KSIĘGA PONTIFEXA

1

— Zaiste niezwykły to dzień, panie, w którym Koronal jak żebrak zjawia się przed obliczem Króla Snów — powiedział Sleet, dłonią osłaniając twarz przed upalnym wiatrem, wiejącym ku nim nieubłaganie od strony Suvraelu. Jeszcze tylko kilka godzin i wylądują w Tolaghai, największym z portów południowego kontynentu.

— Nie jako żebrak, nie — wyjaśnił spokojnie Valentine. — Jako towarzysz broni, szukający pomocy przeciw wspólnemu wrogowi.

Zaskoczona Carabella obróciła się i spojrzała mu w oczy.

— Towarzysz broni, Valentinie? Nie słyszałam jeszcze w twych ustach tak wojowniczych słów.

— Prowadzimy wojnę, prawda?

— A więc będziesz walczył? Zadasz śmierć własną ręką? Valentine przyjrzał się jej bliżej, zastanawiając się, czy przypadkiem Carabella nie próbuje go sprowokować, ale nie, twarz miała łagodną jak zwykle i patrzyła na niego kochającymi oczami.

— Wiesz, że nigdy nie rozleję krwi. Są inne sposoby prowadzenia wojny. Jedną już wygrałem, mając was przy boku. Czy wtedy musiałem odebrać życie?

— Lecz z kim walczyliśmy wówczas? — wtrącił niecierpliwie Sleet. — Z twymi najbliższymi przyjaciółmi, oszukanymi przez Zmiennokształtnych. Elidath… Tunigorn… Stasilane… Mirigant… to oni chwycili za broń przeciwko tobie. Oczywiście, byłeś dla nich łagodny. Nie chciałeś zabijać ludzi pokroju Elidatha czy Miriganta, wystarczyło przeciągnąć ich na naszą stronę.

— Dominin Barjazid nie zaliczał się do mych najbliższych przyjaciół, lecz i jego oszczędziłem; sądzę, że teraz wszyscy jesteśmy z tego zadowoleni.

— Był to akt wielkiej łaski. Dziś mamy jednak innego przeciwnika: okrutne, obrzydliwe stwory, Zmiennokształtnych…

— Sleet…!

— Tacy właśnie są, panie. Przysięgli zniszczyć wszystko, co stworzyliśmy na tym naszym świecie…

— Na ich świecie, Sleecie. Nie zapomnij — ten świat należy do nich.

— Należał, panie. Przejęliśmy go, sami do tego doprowadzili. Jest ich zaledwie kilka milionów na planecie wystarczająco wielkiej dla…

— Czyżbyśmy po raz kolejny mieli wdać się w tę nudną dyskusję? — wybuchła Carabella, nie próbując nawet ukryć irytacji. — Po co? Wystarczająco ciężko jest oddychać rozgrzanym do czerwoności powietrzem Suvraelu bez nadwerężania płuc bezsensowną rozmową.

— Chciałem tylko podkreślić, pani, że wojna o odzyskanie tronu należała do tych, które wygrać można metodami pokojowymi: otwierając ramiona, przygarniając grzeszników do piersi. Teraz mamy innego przeciwnika. Ten Faraataa to istota zżerana przez nienawiść. Nie spocznie, póki wszyscy nie zginiemy; czy rzeczywiście sądzisz, że można go zwyciężyć miłością? A ty, panie?

Valentine odwrócił wzrok.

— Użyjemy wszelkich dostępnych środków — powiedział — by Majipoor znów stał się całością.

— Jeśli mówisz to szczerze, panie, musisz być przygotowany na zniszczenie przeciwnika — odparł ponuro Sleet. — Nie wystarczy wygnanie go do rezerwatu w dżungli, wzorem Lorda Stiamota, nie… konieczna jest eksterminacja, należy zmieść go z powierzchni ziemi, by na zawsze skończyć z zagrożeniem naszej cywilizacji…

— Eksterminacja? Zmieść z powierzchni ziemi? — Valentine roześmiał się. — Mówisz jak postać prehistoryczna, Sleecie!

— Nie używał tych określeń w ich dosłownym znaczeniu — wtrąciła Carabella.

— Ależ używał, używał. Prawda, Sleecie? Sleet tylko wzruszył ramionami.

— Wiesz, panie, że mej nienawiści do Metamorfów nie tylko ja jestem winien, że narzuciło mi ją przesłanie — przesłanie z lądu, do którego właśnie się zbliżamy. Lecz niezależnie od wszystkiego sądzę, że życiem powinni zapłacić za zniszczenia, które już dokonały się za ich sprawą. Nie wstydzę się tego przekonania.

— Wymordowałbyś miliony istot za zbrodnie popełnione przez naszych przywódców? Sleet, Sleet, ty sam jesteś większym zagrożeniem dla naszej cywilizacji niż dziesięć tysięcy Metamorfów!

Blade policzki Sleeta zaczerwieniły się, jednak nie powiedział nic.

— Czujesz się urażony — zauważył Valentine. — Nie miałem zamiaru cię urazić.

— Koronal — powiedział Sleet bardzo cicho — nie musi przepraszać żądnego krwi barbarzyńcy, który mu służy.

— Nie było moją intencją kpić z ciebie. Po prostu nie zgadzam się z twym twierdzeniem.

— Więc nie zgadzajmy się nadal! Gdybym był Koronalem, wybiłbym ich do nogi!

— Lecz to ja jestem Koronalem, przynajmniej części tego świata. I jak długo nim jestem, będę szukał sposobów wygrania tej wojny bez eksterminacji i bez zmiatania z powierzchni ziemi. Czy potrafisz się z tym pogodzić?

— Godzę się z każdym słowem Koronala i ty o tym wiesz, panie. Mówię tylko, co bym zrobił, gdybym to ja był Koronalem.

— Niech Bogini oszczędzi ci tego losu. — Valentine uśmiechnął się słabo.

— A tobie, panie, konieczności odpowiedzenia gwałtem na gwałt, wiem bowiem, że nie leży to w twojej naturze. — Sleet uśmiechnął się również, acz niemal niezauważalnie, i wykonał niezmiernie formalny salut. — Wkrótce wylądujemy w Tolaghai. Czeka mnie sporo pracy przy rozlokowaniu twego dworu. Czy mogę prosić o pozwolenie oddalenia się?

Sleet zszedł z pokładu. Valentine patrzył za nim przez chwilę, a potem, osłaniając oczy przed oślepiającymi promieniami słońca, obrócił twarz do wiatru wiejącego od południowego kontynentu, którego ciemna, potężna masa powoli wyrastała na horyzoncie.

Suvrael! Sama nazwa wywoływała dreszcz. Nie spodziewał się dotrzeć tu kiedykolwiek, na ten osierocony przez Majipoor kontynent, zapomniany przez ludzi i zaniedbany, będący niemal w całości nieurodzajną, groźną, suchą pustynią, tak niepodobny do reszty świata, że sprawiający niemal wrażenie kawałka jakiejś innej planety. Choć zamieszkany przez miliony, gnieżdżące się w kilku miastach rozrzuconych po najmniej niedostępnej jego części, przez wieki Suvrael utrzymywał zaledwie szczątkowe kontakty z dwoma głównymi kontynentami. Kiedy wysyłano tu na inspekcję urzędników rządowych, traktowali to niemal jak zasłanie. Zaledwie kilku Koronalów odwiedziło Suvrael. Valentine słyszał, że był tu Tyeveras w trakcie jednego ze swych Wielkich Objazdów, wydawało mu się także, że coś podobnego uczynił i Lord Kinniken. Była też, oczywiście, słynna wyprawa Dekkereta, który przemierzył Pustynię Skradzionych Snów w towarzystwie założyciela dynastii Barjazidów, lecz zdarzyło się to na długo przedtem, nim został Koronalem.

Z Suvraelu pochodziły tylko trzy rzeczy, które poważnie wpłynęły na życie Majipooru. Pierwszą był wiatr — przez cały rok z kontynentu tego płynął prąd upalnego powietrza, spadający na południowe brzegi Alhanroelu i Zimroelu, czyniąc je niemal tak nieznośnymi jak on sam. Drugą — mięso; po zachodniej stronie niemal w całości pustynnego kontynentu mgły znad morza spowodowały powstanie sawanny, na której hodowano bydło eksportowane na całą planetę. Trzecim towarem eksportowym były sny. Od tysięcy już lat, jako Potęgi królestwa, Barjazidzi, żyjący w wielkiej posiadłości w głębi lądu, niedaleko Tolaghai, za pomocą urządzenia wzmacniającego myśli, którego sekretu strzegli zazdrośnie, wypełniali świat przesłaniami, poważnymi i groźnymi, zapadającymi w duszę każdego, kto skrzywdził współobywatela lub choćby planował skrzywdzenie go. Na swój własny szorstki, nieludzki sposób Barjazidzi byli sumieniem Majipooru, od dawna dzierżyli bicz, dzięki któremu Koronal, Pontifex i Pani na Wyspie mogli rządzić łagodnie i dobrotliwie.

Metamorfowie po raz pierwszy — nieskutecznie — zaatakowali na początku rządów Valentine'a i wykorzystali potęgę Króla Snów. Gdy stary Simonan, głowa rodu Barjazidów, zachorował, sprytnie podstawili jednego ze swoich ludzi na miejsce umierającego, co doprowadziło do uzurpacji władzy Lorda Valentine'a przez najmłodszego syna Simonana, Dominina, choć nigdy nawet nie podejrzewał on, że człowiekiem, który namówił go do tego czynu, nie był ojciec, lecz Zmiennokształtny, który podstępem zajął jego miejsce.

Och, tak, pomyślał Valentine, Sleet ma rację; dziwne, że Koronal przybywa do Króla Snów niczym po prośbie, właśnie teraz, gdy jego tron zagrożony jest powtórnie.

Zdecydował się na tę podróż niemal przypadkowo. Wycofując się z Piurifayne, wraz z dworem podążył wprost na południowy wschód, w kierunku morza, poniekąd z pewnością nierozsądnie byłoby kierować się na północny wschód do zbuntowanego Piliploku, a środkowa część wybrzeża Gihorny pozbawiona była miast i portów. Znaleźli się w końcu na południowym cyplu wschodniego Zimroelu, w odizolowanej od świata prowincji Bellatule, wilgotnej i tropikalnej ziemi wysokich traw, gęstych bagien i skrzydlatych węży.

Bellatule zamieszkiwali przede wszystkim Hjortowie, poważni, ponurzy, o wyłupiastych oczach i szerokich ustach wypełnionych rzędami gumiastych wypustek służących do miażdżenia pokarmu. Większość z nich zarabiała na życie pośrednictwem w handlu, wymieniając produkty z całego Majipooru za suvraelskie bydło. Jako że niepokoje ostatnich czasów spowodowały gwałtowny spadek produkcji i niemal całkowite załamanie handlu między prowincjami, kupcy Bellatule nie bardzo mieli czym handlować, ale przynajmniej nikt nie cierpiał głodu — jeśli chodzi o żywność, prowincja była niemal samowystarczalna dzięki doskonale rozwiniętemu rybołówstwu; także rolnictwo, choć nie było go tu wiele, wydawało się nie dotknięte plagami szalejącymi w innych regionach Zimroelu. Bellatule sprawiała wrażenie cichej i spokojnej, pozostała także lojalna w stosunku do rządu centralnego.

Valentine miał nadzieję znaleźć tu jakiś statek płynący na Wyspę. Pragnął uzgodnić z matką strategię działania, lecz armatorzy Bellatule ostrzegli go przed związanym z tym ryzykiem.

— Od miesięcy nikt nie wypływał od nas na północ — twierdzili. — To przez smoki, one oszalały, niszczą każdy statek płynący wzdłuż wybrzeża lub przez Morze Wewnętrzne w stronę Archipelagu. Póki tak się dzieje, wyruszyć na wschód lub na północ to samobójstwo.

Twierdzili także, że upłynie od sześciu do ośmiu miesięcy, nim ostatnie ze smoczych stad, opływających południowo-wschodni cypel Zimroelu, dotrą na północne wody i szlaki żeglugowe znów zostaną otwarte.

Perspektywa uwięzienia w odległej od cywilizacji, maleńkiej Bellatule przeraziła Valentine'a. Powrót do Piurifayne wydawał się bezsensowny, natomiast próba obejścia prowincji Metamorfów w drodze na ogromne przestrzenie wnętrza Zimroelu byłaby czasochłonna i ryzykowna.

Istniało jednak inne wyjście z sytuacji.

— Możemy zabrać cię na Suvrael, Panie — powiedział najstarszy z kapitanów. — Smoki nie wpłynęły na południowe wody i żegluga tam jest całkiem bezpieczna.

Suvrael? Najpierw pomysł ten wydał się Valentine'owi co najmniej dziwny. Lecz po pierwszej przyszła następna myśl: Dlaczego nie? Pomoc Barjazidów mogłaby okazać się niezwykle przydatna, a nawet jeśli nie okazałaby się przydatna, nie wolno było pochopnie jej odrzucać. Być może także z południowego kontynentu można będzie dostać się jakoś na Wyspę lub na Alhanroel szlakiem, który omijał tereny opanowane przez zbuntowane smoki.

Zdecydował się więc na Suvrael. Podróż okazała się krótka i teraz właśnie flota statków handlarzy z Bellatule powoli zbliżała się do Suvraelu, płynąc pod południowy wiatr; właśnie zaczęła wpływać do portu Tolaghai.

Miasto piekło się w upale południa. Wyglądało przygnębiająco, pozbawione jakiegoś architektonicznego wyrazu parterowe i piętrowe domy z cegły w kolorze błota rozciągały się, jak okiem sięgnąć, wzdłuż i w głąb wybrzeża, ku łańcuchowi niskich wzgórz, odgradzających przybrzeżną równinę od strasznej pustyni zajmującej serce kontynentu. Gdy wraz z dworem eskortowani byli na brzeg, Carabella rzuciła Valentine'owi pełne niepokoju spojrzenie. Góra Zamkowa wydawała się oddalona nie o dziesięć tysięcy mil, lecz o dziesięć milionów.

Lecz okazało się, że w pobliżu budynku odprawy celnej czekają na nich wspaniałe ślizgacze, ozdobione pasami jaskrawego fioletu i żółci — kolorów Króla Snów. Przed ślizgaczami stali gwardziści w mundurach o tych samych barwach, a gdy Valentine i Carabella podeszli bliżej, z jednego z pojazdów na ich spotkanie, lekko kulejąc, wyszedł powoli wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna o gęstej, czarnej, lekko przyprószonej siwizną brodzie.

Valentine doskonale pamiętał to lekkie utykanie, ponieważ niegdyś sam tak właśnie utykał. Do niego należało niegdyś ciało czarnobrodego mężczyzny — miał przed sobą Dominina Barjazida, przed laty uzurpatora, na którego rozkaz otrzymał ciało anonimowego złotowłosego mężczyzny. Uzurpatora, który ukradł mu jego prawdziwe ciało, by jako Koronal rządzić z Góry Zamkowej. Utykanie było już skutkiem działań samego Valentine'a, który w młodości zmiażdżył sobie nogę w głupim wypadku, jadąc z Elidathem przez karłowaty las koło Amblemorn, na Górze.

— Witaj, panie — powiedział bardzo ciepło Dominin Barjazid. — Uczyniłeś nam wielki zaszczyt swą wizytą, na którą czekaliśmy tyle lat.

Wielce uniżenie wykonał znak gwiazdy; Valentine dostrzegł, jak drżały mu ręce. Sam Koronal także nie pozostał nieporuszony. Dziwnym, niepokojącym doznaniem było zobaczyć tak swe ciało, służące teraz innemu człowiekowi. Po pokonaniu Dominina nie chciał zgodzić się na ryzyko związane z kolejną zamianą, lecz straszliwie zmieszało go, gdy w swoich niegdyś oczach dostrzegł przebłysk obcej mu duszy. Poruszyło go także, gdy człowiek, który dawno temu odebrał mu tron, okazał całkowitą skruchę, całkowite wyrzeczenie się zdrady oraz najszczerszą gościnność.

Byli tacy, którzy za zdradę chcieli skazać Dominina na śmierć, lecz Valentine nie miał zamiaru ich słuchać. Być może jakiś barbarzyński król w jakichś odległych, prehistorycznych czasach skazywał swych przeciwników na śmierć, lecz żadna zbrodnia, nawet zamach na życie Koronala, nie ściągała na głowę winnego tak surowej kary tu, na Majipoorze. A poza tym, pokonany, Dominin wkroczył w świat szaleństwa; umysł pomieszał mu się od wiedzy, że jego ojciec, uchodzący za Króla Snów, w rzeczywistości był podstawionym Metamorfem.

Nie miało sensu karanie człowieka, który upadł tak nisko. Odzyskawszy tron, Valentine przebaczył Domininowi i oddał go pod opiekę wysłanników reprezentujących jego rodzinę, tak że mógł on powrócić na Suvrael. Stopniowo szaleństwo go opuściło. W kilka lat później Barjazid poprosił o pozwolenie pojawienia się na Górze Zamkowej z błaganiem o wybaczenie. “Wybaczyłem ci już” — odpowiedział mu Valentine, lecz Dominin przybył mimo to, w pokorze, wiedziony szczerymi intencjami klęknął przed tronem Confalume'a w dniu audiencji i oczyścił duszę z ciężaru zdrady.

Teraz, pomyślał Valentine, okoliczności znów drastycznie się zmieniły. To ja przybyłem do Dominina i to niemal jako uchodźca.

— Mój królewski brat Minax wysłał mnie, panie, bym towarzyszył ci, jako naszemu najdostojniejszemu gościowi, do Pałacu Barjazidów. Czy pojedziesz ze mną w pierwszym ślizgaczu?

Pałac znajdował się dość daleko od Tologhai, w smutnej, ponurej dolinie. Valentine od czasu do czasu widywał go w snach: groźna, złowroga budowla z ciemnego kamienia, ozdobiona na szczycie mnóstwem ostrych wieżyczek o fantazyjnych kształtach i kanciastych parapetów, zaprojektowana najwyraźniej po to, by onieśmielać oko, wzbudzać strach.

— Jaki okropny — szepnęła Carabella, kiedy znaleźli się bliżej.

— Zaczekaj — odparł jej Valentine. — Tylko zaczekaj. Przejechali pod masywną, ponurą i ciężką bramą. Wewnątrz nic nie przypominało o odpychającym wyglądzie zewnętrznym budowli. Chłodne dziedzińce rozbrzmiewały muzyką wielu fontann, gorzki upał pustyni zastąpiła chłodna bryza. Gdy Valentine, mając przy boku Carabellę, wysiadł z ślizgacza, dostrzegł służbę czekającą na nich z mrożonym winem i sorbetami, usłyszał muzykę delikatnych instrumentów; pośrodku grupy witających go ludzi stały dwie postacie odziane w luźne, białe szaty. Pierwsza z nich miała bladą, pulchną twarz oraz zaokrąglony brzuszek, twarz drugiej była szczupła i spalona niemal na czarno pustynnym słońcem. Na jej czole spoczywał złoty diadem, oznaka Potęgi Majipooru. Valentine'owi nie trzeba było mówić, że to Minax Barjazid, który zastąpił swego zmarłego ojca, Król Snów. Bledszy i grubszy człowiek był najprawdopodobniej jego bratem, Cristophem. Obaj uczynili znak gwiazdy, po czym Minax podszedł do Valentine'a i własnoręcznie ofiarował mu czarę błękitnego wina.

— Panie — powiedział — przybyłeś do nas w ponurych czasach, lecz witamy cię z radością niezależnie od tego, jak złowróżbna jest ta chwila. Zaciągnęliśmy u ciebie wielki dług. Wszystko, co nasze, należy do ciebie i oddajemy to pod twe rozkazy.

Najwyraźniej troskliwie przygotowywał tę przemowę, sam dźwięk głosu, płynność mowy świadczyły o długich próbach, lecz nagle Król Snów pochylił się, aż jego twarde, błyszczące oczy znalazły się zaledwie o kilka cali od oczu Koronala, i swym własnym, głębszym i cichszym głosem powiedział:

— Możesz schronić się u nas na tak długo, jak tylko sobie życzysz, panie.

— Nie zrozumiałeś, Wasza Wysokość — odparł Valentine. — Nie przybyłem tu szukać schronienia, lecz twej rady i pomocy w walce, która nas czeka.

Król Snów sprawiał wrażenie zaskoczonego tymi słowami.

— Udzielę ci każdej możliwej pomocy. Czy jednak widzisz jakąś nadzieję na walkę wśród nieszczęść, które nas dotknęły? Bo muszę ci powiedzieć, panie, że przez to — dotknął diademu — przyjrzałem się światu bardzo dokładnie i nie widzę dla nas nadziei, panie, żadnej, żadnej nadziei.

2

Na godzinę przed zmrokiem w Ni-moya znów rozbrzmiał krzyk; tysiące, a może nawet setki tysięcy głosów krzyczały ze straszliwą siłą: “Thallimon! Thallimon! Lord Thallimon! Thallimon!” Echo tego histerycznego, radosnego wrzasku odbiło się od wzgórz otaczających sektor Gimbeluc, niepowstrzymaną falą wtargnęły do Parku Baśniowych Stworzeń.

Mijał trzeci dzień od czasu, gdy zaczęły się demonstracje ku czci najnowszego z Koronalów, a dziś świętowano znacznie bardziej gorączkowo niż poprzednio. Najprawdopodobniej zabawie towarzyszyły rabunki, rozruchy i ogólne zniszczenie, lecz Yarmuz Khitain wcale się tym nie przejmował. Przeżył jeden z najbardziej przerażających dni w swej karierze kustosza parku, dokonano zamachu na wszystko, co uważał za słuszne, racjonalne, normalne; co właściwie obchodziły go hałasy, wzniecane przez miejskich głupców?

O świcie tego dnia Yarmuza Khitaina obudził jego bardzo młody asystent, mówiąc nieśmiało:

— Wrócił Vingole Nayila, proszę pana. Czeka przy wschodniej bramie.

— I co, przywiózł coś?

— Och, oczywiście, proszę pana? Trzy pełne ślizgacze!

— Zaraz przyjdę.

Vingole Nayila, główny łowca parku, od pięciu miesięcy przebywał na objętych rozruchami terenach środkowego Zimroelu. Yarmuz Khitain szczególnie za nim nie przepadał, Nayila był bowiem zarozumiały i aż nazbyt zadowolony z siebie, a kiedy już naraził swą cenną osobę w pogoni za jakąś rzadką bestią, dbał, by wszyscy wiedzieli, jak strasznym niebezpieczeństwom stawił czoło. Jednak w sprawach zawodowych nie dorównywał mu nikt; był genialnym kolekcjonerem dzikich zwierząt, niezmordowanym i nieustraszonym. Gdy tylko pojawiły się wieści o tym, że nieznane, groteskowe stworzenia wywołują panikę w regionach między Khyntor i Dulorn, Nayila natychmiast przygotował ekspedycję.

I najwyraźniej była to wyprawa udana. Gdy kustosz dotarł do wschodniej bramy, dostrzegł zoologa drepczącego tam i z powrotem wzdłuż bariery siłowej, uniemożliwiającej ludziom wdarcie się do parku, a zwierzętom ucieczkę na ulice. Poza strefą różowej mgiełki Nayila doglądał wyładunku wielu drewnianych pojemników, z których dochodziły brzęczenia, szczekania, mlaskania, warkoty i piski wszystkich możliwych rodzajów. Kątem oka dostrzegając Khitaina, obrócił się twarzą ku niemu i krzyknął:

— Słuchaj, nie uwierzysz, co przywiozłem!

— Nie mam zamiaru próbować — odpowiedział Yarmuz Khitain.

Akcesja najwyraźniej już się rozpoczęła. Wszyscy pracownicy parku, ilu ich zostało, pojawili się, by wnieść zwierzęta Nayili przez bramę i do budynku kontroli, gdzie miano umieścić je w klatkach do chwili, kiedy zbada się je na tyle, by można było uwolnić w jednym z otwartych habitatów.

— Ostrożnie! — krzyknął Nayila, gdy dwaj uginający się pod ciężarem jednej ze skrzyń mężczyźni omal nie upuścili jej na ziemię. — Jeśli nasz przyjaciel wyrwie się na wolność, wszyscy pożałujemy tego nieszczęścia, ale wy będziecie pierwsi! — A zwracając się do kustosza dodał: — Aż strach pomyśleć. Drapieżniki… same drapieżniki! Kły jak noże, pazury jak brzytwy… niech mnie diabli, jeśli wiem, jak w ogóle udało mi się wrócić. Kilka razy pewien byłem, że już po mnie, nie zostawiłem nawet nagrania w Rejestrze Dusz… co by to była za strata, co za strata! Ale wróciłem. Chodź, musisz je sobie dokładnie obejrzeć…

Rzeczywiście, strach było nawet pomyśleć. Przez cały dzień aż do wczesnego wieczora Yarmuz Khitain obserwował procesję niemożliwego, potwornego, nie do przyjęcia; procesję dziwactw natury, potworów, upiornych wyjątków od wszelkich biologicznych reguł.

— Te znalazłem biegające sobie tuż za granicami Mazadone — wyjaśnił Nayila, pokazując parkę małych, wściekle warczących stworzeń o okrutnych, czerwonych ślepiach i trzech niezwykle ostrych, dziesięciocalowych rogach wyrastających z czół. Po gęstym, czerwonawym futrze Khitain rozpoznał w nich haigusy… lecz nigdy nie widział haigusów rogatych i tak krwiożerczych. — Wstrętni, mali mordercy — mówił dalej Nayila. — Widziałem, jak doskoczyły do zdziczałego blava i zabiły go w pięć minut, rozpruwając mu brzuch. Złapałem je, kiedy pożywiały się w najlepsze, a wtedy to coś pojawiło się, by dokończyć po nich ucztę. — Wskazał na ciemnoskrzydłego canavonga o dziwnym, czarnym dziobie i jednym płonącym oku umieszczonym w środku wypukłego czoła — niewinny padlinożerca tajemniczo zmieniony w potwora z koszmarnego snu. — Widziałeś kiedyś coś aż tak obrzydliwego?

— Nie chcę zobaczyć nic obrzydliwszego — odrzekł Yarmuz Khitain.

— Zobaczysz, zobaczysz coś i obrzydliwszego, i wstrętniejszego, i groźniejszego — tylko przyjrzyj się temu, co zaraz wyciągniemy z tego pudła.

Yarmuz Khitain nie miał pewności, czy pragnie się temu przyglądać. Całe życie przeżył, badając zwierzęta, ucząc się ich życia, dbając o nie, kochając je w najprawdziwszym znaczeniu tego słowa. Lecz to… to…

— Tylko mu się przyjrzyj. Miniaturowy dhumkar, być może dziesięciokrotnie mniejszy od normalnego, za to pięćdziesiąt razy szybszy. Nie zadowala się siedzeniem w piasku i wysuwaniem pyska w oczekiwaniu, że trafi mu się obiad. Nie, ten błyskawicznie poruszający się stwór poluje i szybciej odgryzie ci stopę w kostce, niż odetchnie. A to: manculain, prawda?

— Oczywiście. Ale na Zimroelu nie ma manculaimów.

— Ja też tak myślałem, póki nie natknąłem się na tego stworka w Velathys, na górskiej drodze. Bardzo podobny do manculainów ze Stoienzar, prawda? Lecz jest między nimi co najmniej jedna różnica. — Zoolog uklęknął przy klatce i warknął na zwierzę niskim głosem. Manculain natychmiast odpowiedział mu niskim warknięciem, po czym zaczął groźnie poruszać długimi, ostrymi kolcami, które pojawiły się na całym jego ciele, jakby miał zamiar miotać nimi przez gęstą siatkę.

Same igły mu nie wystarczą — rzekł Nayila. — Dodatkowo pokryte są trucizną! Jedno drapnięcie i ramię puchnie na tydzień. Wiem z doświadczenia. Nie mam tylko pojęcia, czym groziłoby głębsze ukłucie i wcale nie chcę się dowiedzieć. A ty?

Yarmuz Khitain zadrżał. Poczuł mdłości na myśl o tym, że te straszne stwory znajdą się w Parku Baśniowych Stworzeń, który dawno temu powstał, by udzielić schronienia, głównie, nieszkodliwym, łagodnym gatunkom, które doprowadził do zagłady rozwój cywilizacji na Majipoorze. Oczywiście, park miał w swej kolekcji wiele drapieżników i Khitain nie zamierzał przepraszać nikogo za ich istnienie — w końcu były dziełem Bogini i jeśli zabijały, by jeść, trudno było oskarżać je z tego powodu o wrodzone zło. Ale te… te… Te stwory są złe, pomyślał. Powinno się je zniszczyć.

Ta myśl go zaskoczyła. Nigdy przedtem nie przyszło mu do głowy nic podobnego. Złe zwierzęta? Jak w ogóle zwierzę może być złe. Mógł powiedzieć: “Sądzę, że to zwierzę jest strasznie brzydkie”. Albo: “Sądzę, że to zwierzę jest niebezpieczne”. Ale złe? Nie. Nie! Zwierzęta nie mogą być “złe”, nawet te zwierzęta. Zło objawia się gdzie indziej — w ich stwórcach. Nie, nawet nie w stwórcach. Oni też mają powody, by obdarzyć nimi świat, a powody te nie wynikają ze złej woli, pomyślał, chyba że bardzo się mylę. Gdzie więc kryje się zło? Zło — powiedział sobie Khitain — jest wszędzie, gnieździ się między cząsteczkami powietrza, którym oddychamy. Zło to wszechobecne zepsucie, w którym udział mamy wszyscy. Wszyscy oprócz zwierząt.

— Jak to możliwe? — spytał. — Skąd u Metamorfów wiedza potrzebna do stworzenia czegoś tak wstrętnego?

— Najwyraźniej Metamorfowie zachowali wiedzę o wielu rzeczach, których nie pofatygowaliśmy się od nich nauczyć. Przez lata siedzieli sobie cicho w Piurifayne, tworząc te stwory, rozmnażając je. Wyobrażasz sobie, jak wyglądało miejsce, w którym je hodowali? Koszmarne zoo, same potwory? A teraz zrobili nam uprzejmość, dzieląc się z nami dziełami swej nauki.

— Lecz czy możesz być pewien, że one wszystkie pochodzą z Piurifayne?

— Bardzo dokładnie prześledziłem wektory dystrybucji. Linie rozchodzą się od punktu znajdującego się na południowym zachodzie Ilirivoyne. To bez wątpienia dzieło Metamorfów. Nie istnieje nawet najmniejsza szansa, by kilkadziesiąt nowych gatunków drapieżników pojawiło się na Zimroelu w drodze spontanicznej mutacji. Wiemy, że prowadzimy wojnę — a oto broń w tej wojnie, Khitainie.

Kustosz przytaknął skinieniem głowy.

— Sądzę, że masz rację.

— Najgorsze zachowałem na koniec. Popatrz tylko.

W klatce z gęsto splecionej, drucianej siatki tak delikatnej, że pozwalała zobaczyć, co jest w środku, Khitain dostrzegł stado małych skrzydlatych stworzeń miotających się gniewnie, rzucających się na siatkę, bijących w nią wściekle skórzastymi skrzydłami, padających i podrywających się do kolejnego ataku. Pokryte futrem potworki miały około ośmiu cali długości, nieproporcjonalnie wielkie paszcze i błyszczące, czerwone jak koraliki oczy.

— Dhiimy — powiedział Nayila. — Złapałem je wśród drzew dwikka niedaleko Borgax.

— Dhiimy? — powtórzył Khitain. Głos miał ochrypły.

— A tak, dhiimy. Pożywiały się ciałami kilku leśnych braciszków, których prawdopodobnie zabiły — tak się zajęły jedzeniem, że nie zauważyły, kiedy się do nich zbliżyłem. Oszołomiłem je usypiającym sprayem i zebrałem. Kilka oprzytomniało, nim zdołałem zapakować je do klatki. Mam szczęście, że dysponuję jeszcze wszystkimi palcami, Yarmuz.

— Wiem, jak wyglądają dhiimy. Mają mniej więcej dwa cale długości i około pół cala szerokości. Te z rozmiarów przypominają raczej szczury.

— Tak, szczury. Latające, mięsożerne szczury. Wielkie, drapieżne dhiimy, co? Dhiimy, które nie tylko podszczypują i gryzą, lecz zdolne są zabić leśnego braciszka i objeść go do kości w dziesięć minut. Śliczne, prawda? Wyobraź sobie ich stado nad Ni-moya. Milion, dwa miliony… tyle, ile komarów. Spadają z nieba. Jedzą wszystko, co stanie im na drodze. Nowa plaga szarańczy… mięsożernej szarańczy.

Khitain zdał sobie nagle sprawę z tego, że oto osiągnął stan doskonałego spokoju. Za wiele dziś widział. Umysł odmówił przyjmowania nowych, potwornych faktów.

— Mocno uprzykrzyłyby nam życie — oświadczył łagodnie.

— A tak, tak. Uprzykrzyły. Musielibyśmy zacząć ubierać się i w zbroje. — Nayila wybuchł głośnym śmiechem. — Dhiimy to ich arcydzieło, Khitain. Nie potrzebujesz bomb, jeśli możesz zaatakować swego przeciwnika śmiercionośnymi, latającymi gryzoniami, co? Co?

Yarmuz Khitain nie odpowiedział. Patrzył na klatkę pełną kotłujących się w niej wściekłych dhiimów, jakby spoglądał w jamę sięgającą samego jądra świata.

Z daleka znów dobiegły ich krzyki.

— Thallimon! Thallimon. Lord Thallimon!

Nayila znieruchomiał, nadstawił uszu, łowił dobiegające go słowa.

— Thallimon? Czy to właśnie krzyczą?

— Lord Thallimon — odparł Khitain. — Nowy Koronal. Wypłynął trzy dni temu. Wyznawcy każdego wieczora organizują na jego cześć wielką demonstrację na Prospekcie Nissimorna.

— Kiedyś pracował tu pewien Thallimon. Czy to jakiś jego krewny?

— To właśnie on.

Vingole Nayila spojrzał na Khitaina oszołomiony.

— Co? Sześć miesięcy temu wymiatał nawóz z klatek, a teraz jest Koronalem? Czy to możliwe?

— Wygląda na to, że dziś każdy może zostać Koronalem — rzekł spokojnie Yarmuz Khitain. — Lecz najwyraźniej tylko na tydzień, może dwa tygodnie. Być może wkrótce nadejdzie twoja kolej, Vingole? — Zachichotał. — Albo moja.

— Jak do tego doszło, Yarmuz?

Khitain wzruszył ramionami. Wskazał świeżo przywiezione przez łowcę stworzenia: warczącego, trójrogiego haigusa, karłowatego dhumkara, jednookiego canavonga, dhiimy; wszystkie dziwaczne i przerażające, wszystkie drżące z żądzy mordu, z wściekłości.

— A jak doszło do tego? — spytał. — Jeśli coś tak nieprawdopodobnego znalazło się w naszym świecie, to dlaczego zamiatacza klatek nie uczynić Koronalem? Najpierw żonglerzy, potem zamiatacze, a potem… może zoologowie? Właściwie czemu nie? Jak to brzmi: “Vingole! Lord Vingole! Niech żyje Lord Vingole!”

— Przestań, Yarmuz.

— Ty siedziałeś sobie w lasach ze swoimi dhiimami i manculainami, ja musiałem obserwować, co tu się dzieje. Jestem bardzo zmęczony, Vingole. Widziałem za wiele.

— Lord Thallimon. Do licha!

— Lord taki i lord owaki, i lord jeszcze inny… od miesiąca gnębi nas plaga Koronalów, nie licząc kilku Pontifexów. Zmieniają się szybko. Miejmy nadzieję, że Thallimon zostanie dłużej. Powinien chronić park.

— Przed czym?

— Przed atakiem tłumu. Tam, na ulicach, jest mnóstwo głodnych ludzi, a my nadal żywimy zwierzęta. Ktoś mi powiedział, że po mieście ganiają agitatorzy nawołujący do wtargnięcia do parku i zaszlachtowania wszystkiego, co tu żyje.

— Mówisz poważnie?

— Oni najwyraźniej mówią poważnie.

— Przecież niektóre z okazów są bezcenne… niezastąpione…

— Wytłumacz to głodnemu człowiekowi, Vingole — powiedział Khitain cicho.

Nayila gapił się na niego bez słowa.

— I ty naprawdę sądzisz, że Thallimon będzie próbował powstrzymać ludzi, jeśli tłumy zdecydują się zaatakować park?

— Kiedyś tu pracował. Wie, jak ważne jest to, co robimy. I musi choć trochę kochać zwierzęta, prawda?

— Wymiatał nawóz z klatek, Yarmuz.

— Mimo wszystko…

— On też jest pewnie głodny, Yarmuz.

— Sytuacja jest zła, ale nie rozpaczliwa. Jeszcze nie. I co w ogóle można zarobić, zabijając kilka chudych sigimoinów, dimilionów i zampidonów? Jeden posiłek dla kilkuset osób, z taką szkodą dla nauki!

— Tłuszcza nie myśli — powiedział Nayila. — I chyba nie doceniasz swojego zamiatacza — Koronala. Mógł nienawidzić parku… nienawidzić swej pracy, nienawidzić ciebie, nienawidzić nawet zwierząt. Może także stwierdzić, że odniesie polityczne zwycięstwo, zapraszając swych zwolenników do parku na obiad. Wie, jak sforsować bramę, prawda?

— No… przypuszczam…

— Wiedzą to wszyscy pracownicy. Gdzie znajdują się skrzynki, jak zneutralizować pole, wejść do środka…

— Tego nie zrobi!

— Ale może, Yarmuz. Przygotuj się na tę ewentualność. Uzbrój ludzi.

— Uzbroić ludzi? W co? Myślisz, że trzymamy tu broń?

— To wyjątkowe miejsce. Gdy jakiś gatunek wyginie, nie sposób go odtworzyć. Jesteś za nie odpowiedzialny, Yarmuz.

Daleko, ale bliżej niż poprzednio, rozległ się okrzyk: “Thallimon. Lord Thallimon!”

— Jak myślisz, nadchodzą? — spytał Nayila.

— Tego by nie zrobił. Nie zrobił!

— Thallimon! Lord Thallimon!

— Wygląda mi na to, że się zbliżają.

Po przeciwnej stronie wielkiej sali zaczęło się jakieś zamieszanie. Pojawił się jeden z dozorców, dyszał ciężko, w oczach płonęło mu szaleństwo. Wykrzykiwał głośno nazwisko Yarmuza. Kiedy go zobaczył, wrzasnął: “Setki ludzi! Tysiące! Kierują się w stronę Gimbeluc!”

Khitain poczuł przypływ panicznego strachu. Popatrzył po ludziach z obsługi.

— Sprawdźcie bramy! — rozkazał. — Upewnijcie się, że zostały dokładnie zamknięte. Potem zablokujcie wszystkie przejścia wewnętrzne. Zwierzęta znajdujące się na terenach parku należy pędzić jak najdalej na północ, będą miały szansę ukryć się w lasach.

— To nic nie pomoże — stwierdził Vingole Nayila.

— A co innego możemy zrobić? Nie mamy broni, Vingole. Nie mam broni!

— Ja mam.

— O czym ty mówisz?

— Wielokrotnie ryzykowałem życie, by zebrać okazy dla tego parku. A już szczególnie ryzykowałem, łapiąc te, które przywiozłem dziś. Mam zamiar ich bronić. — Odwrócił się od kustosza, krzycząc: — Hej, wy! Pomóżcie mi z tą klatką.

— Co masz zamiar zrobić, Vingole?

— Wszystko jedno. Idź, zajmij się bramami. — Nie czekając na pomoc Nayila, spróbował wsadzić klatkę z dhiimami na mały wózek grawitacyjny, na którym wwieziono je do budynku. Dopiero teraz Khitain zrozumiał, jaką broń ma na myśli Nayila. Złapał go za ramię, próbował zatrzymać, lecz młodszy od niego łowca wyrwał się z łatwością, odepchnął go i nie zwracając uwagi na protesty, wyprowadził wózek z budynku.

Tłum zmierzający ku nim od strony miasta, niemal nieprzerwanie ryczący imię przywódcy, zbliżał się nieubłaganie. Przerażony Khitain pomyślał: Zniszczą park! Mimo to… jeśli Nayila naprawdę zamierza…

Nie, nie! Wybiegł z budynku, wpatrzył się w zapadający szybko zmrok, zobaczył zoologa daleko, przy wschodniej bramie. Krzyk rozlegał się znacznie głośniej: “Thallimon! Thallimon!”

Naraz dostrzegł tłumy, wylewające się na szeroki plac przed wschodnią bramą, na którym każdego ranka gromadzili się ludzie czekający na otwarcie bram. Ta przedziwna postać w dziwnych czerwonych szatach z białą lamówką… tak, to Thallimon! Stoi na szczycie czegoś w rodzaju palankinu, dziko wymachuje ramionami, pogania ludzi. Pole energetyczne otaczające park ochroni go przed kilkoma intruzami, lecz nie zaprojektowano go, by wytrzymało atak oszalałej tłuszczy. Do tej pory nie było potrzeby bronić niczego przed tłumem. Lecz teraz…

— Cofnijcie się! — krzyknął Nfayila. — Cofnijcie się! Ostrzegam!

— Thallimon! Thallimon!

— Ostrzegam was, nie próbujcie wedrzeć się do parku! Nikt nie poświęcił mu najmniejszej uwagi. Ludzie ruszyli przed siebie jak stado oszalałych bidlaków, atakujących i nie zwracających uwagi na to, co znajduje się przed nimi. Przyglądał się temu z rozpaczą; Nayila gestem nakazał jednemu ze strażników zdezaktywować na moment pole siłowe; przez tę chwilę zoolog zdążył wypchnąć klatkę na plac, wyrwać zamykający ją skobel i schronić się za bezpieczną barierą różowej mgiełki.

— Nie — szepnął do siebie Khitain. — Nie, nawet jeśli ma to obronić park… nie… nie…

Dhiimy wydostały się na wolność tak szybko, że nie sposób było odróżnić pojedynczych stworzeń. Błyskawicznie, niczym płynąca w górę rzeka złotego futra i czarnych skrzydeł, wzleciały w powietrze.

Wzniosły się w górę na pięćdziesiąt, sześćdziesiąt stóp, a potem zawróciły, nurkując z oszałamiającą siłą i nieopanowaną żarłocznością, wbijając się w awangardę tłuszczy, jakby nie jadły od miesięcy. Ci, których zaatakowały, zachowywali się początkowo tak, jakby nie zdawali sobie sprawy z tego, co się dzieje, oganiali się, machali rękami, jakby zaatakowały ich jakieś dokuczliwe owady. Lecz dhiimy nie dawały się łatwo odpędzić. Spadały na ludzi z góry, wyrywały kawały mięsa, wznosiły się, pożerały je w powietrzu i atakowały znowu. Nowy Lord Thallimon, krwawiąc z kilkunastu ran, spadł z palankinu i leżał, półprzytomny, na ziemi. Dhiimy atakowały nieprzerwanie, przede wszystkim tych z pierwszych szeregów, którzy już byli ranni, wyrywając im w ciałach nowe rany, wgryzając się w nie, szarpiąc obnażone pasma mięśni i ukrytą pod skórą miękką tkankę. “Nie!” — powtarzał raz za razem Khitain, przypatrując się wszystkiemu z wygodnego i bezpiecznego miejsca za bramą. “Nie, nie, nie!” Okrutne, małe stworzonka okazały się bezlitosne. Tłum rozpierzchł się, wrzeszczący ludzie uciekali we wszystkich kierunkach, zderzali się, padali, podnosili i biegli, na oślep szukając drogi prowadzącej z powrotem do Ni-moya; ci, którzy upadli, leżeli w szkarłatnych kałużach krwi, dhiimy atakowały, atakowały nieprzerwanie, niektóre zwłoki obrane były z mięsa niemal do kości, a to, co zostało, znikało szybko w żarłocznych paszczach. Khitain usłyszał szloch i dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego, że to on szlocha.

Nagle wszystko się skończyło. Na placu zapanowała dziwna cisza. Tłum znikł, wśród leżących na ziemi nie słychać już było płaczu, dhiimy, nażarte, fruwały przez chwilę wokoło, a potem odleciały, Bogini jedna wie gdzie.

Yarmuz Khitain, drżący, wstrząśnięty, powoli odszedł od bramy. Park ocalał. Park ocalał. Obrócił się, poszukał wzrokiem Vingole'a Nayili, stojącego jak anioł zagłady z rozpostartymi ramionami i płonącymi oczami.

— Nie powinieneś był tego robić — powiedział głosem tak zdławionym z szoku i nienawiści, że ledwie zdołał wykrztusić te kilka słów.

— Zniszczyliby park.

— Tak. Park ocalał. Lecz popatrz… popatrz tylko… Nayila wzruszył ramionami.

— Ostrzegłem ich. Jak mógłbym pozwolić, by zniszczyli wszystko, co tu budowaliśmy, dla odrobiny świeżego mięsa?

— Mimo wszystko nie powinieneś tego robić.

— Tak sądzisz? Niczego nie żałuję, Yarmuz. Niczego. — Zoolog umilkł na chwilę. — Ach, może jednego. Żałuję, że nie miałem czasu wyselekcjonować kilku dhiimów dla naszej kolekcji. No, nie udało się. Teraz są już daleko, a ja nie mam ochoty wracać do Borgax i łapać ich od nowa. Nie żałuję niczego innego, Yarmuz. Nie miałem wyboru, musiałem je wypuścić. Ocaliły park. Jak moglibyśmy pozwolić tym szaleńcom, by go zniszczyli? No, jak, Yarmuz? Jak?

3

Choć świt zaledwie nadszedł, jaskrawe promienie słońca oświetlały wijącą się łagodnie, szeroką dolinę Glayge, gdy Hissune, który wstał wcześnie, wyszedł na pokład łodzi wiozącej go na Górę Zamkową. Na zachodzie, gdzie rzeka skręcała lekko w krainę wielkich kanionów, w powietrzu wisiała mgła, zakrywając wszystko, jakby był to pierwszy poranek w historii świata, lecz patrząc na wschód, Hissune dostrzegał zwykłe, pogodne, kryte czerwoną dachówką dachy wielkiego miasta Pendiwane, błyszczące w promieniach porannego słońca, daleko zaś, w górze rzeki, pojawił się niski, wygięty kształt nabrzeża Makropospos. Dalej znajdowały się Apocrune, Wodospady Stangard, Nimivan i inne miasta doliny, w których mieszkało co najmniej pięćdziesiąt milionów ludzi; szczęśliwe miejsca łatwego życia, teraz jednak nad miastami tymi wisiała aura nadchodzącego nieszczęścia. Hissune doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że ludność doliny Glayge czeka, ze strachem myśląc o tym, co się stanie. Stojąc tak na dziobie łodzi, pragnął wyciągnąć ku nim ramiona, przytulić ich do piersi, krzyczeć: “Nie bójcie się! Bogini jest z nami! Wszystko będzie dobrze!”

Lecz… czy byłaby to prawda?

Nikt nie zna woli Bogini, pomyślał Hissune. Nie znając jej, człowiek musi sam kształtować swe przeznaczenie. Jak rzeźbiarze, ludzie kształtują swe życie z surowego kamienia przyszłości, godzina za godziną, dzień za dniem, posługując się planem, którzy sami wymyślili; jeśli to dobry plan, jeśli rzeźbimy nasz los prawidłowo, odejmując dłuto, pomyślimy o dziele: “jest dobre”, lecz jeśli nie przemyśleliśmy kolejnych posunięć, jeśli postępowaliśmy pośpiesznie i niedbale, cóż — proporcje okażą się złe, a dzieło nie wyważone. Cała nasza praca będzie wadliwa — a gdy to się zdarzy, czy wolno nam powiedzieć: “Taka była wola Bogini?”

Być może tylko źle obmyśliliśmy dzieło?

Nie mogę, powiedział sobie, źle obmyślić dzieła. Jeśli zrobię to właściwie, wszystko będzie dobrze, a wtedy powiedzą: “Bogini nam sprzyjała”.

Podczas szybkiej podróży rzeką, mijając Jerrik, Ghiseldorn i Sattinor, gdzie Glayge w swym górnym biegu wypływa z podnóża Góry, planował i doskonalił plan. Nim dotarł do Amblemorn, najbardziej wysuniętego na południowy zachód Miasta Góry, wiedział już, co powinien zrobić i nie miał żadnych wątpliwości.

Poza Amblemorn nie sposób było podróżować rzeką, gdyż tam właśnie Glayge rodziła się z mnóstwa spadających z Góry potoków, z których żaden nie był żeglowny. Ślizgacz niósł go w górę: przez pierścień Miast Zboczy, Wolnych Miast i Miast Strażniczych, przez Morvole, gdzie urodził się Elidath, Normork odgrodzone cyklopowym murem ze słynną wielką bramą, przez Hyun, gdzie liście drzew były szkarłatne, purpurowe, rubinowe, płomienne, przez Greel z jego krystalicznym częstokołem, przez Siglę Wyższą i jej pięć pionowych jezior, i dalej, w górę, przez Miasta Wewnętrzne: Banglecode, Bombifale, Peritole i resztę, wyżej, wyżej, grupa ślizgaczy powoli docierała na szczyt ogromnej Góry.

— Jest większa, niż sobie wyobrażałam — powiedziała Elsinome, towarzysząca synowi w podróży. Nigdy jeszcze nie oddaliła się od Labiryntu, a zacząć podróż po Majipoorze od Góry to nie igraszka. Patrzyła na świat niczym dziecko, szeroko otwartymi oczami, czemu Hissune przyglądał się z radością — a zdarzały się jej dni tak pełne cudów, że najwyraźniej nie wiedziała nawet, co powiedzieć.

— Czekaj — powtarzał jej. — Jeszcze niczego nie widziałaś. Przez Przełęcz Peritole dostali się na Równinę Bombifale, gdzie rozegrała się decydująca walka w bitwie o odzyskanie tronu, minęli samo Bombifale z jego cudownymi wieżami, wznieśli się na poziom Miast Wysokich — górska droga wyłożona lśniącymi, czerwonymi głazami pięła się z Bombifale do Morpin Wysokiego, a później przez pola olśniewających kwiatów, rosnących wzdłuż Drogi Calintane'a prowadziła coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie ponad ich głowami pojawił się górujący ponad tym wszystkim Zamek Lorda Valentine'a, którego kamienne i ceglane macki rozpościerały się na okoliczne rozpadliny i szczyty.

Kiedy ich Ślizgacz zatrzymał się na Placu Dizimaule'a, pod południowym skrzydłem Zamku Hissune ze zdziwieniem dostrzegł oczekujący go komitet powitalny: Stasilane, Mirigant, Elzandir wraz z doradcami. Lecz nie było wśród nich Diwisa.

— Czy przybyli pozdrowić w tobie Koronala? — spytała Elsinome.

Hissune uśmiechnął się i potrząsnął głową.

— Bardzo wątpię — powiedział.

Idąc ku nim po zielonej, porcelanowej kostce, myślał o tym, jakie zmiany mogły tu zajść pod jego nieobecność. Czyżby Diwis ogłosił się Koronalem? Czyżby przyjaciele przybyli tu z radą, by uciekał, póki ma jeszcze szansę? Nie, nie, uśmiechają się przecież, podbiegają do niego, obejmują go radośnie.

— Jakie macie nowiny? — spytał.

— Lord Valentine żyje! — krzyknął Stasilane.

— Dzięki niech będą Bogini. Gdzie jest teraz?

— Na Suvraelu — odpowiedział Mirigant. — Przebywa jako gość w Pałacu Barjazidów. Tak twierdzi Król Snów, a dziś właśnie otrzymaliśmy potwierdzenie od samego Koronala.

— Na Suvraelu — powtórzył zdumiony Hissune, jakby właśnie powiedziano mu, że Valentine odkrył zupełnie nieznany kontynent pośrodku Wielkiego Morza lub zgoła przeniósł się na jakiś inny świat. — Dlaczego właśnie Suyrael? I jak się tam dostał?

— Wprost z Piurifayne trafił do Bellatule — odparł Stasilane. — Nieprzewidywalne zachowanie smoków uniemożliwiło mu podróż na północ, a — jak zapewne wiesz — Piliplok zbuntował się. Mieszkańcy Bellatule pomogli mu więc dotrzeć na południe. Skorzystał z okazji i zawarł sojusz z Barjazidami, którzy mają użyć swych mocy, by przywrócić ład na świecie.

— Śmiałe posunięcie.

— Oczywiście. Wkrótce ma wyruszyć na Wyspę, by spotkać się z Panią.

— A potem? — spytał Hissune.

— Nic nie zostało jeszcze postanowione — odparł Stasilane, patrząc mu w oczy. — Nie wiadomo, co przyniosą najbliższe miesiące.

— Ja wiem — stwierdził Hissune. — Gdzie Diwis?

— Wybrał się na polowanie — powiedział Elzandir. — Do lasów Frangiorn.

— Przecież to miejsce jego rodzinie przynosi pecha! Czyż nie tam właśnie zginął jego ojciec, Lord Voriax?

— Tak, właśnie tam — przytaknął Stasilane.

— Mam nadzieję, że Diwis będzie ostrożniejszy. Czeka go wiele pracy. Dziwię się, że go tu nie ma, przecież powinien wiedzieć, że dziś właśnie wracam z Labiryntu. — Hissune zwrócił się do Alsimira. — Znajdź proszę lorda Diwisa, powiedz mu, że zebranie Rady Regencyjnej musi odbyć się natychmiast i że go oczekuję. Panowie — zwrócił się do reszty zgromadzonych — winien jestem poważnego niedopatrzenia, powodem jest radość, że znów was spotkałem. Pozwoliłem bowiem, by towarzysząca mi pani pozostała nie przedstawiona. Postąpiłem niewłaściwie. Oto lady Elsinome, moja matka, która po raz pierwszy w życiu ma okazję podziwiać świat leżący poza Labiryntem.

— Moi panowie — powiedziała Elsinome, czerwieniąc się. Lecz niczym oprócz rumieńca nie zdradzając zmieszania czy zawstydzenia.

— Oto lord Stasilane… książę Mirigant… diuk Elzandir z Chorg…

Każdy z nich pozdrowił ją ze szczerym szacunkiem, niemal tak, jakby była samą Panią. Przyjęła ich pozdrowienia dostojnie i godnie; obserwując to Hissune drżał z niewyobrażalnej radości.

— Odprowadźcie mą matkę — powiedział — do pawilonu Lady Thiin, oddajcie jej apartament godny wysokiej kapłanki Wyspy. Za godzinę dołączę do was w sali rady.

— Lord Diwis nie zdąży do tej pory wrócić z polowania — oznajmił obojętnie Mirigant.

Hissune skinął głową.

— Oczywiście, doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Nie jest jednak moją winą to, że Diwis akurat dziś wybrał się na polowanie, a tyle musimy zrobić i tyle spraw przedyskutować, iż uważam, że powinniśmy spotkać się przed jego powrotem. Lordzie Stasilanie, czy zgadzasz się ze mną?

— Oczywiście.

— A więc dwaj z trzech regentów są tego samego zdania. To wystarczy, by rozpocząć posiedzenie. Panowie, do zobaczenia w sali rady za godzinę.

Gdy w pięćdziesiąt minut później Hissune pojawił się odświeżony i przebrany, wszyscy już na niego czekali. Zajął miejsce u szczytu stołu, obok Stasilane'a, rozejrzał się po zebranych i powiedział:

— Rozmawiałem z Hornkastem i na własne oczy widziałem Pontifexa Tyeverasa.

Obecni poruszyli się niespokojnie. Napięcie wyraźnie wzrosło.

— Pontifex nadal żyje — kontynuował Hissune — lecz nie jest to takie życie, jak my je pojmujemy. Nie mówi już, nie wydaje nawet tych skrzeczących i wyjących dźwięków, z których składał się ostatnio jego język. Przebywa w innym, bardzo dalekim królestwie i, jak sądzę, jest to królestwo leżące tuż przy Moście Pożegnań.

— Czy prędko umrze? — spytał Nimian z Dundilmir.

— Och, nie, nieprędko — odparł Hissune. — Mają tam te czarodziejskie urządzenia, którymi mogą przez lata powstrzymywać go jeszcze przed przekroczeniem Mostu. Lecz moim zdaniem nie możemy na to czekać.

— Tę decyzję musi podjąć Lord Valentine — oświadczył diuk Halanx.

Hissune skinął głową.

— Oczywiście. Przejdę do tego za chwilę. — Wstał i podszedł do mapy Majipooru. Dłonią pokrył serce Zimroelu. — Podczas podróży odbierałem zwykłą pocztę. Wiem, że Piurivar Faraataa, kimkolwiek jest, wypowiedział nam wojnę. Wiem także, że Zmiennokształtni ślą ku Zimroelowi nie tylko zarazy roślin, lecz także stada zmodyfikowanych zwierząt, szerzących zamieszanie i niepokój. Świadom jestem głodu w dystrykcie Khyntor, deklaracji niezależności Pidruid, rozruchów w Ni-moya. Nie wiem, co się dzieje na zachód od Dulorn, i chyba nikt po tej stronie Rozpadliny tego nie wie. Zdaję sobie także sprawę z tego, że w zachodnim Alhanroelu błyskawicznie zapanuje taki zamęt jak na innych kontynentach, że rozruchy rozszerzają się na wschód, że dosięgnęły już podnóży Góry. Jak do tej pory zrobiliśmy bardzo niewiele, by przeciwdziałać sytuacji. Rząd praktycznie nie istnieje, prowincjonalni diukowie zachowują się tak, jakby byli całkowicie niezależni, a my zbieramy się tu, na Górze Zamkowej, wysoko, ponad chmurami.

— Co więc proponujesz? — spytał Mirigant.

— Mam kilka propozycji. Po pierwsze, należy utworzyć armię, która otoczy granice Piurifayne, efektywnie odizoluje tę prowincję od reszty świata, a następnie przeczesze dżunglę w poszukiwaniu tego Faraatay i jego towarzyszy. Przyznaję, że nie będzie to łatwe zadanie.

— Kto będzie dowodził tą armią? — spytał diuk Halanx.

— Pozwólcie, panie, że wrócę do tego za chwilę — rzekł Hissune. — Jeśli wolno: musimy mieć drugą armię, zorganizowaną także na Zimroelu, której zadaniem będzie okupacja Piliploku — jeśli to możliwe, metodami pokojowymi, a jeśli nie, siłą — i przywrócenie miastu zależności od rządu. Po trzecie — musimy ogłosić zgromadzenie prowincjonalnych władców, którego zadaniem będzie rozsądna dystrybucja zapasów żywności. Prowincje, nie dotknięte jeszcze plagami, muszą podzielić się z poszkodowanymi; przy czym, oczywiście, oznajmimy jednogłośnie, że wymagamy wyrzeczeń, lecz przecież nie skrajnych. Prowincje, które nie podzielą się swymi zapasami — jeśli takie w ogóle będą — należy okupować.

— Wymaga to wielu armii — stwierdził Mangamot — jak na społeczeństwo nie mające wojskowych tradycji.

— Kiedy armie okazywały się potrzebne — odparł Hissune — jakimś cudem zawsze udawało nam się je sformować. Było tak w czasach Lorda Stiamota, było tak wtedy, gdy Lord Valentine walczył o odzyskanie tronu, i znów dziś tak będzie — w każdym razie nie mamy wyboru. Chciałbym jeszcze podkreślić, że istnieje wiele nieformalnych jednostek wojskowych, którym przewodzą Koronalowie z własnego nadania. Możemy zrobić z nich właściwy użytek, z samych Koronalów zresztą też.

— Uczyni z nas to zdrajców! — krzyknął diuk Halanx.

— Użyjemy każdego — odparł Hissune. — Poprosimy, by do nas dołączyli, nadamy im wysokie stopnie wojskowe, choć nie te, jak sądzę, które przybrali sami, po czym jasno damy do zrozumienia, że jeśli nie zechcą współpracować, zostaną zniszczeni.

— Zniszczeni?

— Świadomie użyłem tego właśnie słowa.

— Przebaczono nawet Domininowi Barjazidowi i odesłano go do rodziny. Odebrać życie, nawet zdrajcy…

— …nie jest decyzją łatwą — dokończył Hissune. — Mam zamiar użyć tych ludzi, nie zabić ich, lecz sądzę, że będę zmuszony ich zagłodzić, jeśli okażą się nieprzydatni. Proszę jednak, byśmy tę sprawę rozstrzygnęli kiedy indziej.

— Ty masz zamiar ich użyć? — zdziwił się książę Nimian z Dundilmir. — Przemawiasz jak Koronal!

— Nie. Przemawiam jak jeden z dwóch kandydatów na to stanowisko, zresztą przez was mianowany. Pod nieodżałowaną nieobecność lorda Diwisa przemówiłem zapewne zbyt stanowczo. Jedno jednak pragnę podkreślić: długo myślałem nad możliwymi rozwiązaniami i nie widzę przed nami innej drogi, jak tylko przyjąć mój plan, niezależnie od tego, kto będzie rządził.

— Rządzi Lord Valentine — odezwał się diuk Halanx.

— Jako Koronal. Jak sądzę, zgodziliśmy się jednak, że — biorąc pod uwagę naturę obecnego kryzysu — musimy mieć prawdziwego Pontifexa, by nas prowadził; sam Koronal nie wystarczy. Dzięki otrzymanym przez was informacjom wiem, że Lord Valentine płynie na Wyspę, by spotkać się z matką. Ja też pragnę wyruszyć na Wyspę, spotkać się z Koronalem, spróbować przekonać go, by zgodził się wstąpić na tron Pontifexa. Jeśli trafią do niego me argumenty, sam ogłosi, kto ma zostać jego następcą. Sądzę, że zadaniem nowego Koronala będzie pacyfikacja Piliploku i Ni-moya, a także podporządkowanie sobie fałszywych Koronalów. Pozwolę sobie zasugerować, by ten drugi kandydat dowodził armią, która wkroczy na tereny Metamorfów. Dla mnie osobiście nie ma znaczenia, kto zostanie Koronalem, ja czy Diwis; najważniejsze jest to, byśmy natychmiast wyruszyli w pole przywrócić porządek, co zresztą powinniśmy zrobić już dawno.

— Czy będziemy rzucać monetą? — dobiegły wypowiedziane od drzwi słowa.

Naprzeciw Hissune'a stał Diwis, spocony, nie ogolony, nadal w myśliwskim stroju. Hissune tylko się uśmiechnął.

— Raduję się znów cię widząc, lordzie Diwisie.

— Żałuję, że straciłem tyle z tak interesującego spotkania. Formujemy dziś armie i mianujemy Koronala, lordzie Hissunie?

— Lord Valentine mianuje Koronala — padła spokojna odpowiedź. — A gdy go już mianuje, na ciebie i na mnie spadnie zadanie sformowania armii i dowodzenia nimi. Ośmielam się mniemać, iż minie sporo czasu, nim ktokolwiek z tu obecnych będzie miał znów czas na rozrywki w rodzaju polowania.

Hissune wskazał gestem stojące obok niego, puste krzesło.

— Zechcecie usiąść, panie? — spytał. — Przedstawiłem zebranym kilka propozycji, które powtórzę teraz, jeśli zechcesz wysłuchać. Potem trzeba będzie podjąć decyzję, cóż więc postanowisz, panie? Czy mnie wysłuchasz?

4

Po raz kolejny na morzu, w powietrzu unosi się wywołana upałem mgiełka; gwałtowny, wiejący od Suvraelu wiatr i szybki prąd z południowego zachodu niosą statki ku ziemiom północy. Inne, gwałtowne prądy szaleją w duszy Valentine'a. Nadal pamięta słowa, które z okazji uczty wypowiedział Najwyższy Rzecznik Hornkast, tak jakby wypowiedziane zostały wczoraj, a nie — jak mu się czasami wydaje — dziesięć tysięcy lat temu.

Koronal jest wcieleniem Majipooru. Koronal to Majipoor wcielony. Jest światem, a świat jest nim.

Oczywiście. Oczywiście.

Podczas nieustannych podróży po świecie: z Góry Zamkowej do Labiryntu, z Labiryntu na Wyspę, z Wyspy do Piliploku, potem do Piurifayne i Bellatule, z Bellatule na Suvrael, a teraz z Suvraelu znów na Wyspę, dusza Valentine'a jeszcze szerzej otworzyła się na cierpienia Majipooru, umysł z większą jasnością zaczął odbierać jego ból, niepewność, szaleństwo, przerażenie, rozdzierające tę niegdyś najspokojniejszą i najszczęśliwszą z planet. Dzień i noc zalewały go emanacje dwudziestu miliardów cierpiących dusz. Przyjmował je z radością, przyswajał chętnie to, co przekazywał mu Majipoor, chętnie szukał sposobu, by ulżyć mu w jego bólu. Napięcie zaczynało go jednak męczyć. Zbyt wiele musiał przyjąć; nie potrafił przetrawić i zrozumieć wszystkiego, czuł się nieustannie zaskakiwany, oszołomiony, lecz nie mógł uciec, był bowiem Potęgą królestwa, musiał wykonywać swe obowiązki, nie mógł się przed nimi uchylać.

Tego dnia przez całe popołudnie stał samotny na pokładzie. Nikt nie ośmielił się do niego podejść, nawet Carabella, tak nieprzenikliwa była aura samotności, którą się otoczył. Kiedy wreszcie, po wielu godzinach, Carabella mimo wszystko zbliżyła się z wahaniem, była niepewna i milcząca. Valentine przytulił ją jednak z uśmiechem, poczuł jej biodro przy swym udzie, poczuł jej ramię na swej piersi, lecz milczał jak ona, w tej chwili bowiem znajdował się w królestwie nie znającym słów, w którym zyskiwał spokój, w którym zraniona dusza mogła się uleczyć. Wiedział, że może jej zaufać — że Carabella nie wtargnie w to jego królestwo.

Po długiej chwili spojrzała na zachód i westchnęła głośno, zaskoczona, lecz nadal milczała.

— Cóż spostrzegłaś, kochanie? — spytał.

— Widzę coś. Chyba smoka. Valentine milczał.

— Czy to możliwe? Mówiono nam, że o tej porze roku na tych wodach nie ma smoków. Więc co takiego właściwie dostrzegłam?

— Smoka.

— Powiedziano nam, że tu nie ma smoków, a to z pewnością smok. Ciemny, wielki, płynie w tym samym kierunku co my. Valentinie, skąd on się tu wziął?

— One są wszędzie, Carabello.

— A może tylko mi się wydaje? Może to tylko cień na wodzie… może to tylko dryfujące wodorosty…

Valentine potrząsnął głową.

— Widzisz smoka. Króla smoków, jednego z tych największych.

— Nawet na niego nie spojrzałeś!

— Nie spojrzałem. Lecz on tam jest.

— Wyczuwasz go?

— Tak, wyczuwam. Czuję ciężar jego majestatycznej obecności. Siłę umysłu. Potęgę inteligencji. Czułem to, nim się jeszcze odezwałaś.

— Masz teraz niezwykłe zdolności — powiedziała.

— Owszem.

Nadal patrzył na północ. Ciężar duszy smoka przygniatał jego duszę. W czasie trudnych ostatnich miesięcy stał się znacznie bardziej wrażliwy. Potrafił wysyłać umysł daleko bez najmniejszego wysiłku, w rzeczywistości z trudem się przed tym powstrzymywał. Śpiąc i czuwając, poznawał całą głębię duszy Majipooru. Odległość nie wydawała się już przeszkodą. Wyczuwał wszystko, nawet ostre, gorzkie myśli Zmiennokształtnych, nawet powolne, pulsujące emanacje smoków.

— Czego chce? — spytała Carabella. — Czy ma zamiar zaatakować?

— Nie sądzę.

— Lecz nie jesteś pewien?

— Niczego nie jestem już pewien, Carabello.

Zwrócił się ku wielkiemu morskiemu stworzeniu. Starał się dotknąć swym umysłem jego umysłu. Przez moment czuł coś w rodzaju kontaktu, wrażenie otwarcia, złączenia, lecz nagle został odepchnięty jakby potężną dłonią, choć w tym geście nie było niechęci ani pogardy. Miał wrażenie, jakby smok chciał mu powiedzieć: “Nie tu, nie teraz, jeszcze nie”.

— Tak dziwnie wyglądasz — przemówiła Carabella. — Czy on zaatakuje?

— Nie, nie.

— Sprawiasz wrażenie przerażonego.

— Nie, nie boję się. Po prostu próbuję zrozumieć. Nie wyczuwam niebezpieczeństwa. Tylko świadomość… nadzór… ten potężny umysł obserwuje nas…

— Może wysyła wieści Metamorfom?

— To chyba możliwe, tak.

— Jeśli smoki i Zmiennokształtni zjednoczyli się przeciwko nam…

— Podejrzewa to Deliamber, opierając się na zeznaniach istoty, której nie sposób już przesłuchać. Uważam, że może to być znacznie bardziej skomplikowane. Moim zdaniem nieprędko zrozumiemy, na czym polega istota więzi między Zmiennokształtnymi i smokami. Lecz powtarzam ci — nie czuję niebezpieczeństwa.

Carabella milczała przez chwilę, patrząc na niego uważnie.

— Potrafisz czytać w umyśle smoka?

— Nie. Nie. Ja go tylko czuję. Czuję jego obecność. Niczego nie potrafię odczytać. Smok jest dla mnie całkowitą tajemnicą, Carabello. Im bardziej staram się go dosięgnąć, z tym większą łatwością mnie odrzuca.

— Odwraca się. Odpływa!

— Tak. Czuję, jak się przede mną zamyka… jak się wycofuje, jak mnie odtrąca.

— Czego on od nas chce, Valentinie? Czego się nauczył?

— Bardzo chciałbym wiedzieć.

Valentine kurczowo trzymał się relingu, drżący i wyczerpany. Na moment Carabella przykryła jego dłoń swoją, ścisnęła ją; a potem odsunęła się i znów milczeli.

Zdawał sobie sprawę z tego, że nie rozumie. Że rozumie bardzo niewiele. Wiedział też, że najważniejsze jest właśnie to — zrozumieć. Był tym, przez którego zaleczyć można rany zadane Majipoorowi, przez którego może dokonać się zjednoczenie — tego był pewien. On i tylko on może połączyć sprzeczne siły, przywrócić ich harmonię. Ale jak tego dokonać? Jak?

Kiedy przed wielu laty po nieoczekiwanej śmierci brata został królem, przyjął na siebie ten ciężar bez słowa protestu, bez reszty oddał się obowiązkom, choć często wydawały mu się one rydwanem ciągniętym przez narowiste konie. Wiedział jednak, że ma wykształcenie, którego wymaga się od władcy. A teraz Majipoor wymagał najwyraźniej, by jego władca stał się bogiem; a wiedzy potrzebnej bogowi Valentine nie miał posiąść nigdy.

Wyczuwał obecność smoka, znajdującego się gdzieś niedaleko, lecz nie potrafił nawiązać z nim prawdziwego kontaktu, po pewnym czasie przestał więc nawet próbować. Pozostał na pokładzie aż do zmierzchu, ze wzrokiem utkwionym w północny horyzont, jakby spodziewał się dojrzeć Wyspę Pani świecącą w ciemności niczym latarnia morska.

Lecz od Wyspy dzieliło go jeszcze kilka dni drogi. Znajdowali się teraz na tej samej szerokości geograficznej, co wielki półwysep znany pod nazwą Stoienzar. Szlak żeglugowy z Tolaghai na Wyspę prowadził przez Morze Wewnętrzne niemal aż na Alhanroel, praktycznie do wysuniętego półwyspu Stoienzar, dopiero później statki kierowały się na Archipelag Rodamaunt, omijały go i przybijały do portu Numinor. Żeglując tą trasą, można było w pełni wykorzystać południowe wiatry oraz silny Prąd Rodamaunt; znacznie szybciej płynęło się z Suvraelu na Wyspę niż z Wyspy na Suvrael.

Tego wieczora głównym tematem rozmowy był smok. Zimą wiele pokazało się ich w tych wodach, ponieważ smoki, którym udało się uniknąć myśliwych, płynęły zazwyczaj wzdłuż brzegów Stoienzar na wschód, z powrotem ku Wielkiemu Morzu. Lecz do zimy było jeszcze daleko i — jak to sam Valentine oraz jego towarzysze mieli już szansę zaobserwować — tego roku smoki wybierały sobie najbardziej nieoczekiwane trasy, dążąc do tajemniczego miejsca spotkań, gdzieś w pobliżu bieguna; kierowały się nawet na północ, wzdłuż brzegu Wyspy. Morza były ich pełne, a przynajmniej tak mogło się wydawać, i nikt właściwie nie wiedział dlaczego. W każdym razie ja nie wiem, pomyślał Valentine. Nie wiem nic.

Siedział, milcząc, w gronie przyjaciół, niemal się nie odzywał, zbierał siły, tak bardzo mu potrzebne.

Nocami, nie śpiąc, leżał u boku Carabelli i nasłuchiwał głosów Majipooru. Słyszał płaczące z głodu Khyntor i jęczące w strachu Pidruid; słyszał gniewne krzyki przebiegającej brukowane ulice Velathys samozwańczej policji, słyszał podniesione głosy ulicznych oratorów w Alaisor. Miliony, dziesiątki milionów razy głosy powtarzały jego imię. Słyszał Metamorfów w ich tropikalnej dżungli, napawających się tryumfem, którego byli tak pewni, słyszał smoki, u dna oceanów nawołujące się spokojnymi, głębokimi głosami.

Czuł także dotknięcie chłodnej dłoni matki na swym czole, słyszał głos Pani: “Wkrótce będziesz przy mnie, Valentinie, wkrótce ci pomogę”. Od czasu do czasu pojawiał się przy nim także Król Snów, mówiąc: “Tej nocy przelecę nad światem, szukając twych wrogów, przyjacielu Koronalu, i jeśli zdołam rzucić ich na kolana, nie zawaham się, bo taki jest właśnie mój zamiar”. Czuł wtedy ulgę, lecz nieuchronnie pojawiały się znów krzyki trwogi i gniewu, pojawiał się śpiew smoków, szepty Zmiennokształtnych, noc zmieniała się w ranek, wstawał z łoża bardziej zmęczony, niż się do niego kładł. Gdy statki ominęły półwysep Stoienzar i znalazły się na wodach dzielących Alhanroel od Wyspy, słabość ta zaczęła go opuszczać. Ból świata nadal w niego uderzał, lecz tu potęga Pani była już wszechogarniająca, co dzień większa i Valentine czuł ją w swym umyśle; pomagała mu, prowadziła go i pocieszała. Na Suvraelu, stając twarzą w twarz z pesymizmem Króla Snów, potrafił wymownie przedstawić swe przekonanie, że świat można jeszcze odbudować. “Nie ma nadziei” — mówił i Minax Barjazid, a on odpowiadał: “Jest nadzieja i musimy ją wykorzystać. Wiem, jak”. Barjazid mówił: “Nie łudźmy się. Wszystko stracone”, a on odpowiadał: “Słuchaj mnie, a pokaże ci drogę”. Udało mu się w końcu przekonać Minaxa, zdobyć jego niechętne poparcie. Ta iskra nadziei, obecna na Suvraelu, zgasła w trakcie podróży, lecz teraz wydawała się błyszczeć znowu.

Wyspa była już bardzo blisko. Każdego dnia wznosiła się coraz wyżej ponad horyzont, każdego ranka promienie wschodzącego słońca, padającego na jej wschodnie, kredowe zbocza i odbijały się od niego, najpierw bladoróżowe, potem oszałamiająco szkarłatne, następnie, niemal niedostrzegalnie, przechodzące w złoto, by wreszcie, gdy słońce stało już wysoko, zabłysnąć czystą, oślepiającą bielą; bielą, unoszącą się nad wodą niczym dźwięk wielkich cymbałów, głęboki ton muzyki.

W Numinorze Pani czekała już na niego w domu o nazwie Siedem Ścian. Kapłanka Talinod Esulde po raz kolejny zaprowadziła go do niej, do sali szmaragdowej; raz jeszcze Pani stała między dwiema tanigalami, uśmiechnięta, wyciągając ku niemu dłonie.

Dostrzegł, że w ciągu niespełna roku, który upłynął od jego poprzedniej wizyty na Wyspie, matka zmieniła się bardzo i niepokojąco. W ciemnych włosach pojawiły się pasma siwizny, ciepły blask oczu przygasł, aż wydawały się niemal chłodne; czas zmienił nawet jej królewską postawę — teraz garbiła się lekko, pochyloną głowę chowała w ramionach. Niegdyś wydawała mu się boginią, teraz zaś sprawiała wrażenie bogini zmieniającej się powoli w starą, niewątpliwie śmiertelną kobietę.

Padli sobie w objęcia. Pani wydała mu się tak lekka, jakby mógł ją unieść najsłabszy nawet wiaterek. Pili chłodne złote wino, opowiadał jej o wędrówkach po Piurifayne, o podróży na Suvrael, o spotkaniu z Domininem Barjazidem i o tym, jaką przyjemność sprawiło mu znalezienie starego wroga zdrowego na umyśle, okazującego mu należny szacunek.

— A Król Snów? — spytała. — Czy był serdeczny?

— Niezwykle serdeczny. Okazał mi tyle uczucia, że aż byłem zdumiony.

— Nie sposób polubić Barjazidów. Zapewne sama natura ich życia na tym kontynencie oraz straszliwe obowiązki na to nie pozwalają. Lecz błędem jest myśleć o nich jako o potworach, choć ludzie najczęściej za nie właśnie ich mają. Minax jest człowiekiem surowym — czuję jego duszę, kiedy spotykają się nasze umysły, co nie zdarza się często — lecz także silnym i sprawiedliwym.

— Spogląda w przyszłość bez nadziei, lecz obiecał swe pełne poparcie dla wszystkich naszych posunięć. W tej chwili chłosta świat najstraszliwszymi przesłaniami w nadziei zakończenia tego szaleństwa.

— Jestem świadoma jego działań. Od kilku tygodni wyczuwam płynącą z Suvraelu moc tak wielką, jak jeszcze nigdy. Minax użył całej swej potęgi. Ja też, choć na swój własny, łagodny sposób. To jednak nie wystarczy. Świat oszalał, Valentinie. Gwiazda naszych nieprzyjaciół wschodzi, nasza gaśnie, światem zamiast Pontifexa i Koronala rządzi teraz głód i strach. Wiesz o tym. Czujesz, jak otacza cię i ogarnia szaleństwo świata, jak szaleństwo grozi zalaniem całego globu.

— Czy więc skazani jesteśmy na klęskę, matko? Czy to właśnie próbujesz mi powiedzieć? Ty, źródło nadziei, Pani pociechy?

Spojrzała na niego oczami, w których pojawił się cień dawnego, stalowego błysku.

— Nie padło z mych ust słowo “klęska”. Stwierdziłam tylko, że Król Snów i Pani Snów sami nie opanują rzeki szaleństwa.

— Istnieje trzecia Potęga, matko. A może myślisz, że nie jestem zdolny do prowadzenia wojny?

— Jesteś zdolny dokonać wszystkiego, czego zapragniesz, lecz nawet trzy Potęgi to za mało. Chwiejna władza nie sprosta kryzysowi takiemu jak ten.

— Chwiejna?

— Oparta na trzech podporach. Powinno ich być cztery. Czas, by stary Tyeveras wreszcie zasnął.

— Matko…

— Jak długo jeszcze masz zamiar unikać odpowiedzialności?

— Niczego nie unikam, matko! Jakiemu celowi posłuży to, że dam się zamknąć w Labiryncie?

— A więc sądzisz, że Pontifex jest bezużyteczny? Najwyraźniej dziwny masz pogląd na nasz świat, jeśli rzeczywiście tak uważasz.

— Znam wartość Pontifexa.

— Jednak od początku rządów obywasz się bez niego.

— Nie moją jest winą, że gdy wstąpiłem na tron, Tyeveras był już starcem. Co miałem zrobić? Zasiąść w Labiryncie w dzień po zostaniu Koronalem? Nie mam Pontifexa, los bowiem mi go nie dał i nie pojawiła się okazja właściwa, bym zajął miejsce Tyeverasa. Miałem wiele pilniejszych zadań. Mam je nadal.

— Jesteś winien Majipoorowi Pontifexa, Valentinie.

— Jeszcze nie. Jeszcze nie.

— Jak długo będziesz powtarzał te słowa?

— Muszę pozostać na widoku, matko. Zamierzam skontaktować się jakoś z Danipiur, zdobyć jej poparcie w walce z tym Faraataą, który zniszczy świat w imię odzyskania go dla swego ludu. Siedząc w Labiryncie niczego…

— Masz zamiar drugi raz udać się do Piurifayne?

— Poniósłbym tylko kolejną klęskę. Mimo wszystko negocjacje z Metamorfami uważam za sprawę pierwszorzędnej wagi. Danipiur musi zrozumieć, że nie jestem jak królowie z przeszłości, że wyznaję nowe prawdy, że uważam, iż nie można nadal represjonować Zmiennokształtnych, że sprzeciwia się to duchowi Majipooru, że należy potraktować ich jak każdą inną rasę, udzielić miejsca w społeczeństwie.

— I zdołasz dokonać tego tylko jako Koronal.

— Jestem o tym przekonany, matko.

— Zbadaj więc szczerość swych przekonań — powiedziała pani głosem nie dopuszczającym sprzeciwu. — Jeśli to rzeczywiście przekonania, a nie zwykła nienawiść do Labiryntu.

— Nienawidzę Labiryntu i nie kryję tego, kiedy jednak nadejdzie czas, dam się w nim zamknąć posłusznie, choć niechętnie. Twierdzę jednak, że czas ten jeszcze nie nadszedł. Być może zbliża się, lecz jeszcze nie nadszedł.

— A więc niech nadejdzie jak najszybciej. Pozwól Tyeverasowi zasnąć, Valentinie. Nie zalewaj.

5

Spotkanie z Danipiur to niewielki tryumf, lecz godny, by się nim napawać, pomyślał Faraataą. Przez wiele lat wygnaniec, banita mieszkający w dżungli, przez wiele lat wykpiwany, gdy w ogóle go zauważano, teraz z wszystkimi dyplomatycznymi grzecznościami zaproszony został na spotkanie w Domu Urzędów w Ilirivoyne.

Najpierw czuł pokusę, by odwrócić role, by kpiąco zaprosić ją do Nowego Velalisier — w końcu Danipiur była tylko plemiennym urzędnikiem z tytułem bez odpowiednika z czasów przed Wygnaniem, on zaś, głosami wielu, stał się Księciem, Który Nadejdzie i Królem, Który Jest; to on codziennie rozmawia ze smokami i cieszy się poparciem większym, niż Danipiur kiedykolwiek miała. W końcu zrezygnował jednak z tego pomysłu. O ileż lepiej będzie, pomyślał, wmaszerować do Ilirivoyne na czele setek zwolenników, pokazać Danipiur i jej zausznikom, jaką ma moc. Niechże tak będzie, zdecydował. I zgodził się przybyć do Ilirivoyne.

Wzniesiona w nowym miejscu stolica ciągle sprawiała wrażenie nędznej, nie ukończonej. Jak zwykle wybrano na nią leśną polanę, przez którą przepływał obfity w wodę strumień. Ulice nadal jednak były tylko niewyraźnymi ścieżkami, domy o plecionych ścianach nie miały żadnych ozdób, dachy wydawały się plecione pospiesznie, a plac przed Domem Urzędów oczyszczony był tylko częściowo; pnącza nadal jeszcze rosły niemal wszędzie.

Sam dom był jedyną nicią łączącą nowe Ilirivoyne ze starym. Zgodnie ze zwyczajem niesiono go ze sobą wszędzie, wznoszono pośrodku każdego miejsca postoju; górował nad wszystkim: piętrowy, oparty na balach lśniącego bannikopu z fasadą z polerowanego bagiennego mahoniu, w porównaniu z nędznymi szałasami wydawał się pałacem. Gdy przekroczymy morze, wrócimy do Velalisier, pomyślał Faraataa, wybudujemy tam prawdziwy pałac z marmuru i kamienia, nowy cud świata, udekorujemy go bogactwami zabranymi jako wojenne łupy z Zamku Lorda Valentine'a, a wtedy Danipiur ukorzy się przede mną.

Teraz jednak zamierzał w pełni stosować się do protokołu. Pojawił się przed Domem Urzędów i wykonał pięć Zmian Poddania: Wiatr, Piach, Ostrze, Strumień, Płomień. Zachował tę ostatnią postać, póki nie pojawiła się Danipiur. Liczba towarzyszących mu zwolenników — wypełnili plac, nie mieścili się w granicach miasta — zaskoczyła ją i przez chwilę zdumienie to było wyraźnie dostrzegalne, lecz potem opanowała się i odpowiedziała mu trzema Zmianami Dostrzeżenia: Gwiazdą, Księżycem i Kometą. Przy ostatniej Faraataa wrócił do swej postaci i wszedł za nią do budynku. Nigdy przedtem nie był jeszcze w Domu Urzędów.

Danipiur zachowywała się chłodno, obojętnie, uprzejmie. Faraataa poczuł strach, gdyż dzierżyła swe stanowisko przez całe jego życie, lecz natychmiast się opanował. Jej wyniosłe zachowanie, jej wspaniałe opanowanie, były — o czym doskonale wiedział — jedyną bronią, jaką miała przeciwko niemu.

Kiedy formalnościom stało się zadość, Danipiur powiedziała szorstko:

— Nie kocham Niezmiennych bardziej od ciebie, Faraatao, lecz cel, który przed sobą postawiłeś, jest nieosiągalny.

— Jakiż to cel?

— Pozbyć się ich z tego świata.

— Uważasz, że to nieosiągalne? — spytał, nadając głosowi ton najdelikatniejszego zdumienia. — A to czemu?

— Jest ich dwadzieścia miliardów. Dokąd mają się udać?

— Czyżby we Wszechświecie nie było innych światów? Z nich przybyli, niech na nie wrócą.

Palcami dotknęła brody — gest przeczenia, pełen lekceważącego rozbawienia jego słowami. Faraataa nie dał wyprowadzić się z równowagi.

— Kiedy przybyli — próbowała tłumaczyć — rzeczywiście było ich niewielu. To się zmieniło, a ostatnimi czasy komunikacja między Majipoorem a innymi światami niemal nie istnieje. Czy rozumiesz, ile trwałaby ewakuacja dwudziestu miliardów ludzi? Gdyby co godzinę Majipoor opuszczał statek z dziesięcioma tysiącami na pokładzie, nie znikliby nigdy — mnożyliby się szybciej, niż ładowano by statki!

— Więc niech zostaną, a my nadal prowadzić będziemy wojnę. Zaczną zabijać się sami z głodu, potem w ogóle nie będzie już żywności i wszyscy umrą, a w ich miastach zamieszkają duchy. Pozbędziemy się ich na zawsze.

Palce Danipiur znów powędrowały ku brodzie.

— Dwadzieścia miliardów trupów? Faraatao, Faraatao, okaż odrobinę rozsądku! Czy zdajesz sobie w ogóle sprawę z tego, co to oznacza? W samym Ni-moya mieszka więcej ludzi niż w Piurifayne… a ile jeszcze mają miast? Pomyśl o smrodzie tych ciał. Pomyśl o chorobach, o zarazach, które wywoła tyle gnijącego mięsa.

— Mięsa wcale nie będzie tak wiele, przecież wyginą z głodu! Nie obawiam się zgnilizny.

— Zachowujesz się niegodnie i niepoważnie, Faraatao.

— Doprawdy. Zgoda, słowa me nie były poważne. Na swój niepoważny sposób wstrząsnąłem ciemiężycielem, pod którego butem wiliśmy się przez czternaście tysięcy lat. Na swój niepoważny sposób zmieniłem jego świat w chaos. Bardzo…

— Faraatao…

— …wiele osiągnąłem na swój niepoważny sposób, Danipiur. I nie tylko bez żadnej pomocy z twej strony, lecz właściwie wbrew twym jawnym sprzeciwom. Teraz zaś…

— Wysłuchaj mnie, Faraatao. Wyzwoliłeś potężne siły, tak, i wstrząsnąłeś Niezmiennymi w stopniu, którego nigdy nie uważałam za możliwy do osiągnięcia. Jednak nadszedł czas, byś przerwał i zastanowił się nad konsekwencjami swych czynów.

— Dzięki mnie odzyskamy świat!

— Być może, lecz jaką zapłacimy zań cenę? Po ich ziemiach rozprzestrzeniłeś zarazy… jak sądzisz, czy łatwo je będzie opanować? Stworzyłeś potworne, przerażające zwierzęta i wypuściłeś na wolność, a teraz jeszcze chcesz zadławić świat smrodem gnijących dwudziestu miliardów trupów. Chcesz ocalić nasz świat czy go zniszczyć, Faraatao?

— Zarazy znikną razem ze zbożami, na których żerują, a z których my nie mamy praktycznie żadnych korzyści. Nowych zwierząt jest niewiele, świat jest wielki, naukowcy zaś upewniają mnie, że są one niezdolne do rozmnażania, tak więc łatwo pozbędziemy się ich, gdy wykonają już swe zadanie. W odróżnieniu od ciebie nie boję się gnijących ciał. Padlinożercy pożywią się jak nigdy dotąd, a my wzniesiemy świątynie z gór kości, które po nich pozostaną. Zwycięstwo należy do nas, Danipiur. Odzyskaliśmy nasz świat!

— Jesteś zbyt pewny siebie. Nie odpowiedzieli jeszcze na nasz atak… co zrobimy, kiedy sami zaatakują? Proszę, byś przypomniał sobie, co uczynił z nami Lord Stiamot.

— Lord Stiamot potrzebował na to trzydziestu lat.

— Tak — przyznała Danipiur — lecz miał niewielkie armie. Teraz Niezmienni są znacznie potężniejsi.

— My zaś wiemy, jak wysyłać przeciw nim zarazy i potwory, czego nie wiedzieliśmy w czasach Lorda Stiamota. Sama ich liczebność pracuje przeciw nim, teraz gdy kończą się im zapasy żywności. Jak zdołają walczyć z nami przez trzydzieści dni, nie mówiąc już o trzydziestu latach, skoro z głodu ich świat rozpada się na strzępy?

— Głodni wojownicy walczą lepiej niż tłuści. Faraataa roześmiał się.

— Wojownicy? Jacy wojownicy! Mówisz głupstwa, Danipiur. Ci ludzie są miękcy!

— W czasach Lorda Stiamota…

— Czasy Lorda Stiamota minęły osiem tysięcy lat temu. Od tej pory żyło im się dobrze, stali się rasą głupców i tchórzy, a największym głupcem jest ten ich Lord Valentine, święty dureń cnotliwie nienawidzący przemocy. Nie ma się czego lękać ze strony władcy, który nie znosi rzezi!

— Zgoda, nie musimy się go bać. Możemy go jednak użyć, Faraatao. I to właśnie mam zamiar uczynić.

— Jak?

— Wiesz, że marzy o tym, by zawrzeć z nami sojusz?

— Wiem, że w swej głupocie wkroczył do Piurifayne, pragnąc rozpocząć negocjacje, i że ty w swej mądrości do tego nie dopuściłaś.

— Tak, wyciągnął rękę do zgody, ale nie dopuściłam do spotkania. Przed rozmowami musiałam poznać jego intencje.

— Teraz już je znasz.

— Znam. I chcę, byś zaprzestał rozsiewania plag i udzielił mi poparcia, kiedy spotkam się z Koronalem. Swymi działaniami zagrażasz sukcesowi mych planów.

— Jakich planów?

— Lord Valentine różni się od Koronatów, których znałam.

Jak powiedziałeś, jest świętym głupcem, człowiekiem łagodnym, nie znoszącym rzezi, co czyni go chwiejnym i podatnym na manipulacje. Zamierzam wykorzystać to, zmuszając go do ustępstw, na które nie zgodziłby się żaden inny Koronal. Prawo osiedlania się na Alhanroelu, zwrot świętego miasta Velalisier… udział w rządach… krótko mówiąc całkowita równość w ramach społeczności Majipooru.

— Lepiej zniszczyć tę społeczność. Osiedlać się, gdzie chcemy, bez pytania o zgodę!

— Musisz pojąć, że to niemożliwe. Nie wygonisz dwudziestu miliardów istot ani ich nie zgładzisz. Możemy tylko zawrzeć z nimi pokój. Valentine to nasza szansa na pokój, Faraatao.

— Pokój. Co za wstrętne, kłamliwe słowo! Pokój! Nie, nie Danipiur, ja nie pragnę pokoju, nie interesuje mnie pokój, lecz zwycięstwo! A zwycięstwo należy do nas.

— Zwycięstwo, o które walczysz, oznacza naszą zagładę — odpowiedziała Danipiur.

— Nie sądzę. Uważam, że negocjacje z Koronalem nie doprowadzą do niczego. Jeśli zgodzi się na ustępstwa, których zażądasz, obalą go jego książęta i diukowie, i wybiorą na Koronala człowieka twardszego. Co wtedy? Nie, Danipiur, muszę kontynuować wojnę, póki Niezmienni nie znikną z naszego świata. Wszystko inne oznacza dalszą niewolę.

— Zabraniam ci!

— Zabraniasz?

— Jestem Danipiur!

— Tak. I co z tego? Jam jest Król, Który Jest, o mnie mówią proroctwa. Jak możesz mi czegoś zabronić? Zniszczę ich, Danipiur. A jeśli mi się przeciwstawisz, zniszczę także i ciebie. — Faraataa wstał i machnięciem ręki przewrócił swój nie tknięty kielich, wylewając na stół jego zawartość. W drzwiach zatrzymał się i na mgnienie oka przyjął postać Rzeki, oznakę sprzeciwu, pogardy, po czym powrócił do swej własnej formy. — Wojna będzie trwała nadal — oznajmił. — Na pewien czas pozostawiam cię na twym stanowisku, lecz ostrzegam: strzeż się zdradzieckich kontaktów z wrogiem! A jeśli chodzi o świętego Lorda Valentine'a, jego życie należy do mnie. Jego krew oczyści Stół Bogów w dniu rekonsekracji Velalisier. Strzeż się, Danipiur, twej krwi mogę użyć w tym samym celu!

6

— Koronal Lord Valentine wraz ze swą matką, Panią, przebywa w Świątyni Wewnętrznej — oznajmiła kapłanka Talinot Esulde. — Prosi, byś spędził noc w domu władców w Numinorze, książę, a jutro wyruszył na spotkanie z nim.

— Spełnię życzenie Koronala — odrzekł Hissune.

Ponad ramieniem kapłanki przyglądał się gigantycznej, białej ścianie Pierwszego Zbocza, górującej nad Numinorem. Jaśniała niemal boleśnie; miał wrażenie, że spogląda w drugie słońce. Gdy przed kilku dniami, po długiej podróży z Alhanroelu, po raz pierwszy dostrzegli Wyspę, patrząc na jej Zbocza musiał ocieniać oczy dłonią, choć i to pomagało niewiele, stojąca zaś obok niego Elsinome odwróciła się do niej plecami i krzyknęła, przerażona: “Nigdy nie widziałam takiego blasku! Czy może nas oślepić?” Lecz teraz, z bliska, biała kamienna ściana nie przerażała już; jej blask wydawał się czysty, przyjazny, raczej niczym światło księżyca niż słońca.

Od morza wiał świeży, łagodny wiatr, ten sam, który tak szybko — lecz nie dość szybko, by przytłumić niecierpliwość, której z każdym dniem gromadziło się coraz więcej — przeniósł go tu z Alaisor. Niecierpliwość ta nie opuściła go, gdy postawił stopę na lądzie należącym do Pani, choć wiedział, ze teraz nie wolno mu sobie na nią pozwolić, że musi żyć tym niespiesznym rytmem co wszyscy, łącznie z władczynią, lub nie osiągnie tego, po co tu przybył.

I rzeczywiście — czuł, jak niemal natychmiast dostosowuje się do powolnego rytmu. Kapłanka prowadziła go uliczkami małego, sennego miasteczka portowego do domu zwanego Siedem Ścian. Czar Wyspy, pomyślał Hissune, jest nieodparty; to miejsce pokoju, łagodności i ciszy, oddające hołd wszechmocnej obecności Pani. O szerzących się na Majipoorze niepokojach tutaj jakby nie słyszano.

Mimo wszystko nocą Hissune nie mógł zasnąć. Leżał we wspaniałej komnacie o ścianach okrytych cudownym, ciemnym materiałem utkanym przed wiekami, w komnacie, w której równie dobrze spać mógł kiedyś wielki Lord Confalume lub Prestimion, lub nawet sam Stiamot i wydawało mu się, że czuje wokół siebie obecność tych władców, rozmawiających ze sobą szeptem, szeptem kpiących sobie z niego: “uzurpator, wieśniak, bufon”. To tylko szum fal rozbijających się o nabrzeże, powtarzał sobie gniewnie, lecz sen nie nadchodził; im bardziej Hissune go pragnął, tym dalej się odsuwał. Wstał więc i spacerował po salach, wyszedł nawet na dziedziniec, szukając służącego, który mógłby dać mu wina, lecz nie znalazł nikogo, wrócił więc do sypialni i znów zamknął oczy. Tym razem zdawało mu się, że gdy tylko się położył, Pani lekko dotknęła jego duszy; nie, nie przypominało to przesłania, tylko delikatne obmywające westchnienie, ciche Hissune, Hissune, Hissune, dzięki któremu nieco uspokoił się i zasnął, najpierw płytko, a potem tak głęboko, że znalazł się poza zasięgiem snów.

Rankiem smukła, dostojna kapłanka Talinot Esulde przyszła po niego i po Elsinome. Poprowadziła ich do stóp wzgórza, gdzie czekały już napędzane grawitacyjnie małe ślizgacze, mające zabrać ich na najwyższe tarasy Wyspy.

Wjazd po pionowej ścianie Pierwszego Progu wydawał się niemal przerażający; wspinali się coraz wyżej, coraz wyżej, niczym we śnie. Hissune nie odważył się otworzyć oczu, póki pojazd nie spoczął na lądowisku. Dopiero wtedy obejrzał się i dostrzegł oświetloną słonecznym blaskiem bezgraniczną przestrzeń oceanu ciągnącą się aż ku dalekiemu Alhanroelowi i bliźniacze, wybiegające weń łukiem falochrony portu w Numinorze. Poprzez gęste, porastające taras lasy ślizgacz zawiózł ich do podstawy Drugiego Progu, wyrastającego w górę tak stromo, iż wydawał się wypełniać niebo. Noc spędzili właśnie tam, w domu na Tarasie Zwierciadeł, zawdzięczającym swą nazwę potężnym blokom polerowanego czarnego kamienia wyrastającym z ziemi niczym posągi dawno zapomnianych bóstw.

Stamtąd podobnym małym ślizgaczem znów ruszyli w górę na najwyższy i najświętszy Próg, wzniesiony tysiące stóp nad poziomem morza, gdzie znajdowało się sanktuarium Pani. Na szczycie Trzeciego Progu powietrze było krystalicznie czyste, rzeczy oddalone o wiele mil wydawały się bliskie, niczym obserwowane przez szkło powiększające. Olbrzymie ptaki z gatunku Hissune'owi nie znanego, o tłustych czerwonych ciałach i wielkich, czarnych skrzydłach zataczały w powietrzu leniwe kręgi. Znów wraz z Elsinome ruszyli w podróż po płaskim szczycie zbocza, mijali taras za tarasem, aż wreszcie dotarli na miejsce, gdzie stały proste, białe budynki pozornie przypadkowo rozrzucone wśród ogrodów niezwykłej piękności.

— To Taras Adoracji — wyjaśniła Talinot Esulde. — Wrota do Świątyni Wewnętrznej.

Tę noc przespali w cichym, oddalonym od innych budynku; ładnym, zwyczajnym, wyposażonym we własny basen i niewielki prywatny ogród odgrodzony od świata pnączami, których grube pnie tworzyły nieprzeniknioną ścianę. Rankiem służba przyniosła im mrożone owoce i smażoną rybę; wkrótce po śniadaniu pojawiła się sama Talinot Esulde wraz z inną kapłanką, dostojną siwowłosą kobietą o przenikliwym spojrzeniu, która oddała każdemu należne mu honory. Hissune'a powitała więc salutem należnym księciu Góry, dziwnie jednak nieformalnym, niemal niedbałym, ujęła dłonie Elsinome, przytrzymała je w uścisku przez dłuższą chwilę, patrząc jej w oczy serdecznie, choć badawczo.

W końcu puściła je i powiedziała:

— Witam was oboje na Trzecim Zboczu. Nazywam się Lorivade. Pani i jej syn oczekują was.

Poranek był chłodny i mglisty; słońce dopiero miało przedrzeć się przez wiszące nisko chmury. Ruszyli gęsiego — Lorivade szła pierwsza, Talinot Esulde ostatnia, nikt nie odezwał się nawet słowem — przeszli przez ogród; na liściach roślin lśniła rosa poranka, przekroczyli biały most o łukach tak delikatnych, że sprawiały wrażenie, jakby roztrzaskać je mogło najlżejsze nawet stąpnięcie, i znaleźli się na wielkiej łące, po której przeciwnej stronie stała Świątynia Wewnętrzna.

Hissune nigdy w życiu nie widział piękniejszego budynku. Świątynia zbudowana była z tego samego przezroczystego kamienia co most. Jej serce stanowiła niska rotunda o płaskim dachu, z której rozchodziło się promieniście osiem długich, delikatnych skrzydeł, nadających całości wrażenie promieniującej blaskiem gwiazdy. Nie zastosowano żadnego ornamentu; architektura Świątyni była prosta, precyzyjna, czysta i doskonała.

Pośrodku rotundy, w ośmiobocznej sali, w której centrum znajdował się ośmioboczny basen, czekali na nich Lord Valentine i kobieta — z całą pewnością jego matka.

Hissune zatrzymał się na progu; zamarł, ogarnięty nieopisanym zdumieniem. Patrzył to na Panią, to na jej syna, zmieszany, nie wiedząc, której z Potęg powinien oddać cześć pierwszej. Zdecydował, że zaszczyt ten należy się Pani… ale jak ma ją pozdrowić? Czy Panią wita się podobnie jak Koronala znakiem gwiazdy? A może popełni w ten sposób straszliwy nietakt? Nie miał pojęcia. Nauczono go wiele, ale nie wiedział, jak powitać Panią Wyspy!

Mimo wszystko obrócił się ku niej. Wydawała się starsza, niż oczekiwał, twarz miała pomarszczoną, włosy przyprószone siwizną, wokół oczu ciągnęła się sieć delikatnych zmarszczek. Lecz jej uśmiech… radosny, promienny, ciepły jak południowe słońce mówił wyraźnie o kryjącej się w ciele sile; w tym zdumiewającym blasku wszystkie jego wątpliwości, cały strach, natychmiast znikły.

Ukląkłby przed nią, lecz najwyraźniej wyczuła, co ma zamiar zrobić, nim jeszcze przygiął kolano, i powstrzymała go, ledwie widocznie kręcąc głową, po czym wyciągnęła rękę. Hissune jakimś cudem zrozumiał, co winien uczynić, i czubkami palców dotknął jej dłoni. W tej samej chwili poczuł przepływ energii tak gwałtowny, że gdyby nie kontrolował się całą siłą woli, z pewnością by odskoczył. Lecz energia Pani napełniła go tylko nowym poczuciem pewności siebie, siły, godności.

Odwrócił się ku Koronalowi.

— Panie — szepnął.

Zaskoczyły go, niemal przeraziły zmiany, które zaszły w twarzy i sylwetce Lorda Valentine'a od chwili, gdy widzieli się po raz ostatni, tak strasznie dawno temu, w Labiryncie, na początku rozpoczętego pod złą gwiazdą Wielkiego Objazdu. Valentine był wtedy tak straszliwie zmęczony, lecz mimo to jego rysy rozjaśniło wewnętrzne światło, rodzaj niezwyciężonej wesołości, której żadne zmęczenie nie było w stanie stłumić. To właśnie się zmieniło. Brutalne słońce Suvraelu przyciemniło skórę Koronala, nadając mu nieoczekiwanie gwałtowny, niemal barbarzyński wygląd. Oczy miał zapadnięte, ukryte pod ciężkimi powiekami, włosy spłowiałe, pobrużdżona twarz wydawała się chudsza — nie pozostał w niej nawet ślad tej pogody ducha, która była tak dla niego charakterystyczna. Sprawiał wrażenie człowieka obcego: napiętego, ponurego, obojętnego.

Hissune podniósł dłoń w znaku gwiazdy, lecz Lord Valentine tylko machnął niecierpliwie ręką, wyciągnął ją i uścisnął mocno dłoń Hissune'a. To także go zaniepokoiło — nie ściska się dłoni Koronala. I w tym wypadku poczuł przepływ energii, lecz w odróżnieniu od energii, którą wypełniła go Pani, ta pozostawiła go niespokojnego, wstrząśniętego, poruszonego.

Kiedy Koronal rozluźnił uścisk, Hissune cofnął się o krok i skinął na Elsinome, stojącą nieruchomo na progu, jakby obecność dwóch Potęg Majipooru w tej samej sali zmieniła ją w kamień. Schrypniętym, nieswoim głosem przedstawił ją:

— Panie… Pani… proszę, powitajcie mą matkę, lady Elsinome.

— Godna matka godnego syna — powiedziała Pani; były to jej pierwsze słowa, a głos, którym je wypowiedziała, wydał mu się najpiękniejszym, jaki kiedykolwiek słyszał — był dźwięczny, melodyjny, spokojny. — Podejdź bliżej, Elsinome.

Niczym wyrwana z transu, Elsinome uczyniła kilka kroków po gładkiej, marmurowej posadzce. Pani wyszła jej na spotkanie, stanęły twarzą w twarz przy ośmiobocznym basenie. Tam właśnie Pani na Wyspie wzięła Elsinome w objęcia i przytuliła serdecznie, a kiedy kobiety odsunęły się od siebie, Hissune dostrzegł, iż jego matka sprawia wrażenie kogoś, kto przez długi czas żył w ciemności, a teraz wyszedł wreszcie w pełny blask dnia. Oczy jej lśniły, twarz miała zarumienioną, w jej postawie nie pozostał nawet ślad zalęknienia czy nieśmiałości.

Spojrzała na Lorda Valentine'a, chciała uczcić go znakiem gwiazdy, lecz Koronal przeszkodził jej tak, jak przeszkodził samemu Hissune'owi — przytrzymał jej dłoń ze słowami:

— To nie jest konieczne, lady Elsinome.

— Panie, spełniam swój obowiązek — odparła pewnym głosem.

— Nie. Już nie. — Koronal uśmiechnął się, po raz pierwszy tego ranka. — Gesty, ukłony… wymagają ich uroczystości publiczne. Między nami pompa nie jest potrzebna. — Do Hissune'a rzekł: — Chyba bym cię nie rozpoznał, gdybym nie wiedział, z kim się dziś spotykam. Rozstaliśmy się na tak długo, że staliśmy się sobie obcy; takie przynajmniej odnoszę wrażenie.

— Minęło kilka lat, panie, a nie były to lata łatwe. Czas zawsze coś zmienia, lata takie jak te zmieniają wszystko.

— To prawda. — Lord Valentine pochylił się, przyglądając mu się tak intensywnie, że Hissune poczuł niepokój. Po dłuższej chwili Koronal odezwał się znowu. — Niegdyś sądziłem, że znam cię dobrze, lecz chłopiec, którego znałem, pokrywał nieśmiałość sprytem. Dziś stoi przede mną mężczyzna, prawdziwy książę, w którym nie pozostało niemal nic z nieśmiałości, a spryt zmienił się w coś głębszego, być może zręczność lub nawet mądrość męża stanu, przynajmniej jeśli raporty, które otrzymywałem, mówią prawdę, a nie mam powodu w to wątpić. Sądzę jednak, że gdzieś głęboko nadal dostrzegam chłopca, którym byłeś. Ale niełatwo jest go rozpoznać.

— A mnie, panie, trudno jest dziś dostrzec w tobie człowieka, który niegdyś wynajął mnie jako przewodnika po Labiryncie.

— Czyżbym zmienił się aż tak, Hissunie?

— Zmieniłeś się, panie. Obawiam się o ciebie.

— Jeśli musisz się dręczyć, obawiaj się o Majipoor, nie o mnie.

— Obawiam się o Majipoor, panie. Bardzo się boję. Lecz jak możesz żądać ode mnie, bym nie martwił się o ciebie? Jesteś moim dobroczyńcą, panie. Wszystko, co mam, zawdzięczam tobie, więc kiedy widzę cię tak smutnego, niespokojnego…

— To burzliwe czasy, Hissunie. Wydarzenia wyciskają piętno na mej twarzy, lecz może czeka nas jeszcze nowa wiosna. A teraz powiedz: jakie nowiny przynosisz z Góry Zamkowej? Wiem, że panowie i książęta snuli wielkie plany.

— Słusznie, panie.

— Więc mów!

— Rozumiesz, panie, że plany te zostają ci przedstawione do akceptacji, że Rada Regencyjna nigdy nie zamierzała…

— Rozumiem. Powiedz mi więc, co proponuje rada. Hissune głęboko zaczerpnął oddechu.

— Po pierwsze, sformowana przez nas armia powinna otoczyć Piurifayne, by uniemożliwić Metamorfom słanie kolejnych plag i innych przerażających wynalazków…

— Chodzi o otoczenie Piurifayne czy inwazję?

— Głównie otoczenie, panie.

— Głównie?

— Po odcięciu Piurifayne wojska powinny wkroczyć do prowincji w poszukiwaniu tego Faraatay i jego zwolenników.

— Och! Złapać Faraataę i jego zwolenników. A gdy już ich schwytamy, co dalej? Choć to mało prawdopodobne, o czym świadczą moje doświadczenia z dżungli.

— Zostaną odizolowani.

— Tylko? Żadnych egzekucji przywódców?

— Panie, nie jesteśmy dzikusami!

— Oczywiście, oczywiście. Celem inwazji jest więc wyłącznie schwytanie Faraatay?

— Wyłącznie, panie.

— Nie będziemy próbowali obalić Danipiur? Nie przeprowadzimy całkowitej eksterminacji Metamorfów?

— Nikt nie ośmielił się nawet zasugerować niczego podobnego.

— Rozumiem — rzekł Koronal głosem opanowanym, niemal kpiącym; Hissune nigdy jeszcze nie słyszał go mówiącego w ten sposób.

— I co jeszcze proponuje rada?

— Sformowanie armii okupującej Piliplok, bez rozlewu krwi, jeśli tylko da się tego uniknąć, a także kontrolującej inne miasta i prowincje, które wypowiedziały posłuszeństwo rządowi. Jej celem byłoby również zneutralizowanie rozmaitych prywatnych oddziałów, pozostających w dyspozycji fałszywych Koronalów — istnieje ich kilka — a także, jeśli to możliwe, użycie ich dla dobra rządu. Po trzecie, postanowiliśmy okupować prowincje, które nie godzą się na program podziału zapasów i nie chcą dostarczyć nakazanych ilości żywności terenom dotkniętym zarazami.

— Bardzo wszechstronny plan — stwierdził Valentine tym samym, niemal obojętnym tonem. — Kto ma dowodzić tymi wszystkimi armiami?

— Rada zdecydowała podzielić dowodzenie pomiędzy lorda Tunigorna, lorda Diwisa i mnie — odparł Hissune.

— A ja?

— Ty, panie, będziesz najwyższym dowódcą całości naszych sił.

— Oczywiście. Oczywiście. — Valentine wydawał się wpatrywać w głębię swej duszy; przez długą chwilę, w całkowitym milczeniu rozważał słowa Hissune'a. Było coś niepokojącego w spokoju, obojętności, z jakimi Koronal zadawał mu pytania. Wydawało się, że wie równie dobrze jak on sam, dokąd prowadzi ta rozmowa; Hissune nagle przeraził się w chwili, w której wypowiedzieć będzie musiał ostatnie słowa. Lecz naraz uświadomił sobie, że moment ten właśnie nadszedł. Oczy Koronala rozbłysły nagle dziwnym światłem, jego uwaga raz jeszcze zwróciła się ku rozmówcy. — Czy Rada Regencyjna ma jeszcze jakieś propozycje, książę?

— Tylko jedną.

— Jaką?

— Dowódca armii okupującej Piliplok i inne zbuntowane miasta powinien nosić tytuł Koronala.

— Przed chwilą powiedziałeś mi, że Koronal zostanie najwyższym dowódcą wszystkich armii!

— Nie, panie. Pontifex musi być najwyższym dowódcą wszystkich armii.

Zapadła po tym oświadczeniu cisza wydawała się trwać tysiąc lat. Lord Valentine zamarł, nieruchomy, mógłby niemal uchodzić za posąg, gdyby nie drganie powiek i — od czasu do czasu — mięśnia na policzku. Hissune czekał, napięty, nie śmiał otworzyć ust. Teraz, gdy wreszcie tego dokonał, zdumiewała go własna śmiałość — postawił Koronalowi ultimatum! Lecz nie było odwrotu. Nie sposób wycofać raz wypowiedzianych słów. Jeśli w swym gniewie Koronal zechce pozbawić go tytułów i godności, jeśli zechce uczynić go na powrót żebrakiem w Labiryncie, niech i tak będzie — raz wypowiedzianych słów nie sposób wycofać.

I nagle Koronal się roześmiał.

Śmiech ten zaczął się gdzieś w samym jądrze jego istoty i niczym gejzer wystrzelił przez gardło i usta; dźwięczny, huczący śmiech, którego można byłoby się spodziewać raczej po gigantach w rodzaju Lisamon Hultin czy Zalzana Kavola niż po łagodnym Lordzie Valentinie. Śmiech ten trwał i trwał, aż Hissune zaczai się obawiać, że Koronal mógł oszaleć; lecz właśnie wtedy ustał, nagle i w jednej chwili, i nic nie pozostało po tym zdumiewającym wybuchu wesołości, tylko dziwnie radosny uśmiech.

— Świetnie! — krzyknął Koronal. — Ach, doskonale zrobione, Hissunie, doskonale zrobione.

— Panie?

— Powiedz mi teraz, kto ma być tym nowym Koronalem?

— Panie, musisz zrozumieć, że to tylko propozycje… złożone, by zwiększyć skuteczność rządów w tej jakże ciężkiej dla nas chwili…

— Tak, tak, oczywiście. Pytam raz jeszcze, kto ma zostać tym jakże skutecznym Koronalem?

— Panie, rządzący Koronal sam wybiera swego następcę.

— Prawda. Lecz kandydaci… czy nie proponują ich doradcy i książęta? Za mego następcę uważało się powszechnie Elidatha… lecz Elidath, czego z pewnością jesteś świadomy, nie żyje. A więc… kogo proponuje rada?

— Wymieniano kilka osób, panie — powiedział cicho Hissune. Nie potrafił zdobyć się na to, by spojrzeć Valentine'owi w oczy. — Jeśli uważasz to za obraźliwe, panie…

— Tak, oczywiście, kilka osób. Jakie to były osoby?

— Przede wszystkim lord Stasilane, ale on natychmiast oznajmił, że nie zamierza zostać Koronalem. Także lord Diwis…

— Diwis nie może zostać Koronalem! — stwierdził ostro Valentine, obrzucając matkę szybkim spojrzeniem. — Ma wszystkie wady mego brata, a żadnej z jego zalet. Oprócz, być może, odwagi i czegoś w rodzaju siły przebicia. Co z pewnością nie wystarczy do sprawowania władzy.

— Wspomniano jeszcze kogoś, panie.

— Ciebie, Hissunie?

— Tak, panie — przytaknął Hissune, lecz z gardła wydostał mu się tylko zdławiony szept. — Mnie.

Lord Valentine uśmiechnął się.

— Czy zechcesz służyć?

— Jeśli tylko będę miał możność, panie, tak.

Koronal patrzył mu w oczy płonącym wzrokiem, lecz Hissune nie ugiął się.

— Ach, cóż, czyli nie ma problemu. Matka chce zobaczyć we mnie Pontifexa. Rada Regencyjna chce zobaczyć we mnie Pontifexa. Stary Tyeveras z pewnością bardzo chce zobaczyć we mnie Pontifexa.

— Valentinie… — Pani zmarszczyła brwi.

— Nie, wszystko będzie dobrze, matko. Wiem, co trzeba zrobić. Nie mogę wahać się dłużej, prawda? Przyjmuję więc me przeznaczenie. Wyślemy Hornkastowi wieść o tym, że staremu Tyeverasowi wolno jest wreszcie przekroczyć Most Pożegnań. Ty, matko, będziesz mogła złożyć ciężar, o czym, jak wiem, marzysz, i pędzić wreszcie łatwe życie byłej Pani Snów. Elsinome, dla ciebie trudy dopiero się zaczynają. I dla ciebie też, Hissune. Widzisz, załatwione. Wszystko zdarzyło się tak, jak zaplanowałem, może tylko nieco wcześniej, niż się spodziewałem.

Hissune, z niepokojem i zdumieniem obserwujący Koronala, dostrzegł, jak zmienia się wyraz jego twarzy. Surowość, niezwykła gwałtowność znikły, w oczach zabłysły ciepło i łagodność dawnego Valentine'a, a dziwny, nienaturalnie wesoły uśmiech sprawiający niemal wrażenie szaleńczego ustąpił miejsca uśmiechowi dawnego Valentine'a — łagodnemu, czułemu, kochającemu.

— Skończone — powiedział cicho Valentine, podniósł dłonie, wyciągnął je w znaku gwiazdy i krzyknął: “Niech żyje Koronal! Niech żyje Lord Hissune!”

7

Troje spośród pięciorga wielkich ministrów Pontyfikatu znajdowało się już w sali rady, gdy wszedł do niej Hornkast. Pośrodku, jak zwykle, siedział Ghayrog Shinaam, minister spraw zewnętrznych; rozwidlony język drżał mu nerwowo, jakby Shinaam sądził, że wyrok śmierci ma zostać wydany nie na starca, któremu służył tak długo, lecz na niego. Obok stało puste krzesło lekarza Sepulthrove, po prawej zaś zajął miejsce Dilifon, przygięty brzemieniem starości, poruszający się z wielkim trudem człowieczek, skulony na swym ozdobnym niczym tron siedzisku, opierający się o poręcz; tylko jego oczy ożywiał płomień, którego Hornkast nie widział w nich od lat. Pod przeciwległą ścianą usiadła tłumaczka snów Narrameer; bił od niej mroczny strach, jej stuletnie ciało w swym absurdalnym, czarodziejskim pięknie budziło przerażenie. Jak długo, pomyślał, cała ta trójka czekała na ten właśnie dzień? Jakie przysięgi złożyli w duchu, by przyspieszyć jego nadejście?

— Gdzie Sepulthrove? — spytał.

— Z Pontifexem — odparł Dilifon. — Przed godziną wezwano go do sali tronowej. Powiedziano nam, że Pontifex znów zaczął mówić.

— Dziwne, że mnie o tym nie poinformowano.

— Wiedzieliśmy, że odbierasz wiadomość od Koronala — wyjaśnił Shinaam. — Uznaliśmy, że najlepiej będzie ci nie przeszkadzać.

— Nadszedł wreszcie ten dzień, prawda? — Narrameer pochyliła się w fotelu, spięta; palcami bezustannie przeczesywała wspaniałe, gęste i błyszczące czarne włosy.

Hornkast skinął głową.

— Nadszedł wreszcie ten dzień — przytaknął.

— Aż trudno uwierzyć — stwierdził Dilifon. — Ta farsa trwała tak długo, jakby miała się nigdy nie skończyć.

— Dziś nadszedł jej kres. Oto dekret. Muszę przyznać, że sformułowano go bardzo elegancko.

Shinaam roześmiał się cienkim, przerywanym śmiechem.

— Chciałbym wiedzieć, jakich to eleganckich słów używa się, skazując na śmierć rządzącego Pontifexa. Mam wrażenie, że przyszłe pokolenia wiele czasu poświęcą studiowaniu tego dokumentu.

— Dekret nie skazuje na śmierć nikogo — wyjaśnił Hornkast. — Nie daje nikomu żadnych instrukcji. Jest po prostu listem kondolencyjnym Koronala Lorda Valentine'a, wyrazem żalu z powodu śmierci jego ojca i ojca nas wszystkich, wielkiego Pontifexa Tyeverasa.

— Ach! Valentine okazał się sprytniejszy, niż sądziłem — zachichotał Dilifon. — Jego ręce pozostają czyste.

— I zawsze były — stwierdziła Narrameer. — Powiedz mi, Hornkaście, kto ma zostać nowym Koronalem?

— Wybrano Hissune'a, syna Elsinome.

— Młodego księcia pochodzącego z Labiryntu?

— Właśnie jego.

— Zdumiewające. Będzie więc także nowa Pani?

— Elsinome — oznajmił Hornkast.

— Przecież to rewolucja! — krzyknął Shinaam. — Jednym ruchem dłoni Valentine przewrócił Górę do góry nogami. Aż trudno uwierzyć! Lord Hissune! To nieprawdopodobne. Jak to przyjęli książęta Góry?

— Moim zdaniem nie mieli wielkiego wyboru — rzekł Hornkast. — Nie powinniśmy się jednak przejmować reakcją książąt. Mamy do spełnienia pewne obowiązki. To nasz ostatni dzień u władzy.

— I dzięki Bogini — westchnął Dilifon. Ghayrog spojrzał na niego ponuro.

— Mówisz tylko za siebie!

— Może. A może także za Pontifexa Tyeverasa.

— Który najwyraźniej znów zaczął mówić za siebie, prawda? — powiedział Hornkast. Spojrzał na trzymany w rękach dokument. — Istnieje kilka problemów, na które chciałbym zwrócić waszą uwagę. Na przykład: moim ludziom nie udało się do tej pory odnaleźć wiarogodnego opisu procedury oznajmienia o śmierci starego Pontifexa i wstąpieniu na tron nowego. Tyle czasu minęło od poprzedniej takiej zmiany!

— Najprawdopodobniej nikt żywy jej nie pamięta — doszedł do wniosku Dilifon. — Z wyjątkiem samego Pontifexa Tyeverasa.

— Który w tej sprawie nie udzieli nam chyba żadnej pomocy. W tej chwili przeszukujemy archiwa, szukając opisu uroczystości towarzyszących śmierci Ossiera i wstąpieniu na tron samego Tyeverasa. Jeśli go nie znajdziemy, będziemy musieli wymyślić własną ceremonię.

Siedząca z zamkniętymi oczami Narrameer odezwała się pełnym namysłu, głuchym głosem:

— Zapomniałeś o czymś. Istnieje człowiek, który był przy Tyeverasie w chwili, gdy wstępował on na tron.

Hornkast spojrzał na nią, zdumiony. Była stara, o tym wiedzieli wszyscy, lecz nikt nie zdawał sobie sprawy, jak stara; wiedziano tylko, że pełniła przy Pontifeksie funkcję tłumaczki snów od samego początku, jak daleko sięgano pamięcią. Lecz jeśli rzeczywiście pamiętała czasy rządów Tyeverasa jako Koronala… przekraczało to granicę wyobraźni; poczuł dreszcz, choć uważał, że w jego wieku nic nie zdoła go już zdziwić.

— Więc pamiętasz? — spytał.

— Jak przez mgłę. Oznajmia się to najpierw na Dziedzińcu Kolumn, potem na Dziedzińcu Kuł, potem na Placu Masek, potem w Sali Wiatrów i na Dziedzińcu Piramid, a wreszcie przy Paszczy Ostrzy. Kiedy nowy Pontifex przybędzie do Labiryntu, musi wkroczyć przez Paszczę Ostrzy i przebyć wszystkie poziomy pieszo. To dobrze pamiętam — z niezwyciężoną energią Tyeveras kroczy wśród tłumów wykrzykujących jego imię; szedł tak szybko, że nikt nie mógł za nim nadążyć, i nie zatrzymał się, póki nie doszedł na najniższy poziom. Ciekawe, czy Pontifex Valentine wykaże się podobną żywotnością?

— I tu mamy kolejną dziwną sprawę — odezwał się Hornkast. — Pontifex Valentine nie zamierza natychmiast zamieszkać w Labiryncie.

— Co? — wykrztusił Dilifon.

— W tej chwili przebywa na Wyspie, z poprzednią Panią, Koronalem i nową Panią. Poinformował mnie, że ma zamiar udać się na Zimroel, by objąć kontrolę nad zbuntowanymi prowincjami. Spodziewa się, że zadanie to może pochłonąć wiele czasu, i prosi, by wstrzymać się z ceremonią wstąpienia na tron.

— Na jak długo? — zainteresował się Shinaam.

— Tego nie pisze, ale kto wie, jak długo trwać będzie ten kryzys? A póki się nie skończy, Valentine zamierza pozostać na widoku.

— W takim wypadku — zauważyła Narrameer — możemy się spodziewać, że kryzys nie skończy się za życia Valentine'a.

Hornkast spojrzał na nią z uśmiechem.

— Doskonale go rozumiesz. Nie znosi Labiryntu i moim zdaniem wykorzysta każdy pretekst, by uniknąć zamieszkania w nim.

Diłifon powoli potrząsnął głową.

— Lecz jak to możliwe? Pontifex musi mieszkać w Labiryncie. Tak nakazuje tradycja. Przez dziesięć tysięcy lat nie zdarzyło się, by tu nie zamieszkał!

— Ale Pontifexem nigdy nie był Valentine. Sądzę, że za jego rządów może zajść wiele zmian — jeśli tylko świat ocaleje z wojny, którą wypowiedzieli mu Zmiennokształtni. Powiem wam jedno: niewiele mnie obchodzi, czy zamieszka w Labiryncie, czy na Suvraelu, czy na Górze Zamkowej. Mój czas minął, jak i twój, mój dobry Dilifonie, i twój, Shinaamie, a być może nawet twój, pani. Zmiany, które mogą zajść teraz, już mnie nie interesują.

— Przecież Pontifex musi zamieszkać w Labiryncie — powtórzył Dilifon. — Jakim cudem Koronal ma objąć rządy, jeśli Pontifexa będą mogli oglądać obywatele świata?

— Być może taki właśnie jest plan Valentine'a — zauważył Shinaam. — Objął urząd Pontifexa, bo nie mógł już dłużej czekać, lecz pozostając na świecie, gra de facto rolę Koronala, a Lord Hissune pozostaje pod jego pełną kontrolą. Na Panią, nie spodziewałem się po nim takiej zręczności!

— Ja także — oznajmił Dilifon. Hornkast tylko wzruszył ramionami.

— Nie mamy pojęcia, jaki przyświeca mu cel. Wiemy tylko, że póki trwa wojna, Valentine nie zamieszka w Labiryncie. A kiedy przybędzie, będzie mu towarzyszył jego dwór; w chwili formalnego przejęcia tronu wszyscy zostaniemy zwolnieni z zajmowanych do tej pory stanowisk. — Rozejrzał się po sali. — Chciałbym, byście uświadomili sobie, że mówiliśmy tu o Valentinie jako o Pontifeksie, podczas gdy w rzeczywistości nie zasiadł on jeszcze na tronie. Naszym ostatnim obowiązkiem jest przeprowadzenie sukcesji.

— Naszym? — spytał ponuro Shinaam.

— Chcesz uniknąć odpowiedzialności? Więc dobrze, odejdź, starcze, a my wykonamy swoje zadanie bez ciebie. Musimy teraz udać się do sali tronowej i do końca postępować tak, jak nakazują zwyczaje. Dilifon? Narrameer?

— Pójdę z wami — oznajmił Shinaam równie ponuro.

Hornkast szedł pierwszy — powolna parada, procesja starców. Musieli zatrzymywać się kilkakrotnie, gdyż Dilifon, wspierający się na ramionach dwóch potężnych doradców, przystawał, by zaczerpnąć oddechu. W końcu dotarli jednak przed wielkie, prowadzące do sali tronowej wrota. Po raz ostatni Hornkast wsunął dłoń w rękawicę, dotknął sensorycznego zamka; tego gestu nie miał powtórzyć już nigdy.

Przed oplataną przewodami kulą systemu podtrzymywania życia, w której tkwił Tyeveras, stał Sepulthrove.

— Bardzo to dziwne — powiedział. — Po tak długim milczeniu przemówił znowu. Posłuchajcie, znów zaczyna.

Z kuli błękitnego światła dobiegło gulgotanie i gwizdy — głos Tyeverasa — a potem, czysto i wyraźnie jak niegdyś, doszły wypowiedziane przez niego słowa: “Już. Wstań. Idź”.

— Powtarza to, co mówił ostatnio — zauważył Sepulthrove.

— Życie. Ból. Śmierć!

— Sądzę, że wie — stwierdził Hornkast. — Musi wiedzieć. Sepulthrove zmarszczył brwi.

— O czym wiedzieć? Hornkast pokazał mu edykt.

— Lord Valentine wyraża żal z powodu śmierci wielkiego władcy Majipooru.

— Rozumiem. — Jastrzębia twarz lekarza poczerwieniała od napływającej do niej krwi. — W końcu musimy to uczynić.

— Musimy.

— Teraz? — Zawieszone nad konsoletą dłonie Sepulthrove'a drżały.

Pontifex wyrzucił z siebie ostatnie słowa:

— Życie. Majestat. Śmierć. Valentine Pontifex Majipoor! Zapadła straszna cisza.

— Teraz — rozkazał Hornkast.

8

Bezustannie, bez przerwy, żeglowali tam i z powrotem; a teraz któryś już raz wracali z Wyspy na Zimroel. Valentine'owi zaczynało się powoli zdawać, że w którymś ze swych poprzednich wcieleń był legendarnym kapitanem Sinnaborem Lavonem z pradawnej przeszłości, który postanowił pierwszy przepłynąć Morze Wielkie, lecz zawrócił z drogi w piątym roku podróży i za to zapewne skazany został na odradzanie się i żeglowanie bez końca i odpoczynku na lądzie. Lecz on sam nie czuł konieczności odpoczynku, nie miał także ochoty zrezygnować z życia wędrowca, na które się skazał. W pewien sposób, dziwny co prawda i nieoczekiwany, nadal odbywał przecież Wielki Objazd.

Flota, pędzona na zachód sprzyjającym wiatrem, zbliżała się do Piliploku. Tym razem nie pojawiły się smoki, grożące zagładą statków lub opóźnieniem podróży, żeglowali więc szybko.

Sztandary na masztach wskazywały wprost na leżący przed nimi Zimroel… i nie były to już zielonozłote sztandary Koronala; pod nimi żeglował Lord Hissune, udający się na Zimroel oddzielnie. Statki Valentine'a nosiły czerwono-czarne proporce Pontifexa, na których przedstawiony był symbol Labiryntu.

Valentine nie przyzwyczaił się jeszcze do tych barw, do symbolu i najnowszych zmian. Kiedy zbliżał się do ludzi, nie witali go już znakiem gwiazdy. No i dobrze, zawsze uważał te saluty za niemądre. Podczas rozmowy nie zwracano się już do niego “panie”, lecz “Wasza Wysokość” — jak przystoi zwracać się do Pontifexa. Nie robiło mu to specjalnej różnicy, tyle że przyzwyczaił się słyszeć to bezustannie powtarzane “panie” jako swego rodzaju akcent, wyróżnik melodii zdania, i dziwnie mu tego brakowało. W ogóle miał trudności ze skłonieniem innych, by z nim rozmawiali, wszyscy bowiem byli świadomi pradawnej tradycji nakazującej zwracać się do rzecznika Pontyfikatu, nigdy zaś do samego Pontifexa, choćby nawet Pontifex stał tuż obok i cieszył się jeszcze doskonałym słuchem. Odpowiadać musiał podobnie, przez rzecznika. Ten zwyczaj Valentine obalił pierwszy, tylko niełatwo było skłonić otoczenie do akceptacji zmian. Swym rzecznikiem mianował Sleeta — wydawało się to czymś najzupełniej naturalnym — lecz jednocześnie zakazał mu odgrywania roli pontyfikalnych uszu, gdyż jego zdaniem tradycja ta była głupia.

A w dodatku nikt nie rozumiał, jak Pontifex może znajdować się na pokładzie statku, wystawiony na rześki wiatr i ciepło promieni słonecznych. Pontifex winien być władcą tajemniczym, winien kryć się w ciemności. Pontifex, o czym wiedzą nawet dzieci, winien zamieszkać w Labiryncie!

Nie zamieszkam w Labiryncie, myślał Valentine. Oddałem koronę i teraz ktoś inny ma prawo dodawać przed imieniem słowo “Lord”. Zamek jest teraz Zamkiem Lorda Hissune'a, jeśli los pozwoli mu tam wrócić. Ja jednak nie dam pochować się żywcem.

Carabella właśnie pojawiła się na pokładzie.

— Asenhart prosił, bym powtórzyła ci, panie, że za dwanaście godzin powinniśmy dostrzec Piliplok. Jeśli utrzyma się sprzyjający wiatr.

— Nie “panie” — przypomniał jej Valentine. Uśmiechnęła się.

— Trudno mi o tym pamiętać, Wasza Wysokość.

— Mnie też. A jednak wszystko się zmieniło.

— Czy pomimo to nie wolno mi zwracać się do ciebie “mój panie”, kiedy jesteśmy sami? Dla mnie zawsze będziesz właśnie nim, moim panem.

— Doprawdy? Czy rozkazuję ci to i rozkazuję ci tamto, czy każę ci nalewać mi wino, przynosić kapcie… jak słudze?

— Przecież wiesz, co chciałam powiedzieć, Valentinie.

— Więc zwracaj się do mnie tym imieniem, a nie słowami “mój panie”. Byłem twym królem, teraz jestem cesarzem, ale nigdy nie będę twym panem. Sądziłem, że w tej sprawie doskonale się rozumiemy.

— Zgadzam się z tobą całkowicie… Wasza Wysokość. Roześmiała się, a on odpowiedział jej śmiechem, wyciągnął ramiona i przytulił ją mocno do piersi.

— Lubiłem ci powtarzać — powiedział po chwili — że czasami czuję żal, winie się nawet za pozbawienie cię wolnego życia cyrkówki, za obciążenie cię obowiązkami wynikającymi z życia na Zamku. A ty mówiłaś wówczas: “Nie, nie, nie przesadzaj, nie ma czego żałować, sama zdecydowałam, że spędzę życie przy twym boku”.

— Bo to prawda, mój panie.

— Teraz jestem Pontifexem — na Panią, wymawiam te słowa, nie rozumiejąc ich, jakby pochodziły z jakiegoś obcego języka! — jestem Pontifexem, naprawdę jestem Pontifexem i znów czuję, że będę musiał pozbawić cię radości życia.

— A to czemu, Valentinie? Czyżby Pontifexowi nie wolno było mieć żony? Nie słyszałam o tym zwyczaju.

— Pontifex musi mieszkać w Labiryncie, Carabello.

— Znów wracasz do tego tematu!

— Bo bezustannie o nim myślę. Bo jeśli ja mam mieszkać w Labiryncie, ty również będziesz musiała w nim zamieszkać, a jak mogę cię do tego zmusić?

— Zmusić?

— Wiesz, że nie chciałbym rozstania.

— Ja również, panie. Lecz na razie nie jesteśmy jeszcze w Labiryncie i o ile wiem, nie masz zamiaru udać się tam w bliskiej przyszłości.

— A jeśli będę musiał, Carabello?

— Kto może zmusić do czegoś Pontifexa? Valentine potrząsnął głową.

— Jeśli jednak będę musiał? Wiesz równie dobrze jak ja, że nie przepadam za Labiryntem, lecz jeśli będę musiał w nim zamieszkać, jeśli dla dobra Majipooru będzie to absolutnie konieczne, choć modlę się do Bogini, by nie było, lecz jeśli nadejdzie czas, kiedy logika rządów zmusi mnie do zejścia w Labirynt…

— Ależ, panie, będę wtedy u twojego boku.

— Zrezygnujesz z podmuchów wiatru, z widoku słońca, morza, lasów i gór…

— Z pewnością znajdziesz pretekst, by od czasu do czasu wyjść na powierzchnię.

— A jeśli nie znajdę?

— Panie, rozważasz ten problem w szczegółach, które umykają mej uwadze. Świat jest zagrożony, musimy dokonać dzieła wielkiego, nikt nie zmusi cię do zamieszkania w Labiryncie, póki go nie skończymy. Mamy jeszcze czas, by martwić się, gdzie będziemy żyć i jak się nam to spodoba. Czyżbym się myliła, panie?

Valentine tylko skinął głową.

— Masz rację. Takimi myślami tylko zatruwam swą duszę.

— Jeszcze jedno ci powiem i na tym skończymy rozmowę: jeśli znajdziesz jakiś honorowy sposób, by na zawsze uniknąć Labiryntu, będę się cieszyła, lecz jeśli nie, zamieszkam tam i z pewnością nie będę żałować tej decyzji. Jak sądzisz, czy gdy jako Koronal brałeś mnie za żonę, nie zdawałam sobie sprawy, że Koronal Lord Valentine zostanie pewnego dnia Valentine'em Pontifexem? Kiedy powiedziałam ci “tak”, powiedziałam także “tak” Labiryntowi Tak samo ty, panie, zaakceptowałeś Labirynt, akceptując koronę po bracie. Nie mamy o czym mówić, panie.

— Wasza Wysokość — poprawił ją Valentine, znów otoczył ramieniem i złożył na jej wargach delikatny pocałunek. — Obiecuję, że nie będę cię więcej męczył rozważaniami na temat Labiryntu, jeśli przyrzekniesz, że będziesz zwracać się do mnie poprawnie.

— Oczywiście, Wasza Wysokość… Wasza Wysokość… Wasza Wysokość! — Carabella wykonała cudownie szarmancki salut, wymachując ramionami w przesadnej parodii symbolu Labiryntu. Po chwili zeszła pod pokład. Valentine pozostał na miejscu, badając horyzont przez lunetę.

Jakie powitanie, myślał, czeka mnie w wolnej republice Pihplok?

Niemal wszyscy sprzeciwiali się jego decyzji, by wylądować właśnie tam. Sleet, Tunigorn, Carabella, Hissune mówili tylko o ryzyku, o niepewności. W swym szaleństwie mieszkańcy Piliploku są zdolni do wszystkiego, mogą go nawet ująć i uczynić z niego zakładnika swej niezawisłości.

— Ktoś, kto zechce wkroczyć do Piliploku — argumentowała Carabella, jak kilka miesięcy wcześniej w Piurifayne — musi stać na czele armii, a ty nie masz armii, panie.

Jej argument powtórzył Hissune.

— Panowie Góry zgodzili się, że po zorganizowaniu armii to Koronal poprowadzi ją na Piliplok. Pontifex dyktować będzie strategię z bezpiecznego miejsca.

— Nie widzę powodu, by prowadzić armię na Piliplok — rzekł Valentine.

— Wasza Wysokość?

— Podczas wojny o odzyskanie tronu nabrałem doświadczenia w poskramianiu zbuntowanych poddanych bez rozlewu krwi. Gdybyś to ty udał się do Piliploku — nowy Koronal, nieznany, nie wypróbowany, maszerujący na czele wojska — z pewnością skłoniłoby ich to do zbrojnego oporu, lecz jeśli pojawi się sam Pontifex… a kto pamięta czasy, kiedy Pontifex odwiedził Piliplok?… przestraszy ich to i onieśmieli, i nie odważą się podnieść na mnie ręki, nawet gdybym pojawił się w ich mieście sam.

Choć Hissune nie przestał sprzeciwiać się jego planowi, Valentine postawił na swoim. Innego wyjścia, z czego doskonale zdawał sobie sprawę, być nie mogło. U początku władzy, dopiero co przekazawszy rzeczywiste rządy młodemu Koronalowi, nie mógł pozwolić, by uczyniono z niego figuranta, jakim Pontifex bywał często. Właśnie odkrył, że władzy nie oddaje się chętnie, nie oddają jej chętnie nawet ludzie, których nigdy specjalnie nie fascynowała, lecz zdawał sobie także sprawę, że nie jest to wyłącznie kwestia przekazania władzy. Przede wszystkim chodziło o niedopuszczenie do niepotrzebnego rozlewu krwi. Hissune najwyraźniej nie wierzył, by Piliplok dał się opanować bez walki, Valentine miał zamiar udowodnić mu, że popełnia błąd. Można nazwać to praktycznym kształceniem młodzika w sztuce rządzenia, pomyślał. A jeśli mi się nie uda? Cóż, pomyślał jeszcze, po prostu taki jestem.

Rankiem, kiedy na horyzoncie pojawił się górujący nad szeroką deltą potężnego Zimru Piliplok, Valentine nakazał, by flota uformowała się w szyk w kształcie odwróconej litery V; jego statek, “Lady Thiin”, zajmował w nim pozycję centralną, on zaś stanął na dziobie w pełnym, ceremonialnym, czerwono-czarnym stroju Pontifexa — kazał go uszyć jeszcze przed opuszczeniem Wyspy — widoczny w nim dla całego miasta.

— I znów wysyłają do nas statki łowców smoków — zauważył Sleet.

Tak. Poprzednio, gdy jako Koronal rozpoczynający Wielki Objazd po Zimroelu przypłynął do Piliploku, powitała go flota statków łowców. Lecz wtedy na ich olinowaniu powiewały jaskrawe proporce w kolorach Koronala — zielonym i złotym — jego zaś witano wesołymi dźwiękami trąbek i bębnów. Teraz, co właśnie dostrzegł, statki ukazywały inną flagę, żółtą ze szkarłatną pręgą, ponurą i trochę niesamowitą, jak one same. Była to z pewnością flaga wolnej republiki, za którą miało się teraz miasto; a flota najwyraźniej nie zachowywała się przyjaźnie.

Wielki Admirał Asenhart spojrzał niepewnie na Valentine'a. Wskazał na trzymaną w ręku tubę.

— Czy mam nakazać im, by się poddali i odeskortowali nas do portu? — spytał.

Pontifex uśmiechnął się w odpowiedzi i gestem nakazał wszystkim spokój.

Największa z cumujących w Piliploku jednostka — potwór z przerażającymi łbami o sterczących kłach na dziobie i dziwacznie zdobnych, trzyrejowych masztach — wysunęła się z linii nadpływających statków i zajęła pozycję tuż obok “Lady Thiin”. Valentine rozpoznał w niej statek starej Guidrag, seniora wśród kapitanów… tak, ona sama stała na pokładzie; brutalna, wiekowa Skandarka, wołając na nich przez tubę:

— W imię wolnej republiki Piliplok macie natychmiast zatrzymać statek i przedstawić się!

— Daj mi tubę — rozkazał Asenhartowi Valentine; a kiedy już ją dostał, krzyknął: — To “Lady Thiin”, ja zaś jestem Valentine. Wejdź na pokład i porozmawiaj ze mną, Guidrag!

— Tego mi nie wolno, panie.

— Nie przedstawiłem się jako Lord Valentine, lecz jako Valentine. Czy mnie rozumiesz? Cóż, jeśli nie chcesz przyjść do mnie, ja udam się do ciebie. Przygotuj się do przyjęcia mnie na pokładzie.

— Wasza Wysokość! — krzyknął przerażony Sleet.

— Przygotuj kosz — rozkazał Asenhartowi Valentine. — Sleet, jesteś Najwyższym Rzecznikiem, udasz się ze mną. I ty, Deliamberze.

— Panie, błagam… — wtrąciła Carabella.

— Jeśli mają zamiar nas ująć, zrobią to niezależnie od tego, czy jestem na pokładzie swojego czy ich statku. Na jeden nasz przypada dwadzieścia ich, na dodatek doskonale uzbrojonych. Gotowi? Sleet, Deliamber…

— Panie — rzekła stanowczo Lisamon Hultin — nie wolno ci udać się do nich beze mnie!

— Doskonale, Lisamon! — Valentine uśmiechał się. — Wydajesz rozkazy Pontifexowi? Podziwiam twą śmiałość, lecz nie, tym razem nie będę miał przy boku strażniczki; nie potrzeba mi broni i ochrony innej niż ta szata. Kosz gotowy, admirale?

Kosz wisiał przymocowany do grotmasztu. Valentine wszedł do niego, skinął na Deliambera i ponurego, milczącego Sleeta. Spojrzał na towarzyszy stojących na pokładzie statku. Carabella. Tunigorn, Asenhart, Zalzan Kavol, Lisamon, Shanamir… wszyscy patrzyli na niego tak, jakby nagle postradał zmysły.

— Powinniście już znać mnie lepiej — szepnął i rozkazał spuścić kosz.

Kosz, napędzany jak ślizgacz, dryfował swobodnie ponad wodą. Wspiął się wzdłuż burty statku Guidrag; za pomocą haka wciągnięto go na pokład. W chwilę później na pociemniałych od smoczej krwi deskach stanął Valentine. Naprzeciw siebie miał kilkunastu wielkich Skandarów; najmniejszy z nich był o połowę większy od niego, przed nimi zaś stała Guidrag, jeszcze bardziej szczerbata niż niegdyś, o jeszcze bardziej spłowiałym skołtunionym futrze. Oczy lśniły jej poczuciem siły i władzy, lecz w twarzy Skandarki Valentine dostrzegł odrobinę niepewności.

— Co się stało, Guidrag, że witasz mnie tak nieuprzejmie? — spytał.

— Panie, nie miałam pojęcia, że do nas wracasz.

— A jednak to ja. Wróciłem. Czy nie przywitasz mnie z większą radością?

— Panie… tu wiele się zmieniło. — Głos Skandarki nieco się załamał.

— Zmieniło? Wolna republika? — Valentine rozejrzał się po pokładzie i po innych, stojących wokół, jak okiem sięgnąć, statkach łowców. — Co to takiego ta wolna republika, Guidrag? Nie wydaje mi się, bym spotkał się kiedyś z tym określeniem. Pytam: co to znaczy?

— Jestem tylko kapitanem statku, panie. Polityka… nie mnie o tym sądzić…

— Więc proszę cię o wybaczenie. Lecz powiedz mi przynajmniej tyle: dlaczego was tu wysłano, jeśli nie po to, by mnie powitać i wprowadzić do portu?

— Nie chciano cię powitać, panie, lecz zawrócić — oznajmiła Guidrag. — Choć, powtarzam, nie mieliśmy pojęcia, że jesteś na pokładzie jednego z tych statków, panie… wiedzieliśmy tylko, że flota imperialna…

— Czy flota władców nie jest już przyjmowana w Piliploku? Odpowiedziała mu cisza.

— Nie, panie — odrzekła wreszcie Skandarka. — Nie jest przyjmowana. My… jak to powiedzieć… odłączyliśmy się od imperium, panie. Na tym polega wolna republika. Wolna republika to ta, która rządzi się sama, od środka, a nie jest rządzona z zewnątrz.

Valentine nieznacznie uniósł brew.

— Ach! A skąd ten pomysł? Czyżby rząd centralny był dla miasta aż tak dokuczliwy? Jak sądzisz?

— Igrasz ze mną, panie. Ja nie znam się na tych sprawach. Wiem tylko, że czasy są ciężkie, że wiele się zmieniło, że Piliplok postanowił, iż będzie decydować sam o sobie.

— Ponieważ Piliplok nadal ma żywność, a inne miasta nie, a żywienie głodujących jest dla was zbyt ciężkie? Czy nie tak, Guidrag?

— Panie…

— Nie powinnaś już zwracać się do mnie “panie”. Teraz należy mi się tytuł “Wasza Wysokość”.

Jeszcze bardziej zmieszana Skandarka spytała:

— Lecz czyż nie jesteś Koronalem, panie… Wasza Wysokość…

— Wiele zmieniło się, nie tylko w Piliploku — wyjaśnił jej Valentine. — Pokażę ci te zmiany, Guidrag. Potem powrócę na swój statek, a ty wprowadzisz go do portu, gdzie porozmawiam z władcą tej twojej wolnej republiki i on wszystko dokładnie mi wyjaśni. Dobrze, Guidrag? Pozwól, że pokażę ci, kim jestem.

W jedną rękę ujął dłoń Sleeta, w drugą mackę Deliambera i gładko, łatwo wszedł w sen na jawie, trans umożliwiający jego umysłowi bezpośrednie osiągnięcie innego umysłu, jak przy przesłaniu. Z jego duszy do duszy Guidrag przepłynął tak intensywny strumień energii życiowej i mocy, że aż powietrze między nimi zaczęło świecić; Valentine sięgnął bowiem nie tylko po te zasoby energii, które gromadził w sobie przez cały czas zamieszania, czas próby, lecz także zaczerpnął ją od Sleeta i Vroona, i od towarzyszy na pokładzie “Lady Thiin”, i od Lorda Hissune'a i jego matki, Pani, i od byłej Pani, swej matki, i od tych wszystkich, którzy kochali Majipoor, jakim był, i chcieli, by znów stał się taki. Sięgnął nią ku duszy Guidrag, ku duszy kapitanów — Skandarów, stojących przy jej boku, ku duszom załóg innych statków, aż wreszcie ku duszom wszystkich obywateli wolnej republiki Piliplok. Przesłanie ku nim słał proste: “Przybyłem wybaczyć wam winy i odebrać od was przysięgę na rzecz naszej wspólnej planety, wspólnego dobra, Majipooru”. Powiedział im także, że Majipoor jest niezwyciężony, lecz silni muszą pomóc słabym lub zginą wszyscy — i silni, i słabi — świat bowiem stoi na krawędzi zagłady i nic go nie ocali oprócz wielkiego zbiorowego wysiłku. I w końcu powiedział im także, że oto kończą się rządy chaosu, gdyż Pontifex, Koronal, Pani i Król Snów wspólnie będą z nim walczyć, że świat znowu stanie się całością… jeśli tylko uwierzą w sprawiedliwość Bogini, w której imieniu on sam sprawuje teraz urząd najwyższego władcy.

Valentine otworzył oczy. Dostrzegł, jak Guidrag słania się, oszołomiona, jak opada na kolana, jak stojący obok Skandarzy idą za jej przykładem. Nagle Guidrag zasłoniła oczy dłońmi, jakby chciała ochronić je przed oślepiającym światłem. Cichym, zdumionym i przerażonym głosem powtarzała: “Panie… Wasza Wysokość… Wasza Wysokość…”

Ktoś stojący gdzieś dalej krzyknął nagle “Valentine Pontifex!”Marynarze podejmowali ten okrzyk: “Valentine Pontifex! Valentine Pontifex!”, aż dobiegał on już z każdego statku, aż fale odbijały jego echo, aż niósł się nawet z dalekiego nabrzeża portu Piliplok.

Valentine! Valentine Pontifex! Valentine Pontifex!

Загрузка...