WYPRAWA DO KARSTENU

PIECZARA YOLTA

Na brzegu maleńkiej zatoczki, na ubitym falami piasku leżało pięciu mężczyzn. Jeden z nich nie żył, jego głowę przecinała olbrzymia rana. Dzień był gorący i promienie słońca bez żadnej osłony padały na ich półnagie ciała. Zapach morza pomieszany z wonią gnijących wodorostów stwarzał tropikalną atmosferę.

Simon zakasłał unosząc na łokciach umęczone ciało. Czuł się jak jeden wielki siniak i miał mdłości. Powoli odczołgał się na bok i zwymiotował, choć niewiele mógł wyrzucić ze skurczonego żołądka. Czynność ta sprawiła jednak, że całkiem odzyskał przytomność i kiedy mógł już opanować mdłości, usiadł na piasku.

Pamiętał jedynie urywki z bezpośredniej przeszłości. Koszmar zaczął się w chwili ucieczki z Sulkaru. Zniszczenie przez Magnisa Osberica źródła energii dostarczającego portowi światła i ciepła musiało nie tylko wysadzić w powietrze niewielkie miasto, ale także wzmóc siłę sztormu. A w czasie tego sztormu garstka ocalałych Gwardzistów, zdawszy się na łodzie ratunkowe, została rozproszona bez żadnej nadziei utrzymania się na kursie.

Trzy statki wypłynęły z portu, ale trzymały się razem do chwili, gdy po raz ostatni widać było eksplodujące miasto. Potem nastąpił czysty koszmar, statki miotane, kotłowane przez fale wreszcie rozbiły się o przybrzeżne skały, a dla pozostałych przy życiu czas dawno już przestał się liczyć normalnymi sekwencjami minut i godzin.


Simon przesunął rękami po twarzy. Rzęsy miał zlepione słoną wodą, z trudnością mógł otworzyć oczy. Jest ich tu czterech, po chwili dostrzegł na wpół roztrzaskaną głowę, a więc trzech mężczyzn i nieboszczyk.

Z jednej strony rozciągało się morze, teraz dość spokojne, zmywające plątaninę wodorostów przyczepionych do skał. Naprzeciwko sterczała stroma skała, ale Simonowi wydawało się, że dostrzega wystarczająco dużo uchwytów na ręce. Nie miał jednak najmniejszej ochoty próbować tej wspinaczki ani w ogóle wykonywać jakiegokolwiek ruchu. Przyjemnie było siedzieć i wygrzewać się w cieple słońca po ostrym zimnie wody i sztormu.

— Doobraa…

Poruszyła się jedna z postaci na piasku. Długie ramię odepchnęło masę wodorostów. Mężczyzna zakasłał, zwymiotował, podniósł głowę i nieprzytomnym wzrokiem rozejrzał się dokoła. Po chwili kapitan Gwardii Estcarpu dostrzegł Simona, patrzył na niego bezmyślnie, zanim usta jego wykrzywiły się w nieudanej próbie uśmiechu.

Koris uniósł się nieco, poczołgał się w stronę skrawka czystego piasku, podtrzymując ciężar ciała głównie na rękach.

— Mówi się na Gormie — zaczął chropawym głosem, przypominającym rzężenie — że człowiek, którego przeznaczeniem jest poczuć na swym karku ciężar katowskiego topora, nie utonie. Często dawano mi do zrozumienia, że taki właśnie los mnie czeka. I jak tu nie wierzyć w stare porzekadła!

Z trudem doczołgał się do najbliższego z nieruchomo leżących mężczyzn i obrócił bezwładne ciało. Twarz Gwardzisty wydawała się szarobiała, ale jego pierś unosiła się w regularnym oddechu, nie miał też żadnych widocznych obrażeń.

— Jivin — powiedział Koris. — Wspaniały jeździec. — Ostatnie słowa Koris wypowiedział w zadumie, a Simon zaśmiał się cicho, przyciskając ręce do żołądka, który najwyraźniej protestował przeciwko takim odruchom wesołości.

— Oczywiście — stwierdził, zanosząc się tym na pół histerycznym śmiechem — jest to najkonieczniejsza w tej chwili umiejętność.

Ale Koris zbliżał się już do następnego nieruchomego ciała.

— Tunston!

To odkrycie ucieszyło Simona. W ciągu krótkiego okresu, jaki spędził wśród Gwardzistów Estcarpu, zdążył nabrać szczerego podziwu dla tego podoficera. Pomógł Korisowi przeciągnąć dwóch ciągle nieprzytomnych mężczyzn powyżej hałaśliwej kipieli. Potem, opierając się o skałę, spróbował stanąć na nogi.

— Wody… — Zniknęło dobre samopoczucie, jakiego doznawał przez chwilę po odzyskaniu przytomności. Chciało mu się pić, całe jego ciało spragnione było wody, chciał się napić i obmyć słony nalot z podrażnionej skóry.

Koris przyczołgał się bliżej, by obejrzeć ścianę. Istniały tylko dwie możliwości wydostania się z zatoczki, w której byli uwięzieni. Opłynięcie wystających ramion skalnych lub wdrapanie się na urwisko. Każdy nerw w ciele Simona buntował się na myśl o jakimkolwiek pływaniu czy powrocie do wody, z której cudem udało im się wydostać.

— To nie jest zbyt trudna droga — oświadczył Koris. Zmarszczył lekko brwi. — Niemal wydaje mi się, że były tu kiedyś specjalne uchwyty do wspinaczki. — Koris wspiął się na palce, przylgnął całym ciałem do skały, ramiona wyciągnął nad głową, i jego palce natrafiły na niewielkie wgłębienia w skale. Muskuły na jego ramionach napięły się, uniósł nogę, umieścił czubek buta na jednej z rozpadlin i rozpoczął wspinaczkę.

Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na plażę i dwóch mężczyzn znajdujących się już poza zasięgiem fal, Simon poszedł w ślady Korisa. Okazało się, że kapitan miał rację. Istniały w skale otwory na ręce i palce nóg, nie wiadomo czy stworzone przez naturę, czy też ręką człowieka; w każdym razie pozwoliły Simonowi dostać się tuż za Korisem na półkę umieszczoną około dziesięciu stóp nad poziomem plaży.

Nie było wątpliwości, że półka ta była dziełem ludzkim, widoczne były jeszcze ślady narzędzi, które ją ukształtowały. Przypominała rodzaj rampy, choć dość stromo wznosiła się w stronę szczytu skały. Nie była to łatwa droga dla człowieka cierpiącego na zawrót głowy, słabość w rękach i drżenie nóg, ale łatwiejsza, niż Simon oczekiwał.

Koris znów się odezwał. — Czy dasz sobie radę bez pomocy? Zobaczę, czy uda mi się poruszyć tamtych.


Simon skinął głową i natychmiast pożałował, że wybrał tę właśnie formę wyrażania zgody. Przyczepił się do skały i czekał, aż świat przestanie układać się w nieprzyjemną, skośną spiralę. Zaciskając zęby podjął wędrówkę w górę. Większość drogi przebył na dłoniach i kolanach, aż znalazł się pod płytkim zakrzywionym daszkiem. Masując obolałe ręce, zajrzał do wnętrza pieczary. Z tego miejsca nie było już innej drogi w górę, należało się tylko spodziewać, że z jaskini prowadzi jakieś inne wyjście.

— Simonie! — głos z dołu był niespokojny, pytający. Podpełznął do skraju półki i spojrzał w dół. Na dole stał Koris z głową maksymalnie odrzuconą do tyłu, próbował bowiem spojrzeć do góry. Tunston także był już na nogach i podtrzymywał Jivina. Na słaby znak ręki Simona ruszyli do akcji, jakoś przeciągając Jivina przez pierwszy etap wspinaczki.

Simon pozostał tam, gdzie był. Nie chciał sam wchodzić do pieczary. W każdym razie wydawało mu się, że jego wola osłabła w takim samym stopniu co jego ciało. Ale musiał wziąć się w garść, kiedy Koris wspiął się na skalną półkę i odwrócił, by wciągnąć na nią Jivina.

— Jest w tym miejscu coś dziwnego — oznajmił Koris. — Nie mogłem dostrzec cię z dołu, dopóki nie machnąłeś ręką. Ktoś zadał sobie wiele trudu, by ukryć to wejście.

— To znaczy, że jest bardzo ważne? — Simon wskazał na ziejący w skale otwór. — Może to nawet być skarbiec królów, jeżeli tylko pozwoli nam dotrzeć do wody.

— Woda! — powtórzył cichutko Jivin. — Woda, kapitanie? — zwrócił się z ufnością do Korisa.

— Jeszcze nie, towarzyszu. Jeszcze mamy kawałek drogi. Przekonali się, że metoda pełzania na rękach i kolanach, jaką zastosował Simon, była niezbędna, by dotrzeć do wejścia. Koris przeczołgał się szybko prawie bez opierania się na nogach, zdzierając sobie skórę na dłoniach i ramionach.

Przed nimi istniało przejście, ale było tu tak ciemno, że macali rękami ściany, a Simon obmacywał przestrzeń przed sobą.

— Nie ma wyjścia! — Wyciągniętymi rękami dotknął solidnej skały. Jednak zbyt szybko wydał ten werdykt, bo z prawej strony zamigotało nikle światełko i Simon odkrył, że pasaż w tym miejscu skręca w prawo. Tutaj przynajmniej można było zobaczyć, gdzie się stawia nogę, więc przyspieszyli kroku.

Ale zawiedli się po dotarciu do końca korytarza. Światło wcale nie stało nie silniejsze i kiedy wyszli na otwartą przestrzeń, ogarnął ich półmrok, a nie jasny dzień.

Źródło słabego blasku przykuło uwagę Simona tak, że zapomniał o obolałym ciele. W jednej ze ścian znajdował się równy szereg doskonale okrągłych okien przypominających z wyglądu iluminatory. Tregarth nie mógł zrozumieć, dlaczego nie dostrzegli ich z plaży, gdyż wyraźnie przebito je w zewnętrznej stronie skały. Ale substancja, z której je wykonano, przepuszczała zamglone snopy światła.

Było wystarczająco widno, by mogli aż nazbyt wyraźnie zobaczyć jedynego mieszkańca owej kamiennej komnaty. Siedział wygodnie na krześle wykonanym z tego samego kamienia, na którym stał, ręce trzymał na szerokich oparciach, głowa opadała mu na piersi jakby spał.

Dopiero kiedy Jivin jakby z łkaniem wciągnął powietrze do płuc, Simon zdał sobie sprawę, że znaleźli się w grobowcu. Mroczna cisza pomieszczenia zamknęła się za nimi, jakby zatrzaśnięto ich w skrzyni, z której nie ma ucieczki.

Ponieważ Simon czuł się nieco przestraszony i nieswój, zdecydowanym krokiem podszedł do dwóch kamiennych bloków, na których opierało się krzesło, i wyzywająco spojrzał na tego, który tam siedział. Zarówno krzesło, jak i siedzącą na nim postać pokrywała gruba warstwa kurzu. Jednak Tregarth mógł się zorientować, że ten mężczyzna — wódz, kapłan, król — czy kimkolwiek był za życia, nie należał do tej samej rasy co mieszkańcy Estcarpu lub Gormu.

Pergaminowa skóra była ciemna i gładka, jakby sztuka balsamowania przekształciła ją w lśniące drewno. Rysy na pół ukrytej twarzy cechowała wielka siła i energia, a nad całością dominował zakrzywiony nos. Podbródek siedzącego był niewielki, ostro zakończony, a zamknięte oczy osadzone głęboko. Robił wrażenie człekokształtnej istoty, której dalekimi przodkami nie były zwierzęta z rzędu naczelnych, lecz ptaki.

Tę iluzję pogłębiał jeszcze fakt, iż jego ubranie, skryte pod grubą warstwą kurzu, wykonane było z materii przypominającej pióra. Wąską talię ściskał pas, a na poręczach fotela spoczywał topór takiej długości i rozmiarów, że Simon wątpił, czy śpiący mógł go w ogóle kiedykolwiek unieść.

Włosy siedzącego wyrosły w spiczasty grzebień, a wysadzany drogimi kamieniami diadem podtrzymywał je na kształt pióra. Na szponowatych palcach rąk opartych na ostrzu rękojeści topora błyszczały pierścienie. Krzesło, siedzący na nim mężczyzna i topór bojowy wytwarzały taką aurę obcości, że Simon zatrzymał się przed wejściem na podwyższenie.

— Volt! — okrzyk Jivina przypominał jęk grozy. Potem jego słowa stały się dla Simona niezrozumiałe, Jivin mamrotał bowiem w nieznanym języku coś, co mogło przypominać modlitwę.

— Pomyśleć, że legenda okazała się prawdziwa! — Koris stanął obok Tregartha. Jego oczy błyszczały takim samym ogniem jak w tę noc, kiedy próbowali wydostać się z Sulkaru.

— Volt? Prawda? — powtórzył Simon, a szlachcic z Gormu odpowiedział niecierpliwie.

— Volt z toporem, Volt miotający gromy, Volt, który służy teraz jako postrach dla niegrzecznych dzieci! Estcarp jest stary, jego wiedza pochodzi z czasów, zanim człowiek zaczął spisywać swoją historię, czy opowiadać legendy. Ale Volt jest starszy! Należy do tych, którzy przybyli tu przed takim człowiekiem, jakiego znamy dziś. Jego rasa wymarła, nim ludzie uzbroili się w kij i kamień, by bronić się przed zwierzętami. Tylko że Volt dożył do czasów pierwszego człowieka i poznał pierwszych ludzi, a oni jego — i jego topór! Bo Volt w swej samotności ulitował się nad ludźmi i swoim toporem wyrąbał im drogę do wiedzy i władzy, zanim on także odszedł. W niektórych miejscach zachowali go we wdzięcznej pamięci, choć boją się go, nie mogąc zrozumieć, kim był. A gdzie indziej nienawidzą wspomnienia o nim, bo mądrość Volta stanęła na przekór ich najskrytszym pragnieniom. Tak więc wspominamy Volta z modlitwą i przekleństwem, bo jest on i bogiem, i demonem. Ale my czterej możemy się teraz przekonać, że był żywą istotą i że w tym przypominał nas. Choć może miał inne umiejętności, odpowiednie do charakteru jego rasy.

— Halo, Volcie! — Koris wyciągnął swą długą rękę gestem pozdrowienia. — Pozdrawiam cię ja, Koris, kapitan Gwardii Estcarpu i przekazuję ci wiadomość, że świat nie zmienił się bardzo, odkąd go opuściłeś. Ciągle toczymy wojny, a pokój gości między nami jedynie na krótko, teraz jednak z Kolderu może przyjść nasz koniec. A ponieważ morze pozbawiło mnie broni, proszę cię o twoją broń! Jeżeli dzięki tobie staniemy jeszcze raz przeciwko Kolderowi, niech pomoże nam twój topór.

Wszedł na pierwszy stopień podwyższenia i ufnie wyciągnął rękę. Simon usłyszał zdławiony krzyk Jivina, nerwowy oddech Tunstona. Ale Koris uśmiechał się zaciskając dłoń na rękojeści topora i ostrożnie przyciągał do siebie broń. Siedząca postać wydawała się tak żywa, iż Simon spodziewał się niemal, że szponowate palce zacisną się i wyciągną z powrotem tę broń olbrzyma z rąk mężczyzny, który o nią błagał. Ale topór z łatwością znalazł się w dłoni Korisa, jak gdyby ten, który trzymał tę rękojeść od wielu pokoleń, nie tylko przekazał ją chętnie, ale popchnął w stronę kapitana.

Simon spodziewał się, że ostrze rozleci się ze starości, kiedy Koris wyciągnął je z rąk mumii. Ale kapitan uniósł topór wysoko, opuścił go na dół zatrzymując o cal od kamiennego stopnia. W rękach Korisa topór był żywą rzeczą, subtelną i piękną jak każda wspaniała broń.

— Będę ci wdzięczny do końca życia, Volcie! — krzyknął Koris. — Tym wyrzeźbię zwycięstwo, bo nigdy jeszcze taka broń nie spoczywała w mojej dłoni. Jestem Koris, niegdyś z Gormu, Koris brzydal, Koris kaleka. Ale jeśli ty zechcesz, zostanę Korisem zwycięzcą, a twoje imię raz jeszcze będzie sławne na tej ziemi!

Może samo brzmienie głosu naruszyło wiekowe prądy powietrza. Jedynie to, zdaniem Simona, mogło stanowić coś w rodzaju racjonalnego wyjaśnienia. Bo wydało mu się, że siedzący człowiek, czy też człekokształtna postać, kiwnął głową, raz, dwa, trzy, jakby na potwierdzenie radosnych obietnic Korisa. I ciało, które przed sekundą jeszcze wydawało się tak solidne, na ich oczach rozsypało się w proch.

Jivin ukrył twarz w dłoniach, a Simon powstrzymał okrzyk. Volt — jeżeli był to Volt — zniknął. Na krześle pozostał tylko pył, nic więcej, poza toporem w rękach Korisa. Tunston, człowiek pozbawiony wyobraźni, pierwszy zwrócił się do swego zwierzchnika:

— Jego służba dobiegła końca, kapitanie. Teraz zaczyna się twoja. Dobrze zrobiłeś prosząc go o broń. Myślę, że przyniesie nam szczęście.

Koris raz jeszcze zamachnął się toporem, z niezwykłą zręcznością przecinając powietrze zakrzywionym ostrzem. Simon odwrócił się od pustego krzesła. Od chwili znalezienia się w tym świecie zetknął się z magią czarownic i zaakceptował ją jako część nowego życia, a teraz równie spokojnie zaakceptował to, co widział. Ale nawet zdobycie legendarnego topora Volta nie da im wody ani pożywienia, które są niezbędne. I to właśnie powiedział swoim towarzyszom.

— To także prawda — przyznał Tunston. — A jeżeli nie ma stąd innego wyjścia, musimy wrócić na brzeg i tam próbować.

Tylko że było inne wyjście, w ścianie za wielkim krzesłem widoczny był kamienny łuk zasypany ziemią i gruzem. Zabrali się do kopania posługując się nożami i dłońmi. Byłaby to wyczerpująca praca nawet dla ludzi wypoczętych. Simon wytrzymał ją tylko dzięki nowo nabytemu strachowi przed morzem. W końcu udało im się przekopać przejście, za którym ukazały się drzwi.

Kiedyś musiały być zrobione z masywnego miejscowego drewna. Nie zniszczyła go żadna zgnilizna, raczej naturalne procesy chemiczne zachodzące w ziemi przemieniły je w twardą jak krzemień substancję. Koris gestem nakazał im odejść.

— To moje dzieło.

Raz jeszcze Topór Volta uniósł się w powietrze. Simon omal nie krzyknął, przekonany, że wspaniałe ostrze topora się wyszczerbi. Rozległ się brzęk, po czym kapitan, wytężając wszystkie siły, podniósł topór i opuścił go z mocą.

Drzwi rozłupały się, jedna ich część przechyliła się na zewnątrz. Koris stanął z boku, a trzej pozostali starali się zwiększyć tę szczelinę. Uderzyło ich światło dnia, a świeżość wiatru kazała zapomnieć o stęchliźnie podziemnej komnaty.

Usunęli szczątki drzwi robiąc wystarczająco szerokie przejście, przekopali się przez kłębowisko suchych pnączy i wydostali na stok wzgórza, porosłego plamami świeżej trawy i usianego złotymi punkcikami żółtych kwiatów. Znajdowali się na szczycie skały, która z tej strony dochodziła do strumienia.

Simon bez słowa chwiejnym krokiem skierował się do tego, co obiecywało usunąć kurz z zaschniętego gardła i soli z umęczonej skóry.

Kiedy po chwili wystawił z wody głowę i ramiona, zorientował się, że nie ma Korisa. A był pewny, że kapitan wyszedł w ślad za nimi z Pieczary Volta.

— Gdzie Koris? — zapytał Tunstona, który właśnie postękując z zadowolenia nacierał twarz kępkami mokrej trawy. Jivis leżał na brzegu strumienia, z zamkniętymi oczami.

— Poszedł dopełnić obowiązku wobec człowieka, który został na dole — wyjaśnił obojętnie Tunston. — Żaden Gwardzista nie staje się pastwą wiatru i fal, jeśli jego dowódca może oddać mu ostatnią przysługę.

Simon zarumienił się. Zapomniał o tym zmaltretowanym ciele na plaży. Chociaż należał do Gwardii Estcarpu z własnej woli, jeszcze nie czuł się jednym z nich. Estcarp był zbyt stary, jego mieszkańcy i jego czarownice — zbyt obcy. Ale co obiecywał Petronius, kiedy oferował mu możliwość ucieczki? Że człowiek, który z tej oferty skorzysta, znajdzie się w świecie, którego pragnie jego dusza. Był żołnierzem, znalazł się w świecie, w którym prowadzono wojny, a jednak walczono tu w nie znany mu sposób i ciągle czuł się bezdomnym cudzoziemcem.

Przypominał sobie kobietę, z którą uciekał przez wrzosowiska, nie wiedząc, że jest ona czarownicą z Estcarpu, przebiegł w myślach wszystko, co z tego wynikło. W czasie ucieczki były momenty, kiedy łączyła ich niewypowiedziana bliskość. Ale później to także zniknęło.

Kiedy opuszczali Sulkar, czarownica była na innym statku. Czy z tamtym statkiem równie źle obeszło się bezlitosne morze? Simon drgnął, poruszony czymś, czego nie chciał uznać, czepiając się uparcie roli obserwatora. Przewracając się na trawie, ułożył głowę na zgiętym ramieniu, wykorzystując dawno zdobytą umiejętność zmuszania się do snu siłą woli.

Obudził się również nagle, bardzo czujny. Nie mógł spać długo, bo słońce jeszcze wciąż stało dość wysoko. W powietrzu unosił się zapach jedzenia. W zagłębieniu skały płonął niewielki ogień, nad którym Tunston obracał rybki wbite na ostre gałązki. Koris spał obok swego topora, we śnie jego chłopięca twarz wydawała się bardziej ściągnięta i wynędzniała ze zmęczenia. Jivin leżący na brzuchu nad samym strumieniem udowadniał, że był nie tylko mistrzem jazdy konnej, kiedy wyciągnął rękę, w której trzepotała kolejna złowiona ryba.

Na widok nadchodzącego Simona Tunston uniósł brwi.

— Bierz swoją część — wskazał na rybę. — Nie jest to porcja jak w kantynie, ale na razie musi wystarczyć.

Simon sięgnął po rybę, ale ręka jego zamarła w bezruchu, kiedy dostrzegł napięcie na twarzy Tunstona. Popatrzył w ślad za jego spojrzeniem. Nad ich głowami zataczał szerokie, płynne kręgi czarny ptak z białą szeroką literą V na piersi.

— Sokół! — słowo to w ustach Tunstona zabrzmiało jak ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem równie poważne, jak kolderska zasadzka.

GNIAZDO SOKOŁÓW

Ptak z umiejętnością właściwą drapieżnikom utrzymywał się nad nimi na rozpostartych skrzydłach. Simon dostrzegł jasne skrawki czerwonych wstążeczek zwisające z jego szponów, co świadczyło, że nie jest to ptak dziki.

— Kapitanie! — Tunston wychylił się, by obudzić Korisa, który usiadł rozcierając oczy gestem małego chłopca.

— Kapitanie! Sokolnicy są na szlaku!

Koris gwałtownie poderwał głowę i podniósł się, zasłaniając oczy od słońca, aby obserwować swobodne kołowanie ptaka. Gwizdnął. Powolne kołowanie ustało i Simon miał okazję obserwować ów cud szybkości i precyzji — lot w dół. Ptak usiadł na rękojeści topora Volta, na wpół ukrytego w trawie tej niewielkiej łączki. Z zakrzywionego dzioba wydobył się ochrypły dźwięk.

Kapitan ukląkł przy sokole. Bardzo ostrożnie podniósł jeden ze sznureczków zwisających z nogi ptaka i niewielki metalowy wisiorek zabłysnął w słońcu. Koris przyjrzał mu się uważnie.

— Nalin. To musi być jeden z wartowników. Leć, skrzydlaty wojowniku — zwrócił się do niespokojnego ptaka. — Należymy do jednego plemienia z twoim panem i panuje między nami pokój.

— Szkoda, kapitanie, że twoje słowa nie dotrą do uszu tego Nalina — skomentował Tunston. — Sokolnicy najpierw bronią granic, a potem zadają pytania, jeżeli jest jeszcze komu je zadać.

— Istotnie, włóczęgo!

Słowo to rozległo się tuż za nimi. Obrócili się niemal równocześnie, ale dostrzegli jedynie skały i trawę. Czyżby to ptak przemówił? Jivin przyglądał się sokołowi z powątpiewaniem, ale Simon nie chciał zaakceptować tej magicznej sztuczki lub iluzji. Ścisnął w dłoni nóż przywiązany do pasa, jedyną broń, z jaką udało mu się wydostać na brzeg.

Koris i Tunston nie okazali zdziwienia. Najwyraźniej oczekiwali czegoś podobnego. Kapitan zwrócił się w powietrze, wymawiając słowa wolno i wyraźnie, jakby miały przekonać niewidzialnego słuchacza.

— Jestem Koris, kapitan z Estcarpu, wyrzucony przez sztorm na te brzegi. A to są Gwardziści z Estcarpu: Tunston, oficer z Wielkiego Zamku, Jivin i cudzoziemiec Simon Tregarth, który przyjął służbę u Najwyższej Strażniczki. Przez wzgląd na Przysięgę Miecza i Tarczy, Krwi i Chleba proszę o schronienie udzielane wtedy, kiedy dwie strony walczą nie przeciwko sobie, ale żyją wspólnie z uniesionego brzeszczotu!

Przez chwilę słychać było słabe echo jego słów. Ptak znów wydał swój dziwny okrzyk i wzbił się w powietrze.

Tuston uśmiechnął się kwaśno.

— Rozumiem, że teraz czekamy albo na przewodnika, albo na strzałkę w plecy.

— Z ręki niewidzialnego wroga? — zapytał Simon. Koris wzruszył ramionami. — Każdy dowódca ma prawo do własnych tajemnic. A Sokolnikom ich nie brakuje. Jeżeli przyślą przewodnika, rzeczywiście będziemy mieli szczęście. — Wciągnął w nozdrza powietrze. — Ale tymczasem nie ma powodu głodować.


Simon żuł rybę, nie przestawał jednak obserwować maleńkiej łączki przeciętej strumykiem. Jego towarzysze zdawali się mieć filozoficzny stosunek do przyszłości, a on ciągle nie miał pojęcia, na czym polegała ta sztuczka z głosem. Ale przyzwyczaił się w każdej nowej sytuacji obserwować Korisa. Jeżeli kapitan zamierzał spokojnie czekać, to może rzeczywiście nie groziła im walka. Jednak z drugiej strony wolałby wiedzieć coś więcej o owych gospodarzach.

— Kim są Sokolnicy?

— Podobnie jak Volt — Koris sięgnął po topór i pogłaskał pieszczotliwie jego rękojeść — są legendą i historią, ale nie tak starą.

— Na początku byli najemnikami, przybyli na sulkarskich statkach z daleka, z kraju, w którym stracili wszystkie swe włości z powodu najazdu barbarzyńców. Przez jakiś czas służyli kupcom jako ochrona karawan i piechota morska. Jeszcze czasami bardzo młodzi Sokolnicy sprzedają swe usługi. Ale większość z nich nie dba o morze, pożera ich tęsknota za górami, bo pochodzą z wyżyn. Zwrócili się więc do Najwyższej Strażniczki Estcarpu z propozycją paktu: w zamian za prawo osiedlenia się w górach będą strzegli południowych granic.

— To była mądra propozycja! — wtrącił Tunston. — Szkoda, że Najwyższa Strażniczka nie mogła się zgodzić.

— Dlaczego nie mogła? — Simon chciał wszystko wiedzieć.

Koris uśmiechnął się ponuro. — Czyż nie jesteś już wystarczająco długo w Estcarpie, żeby się zorientować, że to matriarchat? Moc, która zapewniła krajowi bezpieczeństwo, leży nie w mieczach mężczyzn, ale w rękach kobiet. I prawdę mówiąc, Mocą dysponują tylko kobiety.

— Z drugiej strony Sokolnicy mają swoje dziwne obyczaje, które są im tak drogie, jak zwyczaje Estcarpu bliskie są czarownicom. Stanowią walczący zakon złożony z samych tylko mężczyzn. Dwa razy do roku wybranych młodzieńców wysyła się do wiosek zamieszkałych wyłącznie przez kobiety, żeby przyczynili się do powstania nowych pokoleń, tak jak wypuszcza się na pastwisko ogiery z klaczami. Ale Sokolnicy nie uznają żadnych uczuć, sympatii czy równości między kobietą i mężczyzną. Nie uznają w ogóle innej roli kobiety poza rodzeniem dzieci.

— Toteż kobietom z Estcarpu wydawali się dzikusami, których zdemoralizowane życie oburza ludzi cywilizowanych. Najwyższa Strażniczka ostrzegła, że jeśli osiedlą się w granicach Estcarpu za zgodą czarownic, będzie to zniewagą dla Mocy, która wówczas opuści Estcarp. Toteż powiedziano im, że z woli Estcarpu nie mogą strzec jego granic. Pozwolono im jednak bezpiecznie przejść przez terytorium kraju, dostarczając niezbędnych do tego zapasów, tak by mogli poszukać dla siebie gór. Jeżeli zechcą zdobyć dla siebie terytorium poza Estcarpem, nasze czarownice będą im życzliwe i nie wystąpią przeciwko nim. I tak już trwa przez sto lat albo i więcej.

— Rozumiem, że udało im się zdobyć dla siebie nową ojczyznę?

— I to tak skutecznie — odpowiedział Simonowi Tunston — że trzykrotnie pobili doszczętnie hordy wysłane przeciwko nim przez książąt Karstenu. Sama ziemia, na której się osiedlili, walczy po ich stronie.

— Powiedziałeś, że Estcarp nie ofiarował im przyjaźni — zauważył Simon. — Co więc znaczyła Przysięga Miecza i Tarczy, Chleba i Krwi? Odniosłem wrażenie, że istnieje między wami jakiś rodzaj porozumienia.

Koris pilnie zajął się wyjmowaniem jakiejś ości z ryby, potem uśmiechnął się a Tunston zaśmiał się głośno. Jedynie Jivin miał niewyraźną minę, jakby mówili o rzeczach, których lepiej nie wspominać.

— Sokolnicy są mężczyznami…

— I Gwardziści Estcarpu są także mężczyznami — zaryzykował Simon.

Koris uśmiechnął się jeszcze szerzej, chociaż Jivin spochmurniał. — Nie zrozum nas źle, Simonie. Otaczamy największą czcią Kobiety Władające Mocą Czarodziejską. Ale z samej swej natury ich życie różni się od naszego i wszystkiego, co jest nam bliskie. Wiesz przecież, że Moc opuszcza czarownicę, jeśli naprawdę stanie się ona kobietą. Dlatego są one podwójnie zazdrosne o swą Moc, gdyż dzierżą ją za cenę wielkich wyrzeczeń. Stąd też dumne są, że są kobietami. Dla nich zwyczaje Sokolników, którzy odrzucają zarówno tę dumę, jak i samą Moc, traktując kobietę jako ciało pozbawione inteligencji czy osobowości, wyglądają na powstałe z podszeptu złych duchów.

— My, Gwardziści, możemy nie akceptować zwyczajów Sokolników, ale jako wojownicy darzymy ich szacunkiem. A kiedy spotykaliśmy się z nimi w przeszłości, nie było między nami wojny. I — odrzucił gałązkę, z której wydłubał ostatni kawałek ryby — wkrótce może nadejść dzień, kiedy będzie to pomocne dla nas wszystkich.

— To prawda — dodał żywo Tunston. — Karsten wojował z nimi. I czy Najwyższa Strażniczka chce tego, czy nie, jeżeli Karsten ruszy na Estcarp, Sokolnicy znajdą się między nimi. Dobrze o tym wiemy i w ubiegłym roku Strażniczka skierowała swoją uwagę gdzie indziej, kiedy spadł Wielki Śnieg i wozy z ziarnem i bydło podążały na południowy wschód do wiosek Sokolników.

— W tych wioskach były głodne kobiety i dzieci — powiedział Jivin.

— Tak, ale żywności było dużo, więcej niż mogliby zjeść mieszkańcy tych wiosek — odparował Tunston.

— Sokół! — Jivin wskazał kciukiem na niebo i zobaczyli, że czarno-biały ptak zataczał kręgi nad ich obozowiskiem. Później okazało się, że był zwiadowcą niewielkiego oddziału górali, którzy wjechali na łąkę i obserwowali Gwardzistów.

Ich konie były podobne do kucyków, miały długą sierść i, jak sądził Simon, nogi dość zwinne, by radzić sobie na wąskich górskich ścieżkach. Używali miękkich siodeł bez szkieletu. Ale na każdym siodle znajdował się rozdwojony róg, na którym siedział sokół, na siodle przywódcy wolne miejsce oczekiwało ptaka, który służył za przewodnika.

Sokolnicy, podobnie jak Gwardziści i załoga Sulkaru, nosili kolczugi, a na ramionach mieli niewielkie tarcze w kształcie rombów. Lecz ich hełmy były ukształtowane na wzór głów ptaków, którymi się posługiwali. Chociaż Simon wiedział, że spoza otworów w tych nakryciach głowy obserwują go ludzkie oczy, to milczące spojrzenie egzotycznych przyłbic budziło w nim niepokój.

— Jestem Koris, na służbie Estcarpu.

Koris, trzymając wielki topór oparty na przedramieniu podniósł się i stanął na wprost milczącej czwórki.

Sokół powrócił właśnie na swoje miejsce, a jego pan uniósł w górę prawą dłoń gestem równie starym i uniwersalnym jak sam czas.

— Nalin z zewnętrznych szczytów. — Jego głos zadudnił w hełmie-masce.

— Pomiędzy nami panuje pokój — Koris wypowiedział te słowa na pół twierdząco, na pół pytająco.

— Pomiędzy nami panuje pokój. Pan Skrzydeł otwiera gniazdo dla kapitana Estcarpu.

Simon miał wątpliwości czy kucyki udźwigną podwójny ciężar. Kiedy jednak usiadł za jednym z Sokolników, przekonał się, że mały konik porusza się po niewidocznych ścieżkach równie pewnie jak osiołek, a dodatkowy jeździec wydawał się nie sprawiać mu żadnego kłopotu.

Szlaki na terytorium Sokolników nie zostały wytyczone dla zachęty czy wygody zwykłego podróżnika. Simon otwierał oczy jedynie siłą woli, kiedy przejeżdżali po skalnych półkach i nad przepaściami, których głębokości nie chciałby zmierzyć.

Od czasu do czasu jeden z ptaków wznosił się w powietrze i leciał przed nimi nad stromymi dolinami, charakterystycznymi dla tej okolicy, ale w porę wracał do swojego pana. Simon chciałby się dowiedzieć czegoś więcej o układzie między człowiekiem a ptakiem, bo wydawało się, że skrzydlaci zwiadowcy mają jakiś sposób zdawania relacji.

Grupa jeźdźców opuściwszy się po stromym stoku znalazła się na drodze gładkiej jak asfaltowa szosa. Jednak przecięli tę drogę i znów wjechali na bezludne przestworza. Simon odważył się zapytać Sokolnika, za którym jechał.

— Nie znam tej krainy — czy nie ma drogi prowadzącej przez góry?

— To jeden ze szlaków handlowych. Pilnujemy jej dla kupców i w ten sposób wszyscy na tym korzystamy. Więc to ty jesteś owym cudzoziemcem, który zaciągnął się do Gwardii Estcarpu.

— Tak.

— Gwardziści nie są najemnikami. Ich kapitan zaś szuka okazji do walki, a nie unika jej. Ale wydaje się, że morze nieźle was poturbowało.

— Żaden człowiek nie może kontrolować sztormów — odparł wymijająco Simon. — Żyjemy — i za to dziękujemy losowi.


— Podziękujcie za to, że nie zniosło was dalej na południe. Rozbójnicy z Verlaine wydobywają z morza bogate łupy. Ale nie zależy im na żywych rozbitkach. Któregoś dnia — jego głos stał się ostrzejszy — Verlaine może odkryć, że nie obronią jej ani strome skały, ani ostre jak zęby rafy. Kiedy to miejsce wpadnie w ręce księcia, nie będzie ono już niewielkim ogniem trapiącym podróżnych, ale raczej prawdziwym piekłem!

— Czy Verlaine należy do Karstenu? — zapytał Simon. Zbierał fakty gdzie i kiedy mógł, po kolei dodając je do układanki tworzącej obraz świata, w którym się znalazł.

— Córka pana na Verlaine ma poślubić księcia Karstenu zgodnie ze zwyczajem cudzoziemców. Bo wierzą oni, że ziemię dziedziczy się w linii żeńskiej! Wtedy poprzez takie oszukańcze prawo książę obejmie we władanie Verlaine dla skarbów zdobytych dzięki burzom morskim i może powiększy tę pułapkę tak, by wpadały do niej wszystkie statki pływające w pobliżu wybrzeża. Od dawna wynajmowaliśmy kupcom nasze miecze, chociaż morze nie jest naszym ulubionym polem walki, być może zostaniemy wezwani, kiedy Verlaine zostanie oczyszczone.

— Czy zaliczacie mieszkańców Sulkaru do tych, którym chcielibyście pomóc?

Osadzona na ludzkich ramionach ptasia głowa skinęła energicznie. — To na sulkarskich statkach przybyliśmy z zamorskiego chaosu krwi, śmierci i ognia. Gwardzisto! Od tego dnia Sulkar pierwszy ma prawo żądać od nas pomocy.

— Nie uczyni tego więcej! — Simon nie wiedział, czemu to rzekł, i zaraz pożałował, że puścił wodze językowi.

— Czy przynosisz jakieś wieści, Gwardzisto? Nasze sokoły latają daleko, ale nie zapuszczają się po północne szczyty. Co się stało w Sulkarze?

Simon zawahał się, ale nie zdążył odpowiedzieć, gdyż jeden z sokołów zawisł nad nimi, wydając głośne okrzyki.

— Puść mnie i zsiadaj! — rozkazał ostro towarzysz Simona. Simon posłuchał i czterej Gwardziści zostali na szlaku, a kucyki pojechały naprzód, nawet w szybkim, jak na możliwości terenowe tempie. Koris znakiem ręki przywołał pozostałych. — To jakiś napad — rzekł i pobiegł za szybko znikającymi kucykami z toporem przewieszonym przez ramię. Krótkie nogi wprawił w tak szybki trucht, że jedynie Simon nadążał za nim bez trudu.

Dochodziły ich krzyki i szczęk metalu o metal.

— Wojska Karstenu? — wydyszał Simon, kiedy zrównał się z kapitanem.

— Nie sądzę. Na tych terenach roi się od banitów, a Nalin mówił, że stają się coraz śmielsi. Wydaje mi się, że to tylko maleńka część większej całości. Alizon zagraża od północy, Kolder maszeruje na zachód, bandy włóczęgów stają się niespokojne, w Karstenie wrze. Już od dawna wilki i nocne ptaki mają apetyt na rozszarpanie Estcarpu. Choć w końcu sami się pokłócą o te szczątki. Niektórzy ludzie żyją o zmierzchu i odchodzą w ciemność, broniąc resztek tego, co jest dla nich najdroższe.

— Czy to jest zmierzch Estcarpu? — zapytał Simon resztkami tchu.

— Któż to wie? O, to rzeczywiście banici! Spojrzeli w dół na szlak handlowy. Toczyła się tam bitwa. Jeźdźcy w ptasich hełmach zsiedli z koni, bo było zbyt mało miejsca, by umożliwić kawalerii jakiekolwiek regularne uderzenie, i bili przeciwników zwabionych na otwartą przestrzeń. Ale w ukryciu pozostali jeszcze strzelcy wyborowi i ci brali na cel Sokolników.

Koris zeskoczył z półki skalnej na drogę i podbiegł do zagłębienia, w którym zmagali się dwaj mężczyźni. Simon przedarł się do miejsca, z którego mógł celnie rzuconym kamieniem unieszkodliwić strzelca celującego w plątaninę ciał. Wystarczyła sekunda, by zabrać zabitemu pistolet i amunicję i obrócić tę broń przeciwko kompanom jej niedawnego właściciela.

Sokoły latały z krzykiem, dziobiąc twarze i oczy, wbijając szpony w przeciwników. Simon wypalił, wycelował i znów wystrzelił, z gorzką satysfakcją odnotowując swoje sukcesy. W tych gorączkowych chwilach, kiedy dokoła trwała jeszcze walka, opuściła go część goryczy przegranej w Sulkarze.

Głos rogu przerwał skwir ptaków. Po drugiej stronie doliny ktoś pomachał energicznie strzępem flagi i ci z banitów, którzy jeszcze trzymali się na nogach, nie łamiąc szeregów wycofali się na teren niedostępny dla jeźdźców. Dzień szybko zmierzał ku końcowi, zniknęli więc w cieniach zmierzchu.

Mogli się skryć przed ludźmi, ale nie przed sokołami. Ptaki kołowały nad zboczem, rzucały się w dół, od czasu do czasu trafiały ofiarę, o czym świadczyły krzyki bólu dochodzące z zarośli. Simon zobaczył na drodze Korisa z toporem w dłoni, na ostrzu broni widoczna była ciemna plama. Rozmawiał żywo z jednym z Sokolników, nie zwracając uwagi na tych, którzy podchodzili do kolejnych ciał, szybkim uderzeniem miecza sprawdzając ich stan. W tym zajęciu kryła się taka sama ponura determinacja, jaka towarzyszyła Gwardzistom po zasadzce żywych trupów z Gormu. Simon zajął się przypinaniem nowo zdobytego pasa, starając się nie przyglądać tej dość szczególnej działalności.

Sokoły zaczęły wracać w odpowiedzi na gwizdy swych panów. Dwa ciała w ptasich hełmach przewieszono przez siodła zdenerwowanych kucyków, wielu jeźdźców jechało w bandażach, podtrzymywali ich towarzysze. Ale straty w obozie przeciwnika były znacznie poważniejsze.

Simon znów jechał za jakimś Sokolnikiem, tym razem był to inny żołnierz, niezbyt skory do rozmowy. Przytrzymywał na piersi zranioną rękę i klął cicho na każdym wyboju.

W górach noc nadchodziła szybko, słońce kryło się za wyższe szczyty. Jechali szerszą i równiejszą niż poprzednio drogą. Po stromej wspinaczce doprowadziła ich ona do domu, jaki Sokolnicy wznieśli sobie na wygnaniu. Na widok tej twierdzy Simon aż gwizdnął ze zdumienia.

Stare mury Estcarpu wydawały się wyrastać z kości ziemi od początku jej powstania, wywarły więc na Simonie wielkie wrażenie. Sulkar, choć ukryty pod płaszczem owej nienaturalnej mgły, był też imponującym dziełem. Ale to stanowiło część skały, część góry. Mógł tylko przypuszczać, że budowniczowie natrafili na szczyt, w którym znajdowały się liczne jaskinie i że po prostu je powiększyli i połączyli. Gniazdo Sokolników nie było zamkiem, to była góra przekształcona w fort.

Przeszli przez most zwodzony, który spinał brzegi otchłani, na szczęście ukrytej w mroku. Mógł się na nim zmieścić tylko jeden koń. Simon odetchnął dopiero wtedy, kiedy ich wierzchowiec przeszedł pod wystającymi zębami spuszczanej kraty do wnętrza jaskini. Pomógł rannemu Sokolnikowi zsiąść z konia, i oddał go w ręce kolegów, potem rozejrzał się, szukając Gwardzistów. Najpierw dostrzegł gołą, ciemną głowę wysokiego Tunstona.

Koris z Jivinem przeciskali się w ich stronę. Przez moment wydawało się, że gospodarze o nich zapomnieli. Odprowadzono konie, a każdy z żołnierzy posadził swojego sokoła na chronionym grubą rękawicą ręku. W końcu jednak jeden z ptasiogłowych hełmów odwrócił się w ich stronę i po chwili pojawił się jakiś oficer.

— Pan Skrzydeł będzie z wami mówił. Gwardziści. Krew i Chleb, Miecz i Tarcza na nasze usługi!

Koris podrzucił topór, złapał go i uroczyście odwrócił ostrze.

— Miecz i Tarcza, Krew i Chleb, Sokolniku!

CZAROWNICA W KARS

Simon usiadł na wąskiej pryczy przyciskając pięści do bolącej głowy. Miał jakiś sen, wyraźny i przerażający, ale zapamiętał z niego tylko strach. I wtedy obudził się z tym świdrującym bólem głowy w podobnej do celi kwaterze jakiegoś Sokolnika. Jednak bardziej istotna od bólu wydała mu się konieczność usłuchania jakiegoś rozkazu, a może chodziło o wezwanie na pomoc?

Ból mijał, ale owa świadomość konieczności trwała, nie mógł więc pozostać w łóżku. Przywdział dostarczony przez gospodarzy skórzany strój i wyszedł. Przypuszczał, że zbliżał się ranek.

Byli w Gnieździe Sokolników od pięciu dni. Koris zamierzał niebawem pojechać na północ, kierując się w stronę Estcarpu poprzez rojące się od banitów tereny. Simon wiedział, że kapitan zamierzał związać Sokolników ze sprawą północnego sąsiada. Po powrocie do stolicy użyje swoich wpływów do wykorzenienia uprzedzeń czarownic, tak by dzielni woje w ptasich hełmach zaciągnęli się do armii Estcarpu.

Upadek Sulkaru wzburzył surowych mieszkańców gór i przygotowania wojenne toczyły się pełną parą. Na niższych piętrach dziwacznej fortecy kowale pracowali całe noce, płatnerze szykowali zbroje, a garstka techników przygotowywała maleńkie kuleczki przyczepiane do nóg sokoła, za pomocą których wysoko kołujący ptak przekazywał informacje swemu panu. Był to najbardziej strzeżony sekret Sokolników i Simon miał jedynie podejrzenie, że opiera się na jakimś wynalazku mechanicznym.

Tregarth wielokrotnie musiał zmieniać swoje zdanie o mieszkańcach nieznanego świata z powodu podobnie dziwnych sztuczek. Ludzie walczący mieczem i tarczą nie powinni wytwarzać skomplikowanych urządzeń komunikacyjnych. Takie luki i rozbieżności w wiedzy i wyposażeniu były zadziwiające. Łatwiej mu było zaakceptować „magię” czarownic niż oczy i uszy, a czasami, w razie potrzeby, nawet głosy sokołów.

Magia czarownic… — Simon wszedł na platformę obserwacyjną krętymi schodami wykutymi w jednym ze skalnych tuneli. Żadna mgła nie przysłaniała łańcucha gór widocznych w świetle wczesnego poranka. Dzięki jakiejś sztuczce inżynieryjnej mógł przez szeroką przerwę obserwować otwartą przestrzeń, o której wiedział, że należy do Karstenu.

Karsten! Wpatrywał się tak intensywnie przez tę dziurkę od klucza do księstwa, że nie zdawał sobie sprawy z obecności wartownika, dopóki tamten się nie odezwał:

— Czy masz jakąś wiadomość. Gwardzisto? Wiadomość? Te słowa poruszyły coś w umyśle Simona. Przez moment odczuł nawrót cisnącego bólu nad oczami, przekonanie, że musi coś zrobić. Był to rodzaj przeczucia, ale nie taki, jakiego doznał w drodze do Sulkaru. Teraz wzywano go, a nie ostrzegano. Koris z Gwardzistami może jechać na północ, ale on sam musi skierować się na południe. Simon nagle przestał się bronić przed tym poczuciem konieczności.

— Czy przyszły jakieś wiadomości z południa? — spytał wartownika.

— Zapytaj o to Pana Skrzydeł. — Wartownik, dzięki zdobytemu przeszkoleniu był podejrzliwy. Simon skierował się w stronę schodów.

— Zrobię to z pewnością!

Zanim udał się do wodza Sokolników, zaczął szukać Korisa. Znalazł go zajętego przygotowaniami do drogi. Kapitan podniósł wzrok znad siodła i nagle przestał zajmować się zamkami i rzemykami.

— Co się stało?

— Możesz się śmiać, ale moja droga prowadzi na południe — odpowiedział krótko Simon.

Koris usiadł na brzegu stołu i machał nogą. — Coś ciągnie cię do Karstenu?

— Właśnie! — Simon na próżno starał się wyrazić słowami ów nakaz wzywający go wbrew zdrowemu rozsądkowi, nawet wbrew woli. Nigdy nie był specjalnie wymowny, ale teraz przekonał się, że jest mu trudniej wytłumaczyć motywy swojego postępowania. — Ciągnie mnie…

Machająca noga znieruchomiała. Na przystojnej, gorzkiej twarzy Korisa nie można było niczego odczytać. — Od kiedy? Jak to się objawiło? — Pytanie rzucone było szybko i ostro, tonem oficera żądającego raportu.

Simon powiedział prawdę. — Coś mi się śniło i obudziłem się. Kiedy spojrzałem teraz na Karsten między górami, nie miałem wątpliwości, że tam wiedzie moja droga.

— A sen?

— Chodziło o niebezpieczeństwo, ale nic więcej nie pamiętam.

Koris uderzył pięścią w rozwartą dłoń. — Niech tak będzie! Wolałbym, żeby twoja moc była albo większa, albo mniejsza. Ale jeśli ciebie ciągnie, to jedziemy na południe.

— My?

— Tunston i Jivin zawiozą wieści do Estcarpu. Kolder jeszcze przez jakiś czas nie potrafi się przebić przez barierę Mocy. A Tunston może dowodzić Gwardią równie dobrze jak ja. Spójrz, Simonie, ja pochodzę z Gormu, a teraz Gorm walczy z Gwardią, choć może jest to Gorm martwy i kierowany przez demony. Od czasu gdy Najwyższa Strażniczka udzieliła mi schronienia, służyłem Estcarpowi najlepiej jak umiałem i będę dalej mu służył. Ale może nadszedł czas, kiedy przydam się bardziej poza szeregami jej poddanych niż w ich liczbie…

— Skąd mogę wiedzieć — Koris miał sińce pod oczami i przygasły wzrok, lecz to nie zmęczenie fizyczne tak go wyczerpało — skąd mogę wiedzieć, czy niebezpieczeństwo nie może uderzyć w samo serce Estcarpu za moim pośrednictwem, bo przecież pochodzę z Gormu? Widzieliśmy, co Kolderczycy zrobili z żywymi ludźmi, których dobrze znałem. I któż wie, czego jeszcze to demoniczne plemię może dokonać? Przylecieli powietrzem, żeby zdobyć Sulkar.

— Ale to nie muszą być czary — wtrącił Simon. — W moim świecie powietrzne podróże są rzeczą powszechnie przyjętą. Gdybym mógł zobaczyć, w jaki sposób przybyli — to mogłoby wiele nam powiedzieć!

Koris roześmiał się krzywo.

— Bez wątpienia w przyszłości nie zabraknie nam innych okazji do obserwowania ich metod. Powiadam ci, Simonie, jeżeli ciągnie cię na południe, to jestem przekonany, iż nie bez powodu. A dwa miecze, albo raczej — poprawił się z uśmiechem — jeden topór i jeden pistolet strzałkowy mają większą siłę, niż samotny pistolet. Sam fakt, iż czujesz to wezwanie, jest dobrą nowiną, gdyż oznacza, że ta, która wyruszyła z nami do Sulkaru, żyje i teraz stara się pomóc naszej sprawie.

— Ale skąd wiesz, że to ona i dlaczego? — Simon również żywił, takie podejrzenie, a potwierdziły to słowa Korisa.

— Skąd? Dlaczego? Te, które władają Mocą, potrafią przesłać je pewnymi myślowymi kanałami, tak jak Sokolnicy wysyłający swoje sokoły w przestworza. I jeśli spotykają kogoś im podobnego, wówczas wzywają go lub ostrzegają. A dlaczego — wydaje mi się, Simonie, że ta, która wysyła to wezwanie, musi być damą ocaloną przez ciebie przed Alizończykami, gdyż mogłaby ona łatwo porozumieć się z kimś, kogo zna.

— Nie jesteś krwią z naszej krwi ani kością z naszej kości, Simonie Tregarth, i wydaje się, iż w twoim świecie Moc znajduje się nie tylko w kobiecych rękach. Czyż nie zwęszyłeś tamtej zasadzki na drodze do Sulkaru równie dobrze, jak każda czarownica? Tak, pojadę z tobą do Karstenu w oparciu tylko o takie dowody, jakie mi teraz przedstawiłeś, ponieważ znam Moc i ponieważ walczyłem u twego boku, Simonie. Wydam instrukcje Tunstonowi i przygotuję posłanie dla Najwyższej Strażniczki, a potem zarzucimy sieć w mętnej wodzie w poszukiwaniu grubej ryby.

Jechali na południe wyekwipowani w kolczugi i broń zwyciężonych rozbójników, mieli białe tarcze oznaczające, że są wędrownymi najemnikami, których można zaangażować. Straż graniczna Sokolników odprowadziła ich na skraj gór, do szlaku handlowego prowadzącego do Karsu.

Mając za przewodnika jedynie owo niejasne poczucie konieczności Simon powątpiewał chwilami w sens ich wyprawy. Ten wewnętrzny nakaz nie opuszczał go jednak w dzień ani w nocy, chociaż nie śniły mu się koszmary. I co rano niecierpliwie oczekiwał na wyruszenie w dalszą drogę.

W Karstenie napotkali liczne wioski, które stawały się coraz większe i bogatsze w miarę jak podróżni zagłębiali się w urodzajne tereny leżące wzdłuż wielkich rzek. Feudalni pankowie oferowali służbę dwóm żołnierzom z północy. Koris wprawdzie wyśmiewał się z proponowanych przez nich wynagrodzeń podnosząc w ten sposób respekt, z jakim patrzono na niego i na jego topór, ale Simon mówił niewiele, bacznie obserwując wszystko dokoła, starając się zapamiętać topografię terenu, starając się zaobserwować także najdrobniejsze zwyczaje i przyjęte sposoby zachowania. W okresach kiedy podróżowali sami, zasypywał kapitana pytaniami.

Księstwo Karstenu stanowiło kiedyś terytorium dość rzadko zaludnione przez rasę spokrewnioną z mieszkańcami Estcarpu. Od czasu do czasu czyjaś dumnie podniesiona ciemnowłosa głowa i blada twarz o wyrazistych rysach przypominała Simonowi mieszkańców północy.

— Przekleństwo Mocy wykończyło ich tutaj — wyjaśnił Koris w odpowiedzi na uwagę Simona.

— Przekleństwo?

Kapitan wzruszył ramionami. — Bierze się to z charakteru Mocy. Te, które nią dysponują, nie mogą się rozmnażać. Tak więc co roku mniej było dziewcząt, które chciałyby wyjść za mąż i mieć dzieci. W Estcarpie panna na wydaniu może wybierać spośród dziesięciu, a wkrótce pewnie dwudziestu mężczyzn. Toteż pełno jest domów bez dzieci.

Podobnie było tutaj. Kiedy silniejsi barbarzyńcy przybyli zza morza i osiedlili się na wybrzeżu, nie spotkali się z czynnym oporem. Coraz to więcej ziemi przechodziło w ich ręce. Rdzenni mieszkańcy cofali się w głąb lądu. Po pewnym czasie wśród nowo przybyłych wyrośli wielcy panowie. Stąd wzięli się książęta, a zwłaszcza ten ostatni, który był kiedyś zwykłym najemnym żołnierzem, ale dzięki sprytowi i sile swego miecza wspiął się aż na monarszy tron.

— Podobna przyszłość czeka więc i Estcarp?

— Być może. Tylko, że tam nastąpiło wymieszanie krwi z Sulkarczykami, którzy — jak się wydaje — mogą mieć potomstwo z rasą Estcarpu. Toteż na północy starej krwi przydała żywotności nowa. Ale Gorm może nas pochłonąć, zanim to się sprawdzi. No, jak tam, Simonie, czy miasto, do którego się zbliżamy, pociąga cię? To Gartholm nad rzeką, a dalej już jest tylko Kars.

— Więc jedziemy do Karsu — odpowiedział po dłuższej chwili Simon. — Ciągle jeszcze czuję to brzemię.

Koris uniósł brwi. — Musimy poruszać się powoli i mieć oczy i uszy otwarte. Choć książę nie pochodzi ze znamienitego rodu i szlachta patrzy na niego krzywo, nie jest to człowiek tępy. Najmarniejszy nawet cudzoziemiec nie przemknie się nie zauważony w Karsie, a dwaj najemnicy na pewno wzbudzą zainteresowanie. Zwłaszcza jeśli nie zechcemy natychmiast zaciągnąć się pod sztandary księcia.

Simon w zamyśleniu przyglądał się barkom rzecznym kołyszącym się na kotwicach przy nabrzeżu.

— Ale nie chciałby chyba przyjąć okaleczonego żołnierza. Czyż nie ma w Karsie lekarzy, którzy zajęliby się rannym? Powiedzmy, człowiekiem, który otrzymał w czasie bitwy taki cios w głowę, że oczy nie służą mu już jak dawniej?

— Tak, że do Karsu musiałby go przyprowadzić towarzysz? — zachichotał Koris. — Tak, Simonie, to dobra opowiastka. A kto jest tym rannym wojownikiem?

— Myślę, że to moja rola. Pozwoli mi to uniknąć popełnienia rażących błędów, które niewątpliwie przykułyby uwagę bystrego książęcego szpiega.

Koris z aprobatą skinął głową. — Tutaj sprzedamy kucyki. Za dobrze wiadomo, że pochodzą z gór, a w Karstenie góry są podejrzane. Możemy dopłynąć statkiem. To dobry plan.

Kapitan sam zajął się sprzedażą koni i kiedy wsiadł na barkę, liczył trójkątne kawałki metalu, które w księstwie służyły jako monety. Z uśmiechem schował je do sakiewki przy pasie.

— W moich żyłach płynie kupiecka krew i dziś tego dowiodłem. Wziąłem o połowę więcej niż się spodziewałem, co wystarczy na posmarowanie kogo będzie trzeba, kiedy przyjedziemy do Karsu, a także na zapasy żywności. — Położył na pokładzie tobół i topór, z którym nie rozstawał się od momentu, kiedy wyjął go z rąk Volta.

Spędzili dwa dni na rzece, niesieni jej powolnym prądem. Kiedy zbliżał się zachód słońca drugiego dnia i na horyzoncie zarysowały się wieże i mury Karsu, Simon podniósł ręce do głowy. Znów odczuł nad oczami ból, który przeszył go z intensywnością ciosu. Po chwili ból ustąpił, pozostał tylko bardzo żywy obraz kiepsko wybrukowanej uliczki, muru i osadzonych w nim drzwi. To był ich cel i z pewnością znajdował się w Karsie.

— To tu, Simonie? — kapitan położył rękę na jego ramieniu.

— Tak. — Simon zamknął oczy na odblaski zachodzącego słońca, kładące się na wodzie. Gdzieś w tym mieście musi znaleźć tę uliczkę, mur, bramę i spotkać się z osobą, która czeka. — Wąska uliczka, mur, brama…

Koris zrozumiał. — To niewiele — zauważył. Wpatrywał się w miasto, jakby siłą woli mógł pokonać przestrzeń dzielącą jeszcze barkę od przystani.

Wkrótce szli z nabrzeża do bramy prowadzącej do miasta. Simon poruszał się powoli i niepewnie jak człowiek, który nie może zawierzyć swojemu wzrokowi. Był bardzo zdenerwowany, ale nie miał wątpliwości, że skoro znajdzie się w mieście, odszuka uliczkę. Nić, która prowadziła go przez teren całego księstwa, doszła już do końcowego węzła.

Na rogatkach Koris zajął się wyjaśnieniem. Wiarygodna historia o chorobie Simona, poparta łapówką wręczoną sierżantowi, pozwoliła im wejść do miasta. Kiedy przeszli przez ulicę i znaleźli się za rogiem, kapitan prychnął pogardliwie.

— Gdyby tak postąpił strażnik w Estcarpie, wyrzuciłbym go z wojska i z miasta, zanim zdążyłby powiedzieć, jak się nazywa. Mówiono, że książę trochę zmiękł, odkąd objął władzę, ale nie uwierzyłby, że aż do tego stopnia.

— Podobno każdy człowiek ma swoją cenę — wtrącił Simon.


— To prawda. Ale mądry dowódca zna cenę swych podwładnych i odpowiednio nimi rozporządza. To są najemnicy i można ich kupić tanio. Na polu bitwy stają jednak mężnie w obronie tego, kto im płaci. Co to?

Pytanie Korisa zabrzmiało ostro, ponieważ Simon nagle przystanął i obrócił się.

— Idziemy w złą stronę. Musimy skierować się na wschód. Koris przyjrzał się ulicy przed nimi. — Cztery domy dalej jest przejście. Czy jesteś pewny?

— Tak. Najzupełniej.

Biorąc pod uwagę ewentualność, że sierżant przy rogatce może okazać się bystrzejszy niż sądzili, szli powoli, a Koris prowadził Simona.

Biegnąca na wschód uliczka łączyła się z innymi ulicami. Simon ukrył się w jakiejś bramie, kiedy Koris badał ich trop. Mimo rzucającej się w oczy powierzchowności kapitan wiedział, jak się kryć, i niebawem powrócił.

— Jeżeli puścili psa naszym śladem, musi on być lepszy od najlepszych estcarpskich tropicieli, a w to nie uwierzę. Zejdźmy więc z obłoków na ziemię, zanim nas zauważą i zapamiętają. Czy nadal idziemy na wschód?

Głuchy ból w skroniach Simona wzmagał się i malał, w jakiś sposób przypominał zabawę w „ciepło”, „zimno”. Szczególnie ostry atak bólu doprowadził go na biegnącą łukiem uliczkę, na którą wychodziły tylne ściany domów, z nielicznymi ciemnymi i pozasłanianymi oknami.

Przyspieszyli kroku. Simon obiegał spojrzeniem każde mijane okno, bojąc się, że dostrzeże tam jakąś twarz. I wreszcie zobaczył bramę swoich wizji. Kiedy zatrzymał się przed nią, oddychał szybko nie tyle z fizycznego zmęczenia, ile z powodu wewnętrznego niepokoju. Uniósł dłoń i zapukał w solidne drzwi.

Nikt nie odpowiadał i Simon poczuł absurdalne rozczarowanie. Popchnął więc drzwi, ale okazało się, że były zaryglowane.

— Jesteś pewien, że to tu? — nalegał Koris.

— Tak! — Nie było żadnej zewnętrznej zasuwki, niczego, co pomogłoby sforsować drzwi. A jednak to, czego chciał, to co go tu sprowadziło, znajdowało się po drugiej stronie.

Koris cofnął się o krok szacując wzrokiem wysokość muru.

— Gdyby było trochę ciemniej, moglibyśmy wejść przez mur. Ale o tej porze ktoś mógłby to zauważyć.

Simon zapomniał o ostrożności i zaczął walić w drzwi jak w bęben. Koris złapał go za ramię.

— Czy chcesz postawić na nogi całe wojsko księcia? — Przeczekajmy w jakiejś gospodzie i wróćmy tu wieczorem.

— Nie ma potrzeby — usłyszeli nagle niski, pozbawiony wyrazu głos.

Koris uniósł topór, Simon sięgnął po pistolet. Drzwi uchyliły się minimalnie. W szczelinie między ceglanym murem a drewnianymi drzwiami stał młody człowiek. Był znacznie niższy od Simona, trochę niższy nawet od Korisa, zwinny i szczupły. Górną część twarzy przysłaniał mu daszek bojowego hełmu, miał na sobie kolczugę bez żadnych oznak.

Przeniósł wzrok z Simona na Korisa i widok kapitana zdawał się upewniać go o czymś, bo cofnął się trochę i wskazał im wejście. Znaleźli się w ogrodzie, w którym kruche łodyżki zmarzniętych kwiatów na grządkach otaczały nieczynną fontannę ze śladami starej piany na obrzeżach basenu. Kamienny ptak z obtrąconym dziobem wpatrywał się w od dawna już nieistniejące odbicie w wodzie.

Przeszli kolejne drzwi i powitał ich strumień światła. Młody człowiek wbiegł przed nimi, ale już ktoś inny zapraszał ich do wejścia.

Simon widział tę kobietę w łachmanach, kiedy próbowała się wymknąć sforze myśliwskich psów. Widział ją także w sali rady w skromnych szatach przynależnych profesji, jaką obrała. Jechał obok niej, kiedy udawała się z Gwardzistami na wyprawę ubrana w kolczugę. Teraz odziana była w czerń i złoto, miała pierścienie na palcach i ozdobioną klejnotami siatkę przytrzymującą krótkie włosy.

— Simonie! — Nie wyciągnęła do niego rąk, nie wykonała żadnych gestów, wypowiedziała tylko jego imię, ale zrobiło mu się ciepło koło serca. — I Koris. — Zaśmiała się lekko, jakby zapraszając ich do zabawy, po czym wykonała ceremonialny dworski ukłon. — Czy przybyliście, panowie, by zasięgnąć porady wróżki z Karsu?


Koris położył na ziemi swój topór i zdjął z szerokich ramion torby podróżne.

— Przybyliśmy na twoje wezwanie, a raczej na wezwania, jakie słałaś Simonowi. A co będziemy tu robić, zależy od ciebie. Ale dobrze jest przekonać się, że nic ci nie grozi, pani.

Simon jedynie skinął głową. Po raz kolejny nie potrafił znaleźć odpowiednich słów dla wyrażenia uczuć, których natury nie chciał zbytnio zgłębiać.

NAPÓJ MIŁOSNY

Koris z westchnieniem odstawił puchar. — Najpierw łóżko tak królewskie, jakiego nie znają żadne koszary, a potem kolejno dwa takie posiłki. Nie piłem równie dobrego wina, odkąd opuściłem Estcarp. Nie ucztowałem też w tak dobranym towarzystwie.

Czarownica lekko klasnęła w dłonie. — Koris w roli dworzanina! Koris i Simon jako pacjent. Żaden z was nie zapytał dotychczas, co robimy w Karsie, chociaż jesteście pod tym dachem już całą noc i pół dnia.

— Pod tym dachem — powtórzył w zamyśleniu Simon. — Czy to przypadkiem jest ambasada Estcarpu?

Strażniczka uśmiechnęła się. — To mądra uwaga, Simonie. Ale nie, nie jesteśmy tu oficjalnie. Istnieje w Karsie ambasada Estcarpu, której przewodzi dostojnik o nienagannym pochodzeniu, całkiem nie związany z czarami. Przy uroczystych okazjach jada z księciem i świetnie się prezentuje jako osoba godna powszechnego poważania. Ale ten budynek usytuowany jest w zupełnie innej dzielnicy. To, co my tu robimy…

Kiedy umilkła, Koris zapytał:

— Rozumiem, że nasza pomoc jest potrzebna, skoro Simon miał te swoje bóle głowy. Czy sprawi ci przyjemność, jeśli porwiemy Yviana, czy wystarczy, jak rozpłatamy kilka czaszek?

Młody człowiek, który mówił niewiele, ale był zawsze obecny, a którego czarownica nazywała imieniem Brianta, choć dotychczas nie wyjaśniła przybyszom jego obecności, sięgnął po półmisek z pasztetem. Bez hełmu i kolczugi, jakie miał na sobie przy pierwszym spotkaniu, wyglądał smukło, niemal krucho, wydawał się zbyt młody, by w ogóle potrafił sprawnie władać bronią, którą nosił. Ale w jego ustach i oczach kryła się jakaś zaciętość i zdecydowanie, które zdawały się świadczyć, że angażując go czarownica z Estcarpu dokonała mimo wszystko słusznego wyboru.

— Briancie — zwróciła się teraz do niego — czy mają nam dostarczyć Yviana? — W pytaniu tym brzmiał jakiś figlarny ton.

Młody człowiek wzruszył ramionami, nadgryzając kawałek pasztetu. — Pragniesz go zobaczyć? Bo ja nie. — Obydwaj mężczyźni zauważyli, że wyraźny akcent padł na słowo ja.

— Nie, nie mamy zamiaru podejmować tu księcia. Chodzi nam o kogoś z jego otoczenia, o panią Aldis.

Koris gwizdnął. — Aldis! Tego bym nie przypuszczał…

— Że mamy jakieś interesy z metresą książęcą? Popełniasz tu błąd właściwy twojej płci, Korisie. Nie bez kozery chcę dowiedzieć się czegoś więcej o Aldis, mam też wspaniały powód, by ją tu ściągnąć.

— Na przykład?

— Jej władza w księstwie opiera się wyłącznie na względach Yviana. Dopóki trzyma go w łóżku, ma to, na czym jej najbardziej zależy, nie służbę czy fatałaszki, ale wpływy. Ktokolwiek pragnie załatwić coś u księcia, to nawet jeśli pochodzi z najstarszego rodu, musi najpierw szukać pomocy Aldis. Co się tyczy szlachetnie urodzonych dam, to Aldis z nawiązką odpłaciła dawne zniewagi.

Kiedy Yvian po raz pierwszy zwrócił na nią uwagę, wystarczały jej błyskotki i szmatki, ale po latach więcej zaczęła znaczyć władza. Doskonale sobie zdaje sprawę, że bez niej niewiele się różni od dziewki z portowej tawerny.

— Czyżby Yvian stawał się krnąbrny? — chciał wiedzieć Koris.

— Yvian się ożenił.

Simon obserwował dłoń nad półmiskiem z pasztetem. Tym razem ręka nie dotarła do celu, lecz powędrowała do kielicha stojącego obok talerza Brianta.

— Słyszeliśmy w górach opowieści o ślubie z dziedziczką Verlaine.


— Małżeństwo za pośrednictwem topora bojowego — wyjaśniła Strażniczka. — Książę nie widział jeszcze swojej nowej małżonki.

— A jego aktualna wybranka obawia się konkurencji. Czyżby panią na Verlaine uważano za tak piękną? — zapytał niedbale Simon. Dostrzegł jednak, że Briant rzucił na niego szybkie, przelotne spojrzenie.

I właśnie Briant udzielił mu odpowiedzi:

— Nie jest! — W tych dwóch słowach zaprzeczenia kryła się nuta goryczy, która zaskoczyła Simona. Nie mieli pojęcia, kim był Briant, ani skąd go czarownica wytrzasnęła, ale może chłopak podkochiwał się w spadkobierczyni Verlaine i był rozczarowany.

Strażniczka roześmiała się. — To także może być kwestia gustu. Ale masz rację, Simonie, myślę, że Aldis spędza bezsenne noce, odkąd odczytano tę wielką nowinę na rynku w Karsie. Zastanawia się, jak długo jeszcze Yvian będzie ją chciał. A w tym stanie ducha nadaje się doskonale do naszych celów.

— Rozumiem, że ta dama może szukać pomocy — przyznał Simon. — Ale dlaczego twojej?

Kobieta spojrzała na niego z niemym wyrzutem.

— Chociaż nie występuję tutaj jako władająca Mocą Czarodziejską kobieta z Estcarpu, cieszę się jednak w tym mieście pewną reputacją. Nie jest to zresztą moja pierwsza tu wizyta. Mężczyźni i kobiety, zwłaszcza kobiety, zawsze chcą się dowiedzieć czegoś o swojej przyszłości. Dwie pokojówki Aldis odwiedziły mnie w ciągu ostatnich trzech dni, uzbrojone w fałszywe imiona i jeszcze bardziej nieprawdziwe opowieści. Kiedy powiedziałam im, jak się naprawdę nazywają, kim są i podałam kilka faktów, pobiegły co prędzej do swojej pani z kwaśnymi minami. Nie ma obawy, wkrótce ona też się zjawi.

— Ale czego się po niej spodziewasz? Jeżeli jej wpływ na Yviana maleje… — Koris pokręcił głową. — Nigdy nie udawałem, że rozumiem kobiety, ale teraz czuję się kompletnie zagubiony. Naszym wrogiem jest Gorm, nie Karsten, w każdym razie jeszcze nie.

— Gorm! — Na twarzy Strażniczki odmalowały się hamowane emocje. — Gorm znajduje swe korzenie także tutaj.

— Co takiego?! — Koris uderzył pięściami o stół. — Co ma Gorm do księstwa?

— To wszystko trochę inaczej wygląda, raczej Karsten ma coś do Gormu, w każdym razie tam wysyła się część jego ludzi. — Czarownica oparłszy podbródek na złączonych rękach, mówiła z zapałem:

— Widzieliśmy w Sulkarze, co Kolderczycy zrobili z mieszkańcami Gormu, używając ich jako broni. Ale Gorm jest tylko małą wysepką i zanim został zdobyty, musiało polec w bitwie wielu jego mieszkańców, których nie zdążono… przerobić.

— To prawda! — głos Korisa brzmiał brutalnie. — Nie mogli schwytać zbyt wielu jeńców.

— Właśnie. A kiedy padł Sulkar, w momencie wysadzania twierdzy Magnis Osberic musiał zabrać ze sobą także większość atakujących. W ten sposób oddał swoim przysługę. Większa część floty handlowej była na morzu, a Sulkarczycy zwykli zabierać na długie wyprawy całe rodziny. Ich przystań na tym kontynencie przestała istnieć, ale naród żyje i może się gdzieś osiedlić. Tylko czy Kolderczycy mogą tak łatwo zastąpić ludzi, których wtedy utracili?

— Musi im brakować żołnierzy — ton głosu Simona był na pół pytający, gorączkowo rozważał, jakie możliwości kryją się za tym stwierdzeniem.

— To może być prawdą. Ale może z jakichś powodów nie chcą lub nie mogą zmierzyć się z nami. Tak niewiele wiemy o Kolderczykach, nawet kiedy już są przed naszymi drzwiami. Teraz kupują ludzi.

— Ale niewolnicy nie są pewnymi żołnierzami — zauważył Simon. — Wystarczy dać im broń do ręki i można oczekiwać buntu.

— Simonie, Simonie czyżbyś zapomniał, jacy ludzie czekali na nas w zasadzce? Zastanów się, czy byli skłonni do jakiegokolwiek buntu. Nie, ci którzy maszerują w takt wojennych bębnów Kolderu, nie mają już własnej woli. Ale prawdą jest także i to, że w ciągu ostatnich sześciu miesięcy galery podpływały do wyspy przy ujściu rzeki Kars i ładowano na nie więźniów z Karstenu. Niektórzy pochodzili z więzień książęcych, innych po prostu łapano na ulicach w porcie, ludzi samotnych, takich, których nieobecności nikt nie zauważy.


— Takich działań nie da się długo utrzymać w sekrecie. Tu słówko, tam słówko i udało nam się złożyć je w całość. Ludzie sprzedawani są Kolderczykom. A jeżeli tak się dzieje w Karstenie, to dlaczego nie w Alizonie? Teraz lepiej rozumiem, dlaczego moja misja w Alizonie się nie powiodła i dlaczego zdemaskowano mnie tak szybko. Jeżeli Kolderczycy dysponują pewnymi mocami, a przypuszczamy, że tak jest, to można mnie było odkryć z taką łatwością, z jaką psy biegły za naszym tropem po wrzosowiskach.

— Sądzimy, że Kolderczycy zbierają teraz siły na Gormie do uderzenia na kontynent. Może pewnego dnia Karsten i Alizon odkryją, że dostarczyły broni do własnej zagłady. Dlatego właśnie chcę się zająć Aldis, musimy wiedzieć więcej o tym plugawym handlu z Gormem, a nie może on przecież prosperować bez wiedzy i przyzwolenia księcia.

Koris poruszył się niespokojnie.

— Żołnierze także plotkują, pani. Runda gotowego się zaciągnąć wojaka po winiarniach, i to w dodatku z pełną pieniędzy sakiewką, może też przynieść wiele wiadomości.

Spojrzała na niego z powątpiewaniem. — Yvian nie jest głupi. Ma wszędzie swe oczy i uszy. Wystarczy, żeby ktoś taki jak ty, kapitanie, pojawił się w winiarni, a dowie się o tym.

Koris nie wydawał się tym zmartwiony. — Czyż Koris z Gormu nie stracił swych ludzi i swej reputacji w Sulkarze? Możesz mi wierzyć, że będę miał pod ręką przekonywającą historię, jeśli ktoś mnie o nią zapyta. Co do ciebie — skinął na Simona — to lepiej, żebyś się nie pokazywał, bo dogoni nas historia, jaką opowiedzieliśmy na rogatkach. Ale co do tego młodzika tutaj? — Koris uśmiechnął się do Brianta.

Ku ogromnemu zdziwieniu Simona, młodzieniec, zazwyczaj poważny, posłał Korisowi w odpowiedzi nieśmiały uśmiech. Potem spojrzał na czarownicę, jakby szukając przyzwolenia. I ku nie mniejszemu zdumieniu Simona ona dała mu je z tą samą figlarnością, jaką zademonstrowała wcześniej.

— Briant nie jest weteranem koszar, Korisie. Ale był tu uwięziony już wystarczająco długo. I nie lekceważ jego miecza, zapewniam cię, że pod wieloma względami mógłby cię zadziwić i pewno to zrobi!

Koris roześmiał się. — Nie wątpię w to, pani, zważywszy, że to ty mówisz. — Sięgnął po swój topór stojący obok krzesła.

— Lepiej zostaw tę zabawkę tutaj — ostrzegła. — Ona na pewno zostanie zauważona. — Położyła rękę na trzonku. Jej ręce jakby przymarzły do topora. Po raz pierwszy od chwili ich przybycia Simon zauważył, że straciła właściwy sobie spokój.

— Cóż za broń nosisz, Korisie? — jej głos stał się nieco piskliwy.

— Czyż nie wiesz, pani? Dał mi go z własnej woli ten, w czyich rękach śpiewał. Żywy nie oddam go nikomu.

Czarownica cofnęła szybko rękę, jakby oparzyła się, dotykając topora Volta.

— Czy otrzymałeś go po dobrej woli?

— Koris wybuchnął. — W takiej sprawie mówiłbym tylko prawdę. Ja go otrzymałem i tylko mnie będzie służył.

— Więc tym bardziej nie radzę ci wynosić go na ulice Karsu — powiedziała na poły prosząc, na poły rozkazując.

— Pokaż mi wobec tego bezpieczne miejsce, w którym mogę to złożyć — odpowiedział Koris z nie ukrywaną niechęcią.

Myślała przez chwilę, pocierając palcami dolną wargę. — Niech tak będzie. Ale potem musisz mi wszystko opowiedzieć, kapitanie. Weź topór, a pokażę ci najbezpieczniejsze miejsce w tym domu.

Simon i Briant poszli w ślad za nimi do innego pokoju. Na ścianach wisiały tkaniny tak stare, że dawało się odczytać jedynie zarysy pierwotnego rysunku. Czarownica minęła jedną z tkanin i podeszła do rzeźbionego panneau, na którym szczerzyły kły bajeczne bestie. Szarpnęła jeden z kasetonów i oczom wszystkich ukazała się szafka, na której dno Koris położył topór.

Tak jak w stolicy Estcarpu Simon czuł obecność dawnych wieków, potężne fale czasu otaczające człowieka całym naporem stuleci, w pieczarze Volta odczuwał lęk przed czymś nieludzkim, kiedy Volt jakby królował na dworze cieni i kurzu, tak w tym pomieszczeniu także wyczuł rodzaj promieniowania emanującego ze ścian, coś namacalnego w powietrzu, co sprawiało, że cierpła mu skóra.


Ale Koris chciał szybko załatwić sprawę ukrycia swego skarbu, a czarownica zamknęła szafkę gestem gospodyni domowej chowającej szczotkę. Briant zatrzymał się w drzwiach, jak zwykle spokojny. Dlaczego Simon czuł się tak dziwnie? Tak go to dręczyło, że został chwilę po wyjściu innych i starał się jak najwolniej przejść przez środek pokoju.

Stało w nim jedynie krzesło z wysokim oparciem z czarnego drewna, które mogło pochodzić z sali audiencyjnej, a naprzeciwko niego równie ciemny stołek. Na podłodze pomiędzy nimi leżał dziwny zbiór przedmiotów, którym Simon przyjrzał się uważnie, jakby starał się odnaleźć w nich rozwiązanie zagadki.

Przede wszystkim był tam niewielki gliniany piecyk — w którym można było spalić najwyżej garstkę węgla. Umieszczony był na dokładnie przyciętej, gładko wypolerowanej deseczce. Obok stała ceramiczna waza zawierająca nieco szarobiałego proszku i pękata butla. Dwa siedzenia i ta dziwna kolekcja przedmiotów — ale było tam jeszcze coś.

Simon nie słyszał, kiedy czarownica weszła do pokoju, toteż jej głos dość gwałtownie wyrwał go z zamyślenia.

— Kim ty jesteś, Simonie?

Ich oczy spotkały się. — Przecież wiesz. Powiedziałem prawdę w Estcarpie. Masz chyba własne sposoby sprawdzania, czy ktoś kłamie.

— Owszem, mamy takie sposoby, a ty powiedziałeś prawdę. Ale muszę raz jeszcze zadać ci to pytanie: kim jesteś, Simonie? Na nadmorskiej drodze wyczułeś zasadzkę, zanim Moc ostrzegła mnie. A przecież jesteś mężczyzną!

Po raz pierwszy opuściło ją opanowanie. — I wiesz, co się tutaj robi, czujesz to!

— Nie. Wiem tylko, że jest tu coś, czego nie mogę zobaczyć, a jednak to istnieje. — Raz jeszcze powiedział jej prawdę.

— No właśnie! — Uderzyła pięścią w pięść. — Nie powinieneś czuć takich rzeczy, a jednak czujesz. Ja gram tutaj pewną rolę. Nie zawsze wykorzystuję Moc, to znaczy moc przekraczającą moje własne doświadczenie w rozpoznawaniu mężczyzn i kobiet, w dokładnym zgadywaniu, co kryje się w ich sercach albo jakie są ich pragnienia. Trzy czwarte mojego daru polega na iluzji, sam to zresztą widziałeś. Nie przyzywam demonów, nie sprowadzam niczego z innego świata, moje czary działają na tych, którzy spodziewają się cudów. Ale Moc istnieje i czasami przychodzi na moje wezwanie. Wtedy mogę dokonać rzeczywistych cudów. Mogę wyczuć nieszczęście, choć nie zawsze potrafię powiedzieć, jaką formę przybierze. Tyle mogę zrobić i to jest prawdziwe! Przysięgam na moje życie!

— Wierzę — odpowiedział Simon. — W moim świecie także zdarzają się rzeczy, których nie da się wytłumaczyć za pomocą trzeźwej logiki.

— Ale takie rzeczy robią wasze kobiety?

— Nie, zdarza się to przedstawicielom obydwu płci. Miałem pod swoją komendą ludzi, którzy przeczuwali niebezpieczeństwo, śmierć własną lub czyjąś. Znałem także domy, stare miejsca, w których coś czyhało, coś, o czym lepiej było nie myśleć, coś, czego nie można było zobaczyć ani odczuć, tak jak nie możemy zobaczyć ani odczuć tego, co jest tutaj.

Teraz przyglądała mu się z nie ukrywanym zdumieniem. Jej ręka poruszyła się, nakreśliła w powietrzu jakiś znak, który na moment rozjarzył się ogniem.

— Widziałeś? — Czy miało to być oskarżenie, czy triumfalne uznanie? Simon nie miał czasu, żeby się nad tym zastanowić, bo z głębi domu dobiegły odgłosy gongu.

— Aldis! Będzie z nią eskorta! — Czarownica przebiegła przez pokój, by znów otworzyć ukrytą szafkę, w której Koris schował topór. — Do środka! — rozkazała. — Jak zwykle, najpierw przeszukają dom, a lepiej, żeby nie wiedzieli o twojej obecności.

Zanim Simon zdążył zaprotestować, znalazł się w pomieszczeniu stanowczo zbyt małym. Drzwi zamknęły się. Odkrył, że pomieszczenie owo bardziej przypominało kryjówkę szpiega niż szafkę. Między płaskorzeźbami były otwory, wpuszczające powietrze i pozwalające obserwować pokój.

Wszystko stało się tak szybko, że nie zdążył zareagować. Teraz zbuntował się i postanowił wyjść. Jednak zbyt późno odkrył, że po tej stronie nie było żadnego zamka i że został po prostu włożony do bezpiecznej przechowalni razem z toporem Volta do chwili, gdy czarownica uzna za stosowne znów go wypuścić.


Ze wzrastającym poirytowaniem Simon przycisnął czoło do rzeźbionej przegrody starając się jak najlepiej zobaczyć, co się dzieje w pokoju. Znieruchomiał na widok Strażniczki z Estcarpu, za którą weszli dwaj żołnierze: odepchnęli ją i zabrali się do przeszukiwania pomieszczenia, podnosili nawet wiszące na ścianach tkaniny.

Obserwowała ich ze śmiechem. Po chwili powiedziała przez ramię do kogoś, kto znajdował się jeszcze za progiem:

— Wydaje się, że w Karsie nie wierzy się nikomu. A czy kiedykolwiek ten dom i jego mieszkańcy zamieszani byli w coś złego? Twoje psy mogą znaleźć trochę kurzu, jedną lub dwie pajęczyny, bo przyznaję, że nie jestem nadzwyczajną gospodynią, ale nie znajdą nic więcej, pani. Przez ich poszukiwania tracimy tylko czas.

Była w tym delikatna kpina, wystarczająca, by trafić w czułe miejsce. Simon podziwiał umiejętność, z jaką czarownica posługiwała się słowami. Przemawiała jak dorosła osoba do dziecka, z odrobiną niecierpliwości, że odrywa się ją od ważniejszych prac. Było to równocześnie zaproszeniem owej niewidzialnej dla Simona osoby do udziału w tej dorosłości.

— Halsfric! Donnar!

Mężczyźni stanęli na baczność.

— Przeszukajcie resztę tej chałupy, jeśli chcecie, ale zostawcie nas same!

Szybko stanęli po obu stronach drzwi, robiąc przejście dla drugiej kobiety. Czarownica zamknęła drzwi, zanim zwróciła się do nowo przybyłej, która zrzuciła na podłogę żółty płaszcz z kapturem.

— Witaj, pani Aldis!

— Tracimy czas, kobieto, jak sama powiedziałaś. — Słowa były ostre, ale wypowiedziane głosem o miękkości aksamitu. Samo słuchanie takiego głosu mogło absolutnie oszołomić mężczyznę.

Książęca kochanka przypominała nie tyle dziewkę z tawerny, okrągłą i wulgarną, do jakiej porównywała ją czarownica, ale młodą dziewczynę, nie w pełni jeszcze świadomą swoich możliwości, z niewielkimi jędrnymi piersiami, skromnie ukrytymi, a jednak widocznymi wyraźnie pod materiałem sukni. Kobieta pełna sprzeczności, swawolna i zimna jednocześnie.

Patrząc na nią Simon mógł zrozumieć, że potrafiła tak długo i skutecznie utrzymać władzę nad znanym rozpustnikiem.

— Powiedziałaś Fircie… — znów ten ostry ton złagodzony aksamitem.

— Powiedziałam twojej Fircie to, co mogłam i co było konieczne — czarownica była równie rzeczowa, jak jej klientka. — Czy ten układ ci odpowiada?

— Będzie mi odpowiadał dopiero, kiedy okaże się skuteczny. Daj mi to, co mi zapewni pozycję w Karsie, a potem upominaj się o zapłatę.

— Masz dziwny sposób załatwiania spraw, pani. Masz wszystkie atuty w ręku.

Aldis uśmiechnęła się. — Jeżeli posiadasz taką moc, jak utrzymujesz. Mądra Kobieto, możesz równie dobrze zaszkodzić, jak pomóc. Byłabym dla ciebie łatwą ofiarą. Powiedz, co mam zrobić i to szybko. Mogę ufać tym dwóm, ponieważ ich życie zależy od jednego mojego słowa. Ale są jeszcze inne oczy i języki w tym mieście!

— Daj mi rękę. — Czarownica z Estcarpu wzięła maleńką wazę z szarobiałym proszkiem. Kiedy Aldis wyciągnęła swą przystrojoną pierścieniami rękę. Strażniczka błyskawicznie ukłuła ją wyjętą z sukni igłą i wypuściła kilka kropel krwi do naczynia. Dodała jeszcze trochę płynu z butli, mieszając to wszystko na rzadką maź. Rozpaliła węgiel w przenośnym piecyku.

— Siadaj. — Wskazała ręką stołek. Kiedy tamta usiadła, postawiła deseczkę z piecykiem na jej kolanach.

— Myśl o tym, którego pragniesz, zachowaj tylko jego w swoich myślach, pani.

Kobieta z Estcarpu rozrzuciła maź z wazy nad niewielkim płomykiem, po czym zaczęła śpiewać. W zadziwiający sposób owo coś, co tak wyostrzyło uwagę Simona przed chwilą, co zagęściło się pomiędzy nimi w momencie, gdy czarownica narysowała w powietrzu ognisty znak, teraz zdecydowanie osłabło.

Ale w jakiś sposób jej śpiew tkał inny czar, zmieniał tok myśli, przywoływał inny rodzaj odpowiedzi. Zdawszy sobie sprawę, o co chodzi, po pełnych niedowierzania chwilach, Simon przygryzł dolną wargę. A wydawało mu się, że zaczyna znać tę kobietę. Magia odpowiednia dla Aldis i jej podobnych; ale nie dla czystości i chłodu Estcarpu, o nie! Zaczynało to działać także i na niego. Simon zatkał uszy palcami, żeby oddzielić się od ciężkiego gorąca, które słowa czarownicy wpompowywały w jego coraz szybciej pulsującą krew.

Zrezygnował z tej samoobrony dopiero wtedy, gdy zobaczył, że usta Strażniczki przestały się poruszać. Twarz Aldis była zaczerwieniona, wilgotne usta rozchylone, patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem, dopóki czarownica nie zdjęła z jej kolan deski z przenośnym piecykiem. Kobieta z Estcarpu wyjęła z naczynia ów rodzaj ciasta, zawinęła w białe płótno i podała klientce.

— Dodawaj po szczypcie do jego jedzenia i napojów. — Teraz głos czarownicy był głosem osoby kompletnie wycieńczonej.

Aldis porwała paczuszkę i włożyła za suknię na piersi. — Możesz być pewna, że to wykorzystam! — Złapała swój płaszcz już w drodze do drzwi. — Zawiadomię cię, jak mi się powiodło.

— Będę wiedziała, pani, będę wiedziała.

Po wyjściu Aldis czarownica stała z ręką na krześle, jakby potrzebowała oparcia. Na jej twarzy malowała się niechęć i coś w rodzaju wstydu, jakby posłużyła się niegodnymi środkami dla osiągnięcia szlachetnego celu.

WYROK

Ręce Korisa poruszały się rytmicznie czyszcząc ostrze topora wolnymi pociągnięciami jedwabnej szmatki. Zażądał swojego skarbu w momencie wejścia do domu i teraz przycupnięty na parapecie okiennym, z toporem na kolanach, opowiadał.

— …wpadł, jakby miał za plecami cały Kolder. Wypaplał to sierżantowi, który rozlał połowę wina, za które ja płaciłem… Sierżant o mało się nie zakrztusił na śmierć, podczas gdy ten jegomość chwytał go za ubranie i wykrzykiwał. Założę się o tygodniowe łupy z Karsu, że jest w tym jakieś źdźbło prawdy, choć historia jest dość niejasna.

Simon obserwował pozostałą dwójkę. Nie spodziewał się, by czarownica okazała zaskoczenie. Jednak młodzieniec, którego wytrzasnęła nie wiadomo skąd, mógł być trochę mniej opanowany. Simon nie pomylił się. Briant zbyt nad sobą panował. Ktoś, trochę bardziej zaprawiony w sztuce udawania, jednak okazałby zaskoczenie.

— Przypuszczam — przerwał Simon opowieść kapitana — że dla ciebie, pani, taka historia nie jest niejasna. — Ostrożność, która od sceny z Aldis stała się częścią jego stosunku do tej kobiety, wykorzystał teraz jak tarczę przeciwko niej. Mogła sobie z tego zdawać sprawę, ale nie próbowała skruszyć tej tarczy.

— Hunold rzeczywiście nie żyje — powiedziała bezbarwnie. — Zmarł w Verlaine. Lady Loyse także opuściła ziemię. Tyle było prawdy w opowieści tego człowieka, kapitanie — mówiła najwyraźniej do Korisa, nie do Simona. — Ale oczywiście jest nonsensem, że to wszystko stało się w wyniku najazdu Estcarpu.

— To wiem, pani. To nie jest nasz sposób walki. Chodzi o to, czy ta historia ma ukrywać coś innego? Nie zadawaliśmy ci żadnych pytań, ale czy resztki Gwardii wyszły na brzeg na skałach Verlaine?

Strażniczka potrząsnęła głową. — O ile wiem, kapitanie, ocalałeś jedynie ty i ci, którzy byli z tobą.

— Opowieści tego typu mogą się stać wystarczającym powodem ataku na Estcarp. — Koris zmarszczył brwi. — Hunold cieszył się względami Yviana. Nie przypuszczam, żeby książę tak spokojnie przyjął jego śmierć, zwłaszcza jeśli owiana będzie mgłą tajemnicy.

— To Fulk! — Briant wyrzucił z siebie to imię jak strzał z pistoletu.

— To jedyne wytłumaczenie dla Fulka! — Teraz twarz Brianta była wystarczająco ożywiona. — Ale musiałby załatwić się także z Sirikiem i panem Duarte! Przypuszczam, że Fulk był bardzo zajęty. Ten żołnierz znał tyle szczegółów najazdu, że musiał słyszeć bezpośrednią relację.

— Właśnie przybył posłaniec. Tyle zdołałem zrozumieć z jego gadaniny — wyjaśnił Koris.

— Posłaniec przybył morzem! — Czarownica wstała, czerwonozłota materia jej stroju układała się w wirujące fałdy. — Nie uważałabym Fulka z Verlaine za prostaczka, ale za tym kryje się zręczny manewr, wykorzystanie każdego przypadkowego wydarzenia, a to pachnie czymś więcej niż tylko pragnieniem Fulka, by osłonić się przed zemstą Yviana.

Oczy strażniczki pociemniały jak niebo przed burzą, kiedy spojrzała zimno na trójkę towarzyszy. — Nie podoba mi się tu. Och, można było się spodziewać jakiejś opowieści z Verlaine. Fulk potrzebował historii, którą Yvian mógłby strawić, gdyż inaczej wieże jego zamku zwaliłyby mu się na głowę. A on zdolny jest uśmiercić zarówno Sirica, jak i Duarte'a dla dodania wiarygodności swej historii i zatarcia śladów. Ale ten ruch nadchodzi za szybko, za bardzo pasuje do większej całości. Przysięgłabym, że…

Zaczęła spacerować po pokoju, a czerwona spódnica wirowała wokół niej. — Jesteśmy mistrzyniami iluzji, ale przysięgłabym przed Mocą Estcarpu, że ten sztorm nie był złudzeniem! Chyba, że Kolderczycy opanowali siły natury… — głos jej przeszedł w szept. — Nie mogę uwierzyć, że znaleźliśmy się tutaj na ich życzenie. W to jednak nie mogę uwierzyć! Chociaż… — Obróciła się i podeszła do Simona.

— Brianta znam, wiem co i dlaczego robi. Korisa też znam, wiem co nim kieruje i dlaczego. Ale ciebie, człowieku z mgieł na moczarach Toru, nie znam. Jeżeli jesteś czymś więcej niż się wydajesz, to może sami na siebie ściągnęliśmy zagładę.

Koris przestał polerować topór. Szmatka upadła na podłogę, kiedy zacisnął ręce na trzonku. — Najwyższa Strażniczka go zaakceptowała — powiedział obojętnym tonem, lecz skupił uwagę na Simonie, oceniając go bezosobowo jak zapaśnik szykujący się do walki.

— Tak! — Czarownica zgodziła się z kapitanem. — A poza tym niemożliwą rzeczą jest, żebyśmy nie mogły odkryć za pomocą naszych metod tego, co kryje w sobie Kolder. Och, oni mogą to osłonić, lecz sama pustka tej osłony czyni ją podejrzaną.

Sięgnęła za dekolt sukni i wydobyła matowy klejnot, który przywiozła z Estcarpu. Przez dłuższą chwilę trzymała go w rękach, potem zdjęła łańcuch z szyi i podała Simonowi.

— Weź to! — rozkazała.

Koris krzyknął i zeskoczył z parapetu. Ale Simon wziął klejnot. Przy pierwszym dotknięciu wydał mu się równie zimny i gładki jak każda oszlifowana gemma, ale potem zaczął rozgrzewać się, z każdą sekundą stawał się gorętszy. Lecz to gorąco nie parzyło, nie zostawiało śladów na jego skórze. Jedynie sam kamień ożył, po jego powierzchni pełzły linie opalizującego ognia.

— Wiedziałam! — Szorstki szept kobiety wypełnił pokój. — Nie, on nie przychodzi z Kolderu. Nie mógłby utrzymać tego kamienia, obudzić Mocy i nie poparzyć się. Witam, bracie obdarzony mocą! — Znów nakreśliła w powietrzu znak, który zapłonął tak jak przed chwilą matowy kamień. Zabrała klejnot od Simona, z powrotem zawiesiła na szyi i ukryła pod suknią.

— Ależ on jest mężczyzną! Zmiana kształtu nie wchodzi tu chyba w rachubę, poza tym nie mógłby nas zwieść mieszkając z nami w koszarach — zaczął Koris. — Jak to możliwe, żeby mężczyzna był obdarzony Mocą?

— Jest mężczyzną spoza naszego czasu i przestrzeni. Nie możemy powiedzieć, co się dzieje w innych światach. Przysięgnę, że nie jest Kolderczykiem. Może to z nim Kolder musi się zmierzyć w decydującej walce. Teraz trzeba…

Jej słowa przerwał świdrujący brzęk sygnału w ścianie. Koris i Simon spojrzeli na czarownicę. Briant wyciągnął pistolet. — Furtka w murze — powiedział.

— Ale to jest poprawny sygnał, tyle że w nieodpowiednim czasie. Otwórz, ale bądź gotów.

Brianta już nie było w pokoju. Koris i Simon pospieszyli za nim do ogrodowego wejścia. Kiedy znaleźli się na zewnątrz, usłyszeli hałasy dobiegające z miasta. Simona ukłuło żądło wspomnień. W tych dochodzących z dala okrzykach była znajoma nuta. Koris wydawał się zaskoczony.

— To jest tłum! Ryk polującego tłumu!

Simon, pamiętając straszliwy koszmar z własnej przeszłości, potwierdził skinieniem głowy. Podniósł pistolet na powitanie każdego, kto znajdował się za furtką.

Trudno byłoby się pomylić w określeniu, do jakiej rasy należy mężczyzna, który chwiejnym krokiem skierował się w ich stronę. Nawet krwawa pręga nie mogła przesłonić typowych rysów mieszkańca Estcarpu. Przybysz runął na twarz, lecz Koris zdążył go pochwycić. Nagle wszyscy niemal zostali zbici z nóg przez wybuch i prąd powietrzny, które nawet ziemię wprawiły w drżenie.

Mężczyzna, którego podtrzymywał Koris, poruszył się, uśmiechnął, próbował przemówić. Nie mogli go jednak usłyszeć, ogłuszeni na moment wybuchem. Briant zatrzasnął furtkę i założył rygle. Simon wraz z kapitanem niemal wnieśli nowo przybyłego do domu. Poczuł się na tyle lepiej, że wykonał powitalny gest na widok czarownicy. Nalała do kubka jakiegoś niebieskawego płynu i podała mu do wypicia.

— Pan Vortimer?

Wsunął się głębiej w krzesło, na którym go posadzono. — Słyszałaś, pani, przed chwilą, jak umierał w tym grzmiącym huku! Z nim razem odeszli wszyscy ci z naszych, którzy mieli szczęście dotrzeć na czas do ambasady. Za pozostałymi trwa nagonka na ulicach. Yvian wydał rozkaz trzykrotnego odtrąbienia wyroku na każdego mieszkańca Estcarpu, czy członka Starej Rasy. Zachowuje się jak szaleniec!

— I to także? — Przycisnęła ręce do skroni, jakby chciała zagłuszyć nieznośny ból. — Nie mamy czasu, czy zupełnie nie mamy?

— Vortimer wysłał mnie, bym cię ostrzegł, pani. Czy pragniesz pójść za nim tą samą drogą?

— Jeszcze nie.

— Ci, których skazano na zagładę, mogą być zabici bez dalszych kwestii, gdziekolwiek zostaną znalezieni. A dzisiaj zabijanie w Karsie to nie jest zwykła śmierć — ostrzegł beznamiętnie. — Nie wiem, pani, czego mogłaś się spodziewać po pani Aldis…

Strażniczka zaśmiała się. — Aldis to żadna nadzieja, Vortginie. Jest nas pięcioro… — obracała w palcach kubek, wreszcie spojrzała na Simona. — Zależy od tego więcej niż tylko nasze życie. Są także w Karstenie inni, pochodzący ze Starej Rasy. Jeżeli zostaną w porę ostrzeżeni, mogą bezpiecznie przedostać się przez góry do Estcarpu i zasilić nasze szeregi. Poza tym wszystko, czego się dowiedzieliśmy tutaj, choć nieskładne, musi zostać jednak przekazane komu trzeba. Nie mogę oczekiwać, że przywołam wystarczającą ilość mocy, musisz mi pomóc, bracie!

— Ale nie wiem jak. Nie mam przecież daru — zaprotestował Simon.

— Możesz mnie poprzeć. To nasza jedyna nadzieja.

Koris odszedł od okna, skąd wyglądał na ogród.

— Zmiana postaci?

— To jedyny sposób. Ale jak długo się utrzyma? — Strażniczka wzruszyła ramionami.

Vortgin oblizał wargi językiem. — Wyprowadźcie mnie tylko z tego przeklętego miasta, a poruszę dla was całą okolicę. Mam krewnych w głębi kraju, którzy powstaną na moje słowo!

— Chodźmy! — Strażniczka zaprowadziła wszystkich do pokoju, w którym rzucała czary. Zaraz za drzwiami Koris zatrzymał się.

— To, co dostałem, zatrzymam przy sobie. Przemień mnie tak, żebym mógł posługiwać się darem Volta.

— Nazwałabym cię tępakiem — wybuchnęła — gdybym nie znała wartości tej twojej zabawki. Nie została stworzona przez człowieka, więc może także zmieni kształt. Możemy jedynie spróbować. A teraz przygotujmy się, szybko!

Zerwała z podłogi kawałek dywanu, podczas gdy Simon i Koris przesunęli krzesło i stołek, przenieśli pozostałe rzeczy do drugiego końca pokoju. Czarownica pochyliła się i cudownym kamieniem nakreśliła linie w kształcie pięcioramiennej gwiazdy, która zaczęła lekko świecić. Nieco wyzywającym gestem Koris rzucił w środek swój topór.

Strażniczka zwróciła się do Simona. — Przemiany nie są prawdziwe, tworzy się iluzję, która ma zwieść tych, co będą nas ścigali. Pozwól mi czerpać z twojej mocy, abym mogła powiększyć swoją. A teraz — rozejrzała się dokoła i ustawiła mały gliniany piecyk obok topora, rozdmuchując żar w węglach — róbmy to co należy. Przygotujcie się.

Koris schwycił Simona za ramię. — Rozbieraj się do naga, inaczej moc nie działa! — Sam zaczął zrzucać kurtkę. Simon posłuchał rozkazu, po czym obaj pomogli Vortginowi.

Z przenośnego piecyka uniósł się dym, wypełniając pokój czerwonawą mgłą, w której skryła się przysadzista postać Korisa i muskularne ciało uciekiniera.


— Niech każdy z was stanie na jednym z ramion gwiazdy — rozległ się z mroku rozkaz czarownicy. — Ty, Simonie, stań koło mnie.

Poszedł za tym głosem zostawiając Korisa i Vortgina we mgle. Wyciągnęło się do niego białe ramię, biała dłoń ścisnęła jego dłoń. Pod stopami dostrzegł rysunek gwiazdy.

Ktoś śpiewał gdzieś bardzo daleko. Simonowi zdawało się, że unosi się w chmurze. Ale równocześnie odczuwał ciepło, nie z zewnątrz, ale wewnątrz. I to ciepło wydostawało się z jego ciała, wypływało przez prawą rękę. Simon pomyślał, że gdyby mógł je obserwować, zobaczyłby ten strumień, ciepły, krwistoczerwony, przepływający rytmicznie. Nie widział jednak nic poza szarą mgłą, przy czym miał świadomość, że jego ciało jeszcze istnieje…

Śpiew stawał się coraz głośniejszy. Raz w życiu słyszał podobny, wtedy obudziło się w nim pożądanie i pragnienie zaspokojenia ich, opanował się całą siłą woli. Teraz śpiew oddziaływał na niego inaczej, Simon przestał nienawidzić tego dźwięku.

Zamknął oczy na niekończące się wirowanie mgły, stał wsłuchany w śpiew, którego każda nuta pulsowała w jego ciele, stawała się jego częścią, wchodząc na zawsze w jego mięśnie i kości, ale równocześnie czuł, jak wypływa z niego ów ciepły strumień.

Nagle jego ręka opadła bezwładnie wzdłuż tułowia. Strumień przestał płynąć, śpiew cichł. Simon otworzył oczy. W nieprzeniknionej dotychczas ścianie mroku ukazywały się otwory. W jednym z nich dostrzegł brutalną, niemal zwierzęcą twarz. Ale uśmiechały się w niej sardonicznie oczy Korisa. Trochę dalej widać było inną twarz, ze zżartą przez chorobę skórą i powieką opadającą w miejscu, gdzie kiedyś było oko.

Głowa z oczami kapitana przeniosła wzrok z Simona na swego sąsiada i uśmiechnęła się demonstrując popsute i pożółkłe kły.

— Tworzymy wspaniałą kompanię!

— Ubierajcie się! — rzuciła czarownica z ustępującej mgły. — Tego dnia wyszliście z zaułków Karsu, by łupić i zabijać. To wy gonicie za skazanymi.

Założyli ubrania, w których przybyli do Karsu, ale nie wszystkie, żeby nie wyglądać zbyt dobrze jak na męty miejskie. Zamiast topora Volta Koris podniósł z podłogi zardzewiały metalowy pręt z haczykami, których przeznaczenia Simon wolał sobie nie wyobrażać.

Nie było lustra, w którym mógłby obejrzeć swoją nową postać, przypuszczał jednak, że jest równie szkaradny, jak jego towarzysze. Oczekiwał, że czarownica i Briant także się przeistoczą, ale nie spodziewał się tego, co zobaczył. Kobieta z Estcarpu stała się staruszką, pozlepiane kosmyki siwych włosów zwisały na przygarbione ramiona, w jej twarzy czaiło się zło. Młodzieniec natomiast był jej przeciwieństwem. Simon przyglądał się zadziwiony młodej dziewczynie przystrojonej w czerwonozłotą szatę, którą zdjęła czarownica.

Bladość i bezbarwność Brianta zastąpiła pastelowa uroda, więcej niż nakazywała przyzwoitość widoczna, gdyż dziewczyna nie zadała sobie trudu, by zawiązać tasiemki gorsetu. Staruszka wyciągnęła palec w stronę Simona.

— To twój łup. Zarzuć sobie ślicznotkę na ramiona, a jeśli zmęczy cię ten ciężar, kumple chętnie ci pomogą. Dobrze zagraj swoją rolę. — Dała rzekomej dziewczynie kuksańca między łopatki, popychając ją w ten sposób w ramiona Simona. Simon schwycił ją, zręcznie zarzucił sobie na ramię, podczas gdy czarownica obserwowała ich bacznym okiem reżysera, po czym ściągnęła jeszcze bardziej gorset dziewczyny, by ukazać gładkie ramiona.

Simon zdziwiony był doskonałością iluzji. Wyobrażał sobie, że będzie to tylko złudzenie optyczne, tymczasem miał pewną świadomość, że osoba, którą trzymał na ramieniu, również zmysłom dotyku wydawała się kobietą. Musiał więc nieustannie sobie powtarzać, że wynosi na plecach Brianta.

Napotkali w Karsie wiele podobnych band. Widoki, na jakie natknęli się w drodze nad rzeką, sytuacje, w których nie mogli pomóc, mocno się wryły im w pamięć. Na rogatkach stały straże, jednak kiedy Simon zbliżył się z jęczącą ofiarą przerzuconą przez ramię, w kompanii wyraźnie gotowej skorzystać z okazji, czarownica z workiem podbiegła do przodu. Potknęła się i przewróciła tak niezręcznie, że błyszcząca zawartość torby potoczyła się po chodniku.


Wartownicy rzucili się do akcji, a ich dowódca kopnięciem usunął z drogi leżącą staruchę. Jeden z nich miał jednak odrobinę większe poczucie obowiązku, a może po prostu większe wrażenie zrobił na nim wybrany przez Simona rodzaj łupu. Zagrodził Simonowi drogę lancą i uśmiechał się do niego znad tej bariery.

— Słodki ciężar sobie wybrałeś, bubku. Za dobry dla ciebie. Pozwól spróbować najpierw lepszemu.

Koris wysunął niespodziewanie zaopatrzony w haki metalowy pręt i podciął nim żołnierzowi nogi. Kiedy ten rozciągnął się jak długi, uciekinierzy przedostali się przez bramę i pobiegli nabrzeżem, ścigani przez pozostałych wartowników.

— Do wody! — Briant został wyrwany z uścisku Simona, rzucony do rzeki, za nim wskoczył kapitan i po chwili wypłynął przy czerwonozłotym pakunku. Vortgin zataczając się dobiegł do brzegu. Simon widząc, że Koris zajmie się Briantem, obejrzał się za czarownicą.

Przy nabrzeżu widoczna była plątanina ciał. Z pistoletem gotowym do strzału Simon zawrócił, wystrzelił trzy razy, kładąc każdym strzałem jednego mężczyznę. Wrócił akurat w porę, by zobaczyć leżące nieruchomo ciało z siwą głową, z. ostrzem miecza przystawionym do gardła.

Simon wystrzelił jeszcze dwa razy. Potem jego pięści rozdzielały ciosy. Ktoś wrzasnął i uciekł, kiedy Simon podniósł z ziemi czarownicę. Ważyła zdecydowanie więcej od Brianta. Z ciężarem przewieszonym przez ramię dobiegł do najbliższej barki. Dysząc ciężko przeciskał się między ładunkiem na pokładzie, by dotrzeć do drugiej burty.

Kobieta w jego ramionach nagle ożyła, odpychając go, jakby rzeczywiście była walczącą ofiarą. Simon stracił równowagę i obydwoje wpadli do wody, uderzając o jej powierzchnię z nieoczekiwaną siłą. Simon napił się wody, zakrztusił się, zaczął niezdarnie płynąć.

Wytknął głowę na powierzchnię, rozejrzał się w poszukiwaniu kobiety i dostrzegł poruszające się rytmicznie pomarszczone ramię.

— Halo!

Wołanie dobiegło z barki płynącej w dół rzeki, przez burtę przerzucono sznur. Simon i czarownica wydostali się na pokład, tylko po to, by na polecenie Korisa znowu wskoczyć do wody, tym razem z drugiej strony, tak by płynąca barka stanowiła rodzaj osłony od strony brzegu.

Czekała na nich maleńka łódka, w której siedział Vortgin, a Briant przechylony przez burtę wymiotował do wody, ściskając równocześnie swą czerwoną suknię, jakby rzeczywiście padł ofiarą gwałtu. Kiedy znaleźli się w łódce, Koris odepchnął ją od barki posługując się swą dzidą z haczykami.

— Myślałam, że straciłeś to na rogatkach!

Na twarzy Korisa odbiło się zdumienie. — Tego nie zgubię nigdy! No, to zyskaliśmy odrobinę czasu. Tak mi się przynajmniej zdaje. Pomyślą, że chowamy się na barce, ale rozsądniej będzie przeprawić się na drugi brzeg, jak tylko barka oddryfuje wystarczająco daleko od nabrzeża przystani.

Wszyscy zgodzili się z sugestią kapitana, ale wydawało im się, że już bardzo długo czekają na odpłynięcie barki. Briant wreszcie się wyprostował, ale siedział z odwróconą głową, jakby szczerze zawstydzony swoim przebraniem. Czarownica siedząc na dziobie bacznie obserwowała odległy brzeg.

Na szczęście zapadła noc, a Vortgin dobrze znał okolicę. Potrafi przeprowadzić ich polami, unikając zabudowań, dopóki nie znajdą się w bezpiecznej odległości od Karsu.

— Trzykrotnie odtrąbiono wyrok, tak, mógł to narzucić w Karsie. Miasto należy do niego. Ale szlachta ze starych rodów na ogół czuje się związana z nami, a w braku tego rodzaju więzów czy sympatii może ją poruszyć po prostu zazdrość o Yviana. Jeśli nawet nie pomoże nam czynnie, to nie pomoże także ludziom księcia w zgładzeniu nas. Będzie chodziło głównie o to, żeby nic nie widziała, ani nie słyszała.

— Tak, Karsten jest teraz dla nas zamknięty — czarownica zgodziła się z Vortginem. — Radziłabym wszystkim należącym do Starej Rasy nie odkładać ucieczki do chwili, gdy będzie za późno. Może pomogą tu Sokolnicy. Tak… tak… nadchodzi nasza noc!

Ale Simon wiedział, że nie miała na myśli jedynie nadejścia nocnego mroku, otaczającego piątkę uciekinierów.

FAŁSZYWY SOKÓŁ

Simon, Koris i Vortgin leżeli w polu za stogiem, przykryci wiązkami wilgotnej słomy i obserwowali wioskę położoną na znajdującym się poniżej skrzyżowaniu dróg. Widać było czwórkę ludzi księcia ubranych w błyszczące szaroniebieskie płaszcze, na koniach zdatnych do długiej i ciężkiej jazdy oraz grupkę nędznie odzianych chłopów. Z zachowaniem ceremoniału przywódca niewielkich sił wysłanych z Karsu doprowadził konia pod Słup Ogłoszeniowy, przyłożył do ust róg, w którego srebrnej oprawie odbijały się promienie słońca.

— Raz… dwa… trzy — Koris głośno liczył dźwięki. Słyszeli je dokładnie, musiała je słyszeć cała okolica, choć nie zrozumieli słów wypowiedzianych przez wysłanników księcia.

Koris spojrzał na Vortgina. — Dosyć szybko to rozgłaszają. Powinieneś się pospieszyć, jeżeli w ogóle chcesz uprzedzić kogokolwiek ze swoich krewniaków.

Vortgin wbił sztylet głęboko w ziemię, jakby miał do czynienia z jednym z jeźdźców w niebieskim płaszczu. — Potrzebowałbym czegoś więcej niż para moich nóg.

— Właśnie. A tam jest to, czego szukamy — Koris wskazał kciukiem wysłanników księcia.

— Za mostem droga przecina niewielki las — rozmyślał głośno Simon.

Na pseudotwarzy Korisa malowało się złośliwe zrozumienie tej aluzji. — Wkrótce skończą pogawędkę. Lepiej ruszajmy.

Odczołgali się od punktu obserwacyjnego, przeprawili przez bród na rzece i znaleźli się w lesie. Droga prowadząca na północ nie była dobrze utrzymana. W tym okręgu rządom Yviana sprzeciwiali się zarówno możni, jak i biedota. Poza głównymi traktami, wszystkie drogi były ledwo przejezdne.

Droga biegła dnem wąwozu porośniętego krzakami i trawą. Nie był to bezpieczny dukt dla żadnego podróżnego, zwłaszcza noszącego liberię księcia.

Simon ukrył się po jednej stronie. Koris stanął bliżej rzeki, przygotowany na przecięcie odwrotu. Vortgin znajdował się na wprost Simona. Pozostawało im tylko czekać.

Przywódca wysłanników książęcych nie był głupcem. Jeden z jego ludzi jechał przodem, bacznie obserwując każdy poruszany wiatrem krzak, każdą podejrzanie wysoką kępę trawy. Przejechał pomiędzy zaczajonymi mężczyznami i pojechał dalej. Za nim pojawił się żołnierz z rogiem i jego towarzysz, czwarty zamykał tyły.

Simon strzelił, kiedy ostatni jeździec zrównał się z nim. Lecz bezbłędnie wycelowana strzałka zwaliła z konia jeźdźca straży przedniej.

Przywódca zawrócił konia ze zręcznością wytrawnego jeźdźca po to, by zobaczyć, jak plując krwią spada z konia ostatni w orszaku.

— Sul… Sul… Sul…! — Rozległ się przeraźliwy okrzyk bojowy, który Simon słyszał po raz ostatni w skazanym na zagładę porcie. Strzałka trafiła Simona w ramię, rozdzierając kurtkę i lekko raniąc skórę, przywódca wysłanników książęcych musiał mieć oczy kota.

Ostatni z pozostałych przy życiu żołnierzy usiłował wspomóc dowódcę, dopóki Vortgin nie wychylił się z ukrycia i nie rzucił sztyletem, którym poprzednio się bawił. Nóż utkwił u nasady czaszki jeźdźca, który bez słowa osunął się z konia.

Simon usłyszał nad głową stuk kopyt. Koń stracił równowagę i upadł przygniatając swym ciężarem jeźdźca. Koris wyskoczył z ukrycia i wbił zaopatrzony w haki pręt w dającego jeszcze oznaki życia nieprzyjaciela.

Zabrali się do rozbierania żołnierzy i łapania koni. Na szczęście koń, który się przewrócił, zdołał wstać na nogi, przerażony, zdyszany, lecz nie okaleczony. Odciągnęli w krzaki ciała zabitych, a kolczugi, hełmy i dodatkową broń przytroczyli do siodeł, po czym udali się do opuszczonej szopy, w której przedtem się schronili.

Mężczyźni trafili w sam środek gorącego sporu. Starucha i ciemna piękność w szkarłatnozłotej szacie stały na wprost siebie z rozgorączkowanymi oczami. Ich podniesione głosy umilkły jednak, kiedy Simon przeszedł przez dziurę w rozpadającym się płocie. Nikt nie odezwał się, dopóki nie przyprowadzono koni z bagażem. Wtedy odziana na czerwono dziewczyna wydała cichy okrzyk i rzuciła się na tobołki skórzanych okryć i kolczug.


— Chcę wrócić do własnej postaci i to zaraz! — zażądała. Simon łatwo mógł to zrozumieć. W wieku Brianta rola, jaką mu narzucono, mogła się wydawać bardziej upokarzająca od niewolnictwa. Zresztą nikt z nich nie chciał dłużej występować w tak nieatrakcyjnych postaciach, jakie utkała dla nich Strażniczka, nawet jeśli przebranie to pomogło im wydostać się z Karsu.

— To słuszne — przyznał. — Czy możemy znów się przekształcić, raczej czy zechcesz nas przekształcić, pani? Czy też musi upłynąć jakiś czas?

Czarownica zmarszczyła brwi. — Dlaczego mamy marnować czas? Nie jesteśmy jeszcze poza zasięgiem wysłanników Yviana, choć jak widać niektórych już załatwiliście. — Wzięła jeden z płaszczy, jak gdyby przymierzając go do swej zgarbionej figury.

Briant rzucał groźne spojrzenia, zabierając kłąb męskich ubrań. Odęte wargi jego dziewczęcej twarzy miały zacięty wyraz. — Odejdę stąd we własnej postaci albo nie odejdę wcale — oświadczył.

Kobieta z Estcarpu poddała się. Spod poszarpanego kaftana wyciągnęła woreczek i rzuciła go Briantowi. — Więc biegnij do strumienia. Użyj garstkę tego zamiast mydła. Ale uważaj, bo musi starczyć dla nas wszystkich.

Briant schwycił woreczek, podniósł długie suknie i przyciskając je do piersi wraz z tobołkiem z męską odzieżą pobiegł w stronę strumienia, jakby w obawie, że ktoś mu je odbierze.

— A co z nami? — zapytał z oburzeniem Simon, gotów ścigać uciekiniera.

Koris przywiązał konie do zbutwiałego płotu. Jego twarz wyglądała obrzydliwie, ale śmiech wskazywał na autentyczne rozbawienie.

— Niech chłopak spokojnie pozbędzie się tego przebrania. W końcu dotychczas nie protestował. A te suknie musiały go drażnić!

— Suknie? — w głosie Vortgina brzmiało zaskoczenie. — Ależ…

— Simon nie należy do Starej Rasy — Czarownica rozczesywała włosy długimi paznokciami. — Nie zna naszych obyczajów i zmian postaci. Masz rację, Korisie — spojrzała dziwnie na kapitana. — Trzeba pozwolić Briantowi dokonać w spokoju tej transformacji.

Ubrania zdobyte na niefortunnych wysłannikach księcia były trochę za duże na młodego wojownika, który wrócił znad strumienia znacznie pewniejszym krokiem. Cisnął zwitek czerwonej materii w kąt, a kiedy Simon i pozostali udawali się nad wodę, energicznie udeptał nad nim ziemię.

Koris najpierw pocierał i szorował zardzewiały pręt zanim zanurzył swoje ciało. Kiedy się mył, nie wypuszczał z ręki topora Volta. Wybrali sobie ubrania, Koris musiał pozostać przy kolczudze, w której wyszedł z Karsu, bo żadna inna na niego nie pasowała. Zarzucił jednak na nią płaszcz. Obaj mężczyźni poszli w jego ślady.

Kiedy wrócili, Simon podał woreczek czarownicy. Przez chwilę potrzymała go w ręku i z powrotem ukryła za dekoltem. — Jesteście dzielną grupą żołnierzy. Ja jestem waszą branką. W tych kapturach i hełmach nie widać tak wyraźnie, że pochodzicie z Estcarpu. Tylko ty, Vortginie, nosisz wyraźne piętno Starej Rasy. Ale gdybym ja pojawiła się w swojej zwykłej postaci, niechybnie bym was wydała. Więc jeszcze poczekam.

I tak wyjechali z ukrycia. Czterech mężczyzn w barwach księcia i starucha. Konie były wypoczęte, ale jechali powolnym truchtem, unikając otwartych dróg, aż do momentu, kiedy Vortgin musiał udać się na wschód.

— Jedziemy na północ traktem kupieckim — wydawała dyspozycje kobieta z siodła za Briantem. — Jeżeli uda nam się zawiadomić Sokolników, bezpiecznie przeprowadzę uciekinierów przez góry. Powiedz swoim, żeby zabrali z sobą tylko broń i żywność, tyle, ile uniosą juczne zwierzęta. I niech Moc będzie z tobą, Vortginie, bo ci, których namówisz, by przyjechali do Estcarpu, będą świeżą krwią dla naszych żył.

Koris zdjął z ramienia rzemień od rogu i podał Vortginowi. — To może być twój paszport, jeżeli natrafisz na jakieś siły Yviana, zanim znajdziesz się w głębi kraju. Niech ci szczęście sprzyja, bracie, i poszukaj Gwardii na północy. W ich arsenale jest tarcza, która będzie akurat odpowiednia dla ciebie.


Vortgin wykonał gest pożegnania i skierował konia na wschód.

— A teraz? — Czarownica zwróciła się do Korisa.

— Sokolnicy.

Strażniczka zachichotała — Zapominasz, kapitanie, że choć wydaję się stara i zniszczona, pozbawiona soków żywotnych, jednak jestem kobietą i siedziba Sokolników jest dla mnie niedostępna. Przeprowadźcie mnie i Brianta przez granicę, a potem poszukajcie tych nienawidzących kobiet ptasich przyjaciół. Poruszcie ich, jak najlepiej potraficie. Bo granica ozdobiona ostrzami mieczy każe Yvianowi trochę się zastanowić. A jeżeli Sokolnicy dopomogą naszym kuzynom przejść bezpiecznie przez góry, będziemy ich wielkimi dłużnikami. — Tylko — pociągnęła płaszcz na ramieniu Brianta — radziłabym odrzucić te barwy pana, któremu nie służycie, bo możecie zostać przykuci do jakiegoś górskiego drzewa, zanim zdążycie powiedzieć, kim naprawdę jesteście.

Tym razem Simon nie zdziwił się, że obserwuje ich sokół, nie wydało mu się też dziwne, że Koris wyraźnie wyjaśnia ptakowi ich prawdziwą tożsamość i sprawy, jakie mają do załatwienia. Simon zamykał tyły. Briant i kobieta jechali pomiędzy nimi.

Pożegnali się z Vortginem wczesnym popołudniem, teraz słońce zbliżało się ku zachodowi, a dotąd ich jedynym posiłkiem były racje żywnościowe znalezione w torbach przy siodłach zdobycznych koni.

Koris zaczekał, aż pozostali zrównają się z nim. Kiedy kapitan zaczął mówić, ciągle patrzył na rysujące się na horyzoncie góry i wydawało się Simonowi, że utracił trochę swojej zwykłej pewności siebie.

Nie podoba mi się to. Informacja musiała być przekazana przez przekaźnik sokoła i straż graniczna powinna być niedaleko. Już powinni byli się z nami spotkać. Kiedy gościliśmy w Gnieździe, gotowi byli walczyć razem z Estcarpem.

Simon niespokojnie przyglądał się stokom górskim. — Nie pojadę podobną ścieżką w ciemności bez przewodnika. Jeżeli, jak twierdzisz, kapitanie, Sokolnicy nie zachowują się dziś zgodnie ze swym zwyczajem, to jeszcze jeden powód, żeby nie wkraczać na ich terytorium. Proponowałbym rozbicie obozu w pierwszym dogodnym miejscu.

Przerwał im Briant, który z głową zadartą do góry obserwował kołującego ptaka.

— Ten ptak nie lata tak jak trzeba! — Młodzieniec wypuszczając cugle uniósł ręce naśladując skrzydła. — Prawdziwy ptak robi tak, a sokół tak, ileż razy je obserwowałem. Ale ten, popatrzcie, flap, flap, to coś nie tak!

Teraz wszyscy obserwowali krążącego w górze sokoła. Dla Simona był to ten sam rodzaj czarno-białego pierzastego wartownika, jaki odnalazł ich za Pieczarą Volta i jakie widział na siodłach Sokolników. Nie miał jednak najmniejszego pojęcia o ptakach.

— Możesz zagwizdać, żeby usiadł? — zapytał Korisa.

Kapitan odpowiednio ułożył wargi i czyste dźwięki napełniły powietrze.

W tym samym momencie pistolet Simona wystrzelił. Koris obrócił się z krzykiem i schwycił go za rękę, ale już było za późno. Zobaczyli, że strzałka trafiła w zakończenie białego V na piersi ptaka. Ale jego lot nie zmienił się, ptak nie wydawał się ranny.

— Powiedziałem, że to nie ptak! — wykrzyknął Briant. — To czary!

Wszyscy spojrzeli na Strażniczkę, oczekując wyjaśnienia, ale jej uwaga skupiona była na ptaku, z którego ciała wciąż sterczała strzała i który zataczał nad nimi powolne kręgi.

— To nie są czary znanej nam Mocy. — Wydawało się, że udzieliła tej odpowiedzi wbrew swojej woli. — Nie mogę powiedzieć, co to jest. Ale nie jest to żywe, tak jak my rozumiemy życie.

— Kolder! — prychnął Koris.

Czarownica powoli potrząsnęła głową. — Jeżeli to sprawka Kolderu, nie jest to igranie z naturą, jak w przypadku ludzi z Gormu. Ale co to jest, nie potrafię powiedzieć.

— Musimy ściągnąć to na dół. Już się obniżyło od chwili, gdy trafiła je strzałka, może ściąga je ciężar — powiedział Simon. — Daj mi swój płaszcz, pani — zwrócił się do Strażniczki zsiadając z konia.


Podała mu postrzępiony łachman, a Simon owinąwszy go dokoła przedramienia zaczął wspinać się na ścianę obok wąskiej ścieżki, którą przyjechali. Miał nadzieję, że ptak pozostanie w miejscu, dalej kołując nad nimi i coraz bardziej obniżając lot.

Simon czekał, rozciągnąwszy nieco płaszcz. Machnął nim i ptak wleciał w tę zaimprowizowaną sieć. Wyrwał się, by polecieć na oślep, aż w końcu rozbił sobie głowę o skałę.

Tregarth podbiegł, by podnieść leżący na ziemi przedmiot.

Pióra były prawdziwe, ale pod nimi! Zagwizdał równie głośno i wyraźnie jak Koris przywołujący ptaka, ponieważ pod ściągniętą skórą i połamanymi piórami kryła się plątanina delikatnych metalowych złączy, maleńkich kółek, przewodów i coś, co mogło być jedynie dziwacznej konstrukcji silniczkiem. Trzymając swą zdobycz w obu rękach powrócił do koni.

— Czy jesteś pewien, że Sokolnicy używają jedynie prawdziwych ptaków? — zapytał kapitana.

— Sokoły są dla nich święte — Koris dotknął palcem tłumoka przyniesionego przez Simona, a na jego twarzy malowało się zdumienie. — Nie przypuszczam, żeby mogło to być ich dzieło, uważają oni, że ptaki stanowią ich siłę i nigdy by ich nie podrabiali, by nie zaczęły działać przeciwko nim albo nie opuściły ich całkiem.

— A jednak ktoś wypuścił w powietrze górskie sokoły, które są sztucznym tworem — zauważył Simon.

Czarownica pochyliła się pragnąc podobnie jak Koris dotknąć sztucznego ptaka. Podniosła wzrok na Simona, u w jej oczach malowało się pytanie i cień troski.

— Inne światy — mówiła niemal szeptem. — To nie jest owoc naszych czarów ani czarów naszego czasu i przestrzeni. To jest obce, Simonie, obce.

Przerwał jej okrzyk Brianta, który wskazywał palcem w niebo. Drugi czarno-biały ptak unosił się nad ich głowami opuszczając się coraz niżej. Simon wolną ręką sięgnął do pistoletu, ale chłopiec wychylił się z siodła i uderzając Simona w nadgarstek uniemożliwił mu celny strzał.

— To jest prawdziwy ptak!

Koris gwizdnął, sokół posłuchał tego wezwania, siadając na szczycie skały, tej samej, o którą rozbił się jego sztuczny poprzednik.

— Koris z Estcarpu — powiedział kapitan — ale pozwól, skrzydlaty bracie, aby ten, co tobą włada, przybył ostrożnie, bo czai się tu zło, a gorsze może jeszcze nadejść! — Kiwnął ręką, a sokół ponownie uniósł się w powietrze, kierując się w stronę szczytów.

Simon schował sztucznego ptaka do jednej z toreb przy siodle. Kiedy był w Gnieździe Sokolników intrygowały go urządzenia komunikacyjne, wykorzystywane przez prawdziwe sokoły. Równie delikatna i skomplikowana technicznie maszyneria była całkiem nie na miejscu w tej feudalnej fortecy. A co powiedzieć o sztucznym oświetleniu i systemie ogrzewania w Estcarpie czy w zabudowaniach Sulkaru, o źródle energii, którą Osberic wykorzystał do wysadzenia portu? Czy były to ślady wcześniejszej cywilizacji, która zniknęła, pozostawiając jedyne ślady swych wynalazków? A może przeszczepiono to wszystko do tego świata z jakiegoś innego źródła? Choć oczy Simona bacznie obserwował, ścieżkę, po której jechali, jego umysł zajęty był zupełnie czym innym.

Koris mówił o rasie nieludzi, do której należał Volt, a która poprzedziła rodzaj ludzki na tych terenach. Czy to są pozostałości po nich? A może Sokolnicy, Sulkarczycy nauczyli się tego, co im było potrzebne, od kogoś innego, gdzieś za morzami? Chciałby dokładnie zbadać resztki fałszywego sokoła, żeby móc na tej podstawie ocenić, jaki rodzaj umysłu czy wykształcenia stworzył podobny przedmiot.

Sokolnicy pojawili się na zboczach, jakby wychynęli z zagłębień ziemi. Czekali, aż jeźdźcy z Karsu zbliżą się, ani nie blokując im drogi, ani specjalnie nie zapraszając.

— Faltjar z południowej bramy — Koris zidentyfikował ich przywódcę. Zdjął z głowy hełm, aby jego twarz była lepiej widoczna w gasnącym świetle dnia. — Jestem Koris z Estcarpu, a ze mną jest Gwardzista Simon.

— A także kobieta! — odpowiedź była lodowata, a sokół siedzący na siodle Faltjara załopotał skrzydłami i wydał okrzyk.


— Dama z Estcarpu, którą muszę bezpiecznie przeprowadzić przez góry — poprawił kapitan równie chłodnym tonem. — Nie prosimy was o schronienie, ale mamy wiadomości, które powinien usłyszeć Pan Skrzydeł.

— Możecie mieć przejazd przez góry. Gwardziści z Estcarpu. A nowiny możesz przekazać mnie, zostaną powtórzone Panu Skrzydeł przed wschodem księżyca. Ale w twoim pozdrowieniu mówiłeś, że czai się tu zło, a gorsze może nadejść. O tym muszę wiedzieć, bo moim obowiązkiem jest strzec południowych stoków. Czy Karsten wysłał swoich ludzi?

— W Karsten trzykrotnie ogłoszono wyrok śmierci na wszystkich członków Starej Rasy. Uciekają, by ocalić życie. Ale jest jeszcze coś, Simonie, pokaż mu fałszywego sokoła.

Simon miał pewne opory. Nie chciał oddać tej maszyny, dopóki nie będzie mógł jej dokładnie obejrzeć. Góral spojrzał na zmiażdżonego ptaka, którego Simon wyjął z torby, pogładził jednym palcem jego skrzydło, dotknął otwartego szklanego oka, odsunął na bok upierzoną skórę, by zajrzeć do metalowego wnętrza.

— To latało? — zapytał w końcu, jakby nie mógł uwierzyć temu, co zobaczył i czego dotknął.

— Latało to jak jeden z waszych sokołów, obserwując nas podobnie jak robią to wasi zwiadowcy i posłańcy.

Faltjar pieszczotliwie przesunął palcem po głowie własnego sokoła, jakby chciał się upewnić, że to żywa istota, a nie kopia.

— To rzeczywiście wielkie zło. Musisz sam porozmawiać z Panem Skrzydeł! — Najwyraźniej kierowały nim z jednej strony wiekowe tradycje jego ludu, a z drugiej konieczność natychmiastowego działania. — Gdyby nie było z wami kobiety, damy… — poprawił się z widocznym wysiłkiem. — Ona nie może wjechać do Gniazda.

Czarownica wtrąciła się do rozmowy. — Pozwól, że rozbiję tu obóz wraz z Briantem, a ty, kapitanie, jedź do siedziby Sokolników. Chociaż mówię ci, ptaszniku, bliski jest dzień, w którym będziemy musieli odrzucić wiele starych obyczajów. I my z Estcarpu, i wy z gór, bo lepiej jest żyć i móc walczyć niż zginąć w pętach przesądów. Nadchodzi takie poruszenie jakiego ta ziemia nigdy nie widziała. I wszyscy ludzie dobrej woli muszą trzymać się razem.

Sokolnik nie spojrzał na nią, nie odpowiedział, choć wykonał coś w rodzaju ukłonu, pokazując, że robi wielkie ustępstwo. Wtedy jego sokół z krzykiem wzniósł się w powietrze a Faltjar zwrócił się bezpośrednio do Korisa. — Obóz założymy w bezpiecznym miejscu. Potem pojedziemy!

Загрузка...