Ukośna kurtyna deszczu okrywała zakopconą ulicę, wypłukując z murów sadzę. Jej metaliczny smak czuł na wargach wysoki szczupły mężczyzna idący szybkim krokiem wzdłuż ścian budynków, wpatrujący się intensywnie w otwory bram i prześwity bocznych uliczek.
Simon Tregarth opuścił stację kolejową dwie, a może już trzy godziny temu. Nie miał dłużej powodu, by zwracać uwagę na mijający czas. Przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie, a Simon nie zmierzał do żadnego celu. Jak ścigany, uciekinier czy może… ale nie, jednak nie ukrywał się. Wyszedł na środek chodnika, czujny, gotowy, wyprostowany, z głową uniesioną jak zwykle.
W tych pierwszych szalonych dniach, kiedy zachował jeszcze iskierkę nadziei, kiedy ze zwierzęcą wprost przebiegłością stosował każdy możliwy wykręt, kiedy zaciemniał i gmatwał własne ślady, kiedy kierował się czasem, liczył godziny i minuty, tak, wtedy uciekał. Teraz po prostu szedł, i będzie kontynuował ten marsz do chwili, gdy śmierć, zaczajona w jednej z bram, szykująca zasadzkę w którymś z zaułków, wyjdzie mu na spotkanie. Ale nawet wtedy zginie posługując się swoją bronią! Prawa ręka Simona, włożona głęboko do przemoczonej kieszeni płaszcza, pieściła tę broń — gładką powierzchnię śmiertelnie niebezpiecznego narzędzia, które pasowało do dłoni tak, jakby stanowiło integralną część wspaniale wytrenowanego ciała.
Krzykliwe czerwono-żółte światła neonów rzucały faliste wzory na śliski od wody bruk. Był tu obcy, jego znajomość tego miasta ograniczała się do jednego czy dwóch hoteli w centrum, garści restauracji i kilku sklepów, oto wszystko, co bawiący przejazdem podróżny poznał podczas dwóch wizyt, które dzieliło pół tuzina lat. Ulegając nieodpartemu impulsowi trzymał się na otwartej przestrzeni, gdyż był przekonany, że kres polowania nastąpi tej nocy lub jutro rano.
Simon uświadomił sobie, że jest zmęczony. Z braku snu, konieczności ciągłego czuwania. Zwolnił kroku przed oświetlonym wejściem, odczytał napis na wilgotnej markizie. Portier otworzył wewnętrzne drzwi i mężczyzna stojący na deszczu przyjął owo milczące zaproszenie, wkraczając w świat ciepła i zapachu jedzenia.
Zła pogoda musiała odstraszyć klientów. Może dlatego szef sali zajął się nim tak szybko. A może to krój ciągle jeszcze eleganckiego garnituru chronionego przed wilgocią przez zdjęty właśnie płaszcz, może nieznaczna, ale nieomylnie wyczuwalna arogancja w sposobie bycia — cecha człowieka, który przyzwyczajony był do wydawania rozkazów i do tego, żeby posłusznie je wypełniano — zapewniły Simonowi dobry stolik i usłużność kelnera.
Simon uśmiechnął się kwaśno przebiegając wzrokiem kartę, ale w uśmiechu tym czaił się cień autentycznego humoru. W każdym razie skazaniec zje przyzwoity posiłek. Własne odbicie wykrzywione na wygięciu wypolerowanej cukiernicy uśmiechnęło się do Simona. Pociągła, ładnie zarysowana twarz, ze zmarszczkami w kącikach oczu, głębszymi liniami wokół ust, opalona, czerstwa, ale w jakiś sposób nie zdradzająca wieku. Podobnie wyglądał mając lat dwadzieścia, tak samo będzie się prezentował koło sześćdziesiątki.
Tregarth jadł powoli, smakując każdy kąsek, pozwalając, by krzepiące ciepło pomieszczenia i starannie wybrane wino poprawiały samopoczucie, nawet jeśli nie wpływały na uspokojenie umysłu czy nerwów. Jednak ten pozorny relaks nie rodził żadnej fałszywej odwagi. To był koniec, Tregarth wiedział o tym — i już się z tym pogodził.
— Przepraszam…
Widelec z kawałkiem befsztyka nie zatrzymał się w drodze do ust. Jednak mimo absolutnego panowania nad sobą, dolna powieka Simona drgnęła niepostrzeżenie. Przełknął kęs, a potem zapytał spokojnie:
— Słucham?
Stojący przy stoliku człowiek mógł być maklerem, radcą prawnym, lekarzem. Odznaczał się właściwą dla tych zawodów pewnością i spokojem, które mają budzić zaufanie klientów. Nie był jednak tym, kogo Simon się spodziewał. Budził zbytni respekt, zachowywał się zbyt uprzejmie i poprawnie, aby mógł reprezentować śmierć! Chociaż organizacja miała swoich ludzi w najróżniejszych środowiskach!
— Czy mam przyjemność z pułkownikiem Simonem Tregarthem?
Simon rozłamał bułkę i posmarował ją masłem.
— Z Simonem Tregarthem, ale nie z pułkownikiem — skorygował i dodał z pewnością siebie: — O czym panu niewątpliwie wiadomo.
Mężczyzna w pierwszej chwili wydawał się nieco zaskoczony, potem uśmiechnął się tym swoim spokojnym, gładkim, pocieszającym, profesjonalnym uśmiechem.
— Cóż za niezręczność z mojej strony, Tregarth. Pan wybaczy. Jednak chciałbym od razu wyjaśnić: nie jestem członkiem organizacji, jestem natomiast pańskim przyjacielem, jeżeli oczywiście pan sobie tego życzy. Pozwoli pan, że się przedstawię. Doktor Jorge Petronius. Niech mi wolno będzie dodać, całkowicie do pańskich usług.
Simon zmrużył oczy. Sądził, że ta odrobina przyszłości, jaka mu jeszcze pozostała, nie kryje żadnych niespodzianek, nie liczył się jednak z takim spotkaniem. Po raz pierwszy w tych gorzkich dniach poczuł gdzieś w głębi duszy coś z lekka przypominającego nadzieję.
Nie przyszło mu nawet do głowy wątpić w tożsamość owego niskiego mężczyzny, który przyglądał mu się bacznie przez grube okulary w tak ciężkich i szerokich czarnych oprawkach z plastyku, że przywodziły mu na myśl maseczkę osiemnastowiecznego kostiumu na bal maskowy. Doktor Jorge Petronius był dobrze znany w owym półświatku, w którym Tregarth przeżył kilka gwałtownych lat. Jeżeli ktoś był w opalach, a do tego dysponował funduszami, zwracał się do Petroniusa. Tych, którzy to uczynili, nie udało się nigdy później odnaleźć ani przedstawicielom prawa, ani żądnym zemsty kompanom.
— Sammy jest w mieście — ciągnął monotonny głos z lekkim akcentem.
Simon z wyraźną przyjemnością sączył wino.
— Sammy? — zapytał równie obojętnie. — Bardzo mi to pochlebia.
— No cóż, panie Tregarth, cieszy się pan niezłą reputacją. Z pana powodu organizacja spuściła swe najlepsze psy gończe. Ale po tym, jak obszedł się pan z Kotchevem i Lampsonem, został już tylko Sammy. On jednak ulepiony jest z innej gliny niż tamci. A pan, proszę mi wybaczyć to wtrącanie się w prywatne sprawy, od pewnego czasu już ucieka. Nie wpływa to na siłę prawicy.
Simon roześmiał się. Sprawiało mu przyjemność dobre jedzenie i trunek, nawet cieniutkie złośliwości dra Jorgego Petroniusa. Ale nie przestał być czujny.
— A więc moja prawica wymaga wzmocnienia? Jakie lekarstwo pan proponuje, doktorze?
— Moje własne.
Simon odstawił kieliszek. Czerwona kropla wina spłynęła na obrus.
— Mówiono mi, że pana usługi są kosztowne, Petroniusie.
Mały człowieczek wzruszył ramionami.
— Oczywiście. Ale w zamian przyrzekam udaną ucieczkę. Ci, którzy mi zaufali, nie żałują poniesionych kosztów. Nie miałem dotychczas żadnych reklamacji.
— Niestety, nie mogę sobie pozwolić na pańskie usługi.
— Czyżby ostatnie pańskie działania tak nadwerężyły zasoby gotówki? Niewątpliwie. Jednak opuścił pan San Pedro z dwudziestoma tysiącami. W tak krótkim czasie nie mógł pan całkowicie wyczerpać tej sumy. A kiedy spotka się pan z Sammym i tak wszystko, co z niej zostało, powróci do Hansona.
Simon zacisnął wargi. Przez moment wyglądał na człowieka tak niebezpiecznego, jakim był w rzeczywistości, wyglądał tak, jak zobaczyłby go Sammy, gdyby doszło do ich uczciwego spotkania twarzą w twarz.
— Dlaczego pan mnie śledzi? W jaki sposób? — zapytał.
— Dlaczego? — Petronius znów wzruszył ramionami. — To zrozumie pan później. Jestem na swój sposób naukowcem, badaczem, eksperymentatorem. A co do tego, w jaki sposób dowiedziałem się, że jest pan w mieście i że potrzebuje pan moich usług, no cóż, Tregarth, powinien pan zdawać sobie sprawę, w jaki sposób rozchodzą się wiadomości. Jest pan człowiekiem napiętnowanym. I niebezpiecznym. Pana poruszenia nie przechodzą nie zauważone. Szkoda, ze względu na pana, że jest pan taki uczciwy.
Prawa dłoń Simona zacisnęła się w pięść.
— Po moich wyczynach w ciągu ostatnich siedmiu lat używa pan takiego określenia?
Teraz roześmiał się Petronius. Był to przytłumiony chichot, zachęcający Simona do smakowania zaistniałej sytuacji.
— Ależ Tregarth, uczciwość czasami niewiele ma wspólnego z przestrzeganiem prawa. Gdyby nie był pan w gruncie rzeczy uczciwym człowiekiem, a także człowiekiem z ideałami, nie mógłby pan stawić czoła Hansonowi. Właśnie dlatego, że jest pan taki, jaki jest, wiem, że przyszedł czas na moją pomoc. Pójdziemy?
Simon zorientował się, że z niezrozumiałych powodów zapłacił rachunek i idzie za doktorem Jorgem Petroniusem. Przy krawężniku czekał samochód, doktor nie podał jednak szoferowi żadnego adresu, kiedy ruszyli w ciemność i deszcz.
— Simon Tregarth — głos Petroniusa był teraz tak bezosobowy, jakby recytował dane istotne jedynie dla niego samego. — Pochodzi z Kornwalii. Wstąpił do armii amerykańskiej 10 marca 1939. Awansował w czasie działań ze stopnia sierżanta do porucznika, doszedł do rangi podpułkownika. Służył w siłach okupacyjnych aż do chwili zdegradowania i uwięzienia za… Za co właściwie, pułkowniku? Ach tak, przyłapanie na transakcjach czarnorynkowych. Na nieszczęście dzielny pułkownik nie zdawał sobie sprawy, że wciągnięto go w kryminalne transakcje, aż do chwili, kiedy już było za późno. To właśnie postawiło pana poza prawem, prawda, Tregarth? A mając już taką etykietkę, uznał pan, że równie dobrze można na nią zasłużyć.
Od czasów berlińskich uczestniczył pan w kilku wątpliwych przedsięwzięciach i wreszcie okazał się na tyle niemądry, by wejść w drogę Hansonowi. Czy w to też pana wmanewrowano? Wydaje mi się, że jest pan pechowcem, Tregarth. Miejmy nadzieję, że zmieni się to dzisiejszej nocy.
— Dokąd jedziemy? Do doków?
Znów usłyszał ten stłumiony chichot.
— Jedziemy w tamtym kierunku, ale nie do przystani. Moi klienci podróżują, ale nie morzem, powietrzem ani lądem. Co pan wie o tradycjach swojej ojczyzny, pułkowniku?
— Nigdy nie słyszałem, by miejscowość Matacham w stanie Pensylwania miała jakiekolwiek tradycje…
— Nie interesuje mnie nędzne górnicze miasteczko na tym kontynencie. Mówię o Kornwalii, która jest starsza niż czas, nasz czas.
— Moi dziadkowie pochodzili z Kornwalii. To wszystko, co wiem.
— W żyłach pańskiej rodziny płynęła czysta kornwalijska krew, a Kornwalia jest stara, bardzo, bardzo stara. Jej legendy wiążą się z Walią. Znany był tam król Artur, Rzymianie z Brytanii szukali schronienia w jej granicach, dopóki topory Saksonów nie skazały ich na zapomnienie. Przed Rzymianami było tam wielu, wielu innych, niektórzy z nich przynieśli z sobą strzępy dziwnej wiedzy. Tregarth, uczyni mnie pan bardzo szczęśliwym.
W tym momencie opowiadający uczynił pauzę, jakby oczekując komentarza, a ponieważ Simon milczał, podjął dalsze rozważania.
— Zamierzam poznać pana, pułkowniku, z jedną z pańskich rodzimych tradycji. To bardzo interesujący eksperyment. No, to jesteśmy na miejscu.
Samochód zatrzymał się przy wjeździe do ciemnej uliczki. Petronius otworzył drzwiczki.
— Widzi pan jedyny minus mojej rezydencji, pułkowniku. Ten zaułek jest zbyt wąski, by można było wjechać samochodem. Dalej musimy iść.
Simon przez moment wpatrywał się w ciemność alejki, zastanawiając się, czy doktor nie przywiózł go na jakieś umówione miejsce kaźni. Czy czekał tu Sammy? Ale Petronius zaświecił już latarkę i błyskał nią zachęcająco. Tylko jeden lub dwa jardy, zapewniam pana. Proszę tylko iść za mną.
Alejka rzeczywiście była krótka i po chwili znaleźli się na pustej przestrzeni między dwoma wysokimi budynkami. Zamknięty owymi gigantami przycupnął niewielki domek.
— Widzi pan tutaj całkowity anachronizm, Tregarth. Doktor wetknął klucz do zamka.
— To farma z końca siedemnastego wieku w sercu dwudziestowiecznego miasta. Ponieważ jej prawa są tak niepewne, tkwi jak zmaterializowany duch przeszłości, nawiedzający współczesność. Proszę wejść.
Chwilę później, kiedy Simon grzał się przy kominku, trzymając w ręku napój, który zaoferował mu gospodarz, uświadomił sobie, że opis domu widma był bardzo słuszny. Dla dopełnienia iluzji, że wkroczył z jednej epoki w drugą, wystarczyłby tylko spiczasty kapelusz z koroną na głowie doktora i szabla u boku samego Simona.
— Dokąd mam się udać? — zapytał.
Petronius przegarnął pogrzebaczem polana w kominku.
— Odejdzie pan o świcie, pułkowniku, wolny i swobodny, tak jak obiecałem. A dokąd — Petronius się uśmiechnął — to dopiero zobaczymy.
— Po cóż czekać aż do świtu?
Petronius, jak gdyby przymuszony, by powiedział więcej, niż zamierzał, odłożył pogrzebacz, wytarł ręce w chusteczkę i spojrzał na swego klienta.
— Ponieważ dopiero o świcie otworzą się drzwi, te, które są przeznaczone dla pana. Może pan się wyśmiewać z tej historii, dopóki nie przekona się pan naocznie o jej prawdziwości. Co panu wiadomo o menhirach?
Simon odczuł absurdalną radość, że może udzielić odpowiedzi, jakiej jego rozmówca najwidoczniej się nie spodziewał.
— Były to kamienie ustawione w kręgi przez ludzi prehistorycznych, jak w Stonehenge.
— Czasami ustawiane w kręgi, tak. Ale miały także inne zastosowania. — Petronius mówił teraz z nie ukrywanym zapałem, domagając się od słuchacza poważnego potraktowania. — W starych legendach wymienia się pewne kamienie obdarzone wielką mocą. Na przykład Lia Fail Tuatha De Danaan[1] w Irlandii. Kiedy wstąpił na ten kamień prawowity władca, głaz wydał głośne okrzyki na jego cześć. Był to kamień koronacyjny owej rasy, jeden z trzech jej wielkich skarbów. A czyż królowie Anglii nie czczą do dziś dnia głazu ze Scone, znajdującego się pod ich tronem? Ale w Kornwalii znajdował się inny kamień, obdarzony mocą — Niebezpieczny Tron. Mówiono, że głaz ten potrafi osądzić człowieka, ocenić jego wartość i oddać go jego przeznaczeniu. Podobno król Artur dzięki czarodziejowi Merlinowi odkrył tę moc głazu i umieścił go jako jedno z siedzeń przy Okrągłym Stole. Próbowało usiąść przy owym głazie sześciu rycerzy króla Artura i wszyscy zniknęli. A potem przyszło dwóch, którzy znali jego sekret, i ci pozostali. Byli to Percival i Galahad.
— Proszę pana — Simon był tym bardziej rozczarowany, że już niemal ośmielił się znowu żywić nadzieję. Petronius był kopnięty, mimo wszystko nie było szansy ucieczki. — Król Artur i rycerze Okrągłego Stołu to bajeczka dla dzieci. Mówi pan tak, jakby…
— …jakby była to historia prawdziwa? — przerwał mu Petronius. — Ale któż może powiedzieć, co jest historią, a co nią nie jest. Każde słowo, jakie dociera do nas z przeszłości, ubarwione jest i przekształcone przez erudycję, przesądy, a nawet samopoczucie historyka, który zapisał je dla późniejszych pokoleń. Tradycja jest matką historii, a czymże jest tradycja, jeśli nie ustnym przekazem? Jakiemu zniekształceniu mogą ulec owe przekazy w ciągu życia jednego pokolenia? Nawet pańskie życie uległo całkowitej zmianie w wyniku fałszywych zeznań. A przecież zeznania te znalazły się w aktach, stały się już historią, mimo że są nieprawdziwe. Któż może powiedzieć, że ta opowieść jest legendą, a tamta prawdą? Skąd może mieć pewność, że ma rację? Historię tworzą i zapisują istoty ludzkie, toteż jest ona pełna błędów właściwych naszemu rodzajowi. We wszystkich legendach znajduje się okruch prawdy, wiele ich jest także w przyjętej historii. Wiem o tym, ponieważ Niebezpieczny Tron istnieje!
Istnieją również teorie niezgodne z konwencjonalną historią, jakiej uczymy się w dzieciństwie. Czy słyszał pan kiedyś o światach alternatywnych, które mogą się zrodzić z istotnych decyzji? Może w jednym z takich światów właśnie, pułkowniku Tregarth, nie odwrócił pan oczu tamtej nocy w Berlinie? W innym nie spotkał się pan ze mną godzinę temu, ale starał się pan stawić na spotkanie z Sammym!
Doktor kołysał się na piętach, jakby wprawiony w ruch siłą swych słów i przekonań. I trochę na przekór sobie Tregarth zaraził się częścią tego płomiennego entuzjazmu.
— Którą z tych teorii zamierza pan wykorzystać w moim przypadku?
Petronius się roześmiał, znów rozluźniony. — Proszę wysłuchać mnie cierpliwie do końca, nie wmawiając sobie, że słucha pan szaleńca, a wszystko wytłumaczę. — Doktor spojrzał na swój ręczny zegarek i przeniósł wzrok na zegar ścienny. — Pozostaje nam jeszcze kilka godzin. A więc…
Simon posłusznie słuchał opowieści niewielkiego człowieczka, które sprawiały wrażenie kompletnych bredni. Ale Simonowi wystarczało, że może wygrzewać się w cieple, popijać alkohol i chwilę odpocząć. Może później będzie musiał wyjść, by spotkać się z Sammym, ale odsuwał w myśli tę ewentualność, starając się skoncentrować na tym, co mówił Petronius.
Łagodny kurant starego zegara trzykrotnie wybił godzinę, zanim doktor skończył mówić. Tregarth westchnął, może ów potok słów sprawił, że się poddał, ale gdyby tak, były to słowa prawdziwe… A poza tym, istniała wszak reputacja Petroniusa. Simon rozpiął koszulę i wyciągnął pas z pieniędzmi.
— Wiem, że nikt nie słyszał o Sacarsim i Wolversteinie od czasu, gdy kontaktowali się z panem — przyznał.
— Nie, ponieważ przeszli przez swoje drzwi, odnaleźli światy, których zawsze podświadomie szukali. Tak jak panu powiedziałem. Wystarczy usiąść na Niebezpiecznym Tronie, by przed oczami roztoczyła się egzystencja, w jakiej umysł — duch, jeśli pan chce tak to nazwać — czuje się całkowicie u siebie. Toteż wkracza w ową egzystencję w poszukiwaniu własnego losu.
— Dlaczego pan sam nie spróbował? — To właśnie wydawało się Simonowi słabym punktem całej historii. Jeżeli Petronius miał klucz do takich drzwi, dlaczego sam go nie wykorzystał?
— Dlaczego? — Doktor wpatrywał się w swoje tłuściutkie dłonie złożone na kolanach. — Ponieważ stamtąd nie ma powrotu, a tylko desperat wybiera nieodwracalną przyszłość. W naszym świecie zawsze trzymamy się przekonania, że możemy kontrolować swoje życie, samodzielnie podejmować decyzje. Ale tam dokonujemy wyboru, z którego nie można już zrezygnować. Posługuję się słowami, wieloma słowami, choć w tym momencie wydaje się, że nie potrafię dobrać ich odpowiednio, by wyrazić to, co czuję. Wielu było Strażników Niebezpiecznego Tronu, ale tylko nieliczni z niego skorzystali. Być może… kiedyś… ale na razie nie mam jeszcze odwagi.
— Więc sprzedaje pan swoje usługi ściganym? No cóż, jest to jakiś sposób zarabiania na życie. Lista pana klientów mogłaby być interesującą lekturą.
— To prawda. Zwracali się do mnie po pomoc bardzo sławni ludzie. Zwłaszcza pod koniec wojny. Nie uwierzyłby pan, kto mnie wtedy poszukiwał, kiedy koło fortuny się obróciło…
Simon skinął głową.
— Nie udało się złapać wielu zbrodniarzy wojennych — zauważył. — Pana kamień musi otworzyć dziwne światy, jeśli ta opowieść jest prawdziwa.
Simon wstał i przeciągnął się. Podszedł do stołu, policzył pieniądze, które wydobył z paska. W większości były to stare banknoty, brudne, zatłuszczone, jak gdyby interesy, którym służyły, pozostawiały część swojego brudu na ich powierzchni. W ręku Simona znalazła się pojedyncza moneta. Rzucił ją w powietrze i poczekał, aż spadnie na wypolerowaną powierzchnię stołu. Opadła orłem do góry. Przez chwilę Simon przyglądał się monecie, potem znowu wziął ją do ręki.
— Tę zabieram ze sobą.
— Na szczęście? — Doktor pracowicie układał banknoty w regularny stos. — Wobec tego, niech ją pan zatrzyma, człowiek nigdy nie ma zbyt wiele szczęścia. A teraz, choć nie lubię poganiać odchodzącego gościa, ale moc Niebezpiecznego Tronu jest ograniczona. Najważniejsze jest wybranie odpowiedniego momentu. Tędy proszę.
Mógłby prowadzić mnie do dentysty czy na zebranie zarządu, pomyślał Simon. Może głupotą było słuchanie tego człowieka.
Deszcz przestał padać, ale na niewielkim dziedzińcu za starym domem było jeszcze ciemno. Petronius nacisnął kontakt i łagodne światło zalało dziedziniec. Trzy szare kamienie tworzyły łuk, znajdujący się zaledwie kilka cali nad głową Simona. Przed łukiem leżał czwarty kamień, podobnie jak inne chropowaty, niekształtny i kanciasty. Z drugiej strony łuku widać było wysoki drewniany płot, nie malowany, przegniły ze starości, nasiąkły miejskim brudem; dalej była już tylko niewielka płaszczyzna mulistej ziemi.
Simon przez dłuższą chwilę stał nieruchomo, kpiąc w duchu z tego, że przed chwilą niemal uwierzył Petroniusowi. Teraz była pora na pojawienie się Sammy'ego, prawdziwy powód honorarium Petroniusa. Ale doktor zajął pozycję z jednej strony głazu i właśnie wskazywał na niego palcem.
— To jest Niebezpieczny Tron. Gdyby zechciał pan usiąść, pułkowniku. Już prawie pora.
Wąskie usta Simona wykrzywił pozbawiony humoru uśmiech, jakby podkreślający jego własne szaleństwo; stanął w rozkroku nad kamieniem jak nad koniem na biegunach i stał tak przez chwilę pod kamiennym łukiem, zanim zdecydował się usiąść. Okrągłe wgłębienie zapewniało miejsce na biodra. Pełen ciekawości, a także złych przeczuć, Simon wyciągnął ręce. Owszem, były także dwa mniejsze zagłębienia, w których mógł oprzeć dłonie, tak jak obiecał Petronius.
Nic się nie wydarzyło. Pozostał drewniany płot, skrawek błotnistej ziemi. Simon miał już wstać, kiedy…
— Teraz — głos Petroniusa wymówił słowo, które było na pół wezwaniem.
Wewnątrz kamiennego łuku dało się odczuć wirowanie, jakby topnienie.
Simon spojrzał na pas wrzosowiska pod szarym niebem świtu. Jego włosy rozwiewał świeży wiatr, niosący ożywczy zapach. Coś w duszy Simona zapragnęło pójść za tym wiatrem, aż do jego źródła, pobiec po tym wrzosowisku.
— To pański świat, pułkowniku. Życzę panu wszystkiego dobrego.
Simon skinął głową, nie zainteresowany dłużej niewielkim człowieczkiem, który wołał do niego. Mogło to być złudzenie, ale to, co widział przed sobą, ciągnęło go bardziej niż cokolwiek w życiu. Bez słowa pożegnania Simon podniósł się i przeszedł pod kamiennym łukiem.
Poczuł strach, strach tak silny, że nigdy nie wyobrażał sobie, by mogło istnieć aż tak silne uczucie paniki, gorsze niż ból fizyczny — jak gdyby wszechświat został brutalnie rozerwany na części, a Simon znalazł się w straszliwej nicości. I wtedy padł twarzą na grubą, twardą darń.
Światło brzasku nie zapowiadało wschodu słońca, ponieważ gęsta mgła wypełniała powietrze. Simon podniósł się i spojrzał wstecz przez ramię. Stały zniekształcone kolumny z czerwonawej skały, a pomiędzy nimi nie widać było miejskiego podwórka, jedynie to samo szarozielone wrzosowisko ciągnące się w mglistą nieskończoność. Petronius miał rację, to nie był świat, który Simon znał.
Zadrżał. Choć zabrał ze sobą płaszcz, nie miał kapelusza, wilgoć przyklejała mu włosy do czaszki, sączyła się na szyję i policzki. Potrzebował schronienia, jakiegoś celu. Powoli rozejrzał się dokoła. Na horyzoncie nie było widać żadnej budowli. Wzruszywszy ramionami Simon postanowił oddalić się od skalnych kolumn, w końcu każdy kierunek marszu był równie dobry.
Kiedy Simon z trudem posuwał się po rozmokłym torfowisku, niebo się rozjaśniło, mgła się podniosła, charakter krajobrazu powoli ulegał zmianie. Częściej występowały odkrywki czerwonych skał, falisty grunt wznosił się i opadał bardziej gwałtownie. Simon nie potrafił ocenić, w jakiej odległości przed nim przecinała horyzont przerywana linia, sugerująca wzgórza. Ostatni posiłek zjadł już wiele godzin temu. Zerwał liść z krzaka i żuł go bezmyślnie, liść smakował cierpko, ale nieźle. I wtedy usłyszał odgłosy polowania.
Róg zagrał kaskadą wznoszących się dźwięków. Odpowiadało mu wrzaskliwe szczekanie i pojedynczy, przytłumiony krzyk. Simon zaczął biec truchtem. Kiedy dobiegł do skraju wąwozu, nabrał pewności, że odgłosy dochodzą z drugiej strony i zbliżają się w jego kierunku. Refleks płynący z wyszkolenia w oddziale komandosów kazał mu skryć się między dwoma głazami.
Z gęstwiny krzaków na przeciwległym brzegu wąwozu najpierw wyłoniła się biegnąca kobieta. Jej długie nogi poruszały się spokojnym rytmem, biegła jak ktoś, kto ma za sobą długi pościg, a przed sobą jeszcze bardziej odległy cel. Na skraju wąskiej doliny zawahała się, by spojrzeć za siebie.
W słabym świetle brzasku jej szczupłe, o barwie kości słoniowej ciało, ledwie przykryte strzępami łachmanów, rysowało się na szarozielonej roślinności jak w blasku reflektorów. Niecierpliwym gestem odsunęła kosmyki długich czarnych włosów, przeciągnęła ręką po twarzy i zaczęła torować sobie drogę na krawędzi wąwozu, poszukując ścieżki w dół.
Zagrał róg, odpowiedziało mu szczekanie psów. Kobieta drgnęła nerwowo, a Simon wychylił się ze swojej kryjówki i nagle zdał sobie sprawę, że to ona musi być ofiarą owych ponurych łowów.
Znowu przyklęknął na jedno kolano, kiedy kobieta niecierpliwym ruchem wyrwała strzęp ubrania zaczepiony na kolcach krzaków. Szarpnęła tak mocno, że ześliznęła się z brzegu wąwozu. Nawet wtedy nie krzyknęła, szukając jedynie rękami oparcia, udało jej się przytrzymać gałęzi krzewu. Kiedy starała się znaleźć miejsce na postawienie nogi, pokazały się psy.
Były to chude, białe stworzenia, a ich szczupłe ciała poruszały się z niemal bezkostną płynnością, kiedy pojawiły się na szczycie. Spuściwszy ostro zakończone nosy w dół, w kierunku kobiety, zawyły triumfalnym, zawodzącym jękiem.
Kobieta obracała się, dokonując szaleńczych prób znalezienia oparcia dla stopy na wąskiej półce po prawej stronie, która mogła dopomóc jej w odkryciu drogi na dno doliny. I może by jej się to udało, gdyby nie nadjechali myśliwi.
Byli na koniach, a ten, który miał przewieszony przez ramię róg, pozostał w siodle, podczas gdy jego towarzysz zsiadł i szybkim krokiem zmierzał na skraj wąwozu, odkopując i odpychając psy znajdujące się na jego drodze. Kiedy dostrzegł kobietę, sięgnął ręką do pochwy przy pasie.
Kobieta na jego widok poniechała daremnych wysiłków dostania się na występ skalny i uwieszona na krzaku uniosła swą pozbawioną wyrazu twarz do góry. Myśliwy uśmiechnął się szeroko. Wyciągając z pochwy broń najwyraźniej rozkoszował się bezbronnością ofiary.
W tym momencie kula z rewolweru Simona pozbawiła go życia. Zachwiał się i z krzykiem wpadł do wąwozu.
Zanim umilkło echo wystrzału i krzyku, drugi myśliwy zdążył się ukryć, co pozwoliło Simonowi wyrobić sobie opinię o przeciwniku. Tymczasem psy jakby oszalały, biegając dziko we wszystkie strony, a ich wrzaskliwe ujadanie wypełniło okolicę.
Kobieta dokonała ostatniego wysiłku i znalazła oparcie dla stóp na występie skalnym. Pospiesznie opuszczała się na dno wąwozu, kryjąc się wśród skał i krzaków porastających jego zbocza. Simon dostrzegł błysk w powietrzu. Tuż obok miejsca, w którym przykucnął, by oddać strzał, kołysała się wbita w ziemię niewielka strzała. Drugi myśliwy podjął walkę.
Przed dziesięcioma laty Simon uprawiał takie zabawy niemal na co dzień i rozkoszował się nimi. Teraz odkrył, że niektóre odruchy ciała i mięśni trudno jest zapomnieć. Prześliznął się w gęściejsze zarośla i czekał. Psy zaczynały być zmęczone, niektóre wyciągnęły się na ziemi i leżały dysząc ciężko. Teraz była to już tylko sprawą cierpliwości, a tej Simon miał w nadmiarze. Zauważył drgania zarośli i wystrzelił po raz drugi. Odpowiedział mu krzyk.
Kilka minut później, zaalarmowany trzaskiem gałązek podpełznął do skraju wąwozu i znalazł się twarzą w twarz z nieznajomą kobietą. Ciemne oczy, osadzone ukośnie w trójkątnej twarzy, przyglądały mu się z nieco peszącą intensywnością. A kiedy zacisnął dłoń na jej ramieniu, by pociągnąć ją głębiej w zarośla, odczuł ostro obecność niebezpieczeństwa, nieodpartą potrzebę ucieczki przez wrzosowisko. Bezpiecznie było tylko poza wrzosowiskiem, w kierunku, z którego przybył.
To wewnętrzne ostrzeżenie było tak silne, że Simon nawet nie zdawał sobie sprawy, kiedy przeczołgał się pomiędzy skałami, podniósł się i zaczął biec, próbując zrównać swój krok z krokiem kobiety. Ujadanie psów cichło w oddali.
Choć kobieta musiała już biec wiele mil, Simon z trudem dotrzymywał jej kroku. W końcu dobiegli do miejsca, gdzie wrzosowiska ustępowały błotnistym jeziorkom, obrośniętym sięgającymi do pasa chwastami. Poranny wiatr znowu przyniósł daleki głos rogu. Na ten dźwięk kobieta roześmiała się i spojrzała na Simona tak, jakby zachęcała go do dzielenia z nią jakiegoś dowcipu. Wskazała na błotniste kępy gestem sugerującym, że tam będą bezpieczni.
Jakieś ćwierć mili przed nimi mgła kłębiła się i wirowała, nabierała gęstości, rozciągała się w poprzek drogi. Simon przyjrzał się jej uważnie. Za taką zasłoną mogą być bezpieczni, ale mogą też zgubić kierunek. I, o dziwo, mgła zdawała się wydobywać jakby z jednego źródła.
Kobieta uniosła prawe ramię. Z szerokiej metalowej obręczy na jej nadgarstku trysnął w stronę tej mgły snop światła. Drugą ręką wskazała Simonowi, żeby się nie ruszał, wpatrywał się więc w mglistą zasłonę i był niemal pewny, że widzi za nią poruszające się ciemne kształty.
Dobiegł do nich krzyk, trudno było rozróżnić słowa, ale brzmiał w nim ton wyzwania. Towarzyszka Simona odpowiedziała dwoma rytmicznymi zdaniami. Ale kiedy posłyszała odpowiedź, zadrżała. Opanowała się jednak i spojrzała na Simona, wyciągając rękę w niemym wołaniu. Simon schwycił jej rękę i ukrył w swojej ciepłej dłoni odgadując, że zapewne odmówiono jej pomocy.
— Co teraz? — zapytał. Mogła nie rozumieć słów, ale Simon nie miał wątpliwości, że dotarło do niej ich znaczenie.
Ostrożnie polizała koniec palca i uniosła w górę, wystawiając go na wiatr zwiewający włosy z jej twarzy. W okolicy szczęki widać było spuchnięty purpurowy siniak, a ciemne cienie pogłębiały wnęki pod wystającymi kośćmi policzkowymi. Następnie, ciągle z ręką w dłoni Simona, pociągnęła go w lewo, przedzierając się przez cuchnące jeziorka; zielone szumowiny ustępowały pod ich nogami i przylepiały się śluzowatymi plamami do stóp kobiety i przemoczonych spodni Simona.
W ten sposób udało im się obejść moczary, a mgła zamykająca wnętrze błot wędrowała jakby równolegle z nimi, osłaniając ich bezpieczną kurtyną. Simon odczuwał niewypowiedziany głód, mokre buty obcierały mu stopy, na których tworzyły się pęcherze. Ale nie słyszeli już dźwięku rogu. Może droga przez bagna sprawiła, że psy straciły ślad.
Przewodniczka przeprowadziła Simona przez gąszcz trzcin i znaleźli się na skraju wyżej położonego gruntu, przez który biegło coś w rodzaju drogi, wprawdzie utwardzonej w wyniku używania, ale niewiele szerszej od ścieżki. Jednak teraz mogli posuwać się szybciej.
Musiało już być późne popołudnie, chociaż w owym nieokreślonym świetle trudno było określać godziny, kiedy droga zaczęła się wznosić. Przed nimi widoczne były czerwone, skaliste zbocza, tak strome, jak prymitywnie skonstruowany mur, przedzielone czymś w rodzaju bramy, którą przechodziła droga.
Szczęście opuściło ich, kiedy niemalże dochodzili do owej przegrody. Z trawy na poboczu dróżki wyrwało się niewielkie ciemne zwierzątko, przebiegło między nogami kobiety, która straciła równowagę i runęła na ubitą glinę. Wydała po raz pierwszy dźwięk, krzyk bólu, i złapała się za prawą kostkę. Simon pospiesznie odsunął jej ręce i posłużył się wiedzą zdobytą na polach bitew, by ocenić rozmiary obrażeń. Nie było to złamanie, ale dotyk jego palców sprawił, że kobieta w pewnym momencie gwałtownie wstrzymała oddech. Nie ulegało wątpliwości, że nie będzie mogła iść dalej. I wtedy, po raz kolejny, odezwał się dźwięk rogu.
— No to koniec! — mruknął Simon raczej do siebie niż do swej towarzyszki. Podbiegł do skalistego łuku nad drogą.
Dalej ślad drogi wiódł aż do rzeki po równym terenie, bez możliwości znalezienia kryjówki. Na przestrzeni wielu mil jedynym urozmaiceniem powierzchni były skaliste pinakle strzegące drogi. Simon uważnie obejrzał skały. Zrzucił palto i przemoczone buty, próbując znaleźć uchwyty dla rąk. Po kilku sekundach dotarł do występu skalnego, który z drogi widoczny był jako ciemniejszy cień. Był jednak wystarczająco szeroki, by zapewnić im schronienie, toteż musieli się nim zadowolić.
Kiedy Simon zszedł na drogę, kobieta czołgała się w jego stronę. Dzięki sile Simona i wspólnej determinacji udało im się wydostać na półkę skalną. Przykucnęli tak blisko siebie w tej wyrobionej wodą i wiatrami szczelinie, że Simon poczuł na policzku ciepło przyspieszonego oddechu kobiety, kiedy odwrócił głowę, żeby obserwować drogę.
Dostrzegł też drżące, półnagie ciało nieznajomej kobiety. Drżała konwulsyjnie na całym ciele, gdy smagał ich zimny wiatr. Niezgrabnie otulił ją przemoczonym płaszczem i zobaczył, że się uśmiecha, chociaż naturalny łuk jej ust zniekształciła skaleczona niedawno warga. Uznał, że nie jest piękna. Była zbyt chuda, zbyt blada i wyczerpana. I chociaż ciało jej było prawie nagie, nie budziło w nim ani cienia pożądania. W momencie gdy sobie to uświadomił, zrozumiał także, że jego towarzyszka wie, o czym myślał, i że to ją w jakiś sposób bawi.
Kobieta przysunęła się do brzegu wgłębienia tak, że dotykali się teraz ramionami, odrzuciła rękaw płaszcza i oparła rękę z szeroką bransoletką na kolanie Simona. Od czasu do czasu pocierała palcami owalny kryształ osadzony w owej metalowej bransolecie.
Poprzez zawodzenie wichru słyszeli granie rogu i odpowiadające mu psy. Simon wyciągnął automat. Palce kobiety szybko dotknęły broni, jakby chciała tym dotknięciem odkryć jej charakter. Skinęła głową, kiedy spośród drzew na drodze wyłoniły się białe kropki psów. Za psami pojawiło się czterech jeźdźców, którym Simon bacznie się przyglądał.
Sposób, w jaki się pojawili, świadczył o tym, że nie spodziewali się kłopotów. Może nie znali jeszcze losu swoich towarzyszy nad wąwozem, może przypuszczali, że w dalszym ciągu ścigają jedną tylko ofiarę. Miał nadzieję, że tak właśnie było.
Jeźdźcy mieli na głowach metalowe hełmy z postrzępionymi grzebieniami, z których opuszczały się dziwne przyłbice, mające zakrywać górną połowę twarzy. Ich ubiory, sznurowane od pasa do szyi, przypominały zarazem koszulę i kaftan. Mieli pasy szerokości dobrych dwudziestu cali podtrzymujące broń w olstrach, noże w pochwach, a także różne torebki i ekwipunek, którego przeznaczenia Simon nie potrafił odgadnąć. Nosili dopasowane spodnie i długie buty ze szpicami po zewnętrznej stronie. Całość sprawiała wrażenie munduru, bo wszystkie ubrania, jednakowo skrojone, były z niebieskozielonego materiału, a na prawej piersi koszulo-kaftanów widniały te same symbole.
Smukłe psy o wężowych głowach przemknęły przez drogę i rzuciły się do podnóża skały, niektóre stanęły na tylnych łapach, skrobiąc przednimi powierzchnię poniżej skalnej półki. Simon, pomny na cichy lot strzały, wypalił pierwszy.
Przywódca myśliwych zachwiał się i zsunął z siodła, ale noga pozostała mu w strzemieniu, toteż galopujący koń powlókł bezwładne ciało wzdłuż drogi. W momencie gdy Simon oddawał drugi strzał, rozległ się krzyk. Mężczyzna próbujący się skryć złapał się za ramię, a tymczasem koń, ciągle wlokąc za sobą trupa, pogalopował za bramę skalną na nadrzeczną równinę.
Psy przestały szczekać. Legły zdyszane u stóp skały, tylko ich oczy świeciły żółtym płomieniem. Simon przyglądał się im z rosnącym zaniepokojeniem. Znał psy bojowe, widział, jak były wykorzystywane w charakterze strażników obozów. Te olbrzymie zwierzęta potrafiły zabijać, widać to było ze sposobu, w jaki obserwowały ofiarę i czekały. Mógłby wystrzelać je po kolei, ale nie miał odwagi marnować amunicji.
Dzień chylił się już ku końcowi. Simon zdawał sobie sprawę, że w kompletnych ciemnościach szybko nadchodzącej nocy sytuacja będzie jeszcze gorsza. Wiatr przesycony wilgocią z bagien wdzierał się nieprzyjemnym chłodem na skalną półkę.
Simon poruszył się, jeden z psów poderwał się gwałtownie i oparłszy się przednimi łapami o skały zawył ostrzegawczo.
Palce kobiety zacisnęły się na ramieniu Simona, zmuszając go do zajęcia poprzedniej pozycji. Po raz drugi otrzymał informację za pomocą dotyku. Choć sytuacja wydawała się beznadziejna, kobieta nie traciła odwagi. Domyślił się, że na coś czekała.
Czy zdołaliby wdrapać się na szczyt skarpy? W ciemności dostrzegł, jak kobieta potrząsnęła nie uczesaną głową, jakby odgadła jego myśl.
Psy znów leżały spokojnie u stóp stromej skały, obserwując czujnie znajdujące się ponad nimi ofiary. Ich panowie musieli się zbliżać planując okrążenie uciekinierów. Simon wpatrywał się w zapadający zmierzch. Zdawał sobie sprawę, że jest świetnym strzelcem, ale warunki zmieniały się gwałtownie na korzyść myśliwych.
Mocno ściskał automat próbując posłyszeć najlżejszy dźwięk. Kobieta poruszyła się, zagryzieniem warg powstrzymała krzyk, z trudem łapała oddech. Nawet gdyby nie trąciła go energicznie w ramię, i tak by na nią spojrzał.
W odchodzącym świetle dnia jakiś cień poruszył się na skraju półki. Kobieta wyszarpnęła Simonowi broń i zdecydowanym ruchem przycisnęła rękojeść do owej pełzającej rzeczy.
Wysoki pisk umilkł gwałtownie. Simon wyrwał kobiecie broń i dopiero kiedy poczuł, że jest bezpieczna w jego ręku, spojrzał na wyjące stworzenie z przetrąconym grzbietem. Ostre jak igły zęby, białe i osadzone w płaskiej wąskiej głowie, porośnięty futrem tułów, czerwone oczy, w których błyszczało coś, co przeraziło Simona — inteligencja w zwierzęcej czaszce. Stworzenie zdychało, ale jeszcze próbowało dosięgnąć kobiety, zza błyszczących kłów wydobywał się ledwo dosłyszalny syk, a każda linia okaleczonego ciała zdawała się emanować jad.
Simon z pełnym obrzydzeniem wyciągnął nogę, przewrócił stworzonko na bok i zepchnął w dół, pomiędzy psy.
Zobaczył, jak się rozpierzchły i przylgnęły do ziemi, jakby rzucił pomiędzy nie odbezpieczony granat. Ponad ich jękliwym szczekaniem usłyszał bardziej krzepiący dźwięk, śmiech leżącej obok niego kobiety. Zobaczył w jej oczach błysk triumfu. Skinęła głową i znów się roześmiała, kiedy Tregarth wychylił się ponad krawędź skalnej półki, by przyjrzeć się morzu cienia, które obmywało teraz podnóże pinakla, ukrywając ciało stwora.
Czy był to inny rodzaj myśliwego poszczuty na nich przez ukrytych w dole mężczyzn? Ale niepokój psów… Niepokój psów, ich nagłe rozpierzchnięcie się — zgrupowały się teraz o kilka jardów dalej — zdawałoby się świadczyć o czymś przeciwnym. Jeżeli nawet polowały z pomocą owego zdechłego stworzenia, to nie z własnego wyboru. Przyjmując to jako kolejną tajemnicę świata, w który dobrowolnie wkroczył, Simon przygotowywał się do bezsennej nocy. Jeżeli bezgłośny atak niewielkiego stworzenia był następnym posunięciem oblegających, to teraz mogą uderzyć otwarcie.
Jednak w miarę gęstnienia ciemności nie dochodziły z dołu żadne odgłosy, które można by interpretować jako oznaki planowanego ataku. Psy znów ułożyły się półkolem u stóp skały, widoczne jedynie dzięki białej sierści. Tregarth ponownie pomyślał o wdrapaniu się na szczyt skał; mogliby nawet przeprawić się na drugą stronę owego rumowiska, gdyby pozwoliła na to noga kobiety.
Kobieta poruszyła się, kiedy było już niemal zupełnie ciemno. Jej palce pozostały przez chwilę na nadgarstku Simona, potem ześliznęły się i przytrzymała je w jego dłoni. Kiedy leżał wytężając wzrok i słuch, oczami wyobraźni zobaczył jakiś obraz. Nóż — kobieta prosiła o nóż! Uwolnił się z jej uścisku i wydobył składany nóż, który natychmiast mu wyszarpała.
Tego, co działo się potem, Simon nie rozumiał, ale miał na tyle zdrowego rozsądku, by się nie wtrącać. Zamglony kryształ w bransolecie kobiety rzucał słaby blask. W tym nikłym świetle Simon dostrzegł ostrze noża wbijające się w opuszek kciuka jego towarzyszki. Na skórze pojawiła się kropla krwi, kobieta potarła nią kryształ i gęsty płyn zaciemnił na moment światło rzucane przez kamień. I wtedy w owalu kryształu pojawił się jaśniejszy błysk, promień ognia. Kobieta zaśmiała się, tym razem z wyraźną satysfakcją. W ułamku sekundy kryształ znowu zmatowiał. Kobieta położyła ręce na pistolecie Simona i z tego gestu odczytał kolejną informację. Broń nie będzie już potrzebna, nadejdzie pomoc…
Wiejący od moczarów wiatr niósł zapach zgnilizny i jęczał wokół skał i między sterczynami. Kobieta znów zaczęła drżeć i Simon przyciągnął ją do siebie, by mogli grzać się wzajemnie. Pod kopułą nieboskłonu rozbłysł wyszczerbiony miecz purpurowej błyskawicy.
Inny jaskrawy grot błyskawicy rozdarł niebo tuż nad skałą. Rozległ się silny grzmot, zapowiadający tak dziką walkę żywiołów, nieba, ziemi, wiatru i burzy, jakiej Simon nie widział nigdy dotąd. Czołgał się po polach bitew, gnany strachem rozpętanej przez ludzi wojny, ale to w jakiś sposób było gorsze, może dlatego, iż wiedział, że nie ma kontroli nad owymi błyskami, grzmotami, płomieniami.
Skała drgnęła i jakby zapadła się pod nimi, kiedy przytulali się do siebie jak przestraszone zwierzątka, zamykając oczy po każdym grzmocie. Ryk żywiołów nie ustawał, nie był to jednak normalny łoskot burzy, ale jakby bicie ogromnego bębna, którego rytm wzburzył krew i przyprawiał o zawrót głowy. Kobieta przytuliła się do Simona, a on obejmował jej drżące ciało jak ostatnią obietnicę bezpieczeństwa w wirującym świecie.
Uderzenie, trzask, błysk światła, znów huk, podmuch wiatru — wydawało się, że nie ma temu końca, ale ciągle nie padał deszcz. Drgania skały, na której się schronili, zaczęły wtórować kolejnym uderzeniom piorunów.
Wyjątkowo silny błysk i huk ostatniego pioruna na sekundę ogłuszył i oślepił Simona. Kiedy jednak cisza zdawała się ciągnąć już nie sekundy, ale minuty, jakby nawet wiatr wyczerpał swoją siłę, objawiając się tylko niewielkimi, kapryśnymi podmuchami, Simon podniósł głowę.
Powietrze przesycał zapach spalonych zwierzęcych ciał. Falująca w pobliżu łuna wskazywała na pożar krzewów. Ale cudowna cisza ciągle trwała i po chwili kobieta poruszyła się i wyzwoliła z ramion Simona. Ponownie odczuł coś w rodzaju pewności siebie, pomieszanej z triumfem; jakaś gra została doprowadzona do zwycięskiego końca, ku zadowoleniu kobiety.
Simon marzył o nadejściu dnia, aby móc zobaczyć, co dzieje się u stóp skały. Czy myśliwy albo psy przeżyli burzę? Pomarańczowoczerwone blaski ognia oświetlały czasami rumowisko skał. Na dole można było dostrzec plątaninę sztywnych białych ciał. Na drodze leżał martwy koń, na jego szyi spoczywała ręka mężczyzny.
Kobieta pochyliła się do przodu patrząc uważnie. I zanim Simon zdążył ją zatrzymać, przerzuciła nogi przez występ skalny i znalazła się na dole. Simon, przygotowany na odparcie ataku, zszedł w ślad za nią, ale w świetle ognia zobaczył jedynie martwe dała.
Teraz poczuł także i ciepło ognia. Jego towarzyszka wyciągnęła ręce w stronę żaru. Simon obszedł martwe psy, popalone i powykręcane od uderzenia pioruna. Zbliżył się do konia pragnąc zabrać broń jeźdźca. Dostrzegł, że palce, zaciśnięte na szorstkiej końskiej grzywie, poruszyły się.
Myśliwy musiał być śmiertelnie ranny, a Simon z pewnością nie darzył go specjalnymi względami od czasu nękającego pościgu przez wrzosowiska i bagna. Ale nie mógł też zostawić bezbronnego człowieka w podobnej pułapce. Z trudem usunął martwego konia i ułożył ciało rannego w miejscu, gdzie w świetle ognia mógł dostrzec, kogo wyratował.
W napiętej, pokrwawionej, o grubych rysach twarzy nie było żadnych oznak życia, a jednak przygnieciona pierś z trudem unosiła się i opadała. Od czasu do czasu chory jęczał. Simon nie potrafił określić, do jakiej rasy należał. Krótko ostrzyżone włosy były bardzo jasne, niemal srebrnobiałe. Haczykowaty nos i szerokie kości policzkowe stanowiły dziwną kombinację. Simon domyślał się, że ranny jest człowiekiem młodym, choć w znękanej twarzy niewiele było cech niedojrzałego chłopca.
Na ramieniu myśliwego ciągle jeszcze znajdował się powyginany róg. Bogate ozdoby stroju, a zwłaszcza wysadzana drogimi kamieniami brosza na piersi wskazywały, że nie był to zwykły żołnierz. Simon, nie mogąc nic poradzić na rozległe obrażenia, jakich doznał myśliwy, zainteresował się jego szerokim pasem i uzbrojeniem.
Nóż zatknął za własny pas. Dziwną krótką broń wyciągnął z olstrów i uważnie ją oglądał. Miała lufę i coś, co mogło jedynie być spustem. Ale nie przystawała do ręki Simona, uchwyt ukształtowano niezręcznie, szwankowała równowaga. Jednak schował ją za pazuchę.
Właśnie miał wyciągnąć następny przedmiot, rodzaj wąskiego cylindra, kiedy wyprzedziła go biała ręka ponad jego ramieniem.
Myśliwy poruszył się, jakby dopiero to dotknięcie, nie obmacywanie Simona, dotarło do jego świadomości. Otworzył oczy, w głębi których czaił się błysk światła, jak w oczach zwierząt w ciemności. Było w tych oczach coś, co sprawiło, że Simon się cofnął.
Spotykał ludzi niebezpiecznych, ludzi, którzy pragnęli jego śmierci i mogli do niej doprowadzić szybko i sprawnie. Potrafił stanąć twarzą w twarz z człowiekiem, którego charakter sprawiał, że Simon nienawidził samego jego widoku. Ale nigdy dotąd nie zetknął się z taką koncentracją uczucia, jaka czaiła się w głębi zielonych oczu na zmaltretowanej twarzy myśliwego.
Ale Simon zdał sobie sprawę, że oczy te nie patrzą na niego. Obok stała kobieta, nieco niezgrabnie, unikała bowiem obciążania zwichniętej kostki, i obracała w rękach różdżkę, którą wyciągnęła zza pasa rannego. Simon spodziewał się dostrzec w wyrazie jej twarzy odpowiedź na tę palącą, gryzącą wściekłość, z jaką wpatrywał się w nią leżący mężczyzna.
Kobieta bacznie obserwowała rannego, bez żadnych oznak emocji. Usta mężczyzny drgnęły i wykrzywiły się. Z widocznym wysiłkiem uniósł głowę, najwyraźniej sprawiało mu to straszny ból, i splunął. Głowa opadła mu z powrotem, leżał teraz nieruchomo, jakby ten ostatni gest nienawiści wyczerpał wszystkie zapasy energii. W świetle dogasającego już ognia jego twarz nagle zwiotczała, usta się otworzyły. Simon nie potrzebował obserwować końca poruszeń zmiażdżonej piersi, by wiedzieć, że mężczyzna nie żyje.
— Alizon — kobieta niezwykle starannie wypowiedziała to słowo, przenosząc wzrok z Simona na leżące ciało. Wskazała na emblemat na piersi zmarłego. — Alizon — powtórzyła.
— Alizon — zawtórował Simon, podnosząc się z klęczek. Nie miał już ochoty na dalsze obszukiwanie zmarłego.
Teraz kobieta obróciła się twarzą do rodzaju skalnej bramy, przez którą droga prowadziła na równinę nadrzeczną.
— Estcarp — znów bardzo starannie wymówiła nazwę, ale palec jej wskazywał równinę nad rzeką. — Estcarp — powtarzając to słowo, wskazała tym razem na własną pierś.
I w tym momencie, jakby na wezwanie, po drugiej stronie skalnej bramy dał się słyszeć przejmujący głos. Nie przypominał grania myśliwskich rogów, raczej gwizd, jaki wydaje człowiek w oczekiwaniu na akcję. Kobieta w odpowiedzi wykrzyknęła coś, co wiatr pochwycił i rzucił echem na skalną barierę.
Simon usłyszał tętent kopyt, szczęk metalu o metal. Ale skoro jego towarzyszka wpatrywała się wyczekująco w skalną bramę, toteż Simon nie wykonywał żadnych przygotowań do ataku. Jedynie ręka zacisnęła mu się w kieszeni na automacie, wycelowanym w prześwit między skałami.
Jeźdźcy ukazywali się pojedynczo. Prześliznęli się między głazami, pierwsza dwójka ustawiła się wachlarzem, z bronią gotową do strzału. Na widok kobiety zakrzyknęli radośnie, najwidoczniej byli przyjaciółmi. Czwarty jeździec podjechał wprost do kobiety i Simona. Jego koń był duży, szeroki w barach, jakby przystosowany do dźwigania ciężarów. Ale postać na wysokim siodle była tak niewielka, że dopóki mężczyzna nie zeskoczył na ziemię, Simon uważał go za chłopca.
W świetle ognia ciało przybysza połyskiwało, a hełm, pas, szyja i nadgarstki rzucały ognie. Mężczyzna był niski, a wrażenie to pogłębiała jeszcze niezwykła szerokość jego ramion; tors i ramiona zdawały się należeć do kogoś co najmniej dwukrotnie wyższego. Miał na sobie rodzaj zbroi, która fakturą przypominała kolczugę, ale przylegała do ciała, jak koszula z tkaniny. Hełm wojownika wieńczyła podobizna ptaka z rozpostartymi skrzydłami. A może był to prawdziwy ptak zmuszony czarami do tak nienaturalnego znieruchomienia? Bo oczy błyszczące w jego lekko uniesionej głowie wpatrywały się w Simona z posępnym okrucieństwem. Gładki metalowy czepiec, na którym ptak siedział, przechodził w rodzaj siatkowego szala owijającego szyję wojownika. Mężczyzna niecierpliwie szarpnął ów szal, uwalniając połowę zasłoniętej nim twarzy. Simon zorientował się, że jego pierwsze wrażenia nie były całkiem bezpodstawne. Wojownik z sokołem na hełmie był rzeczywiście młody.
Młody, ale także nieugięty. Wpatrywał się w kobietę i w Simona, i kiedy zadał jej jakieś pytanie, nie spuszczał z Tregartha badawczego wzroku. Odpowiedziała potokiem słów, kreśląc ręką jakieś znaki w powietrzu między Simonem a nowo przybyłym wojownikiem, który w pewnym momencie dotknął ręką hełmu najwyraźniej w pokłonie cudzoziemcowi. Ale nie ulegało wątpliwości, że kobieta sprawowała tu rządy.
Wskazując na wojownika kontynuowała lekcję języka:
— Koris — powiedziała.
Mogło to być tylko imię. Toteż Simon szybko podjął decyzję. Dotknął kciukiem piersi.
— Tregarth. Simon Tregarth. — Czekał, by kobieta wymieniła swoje imię.
Ale ona jedynie powtórzyła „Tregarth, Simon Tregarth”, jakby chciała dokładnie to zapamiętać. Ponieważ nie powiedziała nic więcej, Simon zadał nurtujące go pytanie.
— Kto? — wskazywał prosto na nią.
Wojownik imieniem Koris drgnął, jego dłoń automatycznie powędrowała do broni przy pasie. Kobieta także najpierw zmarszczyła brwi, zanim wyraz jej twarzy stał się tak obcy i daleki, że Simon uświadomił sobie, iż popełnił straszną gafę.
— Przepraszam — rozłożył ręce usprawiedliwiającym gestem w nadziei, że kobieta zrozumie jego intencje. W jakiś sposób ją obraził, ale uczynił to nieświadomie. Kobieta musiała właściwie odebrać jego zamiary, bo tłumaczyła coś młodemu oficerowi, który jednak przez najbliższe godziny nie patrzył na Simona zbyt przyjaźnie.
Koris z oznakami szacunku nie pasującego do łachmanów kobiety, ale całkowicie licującego z jej władczym sposobem bycia, posadził ją za sobą na czarnym koniu. Simon jechał za innym wojownikiem trzymając się jego pasa. Zmierzali w stronę równiny w tempie, które mimo kompletnych ciemności niewiele odbiegało od galopu.
Po wielu, wielu godzinach Simon leżał nieruchomo w cieple łóżka wpatrując się niewidzącymi oczami w rzeźbiony drewniany baldachim. Gdyby nie te otwarte oczy, można by uznać, że był równie głęboko uśpiony jak przed kilkoma godzinami. Jednak przejście do nowego świata nie osłabiło umiejętności przechodzenia z głębokiego snu do stanu pełnej czujności. Toteż Simon zajęty był teraz porządkowaniem swych wrażeń, próbą składania w całość faktów, które ułożyłyby się w konkretny obraz tego, co czekało go poza granicami łóżka i kamiennych ścian pomieszczenia.
Estcarp to nie tylko nadbrzeżna równina, to cały szereg fortów, obronnych warowni wzdłuż drogi znaczącej granicę. Fortów, w których zmieniali konie, jedli, i z których natychmiast odjeżdżali, gnani jakąś niepojętą dla Simona potrzebą pośpiechu. Aż wreszcie dotarli do miasta okrągłych wież, szarozielonych jak ziemia, z której wyrastały w brzasku nowego dnia, wieże strażnicze i mur okalający inne budowle, które zamieszkiwali wysocy ludzie o dumnej postawie, ciemnych oczach i włosach czarnych jak jego własne, ludzie o manierach władców, dźwigający brzemię wielu stuleci.
Kiedy wjeżdżali do owego Estcarpu, Simon był tak oszołomiony zmęczeniem, tak ogłupiały wymaganiami swego obolałego ciała, że zapamiętał tylko oderwane obrazy. I wszechogarniającą świadomość dawności, przeszłości tak starej, że owe wieże i mury mogłyby być częścią kręgosłupa świata. Simon zwiedzał stare miasta Europy, widział drogi, które pamiętały krok rzymskich legionów. A jednak owa dziwna aura dawności była tu znacznie bardziej przemożna i Simon starał się zapomnieć o niej próbując posegregować fakty.
Zakwaterowano go w centralnym budynku miasta, masywnej kamiennej budowli, odznaczającej się zarówno powagą świątyni, jak i bezpieczeństwem twierdzy. Pamiętał mgliście, jak ów krępy oficer Koris przyprowadził go do tego pokoju i wskazał łóżko. A potem już nic.
Czy rzeczywiście?
Simon zmarszczył brwi. Koris, ten pokój, to łóżko… Kiedy patrzył w górę na skomplikowany wzór rzeźbionych ozdób, odnajdywał w nim rzeczy znajome, dziwnie znajome, jak gdyby splecione ze sobą symbole sklepienia miały znaczenie, które za chwilę uda mu się wyjaśnić.
Estcarp! Stare, jakże stare miasto i kraj, i sposób życia! Simon znieruchomiał. Skąd o tym wiedział? A jednak było to prawdziwe, równie realne jak to łóżko, na którym odpoczywało jego umęczone od siodła ciało, równie prawdziwe jak drewniane płaskorzeźby sklepienia. Ścigana kobieta należała do tej rasy, należała do Estcarpu, tak jak nieżyjący myśliwy koło skał należał do innego, wrogiego ludu.
Strażnicy w twierdzach granicznych pochodzili z tej samej rasy, wszyscy wysocy, ciemni, o powściągliwych manierach. Jedynie Koris, ze swym zdeformowanym ciałem, różnił się od mężczyzn, którym przewodził. A jednak słuchano rozkazów Korisa, tylko kobieta jadąca za nim na siodle zdawała się cieszyć większym autorytetem.
Simon zamrugał oczami, poruszył rękami pod kołdrą i usiadł na łóżku, wpatrując się w zasłonę po lewej stronie. Usłyszał odgłos niemal bezgłośnych kroków, toteż wcale się nie zdziwił, kiedy zabrzęczały metalowe kółka zasłon, i w otworze rozsuniętej grubej niebieskiej materii ukazał się człowiek, o którym właśnie myślał.
Koris bez zbroi wyglądał jeszcze bardziej dziwacznie. Jego zbytnio szerokie ramiona, wiszące wzdłuż tułowia za długie ręce przeważały nad całą resztą postaci. Nie był wysoki, a jego wąska talia i szczupłe nogi wydawały się bardziej drobne w zestawieniu z górną częścią tułowia. Jednak na tych szerokich ramionach osadzona była głowa mężczyzny, jakim mógłby się stać Koris, gdyby natura nie spłatała mu tak paskudnego figla. Spod obfitej czupryny jasnych włosów spoglądała twarz chłopca, który dopiero niedawno osiągnął wiek męski, twarz, która zdawała się nie znajdować przyjemności w takim rozwoju wydarzeń. Uderzająco przystojne rysy pozostawały w rażącej sprzeczności z ramionami, jakby głowę bohatera osadzono na tułowiu małpy!
Simon spuścił nogi z wysokiego łóżka i wstał, odczuwając przez moment przykrość, że zmusza tamtego do patrzenia w górę. Ale Koris z szybkością kota przysiadł na szerokim kamiennym parapecie pod wąskim oknem, tak że jego oczy znalazły się na poziomie oczu Tregartha. Z wdziękiem nie pasującym do jego długich rąk wskazał na stojącą nie opodal skrzynię, na której leżał stosik ubrań.
Simon zauważył, że nie było to ubranie, które zdjął kładąc się do łóżka. Ale dostrzegł także coś więcej, subtelne potwierdzenie jego obecnego statusu. Obok nowego ubrania na schludnie ułożonej kupce znajdował się pistolet i zawartość pozostałych kieszeni. Nie był więc więźniem w tej twierdzy.
Naciągnął bryczesy z miękkiej skóry, przypominające spodnie, jakie miał teraz na sobie Koris. Były ciemnoniebieskie i dopasowane jak rękawiczki. Do tego dochodziły wysokie buty ze srebrnoszarego tworzywa, które, jak przypuszczał Simon, było skórą jakichś płazów. Założywszy owe bryczesy i buty zwrócił się w stronę Korisa i wykonał gesty mycia.
Po raz pierwszy na ładnie wykrojonych ustach wojownika pojawił się cień uśmiechu, kiedy wskazał ręką na alkowę. Simon przekonał się, że choć warownia Estcarp mogła się wydawać średniowieczna, jej mieszkańcy mieli nowoczesne poglądy na higienę. Ciepła woda płynęła z rury w ścianie po naciśnięciu prostej dźwigni, krem o słabym zapachu pozwalał usunąć wszelkie ślady zarostu. Odkryciom tym towarzyszyła lekcja języka. Koris cierpliwie powtarzał kolejne słowa tak długo, aż Simon zapamiętał je dokładnie.
Oficer zachowywał się z wystudiowaną obojętnością. Nie czynił żadnych przyjacielskich gestów, nie podjął też prób Simona, by sprowadzić rozmowę na bardziej osobiste tory. Kiedy Tregarth zakładał dziwny ubiór, służący zarazem jako koszula i kurtka, Koris odwrócił się w stronę okna i spoglądał w niebo.
Simon położył na dłoni pistolet. Wydawało się jednak, że estcarpskiemu oficerowi jest obojętne, czy przybysz wyjdzie z pokoju uzbrojony czy nie. Wreszcie Tregarth zdecydował się wsunąć broń za pas, cienki teraz w miejscu, gdzie przedtem ukryte były pieniądze, i dał znak, że jest gotów.
Z pokoju wychodziło się na korytarz, a po kilku metrach schodami w dół. Wrażenie niezwykłej dawności potwierdzały wgłębienia wydeptane w kamiennych stopniach i rowek biegnący wzdłuż lewej ściany, gdzie przez wieki musiały opierać się palce. Słabe światło dochodziło z kuł zawieszonych w metalowych koszykach bardzo wysoko. Simon nie mógł jednak odgadnąć źródła tego światła.
Na dole schodów znajdował się szeroki korytarz, w którym znajdowało się wielu mężczyzn. Niektórzy, ubrani w kolczugi, byli strażnikami na warcie, inni mieli na sobie bardziej swobodny strój, podobny do ubioru Simona. Pozdrawiali Korisa i przyglądali się jego towarzyszowi z nieco peszącą badawczością, ale żaden z nich się nie odezwał. Koris dotknął ramienia Simona, wskazując zasłonięte kotarą drzwi, przytrzymał ręką materiał w sposób przypominający rozkaz.
Weszli do kolejnego westybulu… Ale tutaj kamienne ściany zawieszone były draperiami o wzorze złożonym z tych samych symboli, na pół znajomych, na pół obcych, jakie Simon obserwował na baldachimie nad łóżkiem. Na końcu korytarza stał na baczność strażnik, przyciskając do ust rękojeść miecza. Koris uniósł następną zasłonę, lecz tym razem polecił Simonowi, by wszedł równocześnie z nim.
Pokój, w którym się znaleźli, wydawał się olbrzymi dzięki bardzo wysokiemu sklepieniu. Tutaj blask bijący ze świetlnych kul był silniejszy i choć nie docierał do mrocznych kątów, oświetlał wyraźnie środkową grupę.
Oczekiwały tam na Simona dwie kobiety, pierwsze, jakie zobaczył od przybycia do twierdzy. Ale dopiero po chwili rozpoznał w kobiecie stojącej z prawą ręką na oparciu wysokiego krzesła, w którym zasiadała jej towarzyszka, tę ofiarę ucieczki przed myśliwymi z Alizon. Włosy, zwisające wtedy w prostych wilgotnych strąkach, zwinięte były dostojnie w srebrnej siatce, a ciało kobiety od szyi do stóp spowijała suknia koloru mgły. Jedyną ozdobę stanowił owal zamglonego kryształu, takiego jaki miała przedtem na bransolecie, ale ten wisiał na łańcuchu, toteż kamień spoczywał pomiędzy niewielkimi wzgórkami jej piersi.
— Simonie Tregarth! — przywołała go kobieta siedząca na krześle. Simon przeniósł na nią wzrok i nagle uświadomił sobie, że nie może go oderwać.
Kobieta miała taką samą trójkątną twarz, równie badawcze oczy, jej czarne włosy także ukryte były pod siatką. Ale emanowała z niej szokująca moc. Simon nie potrafił określić jej wieku, mogła być świadkiem powstawania pierwszych budowli Estcarpu. Jemu jednak wydawała się pozbawiona wieku. Wyciągnęła rękę i rzuciła w kierunku Simona kulę, zrobioną chyba z tego samego mglistego kryształu, co ozdoby, jakie nosiła jej podwładna i ona sama.
Simon złapał kulę. Przy dotknięciu nie wydawała się zimna, jak oczekiwał, emanowało z niej ciepło. Kiedy instynktownie zamknął kryształową kulę w obu dłoniach, kobieta okryła ręką kryształ w swoim naszyjniku, a gest ten powtórzyła jej stojąca towarzyszka.
Tregarth nigdy później nawet sobie samemu nie potrafił wytłumaczyć, co się stało. W jakiś niepojęty sposób w jego umyśle przesunął się szereg sytuacji poprzedzających jego pojawienie się w świecie Estcarpu; miał przy tym nieodparte wrażenie, że obydwie kobiety widzą równocześnie to samo co on i w pewnym stopniu podzielają jego odczucia. Po chwili strumień informacji popłynął w jego kierunku.
Znajdował się w głównej twierdzy zagrożonego, może skazanego na zagładę kraju. Prastaremu Estcarpowi groziło niebezpieczeństwo z północy, z południa, a także z zachodu od strony morza. Ciemnowłosi mieszkańcy pól, miast i twierdz potrafili powstrzymać napór jedynie dzięki temu, że byli dziedzicami starodawnej wiedzy. Może sprawa ich skazana jest na przegraną, ale padną walcząc do chwili, gdy ostatni żołnierz będzie miał siłę utrzymać miecz, gdy jakikolwiek mężczyzna czy kobieta znajdą ostatnią użyteczną broń.
W Simonie odżyło to samo pragnienie, które ściągnęło go do tego kraju, spod kamiennego łuku na podwórzu Petroniusa. Mieszkańcy Estcarpu nie prosili go o pomoc, byli na to zbyt dumni. Jednak ofiarował swe służby kobiecie, która zadawała mu pytania, opowiedział się po jej stronie z wybuchem chłopięcego entuzjazmu. Choć nie padło ani jedno słowo, Simon zdecydował się służyć Estcarpowi.
Simon podniósł do ust ciężki kufel, nie przestając przy tym bacznie obserwować otoczenia. Początkowo uważał, że mieszkańcy Estcarpu są ponurzy, przytłoczeni ciężarem lat, ostatni przedstawiciele ginącej rasy, którym pozostały już tylko marzenia o przeszłości. Jednak w ciągu ostatnich tygodni powoli uświadomił sobie, jak powierzchowne i nieprawdziwe były te oceny. Teraz, siedząc w kantynie straży przeniósł wzrok z jednej twarzy na drugą, nie po raz pierwszy już rewidując swoje poglądy na temat owych mężczyzn, z którymi dzielił codzienne obowiązki i wolny czas.
Bez wątpienia posługiwali się dziwną bronią. Musiał nauczyć się używać miecza do walki wręcz, ale nie miał kłopotu z miejscowymi pistoletami wystrzeliwującymi niewielkie strzałki, przypominały bowiem jego własny automat. Nigdy jednak nie dorówna Korisowi — dla zręczności tego młodego wojownika żywił nieopisany podziw. Lecz Simon znał na tyle dobrze taktykę innych armii, strategię innych wojen, by młody wyniosły dowódca nauczył się cenić niektóre jego wskazówki.
Simon zastanawiał się, jak zostanie przyjęty przez członków Gwardii — stali w końcu w obliczu wielkiego zagrożenia i każdy cudzoziemiec mógł się im wydawać wrogiem, wyłomem w murze obronnym. Ale nie wziął pod uwagę obyczajów panujących w Estcarpie. Estcarp jako jedyny kraj na tym kontynencie potrafił zaakceptować przybysza mającego podobne jak Simon dzieje. Ponieważ moc tej prastarej twierdzy opierała się na magii…
Tregarth przytrzymał łyk wina na języku, zanim go połknął, i starał się obiektywnie ocenić sprawę magii. Ów przesądny hokus-pokus mógł równać się zwykłemu kuglarstwu, ale mógł obejmować sprawy znacznie istotniejsze. Magiczne bronie, jakimi posługiwano się w Estcarpie, to siła woli, wyobraźnia i wiara. Znano metody ogniskowania czy wzmacniania owej woli, wyobraźni czy wiary. W wyniku tego bardzo tolerancyjnie przyjmowano w Estcarpie sprawy, których nie dało się zobaczyć, dotknąć czy też także których widzialnej egzystencji nie można było udowodnić.
Nienawiść i strach sąsiadów płynęły także z owego źródła, właśnie z magii. Mieszkańcom Alizonu na północy i Karstenu na południu moc czarownic z Estcarpu wydawała się wcieleniem zła. „Nie pozwolisz żyć czarownicy”. Ileż razy słyszał Simon to zdanie we własnym świecie jako przekleństwo wymierzone po równi w niewinnych i w pełnych winy, ale za to na znacznie mniejszych podstawach. Albowiem matriarchat w Estcarpie dysponował mocami wymykającymi się ludzkiemu pojmowaniu, a kiedy było to niezbędne, posługiwano się nimi bezlitośnie. Simon pomógł jednej z czarownic wydostać się z Alizonu, dokąd się zapuściła, by być oczami i uszami swego ludu.
Czarownica… Simon pociągnął łyk wina. Nie każda kobieta w Estcarpie obdarzona była Mocą. Był to dar, który kapryśnie przechodził z rodziny na rodzinę, z pokolenia na pokolenie. Dziewczynki, które z powodzeniem przeszły próbę, przywożono do stołecznego miasta, odpowiednio kształcono, aby potem wiernie wypełniały swe obowiązki. Przestawały nawet mieć własne imiona, jako że wypowiedzenie w czyjejś obecności własnego imienia równa się przekazaniu także części swej tożsamości, równa się daniu temu, kto owo imię usłyszał, władzy nad sobą. Simon dopiero teraz mógł pojąć ogrom swojego nietaktu, kiedy chciał poznać imię kobiety, z którą uciekał przez wrzosowiska.
Nie wszystkim była dana jednakowa Moc. Wykorzystanie jej poza pewne granice bardzo odbijało się na samej czarodziejce. Nie zawsze też dawało się przywołać moc na życzenie. Czasami zawodziła w najistotniejszym momencie. Toteż pomimo swych czarownic i tajemnej wiedzy Estcarp dysponował także odzianymi w kolczugi Gwardzistami, siecią fortów przygranicznych, dużą liczbą drzemiących w pochwach mieczów.
— Dobra… — Nowo przybyły Gwardzista wyciągnął stołek stojący obok Simona. — Gorąco jak na tę porę roku. — Hełm stuknął o blat stołu, a długa ręka wyciągnęła się po dzban wina.
Jastrząb z hełmu wpatrywał się szklanym okiem w Simona, jego wspaniałe metalowe upierzenie przypominało prawdziwe pióra. Kiedy Koris pił wino, ze wszystkich stron zasypywano go pytaniami, które krzyżowały się nad stołem niby strzałki w drodze do ostatecznego celu. W siłach Estcarpu panowała dyscyplina, jednak po służbie nie przestrzegano różnic hierarchii, a wszyscy przy stole spragnieni byli nowin. Dowódca z brzękiem odstawił kufel i odpowiedział rzeczowo:
— Moim zdaniem przed godziną zamknięcia bram usłyszycie róg wzywający na apel. Magnis Osberic zwrócił się o swobodny przejazd od strony zachodniej. A ubrany był w pełny strój wojenny. Pewnie Gorm zaczyna sprawiać kłopoty.
Ledwo skończył mówić, zapadła cisza. Wszyscy, nie wyłączając Simona, wiedzieli, co oznacza Gorm dla kapitana Gwardii Estcarpu. Zgodnie z prawem zwierzchnictwo nad Gormem powinno pozostać w rękach Korisa. Jego tragedia osobista nie zaczęła się, ale zakończyła na tej wyspie, kiedy ranny i samotny dryfował od jej brzegów, leżąc twarzą na dnie przeciekającej rybackiej łodzi.
Hilder, Pan i Obrońca Gormu, został zatrzymany przez burzę na owych wrzosowiskach, które stanowiły ziemię niczyją pomiędzy Alizonem i równiną Estcarpu. Tutaj, oddzielony od swoich ludzi, spadł z konia i złamał rękę, potem półprzytomny z bólu i gorączki zabłąkał się do krainy Torańczyków, dziwnej rasy, którą moczary broniły przed nadejściem obcych, która nie pozwoliła żadnemu ludowi czy mężowi zapanować nad swymi rozmokłymi włościami.
Pozostanie tajemnicą, dlaczego Hildera nie zabito ani nie przeprowadzono z powrotem przez bagno. Ale jego historia pozostała nieznana nawet wtedy, gdy po paru miesiącach powrócił na Gorm, już wyleczony, z nową żoną u boku. Lecz mieszkańcy Gormu, a ściślej mieszkanki, nie uznawali tego małżeństwa, poszeptując, że zostało ono wymuszone na ich władcy w zamian za zachowanie przy życiu. Bo kobieta, którą ze sobą przywiódł, miała zdeformowane ciało i jeszcze dziwniejszy umysł, pochodziła bowiem z czystej krwi Torańczyków. We właściwym czasie urodziła mężowi Korisa i wtedy odeszła. Może umarła, a może powróciła do swych pobratymców. Hilder musiał wiedzieć, ale nigdy więcej o niej nie mówił, a mieszkańcy Gormu byli radzi, że pozbyli się takiej władczyni, toteż nikt nie zadawał pytań.
Pozostał tylko Koris z głową germańskiego szlachcica i tułowiem bagiennego skoczka, o czym nigdy nie pozwolono mu zapomnieć. A kiedy Hilder pojął drugą żonę, posażną córkę dalekomorskiego kapitana, Ornę, cały Gorm znów wypełnił się szeptami i nadzieją. Z ogromną więc radością przyjęli drugiego syna, Uryana, który najwyraźniej nie miał ani kropli obcej krwi w młodym i pięknym ciele.
Po pewnym czasie Hilder umarł. Ale umierał długo i ci, którzy szeptali, zdążyli się przygotować do owego dnia. Ci, którzy spodziewali się wykorzystać Orne i Uryana do swoich celów, zawiedli się srodze, bo Orna, sprytna kupiecka córka, nie należała do naiwnych niewiast żyjących w zamknięciu dworu. Uryan był jeszcze dzieckiem, miała więc zostać regentką, ale gdyby nie okazała siły, znalazłoby się wielu przeciwników takiego rozwiązania.
Postępowała sprytnie wygrywając germańskich wielmożów jednych przeciwko drugim, osłabiając w ten sposób wszystkich, a własne siły zachowując nietknięte. Ale okazała się najgłupszą ze śmiertelniczek zwracając się o pomoc gdzie indziej. Orna bowiem spowodowała ruinę Gormu, kiedy sekretnie przyzywała na pomoc flotę Kolderu dla poparcia swych rządów.
Kolder leżał poza horyzontem mórz, w miejscu, które znał najwyżej jeden z dziesięciu tysięcy pytanych marynarzy. Bo żaden uczciwy, ludzki człowiek nie zbliżał się do tego ponurego portu i nie kotwiczył statku przy jego nabrzeżach. Wiedziano powszechnie, że ludzie z Kolderu nie są tacy jak inni i że utrzymywanie z nimi kontaktów jest przekleństwem.
Po dniu, w którym umarł Hilder, nastąpiła noc czerwonego terroru. Tylko dzięki nadludzkiej sile Koris mógł wydostać się z zastawionej na niego sieci. A potem była już tylko śmierć, bo kiedy Kolderczycy zjawili się na Gormie, kraj ten przestał istnieć. Jeżeli ocalał ktokolwiek z poddanych Hildera, nie miał już nadziei. Bo Gorm stał się teraz Kolderem, co było prawdą nie tylko w odniesieniu do wyspy Gorm, jako że w ciągu roku mocarne wieże wyrosły w innym miejscu wybrzeża i powstało miasto zwane Yle. Żaden mieszkaniec Estcarpu nie udałby się z własnej woli do Yle.
Owo Yle leżało jak rozlewająca się plama obrzydliwości pomiędzy Estcarpem i jedynym silnym sojusznikiem tego kraju na zachodzie — ludem morskich włóczęgów z Sulkaru. Ci kupcy-wojownicy, którzy znali niebezpieczne miejsca i obce lądy, zbudowali swą warowną siedzibę dzięki uprzejmości Estcarpu na skrawku wysuniętego w morze lądu. Marynarze Z Sulkaru byli doświadczonymi kupcami, ale byli także wojownikami, których nie ośmielano się zaczepiać w tysiącach obcych portów. Żołnierze z Alizonu i łucznicy z Karstenu zwracali się do mieszkańców Sulkaru tylko uprzejmie, a strażnicy Estcarpu uważali ich za swych towarzyszy broni.
— Magnis Osberic nie rozsyłałby wezwań, gdyby nie obsadził ludźmi murów obronnych — zauważył Tunston, starszy podoficer, który musztrował oddziały Estcarpu. Wstał i przeciągnął się. — Lepiej obejrzyjmy nasz rynsztunek. Jeżeli Sulkar wzywa pomocy, pewnie wyciągniemy miecze.
Koris skinął głową, najwyraźniej zamyślony. Umoczył palce w kuflu i rysował linie na wyszorowanym stole, żując automatycznie kromkę ciemnego chleba. Simon patrzył przez rumie Korisa i linie te wydawały mu się zrozumiałe, ponieważ stanowiły powtórzenie map, które widział w sztabie twierdzy.
Cypel, na końcu którego znajdował się Sulkar, tworzył jakby ramię obejmujące szeroką zatokę, tak że po drugiej stronie rozległego akwenu, na wprost miasta kupców — choć w odległości wielu mil — leżał Aliz, główny port Alizonu. W obrębie samej zatoki mieściła się wyspa Gorm. I na niej Koris starannie postawił kropkę, oznaczającą główne miasto Sippar.
Miasto Yle nie leżało, o dziwo, na wybrzeżu półwyspu od strony zatoki, ale na południowo-zachodnim brzegu wychodzącym na otwarte morze. Dalej na południe poszarpana linia brzegowa stanowiła granice księstwa Karstenu, ale wybrzeże tu było skaliste, bez jednego bezpiecznego miejsca, do którego mogłyby przybijać statki. Zatoka Gormu od dawna stanowiła najlepsze okno Estcarpu na zachodni ocean.
Kapitan Gwardii przez dłuższą chwilę przyglądał się swemu dziełu, po czym z niecierpliwym westchnieniem przejechał ręką po stole, zamazując wszystkie linie.
— Czy do Sulkaru jest tylko jedna droga? — zapytał Simon. Oddziały z każdej placówki Kolderu, mając Yle na południu i Gorm na północy, mogły bez większego trudu zagrodzić drogę przez półwysep.
Koris roześmiał się. — Jest jedna droga, tak stara jak czas. Nasi przodkowie nie przewidzieli, że władcy Kolderu zajmą Gorm. Zresztą kto przy zdrowych zmysłach mógłby to przewidzieć? Aby droga stała się bezpieczna, powinniśmy uderzyć tutaj — przy tych słowach położył palec w miejscu, gdzie oznaczył kropką miasto Sippar i przycisnął go do stołu, jakby zgniatał owada. — Leczy się chorobę sięgając do jej źródła, a nie likwidując gorączkę czy inne objawy, które są po prostu oznaką istnienia choroby. A w tym przypadku — spojrzał z pewnym smutkiem na Tregartha — brakuje nam odpowiedniej wiedzy.
— A szpieg…
Oficer Gwardii znów się roześmiał. — Dwudziestu ludzi z Estcarpu udało się na wyspę Gorm. Zgodzili się zmienić swą postać, choć nie wiedzieli, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczą w lustrze swoją własną twarz, ale przystali na to z ochotą. Wyposażeni zostali w całość wiedzy i tajemnych umiejętności, jakie są nam znane. Ale niczego nie osiągnęli w Sipparze — niczego! Bo Kolderczycy nie przypominają żadnych innych ludzi i nie wiemy absolutnie nic o ich systemach detekcji poza tym, że wydają się niezawodne. W końcu Najwyższa Strażniczka zabroniła dalszych wypraw, bo odpływ mocy był zbyt wielki, a wszystko zawsze kończyło się niepowodzeniem. Ja sam chciałem się tam wyprawić, ale nie mogłem przełamać granicznego zaklęcia. Lądując na Gormie naraziłbym się na śmierć, a lepiej mogę służyć Estcarpowi za życia. Nie uda nam się wyciąć tego wrzodu, dopóki nie padnie Sippar, a na to nie mamy na razie żadnych nadziei.
— Ale jeśli Sulkar jest zagrożony!
Koris sięgnął ręką po hełm. — W takim przypadku, przyjacielu Simonie, jedziemy. Bo kiedy Kolderczycy walczą na swoim terenie czy na swoich statkach, zwycięstwo zawsze należy do nich. Ale kiedy zapuszczają się na nieznane terytorium, na które nigdy jeszcze nie kładł się ich cień, istnieje pewna szansa wykrwawienia ich, wbicia mieczy trochę głębiej. A przy Sulkarczykach krukom wojny nie brakuje żeru. Staram się niszczyć Kolderczyków, kiedy tylko mogę.
— Jadę z wami. — Było to raczej oświadczenie niż pytanie.
Dotąd Simon czekał i uczył się. Zmusił się do nauki uzbroiwszy się w cierpliwość, której z takim trudem wyuczył się w ostatnich siedmiu latach. Dobrze wiedział, że nie może liczyć na niezależność, póki nie opanuje umiejętności, które tutaj decydowały o życiu lub śmierci. I raz czy dwa razy podczas nocnej warty zastanowił się, czy nie posłużono się tak wychwalaną Mocą Estcarpu, aby sprawić, żeby bez oporu zaakceptował status quo. Jeśli tak się stało, ów czar tracił teraz moc. Tregarth zdecydowany był zobaczyć nieco więcej z nowego świata, a nie tylko miasto Es, i wiedział już, że albo pojedzie teraz ze Strażnikami, albo wyruszy samotnie. Kapitan bacznie go obserwował.
— Nie jedziemy po łatwy łup.
Simon nie poruszył się, znając niechęć Korisa do tego, by ktoś górował nad nim wzrostem; przez tę niewielką uprzejmość spodziewał się udobruchać dowódcę.
— Kiedyż to zrobiłem na tobie wrażenie człowieka, który szuka tylko łatwych zwycięstw? — w pytaniu tym było trochę zgryźliwości.
— A więc staraj się polegać jedynie na strzałkach. Mieczem władasz niewiele lepiej od spokojnych kupców z Karstenu!
Simon nie zareagował na to szyderstwo, wiedząc aż nazbyt dobrze, że odpowiada ono prawdzie. Posługując się pistoletem strzałkowym mógł dorównać najlepszym w twierdzy, nawet ich przewyższyć. Zapasy i walka wręcz, do której wprowadzał elementy dżudo, przyniosły mu sławę, sięgającą już do pogranicznych stanic. Ale posługiwał się mieczem jak niezdarni rekruci, których brody porastał dopiero chłopięcy puszek. A maczuga, którą Koris manewrował ze zręcznością kota, w rękach Simona wydawała się przytłaczającym ciężarem.
— Pistolet strzałkowy — przyznał. — Ale mimo wszystko idę.
— Niech tak będzie. Ale najpierw musimy się przekonać, czy w ogóle jedziemy.
Decyzję podjęto na zebraniu, na które wezwano oficera Korisa i czarownice będące na służbie w twierdzy. Chociaż Simon oficjalnie nie należał do tego grona, postanowił iść za kapitanem i skoro nie odmówiono mu wejścia na salę, usadowił się na parapecie jednego z okien i uważnie obserwował zebranych.
Przewodniczyła spotkaniu Najwyższa Strażniczka, władczyni miasta i dookolnych ziem Estcarpu, bezimienna kobieta, która przesłuchiwała Simona po jego przybyciu. A za jej krzesłem stała kobieta, która uciekała przed psami z Alizonu. Było jeszcze pięć innych, których wieku nie dałoby się określić, wydawały się też bezpłciowe, ale wszystkie miały czujne i uważne spojrzenia. Simon uznał, że w każdej walce wolałby raczej mieć te kobiety po swojej stronie. Nigdy nie spotkał nikogo podobnego, nigdy też nie zetknął się z podobną siłą osobowości.
A jednak stał teraz przed nimi mężczyzna, który wydawał się przytłaczać całe zgromadzenie. Zresztą górowałby pewnie w każdym innym zespole ludzi. Mieszkańcy Estcarpu byli szczupli i wysocy, ale przy tym człowieku sprawiali wrażenie niedorostków. Zbroja, która zdobiła jego pierś, wystarczyłaby na tarcze dla co najmniej dwóch Gwardzistów, jego tors i ramiona przypominały Korisa, ale reszta ciała pozostawała w odpowiedniej do nich proporcji.
Mężczyzna był ogolony, lecz nad górną szeroką wargą stroszyły się wąsy zasłaniające część policzków. Kolejną krechę gęstych włosów na twarzy stanowiły krzaczaste brwi. Hełm przybysza wieńczyła zręcznie wykonana głowa niedźwiedzia, którego pysk wykrzywiał ostrzegawczy grymas. Olbrzymia niedźwiedzia skóra podbita żółtą materią służyła za płaszcz, spięty pod szyją niedźwiedzimi łapami o złoconych pazurach.
— My w Sulkarze dochowujemy wierności pokojowi kupców — najwyraźniej starał się dostosować brzmienie swego głosu do niewielkich rozmiarów pomieszczenia, ale i tak głos ten dudnił w pokoju. — Gdy zachodzi potrzeba, utrzymujemy ten pokój ostrzem naszych kling. Ale jaki pożytek ze stali przeciwko czarownikom nocy? Nie spieram się z dawną wiedzą — zwrócił się bezpośrednio do Najwyższej Strażniczki, jakby rozmawiał z klientem po drugiej stronie sklepowej lady. — Każdy ma prawo do własnych bogów i sił, a Estcarp nigdy nie narzucał innym swoich wierzeń. Kolder jednak postępuje inaczej. Niszczy swych nieprzyjaciół! Mówię ci, pani, nasz świat zginie, jeśli nie postaramy się zatrzymać przypływu.
— A czy widziałeś kiedyś, wielki kupcze, mężczyznę zrodzonego z kobiety, który potrafiłby kontrolować przypływy? — zapytała Strażniczka.
— Kontrolować, nie, ale jechać na nich, tak! To są właśnie moje czasy. — Gest, jakim uderzył się w pierś, w innym wykonaniu mógłby się wydawać teatralny. — Ale nie ma to zastosowania wobec Kolderczyków, którzy teraz zamierzają mierzyć na Sulkar. Niech głupcy z Alizonu trzymają się z daleka, przyjdzie na nich kolej tak jak na Gorm. Ale Sulkarczycy przygotują się, będą walczyć. A kiedy padnie nasz port, owe morskie przypływy zbliżą się do was, pani. Mówi się, że macie moc panowania nad wiatrem i burzą, że potraficie zmienić wygląd i umysł człowieka. Czy wasze czasy mogą zmierzyć się z Kolderem?
Ręka kobiety powędrowała do kamienia na piersi, pogładziła go.
— Mówię teraz prawdę, Magnisie Osbericu, nie wiem! Kolder jest siłą nieznaną, nie potrafiły dokonać wyłomu w jego murach. Co do reszty, przyznaję ci rację. Nadszedł czas, kiedy musimy zająć stanowisko. Kapitanie — przywołała Korisa — jakie jest twoje zdanie w tej sprawie?
Przystojnej twarzy Korisa nie opuścił gorzki wyraz, ale oczy mu zabłysły.
— Uważam, że dopóki możemy unieść miecze, nie traćmy czasu! Jeśli pozwolisz, pani, udamy się do Sulkaru!
— To twoja sprawa, kapitanie, do ciebie należy wojsko. Ale towarzyszyć wam będą także inne moce, żebyśmy wykorzystali wszystkie siły, jakimi dysponujemy.
Kobieta nie wykonała żadnego gestu, ale czarownica, która szpiegowała w Alizonie, wyszła zza krzesła i stanęła po prawej ręce Najwyższej Strażniczki. A jej ciemne, skośne oczy przesuwały się z jednej twarzy na drugą, aż dostrzegła siedzącego na uboczu Simona. Czyżby cień uśmiechu, trwającego tylko ułamek sekundy, przemknął z jej oczu na usta? Simon nie mógłby to przysiąc, sądził, że tak było. Nie wiedział dlaczego, ale w tym momencie zdał sobie sprawę z istnienia pomiędzy nimi jakiejś bardzo wątłej nici, nie uświadamiał sobie tylko, czy drażniła go ta najcieńsza z więzi, czy też nie.
Kiedy wczesnym popołudniem wyjeżdżali z miasta, Simon odkrył, że jego koń dziwnym trafem idzie krok w krok z wierzchowcem tamtej czarownicy. Podobnie jak Strażnicy miała na sobie kolczugę i hełm z siatką. Na pozór nie wyróżniała się wśród innych jeźdźców, u jej boku zwisał miecz, miała przy pasie taką samą broń jak Simon.
— A więc, wojowniku z innego świata — mówiła cicho, jak mu się wydawało, chciała, żeby tylko on ją słyszał — znów jedziemy tym samym szlakiem.
Coś w jej pogodnej postawie zdenerwowało Simona.
— Miejmy nadzieję, że tym razem jako myśliwi, nie jako ofiary.
— Każdy ma swój dzień. — Głos jej wydawał się obojętny. — W Alizonie zdradzono mnie. I byłam nie uzbrojona.
— A teraz masz miecz i pistolet.
Spojrzała na swoje uzbrojenie i roześmiała się.
— Tak, Simonie Tregarth, mam miecz i pistolet. I inne rzeczy. Ale w jednym masz rację, spieszymy na ponure spotkanie.
— Czy to przepowiednia, pani? — Niecierpliwość Simona rosła. W tej chwili stał się niedowiarkiem. Łatwiej było ufać stalowej klindze, przystającej do ręki, niż wierzyć w przeczucia, spojrzenia, znaki.
— Przepowiednia, Simonie. — Jej skośne oczy patrzyły na niego ciągle z tym cieniem zaczajonego gdzieś w głębi uśmiechu. — Nie rzucam na ciebie czarów ani nie wydaję rozkazów, obcy przybyszu. Ale wiem jedno, nici naszego życia zostały splątane Ręką Strażniczki nad Strażniczkami. To, czego pragniemy, i to, co się stanie, to dwie różne rzeczy. Powiem to nie tylko tobie, ale wszystkim: strzeżcie się miejsca, gdzie skały są wysokie i dźwięczy głos morskiego orła!
Simon zmusił się do uśmiechu.
— Wierz mi, pani, rozglądam się tak bacznie, jakbym miał oczy ze wszystkich stron głowy. To nie jest moja pierwsza wyprawa.
— Oczywiście. Inaczej nie jechałbyś z Sokołem — wskazała ruchem podbródka na Korisa. — Gdybyś nie był z odpowiedniego tworzywa, nie chciałby mieć z tobą do czynienia. Koris pochodzi z rodu wojowników i jest urodzonym przywódcą, na szczęście dla Estcarpu.
— Czy widzisz, pani, owo nieszczęście w Sulkarze? — nalegał Simon.
Potrząsnęła głową. — Wiesz, jak to jest z tym darem. Dysponujemy tylko skrawkami, kawałkami, nigdy całym obrazem. Ale nie widzę murów miejskich. Wydaje mi się, że to jest bliżej skraju morza. Przygotuj swój pistolet, Simonie, i te swoje zręczne pięści. — Znów była rozbawiona, ale w jej śmiechu nie było szyderstwa, raczej przyjazne ciepło. Zdawał sobie sprawę, że musi ją zaakceptować na jej własnych warunkach.
Żołnierze Estcarpu śpieszyli się, ale mieli przed sobą jeszcze dzień drogi, kiedy opuścili ostatnią graniczną stanicę i wjechali na krzywą drogi wiodącej do portu. Sulkar. Regularnie zmieniali konie w serii posterunków Gwardii, noc spędzili W ostatnim forcie, po czym jechali wyciągniętym kłusem pożerającym mile dzielące ich od celu podróży.
Chociaż Sulkarczycy nie jeździli konno równie dobrze jak gwardziści, uparcie trwali w siodłach, które wydawały się zbyt małe dla ich ogromnych postaci — Magnis Osberic nie był wyjątkiem — i jechali wciąż naprzód i naprzód jak ludzie, dla których czas jest wrogiem.
Lecz poranek był pogodny, czerwone plamy kwitnących krzaków odbijały promienie słońca. W powietrzu czuło się już zapach morza, serce Simona zabiło żywiej, choć sądził, że już nigdy nie potrafi odczuwać tak intensywnie. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że cicho nucił, dopóki z lewej strony nie odezwał się znajomy matowy głos.
— Ptaki śpiewają, nim zaatakuje je sokół.
Pogodnie przyjął tę drwinę.
— Nie chcę słuchać ponurego krakania, dzień jest zbyt piękny.
Czarownica niecierpliwie szarpnęła siatkę okrywającą jej szyję i ramiona, jakby jej miękkie fałdy krępowały swobodę ruchów.
— Morze… czuje się je w podmuchach wiatru. Wpatrywała się w falistą linię drogi na horyzoncie.
— My, mieszkańcy Estcarpu, mamy w swoich żyłach morze. Dlatego krew Sulkarczyków może się mieszać z naszą, co się zresztą czasem zdarza… Któregoś dnia wypuściłabym się na morze. Jest coś przyciągającego w kołysaniu fal odpływających od brzegu.
Słowa kobiety były zaledwie śpiewnym szeptem, ale Simon nagle znieruchomiał, nucona melodia zamarła mu w krtani. Może nie dysponował mocą czarownic z Estcarpu, ale coś w jego wnętrzu poruszyło się, ożyło, i zanim zdążył pomyśleć, podniósł rękę w ostrzegawczym geście ze swej przeszłości, ściągając równocześnie wodze swego konia.
— Tak! — Ręka czarownicy powtórzyła jego gest i jeźdźcy za nimi się zatrzymali. Koris odwrócił szybko głowę, powtórzył ręką sygnał i cały oddział stanął w miejscu.
Kapitan przekazał dowództwo Tunstonowi i podjechał do Simona i kobiety. Skrzydła oddziału były wysunięte, nie można było pozwolić sobie na osłabienie czujności.
— O co chodzi? — zapytał Koris.
— Zbliżamy się do jakiegoś niebezpieczeństwa. — Simon obserwował leżący przed nimi teren, niewinnie skąpany w promieniach słońca. Poruszał się tylko wysoko lecący ptak. Wiatr ucichł, nawet najlżejsze powiewy nie ożywiały kęp zarośli. A jednak Simon postawiłby na szali całe swoje doświadczenie i zdrowy sąd, że zastawiono na nich pułapkę.
Koris był najwyraźniej zdumiony. Przeniósł wzrok z Simona na czarownicę. Siedziała w siodle pochylona do przodu, wdychała powietrze rozdętymi nozdrzami. Wydawała się łowić zapach jak myśliwski pies. Wypuszczając wodze, wykonała palcami pewne znaki i skinęła szybko głową bez cienia wątpliwości.
— Ma rację. Jest przed nami pustka, której nie mogę przeniknąć. Może kryć się tam bariera pola siłowego — albo zasadzka.
— Ale w jaki sposób on… przecież dar nie należy do niego! — gwałtownie zaprotestował Koris. Obrzucił Simona spojrzeniem, którego znaczenia tamten nie potrafił odczytać, ale na pewno nie było w nim zaufania. Po chwili Koris wydał rozkazy, wysuwając się naprzód, by poprowadzić manewr okrążający, którego celem miało być wyciągnięcie z zasadzki nieprzyjaciela.
Simon przygotował swój pistolet strzałkowy. Skąd wiedział, te grozi im niebezpieczeństwo? W przeszłości zdarzały mu się takie przeczucia — jak owej nocy, kiedy spotkał Petroniusa — ale nigdy nie były one tak nagłe i wyraźne, nie nasilały się aż tak.
Czarownica jechała obok niego, tuż za pierwszą linią Gwardzistów, a teraz zaczęła śpiewać. Spod kolczugi wydobyła zamglony kamień, który był zarówno bronią, jak symbolem jej zawodu. Podniosła go ponad głowę i wypowiedziała głośno jakiś rozkaz w języku nie przypominającym tego, którego Simon nauczył się z takim trudem.
Przed nimi ukazały się naturalne formacje skał sterczących w niebo niby kły z olbrzymiej szczęki i droga przebiegająca miedzy dwoma głazami tworzącymi coś na kształt łuku. U stóp skał gęste zarośla krzaków, suchych i brązowych, żywych i zielonych formowały nieprzeniknioną ścianę.
Promień światła z tajemniczego klejnotu uderzył w najwyższy z owych skalnych kłów i to połączenie światła i skały zrodziło kłęby mgły, gęstniejącej w bawełnianą watę wokół rumowiska skał i roślinności.
Z tej szarobiałej kurtyny wyłoniła się fala uzbrojonych i opancerzonych mężczyzn idących do ataku w kompletnym milczeniu. Hełmy mieli głęboko osadzone na głowach i zaopatrzone w przyłbice, tak że sprawiali wrażenie drapieżnych ptaków. Niesamowitość ich nagłego pojawienia się pogłębiało jeszcze to, że zachowywali kompletną ciszę, nie słychać było nawet żadnych rozkazów.
Z okrzykiem „Sul, Sul, Sul!” morscy wędrowcy wyciągnęli miecze i uformowali zakończoną klinem linię ataku, na czele której znalazł się Magnis Osberic.
Gwardziści również nie wydali żadnego okrzyku, a Koris nie wydał żadnych rozkazów. Ale już strzelcy wynaleźli swoje cele, szermierze wysunęli się naprzód z wyciągniętymi mieczami. Mieli nad pieszym nieprzyjacielem tę przewagę, że siedzieli na koniach.
Simon dokładnie zbadał zbroję Gwardzistów Estcarpu i wiedział, gdzie kryją się jej słabe punkty. Nie umiał powiedzieć, czy to samo dotyczyło zbroi Kolderczyków. Wycelował w pachę żołnierza, który próbował dosięgnąć pierwszego z Gwardzistów. Żołnierz Kolderu zatoczył się i padł, spiczasta przyłbica wbiła się w ziemię.
„Sul… Sul… Sul!” Wojenne zawołanie Sulkarczyków falowało nad splątanymi ciałami walczących, którzy przeszli do walki wręcz. W pierwszych momentach starcia Simon miał jedynie świadomość własnego w nim udziału, konieczności trafienia w cel. Po chwili zaczął uświadamiać sobie, z jakim przeciwnikiem walczą.
Oddziały Kolderu nie czyniły żadnych wysiłków, by ocalić życie. Jeden żołnierz za drugim wpadał w objęcia śmierci, ponieważ nie potrafił w porę przejść od ataku do obrony. Nie stosowali żadnych uników, podnoszenia tarcz czy kling dla odparowania ciosów. Pierwsi żołnierze walczyli z tępą zawziętością, niemal mechanicznie. Jak nakręcone zabawki, myślał Simon.
A przecież uznawano ich za najlepszych żołnierzy na tym świecie! Teraz zaś zwyciężało się ich tak łatwo jak szeregi dziecięcych ołowianych wojowników.
Simon opuścił pistolet. Coś w nim buntowało się przeciwko strzelaniu do ślepych przeciwników. Skierował konia w prawo, akurat w samą porę, by dostrzec, że jeden z żołnierzy kieruje się w jego stronę.
Kolderczyk podjechał dobrym kłusem. Ale nie atakował Simona. Rzucił się natomiast dziko na jeźdźca za nim — na czarownicę.
Znakomite panowanie nad koniem pozwoliło Strażniczce uniknąć pełnej siły tego ataku, jej miecz zdążył opuścić się w dół. Ale cios nie był precyzyjny, zatrzymał się na wystającej przyłbicy żołnierza i z mniejszą siłą spadł na jego ramię.
Mimo pewnego rodzaju ślepoty, mężczyzna wydawał się świetnym szermierzem. Błysnęło stalowe ostrze, po sekundzie i ręki czarownicy wypadł miecz. Żołnierz odrzucił broń, opancerzoną rękawicą złapał za pas kobiety i mimo stawianego przez nią rozpaczliwego oporu ściągnął ją z siodła z taką łatwością, z jaką zrobiłby to Koris.
Simon już był przy nim i w tym momencie udziałem żołnierza stała się owa dziwna bezwolność, która sprawiała, że jego towarzysze przegrali walkę. Czarownica szarpała się tak desperacko w jego uścisku, że Simon nie odważył się użyć miecza. Wyciągnął nogę ze strzemienia, podjechał bliżej i z całą siłą kopnął żołnierza.
Czubek buta Simona dotknął tyłów okrągłego hełmu, a siła tego uderzenia na moment obezwładniła mu nogę. Mężczyzna stracił równowagę i upadł na ziemię, trzymając ciągle czarownicę. Simon zeskoczył z siodła, zachwiał się trochę w obawie, że nadwerężona noga nie wytrzyma jego ciężaru. Jego ręce prześliznęły się po ramionach Kolderczyka, udało mu się jednak odciągnąć go od tracącej siły kobiety; przewróciła go na plecy. Żołnierz leżał teraz niby olbrzymi żuk, ręce i nogi poruszały się nieznacznie, haczykowata przyłbica patrzyła w niebo.
Zdjąwszy kolczugową rękawicę czarownica przyklękła przy Kolderczyku, próbując odpiąć jego hełm. Simon złapał ją za ramię.
— Wsiadaj! — rozkazał podsuwając jej swego konia. Potrząsnęła przecząco głową, nie przerywając swojego zajęcia. Wreszcie klamerki puściły i zsunęła hełm z głowy żołnierza. Simon nie miał pojęcia, czego się spodziewała. Jego wyobraźnia, bardziej żywa niż chciałby przyznać, stworzyła wiele obrazów znienawidzonych wrogów, ale żaden z tych obrazów nie mógł dorównać twarzy leżącego.
— Herlwin!
Zwieńczony sokołem hełm Korisa znalazł się nagle pomiędzy tą twarzą a Simonem. Kapitan Gwardii ukląkł obok czarownicy, obejmując rękami ramiona leżącego, jakby chciał przyciągnąć go w przyjacielskim uścisku.
Oczy, równie zielononiebieskie jak oczy kapitana, w równie przystojnej twarzy, otwarte, ale nie patrzące na mężczyznę, który zawołał, ani na klęczącą przy leżącym kobietę. Czarownica odsunęła ręce Korisa. Ujęła w dłonie brodę leżącego i podtrzymując jego głowę wpatrywała się w owe niewidzące oczy. Wreszcie puściła go, odsunęła się i starannie wytarła ręce w szorstką trawę. Koris obserwował ją bacznie.
— Herlwin? — Było to raczej pytanie skierowane do czarownicy niż wezwanie do mężczyzny, którego Koris wciąż podtrzymywał.
— Zabij! — rozkazała przez zęby. Ręka Korisa sięgnęła po miecz, który położył na trawie.
— Nie możesz tego zrobić! — zaprotestował Simon. Tamten był teraz bezbronny, na pół ogłuszony uderzeniem. Nie mogą go przecież zaszlachtować z zimną krwią. Stalowo zimny wzrok kobiety skrzyżował się ze wzrokiem Simona. Wskazała na głowę leżącego, obracającą się znów z lewa na prawo.
— Zobacz sam, przybyszu z innego świata! — Pociągnęła go do siebie, by przyklęknął obok.
Z dziwną niechęcią Simon powtórzył jej gest, biorąc głowę leżącego w dłonie. I o mało się nie cofnął. W tym ciele nie było ludzkiego ciepła, nie miało ono też chłodu metalu czy kamienia, było jakimś nieczystym, wiotkim tworem, choć na oko wydawało się normalne. Kiedy spojrzał w nieruchome oczy, raczej wyczuł niż zobaczył kompletną pustkę, która nie mogła być rezultatem najmocniejszego nawet ciosu. Simon nigdy nie zetknął się z niczym podobnym — nawet człowiek nienormalny ma jeszcze jakieś pozory człowieczeństwa, zniekształcone czy okaleczone ciało może wywołać litość, osłabiającą wstręt. To jednak było zaprzeczeniem wszystkiego, co słuszne, rzeczą tak niezgodną ze światem, że Simon nie mógł uwierzyć, iż miało w ogóle chodzić po ziemi.
Podobnie jak przedtem Strażniczka, Simon wytarł starannie ręce w trawę, próbując z nich zetrzeć zarazę. Podniósł się z klęczek i odwrócił plecami, kiedy Koris podnosił miecz. Ale kapitan uderzał w kogoś, kto już dawno nie żył; nie żył i był przeklęty.
Obecność oddziałów Kolderu znaczyły tylko trupy żołnierzy, zginęło dwóch Gwardzistów, a trupa jednego z Sulkarczyków przewieszono przez siodło. Atak był tak uderzająco nieporadny, że Simon zaczął się zastanawiać, po co w ogóle go podjęto. Zrównał krok swego wierzchowca z koniem kapitana, żądny poznania prawdy.
— Zdjąć im hełmy! — rozkaz podawały sobie kolejne grupy Gwardzistów. I pod każdą z haczykowato sklepionych przyłbic znajdowano tak samo bladą twarz okoloną gęstymi jasnymi włosami, o rysach przypominających Korisa.
— Midir! — Koris zatrzymał się przy kolejnym żołnierzu. Ręka leżącego ścisnęła się, w krtani uwięzło rzężenie agonii. — zabij! — rozkaz kapitana brzmiał beznamiętnie, został też sprawnie wykonany.
Koris przyglądał się każdemu z leżących i jeszcze trzykrotnie kazał dobić rannego. W kąciku pięknie wykrojonych warg zadrgał mięsień, a wyraz jego oczu daleki był od pustki, jaka odbijała się w oczach nieprzyjaciół. Kapitan, dokonawszy obchodu wszystkich zwłok, zbliżył się do Magnisa i Strażniczki.
— Oni wszyscy są z Gormu!
— Byli z Gormu! — poprawiła kobieta. — Gorm zginął, kiedy otworzył swe morskie bramy dla Kolderu. Ci, którzy leżą tutaj, nie są ludźmi, których pamiętasz, Korisie. Od bardzo, bardzo dawna nie byli już ludźmi. Składali się z rąk i nóg, byli walczącymi maszynami w służbie swych panów, ale nie było w nich prawdziwego życia… Kiedy Moc wywabiła ich z ukrycia, mogli wypełniać tylko jeden rozkaz, jaki otrzymali: znajdź wroga i zabij… Kolderczycy mogli używać owych robotów, jakich stworzyli, by osłabić nasze siły, zanim zadadzą prawdziwy cios…
Usta kapitana drgnęły, wykrzywiając się w grymasie, który zupełnie nie przypominał uśmiechu.
— A więc w pewnym stopniu zdradzają oni własną słabość. Czy to możliwe, że brak im ludzi? — Ale zaraz poprawił się, z trzaskiem wsuwając miecz do pochwy. — Lecz któż może wiedzieć, co kryje się w umyśle Kolderczyka — jeśli mogą to uczynić, może mają w zanadrzu jeszcze inne niespodzianki.
Simon jechał w pierwszym szeregu, kiedy opuszczali skrawek ziemi, na którym starli się z siłami Kolderu. Nie był w stanie pomóc Gwardzistom w ostatnim zadaniu zleconym im przez czarownicę, ani nie chciał teraz myśleć o pozostawionych na polu bitwy bezgłowych trupach. Trudno mu było pogodzić się z rzeczą, o której wiedział, że jest prawdziwa.
— Umarli nie walczą! — Nie zdał sobie sprawy, że zaprotestował, nim Koris nie udzielił mu odpowiedzi.
— Herlwin sprawiał wrażenie, iż urodził się w morzu. Na własne oczy widziałem, jak polował na rybę miecz mając w ręku tylko nóż. Midir zaś był rekrutem w straży przybocznej i jeszcze miał mleko pod nosem, kiedy zagrała trąbka wzywając na zbiórkę w dniu, w którym Kolderczycy przybyli do Gormu. Obu dobrze znałem. Ale tamte stwory, które pozostawiliśmy na polu walki, nie były ani Herlwinem, ani Midirem.
— Człowiek składa się z trzech rzeczy. — Teraz zabrała głos Strażniczka. — Ciała, by mógł działać, umysłu, by myśleć, i duszy, by czuć. Choć może w twoim świecie, Simonie, ludzie są inaczej zbudowani? Nie sądzę, by tak było, gdyż ty działasz, myślisz i czujesz. Zabij ciało, a uwolnisz duszę; zabij umysł, a wtedy często ciało musi żyć przez pewien czas w żałosnej niewoli, która budzi w ludziach współczucie. Ale zabij duszę i pozwól żyć ciału, a może i umysłowi… — głos jej zadrżał — to grzech przechodzący wszelkie pojęcie. A to właśnie przytrafiło się tym mieszkańcom Gormu. Tego, co kroczy w ich postaci, nie powinny oglądać ludzkie oczy! Tylko bluźniercze zadawanie się z zakazanymi rzeczami może spowodować taką śmierć.
— Opowiadasz także o naszej śmierci, pani, gdyby Kolderczycy mieli kiedykolwiek przyjść do Sulkaru tak jak do Gormu — Naczelny Kupiec zrównał się z nimi.
— Tutaj daliśmy im radę, ale co będzie, jeśli wyślą tysiące tych półumarłych na nasze mury? W twierdzy jest tylko niewielu mężczyzn, bo sezon handlowy trwa i dziewięć dziesiątych naszych statków jest na morzu. Potrzebujemy obrońców portu. Można siłą woli ścinać głowy, ale ramiona męczą się przy tej robocie. A jeśli nieprzyjaciel wezwie posiłki, łatwo nas zwycięży, choćby samą przewagą liczebną. Tym bardziej że oni nie znają strachu i będą parli naprzód w sytuacjach, kiedy każdy z nas mógłby się zawahać.
Ani Koris, ani czarownica nie mieli na to gotowej odpowiedzi. Po wielu godzinach, kiedy Simon zobaczył port handlowy, już na pierwszy rzut oka widok ten wydał mu się pocieszający.
Chociaż Sulkarczycy byli głównie marynarzami, okazali się też wyśmienitymi budowniczymi, którzy wykorzystali wszelkie naturalne zalety wybranego przez siebie miejsca przy budowie fortecy. Od strony lądu ciągnął się mur z wieżami strażniczymi i licznymi otworami strzelniczymi. Ale dopiero kiedy Magnis Osberic zaprowadził ich do środka, ujrzeli w pełni siłę sulkarskiej twierdzy.
Dwa skalne ramiona, niby otwarte kleszcze kraba, wychodziły w morze, a między nimi znajdował się port. Ale każde z tych ramion umacniały mury, wieże, miniaturowe forty, połączone z głównym miastem całym labiryntem podziemnych korytarzy. Gdzie tylko było to możliwe, zewnętrzne mury schodziły w morze, uniemożliwiając wspinaczkę.
— Wydaje się — skomentował Simon — że Sulkar zbudowano z myślą o wojnie.
Magnis Osberic roześmiał się.
— Panie Tregarth, Pokój Dróg może pozostać w mocy dla naszych ludzi w Estcarpie, i w pewnym stopniu w Alizonie i w Karstenie — oczywiście, jeśli pokażemy nasze złoto właściwym osobom. Ale gdzie indziej pokazujemy nasze miecze na równi z naszymi towarami, a to jest serce naszego królestwa. Tam w dole, w tych magazynach spoczywa nasza krew — gdyż towary, które sprzedajemy, są naszym życiem. Złupienie Sulkaru jest marzeniem każdego paniczyka i pirata!
Kolderczycy mogą być pomiotem demonów, jak wieść głosi, ale nie gardzą oni dobrami tego świata. Chcieliby położyć łapę na naszych dochodach tak jak wszyscy inni. Dlaczego mamy tutaj ostateczną broń — jeśli Sulkar padnie, jego zdobywcy nie skorzystają na tym! — Walnął wielką pięścią w znajdujący się przed nimi parapet. — Sulkar został zbudowany za czasów mego pradziada, by zapewnić naszym ludziom bezpieczny port w czasie sztormu — i to zarówno podczas wojennej zawieruchy, jak i morskiej burzy. A teraz wydaje się, iż bardzo tego potrzebujemy.
— W porcie są trzy statki — liczył Koris. — Statek handlowy i dwa uzbrojone ścigacze.
— Statek handlowy wypływa o świcie do Karstenu. Skoro przewozi towary zakupione przez karsteńskiego księcia, płynie pod jego banderą i jego załoga nie musi nosić broni podczas postoju w porcie — zauważył Osberic.
— Ludzie mówią, że książę Karstenu żeni się. Ale w jednej ze skrzyń na statku spoczywa samiański naszyjnik przeznaczony dla pięknej Aldis. Wydaje się, że Yvian może włożyć małżeńską bransoletę na rękę innej kobiety, ale sam nie zamierza jej nosić.
Czarownica wzruszyła ramionami, a Koris wydawał się bardziej zainteresowany statkami, niż plotkami dotyczącymi dworu sąsiadującego z Estcarpem księstwa. — A ścigacze? — ponaglił.
— Pozostają przez jakiś czas — powiedział wymijająco Naczelny Kupiec. — Będą patrolowały okoliczne wody. Wolę wiedzieć, co zbliża się od strony morza.
Bombowiec…
Bombowiec mógłby podczas jednego lub dwóch nalotów obrócić mury Sulkaru w ruinę, ciężka artyleria po paru godzinach rozbiłaby mury, stwierdził Simon obchodząc twierdzę w towarzystwie Korisa. Ale w skale pod budynkami krył się labirynt przejść i sal, niektóre z nich wychodziły na morze i te miały okratowane drzwi, więc jeżeli Kolderczycy nie dysponowali jakąś bronią niepodobną do tych, jakie poznał w tym nowym dla siebie świecie, to, zdaniem Simona, kupcy byli nadmiernie nerwowi. Można było tak przypuszczać, dopóki zapominało się o pustce w oczach wojowników z Gormu.
Simon zauważył także wielką obfitość strażnic, stojaków z bronią — ciężkimi maczugami i łukami — ale wszędzie było bardzo niewielu żołnierzy, patrole pilnowały jedynie murów. W Sulkarze można było uzbroić i zmieścić tysiąc ludzi, ale niecała setka była tu pod bronią.
Koris, czarownica i Simon spotkali się na wieży, wieczorna bryza owiewała ich zbroje.
— Nie mam odwagi ogołocić Estcarpu — powiedział wściekle Koris, jakby odpowiadając na jakiś zarzut niedosłyszalny dla jego towarzyszy — i zgromadzić tu wszystkie siły. Byłoby to wszak otwartym zaproszeniem dla Alizonu czy dla Karstenu do najazdu z południa i północy. Osberic może się pochwalić zewnętrzną skorupą, której moim zdaniem nie skruszą nawet szczęki Kolderu, ale w tej skorupie nie ma mięsa. Zbyt długo czekał. Gdyby wszyscy jego ludzie byli w porcie, mógłby się utrzymać. Ale z tą garstką, to mi się wydaje problematyczne.
Wątpisz, Korisie, ale będziesz walczył — powiedziała Strażniczka. W tonie jej głosu nie brzmiała ani zachęta, ani niecierpliwienie. — Bo tak należy zrobić. A może się zdarzyć, że na tej twierdzy Kolder wyłamie sobie zęby. Ale Kolderczycy nadchodzą i tu Magnis miał rację. Kapitan spojrzał na nią z zaciekawieniem.
— Masz dla nas przepowiednię, pani?
Potrząsnęła głową.
— Nie spodziewaj się po mnie tego, czego nie mogę dać, kapitanie. Kiedy wjeżdżaliśmy w tę zasadzkę, widziałam przed sobą tylko pustkę. Ten całkiem negatywny znak pozwolił mi rozpoznać Kolder. Ale nie mogę zrobić nic więcej. A ty, Simonie?
Simon drgnął.
— Ja? Ależ ja nie mam takiej Mocy — zaczął i dorzucił już bardziej uczciwie — nie mogę nic powiedzieć. Choć jako żołnierz uważam, że to jest dobra twierdza, ale teraz czuję się w niej jak w pułapce.
Dodał tę ostatnią uwagę niemal bezwiednie, lecz uświadomił sobie, że jest zgodna z prawdą.
Ale nie powiemy tego Osbericowi — zadecydował Koris. Wspólnie obserwowali przystań w zachodzącym słońcu, a leżące poniżej miasto powoli zatracało wygląd schronie-nia, nabierając zarysów klatki.
Zaczęło się to zaraz po północy — ujrzeli pełznącą po morzu linię, zamazującą zarówno gwiazdy, jak i fale, wysyłającą chłód nie zrodzony ani z wiatru, ani z fali, chłód, który przenikał do szpiku kości, pstrzył kolczugi oleistymi kroplami, pozostawiał na ustach smak soli i rozkładu.
Niesamowita mgła zakryła rząd świetlanych kuł, w które zaopatrzone było każde zagięcie ufortyfikowanych skalnych ramion. Jedną za drugą świetlne plamy otuliły żółte smugi.
Patrząc na to widziało się, jak cal po calu przestaje istnieć świat.
Simon chodził po niewielkiej platformie strażniczej na centralnej wieży obserwacyjnej. Już połowa fortyfikacji portowych była niewidoczna. Jeden ze smukłych ścigaczy w porcie kurtyna mgły przecięła dokładnie na pół. Nie przypominało to jednak żadnej mgły, jaką Simon kiedykolwiek widział, nie miało nic wspólnego z mgłą londyńską, z zatrutym przemysłowym smogiem światem, z którego przyszedł. Sposób, w jaki nadciągała z zachodu ta gruba kurtyna, sugerował tylko jedno: zasłonę, za którą mógł koncentrować się atak.
Do uszu zmęczonego i zgłodniałego Simona doszedł dźwięk gongów alarmowych, rozmieszczonych co kilka stóp wzdłuż całych fortyfikacji. Atak! Dobiegł do drzwi prowadzących na wieżę i spotkał w nich czarownicę.
— Atakują!
— Jeszcze nie. To są gongi sztormowe, pomoc dla statków zmierzających do portu.
— Dla statków Kolderu!
— Niewykluczone. Ale nie można stuletnich zwyczajów zniweczyć w ciągu godziny. W czasie mgły gongi Sulkaru służą marynarzom, może je uciszyć tylko rozkaz Osberica.
— A więc znane tu są takie mgły?
— Mgły są znane. Czy takie jak ta, to już inna sprawa. Przecisnęła się obok Simona wychodząc na otwartą platformę, wpatrując się w morze — tak jak on przed chwilą — na szybko znikający port.
— My, które dysponujemy Mocą, posiadamy w pewnym stopniu kontrolę nad żywiołami, ale podobnie jak w innych przypadkach mogą one zawodzić. I tego nie potrafimy przewidzieć. Każda z moich sióstr potrafi sprowadzić mgłę, która myli nie tylko oczy nieostrożnych, ale także ich umysły. Przez chwilę. Ale ta mgła jest inna.
— Jest naturalna? — nalegał Simon, absolutnie pewny, że tak nie jest. Skąd brała się ta pewność, nie potrafił wytłumaczyć.
— Kiedy garncarz tworzy wazy, kładzie na kole glinę i kształtuje ją dłońmi tak, by odpowiadała jego zamysłowi. Glina jest wytworem ziemi, ale to, co zmienia jej kształt, jest wytworem inteligencji i umiejętności. Chodzi mi o to, że ktoś — lub coś — zgromadził to, co jest częścią morza i powietrza i nadał mu inny kształt, tak by służyło jakiemuś celowi.
— A co ty zrobisz w zamian, pani? — Koris wyszedł spoza nich. Zbliżył się do parapetu i oparł dłonie na upstrzonymi kroplami wody kamieniu. — Jesteśmy jak ślepcy!
Czarownica nie oderwała oczu od mgły, obserwując ją z uwagą asystenta laboratoryjnego, który przeprowadza niezwykle istotne doświadczenie.
— Oślepienie może być ich zamierzeniem, ale ślepota działa na dwa sposoby. Jeżeli chodzi im o iluzję, to odpowiemy im tym samym chwytem.
— Zwalczać mgłę za pomocą mgły? — zapytał kapitan.
— Nie zwalcza się podstępu tym samym podstępem. Oni posługują się wodą i powietrzem. Więc my też musimy wykorzystać wodę i powietrze, ale w inny sposób. — Postu-kuta kciukiem w zęby. — Tak, to może być mylący ruch — wyszeptała, odwracając się od morza. — Musimy zejść do portu. Poproś Magnisa o drewno, najlepsze byłyby suche kołeczki. Ale jeśli nie ma, to przynieś noże, sami wytniemy. I trochę materiału. Przynieś to na główne nabrzeże.
Stłumione echo gongów dochodziło do portu, kiedy grupka Sulkarczyków i Gwardzistów zebrała się na nabrzeżu. Przynieśli naręcze drewnianych szczap. Strażniczka wzięła najmniejszą. Niezręcznie manipulowała nożem próbując wystrugać stateczek, ze spiczastym dziobem i zaokrągloną rufą. Simon wziął od niej drewno i nóż, bez trudu strugając białe drzazgi. Inni poszli w jego ślady, co spotkało się z aprobatą czarownicy.
Wystrugali flotę około trzydziestu stateczków wielkości dłoni, w każdym osadzili maszt, a Strażniczka przywiązała żagle. Uklękła przed tą flotyllą i pochylając się bardzo nisko, ostrożnie dmuchała w każdy z maleńkich żagielków, przyciskając na moment palce do dziobów każdego miniaturowego statku.
— Wiatr i woda, wiatr i woda — zaintonowała. — Wiatr dla pośpiechu, woda, by niosła, mgła, by usidliła!
Ręce kobiety zręcznym ruchem zepchnęły kolejne stateczki na wody zatoki. Mgła niemal zupełnie je zasłoniła, ale nie była aż tak gęsta, by Simon nie mógł dostrzec zadziwiającego widoku. Maleńkie okręciki uformowały się w linię zakończoną klinem skierowanym w stronę niewidocznego teraz morza. A kiedy pierwszy z nich przekraczał skraj mglistej zasłony, przestał być naprędce skleconą zabawką, stał się ślicznym błyszczącym statkiem, znacznie elegantszym niż smukłe ścigacze, które z taką dumą pokazywał Osberic.
Czarownica chwyciła rękę Simona, by podnieść się z kolan.
— Nie wierz we wszystko, co widzisz, przybyszu z obcych stron. Często posługujemy się iluzją. Miejmy nadzieję, że tym razem będzie ona równie skuteczna jak ta mgła i że odstraszy każdego najeźdźcę.
— To nie mogą być prawdziwe statki! — Simon z uporem zaprzeczał świadectwu własnych oczu.
— Zbyt mocno uzależnieni jesteśmy od naszych zmysłów. Jeżeli można oszukać oczy, palce, nos, to czary są skuteczne przez jakiś czas. Powiedz, Simonie, gdybyś zamierzał wpłynąć do tej zatoki i zaatakować port, i dostrzegłbyś we mgle flotę, której obecności nie podejrzewałeś, czyż nie zastanowiłbyś się dwa razy przed wydaniem walki? Usiłowałam tylko trochę zyskać na czasie, bo przecież każde złudzenie pryska, kiedy wystawione jest na próbę. Kolderski okręt, który spróbowałby podpłynąć do któregokolwiek z tych statków i dostać się na jego pokład, szybko zorientuje się, o co chodzi. Ale czas może okazać się niezwykle cenny.
Do pewnego stopnia miała rację. W każdym razie, jeżeli nieprzyjaciel zamierzał pod osłoną mgły zaatakować port, zrezygnował z tego planu. Nie było żadnego alarmu w nocy, ale z nadejściem świtu zasłona mgły nad portem i miastem nie opadła.
Kapitanowie trzech stojących w porcie statków czekali na rozkazy Osberica, który nie mógł powiedzieć nic poza tym, że trzeba przeczekać mgłę. Simon wraz z Korisem dokonywali obchodu wart, czasami jeden z nich musiał łapać za pas drugiego, żeby utrzymać się na zewnętrznych posterunkach od strony morza. Wydano rozkaz, by gongi biły w regularnych odstępach czasu, nie tyle dla przyjścia z pomocą ludziom na morzu, ile dla umożliwienia kontaktu między wartownikami. Wartownicy zwracali zmęczone, wyczerpane twarze i na pół wyciągniętą z pochwy broń w kierunku swoich zmienników, dopóki nie rozległo się hasło umożliwiające identyfikację.
— W ten sposób — komentował Simon, któremu udało się uniknąć ciosu przestraszonego Sulkarczyka — nie muszą wysyłać żadnych wojsk, bo sami się powybijamy. Gdyby w tej ciemności pojawił się ktoś w ostro zakończonej przyłbicy, zostałby skrócony o głowę.
— Też o tym myślałem — odpowiedział oschle kapitan. — Oni także liczą na iluzję, zrodzoną z naszych nerwów i lęków. Ale co więcej możemy zrobić?
— Każdy, kto ma dobry słuch, może podchwycić nasze hasło. — Simon postanowił spojrzeć prawdzie w oczy. — Cała partia murów może przejść w ten sposób w ich ręce.
— A czy w ogóle możemy mieć pewność, że to jest atak? — W replikował gorzko Koris. — Cudzoziemcze, jeżeli potrafisz wydać lepsze rozkazy, zrób to, a przyjmę je z radością. Jestem żołnierzem i znam się na wojnie, przynajmniej zdawało mi się, te się znam. Wydawało mi się też, że znam metody czarowników, jako że całym sercem służę Estcarpowi. Ale z czymś takim nigdy się nie spotkałem. Staram się robić, co mogę.
— Ja także nigdy nie zetknąłem się z takim sposobem walki — przyznał Simon. — To może zmylić każdego. Ale teraz wydaje mi się, że atak nie nadejdzie od strony morza.
— Ponieważ stamtąd właśnie go się spodziewamy? — Koris szybko podchwycił myśl Simona. — Nie sądzę, by można tę fortecę zaatakować od strony lądu. Żeglarze zbudowali ją sprytnie. Potrzebne byłyby maszyny oblężnicze, których zgromadzenie zabrałoby całe tygodnie. — Morze i ląd, więc co zostaje?
— Ziemia i powietrze — odpowiedział Koris. — Ziemia! Te podziemne przejścia!
— Ale nie możemy przecież zmniejszyć liczby strażników na górze, by obserwować podziemia.
Zielone jak morze oczy Korisa rozbłysły tym samym dzikim ogniem walki, jaki Simon dostrzegł przy ich pierwszym spotkaniu.
— Można obserwować podziemia, nie zmniejszając liczby straży na górze. Znam taką sztuczkę. Chodźmy do Magnisa. — Koris ruszył biegiem, a koniec jego miecza raz po raz uderzał o kamienne ściany w ostrych zakrętach wąskich korytarzy.
Na stole ustawiono miski różnych kształtów i wymiarów, ale wszystkie miedziane i Koris starannie dobierał do każdej z nich kulkę, również metalową. Miska z kulką ustawiona na murze znajdującym się bezpośrednio nad podziemnym przejściem zdradzi każdą próbę sforsowania drzwi dzięki poruszeniom kulki w misie.
Tak więc ziemia strzeżona była w sposób najlepszy, na jaki mogli się zdobyć. Zostawało tylko powietrze. Simon — może dlatego, że znał dobrze sposoby walki w powietrzu — aż do bolesnych skurczów w karku wpatrywał się i wsłuchiwał w ciemną mgłę obejmującą wieże portu. A przecież cywilizacja uzależniona od stosunkowo prostych pistoletów strzałkowych, mieczy, tarcz i kolczug, służących do natarcia i do obrony, była niezdolna stworzyć środki do ataku z powietrza, bez względu na to, jak pomysłowe sztuczki przyzywałaby na pomoc.
Dzięki miednicom Korisa zostali ostrzeżeni kilka minut przed Kolderskim atakiem. Ale sygnały alarmowe rozległy się niemal równocześnie ze wszystkich pięciu punktów, w których ustawiono miednice. Korytarze prowadzące do wejść z zewnątrz w ciągu paru godzin szalonej pracy wypełniono wszystkimi łatwopalnymi materiałami, jakie udało się znaleźć w magazynach warowni. Maty z owczej wełny i krowiego włosia namoczone w oleju i smole, których cieśle okrętowi używali do uszczelniania statków, owinięto dokoła bel eleganckich tkanin, worków z suchym ziarnem i nasionami i te ogromne zatyczki polano strumieniami wina i oliwy.
Kiedy rozległy się ostrzegawcze odgłosy w miednicach, przytknięto pochodnie zamykając równocześnie drzwi odgradzające te rozpalone przejścia od centralnej części warowni. Niech nadzieją się na to zimnymi nosami! — Magnis Osberic, nie posiadając się z radości, uderzył toporem bojowym w stół w centralnym pomieszczeniu twierdzy. Po raz pierwszy od momentu, gdy mgła uwięziła jego włości, z twarzy Naczelnego Kupca zniknęło zaniepokojenie. Jako żeglarz nie znosił mgły i obawiał się jej, bez względu na to, czy była tworem natury, czy działań tajemnych mocy. Skoro nadarzała się okazja do bezpośredniego działania, znów promieniował siłą i energią.
— Ach! — ten krzyk przeszył ciszę pomieszczenia jakby ostrzem szpady. Nie mógł być wywołany jedynie bólem fizycznym, tylko ostateczny strach mógł wydobyć go z ludzkiej krtani.
Na parę sekund w centralnym pomieszczeniu twierdzy wszyscy zastygli w bezruchu. Magnis z olbrzymią głową uszykowaną jakby do szarży na nieprzyjaciela, Koris z obnażonym mieczem, na nogach ugiętych tak, aby jego skarlałe ciało mogło uderzać z jak największą siłą.
Może dlatego, że niemal przez cały okres wyczekiwania Simon tego właśnie się spodziewał, teraz pierwszy zidentyfikował miejsce, z którego dochodził ów krzyk, i rzucił się do schodów, wychodzących trzy piętra wyżej na strażnicę na dachu.
Nie dotarł jednak tak wysoko. Wystarczającym ostrzeżeniem były dochodzące z góry krzyki i uderzenia metalu o metal. Zwalniając kroku, Simon wyciągnął pistolet. Ta ostrożność okazała się zbawienna, bo kiedy był w połowie drogi na drugie piętro, udało mu się uniknąć zderzenia ze spadającym ciałem. Było to ciało Sulkarczyka, z rozdartego gardła ciągle jeszcze broczyła krew, tryskała na schody i ściany. Simon spojrzał na królujące wyżej szaleństwo.
Walczyło jeszcze dwóch Gwardzistów i trzech żeglarzy; oparci plecami o ścianę próbowali zatrzymać napastników atakujących z jednoznaczną dzikością, jaką przejawiali ich towarzysze broni w zasadzce na drodze. Simon wystrzelił raz, potem drugi. Ale z góry napływała coraz większa fala spiczastych hełmów. Mógł jedynie się domyślać, że nieprzyjaciel w jakiś sposób dostał się z powietrza i zajmował teraz górne piętra twierdzy.
Nie było jednak czasu na zastanawianie się, w jaki sposób wrogowie przedostali się do wnętrza fortecy, wystarczyło, że udało im się to zrobić. Padło kolejnych dwóch żeglarzy i jeden Gwardzista. Żołnierze w ostro zakończonych hełmach nie zwracali najmniejszej uwagi na zabitych i rannych, zarówno nieprzyjaciół, jak i swoich. Ciała spychali w dół, nie mogli sobie pozwolić na postój. Przeszkody musiały być usuwane niżej.
Simon pobiegł na pierwszą kondygnację otwierając kopnięciem kolejne drzwi. Sulkarczycy lubowali się w dość ciężkich meblach. Mniejsze przedmioty dawały się jednak przesunąć. Simon nawet nie przypuszczał, że ma aż taką siłę, kiedy zabierał się do blokowania drzwi wszystkim, co udało mu się poruszyć.
Znad uniesionej w górę nogi krzesła, które wieńczyło zbudowaną przez Simona barykadę, wyłoniła się charakterystyczna przyłbica, a czubek miecza niemal dotknął jego twarzy. Simon rozbił na hełmie następne krzesło. Na policzku poczuł niewielkie draśnięcie, ale napastnik stał się teraz częścią barykady.
— Sul! Sul!
Simona odepchnięto na bok, zobaczył twarz Magnisa, równie czerwoną jak szczecina jego wąsów, wyłaniającą się jak pokonany przed chwilą napastnik. Uderzyli na pierwszą falę wrogów, którzy dopadli zapory i czepiali się sprzętów, z których ją zbudowano.
Celuj, pal i znów celuj. Odrzuć pusty zasobnik po strzałach, ponownie naładuj. Przekrocz jęczącego Gwardzistę, który musi tu zostać, dopóki nie będzie można go odciągnąć w jakieś bezpieczne miejsce, jeśli w ogóle takie miejsce istniało jeszcze w twierdzy. Pal, pal!
W jakiś sposób Simon znalazł się w centralnym pomieszczeniu twierdzy, a potem razem z resztą ocalałych zbiegł w dół innymi schodami, walcząc o każdy stopień. Widać było niezbyt gęsty dym. Czyżby macki mgły? Nie, bo przy każdym oddechu drażnił nozdrza i gardło, zmuszając do kaszlu. Celuj, pal, porwij zasobnik strzałek od martwego Gwardzisty, który już nigdy więcej nie użyje broni.
Schody pozostały teraz za nimi. Mężczyźni krzyczeli, dym gęstniał. Simon przetarł ręką załzawione oczy i pociągnął siatkę przy hełmie. Miał coraz krótszy, coraz bardziej urywany oddech.
Całkiem po omacku szedł za swymi towarzyszami. Zamknęły się za nim pięciocalowej grubości drzwi, zasunięto rygle. Jeden… drugi… trzeci… cztery pary drzwi. Znaleźli się pomieszczeniu, w którym stała dziwna instalacja umieszczona w skrzyni wyższej od olbrzyma opierającego się o nią nieprzytomnym wzrokiem. Gwardziści i żeglarze, którym udało się dotrzeć aż tutaj, stanęli pod ścianami, pozostawiając ową tajemniczą machinę władcy twierdzy.
Magnis Osberic postradał swój hełm z niedźwiedziem, a strzępy futrzanego płaszcza zwisały mu z jednego ramienia. Jego topór leżał na wierzchu dziwnej skrzyni, na drewnianą podłogę sączyła się z niego czerwona strużka krwi. Wszelkie odcienie czerwieni zniknęły z twarzy Magnisa, która nabrała ziemistej barwy. Oczy miał szeroko otwarte, wpatrywał się w obecnych, ale nie widział ich. Simon przypuszczał, że znajdował się w stanie szoku.
— Koniec! — Magnis podniósł topór przerzucając długą rękojeść w szorstkich od lin dłoniach. — Przyszli z powietrza jak skrzydlate demony. Żaden człowiek nie może walczyć z demonami. — Zaśmiał się ciepło, miękko, tak jak może śmiać się mężczyzna biorący w ramiona powolną mu kobieta — Ale można także odpowiedzieć demonom. Sulkar nie będzie służył temu przeklętemu pomiotowi za gniazdo!
Jego olbrzymia głowa znów się pochyliła jakby do ataku, i kołysał nią powoli i wskazał na żołnierzy Estcarpu. — Walczyliście dzielnie, synowie czarownic. Ale ten los nie jest waszym losem. Uwolnimy siły żywiące moce miasta i wysadzimy port. Uciekajcie, a może uda wam się rozliczyć z nimi w taki sposób, jaki ci fruwający czarownicy potrafią zrozumieć. Możecie być pewni, że tylu ich zabierzemy z sobą, iż nigdy nie zapomną tego dnia. Idźcie swoją drogą, synowie czarownic, i zostawcie nas naszemu ostatecznemu losowi.
Pod wpływem wzroku i głosu Magnisa pozostali przy życiu Gwardziści zebrali się razem, jakby odrzuceni jego niedźwiedzim uchwytem. Koris był tu także, choć ptak na jego hełmie stracił jedno skrzydło. Była także Strażniczka, twarz miała poważną, ale usta jej się poruszały, kiedy spokojnie przechodziła przez salę. I jeszcze dwudziestu mężczyzn, i Simon.
Gwardziści jednocześnie stanęli na baczność, unosząc skrwawione miecze w geście pozdrowienia dla tych, co pozostawali. Magnis chrząknął.
— W porządku, synowie czarownic. Teraz nie pora na parady. Wychodźcie!
Wyszli niewielkimi drzwiami, które im wskazał. Koris szedł ostatni, więc on zaryglował drzwi. Biegiem przelecieli korytarz. Na szczęście kule świetlne na suficie się paliły, a podłoga była gładka, gdyż bardzo im się śpieszyło.
Kiedy dotarli do niewielkiej groty, w której stał na kotwicy stateczek, szum morza stał się wyraźny.
— Padnij! — Simon wraz z innymi został wepchnięty na pokład i Koris uderzeniem ręką w plecy popchnął go na dno. Obok niego i na nim kładli się następni, przygniatając go do kołyszącego się dna. Usłyszał trzask następnych drzwi, a może to trzasnął pokład nad nimi? Nie było światła, a wraz z nim i powietrza; Simon leżał spokojnie, nie mając pojęcia, co nastąpi za chwilę.
Statek poruszał się, ciała się przesuwały, czuł się kopany, potrącany, ukrył więc twarz w zgięciu ramienia. Statek , zakołysał mocniej, żołądek Simona buntował się przeciwko takim ruchom. Nigdy nie przepadał za podróżami morskimi. Zajęty głównie zwalczaniem ogarniającej go morskiej choroby, nie był przygotowany na grzmot, który zdawał się wysadzać cały świat w jednym wybuchu huku i ciśnienia.
Ciągle jeszcze unosili się na falach, ale kiedy Simon podniósł głowę, odetchnął czystym powietrzem. Obrócił się i wstał nie zwracając żadnej uwagi na jęki i protesty leżących obok. Przede wszystkim olśniło go spostrzeżenie, że nie ma już mgły i że jest dzień. Niebo, morze dokoła, widoczny w dali brzeg były jasne i czyste.
Ale kiedy słońce się podniosło, z lądowej bazy rozlały się sięgające nieba płomienie. Wybuch ogłuszył Simona, ale go nie oślepił. Zmierzali na otwarte morze, pozostawiając źródło owego ciepła i światła.
Naliczył trzy kadłuby statków. Nie miały żagli, musiał je więc napędzać jakiś silnik. Na rufie ich statku siedział ruchomo mężczyzna. Widząc jego ramiona nie można się było pomylić co do osoby. Ster trzymał Koris. Uwolnili się z piekła, jakim stał się port Sulkar, ale dokąd zmierzali?
Nie było już mgły, a pożar na brzegu oświetlał drogę. Lecz fale, na których się kołysali, nie zwiastowały spokojnego morza. Może było to wynikiem wybuchu, którym Magnis zniszczył twierdzę, może wybuch ten poruszył również ocean. Wiał tak silny wiatr, jakby jakaś ręka starała się wcisnąć okręty pod powierzchnię wody, toteż ludzie płynący na mizernych stateczkach zdali sobie sprawę, że udało im się co najwyżej zyskać kilka godzin życia.