roześmiała się. — Jeden strażnik? Cóż to znaczy tej nocy, czy raczej tego ranka, wobec dwóch zdeterminowanych kobiet i ich nieodpartego postanowienia. Pokaż mi tylko tę chatę z uprzężą, a dostaniemy się do niej bez względu na strażnika.
Przeszły przez skraj pastwiska. Loyse wiedziała, że konie będą w pobliżu szałasu, gdzie dwa dni przed sztormem ustawiono dwa bloki soli. Po wyjściu z pieczary klejnot przestał świecić, musiały więc po omacku szukać drogi.
Nad drzwiami chaty paliła się latarnia i Loyse dostrzegła spacerujące w pobliżu konie. Nie interesowały jej ciężkie wierzchowce przeznaczone dla jeźdźców w zbroi. Ale były tam także mniejsze koniki z długą sierścią, używane do polowań w górach, znacznie bardziej wytrzymałe od droższych rumaków, które Fulk trzymał dla siebie.
W kręgu światła latarni stanęły właśnie dwa takie kucyki, jakby przywołane myślą Loyse. Wydawały się jakieś nieswoje, kręciły głowami, aż stargane grzywy opadły im na szyje, ale podeszły. Loyse położyła na ziemi torby, cicho gwizdnęła. Ku jej uciesze koniki zbliżyły się, parskając, a grzywy spadające im na oczy, pęki gęstej zimowej sierści sprawiały, że w świetle wstającego dnia kucyki wyglądały jak cętkowane.
Żeby tylko dały się złapać, kiedy już będzie uprząż! Obeszła koniki wolnym krokiem i zbliżyła się do chaty. Nie było śladu strażnika. Czyżby opuścił posterunek z powodu uczty? Gdyby Fulk się o tym dowiedział, równałoby się to wyrokowi śmierci.
Loyse pchnęła skrzypiące drzwi. Zajrzała do wnętrza pachnącego końmi, naoliwioną skórą, ale także mocną wódką, jaką chłopi produkują z miodu i ziół, której trzy szklanki uśpiłyby nawet Fulka. Pod butem Loyse przewrócił się dzbanek, z którego wysączyła się powoli gęsta ciecz. Stróż pastwiska chrapał głośno na wiązce słomy.
Dwie uzdy, dwa lekkie siodła, jakich używają myśliwi i spieszni posłańcy. Łatwo było je zdjąć z haków i z półki. Po chwili Loyse była z powrotem na pastwisku, zamknąwszy za sobą drzwi.
Konie stały spokojnie, kiedy nakładała im uzdy i zapinała siodła, najciaśniej jak potrafiła. Obydwie kobiety dosiadły koni i kiedy znalazły się na jedynym szlaku prowadzącym z Verlaine, czarownica zapytała już po raz drugi:
— Dokąd jedziemy, żołnierzyku?
— W góry. — Większość konkretnych planów Loyse dotyczyła jedynie szczegółów ucieczki z Verlaine. Niewiele myślała o chwili, kiedy tak jak teraz znajdzie się na koniu. Wolność i wydostanie się z twierdzy wydawało się tak nieprawdopodobnym wydarzeniem, tak trudnym osiągnięciem, że cały wysiłek skoncentrowała tylko na tym, nie zastanawiając się, co nastąpi, kiedy będzie na górskim szlaku.
— Mówisz, że Estcarp walczy? — Nigdy nie myślała naprawdę o przeprawieniu się przez pasmo wyjętego spod prawa terytorium rozciągającego się pomiędzy Verlaine i południową granicą Estcarpu, ale skoro towarzyszyła jej jedna z czarownic z tego kraju, może najlepiej byłoby jechać właśnie tam.
— Tak, Estcarp walczy, żołnierzyku. A czy pomyślałaś O Karsie, księżno? Czy nie spojrzysz z ukrycia na swoją dziedzinę, żeby zobaczyć, jakiej to przyszłości się wyrzekłaś?
Zaskoczona Loyse zmusiła konia do truchtu, dość niebezpiecznego na tym odcinku drogi.
— O Karsie? — powtórzyła obojętnie.
Kars stanowił centrum krain południowych i gdyby kiedyś potrzebowała pomocy, mogłaby tam znaleźć jednego lub dwóch krewniaków. W takim wielkim mieście żołnierz z sakiewką pełną pieniędzy może się zagubić. A jeżeli Fulk odkryje jakieś ślady jej ucieczki, nigdy nie wpadnie na pomysł, by szukać jej w Karsie.
— Estcarp musi jeszcze trochę poczekać — mówiła czarownica. — Coś niedobrego dzieje się w tym kraju. Chciałabym dowiedzieć się o tym więcej, jak i o tych, którzy wywołują owo zamieszanie. Zaczniemy od Karsu.
Loyse wiedziała, że czarownica pokierowała jej myślami, ale nie czuła oburzenia. Raczej było to tak, jakby wreszcie odnalazła koniec splątanej liny i jeżeli odważy się przebyć wszystkie jej zwoje, zaprowadzi ją tam, gdzie zawsze chciała przebywać.
— Więc pojedziemy do Karsu — zgodziła się spokojnie.