KSIĘGA ZJEDNOCZENIA

1

Gdy królewskie siły ekspedycyjne miały jeszcze do Ni-moya kilka godzin drogi rzeką, Lord Hissune wezwał do siebie Alsimira i powiedział:

— Dowiedz się, czy wielki dom znany jako Prospekt Nissimorna jeszcze stoi. Jeśli tak, zajmę go na kwaterę na czas pobytu w mieście.

Hissune pamiętał ten dom. Pamiętał Ni-moya błyszczących wież i lśniących arkad tak wyraźnie, jakby mieszkał tu od urodzenia. Przed tą podróżą nigdy jednak nie był na Zimroelu, a miasto oglądał cudzymi oczami Właśnie teraz myślał o czasach dzieciństwa, kiedy w sekrecie odczytywał nagrania z Rejestru Dusz, znajdującego się na samym dnie Labiryntu. Jak nazywała się ta dziewczyna, ta sklepikarka z Velathys, która poślubiła książęcego brata i odziedziczyła po nim Prospekt Nissimorna? Przypomniał sobie. Inyanna. Inyanna Forlana, złodziejka z Wielkiego Bazaru do chwili, kiedy jej los zmienił się tak dramatycznie. Zdarzyło się to pod koniec rządów Lorda Malibora, jakieś dwadzieścia, może dwadzieścia pięć lat temu. Najprawdopodobniej Inyanna Forlana nadal żyje, myślał Hissune. I nadal mieszka w cudownym domu z widokiem na rzekę. Pojawię się u niej i powiem: “Znam cię, Inyanno Forlano. Rozumiem cię równie dobrze jak samego siebie. Należymy do tego samego gatunku ludzi — jesteśmy szczęściarzami i wiemy, że prawdziwymi szczęściarzami są ci, którzy wiedzą, jak poradzić sobie z własnym szczęściem”.

Prospekt Nissimorna znajdował się tam, gdzie zawsze, ze skalistego przylądka górował nad portem; delikatne balkony i portyki wznosiły się majestatycznie w błyszczącym słońcem powietrzu. Lecz nie było w nim Inyanny Forlany. Jej dom zajmowała terafe skłócona banda dzikich lokatorów mieszkających po pięciu i sześciu w jednym pokoju, mażących swe nazwiska na szklanej ścianie Sali Okien, palących kopcące ogniska na werandach i zostawiających brudne odciski palców na błyszczących bielą murach. Kiedy wojska Koronala przekroczyły bramę, większość z nich znikła jak mgła o poranku, lecz niektórzy zostali, gapiąc się na Hissune'a nieprzyjaźnie, jakby był przybyszem z innego świata.

— Mam wyrzucić stąd resztę tego śmiecia, panie? — spytał Stimion.

Hissune przytaknął skinieniem głowy, po czym dodał:

— Najpierw dajcie im jednak coś do jedzenia i picia i oznajmijcie, że Koronal z żalem pozbawia ich miejsca do spania. Zapytajcie też, czy wiedzą coś o Inyannie Forlanie, do której należał niegdyś ten dom.

Wędrował ponury po pokojach, porównując to, co zastał, z promienną wizją pamiętaną z Rejestru Snów. Przygnębiające wrażenie. Nie ocalało nic, każdy, najmniejszy nawet fragment domu był zniszczony, brudny, zrujnowany, obrabowany. Trzeba byłoby armii rzemieślników i wielu lat, by przywrócić mu dawną świetność, pomyślał Hissune.

Ni-moya do złudzenia przypominało Prospekt Nissimorna. Niepocieszony Hissune szedł Galerią Okien o szklanej ścianie, widząc przez nią tylko przerażające ruiny. A przecież było to najbogatsze, najwspanialsze miasto Zimroelu, mogące równać się tylko z miastami Góry Zamkowej. Białe wieże, niegdyś dom trzydziestu milionów ludzi, poczerniałe teraz były od dymów kilku wielkich pożarów. Z pałacu księcia pozostały tylko ruiny na wspaniałym fundamencie. Galeria Pajęcza — niemal milowy, skonstruowany z płótna ciąg handlowy wiszący w powietrzu, mieszczący niegdyś najpiękniejsze sklepy miasta — na jednym końcu została odcięta od podpór i leżała teraz częściowo na ciągnącej się poniżej alei jak porzucony w pośpiechu płaszcz. Szklane kopuły Muzeum Światów potrzaskano; Hissune nie chciał nawet myśleć o tym, co stało się z jego skarbami. Ruchome światła Bulwaru Kryształowego nie świeciły. Spojrzał na port i dostrzegł resztki tego, co musiało być niegdyś pływającymi restauracjami, w których zjeść można było najwymyślniejsze przysmaki kuchni Narabal, Stee, Pidruid i innych dalekich miast… zniszczone, unoszące się na wodzie dnem do góry.

Czuł się oszukany. Tak długo marzył o zobaczeniu Ni-moya, teraz wreszcie przybył i widział je… zrujnowane, prawdopodobnie nie do naprawienia.

Zastanawiał się, co tu zaszło. Dlaczego obywatele miasta, głodni, szaleni, w panice zniszczyli swój dom? Czy tak wygląda także serce Zimroelu; piękno tworzone przez pokolenia unicestwione w krótkim napadzie bezrozumnego szału? Myślał o tym, że za stulecia dumnego zachwytu dla własnych osiągnięć obywatelom Majipooru przyszło zapłacić bardzo wysoką cenę.

Stimion wrócił z wiadomościami o Inyannie Forlanie, które uzyskał od jednego z włóczęgów. Uciekła z Ni-moya przeszło rok temu, kiedy któryś z fałszywych Koronalów zażyczył sobie jej domu na pałac. Dokąd się udała i czy jeszcze żyje, nie wiedział nikt. Książę Ni-moya i jego rodzina także zbiegli, jeszcze wcześniej, jak również niemal wszyscy pomniejsi arystokraci.

— A fałszywi Koronalowie? — spytał Hissune.

— Po nich wszystkich także nie został nawet ślad, panie. Mówię “po nich wszystkich”, bo pod koniec było ich już kilkunastu, kłócących się między sobą. Uciekli jednak jak wystraszone bilantoony, kiedy do miasta dotarł w zeszłym tygodniu Pontifex Valentine. W Ni-moya jest dziś tylko jeden władca — ty, panie.

Koronal uśmiechnął się słabo.

— A więc to mój Wielki Objazd? Gdzie muzycy, co z paradami? Skąd te ruiny, to zniszczenie? Nie sądziłem, że tak wyglądać będzie moja pierwsza wizyta w Ni-moya, Stimionie.

— Powrócisz tu w szczęśliwszych czasach, panie, kiedy wszystko będzie tak jak niegdyś.

— Tak sądzisz? Naprawdę tak sądzisz? Ach, modlę się, byś miał rację, przyjacielu.

Pojawił się Alsimir.

— Panie, burmistrz przysyła wyrazy szacunku i prosi o audiencję dziś po południu.

— Powiedz mu, by przybył wieczorem. Mamy do załatwienia pilniejsze sprawy niż spotkanie z panem burmistrzem.

— Powtórzę mu to, panie. Zdaje się, że niepokoi go trochę liczebność armii, którą masz zamiar tu zakwaterować. Wspominał coś o trudnościach z dostarczeniem żywności i problemach z oczyszczaniem…

— Dostaniemy, czego sobie zażyczymy, Alsimirze, albo zażyczymy sobie zdolniejszego burmistrza. To także możesz mu powtórzyć. Możesz mu również oznajmić, że wkrótce pojawi się tu lord Diwis z armią niemal równie wielką jak moja, a może nawet większą, po nim zaś przybędzie lord Tunigorn, w związku z czym ma potraktować to, co zrobi dla nas, jako zwykłą próbę przed prawdziwie trudnymi zadaniami, które wkrótce przed nim staną. Powiedz mu także, że zapotrzebowanie Ni-moya na żywność zmniejszy się nieco wraz z naszym odejściem, zamierzam bowiem wcielić kilka milionów obywateli miasta do armii mającej okupować Piurifayne; spytaj, jaką proponuje metodę wyszukania ochotników. A jeśli czemukolwiek się sprzeciwi, uświadom mu, Alsimirze, że przybyliśmy tu nie po .to, by go niepokoić, lecz by ocalić prowincję przed zagrażającym jej chaosem, choć znacznie bardziej wolelibyśmy igrać sobie teraz na szczycie Góry Zamkowej. Jeśli już po wszystkim ocenisz jego nastawienie jako nieodpowiednie, zakuj go w łańcuchy i wybadaj, czy wiceburmistrz nie byłby skłonniejszy do współpracy, a jeśli nie, znajdź kogoś odpowiedniego. — Hissune uśmiechnął się. — To tyle, jeśli chodzi o burmistrza Ni-moya. Czy są jakieś wieści od lorda Diwisa?

— Jest ich wiele, panie. Opuścił Piliplok i maszeruje ku nam tak szybko, jak to tylko możliwe, zbierając po drodze żołnierzy. Przysyłał nam wiadomości z Port Saikforge, Stenwamp, Orgeliuse, Impemonde i doliny Obliron; ostatnia pozwala przypuszczać, że zbliża się do Larnimisculus.

— Czyli, ośmielę się zauważyć, ciągle jest jeszcze kilka tysięcy mil na wschód stąd, prawda? Będziemy więc musieli chwilkę na niego zaczekać. Cóż, dotrze do nas, kiedy mu się uda, nie da się tego przyspieszyć, nie sądzę też, by mądrze było wyruszyć ku granicom Piurifayne przed spotkaniem z nim. — Hissune uśmiechnął się smutno. — Nasze zadanie byłoby trzykrotnie łatwiejsze, gdyby świat był o połowę mniejszy. Alsimirze, wyślij od nas lordowi Diwisowi do Larnimisculus wyrazy szacunku; może także do Belka, Clarischanz i kilku innych miast na jego drodze, wraz z oznajmieniem, jak bardzo pragnę szybko się z nim zobaczyć.

— A pragniesz, panie? — spytał Alsimir. Hissune spojrzał mu wprost w oczy.

— Bardzo — powiedział z naciskiem. — I mówię to zupełnie szczerze.

Na swoją kwaterę wybrał wielki gabinet na drugim piętrze budynku. Dawno temu, gdy mieszkał tu Calain, brat księcia Ni-moya — Hissune wiedział to ze wspomnień wyniesionych z Rejestru Dusz — ta gigantyczna sala była biblioteką starożytnych książek, oprawionych w skóry nie znanych na Majipoorze zwierząt. Lecz książki znikły, sala była pusta z wyjątkiem stojącego w rogu porysowanego biurka. Na nim rozłożył mapy, rozważając, co go czeka.

Hissune nie był zadowolony z tego, że zostawiono go na Wyspie Snu, podczas gdy Valentine pożeglował do Piliploku. Zamierzał siłą zdobyć miasto, lecz Valentine był innego zdania i to jego zdanie przeważyło. Może i on sam rzeczywiście jest Koronalem, lecz już przyjmując tytuł, zdawał sobie sprawę, że na jakiś czas sytuacja daleko odbiegnie od normy, ponieważ będzie musiał konkurować z pełnym wigoru, żywotnym i pozostającym stale na widoku publicznym Pontifexem, nie mającym najmniejszego zamiaru ukryć się w Labiryncie. Studia historyczne, którym się oddał, nie znalazły precedensu dla podobnej sytuacji. Nawet najsilniejsi, najambitniejsi Koronalowie: Lord Confalume, Lord Prestimion, Lord Dekkeret, Lord Kinniken porzucali dawne życie i gdy kończył się przeznaczony im czas rządów na Zamku, potulnie udawali się pod ziemię, lecz ten Koronal musiał się także zgodzić z tym, że wszystko, co dzieje się na Majipoorze, nie ma precedensu, nie mógł również zaprzeczyć, iż podróż Valentine'a do Piliploku, którą uważał za najgorsze z możliwych szaleństw, okazała się wspaniałym strategicznym zwycięstwem. Proszę to sobie tylko wyobrazić — zbuntowane miasto potulnie opuszcza sztandary i bez szemrania poddaje się Pontifexowi, dokładnie tak jak przewidział to Valentine! Jaką magią dysponuje ten człowiek, zastanawiał się Hissune, że potrafi przeprowadzić tak niebezpieczny plan z taką pewnością siebie? Lecz przecież Pontifex jako Koronal wygrał wojnę o odzyskanie tronu, stosując niemal identyczną taktykę, prawda? Jego łagodność, jego dobroć ukrywały nieprawdopodobnie silny charakter. A jednak łagodność ta nie była płaszczem wkładanym, kiedy okazja tego wymagała — stanowiła jądro charakteru Valentine'a, była jego najgłębszą i najprawdziwszą cechą. Niezwykła to postać, wielki władca… na swój własny, dziwny sposób.

A teraz Pontifex ze swym maleńkim dworem podróżuje na zachód wzdłuż Zimru, odwiedza jedną oszalałą prowincję po drugiej i każdą z nich łagodnie doprowadza do przytomności. Z Piliploku wyruszył do Ni-moya, docierając na miejsce kilka tygodni przed Hissune'em. Fałszywi Koronalowie uciekli na wieść o jego nadejściu, bandyci i wandale zaniechali napadów, a według raportów miliony oszołomionych, zrujnowanych obywateli miasta wyszło na ulice, by entuzjastycznie powitać nowego Pontifexa, jakby był on zdolny jednym gestem doprowadzić świat do poprzedniego stanu. Co oczywiście ułatwiało życie samemu Hissune'owi, wędrującemu śladami Valentine'a; nie musiał tracić czasu i sił na podbijanie miasta, znalazł je spokojne i w granicach rozsądku skłonne do współpracy.

Hissune przesunął palcem po mapie. Valentine udał się do Khyntor. Trudne przedsięwzięcie — Khyntor to twierdza fałszywego Koronala Sempeturna i jego prywatnej armii, Rycerzy Dekkereta. Niepokoił się nawet o życie Pontifexa, me mógł jednak zrobić nic, by go chronić. Valentine nie chciał nawet o tym słyszeć. “Nie powiodę armii na miasta Majipooru”— powiedział, kiedy dyskutowali na ten temat podczas pobytu na Wyspie. Koronal nie miał wyboru, musiał zgodzić się z postanowieniami Pontifexa. Pontifex zawsze był najwyższym władcą.

Dokąd Valentine ruszy z Khyntor? Najprawdopodobniej do miast Rozpadliny, pomyślał Hissune. A stamtąd zapewne na wybrzeże: Pidruid, Tilomon, Narabal. Nikt nie wiedział, co się tam dzieje, a przecież w portach schroniły się tłumy uciekinierów z serca Zimroelu. Oczami wyobraźni Hissune widział już Pontifexa, jak niezmordowanie maszeruje coraz dalej i dalej, przekształcając chaos w porządek samą siłą ducha. Był to jakby przedziwny objazd Pontifexa. Ale przecież to nie Pontifex, pomyślał niespokojnie, powinien prowadzić Wielki Objazd.

Zamiast o Valentinie, zaczai myśleć o swych problemach. Najpierw musi poczekać na przybycie Diwisa. A kiedy Diwis już będzie na miejscu… delikatna sprawa. Hissune zdawał sobie sprawę, że sukces jego przyszłych rządów zależeć będzie od tego, jak poradzi sobie z tym ponurym, zazdrosnym człowiekiem. Trzeba dać mu władzę, tak, niech zrozumie, że wśród generałów ustępuje tylko samemu Koronalowi, lecz jednocześnie nie wolno go spuścić z oka, dać mu wolnej ręki. Ciekawe, czy coś takiego w ogóle jest wykonalne?

Szybkimi ruchami począł kreślić linie na mapie. Jedna armia, pod dowództwem Diwisa, pomaszeruje na zachód aż do Khyntor i Mazadone, by sprawdzić, czy Valentine'owi rzeczywiście udało się zaprowadzić tam porządek i by zaciągnąć nowych żołnierzy, a potem skręci na południowy wschód i zajmie pozycję przy granicach prowincji Metamorfów. Druga armia, pod dowództwem samego Koronala, wyjdzie z Ni-moya i wzdłuż Steiche dotrze do wschodnich granic Piurifayne. Taktyka kleszczy: skrzydła zaczną się zamykać, aż wreszcie buntownicy z pewnością dostaną się w ich ręce.

A co będą jeść żołnierze na terenach dotkniętych klęską głodu? Czy wielomilionową armię można wyżywić korzonkami, jagodami i ziołami? Hissune tylko potrząsnął głową. Jeśli nie znajdziemy niczego innego, będziemy jedli korzonki, jagody i zioła, pomyślał. Będziemy jedli błoto i kamienie. Będziemy jedli potworne, zabójcze stwory, które wypuszczą na nas Metamorfowie. Jeśli zajdzie taka konieczność, będziemy jedli nawet naszych zmarłych. Zwyciężymy i wtedy skończy się to szaleństwo.

Wstał, podszedł do okna, spojrzał na ruiny Ni-moya, piękniejsze teraz, gdy mrok ukrył najbardziej widoczne blizny. W szkle dostrzegł swe odbicie. Złożył mu kpiący ukłon. “Dobry wieczór, panie. Bogini niech będzie z tobą, panie”. Lord Hissune, jak dziwnie brzmią te słowa. “Tak, panie, nie, panie, słucham, panie”. Witano go znakiem gwiazdy. Cofano się przed nim w strachu. Wszyscy ludzie traktowali go tak, jakby naprawdę był Koronalem. Być może już niedługo przestanie zwracać na to uwagę. W końcu nie powinien się niczemu dziwić… a jednak wszystko to nadal wydawało mu się nierzeczywiste. Być może dlatego, że po objęciu urzędu podróżował tylko po Zimroelu, bez żadnych zwykłych przy podróżach Koronala formalności. By wreszcie uwierzyć, muszę powrócić na Górę Zamkową, zdecydował, do Zamku Lorda Hissune'a, i zająć się podpisywaniem dekretów, audiencjami i przewodniczeniem podczas ważnych uroczystości, co, jak mi się wydaje, zajmuje Koronala w czasach pokoju. Lecz czy nadejdzie kiedyś ten dzień? Tylko wzruszył ramionami. Jak większość pytań, i to wydawało się głupie. Dzień ten przyjdzie o właściwej porze, a tymczasem trzeba działać! Wrócił do biurka i przez następną godzinę studiował mapy. Potem pojawił się Alsimir.

— Rozmawiałem z burmistrzem, panie — oznajmił. — Obiecał pełną współpracę. Czeka na dole z nadzieją, że pozwolisz mu opowiedzieć, jak bardzo pragnie nam pomóc.

Hissune uśmiechnął się.

— Wprowadź go — rozkazał.

2

Gdy wreszcie dotarli do Khyntor, Valentine nakazał Asenhartowi zacumować nie przy nabrzeżu miasta, lecz po drugiej stronie rzeki, tam gdzie znajdowało się przedmieście zawdzięczające swą nazwę — Gorące Khyntor — geotermicznym cudom: gejzerom, fumarolom, gorącym jeziorom. Chciał wkroczyć do miasta godnie, bez zbędnego pośpiechu, tak by rządzący nim “Koronal”mógł w pełni przygotować się na jego przybycie. Lecz nawet gdyby mu na tym zależało, nie zdołałby zaskoczyć samozwanczego Lorda Sempeturna. Podróżując w górę Zimru z Ni-moya, nie krył ani swej tożsamości, ani celu podróży. Zatrzymywał się po drodze we wszystkich większych miastach, spotykając się z rezydującymi w nich przedstawicielami władzy, jeśli w ogóle jacyś ocaleli, i przyjmując obietnice pomocy dla armii, formowanej do walki z Metamorfami. Wzdłuż rzeki, nawet w miasteczkach, w których się nie zatrzymywał, stali ludzie obserwujący jego flotę i krzyczący: “Valentine Pontifex! Valentine Pontifex!”

Była to ponura podróż. Nawet z pokładu statku widać było doskonale, że miasta i miasteczka, niegdyś kwitnące, są teraz wyłącznie cieniami samych siebie: nabrzeżne magazyny puste i pozbawione okien, bazary wyludnione, bulwary zarośnięte chwastami. Kiedy zaś schodził na ląd, widział, że krzyczący i machający mu ludzie, mimo pozorów radości, pozbawieni są nadziei — wzrok mają tępy, nie podnoszą oczu, chodzą pochyleni, a w ich twarzach nie odbijają się żadne uczucia.

Kiedy jednak wylądował w niezwykłym miejscu huczących gejzerów, bulgoczących gorących jezior i chmur bladozielonego gazu, jakim było Gorące Khyntor, w twarzach tłumu Valentine dostrzegł ciekawość, napięcie, radość oczekiwania… niczym przed wielkim wydarzeniem sportowym.

Wiedział, że tłum czeka, by zobaczyć przyjęcie zgotowane Pontifexowi przez Lorda Sempeturna.

— Za kilka minut będziemy gotowi, Wasza Wysokość — krzyknął Shanamir. — Ślizgacze właśnie zjeżdżają z rampy.

— Żadnych ślizgaczy — oznajmił Valentine. — Wkroczymy do Khyntor pieszo.

Odpowiedziało mu znajome, przerażone westchnienie. Dostrzegł równie znajomy wyraz twarzy Sleeta, Lisamon Hultin poczerwieniała z gniewu, Zalzan Kavol zmarszczył się ponuro, nawet Carabella była zaniepokojona, żadne z nich nie śmiało mu się jednak sprzeciwić. Już od dłuższego czasu nikt mu się nie sprzeciwiał. Nie chodzi o to, że jestem Pontifexem, pomyślał, zmiana jednego dostojnego tytułu na drugi nie jest znowu taka ważna. Było raczej tak, jakby bliscy i przyjaciele uważali, że z dnia na dzień pogrąża się głębiej w królestwie, do którego oni sami nie mają wstępu. Po prostu przestawali go rozumieć. On zaś czuł się tak, jakby był poza zasięgiem przyziemnej troski o własne bezpieczeństwo — nietykalny, niezwyciężony.

— Którym mostem przekroczymy rzekę, Wasza Wysokość? — spytał Deliamber.

Przed sobą widzieli cztery: jeden ceglany, jeden o łukach z kamienia, jeden delikatny, lśniący, niemal przezroczysty, jakby zrobiony ze szkła i jeden, najbliższy, zawieszony na cienkich, kołyszących się kablach. Valentine przyjrzał się wszystkim; spojrzał na dalekie wieże Khyntor o płaskich dachach, widoczne po przeciwnej stronie rzeki. Zauważył, że most kamienny wydaje się uszkodzony pośrodku. Jedno więcej zadanie dla Pontifexa, pomyślał, pamiętając, że bardzo dawno temu przysługujący mu dziś tytuł oznaczał dosłownie “budowniczego mostów”.

— Znałem kiedyś nazwy ich wszystkich, mój dobry Deliamberze — powiedział — ale już je zapomniałem. Proszę, przypomnij mi je.

— Po prawej mamy Most Snów, Wasza Wysokość. Najbliżej nas jest Most Pontifexa, a obok niego Most Khyntor, który chyba nie nadaje się do użytku. Ten w górze rzeki to Most Koronala.

— A więc powinniśmy użyć Mostu Pontifexa!

Pierwszy szedł Zalzan Kavol z grupą swych Skandarów. Za nimi maszerowała Lisamon Hultin, potem — powoli, niespiesznie — Valentine, mający u boku Carabellę, tuż za nimi kroczyli Sleet, Deliamber i Tisana. Gęstniejący tłum towarzyszył im, zachowując jednak bezpieczny dystans.

Valentine niemal wchodził już na most, gdy chuda, ciemnowłosa kobieta w spłowiałym pomarańczowym płaszczu wyskoczyła spośród gapiów i pobiegła w jego kierunku krzycząc: “Wasza Wysokość! Wasza Wysokość!”Była zaledwie kilka jardów od niego, gdy zatrzymała ją Lisamon Hultin; złapała kobietę za rękę i okręciła nią niczym lalką, poderwała w powietrze.

— Nie, zaczekaj… — wykrztusiła kobieta, gdy Lisamon już zamierzała odrzucić ją brutalnie. — Nie chcę niczyjej krzywdy, mam dar dla Pontifexa…

— Postaw ją na ziemi, Lisamon — rozkazał spokojnie Valentine.

Lisamon, nastawiona dość podejrzliwie, zmarszczyła czoło. Uwolniła wprawdzie nieznajomą, lecz stanęła tuż za Pontifexem, najwyraźniej gotowa zareagować natychmiast, gdyby tylko coś się stało. Kobieta drżała tak mocno, że ledwie trzymała się na nogach, jej usta poruszały się, ale przez chwilę nie była zdolna wypowiedzieć słowa. Potem spytała:

— Czy ty naprawdę jesteś Lordem Valentine'em?

— Naprawdę byłem Lordem Valentine'em. Teraz jestem Valentine'em Pontifexem.

— Oczywiście. Oczywiście. Wiedziałam. Mówili, że nie żyjesz, ale ja w to nie uwierzyłam. Nigdy! — Skłoniła się. — Wasza Wysokość… — Nadal drżała. Wydawała się dość młoda, choć trudno było to stwierdzić, gdyż głód i trudy wyryły głębokie bruzdy na jej twarzy, skórę zaś miała bledszą nawet niż Sleet. Wyciągnęła rękę. — Jestem Millilain — powiedziała. — Panie, chciałam dać ci… to!

Na jej dłoni leżało coś przypominającego kościany sztylet — długi, cienki, zwężający się w ostry czubek.

— Zamach! — ryknęła Lisamon i zamierzyła się do uderzenia. Valentine wstrzymał ją gestem dłoni.

— Zaczekaj — rozkazał. — Co to takiego, Millilain?

— Kieł. Święty kieł. Kieł króla oceanu Maazmorna… — Ach!

— Niech cię strzeże. Prowadzi. On jest największym z królów. Jego ząb jest bardzo cenny. — Millilain trzęsła się nieopanowanie. — Najpierw myślałam, że to grzech ich ubóstwiać, że to świętokradztwo, przestępstwo, ale potem wróciłam i słuchałam, uczyłam się. Oni, królowie oceanu, nie są źli, Wasza Wysokość. Są prawdziwymi władcami. Należymy do nich… my i wszyscy mieszkańcy Majipooru. Przyniosłam ci kieł Maazmoorna, Wasza Wysokość, największego z nich, prawdziwej Potęgi…

— Valentinie, chyba powinniśmy ruszać — wtrąciła cicho Carabella.

— Oczywiście. — Valentine delikatnie wyjął kieł z dłoni kobiety. Miał on około dziesięciu cali długości, w dotyku wydawał się dziwnie chłodny, lecz płonął jakby wewnętrznym ogniem. Kiedy zacisnął na nim palce, wydawało mu się przez chwilę, że dociera do niego odległe bicie dzwonów lub coś podobnego, choć dźwięk ten nie przypominał niczego, co zdarzyło mu się słyszeć kiedykolwiek.

— Dziękuję ci, Millilain — powiedział poważnie. — Bardzo cenię sobie twój dar.

— Wasza Wysokość… — Potykając się, kobieta odeszła i znikła wśród tłumu, oni zaś powoli ruszyli przez most do Khyntor.

Przejście na drugi brzeg zabrało im godzinę, może nawet więcej. Na długo przedtem Valentine widział ludzi tam zgromadzonych, czekających na niego; i widział też, że nie jest to zwykły tłum, ponieważ mężczyźni stojący w pierwszym szeregu ubrani byli identycznie, w zielono-złote mundury — barwy Koronala. Oto armia, armia Lorda Sempeturna.

Zalzan Kavol obejrzał się. Nie sprawiał wrażenia zachwyconego.

— Wasza Wysokość…?

— Nie zatrzymuj się. Kiedy staniesz przed pierwszym szeregiem, odsuń się i daj mi przejść. Zostań przy mym boku.

Poczuł, jak dłoń Carabelli zaciska mu się na nadgarstku.

— Czy pamiętasz — powiedział jej — jak na samym początku wojny o odzyskanie tronu przybyliśmy do Pendywine, zastaliśmy dziesięciotysięczny oddział milicji czekający na nas przy bramie, a nas było tylko kilkoro?

— To nie Pendywine. Pendywine nie zbuntowało się przeciw tobie. W bramie nie czekał na ciebie fałszywy Koronal, tylko tłusty i przerażony burmistrz.

— Nie ma żadnej różnicy — oświadczył Valentine.

Byli już na drugim brzegu. Drogę zagradzali im żołnierze w zieleni i złocie. Stojący w pierwszym rzędzie oficer o oczach błyszczących strachem krzyknął ochryple:

— Kim jesteś, że ośmielasz się wkroczyć do Khyntor bez pozwolenia Lorda Sempeturna?

— Jestem Valentine Pontifex i nie potrzebuję niczyjego pozwolenia, by wejść do miasta na Majipoorze.

— Koronal Lord Sempeturn zakazuje ci kolejnego kroku, obcy człowieku!

Valentine tylko się uśmiechnął.

— Jak Koronal, jeśli w ogóle jest on Koronalem, może zakazać czegokolwiek Pontifexowi? Daj spokój, przyjacielu, zejdź mi z drogi.

— Tego nie uczynię. Taki z ciebie Pontifex jak i ze mnie!

— Zarzucasz mi kłamstwo? Sądzę, że twój Koronal powinien to sam powiedzieć — powiedział cicho Valentine i ruszył przed siebie, mając u boku Zalzana Kavola i Lisamon Hultin. Oficer, który zastąpił im drogę, spojrzał niepewnie na swych żołnierzy, wyprostował się, a oni powtórzyli jego ruch; ich dłonie ostentacyjnie spoczęły na broni. Valentine szedł przed siebie. Żołnierze cofnęli się o pół kroku, potem jeszcze o pół, choć przez cały czas patrzyli na niego groźnie. Valentine nie zamierzał się zatrzymywać. Pierwsza linia armii Lorda Sempeturna załamała się, on zaś szedł nadal, niespiesznie, spokojnie.

Nagle wojsko rozstąpiło się i do przodu wystąpił niski, gruby mężczyzna o czerwonych policzkach, stając twarzą w twarz z Valentine'em. Ubrany był w strój Koronala: białą szatę na złotym kubraku. Na głowę, pokrytą zmierzwionymi czarnymi włosami, założył koronę znaku gwiazdy, a przynajmniej jej w miarę wierną kopię.

Wyciągnął przed siebie obie dłonie z rozczapierzonymi palcami.

— Dość! — krzyknął. — Nie zbliżaj się, oszuście!

— W czyim imieniu wydajesz mi ten rozkaz? — spytał Valentine.

— W swym własnym, jestem bowiem Koronalem Lordem Sempeturnem!

— A więc ty jesteś Koronalem, ja zaś oszustem? Teraz zrozumiałem. Z czyjej więc woli jesteś Koronalem, Lordzie Sempeturnie?

— Z woli Bogini, która oddała rządy w me ręce, gdy na Górze Zamkowej zabrakło władcy.

— Aha. Lecz na Górze Zamkowej nigdy nie brakowało władcy. Mamy Koronala, nazywa się Lord Hissune; został mianowany w majestacie prawa.

— Fałszywy Koronal nie może mianować nikogo w majestacie prawa! — odparł Sempeturn.

— Lecz ja jestem Valentine, który był Koronalem, a teraz jest Pontifexem — z woli Bogini, jak sądzi większość.

Sempeturn uśmiechnął się ponuro.

— Oszustwem zostałeś Koronalem i nadal jesteś oszustem.

— Czy to możliwe? A więc udało mi się oszukać wszystkich książąt i panów Góry, Pontifexa Tyeverasa, niech spoczywa u Źródła, i mą matkę, Panią?

— Twierdzę, że oszukałeś ich wszystkich, czego najlepszym dowodem ściągnięta na Majipoor klątwa. Albowiem Valentine, który został Koronalem, był śniady i ciemnowłosy… a twe włosy są jasne jak złoto!

Valentine roześmiał się głośno.

— Przecież to stara i bardzo znana opowieść, przyjacielu! Z pewnością wiesz o czarach, które pozbawiły mnie mego ciała, dając mi w zamian to, które noszę teraz.

— Ty tak twierdzisz.

— I zgodziły się ze mną Potęgi królestwa.

— A więc jesteś mistrzem przewrotności — oświadczył Sempeturn. — Nie będę więcej marnował na ciebie czasu, czekają mnie ważne sprawy. Odejdź, wróć do Gorącego Khyntor, wsiądź na statek i ruszaj w dół rzeki. Jeśli jutro o tej porze będziesz się jeszcze znajdował na terenie prowincji, pożałujesz.

— Oddalę się stąd bardzo szybko, Lordzie Sempeturnie, lecz najpierw muszę zażądać czegoś od ciebie. Ci twoi żołnierze… — nazywasz ich Rycerzami Dekkereta, prawda? — …potrzebujemy ich na wschodzie, na granicach z Piurifayne. Lord Hissune gromadzi tam wielką armię. Udaj się do niego, Lordzie Sempeturnie. Oddaj mu się pod komendę. Czyń to, co ci każe. Zdajemy sobie sprawę z tego, czego dokonałeś, formując wojsko, i nie pozbawimy cię władzy nad twymi ludźmi; muszą jednak stać się częścią naszej wspólnej armii.

— Oszalałeś — orzekł Sempeturn.

— Jestem innego zdania.

— Mam zostawić me miasto bez ochrony? Maszerować tysiące mil, by oddać się pod komendę uzurpatora?

— Jest to konieczne, Lordzie Sempeturnie.

— W Khyntor ja decyduję, co jest konieczne!

— I to właśnie musi się zmienić. — Valentine z wielką łatwością wszedł w trans, wysłał ku Sempeturnowi najmniejsze pasemko swych myśli, igrał z nim; na czerwonej twarzy władcy Khyntor pojawiła się niepewność. Przesłał mu obraz Dominina Barjazida, którego ciało było niegdyś jego ciałem. — Rozpoznajesz tego człowieka, Lordzie Sempeturnie? — spytał.

— To… to… poprzedni Lord Valentine!

— Nie -Tym razem uderzył fałszywego Koronala pełną siłą. Sempeturn zatoczył się, omal nie upadł, oparł się o otaczających go mężczyzn; policzki poczerwieniały mu jeszcze bardziej, przybrały kolor przejrzałych winogron. — Kim jest ten człowiek?

— Bratem Króla Snów — szepnął Sempeturn.

— Dlaczego nosi ciało poprzedniego Lorda Valentine'a? — Bo… bo…

— Mów!

Sempeturn zgarbił się, kolana miał przygięte, dłońmi niemal dotykał ziemi.

— Bo ukradł ciało Koronala, brał udział w uzurpacji… doświadczył łaski przebaczenia z ręki człowieka, którego strącił z tronu i…

— Ach! Kim więc jestem?

— Jesteś Lordem Valentine'em — przyznał nieszczęśliwy Sempeturn.

— Źle. Kim jestem, Sempeturnie!

— Jesteś Valentine… Pontifex… Pontifex Majipooru…

— Rzeczywiście. No, wreszcie. A jeśli jestem Pontifexem, kto jest Koronalem?

— Ten, kogo mianowałeś, Wasza Wysokość.

— Mianowałem nim Lorda Hissune'a, który czeka na ciebie w Ni-moya, Sempeturnie. Idź, zgromadź swych rycerzy, poprowadź ich na wschód, służ swemu Koronalowi, spełniając jego rozkazy. Idź, Sempeturnie. Idź!

Po raz ostatni uderzył Sempeturna siłą swego umysłu; mały człowieczek zachwiał się, zatoczył, zadrżał i wreszcie opadł na kolana ze słowami:

— Wasza Wysokość, wybacz, wybacz…

— Spędzę noc, może dwie noce, w Khyntor; chcę sprawdzić, czy wszystko tu jest w porządku. Potem ruszę dalej na zachód, gdzie mam jeszcze wiele do zrobienia. — Valentine odwrócił się i dostrzegł, że Carabella patrzy na niego, jakby nagle wyrosły mu skrzydła lub rogi. Uśmiechnął się, przesłał jej całusa i pomyślał: Po czymś takim zawsze chce mi się pić. Najwyższa pora na kielich, może dwa kielichy wina, jeśli jakieś zostało w Khyntor, prawda?

Spojrzał na smoczy kieł, którego przez cały czas nie wypuścił z dłoni, lekko przesunął po nim palcem i znów usłyszał dalekie dzwony, wydawało mu się także, że na duszę padł mu cień wielkich skrzydeł. Ostrożnie owinął go kawałkiem kolorowego jedwabiu i wręczył Carabelli ze słowami:

— Pilnuj go dobrze, pani, póki cię o niego nie poproszę. Mam wrażenie, że z jego pomocą dokonam kiedyś czegoś wielkiego. — Spojrzał w tłum i dostrzegł tę kobietę, Millilain; patrzyła mu wprost w oczy, spojrzenie jej płonęło niemal przerażająco, jakby w zdumieniu i strachu spoglądała na jakąś boską istotę.

3

Tuż przed drzwiami jego sypialni toczyła się najwyraźniej jakaś kłótnia, z czego nagle zdał sobie sprawę. Hissune usiadł w łóżku, skrzywił się, zamrugał nieprzytomnie. Przez wielkie okno po lewej do sali wlewał się czerwony blask poranka, wschodzące słońce wisiało nisko nad horyzontem. Hissune nie spał niemal całą noc, przygotowywał się na powitanie Diwisa, który miał dziś przybyć do miasta, i nie radowało go bynajmniej to, iż został obudzony tuż po wschodzie słońca.

— Co się dzieje? — warknął. — Na miłość Bogini, co to za wściekłe wrzaski!

— Panie, muszę się z tobą zobaczyć! — Bez wątpienia był to głos Alsimira. — Straż twierdzi, że nie wolno cię budzić, ale ja po prostu muszę ci coś powiedzieć!

— Jestem całkiem pewien, że już mnie obudziłeś — westchnął Hissune. — Więc równie dobrze możesz wejść.

Rozległ się stuk odblokowywanego zamka. W drzwiach pojawił się Alsimir, sprawiał wrażenie zaniepokojonego.

— Panie…

— Co się dzieje?

— Miasto zostało zaatakowane, panie. Hissune przebudził się nagle i całkowicie.

— Zaatakowane? Przez kogo?

— Przez dziwne, potworne ptaki. Mają skrzydła jak smoki, dzioby jak brzytwy i ociekające trucizną pazury.

— Takie ptaki nie istnieją!

— Więc to kolejne stworzone przez Zmiennokształtnych potwory. Nadleciały nad miasto z południa, o świcie, stado jest wielkie, setki, może tysiące sztuk. Zginęło już jakieś pięćdziesiąt osób, może więcej, a będzie jeszcze gorzej. — Alsimir podszedł do okna. — Spójrz, panie, niektóre krążą właśnie nad dawnym pałacem księcia…

Hissune spojrzał w okno. Na tle pogodnego, porannego nieba dostrzegł upiorne kształty: ptaszyska wielkie, większe od gihorn, większe nawet od miluft i znacznie od nich przeraźliwsze. Skrzydła miały nie ptasie, sprawiały one raczej wrażenie skórzastych, rozpiętych na szkielecie delikatnych kości; rzeczywiście, zupełnie jak u smoków. Dzioby złowrogie, zakrzywione i ostre były jaskrawoczerwone, natomiast wielkie szpony jaskrawozielone. Stworzenia te nurkowały zawzięcie w poszukiwaniu ofiar, spadały na miasto, wznosiły się i spadały znowu, a znajdujący się na ulicach ludzie biegali rozpaczliwie, szukając schronienia. Hissune dostrzegł nieostrożnego, dziesięcio-, może dwunastoletniego chłopca, niosącego pod pachą książki, najpewniej podręczniki, wychodził właśnie z budynku wprost pod dziób jednego z tych stworów. Ptak obniżył lot, aż znalazł się dziewięć, może dziesięć stóp ponad ulicą i szponami zadał jeden potężny cios, który rozdarł ubranie i wyrwał z ciała kawałek mięsa. Dzieciak upadł i wił się w konwulsjach, bijąc dłońmi o chodnik, ptak zaś poderwał się. Ciało chłopca znieruchomiało nagle; a z nieba spadło na nie kilka stworów, bez wątpienia wyjątkowo głodnych. Hissune zaklął cicho.

— Bardzo dobrze, że mnie obudziłeś. Czy podjęto już jakieś środki zaradcze?

— Na dachy zmierza właśnie około pięciuset łuczników, panie. Ściągamy dalekosiężne miotacze tak szybko, jak tylko potrafimy.

— To nie wystarczy. To z pewnością nie wystarczy. Musimy zapobiec panice w mieście. Ani się obejrzymy, jak dwadzieścia milionów cywilów biegać będzie po ulicach, zadeptując się w tłumie na śmierć. Najważniejsze to pokazać im, że potrafimy natychmiast przejąć kontrolę nad sytuacją. Wyślij na dachy pięć tysięcy łuczników. Dziesięć tysięcy, jeśli mamy ich tylu. Chcę, żeby każdy, kto tylko potrafi naciągnąć cięciwę, walczył z tym zagrożeniem. W całym mieście… pamiętaj, muszą być widoczni, tylko w ten sposób dodadzą ludziom odwagi.

— Tak, panie.

— Podaj do ogólnej wiadomości, że cywile mają pozostać w domach aż do otrzymania nowych rozkazów. Dopóki nad miastem latają te ptaszyska, nikomu nie wolno wychodzić na ulice niezależnie od tego, jak ważne sprawy ma do załatwienia. A także każ Stimionowi wysłać wiadomość do Diwisa, że mamy tu mały problem i żeby uważał na siebie, jeśli rzeczywiście ma zamiar wkroczyć do Ni-moya dziś rano. Wyślij także po tego dziadka, prowadzącego za miastem zoo z rzadkimi zwierzętami, tego, z którym rozmawiałem w zeszłym tygodniu, nazywa się Ghitain, Khitain… no, coś takiego. Jeśli jeszcze nie wie, niech mu opowiedzą, co się tutaj dzieje. Doprowadźcie go do mnie pod szczególną ochroną. I niech ktoś pozbiera kilka tych zabitych ptaków i też je tu przyniesie. — Hissune spojrzał za okno. Oczy mu płonęły. Ciało chłopca zakryte było przez kilka, może nawet kilkanaście bestii, pożywiających się nim łakomie. Rozrzucone książki leżały na chodniku, żałosne plamki czerni. — Zmiennokształtni — powiedział gorzko. — Wysyłają te potwory, walczą z dziećmi. Och, każemy drogo im za to zapłacić, Alsimirze. Oddamy tego Faraataę na pożarcie jego własnym stworom. No dobrze, idź, musimy zabierać się do roboty.

Podczas jedzonego w pośpiechu śniadania Hissune odbierał kolejne wieści. Atak z powietrza spowodował już ponad sto ofiar; ich liczba rosła gwałtownie. Co najmniej dwa kolejne stada ptaków pojawiły się nad miastem; było ich, jeśli szacunki okażą się prawidłowe, około tysiąca pięciuset.

Kontratak łuczników zaczął jednak przynosić rezultaty. Ptaki, wielkie, a więc powolne i niezdarne, okazały się doskonałym celem dla strzelców, których najwyraźniej w ogóle się nie bały. Były więc dla nich łatwym łupem; wyeliminowanie ich wydawało się przede wszystkim kwestią czasu, nawet jeśli kolejne stada nadlecą jeszcze znad Piurifayne. Ulice miasta praktycznie udało się oczyścić z cywilów; informacja o ataku i wydane przez Koronala polecenie pozostania w domach dotarły już do najdalszych przedmieść. Ptaki krążyły ponuro nad cichym, opustoszałym Ni-moya.

W południe Hissune dowiedział się, że Yarmuz Khitain, kustosz Parku Baśniowych Stworzeń, doprowadzony został do Prospektu Nissimorna i rozpoczął właśnie sekcję jednego z martwych potworków. Koronal spotkał się z nim przed kilkoma dniami, w mieście roiło się bowiem od dziwnych, śmiertelnie niebezpiecznych stworzeń, dzieł zbuntowanych Metamorfów, kustosz zaś potrafił udzielić rzetelnych rad ułatwiających walkę. Po zejściu na dół zobaczył, jak Khitain, wątłej budowy mężczyzna, który przekroczył wiek średni, o ponurym spojrzeniu, pochyla się nad ciałem ptaszyska tak wielkiego, że na pierwszy rzut oka wydawało się, iż na chodniku spoczywają szczątki kilku okazów.

— Widział pan już kiedyś coś podobnego?

Khitain podniósł wzrok na Koronala. Był blady, napięty. Drżał.

— Nigdy, panie. To stworzenie z koszmarnych snów.

— Koszmarnych snów Metamorfów, prawda?

— Bez wątpienia, panie. Z pewnością nie jest to istota powstała w sposób naturalny.

— Ma pan na myśli, że jest sztuczna7

— Nie. — Khitain potrząsnął głową. — Myślę, że wytworzono je z istniejących ptaków dzięki manipulacjom genetycznym. Podstawowy kształt wzięto z milufty, to oczywiste… wiesz o tym, panie? Milufta to największy latający padlinożerca Majipooru. Powiększono ją i zmieniono w drapieżnika. Gruczoły jadowe u podstawy szponów… nie ma ich żaden ptak Majipooru, lecz w Piurifayne żyje gad o nazwie ammazoar, tak właśnie uzbrojony. Metamorfowie wykorzystali ten pomysł.

— A skrzydła? Zapożyczone od smoka morskiego?

— Budowa jest bardzo podobna. To znaczy, nie są to typowe skrzydła ptasie, lecz raczej rozwinięta błona międzypalczasta, którą mają czasami ssaki — na przykład dhiimy, nietoperze lub choćby właśnie smoki. Smoki to właśnie ssaki, wiesz o tym, panie?

— Wiem — przytaknął sucho Hissune. — Lecz przecież nie używają skrzydeł do latania! Czy może mi pan wyjaśnić, jakiemu celowi służyło wyposażenie tych ptaków w smocze skrzydła?

Khitain wzruszył ramionami.

— Z pewnością nie ułatwiają im lotu. Może po prostu chodziło o to, by wydawały się bardziej przerażające? Kiedy tworzy się zwierzęta mające być bronią w walce…

— Tak, tak. A więc nie ma pan żadnych wątpliwości, że ptaki te to kolejna broń z arsenału Zmiennokształtnych?

— Żadnych, panie. Jak powiedziałem, nie są one naturalną formą życia, nie spotka się ich na wolności. Stworzenia tak wielkie i niebezpieczne nie mogły zachować się nie zbadane przez czternaście tysięcy lat.

— A więc mamy kolejną zbrodnię do zapisania na koncie Zmiennokształtnych. Któż mógłby przypuszczać, Khitainie, że są oni tak twórczymi naukowcami?

— To bardzo stara rasa, panie. Mogą mieć wiele podobnych sekretów.

Hissune zadrżał.

— Miejmy nadzieję, że nie zaatakują nas już groźniejszą bronią.

Wczesnym popołudniem atak jakby się załamał. Zabito setki ptaków. Ich zebrane ciała rzucono na wielki, śmierdzący stos na placu przed głównym wejściem na Wielki Bazar, te zaś, które ocalały, zrozumiały wreszcie, że w Ni-moya nie znajdą nic oprócz strzał łuczników, i poleciały w stronę wzgórz na północy; nad miastem pozostały tylko niedobitki. W walce, jak dowiedział się ku swemu rozczarowaniu Koronal, zginęło pięciu łuczników, wszyscy zaatakowani od tyłu w momencie, gdy przepatrywali niebo w poszukiwaniu niebezpieczeństwa. Koronal uznał, że zapłacono wysoką cenę, lecz jego zdaniem należało ją zapłacić — największe miasto Majipooru nie powinno dać się sterroryzować stadu ptaków.

Przez przeszło godzinę Hissune jeździł ślizgaczem po ulicach, upewniając się, że są całkowicie bezpieczne, po czym uchylił zakaz wychodzenia z domu. Kiedy wreszcie wrócił do Prospektu Nissimorna, dowiedział się od Stimiona, że armia Diwisa schodzi właśnie na ląd w dokach Strand Vista.

Przez cały czas — a od chwili gdy Valentine obdarzył go koroną, minęły całe miesiące — Hissune z niepokojem oczekiwał spotkania z człowiekiem, którego pokonał w walce o władzę. Wiedział, że gdyby zdarzyło mu się okazać najmniejszą oznakę słabości, Diwis odebrałby to niewątpliwie jako zachętę do dokonania zaraz po zakończeniu wojny zamachu, w celu przejęcia tronu, którego tak pożądał. Choć nowy Koronal nie miał żadnego wymiernego dowodu planowanej zdrady, nie uważał za słuszne zaufać dobrej woli rywala.

Kiedy jednak szykował się do wyjazdu na Strand Vista i powitania Diwisa, poczuł ogarniający go spokój. W końcu został Koronalem z woli człowieka, który zajął tron Pontifexa, jego wybór jest w pełni prawomocny; choćby nawet nie chciał, Diwis musi to zaakceptować… i zaakceptuje.

Dotarłszy na miejsce, Hissune poczuł przede wszystkim zaskoczenie ogromem armady, którą udało się zgromadzić

Diwisowi. Najwyraźniej zasekwestrował każdą, najmniejszą nawet łódkę, jaką znalazł między Piliplokiem i Ni-moya. Jak okiem sięgnąć, Zimr zapchany był wręcz łodziami, flota zajmowała nie tylko samą rzekę, lecz także gigantyczne słodkowodne morze — miejsce, w którym z Zimru wypływała na południe Steiche.

Do nabrzeża przybił tylko jeden statek, wyjaśnił mu po drodze Stimion, a mianowicie okręt flagowy Diwisa. On sam czekał na Koronala na jego pokładzie.

— Czy mam mu powiedzieć, by wyszedł na ląd i tu cię przywitał, panie? — spytał Stimion.

Hissune uśmiechnął się.

— Ja pójdę do niego — oznajmił, wysiadł z ślizgacza i ruszył dostojnie ku łukowi wyjścia z dworca pasażerskiego, prowadzącego wprost na nabrzeże. Miał na sobie kompletny, uroczysty strój, jego doradcy także byli ubrani w najbardziej formalne stroje, podobnie jak gwardia, a także dwunastu łuczników po obu stronach, mających bronić go na wypadek, gdyby ptaki wybrały sobie tę właśnie chwilę na powrót do miasta. Choć zdecydował, że to on uda się do Diwisa, co było być może sprzeczne z etykietą, Hissune zdawał sobie sprawę, że wygląda po królewsku, że sprawia wrażenie władcy wyświadczającego niezwykły zaszczyt swemu lojalnemu poddanemu.

Diwis stał przy prowadzącym na okręt trapie. On także wyglądał majestatycznie. Mimo upału włożył wspaniały czarny płaszcz z łusek hagiusa i lśniący hełm wyglądający niemal jak korona. Kiedy Koronal wchodził na pokład, górował nad nim niby gigant.

Wreszcie stanęli oko w oko i chodź Diwis był od niego znacznie wyższy, Hissune spojrzał mu w oczy tak chłodno i spokojnie, że samo jego spojrzenie niemal wyrównało różnicę wzrostu. Przez długą chwilę obaj milczeli.

W końcu Diwis wykonał gest, którego należało oczekiwać; gdyby go nie wykonał, oznaczałoby to bunt. Zasalutował Koronalowi znakiem gwiazdy, oddając zaś ten hołd, przyklęknął na jedno kolano.

— Hissune! Lord Hissune! Niech żyje Lord Hissune! — krzyknął.

— I tobie życzę długiego życia, Diwisie. Będziemy potrzebowali twego męstwa w walce, która nas czeka. Wstań, człowieku. Wstań!

Diwis wstał. Spojrzał wprost w oczy Hissune'a, a po jego twarzy przemknęły uczucia — tak szybko, że niemal nie sposób było ich odczytać. Z pewnością była jednak wśród nich zazdrość, złość i gorycz, lecz także pewna doza szacunku, a nawet niechętnego podziwu, a być może również odrobina rozbawienia, jakby książę nie potrafił powstrzymać uśmiechu na myśl o dziwnych kolejach losu, który kazał im tu się spotkać. Każdy z nich miał nową rolę do odegrania. Machnął ręką w stronę rzeki i spytał:

— Czy wystarczy ci ta armia, panie?

— Jest imponująca, to prawda. Wykazałeś się wielką energią, gromadząc ją. Lecz czy wystarczy? Diwisie, będziemy walczyć z duchami. Zmiennokształtni przygotowali dla nas wiele nieprzyjemnych niespodzianek.

Diwis roześmiał się.

— Panie, słyszałem o ptaszkach, które pojawiły się tu dziś rano.

— Nie ma się z czego śmiać. Były to potworne i przerażające stwory, zabijały ludzi na ulicach, rozrywały ciepłe jeszcze ciała. Z okna sypialni widziałem, co zrobiły z dzieckiem. Sądzę jednak, że zabiliśmy wszystkie… lub prawie wszystkie. W odpowiednim czasie to samo czeka ich twórców.

— Jestem zdziwiony, widząc, że dyszysz żądzą zemsty, panie.

— Czyżby? — zdumiał się Hissune. — Cóż, jeśli ty to mówisz, masz zapewne rację. Czas spędzony tu, na ruinach miasta, każdego mógłby napełnić żądzą zemsty. Widok monstrualnych zwierząt, które z woli naszych wrogów atakują niewinnych ludzi, napełnia żądzą zemsty. Piurifayne jest jak wrzący kocioł, z którego na cały świat wylewają się śmiertelne trucizny. Mam zamiar przebić ten kocioł, zneutralizować jego zawartość. Jedno ci powiem, Diwisie — z twoją pomocą zemszczę się straszliwie na istotach, które wszczęły tę wojnę.

— Kiedy w ten sposób mówisz o zemście, mówisz zupełnie inaczej niż Lord Valentine, panie. Nie wydaje mi się, bym kiedyś w ogóle słyszał z jego ust słowo “zemsta”.

— A czy istnieje powód, bym mówił jak Lord Valentine, Diwisie? Jestem Hissune.

— Wybrany przez niego na Koronala.

— Wybrany na Koronala na jego miejsce i to on podjął tę decyzję. Być może sposób, w jaki zamierzam rozprawić się z wrogiem, nie będzie leżał w charakterze Lorda Valentine'a.

— Musisz mi więc powiedzieć, co to za sposób.

— Sądzę, że już go znasz. Ja ruszę na Piurifayne wzdłuż Steiche, ty zaś zaatakujesz je od zachodu. Buntownicy znajdą się między naszymi wojskami. Ujmiemy Faraataę, powstrzymamy go przed wysyłaniem przeciw nam zwierząt i chorób roślin. Już po wszystkim Pontifex będzie mógł wezwać przed swe oblicze niedobitki Metamorfów, by na swój łagodny i pełen miłości sposób rozstrzygnąć te słuszne skargi, które zdecydują się mu przedłożyć. Lecz najpierw musimy okazać siłę. Jeśli będziemy zmuszeni przelać krew tych, którzy z nami postąpili tak samo, zrobimy to. Co powiesz na to, Diwisie?

— Powiem, że tak sensownych słów nie słyszałem z ust Koronala od czasu, gdy na tronie tym zasiadał mój ojciec. Lecz sądzę, że Pontifex powiedziałby co innego, gdyby usłyszał te bezwzględne słowa. Czy jest on świadom twych planów, panie?

— Nie rozważaliśmy jeszcze szczegółów mojego planu.

— Czy je rozważycie?

— Pontifex przebywa obecnie w Khyntor lub na zachód od Khyntor. Przez dłuższy czas będzie bardzo zajęty, potem czeka go jeszcze powrót na wschód, a przez ten czas ja znajdę się już najpewniej w głębi Piurifayne. Nie będziemy mieli okazji do dłuższych dyskusji.

W oczach Diwisa pojawił się szelmowski błysk.

— Ach, teraz rozumiem, jak radzisz sobie ze swym problemem, panie!

— Tak? A cóż to za problem?

— Jesteś Koronalem, podczas gdy Pontifex podróżuje sobie po świecie na oczach swych obywateli, zamiast uczciwie zaszyć się w mrokach Labiryntu. Uważam to za niezwykle kłopotliwe dla młodego władcy i nie chciałbym znaleźć się w podobnej sytuacji. Lecz jeśli zadbasz o to, by od Pontifexa dzielił cię dystans jak największy, jeśli winą za różnice w postępowaniu obciążysz dzielącą was odległość… cóż, wówczas uda ci się rządzić niemal tak, jakbyś miał wolną rękę. Prawda, panie?

— Sądzę, że wkroczyliśmy na niebezpieczny grunt.

— Doprawdy?

— Bo i wkroczyliśmy. Przeceniasz także różnice w naszym podejściu do problemu. Wszyscy dobrze wiemy, że Valentine nie jest człowiekiem wojny i może właśnie dlatego ustąpił z tronu Confalume'a. Sądzę, że między mną i Pontifexem istnieje zrozumienie… i nie pragnę dyskutować szerzej na ten temat. Chodźmy, Diwisie; sądzę, iż wypada, byś zaprosił mnie do swej kajuty na kielich wina, potem ja zapraszam cię do Prospektu Nissimorna na kolejny. A później usiądziemy i zaplanujemy, jak poprowadzić tę wojnę. Co o tym sądzisz, książę? Jakie jest twoje zdanie?

4

Znów padało, deszcz rozmył zarysy mapy, którą Faraataa nakreślił w błocie nad brzegiem rzeki. Nie robiło mu to jednak żadnej różnicy. Rysował, ścierał i rysował tę mapę przez cały dzień, a wcale nie musiał, w najdrobniejszych szczegółach bowiem wyryła się ona w jego mózgu. Tu jest Ilirivoyne, tu Avendroyne, tu zaś Nowe Velalisier. A tu zajmują pozycje dwie nacierające armie…

Tu zajmują pozycje dwie nacierające armie…

Tego nie przewidział. Jedynym wielkim błędem jego planu było to, iż nie przewidział, że Niezmienni zaatakują Piurifayne. Tchórzliwy, słaby Lord Valentine nigdy by tego nie uczynił, Valentine czołgałby się raczej u stóp Danipiur, pokornie błagając o układ o przyjaźni. Lecz Valentine nie był już władcą… a raczej stał się tym drugim władcą, wyższym rangą, lecz słabszym. Kto zrozumie szaleństwo Niezmiennych? Pojawił się nowy władca, młody władca, Lord Hissune, najwyraźniej człowiek zupełnie inny…

— Aarisiim! — krzyknął Faraataa. — Czy są jakieś wieści?

— Nie wiemy niemal nic nowego, o Królu, Który Jest. Czekamy na raporty z zachodniego frontu, lecz one nie nadejdą tak szybko.

— A bitwa nad Steiche?

— Powiedziano mi, że leśni braciszkowie nie okazali entuzjazmu, kiedy zwróciliśmy się do nich o pomoc, lecz udało się nam wreszcie skłonić ich do współpracy przy kładzeniu zapór z pnączy ptasich.

— Doskonale, doskonale. Lecz czy uda się położyć je na czas, by zahamować marsz Lorda Hissune'a?

— Bardzo prawdopodobne, o Królu, Który Jest!

— Mówisz tak, bo to prawda, czy dlatego, że wiesz, co pragnę usłyszeć?

Aarisiim spojrzał na niego zaskoczony, usta miał szeroko otwarte; w zawstydzeniu począł zmieniać kształt, przez chwilę był wątłą konstrukcją z lian powiewających na wietrze, potem czymś z wydłużonych, sztywnych, o grubszych po obu końcach prętów, a później wrócił do swej prawdziwej postaci.

— Traktujesz mnie bardzo niesprawiedliwie, Faraatao!

— Być może.

— Nie kłamię ci.

— Jeśli jest to prawdą, jest nią wszystko, a ja usłucham tego, co nią jest — powiedział Faraataa głosem bez wyrazu. Deszcz padał coraz większy, bił w liście rosnących wokół drzew. — Idź i wróć, gdy będziesz miał wieści z zachodu.

Aarisiim znikł w panującym w dżungli mroku. Marszcząc czoło, niespokojny Faraataa znów zaczął rysować mapę. Tu jest armia zachodu, niezliczone miliony Niezmiennych, dowodzonych przez lorda z włosami na twarzy, Diwisa, syna poprzedniego Koronala, Lorda Voriaxa. Zabiliśmy twego ojca, gdy polował w lesie, czy wiesz o tym, Diwisie? Myśliwy, który wystrzelił tę strzałę, był Zmiennokształtnym, który przybrał postać jednego z panów Góry. Widzisz, nędzny Zmiennokształtny może zabić Koronala. Zginiesz i ty, jeśli będziesz tak nieostrożny jak twój ojciec.

Lecz Diwis, który z pewnością nie miał pojęcia, jak zginął jego ojciec (wśród ludu Piuriyarów nie było lepiej strzeżonego sekretu), nie jest człowiekiem nieostrożnym, pomyślał ponuro Faraataa. Jego kwatery bronią oddani rycerze, żaden zabójca nie sforsowałby tej linii obrony, nawet w najlepszym, najsprytniejszym przebraniu. Gniewnymi dźgnięciami ostrego sztyletu z polerowanego drewna Faraataa rysował w błocie linie marszu tej armii. Z Khyntor ciągnęła się wzdłuż wewnętrznych zboczy wielkiego łańcucha gór zachodu, pokonując trasę, która od początku świata była nie pokonana, zmiatając wszystko, co stanęło jej na drodze, wypełniła Piurifayne swymi niezliczonymi żołnierzami, zdobywała coraz to nowe tereny, zanieczyszczała święte strumienie, deptała święte zagajniki…

Z tą hordą Faraataa zmuszony był walczyć pilligrigormami. Żałował tego, były to bowiem jedne z najstraszniejszych stworów w jego biologicznym arsenale. Chciał użyć ich przeciw Ni-moya lub Khyntor, w późniejszej fazie wojny. Były to lądowe skorupiaki wielkości czubka palca, o pancerzach tak twardych, że nie zmiażdżyłoby ich nawet uderzenie młota, i mnóstwie ruchliwych nóżek, które jego artyści genetyki uczynili ostrymi jak brzytwy. Ich apetyt był nienasycony — zjadały dziennie ilość mięsa pięćdziesięciokrotnie przewyższającą masę ciała — żywiły się, drążąc ciało każdego ciepłokrwistego stworzenia, by potem wyjeść sobie drogę na zewnątrz.

Pięćdziesiąt tysięcy pilligrigormów, pomyślał Faraataa, w pięć dni doprowadziłoby miasto wielkości Khyntor do nieopanowanej paniki. Teraz jednak, kiedy Niezmienni zaatakowali Piurifayne, trzeba było uwolnić je nie w mieście, lecz na własnej ziemi, w nadziei, że wprowadzą zamieszanie w szeregi żołnierzy Diwisa i zmuszą jego armię do odwrotu. Żadne raporty nie potwierdziły jeszcze skuteczności tej taktyki.

Z drugiej strony dżungli Koronal Lord Hissune prowadził swą armię na południe kolejną nieprawdopodobną drogą, wzdłuż brzegów Steiche; Faraataa planował na długości setek mil zagrodzić mu drogę nieprzebytą plątaniną z pnączy ptasich; chciał zmusić go, by obchodził przeszkody coraz to większym łukiem, i wreszcie beznadziejnie zabłądził. Jedynym problemem było to, że leśni braciszkowie, wstrętne, doprowadzające go do furii małpy, jedyne istoty zdolne skutecznie posługiwać się pnączem, w ich pocie znajdował się bowiem enzym niwelujący jego lepkość, nie kochały Piurivarów, od tysiącleci polujących na nie dla smacznego mięsa. Skłonienie ich do pomocy najwyraźniej okazywało się niełatwe.

Faraataa poczuł, jak rodzi się w nim i gotuje wściekłość.

A z początku wszystko szło tak dobrze! Zarazy i choroby roślin na terenach rolniczych… sparaliżowanie rolnictwa na tak wielkim obszarze… głód, panika, masowa migracja… tak, wszystko toczyło się zgodnie z planem. Uwolnienie specjalnie wyhodowanych zwierząt także przyniosło oczekiwane skutki, choć na mniejszą skalę; ludzie bali się ich, życie w miastach stało się jeszcze trudniejsze…

Lecz siła tego ciosu była mniejsza, niż się spodziewał. Wydawało mu się, że krwiożercze milufty powinny sparaliżować Ni-moya, i tak już opanowane przez chaos. Nie spodziewał się, że w chwili ataku będzie tam armia Lorda Hissune'a, że łucznicy poradzą sobie z nimi tak łatwo. Teraz nie miał ich już, a wyhodowanie nowych w wystarczającej ilości zabrałoby pięć lat…

Lecz zostały mu jeszcze pilligrigormy, w zbiornikach miał miliony gannigogów, gotowych do wypuszczenia na wolność. Miał quexy, vriigi, zambinaxe, malamolale. Miał plagi: chmura czerwonego pyłu, który mógł przelecieć nocą nad miastem, na całe tygodnie zatruwając zbiorniki wody, fioletowy grzyb, z którego wykluwał się robak atakujący zwierzęta trawożerne, i nie tylko. Faraataa nie chciał nawet stosować niektórych z nich, ponieważ naukowcy powiedzieli mu, że po zagładzie Niezmiennych niełatwo byłoby je kontrolować. Lecz jeśli jego lud zacznie przegrywać, jeśli sytuacja stanie się beznadziejna… on, Faraataa, nie zawaha się użyć wszystkich środków mogących zaszkodzić przeciwnikowi, niezależnie da konsekwencji.

Wrócił Aarisiim, zbliżając się nieśmiało.

— Przynoszę wieści, o Królu, Który Jest.

— Z którego frontu?

— Z obu, o Królu.

Faraataa patrzył na niego nieruchomym wzrokiem.

— Jak złe są te wieści? — spytał. Aarisiim wahał się przez chwilę.

— Na zachodzie niszczą pilligrigormy. Mają ogień wyrzucany z metalowych rur, topiący ich skorupy. Nieprzyjaciel błyskawicznie pokonuje teren, na którym je wypuściliśmy.

— A na wschodzie?

— Przebili się przez las, nie zdążyliśmy postawić zapór na czas. Zwiadowcy donoszą, że nieprzyjaciel poszukuje Hirivoyne.

— Szukają Danipiur. Chcą zawrzeć z nią sojusz przeciw nam. — Oczy Faraatay płonęły. — Jest źle Aarisiimie, ale to jeszcze nie koniec. Wezwij Benuuiaba i Siimii, i innych. Sami wyruszymy do Ilirivoyne, ujmiemy Danipiur, nim oni do niej dotrą. Jeśli trzeba będzie, zabijemy ją, a wtedy z kim zawrą przymierze? Szukają Piurivara dysponującego władzą, a znajdą tylko Faraataę, ja zaś nie podpiszę traktatu z Niezmiennymi.

— Porwać Danipiur? — powtórzył Aarisiim z powątpiewaniem. — Zabić Danipiur?

— Jeśli będę musiał, zabiję cały ten świat, lecz go im nie oddam!

5

Wczesnym wieczorem zatrzymali się po wschodniej stronie Rozpadliny w miejscu znanym jako Dolina Prestimiona; z tego, co wiedział Valentine, był to niegdyś ważny ośrodek rolniczy. Podczas podróży po Zimroelu widywał już sceny nieopisanie ponure: porzucone farmy, wyludnione miasta, znaki przerażającej walki o przetrwanie… lecz owa Dolina Prestimiona wyglądała najbardziej przygnębiająco z nich wszystkich.

Pola tu były popalone, czarne, ludzie milczący, spokojni, jakby oszołomieni.

— Uprawialiśmy lusayender i ryż — opowiadał gospodarz Valentine'a, farmer imieniem Nitikkimal, pełniący najwyraźniej funkcję zarządzającego sektorem. — Potem przyszła śnieć lusavenderowa, rośliny wyginęły, a my musieliśmy spalić pola. Miną jeszcze co najmniej dwa lata, nim znów będziemy mogli je uprawiać. Pozostaliśmy jednak. Nikt z nas, mieszkańców Doliny, nie uciekł, Wasza Wysokość. Brakowało żywności. Nam, Ghayrogom, niewiele potrzeba, rozumiesz, panie, a jednak jedzenia nie starczało dla wszystkich. Nie mamy nic do roboty, przez co ludzie są niespokojni, smutno także patrzeć na ziemię zmienioną w popioły, lecz to nasza ziemia, więc zostaliśmy. Czy kiedyś jeszcze będziemy ją uprawiać, Wasza Wysokość?

— Wiem, że będziecie — odpowiedział Valentine zastanawiając się, czy nie łudzi go fałszywą nadzieją.

Dom Nitikkimala stał u wejścia do Doliny i wydawał się niemal pałacem, smukłe belki z drewna ghannimor podpierały wysokie sufity, dach kryty był zieloną dachówką. Wewnątrz czuło się jednak wilgoć i przeciągi, jakby plantator stracił serce i nie troszczył się już o dokonywanie napraw koniecznych w tym wilgotnym, ciepłym klimacie.

Tego popołudnia Valentine, całkowicie sam, odpoczywał w ogromnym apartamencie, który Nitikkimal oddał mu do dyspozycji. Wieczorem miał udać się do ratusza na spotkanie z miejscowymi obywatelami. Dotarła tu do niego wielka paka meldunków, z których dowiedział się, że Hissune wkroczył daleko w głąb terytoriów Metamorfów gdzieś w pobliżu rzeki Steiche, szukając Nowego Velalisier, jak nazywano stolicę buntowników. Ciekawe, czy będzie miał więcej szczęścia niż on sam, gdy wędrował dżunglą w poszukiwaniu Ilirivoyne? A Diwis zgromadził równie wielką lub nawet większą armię do ataku na Piurifayne z drugiej strony. Kiedy myślał o człowieku wojny, jakim był jego bratanek, Valentine czuł niepokój. Nie tak to planowałem, powtarzał sobie, nie chodziło mi o wysyłanie armii do Piurifayne. Właśnie tego pragnąłem uniknąć! Lecz wiedział, że było to nie do uniknięcia. W tych czasach świat potrzebował Hissune'ów i Diwisów, nie Valentine'ów. On musi tylko odegrać swą rolę, oni odegrają swoje, a potem, jeśli taka jest wola Bogini, rany kiedyś zaczną się goić.

Przejrzał i inne meldunki. Wiadomość z Góry Zamkowej: Stasilane jest teraz regentem i zmaga się z rutynowymi pracami rządu. Współczuł mu: Stasilane wspaniały, Stasilane atleta siedzi za biurkiem i podpisuje kawałki papieru. Jak strasznie zmienia nas czas! — pomyślał Valentine. My, którzy używaliśmy życia na Górze Zamkowej, oddawaliśmy się rozrywkom, polowaniom i zabawie, uginamy się teraz pod ciężarem obowiązków, dźwigając na barkach brzemię naszego biednego, sypiącego się świata. Jak daleki jest teraz Zamek, jak dalekie są radości życia z czasów, gdy świat wydawał się rządzić sam, a przez cały rok panowała wiosna!

Meldunek od Tunigorna: wędruje przez Zimroel tuż za Valentine'em, załatwia rutynowe sprawy: pochówek umarłych, dystrybucja żywności, zachowanie istniejących środków i inne metody bezpośredniej walki z głodem i plagami. Tunigorn łucznik, Tunigorn, słynny myśliwy, nadaje teraz sens — my wszyscy nadajemy im teraz sens — naszym chłopięcym latom, spędzonym w komforcie i na rozrywkach.

Odsunął od siebie meldunki. Ze szkatułki wyjął smoczy kieł, który w Khyntor, w dziwnych doprawdy okolicznościach, dała mu ta kobieta, Millilain. W chwili, w której po raz pierwszy wziął go do ręki, wiedział już, że to nie zwykły kawałek kości, amulet fanatycznie przesądnych prostaczków. Mijały dni, a z każdym dniem Valentine lepiej rozumiał, co on oznacza i jak go używać… w tajemnicy, zawsze w tajemnicy, bez wiedzy Carabelli. Już niemal wiedział, co dała mu Millilain.

Dotknął go palcem. Kieł był cienki, kruchy, niemal przejrzysty, twardy jednak niczym najtwardszy kamień, krawędzie zaś miał ostre jak najostrzejsza stal. Wydawał się chłodny, a jednak sprawiał przy tym wrażenie takie, jakby płonął w nim ogień.

Usłyszał nie istniejącą muzykę dzwonów. Biły powoli, uroczyście, w niemal pogrzebowym rytmie, potem rozległa się dźwięczna kaskada tonów, szybka, przechodząca w zapierającą, dech w piersiach mieszaninę melodii, tak błyskawiczną, że tony poprzedniej zacierała już następna, a potem wszystkie one zlały się w jedną oszałamiającą symfonię zmian; tak, znał już tę muzykę, rozumiał, czym jest, to król oceanu Maazamoorn, stworzenie, które istoty lądowe znały pod nazwą smoka Lorda Kinnikena, najpotężniejszy mieszkaniec wielkiego Majipooru.

Valentine długo nie pojmował, że muzykę Mazamoorna słyszał, nim jeszcze talizman ten trafił w jego ręce. Leżąc we śnie na pokładzie “Lady Thiin”, kiedy po raz pierwszy — ileż to podróży temu! — płynął z Alhanroelu na Wyspę Snu, śnił o pielgrzymce; ubrani w białe stroje ludzie śpieszyli ku morzu, był wśród nich i on, a z morza wyłonił się wielki smok Lorda Kinnikena, otworzył paszczę tak szeroko, że zmieściłyby się w niej zmierzające ku niemu rzesze. A kiedy zbliżył się i wypełzł na brzeg, dobywał się z niego właśnie dźwięk dzwonów, tak potężny i straszny, że wydawał się kruszyć samo powietrze.

Podobny dźwięk dobywał się także i z kła. Mając go za przewodnika, Valentine mógłby, gdyby skupił się w jądrze swej duszy, a potem sięgnął całym sobą poprzez świat, skontaktować się z przerażającym potęgą umysłem króla oceanu Maazmoorna, którego ignoranci nazywali smokiem Lorda Kinnikena. Taki oto dar dała mu Millilain. Skąd wiedziała, jaki użytek może z niego zrobić on… i tylko on? A może nie wiedziała? Być może dała mu go tylko dlatego, iż dla niej był święty… być może nie miała najmniejszego pojęcia, że on i tylko on użyć go może w ten właśnie sposób, jako jądra koncentracji…

Maazmoornie… Maazmoornie…

Próbował, szukał, wzywał. Z dnia na dzień coraz bliższy był nawiązania prawdziwego kontaktu z królem oceanu, prawdziwej z nim rozmowy, zetknięcia dwóch osobnych tożsamości. Już prawie dochodził do celu. Być może uda mu się już dziś, a może dopiero jutro lub pojutrze…

Odpowiedz mi, Maazmoornie. To ja cię wzywam, ja, Valentine Pontifex…

Nie bał się już przerażającego umysłu smoka. W tych sekretnych wyprawach duszy nauczył się, do jakiego stopnia istoty z lądu nie rozumieją władców oceanu. Królowie oceanu budzili strach, to prawda, lecz nie trzeba było się ich bać.

Maazmoornie… Maazmoornie…

Już prawie, pomyślał.

— Valentine? — Za drzwiami stała Carabella. Zaskoczony, Valentine drgnął wychodząc z transu tak nagle, że omal nie spadł z fotela. Odzyskał jednak kontrolę nad sobą, schował kieł do szkatułki, uspokoił się i podszedł do żony.

— Powinniśmy już być w ratuszu — powiedziała.

— Oczywiście. Tak, oczywiście.

W głębi duszy nadal słyszał dźwięk owych tajemniczych dzwonów. Teraz jednak nadszedł czas na inne obowiązki. Kieł Maazmoorna będzie musiał jeszcze trochę poczekać.

Godzinę później, w wielkiej sali ratusza, Valentine zasiadł na podwyższeniu, a przed nim przechodzili powoli farmerzy, oddając mu hołd i przynosząc do pobłogosławienia narzędzia pracy: sierpy, motyki, najprostsze, prymitywne narzędzia rolnika, zupełnie jakby Pontifex przez sam akt złożenia dłoni mógł przywrócić dobrobyt, którym cieszyła się niegdyś ta nieszczęśliwa dolina. Zastanawiał się nawet, czy nie reguluje tego jakaś pradawna tradycja wiejskiego ludu, prawie samych Ghayrogów. Najpewniej nie — zdecydował — żaden rządzący Pontifex nie odwiedził nigdy Doliny Prestimiona i w ogóle Zimroelu, nie było też powodu, by się takich odwiedzin spodziewać. Być może tak oto, wynaleziona przez ten lud na potrzeby chwili, narodziła się tradycja, stworzona, gdy mieszkańcy doliny dowiedzieli się o nadejściu Pontifexa.

Nie martwiło go to. Przynosili mu narzędzia pracy, więc dotykał rączki jednego, ostrza drugiego, lemiesza trzeciego, i uśmiechał się swym najcieplejszym uśmiechem, i mówił im słowa nadziei płynącej z serca, w odpowiedzi ich twarze płonęły nowym blaskiem.

Pod koniec wieczoru w sali powstało zamieszanie. Valentine podniósł wzrok i dostrzegł zmierzającą w jego kierunku dziwną procesję. Dwie młode Ghayrożki, idące przejściem w jego kierunku, prowadziły pod ręce starszą, która, sądząc po bezbarwnej łusce i zwieszających się wokół twarzy wężach włosów, musiała być rzeczywiście bardzo stara. Sprawiała wrażenie ślepej i słabej, lecz trzymała się prosto i szła przed siebie, jakby z każdym krokiem rozbijała mur.

— To Aximaan Threysz — szepnął Nitikkimal. — Czy słyszałeś o niej, Wasza Wysokość?

— Niestety nie.

— Jest najsłynniejszą gospodynią w okolicy, znaną ze swego lusavenderu, źródłem mądrości, cenioną ze względu na swą wiedzę. Mówią o niej, że czeka tylko na śmierć, a jednak pragnęła się dziś z tobą zobaczyć.

— Lord Valentine! — czystym, dźwięcznym głosem krzyknęła Aximaan Threysz.

— Nie jestem już Lordem Valentine'em, lecz Pontifexem Valentine'em. Czynisz mi wielki zaszczyt, przychodząc tu, Aximaan Threysz. Twa sława cię wyprzedziła.

— Valentine… Pontifex…

— Podejdź i podaj mi rękę.

Ujął jej chudą, wyschniętą dłoń, uścisnął ją mocno. Patrzyli sobie w oczy; widząc jej wielkie, czyste tęczówki, zorientował się, że Threysz jest ślepa.

— Twierdzili, że jesteś uzurpatorem — powiedziała. — Przybył tu nieduży, rumiany mężczyzna, powiedział nam, że nie jesteś prawdziwym Koronalem. Nie chciałam go słuchać, odeszłam. Nie wiedziałam, czy jesteś prawdziwym władcą, czy uzurpatorem, ale pomyślałam, że nie jemu o tym wyrokować, temu niskiemu, rumianemu mężczyźnie.

— Ach, Sempeturn. Spotkaliśmy się. Teraz i on wierzy, że byłem prawdziwym Koronalem, a teraz jestem prawdziwym Pontifexem.

— Czy scalisz świat, prawdziwy Pontifeksie? — spytała Aximaan Threysz głosem pełnym zdumiewającej żywotności, młodzieńczej czystości.

— Wszyscy to uczcimy, Aximaan Threysz.

— Nie. Nie ja, Pontifeksie Valentinie. Ja umrę, w przyszłym tygodniu, za tydzień, za dwa, i z pewnością nie przedwcześnie.

Chcę tylko, byś mi obiecał, że świat będzie taki, jaki był: dla mych dzieci i dzieci mych dzieci. Jeśli mi to obiecasz, popełznę ku tobie na kolanach, a jeśli będzie to obietnica fałszywa, niech Bogini pokara cię tak, jak my tu, w Dolinie, zostaliśmy pokarani, Pontifeksie Valentinie.

— Obiecuję ci, o Aximaan Threysz, że świat zostanie odtworzony w swej pierwotnej postaci, że będzie piękniejszy, niż był, obiecuję ci także, że nie jest to fałszywa obietnica. Nie pozwolę ci jednak pełznąć ku mnie na kolanach.

— Obiecałam, że zrobię to, i zrobię. — Niesłychane, lecz Aximaan Threysz odepchnęła obie młodsze kobiety, jakby były ledwie piórkami. Padła na kolana — obraz najgłębszej pokory — choć jej ciało wydawało się tak sztywne jak płat skóry przez wiek wystawiany na słońce. Valentine wyciągnął rękę, by pomóc jej powstać, a wtedy jedna z kobiet — jej córka, to mogła być tylko jej córka! — chwyciła go za rękę i odtrąciła ją, a potem spojrzała na swą dłoń z przestrachem, jakby przeraziło ją to, iż dotknęła Pontifexa. Aximaan Threysz powstała powoli, bez żadnej pomocy.

— Czy wiesz, jaka jestem stara? — spytała. — Urodziłam się, gdy Pontifexem był Ossier. Sądzę, że jestem najstarszą istotą na tym świecie. Umrę za rządów Pontifexa Valentine'a, a ty scalisz nasz świat!

Ta kobieta sądzi, że wypowiada proroctwo, pomyślał Valentine. Więc czemu jej słowa brzmią jak rozkaz?

— Tak też będzie, o Aximaan Threysz — powiedział głośno. — A ty dożyjesz chwili, w której dojrzysz spełnienie tej obietnicy!

— Nie. Nie. Prorokować możesz tylko wtedy, kiedy nie dostrzegasz już rzeczywistości. Me życie kończy się, lecz twoje widzę jasno. Ocalisz nas, dokonując tego, co uważasz za niemożliwe do dokonania. A potem potwierdzisz swój uczynek, czyniąc to, czego nie chciałbyś uczynić nawet w najgorszych koszmarach. Lecz choć najpierw dokonasz niemożliwego, potem zaś nienawistnego, będziesz wiedział, że postąpiłeś właściwie, i będziesz radował się swym postępkiem, o Pontifeksie Valentinie. A teraz odejdź, Pontifeksie i uzdrów nas. — Rozwidlony język zadrżał z wielką siłą i wielką energią. — Uzdrów nas, Pontifeksie Valentinie. Uzdrów nas!

Aximaan Threysz odwróciła się powoli. Ruszyła drogą, którą ku niemu przyszła, odtrącając pomoc towarzyszących jej kobiet.

Minęła jeszcze godzina, nim Valentine uwolnił się do obecności ludu Doliny Prestimiona; ludzie i nie tylko ludzie tłoczyli się wokół niego z rozpaczliwą nadzieją, jakby sam czar jego pontyfikalnej obecności miał siłę zmienić ich życie, jakby za jego sprawą powrócić mogli do czasów sprzed nadejścia plag — lecz w końcu Carabella, używając jego zmęczenia jako pretekstu, zdołała zakończyć audiencję. Podczas powrotu do posiadłości Nittikimala, Valentine myślał wyłącznie o Aximaan Threysz. W uszach nadal słyszał jej suchy, syczący głos. “Ocalisz nas dokonując tego, co uważasz za niemożliwe do dokonania. A potem potwierdzisz swój uczynek, czyniąc to, czego nie chciałbyś uczynić nawet w najgorszych koszmarach. A teraz odejdź, Pontifeksie i uzdrów nas”. Tak, tak. “Uzdrów nas, Pontifeksie. Uzdrów nas, Valentinie! Uzdrów nas!”

W jego duszy brzmiała muzyka króla oceanu Maazmoorna. Tak bliski był przełomu tego dnia, tak bliski był prawdziwego kontaktu z wielkim stworzeniem oceanu. Dziś… nocą…

Carabella także nie spała tej nocy. Stara Ghayrożka prześladowała i ją, niemal obsesyjnie wracała ku jej talentowi proroczeniu, ku zdumiewającej jasności widzenia ślepoty, ku sekretom proroctwa. Wreszcie lekko pocałowała Valentine'a w usta, pogrzebała się w niewyobrażalnym mroku ich łoża i zasnęła.

Czekał przez nieskończone chwile. A potem ujął w dłonie kieł smoka morskiego Maazmoorna.

Maazmoornie?

Ściskał kieł tak mocno, że niemal wżarł się on w skórę jego dłoni. Zapragnął skoncentrować całą siłę umysłu na przekroczeniu granicy tysięcy mil, dzielących Dolinę Prestimiona i królów oceanu, przebywających… gdzie? Na biegunie? Gdzie się kryją?

Maazmoomie?

Słyszę cię, o lądowy bracie, Valentinie, władco bracie…

Nareszcie!

Wiesz, kim jestem ?

Znam cię. Znałem twego ojca. Znałem wielu przed tobą…

Rozmawiałeś z nimi?

Nie. Jesteś pierwszy. Ale znałem ich. Nie znali mnie, ale ja znałem ich. Żyłem przez wiele okrążeń oceanu, bracie Valentinie. I obserwowałem wszystko, co dzieje się na lądzie…

Więc wiesz, co się dzieje?

Wiem.

Giniemy. A wy przyczyniacie się do naszej zguby.

Nie!

Prowadzicie buntowników spośród Zmiennokształtnych. O tym wiemy. Czczą was jak bogów, a wy uczycie ich, jak nas zniszczyć.

Nie, Valentinie — bracie.

Wiem, że czczą was jak bogów.

Oczywiście, przecież jesteśmy bogami. Nie popieramy ich buntu, dajemy tylko to, co dalibyśmy każdemu, kto przyszedłby do nas po nowe życie. Nie pragniemy, by wyparto was z naszego świata.

Lecz na pewno nas nienawidzicie!

Nie, bracie Valentinie.

Polujemy na was… zabijamy… Jemy wasze ciało i pijemy krew, i wyrabiamy z kości tanie błyskotki.

Tak, to prawda. Lecz dlaczego mielibyśmy was za to nienawidzić, bracie Valentinie? Dlaczego?

Valentine nie odpowiedział mu od razu. Leżał zimny, drżący, przy boku śpiącej Carabelli, zastanawiając się nad tym, co usłyszał, nad tym cierpliwym wyznaniem, że królowie oceanu są bogami — co niby miało to oznaczać? — i że nie uczestniczą w buncie. Dowiedział się czegoś całkowicie nowego i nieoczekiwanego, oto smoki nie żywią do mieszkańców Majipooru żalu, mimo nieszczęść, jakich z ich ręki doświadczały. Za wiele zdarzyło się naraz. Ogrom niepojętej wiedzy tam, gdzie niegdyś był dźwięk dzwonów i poczucie wszechogarniającej obecności.

Czyżbyś nie był zdolny do gniewu, Maazmoornie?

Wiemy, co to gniew.

Lecz czy go czujecie?

Gniew nie liczy się i nie o nim mowa, bracie Valentinie. To, co czynią wasi myśliwi, jest zupełnie naturalne. Jest częścią życia, aspektem Tego, Co Jest. Tak jak ja. Tak jak ty. Czcimy To, Co Jest we wszystkich jego przejawach. Zabijacie nas, kiedy przepływamy wzdłuż wybrzeża kontynentu, który nazywacie Zimroelem, używacie naszych ciał, my zaś czasami zatapiamy wasze statki, jeśli wydaje się, że to właśnie uczynić należy w tej chwili, i używamy waszych ciał, a wszystko jest Tym, Czym Jest. Pewnego razu Piurivarzy zabili kilku z nas w swym kamiennym mieście, które teraz jest martwe, myśleli, że popełnili straszliwą zbrodnię, i w ramach zadośćuczynienia zniszczyli je. Nie sądzili, nikt z lądowych dzieci nie rozumie. Wszystko jest tylko Tym, Czym Jest.

A jeśli będziemy się opierać teraz, kiedy Piurivarzy sieją wśród nas chaos? Czy to źle stawiać opór? Czy musimy zaakceptować nasz los, ponieważ jest on Tym, Czym Jest?

Wasz opór także jest Tym, Czym Jest.

A więc twoja filozofia nie ma dla mnie sensu, Maazmoornie.

Nie musi, bracie Valentinie. To także jest Tym, Czym Jest.

Valentine umilkł na chwilę, dłuższą nawet niż poprzednio, lecz bardzo starannie podtrzymywał kontakt. W końcu powiedział:

Chcę, żeby skończył się czas niszczenia. Chcę zachować to, co my na Majipoorze rozumiemy jako To, Co Jest.

Oczywiście, że tego właśnie chcesz.

I chcę, żebyście mi pomogli.

6

— Ujęliśmy Zmiennokształtnego, panie — oznajmił Alsimir — twierdzi, że przynosi ważne wieści, lecz chce rozmawiać z tobą, panie, i tylko z tobą.

Hissune zmarszczył brwi.

— Myślisz, że to szpieg?

— Bardzo prawdopodobne, panie.

— Lub nawet zabójca?

— Tę możliwość należy mieć zawsze na uwadze, panie, lecz nie sądzę, by przybył tu cię zamordować. Wiem jednak, że jest Zmiennokształtnym, panie, i że nasze sądy o nich zawsze mogą być błędne, ale… byłem wśród tych, którzy go przesłuchiwali, i mam wrażenie, że jest szczery. Wrażenie, panie.

— Szczerość Zmiennokształtnych. — Hissune roześmiał się. — Ich szpieg podróżował w najbliższym otoczeniu Lorda Valentine'a, prawda?

— Tak powiadano. Więc co mam z nim uczynić, panie?

— Powinieneś chyba przyprowadzić go do mnie, prawda?

— A jeśli zechce spróbować jakiejś z tych ich sztuczek?

— Po prostu będziemy musieli ruszać się szybciej niż on, Alsimirze. Mimo wszystko przyprowadź go.

Ryzykowali i Hissune doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Nie sposób jednak nie spotkać się z kimś, kto oznajmia, że jest wysłannikiem wroga, lub skazać go na śmierć od razu, tylko podejrzewając zdradę. Sam przed sobą przyznawał także, że interesującą odmianą będzie zobaczyć wreszcie Metamorfa na własne oczy — po tylu tygodniach marszu przez wilgotną dżunglę! Przez cały ten czas ani razu nie widzieli wrogów. Ani razu!

Obóz rozbili na skraju zagajnika wielkich drzew dwikka, gdzieś przy wschodniej granicy Piurifayne, niedaleko rzeki Steiche. Dwikka rzeczywiście robiły wrażenie. Zdumiewająco wielkie, miały gałęzie sięgające tak daleko, że spokojnie przykryłyby duży dom, kora ich była czerwona, z głębokimi pęknięciami, liście zaś tak gigantyczne, że w trakcie ulewnego deszczu pod każdym z nich mogłoby znaleźć schronienie ze dwudziestu mężczyzn. Owoce o szorstkiej skórze miały rozmiary ślizgacza, miąższ ich działał oszałamiająco. Lecz botaniczne cuda nie były wystarczającą rekompensatą za męczącą wyprawę w głąb prowincji Metamorfów. Deszcz padał bez przerwy, pleśniało i gniło wszystko, łącznie — jak czasami wydawało się Hissune'owi — z mózgiem, i choć armia stała na linii długości przekraczającej sto mil, choć ważne miasto tubylców, Avendroyne, znajdowało się podobno gdzieś pośrodku tej linii, nie widzieli jeszcze ani miasta, ani śladu po mieście, ani śladu dróg ucieczki, ani w ogóle Metamorfów. Wydawało się, że są istotami mitycznymi i w rzeczywistości dżungla jest nie zamieszkana.

Hissune wiedział, że maszerujący z przeciwnej strony Diwis ma podobne kłopoty. Metamorfów było niewielu, a ich miasta musiały być składane. Przenosili się z miejsca na miejsce jak latające nocą owady o przezroczystych skrzydłach. A może przybierali postać drzew i krzaków, i stojąc nieruchomo, dusząc się z powstrzymywanego śmiechu, czekali na przejście armii Koronala. Z tego, co wiedział, Metamorfami, ich zwiadowcami, mogły być nawet wielkie drzewa dwikka, przy których obozowali. Najlepiej będzie porozmawiać z posłańcem, szpiegiem, mordercą czy kim tam jest, być może powie coś interesującego, a w najgorszym razie dostarczy przynajmniej jakiejś rozrywki.

Alsimir wrócił po chwili z więźniem, strzeżonym przez kilku strażników. Podobnie jak ci nieliczni Piurivarzy, których Hissune spotkał osobiście, i ten samym swym wyglądem budził niepokój. Był bardzo wysoki, delikatnie, niemal krucho zbudowany, nagi z wyjątkiem pasa skóry okręconego wokół bioder. Skóra i włosy niczym z gumy miały dziwny, bladozielonkawy odcień, twarz zaś wydawała się gładka: usta zastępowała cienka szczelina, skośne oczy niemal zawsze były przykryte powiekami.

Metamorf nie wydawał się pewny siebie, nie sprawiał groźnego wrażenia. Mimo wszystko Hissune żałował, że nie ma przy sobie kogoś umiejącego czytać w umysłach: Deliambera, Tisany lub samego Valentine'a, dla którego sekrety obcych ludzi bardzo często nie stanowiły tajemnicy. Ten Zmiennokształtny może ciągle snuć niebezpieczne plany.

— Kim jesteś? — spytał go Hissune.

— Nazywam się Aarisiim. Służę Królowi, Który Jest, znacie go pod imieniem Faraataa.

— Czy on cię do mnie przysłał?

— Nie, Lordzie Hissunie. Nie wie, że tu jestem. — Aarisiim zadrżał nagle dziwnie, niczym w konwulsjach, na jedną chwilę jego ciało wydało się rozmywać, tracić ostrość kształtu. Strażnicy Koronala natychmiast zrobili krok w przód, stając między jeńcem a swym władcą, gotowi osłonić go własnymi ciałem gdyby nagła zmiana zachowania zwiastowała atak, lecz Zmiennokształtny błyskawicznie odzyskał kontrolę nad ciałem. — Przybyłem tu, by zdradzić Faraataę — powiedział cicho. Hissune spojrzał na niego, zdumiony.

— Czy to znaczy, że poprowadzisz nas do jego kryjówki?

— Poprowadzę.

To zbyt dobre, by mogło być prawdziwe, pomyślał Koronal, patrząc na doradców: Alsimira, Stimiona i innych. Najwyraźniej wszyscy podzielali jego pogląd: byli nastawieni sceptycznie, ostrożni, wrodzy.

— Dlaczego chcesz to uczynić?

— Faraataa przekroczył granice słuszności.

— Dopiero teraz przyszło ci to do głowy? Jego bunt ciągnie się od…

— Słuszności według naszych przekonań, panie. Nie waszych.

— Ach! Co takiego zrobił?

— Zaatakował Dirivoyne, ujął Danipiur i zamierza ją zamordować. Nie można więzić osoby Danipiur. Nie można pozbawiać jej życia. Faraataa nie chciał słuchać doradców. Podniósł rękę na Danipiur. O wstydzie, i ja byłem wśród tych, którzy poszli z nim! Myślałem, że chce ją tylko uwięzić, żeby nie mogła zawrzeć układu z wami, o Niezmienni, a przeciw nam. Tak właśnie mówił — nie zabije jej, póki nie nabierze przekonania, że wojna jest nieodwołalnie przegrana.

— Czy teraz tak właśnie sądzi?

— Nie, Lordzie Hissunie. Nie uważa wojny za przegraną, ma zamiar wypuścić na was nowe stwory, nowe zarazy, sądzi, że stoi u progu zwycięstwa.

— Więc po co zabijać Danipiur?

— By zapewnić sobie zwycięstwo.

— Co za szaleństwo!

— I ja tak sądzę, panie. — Aarisiim szeroko otworzył oczy, płonące teraz dziwnym, groźnym blaskiem. — Oczywiście, widzi w niej poważną rywalkę, osobę skłaniającą się raczej ku pokojowi niż wojnie. Jeśli ją usunie, zagrożenie jego potęgi zniknie. Lecz jest coś więcej. On chce złożyć ją w ofierze na ołtarzu — chce dać jej krew w darze królom oceanu, by zapewnić sobie ich dalszą pomoc. Zbudował świątynię podobną do tej, jaka stała w Starym Velalisier, sam złoży ją na kamieniu, zabije ją własnymi rękami.

— Kiedy ma się to zdarzyć?

— Dzisiejszej nocy, panie. O Godzinie Hagiusa.

— Dziś w nocy!

— Tak, panie. Szedłem, jak potrafiłem najszybciej, ale twa armia jest tak wielka… i bałem się, że zginę z ręki prostego żołnierza, szukałem twej gwardii… przybyłbym wczoraj lub nawet przedwczoraj, lecz nie było to możliwe, nie potrafiłem…

— A ile dni drogi dzieli nas od Nowego Velalisier?

— Być może cztery. Lub trzy, jeśli będziemy maszerować bardzo szybko.

— A więc Danipiur zginie! — krzyknął Hissune, wściekły i bezradny.

— Jeśli nie poświęci jej tej nocy…

— Powiedziałeś, że odbędzie się to właśnie dziś!

— Tak, księżyce zajmują właściwe pozycje, gwiazdy zajmują właściwe pozycje… ale jeśli się zawaha, jeśli w ostatniej chwili zmieni zamiar…

— A czy Faraataa często się waha?

— Nigdy, panie.

— Nie ma więc sposobu, byśmy dotarli na czas.

— Nie ma, panie — przytaknął ponuro Aarisiim.

Ze zmarszczonym czołem Hissune wpatrywał się intensywnie w drzewa dwikka. Danipiur martwa? Wraz z nią zginęłaby jakakolwiek nadzieja na porozumienie ze Zmiennokształtnymi. Z tego, co wiedział, tylko ona zdolna była złagodzić furię buntowników i pośredniczyć w zawarciu jakiegoś kompromisu. Bez niej walka toczyć się będzie bez końca.

— Gdzie dziś przebywa Pontifex? — spytał Alsimira.

— Jest na zachód od Khyntor, być może aż w Dulorn, z pewnością gdzieś na terenach Rozpadliny.

— Czy możemy wysłać mu wiadomość?

— Kanały komunikacyjne łączące nas z tym regionem są bardzo niepewne, panie.

— Przecież wiem. Chcę, by dotarło do niego to, czego dowiedzieliśmy się od Aarisiima, i to w ciągu dwóch najbliższych godzin. Próbujcie wszystkiego; co ma jakiś sens. Proście o pomoc czarodziejów, módlcie się, wyślijcie wieść do Pani, niech spróbuje przesłania. Próbujcie wszystkiego; Alsimirze, czy dobrze mnie zrozumiałeś? Pontifex musi wiedzieć, że Faraataa zamierza dziś w nocy zamordować Danipiur. Prześlijcie mu tę informację. Jakimś cudem. I powiedzcie mu też, że tylko on może ją ocalić. Jakimś cudem.

7

Do tego, pomyślał Valentine, potrzebować będę nie tylko kła Maazmoorna, lecz także diademu Pani. Nie może być żadnej przerwy w transmisji, żadnego przekłamania przekazu; użyję wszelkich dostępnych mi środków.

— Stań tuż obok mnie — powiedział do Carabelli. I do Deliambera, Sleeta, Tisany. — Otoczcie mnie. Kiedy wyciągnę ręce, chwyćcie je. Nie mówcie nic. Tylko je ściskajcie.

Dzień był czysty, słoneczny, powietrze poranka wydawało się rześkie, świeże, słodkie jak nektar z alabandyny. Lecz w Piurifayne, daleko na wschodzie, zapadał zmrok.

Założył diadem. Chwycił kieł króla oceanu. Wziął głęboki oddech, nabierając w płuca słodkiego, czystego powietrza tak głęboko, że niemal go oszołomiło.

Maazmoornie?

Wezwał go tak potężnie, że aż poraził stojących obok ludzi. Sleet drgnął, Carabella przyłożyła dłonie do uszu, macki Deliambera zafalowały gwałtownie.

Maazmoornie? Maazmoornie?

Dźwięk dzwonów. Powolne, ciężkie obroty gigantycznego ciała spoczywającego w chłodnych głębiach oceanu, gdzieś na północy. Słabe poruszenie wielkich, czarnych skrzydeł.

Słyszę cię, Valentinie-bracie.

Pomóż mi, Maazmoornie.

Pomóż? Jak mogę ci pomóc?

Pozwól, że wraz z twą duszą ulecę ponad świat.

Więc chodź do mnie, królu-bracie, Valentinie-bracie.

Okazało się to cudownie łatwe. Poczuł, jak robi się coraz lżejszy, jak unosi się w powietrze, wzlatuje, leci. Poniżej widział wielki, wygięty łuk planety, ginący w mroku daleko na wschodzie. Król oceanu niósł go bez wysiłku, radośnie, jak gigant niosący na dłoni kociaka. Dalej, dalej, wokół świata, otwierającego się przed jego lecącą wysoko duszą. Czuł, że on i Majipoor stają się jednością. Stał się dwudziestoma miliardami mieszkańców planety — ludzi i Skandarów, Hjortów, Metamorfów i wszystkich innych ras — byli niczym cząsteczki jego krwi. Znajdował się wszędzie, był wszystkimi smutkami świata, całą radością świata, wszystkimi jego pragnieniami, wszystkimi potrzebami. Był wszystkim. Był wrzącym wszechświatem sprzeczności i konfliktów. Czuł upał pustyni, ciepły deszcz tropików, chłód wyniosłych górskich szczytów. Śmiał się i płakał, umierał i kochał się, jadł i pił, tańczył, galopował dziko przez nie znane sobie wzgórza, trudził się na polach, wycinał ścieżkę w ścianie dzikiej dżungli. W oceanie jego duszy wielki smok wyskoczył na powierzchnię wody, wydał z siebie monstrualny, zdławiony ryk i zanurkował w przepastne głębie. Valentine opuścił wzrok, dostrzegając strzaskane miejsca świata, rany i blizny tam, gdzie ziemia wznosiła się, gdzie zderzały się jej fale, zobaczył, jak można je uleczyć, jak świat może odzyskać harmonię, znów stać się jednością. Wszystko bowiem dąży ku harmonii. Wszystko łączy się w To, Co Jest. Wszystko jest częścią wielkiej, niezmiennej harmonii.

Lecz z harmonii tej wyłamywał się jeden element. Skrzeczał, piszczał, zgrzytał, wył. Ciał materię świata jak nóż, pozostawiając za sobą krwawą bliznę. Całość rozdzierał na części. Nawet on — i Valentine nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości — był aspektem Tego, Co Jest. Lecz krzycząc, miotając się, szalejąc w obłędzie, ten jeden aspekt Tego, Co Jest nie chciał zaakceptować Tego, Co Jest. Siła ta głośno krzyczała wszystkiemu, co poza nią. Buntowała się przeciw tym, tworzyli harmonię, naprawiali materię świata, pragnęli całość uczynić całością.

Faraatao.

Kim jesteś?

Jestem Valentine Pontifex.

Valentine głupek. Valentine dziecko.

Nie, Faraatao. Valentine Pontifex.

To nic nie znaczy. Jam jest Król, Który Jest!

Valentine roześmiał się; jego śmiech spadł na świat deszczem kropli złocistego miodu. Lecąc na skrzydłach wielkiego króla smoków, wzniósł się niemal do granic niebios, mógł stąd patrzyć w ciemność, widział czubek Góry Zamkowej, wbijający się w niebiosa po przeciwnej stronie świata. Roześmiał się znowu i patrzył, jak wściekły Faraataa wije się, jak walczy z prądem jego śmiechu.

Faraatao?

Czego chcesz ?

Możesz jej nie zabijać, Faraatao.

Kim jesteś, że mówisz mi, co mogę zrobić, a czego nie mogę?

Jestem Majipoorem.

Jesteś głupcem, Valentinie, jam zaś Król, Który Jest!

Nie, Faraatao.

Nie?

Widzę w twym umyśle błysk tej starej opowieści. Książę, Który Nadejdzie, Król, Który Jest… jak możesz ogłaszać się którymi z nich ? Nie jesteś tym Księciem. Nigdy nie będziesz Królem.

Mącisz mi umysł głupstwami. Odejdź lub cię wygnam.

Valentine poczuł uderzenie, nacisk. Odepchnął je.

Książę, Który Nadejdzie to istota całkowicie pozbawiona nienawiści. Czy możesz temu zaprzeczyć, Faraatao? To fragment legendy twego ludu. Książę nie pożąda zemsty. Nie pragnie niszczyć. Ty zaś nie jesteś niczym oprócz nienawiści, żądzy zemsty, pragnienia niszczenia, Faraatao. Gdyby usunąć z ciebie te cechy, byłbyś pustą skorupą, trupem.

Głupiec.

Niesłusznie rościsz sobie pretensje do władzy.

Głupiec.

Pozwól, że pozbawię cię gniewu i nienawiści, Faraatao. Daj mi swą duszę, a uleczę ją.

Głupcze, mówisz niestworzone rzeczy.

Chodź, Faraatao. Uwolnij Danipiur. Daj mi swą duszę, a uleczę ją.

Danipiur zginie za godzinę.

Nie, Faraatao.

Spójrz!

Splecione korony drzew rozdzieliły się. Valentine dostrzegł Nowe Velalisier, oświetlone blaskiem pochodni. Świątynia z połączonych ze sobą w skomplikowany wzór drewnianych bali, sztandary, ołtarz, płonący już stos. Kobieta rasy Metamorfów, milcząca, godna, przykuta do wielkiego głazu. Otaczające ją puste, obce twarze. Noc, drzewa, dźwięki, zapachy. Muzyka. Śpiew.

Uwolnij ją, Faraatao. A potem przyjdźcie do mnie, ty i ona, a ustanowimy porządek, który musi zostać ustalony.

Nigdy. Osobiście poświęcę ją bogu. Ofiara ta zadośćuczyni Świętokradztwu, kiedy zabiliśmy naszych bogów i pokarani zostaliśmy waszym przybyciem.

Mylisz się nawet co do tego, Faraatao.

Co?

Tego dnia w Velalisier bogowie oddali się wam dobrowolnie. Tej ich ofiary nie zrozumieliście. Wymyśliliście mit Świętokradztwa, lecz to fałszywy mit. Faraatao, popełniasz błąd. Mylicie się całkowicie. Król oceanu Niznorn i król oceanu Domsitor oddali się wam na ofiarę tego dnia, przed wiekami, dokładnie tak jak smoki dobrowolnie oddają się na ofiarę naszym myśliwym, płynąc wzdłuż brzegu Zimroelu. Nic nie pojmujesz.

Głupota. Szaleństwo.

Uwolnij ją, Faraatao. Poświęć swą nienawiść, jak królowie oceanu poświęcili życie.

Zabiję ją teraz własnoręcznie.

Nie musisz tego robić, Faraatao. Uwolnij ją.

Nie!!!

To jedno słowo wybuchło z wielką, nieoczekiwaną siłą. Niczym fala oceanu w najstraszliwszej furii powstało i natarło na Valentine'a, i uderzyło go, zachwiało nim, na jedną krótką chwilkę wciągnęło w chaos. A kiedy walczył ze sobą, usiłując odzyskać równowagę, Faraataa uderzył po raz drugi, i trzeci, i czwarty, z tą samą nieopisaną siłą. I nagle Valentine poczuł, jak moc smoka wzmacnia jego moc, złapał oddech, odzyskał panowanie nad sobą, odkrył swą potęgę.

Sięgnął ku przywódcy rebelii.

Pamiętał tę chwilę sprzed wielu, wielu lat, kiedy w ostatniej godzinie wojny o odzyskanie tronu poszedł samotnie do sali sądów i znalazł w niej opętanego furią Dominina Barjazida. Wysłał mu miłość, przyjaźń i smutek z powodu tego, co ich rozdzieliło. Barjazid odpowiedział na to sprzeciwem, nienawiścią, gniewem, pogardą, kpiną i wypowiedzeniem nie kończącej się nigdy wojny. Doskonale pamiętał tę walkę, a teraz musiał ją powtórzyć: dyszący nienawiścią przeciwnik, gwałtowny opór, gorzka pewność, że istnieje tylko ścieżka zniszczenia i śmierci, nienawiści, potworności, pogardy i niechęci.

Nie spodziewał się, by Faraataa zareagował inaczej niż Dominin Barjazid, lecz ciągle był Valentine'em i nadal wierzył, że miłość może zwyciężyć.

Faraatao?

Jesteś dzieckiem, Valentinie.

Oddaj mi się w pokoju. Odłóż na bok nienawiść, jeśli chcesz być tym, kim się głosisz.

Zostaw mnie, Valentinie.

Dotykam cię.

Nie, nie, nie, nie…

Tym razem Valentine przygotowany był na falę sprzeciwu, toczącą się ku niemu jak lawina. Przyjął nienawiść Faraatay i wchłonął ją, i zastąpił miłością, zaufaniem, wiarą, a w odpowiedzi otrzymał więcej nienawiści; niezmiennej, ciężkiej, wielkiej.

Nie zostawiasz mi wyboru, Faraatao.

Faraataa tylko wzruszył ramionami, kierując się w stronę ołtarza, do którego przykuto królową Metamorfów. Podniósł dłoń; trzymał w niej sztylet z polerowanego drewna.

— Deliamber? — powiedział Valentine. — Carabella? Tisana? Sleet?

Złapali go za dłonie, za ramiona. Czuł, jak wnika w niego ich siła, lecz było jej za mało. Zawołał przez świat, na Wyspie znalazł Panią, nową Panią, matkę Hissune'a, i przyjął jej siłę oraz siłę dawnej Pani, swej matki. Tego także nie wystarczyło, lecz on był już gdzie indziej.

Tunigornie! Stasilanie! Pomóżcie!

Przyłączyli się do niego. Znalazł Zalzana Kavola. Znalazł Asenharta. Znalazł Ernamara. Znalazł Lisamon. Za mało, ciągle za mało. Jeszcze jeden…

Hissunie? Przybądź, Hissunie! Daj mi swą siłę, swą śmiałość.

Tu jestem, Wasza Wysokość.

Tak, tak, teraz jest to już możliwe. Znów usłyszał słowa starej Aximaan Threysz: “Ocalisz nas, robiąc to, co uważasz za niemożliwe do zrobienia”.

Teraz było to już możliwe.

Faraatao!

Jeden cios niczym nuta zagrana na wielkiej trąbce powędrował przez świat do Piurifayne; podróż ta niemal nie zabrała mu czasu. Odnalazł cel, którym był nie tyle Faraataa, ile raczej nienawiść w jego sercu, ślepa, wściekła, nieugięta pasja zemsty, destrukcji, zagłady. Znalazł ją i zniszczył, wyssał z duszy Faraatay jednym potężnym haustem. Tę płonącą nienawiść Valentine wessał w siebie, przyjął, pozbawił mocy i odrzucił.

A Faraataa pozostał próżny.

Jeszcze przez chwilę stał tak z ręką wzniesioną nad głowę, z nadal napiętymi, gotowymi do akcji mięśniami, ze sztyletem wymierzonym w serce Danipiur. Potem wydał niemy krzyk, pozbawiony substancji, pusty, próżny. I stał wyprostowany, nieruchomy, skamieniały. Lecz był pusty — skorupa, łuska. Sztylet wypadł mu z palców.

Odejdź — powiedział Valentine. — W imię Bogini, odejdź Odejdź.

Faraataa upadł i nie poruszył się już.

Świat zamarł w ciszy. Była to straszna cisza. “Ocalisz nas — powiedziała Aximaan Threysz — robiąc to, co uważasz za niemożliwe do zrobienia”. A on się nie zawahał.

Z dala dobiegł do niego głos króla oceanu Maazmoorna.

Czy zakończyłeś podróż, bracie Valentinie?

Tak. Zakończyłem podróż.

Valentine otworzył oczy. Odłożył kieł, zdjął z czoła diadem. Rozejrzał się wokół i dostrzegł dziwnie blade twarze, przerażone oczy. Sleet, Carabella, Deliamber, Tisana.

— Skończone — powiedział cicho. — Danipiur nie zostanie zamordowana. Nie zaatakują nas już żadne nowe monstra.

— Valentinie… Spojrzał na Carabellę.

— Tak, kochanie?

— Czy nic ci nie jest?

— Nie. Nic mi nie jest. — Czuł się dziwnie i był bardzo zmęczony, lecz rzeczywiście nic mu nie było. Zrobił to, co musiało zostać zrobione. Nie miał wyboru. Już po wszystkim.

— Skończyliśmy nasz pobyt w tym miejscu — powiedział Sleetowi. — Pożegnaj ode mnie Nitikkimała i innych, i powiedz im, że wszystko będzie dobrze, że najuroczyściej im to obiecuję. Potem ruszymy w drogę?

— Do Dulornu? — spytał Sleet.

Pontifex uśmiechnął się i potrząsnął głową.

— Nie. Pojedziemy na wschód. Najpierw do Piurifayne, by spotkać się z Danipiur i Lordem Hissune'em, i zaprowadzić na świecie nowy porządek, teraz gdy nienawiść znikła. A potem udamy się do domu, Sleecie. Nareszcie udamy się do domu!

8

Ceremonia koronacji odbywała się pod gołym niebem, na wielkim trawniku dziedzińca Krużganku Vildivara, z którego piękny widok rozciągał się na Dziewięćdziesiąt Dziewięć Schodów i najwyższe zabudowania Zamku. Nigdy jeszcze nie odbywano jej nigdzie oprócz sali koronacyjnej Confalume'a, lecz od dawna nie zwracano już uwagi na tradycje, a Pontifex Valentine nalegał, by ceremonia odbyła się na dworze. Kto ośmieliłby się sprzeciwić wyraźnemu życzeniu Pontifexa?

Zgodnie z jego wyraźnym życzeniem wszyscy zgromadzili się więc pod słodkim wiosennym niebem Góry Zamkowej. Dziedziniec udekorowano mnóstwem kwiatów. Ogrodnicy przynieśli tu kwitnące drzewa halatinga, jakimś cudem osadzając je w donicach bez naruszenia pąków; stały dookoła, promieniując złotoszkarłatnym blaskiem. Nie brakowało tanigali i alabandyn, caramangów i sefitongali, sośninek, nikt nie wyliczyłby nazw wszystkich odmian, z których każda kwitła. Valentine zażyczył sobie wielu kwitnących roślin, więc było ich mnóstwo.

Podczas ceremonii koronacji, zgodnie ze zwyczajem, Potęgi Majipooru ustawiały się w romb, jeśli tylko wszystkie cztery mogły w niej uczestniczyć: Koronal pośrodku, Pontifex naprzeciwko Koronala, Pani na Wyspie z jednej strony, Król Snów z drugiej. Lecz ta koronacja nie przypominała żadnej z poprzednich, gdyż w tej uczestniczyło pięć Potęg i trzeba było wymyślić nowe ich ustawienie zamiast tradycyjnego.

A więc wymyślono. Pontifex i Koronal stali obok siebie. Po prawej ręce Koronala Lorda Hissune'a, w pewnej od niego odległości, stanęła jego matka Elsinome, Pani na Wyspie, po lewej zaś ręce Pontifexa, w tej samej od niego odległości, Minax Barjazid, Król Snów. Na samym końcu grupy, twarzą do tej czwórki, ustawiono Danipiur z Piurifayne, piątą i najmłodszą Potęgę Majipooru.

Władcom towarzyszyli doradcy; Pontifexowi Najwyższy Rzecznik Sleet i Carabella, Koronalowi Alsimir i Stimion, Pani — kapłanki, wśród których były Lorivade i Talinot Esulde. Król Snów miał przy boku braci, Cristopha i Dominina, Danipiur zaś otaczało kilkunastu Piurivarów w lśniących jedwabnych szatach. Piurivarowie trzymali się osobno, w ciasnej grupce, jakby nadal nie potrafili do końca uwierzyć, że są honorowymi członkami uroczystości odbywającej się na szczycie Góry Zamkowej.

Dalej stali także książęta i diukowie: Tunigorn, Stasilane, Diwis, Mirigant, Elzandir i reszta, i posłowie z dalekich ziem, z Alaisor, Stoien, Piliploku, Ni-moya i Pidruid. Znalazło się także miejsce dla specjalnych gości: Nitikkimala z Doliny Prestimiona, Millilain z Khyntor i im podobnych; ludzi, których życie splotło się z życiem Pontifexa podczas jego podróży przez świat; zaproszono nawet małego, rumianego Sempeturna, któremu wybaczono zdradę, okazał bowiem męstwo w Piurifayne; Sempeturn rozglądał się wokół z przestrachem i podziwem, raz po raz obdarowując Hissune'a znakiem gwiazdy i Pontifexa jego symbolem, najwyraźniej nad sobą nie panując. Obecni byli także obywatele Labiryntu, przyjaciele z dzieciństwa nowego Koronala: Vanimoon, który był mu niemal bratem, i jego smukła, migdałowooka siostra Shulaire, i Heluan, i jego trzej bracia, i nie tylko oni; wszyscy stali sztywno i podziwiali Zamek z otwartymi ustami.

Jak zwykle nie brakowało wina. Jak zwykle odmówiono modlitwy, odśpiewano hymny, wygłoszono mowy, lecz ceremonią nie odbyła się nawet w połowie, gdy Pontifex podniósł dłoń, oznajmiając, że pragnie przemówić.

— Przyjaciele — zaczął.

Natychmiast rozległy się zdziwione szepty. Pontifex zwracający się do innych — nawet Potęg! — słowem “przyjaciele”. Jakie to dziwne, jakie charakterystyczne dla Valentine'a!

— Przyjaciele — powtórzył Valentine — pozwólcie, że powiem teraz tylko kilka słów, a potem rzadko już będziecie mnie słyszeli, nadszedł bowiem czas Lorda Hissune'a, jesteśmy w Zamku Lorda Hissune'a i jutro już mnie tu nie będzie. Chcę wam tylko podziękować — znów szepty, czy Pontifex powinien dziękować? — i prosić, byście się radowali, nie tylko dziś, lecz także przez całą erę pojednania, w którą teraz wkraczamy. Dziś bowiem koronujemy Koronala, który rządzić będzie wami mądrze i łagodnie przez wiele lat, nadzorując odbudowę naszego świata, witamy także jako Potęgę królestwa władczynię, która niedawno jeszcze była nam wrogiem, lecz już nim nie jest; z łaski Bogini ona i jej lud zajmują należne im miejsce w głównym nurcie życia Majipooru i są teraz równymi nam partnerami. Dobra wola obu stron pomoże naprawić krzywdy, zacznie się czas pojednania.

Przerwał i wziął kielich wypełniony złotym winem, unosząc go wysoko.

— Już niemal skończyłem. Pozostaje nam tylko błagać Boginię, by pobłogosławiła tę uroczystość, powinniśmy także poprosić o błogosławieństwo naszych wielkich braci w oceanie, z którymi dzielimy Majipoor i z których łaski zapewne zamieszkujemy jego niewielką część, z którymi wreszcie nawiązaliśmy kontakt. Okazali się naszym zbawieniem, gdy zawarliśmy pokój, zaczęliśmy leczyć rany; miejmy nadzieję, iż w przyszłości staną się naszymi przewodnikami.

Teraz, przyjaciele, zbliżamy się do chwili koronacji, kiedy to rozpoczynający rządy Koronal wkłada na czoło koronę ze znakiem gwiazdy i zasiada na tronie Confalume'a. Lecz oczywiście nie jesteśmy jeszcze w sali tronowej. Na moją prośbę, z mojego rozkazu, chciałem bowiem tego popołudnia jeszcze raz odetchnąć dobrym powietrzem Góry Zamkowej, poczuć na skórze ciepło słońca. Wraz z mą panią Carabellą i tymi oto towarzyszami, którzy stali przy mym boku przez lata wypełnione najdziwniejszymi przygodami, opuścimy dziś Zamek, udamy się do Labiryntu, który będzie naszym nowym domem. Mądra, stara, nieżyjąca już kobieta, którą spotkałem w Dolinie Prestimiona, powiedziała mi, że będę musiał zrobić coś, co uważam za niemożliwe, jeśli świat ma zostać ocalony, i uczyniłem to, gdyż musiałem to uczynić, i powiedziała jeszcze, że potem będę musiał zrobić coś mi nienawistnego. A co jest mi nienawistne? Cóż, zapewne opuszczenie tego miejsca i przeniesienie się do Labiryntu, w którym mieszkać musi Pontifex. Lecz przeniosę się pod ziemię. Bez goryczy, bez gniewu. Zrobię to radośnie, jestem bowiem Pontifexem i nie jest to już mój Zamek; opuszczę go tak, jak wymaga od nas Bogini.

Pontifex uśmiechnął się, uniósł kielich ku Koronalowi, ku Pani, ku Królowi Snów i ku Danipiur. Wypił łyk wina, łyk wina z tego kielicha wypiła także Carabellą.

— A teraz przejdziemy Dziewięćdziesiąt Dziewięć Schodów. Za nimi znajduje się najświętsze sanktuarium Zamku, gdzie dokończymy dzisiejszy rytuał, potem odbędzie się uczta, a później wraz z moimi ludźmi odjadę, ponieważ podróż do Labiryntu trwa długo, a ja chciałbym wreszcie znaleźć się w domu. Lordzie Hissunie, czy poprowadzisz nas do sali Confalume'a? Czy poprowadzisz nas tam, Lordzie Hissunie?

KONIEC
Загрузка...