KSIĘGA KRÓLÓW OCEANU

1

— Macie dotrzeć do Erstud Wspaniałego — oznajmił im instruktor. — I to przez otwarty teren, rozciągający się na południe od Drogi Pinitora. Broń: krótka pałka i sztylet. Przeszkody: siedem zwierząt tropiących — vourhain, malorn, zeil, kassaia, minmilitor, weyhant, zytoon. Wszystkie są niebezpieczne. Zaatakują i mogą zranić, oczywiście jeśli pozwolicie się im zaskoczyć.

Hissune ukrył się za grubym drzewem ghazan, tak sękatym i pokręconym, ze równie dobrze mogło mieć i dziesięć tysięcy lat. Obserwował z napięciem rozciągającą się przed nim długą, wąską dolinę. Cisza, spokój. Nie widział ani kolegów, z którymi odbywał trening, ani żadnego ze zwierząt.

Szedł trzeci dzień, a do przebycia miał jeszcze dwanaście mil. Widok najbliższego odcinka drogi nastrajał go raczej pesymistycznie: zbocze pokrywały luźne kawałki granitu, który z pewnością zacznie się pod nim obsuwać przy pierwszym kroku i nie przestanie, póki lawina nie spadnie na odległe dno doliny. Choć było to tylko jeszcze jedno ćwiczenie z całego cyklu, Hissune wiedział, że zginie tu całkiem prawdziwie, jeśli tylko zdarzy mu się popełnić błąd.

Czy ma cofnąć się po własnych śladach, poszukać jakiegoś innego zejścia? To rozwiązanie wydawało się jeszcze gorsze. Ryzykować ponowny marsz po wijącej się beznadziejnie skalnej półce, przyklejonej do pionowej ściany, ryzykować upadek z trzystu jardów, czym zagraża każdy nieostrożny krok, pełznąć pod tymi upiornymi skalnymi nawisami, pod którymi czołgał się z nosem przy ziemi, mając nad głową zaledwie pół stopy wolnej przestrzeni… o, nie! Lepiej już powierzyć los osypisku, które widział przed sobą, niż wracać. Poza tym na górze czekał na niego ten stwór, ten yourhain, jedna z zagrażających im wszystkim bestii. Raz udało mu się uniknąć kłów jak sierpy i wygiętych pazurów… nie chciał zetknąć się z nimi powtórnie.

Używając pałki jak laski, Hissune ostrożnie postawił stopę na kamienistym zboczu.

Słońce świeciło jasno, raziło w oczy; byli nisko i nie chroniła ich warstwa chmur, otaczająca Górę pierścieniem powyżej połowy jej wysokości. Jaskrawe promienie odbijały się od ziaren miki znajdujących się w ostrym, pokrywającym zbocze granicie, oślepiały.

Hissune ostrożnie postawił nogę na zboczu, przenosząc na nią ciężar ciała. Nic się nie stało. Zrobił krok. I kolejny. I jeszcze jeden. Kilka drobnych odłamków poleciało w dół, odbijając promienie słońca jak lustra, obracając się i niknąc w oddali. Na razie nie miał jakoś wrażenia, by całe zbocze miało osunąć się pod jego ciężarem, więc szedł dalej. Kostki i kolana, obolałe od wczorajszego marszu po wysokiej, niebezpiecznej przełęczy, protestowały boleśnie przeciw konieczności spaceru w dół. Rzemienie plecaka odcinały mu ramiona od ciała. Czuł dokuczliwe pragnienie i lekki ból głowy — na tym zboczu Góry Zamkowej powietrze było mocno rozrzedzone. W chwilach takich jak ta żałował, że nie siedzi sobie bezpiecznie na Zamku, pochylony nad tekstami dotyczącymi prawa konstytucyjnego lub starożytnej historii Majipooru, do których studiowania zmuszano go przez ostatnie pół roku.

Uśmiechnął się, wspominając, jak zmęczony i znudzony marzył wyłącznie o tym, by oderwać się wreszcie od książek i spróbować znacznie bardziej interesującego testu na przetrwanie. Teraz akurat godziny spędzone w bibliotece Zamku podejrzanie wydawały mu się wręcz przyjemne, natomiast sprawdzian w terenie okazał się trudny, wręcz boleśnie trudny.

Podniósł wzrok. Słońce świeciło mocno, jakby zajmowało połowę nieba. Przysłonił oczy.

Minął już niemal rok od chwili, gdy opuścił Labirynt i mimo to nadal nie przyzwyczaił się jeszcze w pełni do widoku płonącego na niebie słońca, do ciepła jego promieni na skórze. Na ogół cieszyło go jego tajemne ciepło — bladość wyniesiona z Labiryntu już dawno ustąpiła ciemnozłotej opaleniźnie — lecz zdarzało się, że słońce budziło w nim strach, że pragnął uniknąć go, zagrzebać się głęboko pod powierzchnią ziemi; wystarczająco głęboko, by nigdy go już nie dotknęło.

Idiota. Głupek. To nie słońce jest twym wrogiem. Idź przed siebie.

Daleko na horyzoncie i nieco na zachód dostrzegł czarne wieże Erstud Wspaniałego. Plama szarego cienia po drugiej stronie to Hoikmar, z którego wyruszył. Hissune wyliczył, że udało mu się przejść całe dwadzieścia mil, dwadzieścia mil w upale, walcząc z pragnieniem, przez jeziora pyłu i prastare morze popiołów, po spiralnych schodach i polach dzwoniącej metalicznie pod butami lawy. Uniknął kassai, potwora o drżących czułkach i oczach jak wielkie białe talerze, który tropił go pół dnia. Uniknął vourhaina, pozostawiając mu fałszywy trop — zwierzę poszło za porzuconą przez niego tuniką, sam Hissune zaś przemknął się ścieżką zbyt wąską, by mogło go po niej tropić. Pozostało jeszcze pięć: malorn, zeil, weyhant, minmollitor, zytoon.

Dziwne nazwy. Dziwne bestie, nie występujące w stanie naturalnym, być może syntetyczne, jak wierzchowce stworzone przez zapomnianą czarodziejską naukę z pradawnych czasów. Po co tworzyć potwory? Po co wypuszczać je na wolność na Górze Zamkowej? Po to, by służyły sprawdzaniu zręczności, hartowaniu młodych potomków arystokratycznych rodów? Zastanowił się, co by się stało, gdyby weyhant albo zytoon pojawiły się tu nagle, zaatakowały go, nie przygotowanego, spoza głazów. “Zaatakują i mogą zranić, jeśli pozwolicie się zaskoczyć”. Zranić, tak — ale zabić? Jaki jest właściwie cel tej próby? Ma wyostrzyć instynkt przetrwania młodych rycerzy-kandydatów, czy też wyeliminować nie dość sprawnych? W tej chwili, z czego doskonale zdawał sobie sprawę, trzydziestu kilku jego konkurentów znajdowało się na trzydziestomilowym terenie, na którym przeprowadzano próbę. Ilu z nich dożyje chwili wkroczenia do Erstud Wspaniałego?

Ale on, tak. Tego był absolutnie pewien.

Powoli, sprawdzając stabilność gruntu pałką, Hissune schodził w dół zbocza. Pierwsze nieszczęście przydarzyło mu się mniej więcej w połowie stoku. Wielki, bardzo pewnie wyglądający głaz okazał się niezwykle chwiejny; ustąpił zaledwie muśnięty stopą chłopca. Przez chwilę Hissune rozpaczliwie wymachiwał rękami, próbując utrzymać równowagę, a potem runął na ziemię. Pałka wyleciała mu z ręki, zboczeni potoczyła się niewielka lawina, prawa noga uwięzia aż po udo między dwiema skałkami ostrymi jak noże.

Udało mu się chwycić kamieni. Głazy, na których się opierał, ani drgnęły. Nogę przeszył mu ból, niczym płomień. Złamana? Zerwane ścięgna, naciągnięte mięśnie? Powoli, ostrożnie, spróbował ją wydobyć. Legginsy miał rozcięte od łydki po udo, z głębokiego skaleczenia obficie płynęła krew, ale nic gorszego chyba się nie stało; to i ból jąder od uderzenia spowoduje, że jutro pewnie trudno mu będzie chodzić.

Hissune odnalazł pałkę i ostrożnie ruszył przed siebie. Podłoże zmieniło się, wielkie potrzaskane głazy zastąpił drobny żwir — jeszcze bardziej zdradliwy. Musiał schodzić powoli, niemal tanecznym krokiem, stawiając stopy szeroko i rozsuwając nimi kamienie. Obolałe nogi protestowały przeciw takiemu wysiłkowi, lecz miał przynajmniej pewność, że się nie przewróci. Widział już dno doliny.

Poślizgnął się dwukrotnie. Za pierwszym razem odzyskał równowagę zaledwie po kilku stopach, za drugim przejechał po zboczu kilka jardów; od upadku na samo dno uratował się, wbijając pięty w żwir na kilka cali i rozpaczliwie łapiąc się go rękami.

Kiedy pozbierał się i wstał, stwierdził, ze zgubił sztylet. Szukał go przez jakiś czas wśród kamieni — bez powodzenia. W końcu tylko wzruszył ramionami i poszedł przed siebie.

Powiedział sobie, że sztylet i tak na nic by mu się nie przydał przeciw weyhantowi albo minmollitorowi. Będzie mu go tylko brakować przy wykopywaniu jadalnych bulw i obieraniu owoców.

Dno doliny było szerokie, kamieniste, suche i odpychające. Tu i tam rosły drzewa ghazan — niemal bezlistne, jak zwykłe powykręcane groteskowo, niczym z bólu. Nieco na wschód dostrzegł jednak inne drzewa: smukłe, wysokie, gęsto porośnięte liśćmi, skupione blisko siebie. Mogły oznaczać, że w ich pobliżu jest woda, ruszył więc w tamtym kierunku.

Okazało się, że lasek rośnie dalej, niż przypuszczał. Szedł przez godzinę i na pozór wcale się do niego nie zbliżył. Zraniona noga sztywniała mu z kroku na krok. W manierce zostało tylko kilka kropel wody. A kiedy wspiął się na grzbiet niewysokiego wzgórza, dostrzegł, że na przeciwległym zboczu czeka na niego malorn.

Było to stworzenie nieprawdopodobnej wręcz brzydoty: miękkie, okrągłe ciało, wspierające się na wyrastających z niego symetrycznie dziesięciu długich, potężnych nogach, wyginających się w kształt litery V i utrzymujących odwłok około jarda nad ziemią. Osiem z dziesięciu nóg kończyło się wielkimi, płaskimi łapami, a dwie przednie wyposażone były w szczypce i szpony. Lśniące czerwonawym blaskiem oczy biegły wokół całego ciała. Długi, zadarty ogon nabity był żądłami.

— Mógłbym cię zabić lustrem — powiedział malornowi Hissune. — Gdybyś się w nim zobaczył, zdechłbyś ze strachu.

Malorn syknął cicho i powoli podszedł do niego; szczęki poruszały się szybko, szczypce drgały. Hissune mocniej chwycił pałkę. Czekał. Nie ma się czego bać, powiedział sobie, byle tylko zachować spokój. Celem testu nie była śmierć testowanych, lecz nauczenie ich walki z najgroźniejszymi nawet przeciwnikami; być może także obserwowano ich zachowanie w trudnych sytuacjach.

Pozwolił malornowi zbliżyć się na dziesięć jardów. Podniósł kamień i rzucił nim, celując w pysk zwierzęcia. Malorn z łatwością uniknął ataku i jeszcze podszedł. Hissune niezdarnie skręcił w lewo, w stronę kotliny między dwoma wzgórzami — cofał się pod górę, trzymając pałkę oburącz. Malorn nie wydawał się szczególnie zręczny i szybki, lecz gdyby miał zaatakować, lepiej, by atakował pod górę.

— Hissune, to ty? — Jakiś głos rozległ się za jego plecami:

— Kto to? — odkrzyknął Hissune, nie oglądając się.

— Alsimir — odpowiedział rycerz-kandydat z Peritole, rok, może dwa lata starszy od niego.

— Nic ci nie jest?

— Zranił mnie. Żądłem.

— Bardzo źle?

— Ramię mi spuchło. Trucizna.

— Jeszcze chwilkę. Tylko…

— Uważaj. On skacze!

Rzeczywiście, malorn napinał łapy, przygotowywał się do skoku. Hissune czekał, stojąc pewnie na szeroko rozstawionych nogach, kołysząc się lekko na boki. Przez nieskończenie długą chwilę nie działo się nic. Był absolutnie spokojny. Nie pozwolił sobie na strach, na niepewność, na zastanawianie się nad tym, co będzie za chwilę.

Trwali tak nieruchomo i nagle malorn był już w powietrzu; skoczył, pracując potężnie ośmioma nogami. W tym samym momencie Hissune ruszył w jego kierunku, w dół zbocza; chciał, by bestia przeskoczyła nad nim. Malorn przeleciał mu tuż nad głową; chłopak padł na ziemię, unikając śmiertelnego uderzenia ogonem. Leżąc, pchnął trzymaną w obu dłoniach pałkę w górę, z całej siły wbijając ją w miękki brzuch. Rozległ się syk, jakby uciekało powietrze, potężne nogi zaczęły nagle wierzgać we wszystkich kierunkach. Pazury omal nie przeorały mu skóry.

Malorn wylądował na grzbiecie parę stóp dalej. Hissune podszedł do niego i tańcząc między wijącymi się konwulsyjnie łapami, jeszcze dwukrotnie uderzył go pałką w brzuch, po czym odstąpił. Zwierz nadal słabo się poruszał, Hissune znalazł więc największy głaz, jaki mógł podnieść, i cisnął nim w stwora. Łapy znieruchomiały. Hissune obrócił się, drżący już i spocony; musiał podeprzeć się pałką. Poczuł mdłości, żołądek strasznie mu zaciążył, lecz objawy te minęły po chwili.

Alsimir leżał piętnaście jardów dalej. Prawą dłoń zaciskał na lewym ramieniu, spuchniętym niemal dwukrotnie. Twarz miał zaczerwienioną, wzrok niezbyt przytomny. Hissune ukląkł obok niego.

— Daj mi sztylet — powiedział. — Swój zgubiłem.

— Jest tam — wskazał Alsimir.

Hissune szybko rozciął mu rękaw, obnażając widoczną tuż ponad łokciem ranę w kształcie gwiazdy. Czubkiem sztyletu przeciął ją na krzyż, ścisnął, aż pociekła krew, wyssał jej trochę, wypluł i znów nacisnął. Alsimir zadrżał, jęknął, krzyknął z bólu raz, a potem chyba jeszcze raz. Po kilku chwilach Hissune oczyścił ranę i zaczął grzebać w plecaku w poszukiwaniu bandaża.

— Powinno wystarczyć — powiedział. — Przy odrobinie szczęścia jutro o tej porze będziesz już w Erstud, pod fachową opieką.

Alsimir z przerażeniem przypatrywał się martwemu malornowi.

— Próbowałem go obejść, jak ty. Nagle skoczył i zdołał mnie użądlić. Myślałem, że czeka, aż umrę, żeby mnie pożreć. Pojawiłeś się tak nagle…

Hissune zadrżał.

— Co za obrzydliwy stwór. Na rysunkach w podręczniku nie wyglądał nawet w połowie tak okropnie.

— Zabiłeś go?

— Chyba tak. Ciekawe, czy wolno nam zabijać te zwierzęta. Może instruktorzy potrzebują ich dla kolejnych testowanych grup?

— To ich problem — podsumował Alsimir. — Skoro wysyłają nas na spotkanie z nimi, nie powinni się dziwić, jeśli któreś zginie, przynajmniej od czasu do czasu. Na Panią, ależ to boli!

— Chodź. Pójdziemy razem aż do końca.

— Wiesz, że nie powinniśmy sobie pomagać.

— Nie powinniśmy, i co z tego? Myślałeś, że tak cię tu zostawię? Daj spokój. Jeśli chcą, mogą nas oblać. Zabiłem malorna, pomogłem rannemu… doskonale, zawaliłem egzamin. Ale dożyję jutra. I ty też.

Pomógł Alsimirowi wstać. Wspólnie, powoli, ruszyli w stronę odległych drzew. Znów zaczął drżeć, opóźniona reakcja na walkę. To upiorne stworzenie szybujące mu nad głową, pierścień czerwonych, wpatrzonych w niego oczu, grzechot szczęk, miękki, nie opancerzony brzuch… nieprędko zdoła o tym wszystkim zapomnieć.

Po chwili powolnego marszu znów nieco się uspokoił. Próbował wyobrazić sobie Lorda Valentine'a stającego oko w oko z malornami, zeilami i zytoonami w tej samej, zagubionej na krańcu świata dolinie; albo Elidatha, albo Diwisa, albo Miriganta. Z pewnością jako młodzi rycerze-kandydaci musieli przejść przez ten sam test; być może to ten sam malorn syczał i grzechotał szczękami na widok Lorda Valentine'a kiedyś, dwadzieścia lat temu. Wydało mu się to z lekka niedorzeczne — jak sztuka unikania takich bestii ma się do sztuki rządzenia? Niewątpliwie prędzej czy później dostrzegę ten związek, pomyślał. Na razie mam się czym martwić. Alsimir, zeil, weyhant, minmollitor, zytoon. Przy odrobinie szczęścia spotka tylko jedno, najwyżej dwa spośród nich — mało prawdopodobne było, by spotkał wszystkie siedem. Lecz od Erstud Wspaniałego dzieliło go jeszcze kilkanaście mil, a droga doń prowadziła przez suche, jałowe ziemie. Więc takie jest wesołe życie na Górze Zamkowej? Osiem godzin studiów nad wszystkimi dekretami każdego z Pontifexów i Koronalów od Dvorna do Tyeverasa, przerywanych wyłącznie krajoznawczymi wędrówkami w towarzystwie malornów i zytoonów. A uczty? A polowania? A spokojne wycieczki do parków i ogrodów zoologicznych? Hissune powoli przekonywał się, że gmin w sposób nieco zbyt romantyczny ocenia życie na Górze.

Spojrzał na Alsimira.

— Jak tam? — spytał.

— Ciągle jestem strasznie słaby. Ale opuchlizna jakby trochę zmalała.

— Przemyjemy ranę, gdy tylko dotrzemy do tych drzew. Tam musi być woda.

— Gdybyś się nie pojawił, umarłbym, wiesz? Hissune tylko wzruszył ramionami.

— Gdyby nie ja, zjawiłby się ktoś inny. Każdy wybrałby to zejście w dolinę.

Po dłuższej chwili Alsimir znów przemówił.

— Nie pojmuję, dlaczego zmuszają cię do tego wszystkiego.

— O co ci chodzi?

— Że każą ci trenować mimo ryzyka.

— Czemu nie. Wszyscy kandydaci muszą przejść ten test.

— Lord Valentine ma wobec ciebie specjalne plany. Słyszałem, jak w zeszłym tygodniu Diwis rozmawiał na ten temat ze Stasilanem.

— Czeka mnie wielka przyszłość, zgoda. Główny stajenny. Albo królewski psiarczyk.

— Mówię poważnie. Diwis jest o ciebie zazdrosny, wiesz? I boi się, bo jesteś faworytem Koronala. Sam Diwis chce być Koronalem, to żadna tajemnica. I sądzi, że wchodzisz mu w drogę.

— A ja sądzę, że masz gorączkę i majaczysz.

— Wierz mi. Uważa cię za zagrożenie, Hissunie.

— A nie powinien. Mam takie same szansę na zostanie Koronalem jak… jak on sam. Elidath jest wyznaczonym następcą Valentine'a. A przypadkiem wiem, że Lord Valentine ma zamiar być Koronalem tak długo, jak tylko się da.

— Mówię ci…

— Nic mi nie mów. Przebieraj nogami, na to musisz mieć siłę. Od Erstud dzieli nas jeszcze kilkanaście mil. A także ze cztery bestie do pokonania.

2

Oto sen Piurivara Faraatay.


Nadeszła Godzina Skorpiona, wkrótce nad Velalisier wstanie słońce. Przed bramami miasta, na drodze znanej niegdyś jako Droga Odejścia, lecz od tej chwili będącej Drogą Powrotu zgromadziła się wielka procesja, tłum sięgający po horyzont. Na czele procesji stoi Książę, Który Nadejdzie, otoczony szmaragdową aurą. Za nim są ci, którzy przybrali formę Czerwonej Kobiety. Ślepego Giganta, Ubiczowanego i Ostatniego Króla. Po nich idzie czterech jeńców, odzianych w luźne, białe szaty, a dalej tłumy ludu Piurivar — Ci, Którzy Powrócili.

Faraataa wznosi się ponad miasto, leci lekko, zgodnie ze swą wolą porusza się ponad jego ogromem, ma je całe przed sobą. Jest to miasto idealne, odbudowane od fundamentów: nowe platformy, nowe świątynie, na miejscu skruszonych postawiono nowe kolumny. Akwedukt znów dostarcza wodę, ogrody kwitną, chwasty! dzikie krzaki, które rozrosły się dosłownie wszędzie, wypielono, z ulic zmieciono piasek. Tylko Siódmą Świątynię pozostawiono w takim stanie, w jakim zastał ją upadek: ruina, fundamenty otoczone gruzami. Faraataa unosi się nad nią, w wyobraźni podróżując wstecz po czarnym oceanie czasu, w końcu widzi ją taką, jaka była przed zniszczeniem; doznaje szczęścia wizji Świętokradztwa.

Ach! Właśnie teraz, widzicie? Na Ołtarzach Bogów dokonuje się bluźnierczy rytuał. Na każdym z nich spoczywa król oceanu, nadal żywy, bezsilny, przygnieciony do ziemi swym wielkim ciężarem, słabo porusza skrzydłami, szyję ma wygiętą, oczy świecą mu w strachu… a może w gniewie? Małe postaci poruszają się wokół tych wielkich stworzeń, przygotowując się do przeprowadzenia zakazanego rytuału. Faraataa drży, Faraataa płacze, jego łzy niczym kryształowe kule padają na odległą ziemię. Widzi błysk światła na ostrzach długich noży, słyszy, jak królowie ryczą i prychają, widzi, jak ostrza zagłębiają się w ciało i kroją je na pasy. Pragnie krzyknąć swemu ludowi: “Nie, nie, to potworność i czeka nas za nią straszna kara!” — lecz to przecież bez sensu, bez sensu! Wszystko zdarzyło się już tysiące lat temu. Tak więc unosi się tylko w powietrzu i patrzy. Piurivarzy jak mrówki biegają ulicami miasta, wszyscy grzeszni, każdy z kawałkiem ciała króla oceanu we wzniesionej wysoko dłoni; niosą je do Siódmej Świątyni, rzucają na stos, śpiewają Pieśń Ognia. “Co robicie? — krzyczy Faraataa, lecz nikt go nie słyszy. — Palicie naszych braci!” W niebo wzbija się czarny, tłusty dym, napełniając mu oczy łzami, nie może już dalej lecieć, spada, spada, spada, dokonało się Świętokradztwo, los miasta został przypieczętowany, a wraz z miastem straciliśmy świat.

Na wschodzie rozbłyskuje pierwsze światło dnia. Oświetla miasto, pada na symbol sierpa księżyca, umieszczony na wyniosłym maszcie na ruinie Siódmej Świątyni. Książę, Który Nadejdzie podnosi ramiona, daje znak. Procesja rusza, a uczestniczący w niej Ci, Którzy Powrócili błyskawicznie zmieniają formy, tak jak nakazuje to Księga Królów Oceanu. A kształty przyjmują w takiej kolejności: Ogień, Woda, Spadający Liść, Ostrze, Piasek, Wiatr. Mijając Miejsce Niezmienności, powracają do swych naturalnych form Piurivarów i utrzymują ją do końca.

Książę, Który Nadejdzie obejmuje po kolei każdego z czterech jeńców. Potem wszyscy odprowadzeni zostają na Ołtarze Bogów. Czerwona Kobieta wraz z Ubiczowanym odprowadzają młodszego króla i jego matkę na wschodni Ołtarz, na którym w noc bluźnierstwa zginął król oceanu Niznorn. Ślepy Gigant i Ostatni Król odprowadzają strasznego władcę wraz z tym, który przychodzi nocą w snach do zachodniego Ołtarza, tam gdzie Świętokradcy pozbawili życia króla oceanu Domsitora.

Książę, Który Nadejdzie stoi samotnie na szczycie Siódmej Świątyni. Jego aura jest teraz szkarłatna. Faraataa opada na ziemię, łączy z nim, staje się nim — są jednością.

— Na początku było Świętokradztwo, gdy zstąpiło na nas szaleństwo i zgrzeszyliśmy przeciw naszym braciom na morzu! — krzyczy. — Ocknęliśmy się, pojęliśmy znaczenie naszego czynu, za ten grzech zniszczyliśmy nasze wielkie miasto i rozproszyliśmy się po świecie. Lecz tego nawet było za mało. Spadli na nas wrogowie z daleka, zabrali nam wszystko, co mieliśmy, wygnali nas w dzicz; pokutowaliśmy, gdyż zgrzeszyliśmy przeciw naszym braciom na morzu. Zapomnieliśmy nasze zwyczaje, cierpieliśmy straszliwie, a Najwyższy odwrócił od nas swą twarz, aż wreszcie przyszedł kres pokuty, znaleźliśmy siłę, by wygnać ciemięzców, odzyskaliśmy to, co straciliśmy, popełniając wieki temu ten grzech. Przepowiedziano, że wśród nas pojawi się książę i wyprowadzi nas z wygnania, gdy skończy się czas pokuty.

— Oto nadszedł kres pokuty! — odpowiada mu tłum. — Oto czas Księcia, Który Nadejdzie.

— Książę, Który Nadejdzie nadszedł!

— Czy ty jesteś Księciem, Który Nadejdzie?

— Ja nim jestem! Doczekaliście przebaczenia. Wszystkie długi zostały spłacone. Odprawiliśmy pokutę i zostaliśmy oczyszczeni. Narzędzia pokuty wygnane zostały z naszego świata. Królowie oceanu otrzymali zadośćuczynienie. Velalisier zostało odbudowane. Nasze życie zaczyna się od nowa!

Faraataa podnosi laskę, rozbłyskującą jak ogień w promieniach porannego słońca. Daje znak tym, którzy czekają na dwóch Ołtarzach Bogów. Jeńców pcha się w tym kierunku. Błyskają ostrza długich noży. Martwy król pada, jego korona toczy się w prochu ziemi. Krew najeźdźców obmywa ołtarze. Odegrany zostaje ostatni akt. Faraataa unosi ręce nad głowę.

— Chodźcie i odbudujcie ze mną Siódmą Świątynię!

Lud Piurivarów rusza naprzód. Wszyscy zbierają rozrzucone głazy i pod kierunkiem Faraatay układają je na pierwotnym miejscu. Gdy świątynia staje nienaruszona, Faraataa staje na jej szczycie, patrzy w stronę odległego o tysiące mil morza, gdzie zgromadzili się królowie oceanu. Widzi, jak biją powietrze wielkimi skrzydłami. Widzi, jak podnoszą gigantyczne łby, słyszy prychanie.

Wzywa ich:

— Bracia! Bracia!

— Słyszymy cię, bracie z lądu.

— Nasi wrogowie zostali zniszczeni. Ponownie poświęciliśmy miasto. Ponownie wznieśliśmy Siódmą Świątynię. Czy nasza pokuta skończyła się, bracia!?

Nadchodzi odpowiedź:

— Wasza pokuta jest skończona. Świat został oczyszczony. Rozpoczyna się nowa era.

— Wybaczacie?

— Wybaczamy, bracie z lądu!

— Wybaczono nam! — krzyczy Książę, Który Nadejdzie. Lud wyciąga ku niemu dłonie, zmienia kształty; Piurivarzy stają się w kolejności Gwiazdą, Mgłą, Ciemnością, Blaskiem, Jaskinią. Tylko jedno pozostaje jeszcze do zrobienia — trzeba wybaczyć tym, którzy popełnili ten grzech i na zawsze pozostali w więzach wśród ruin. Książę, Który Nadejdzie wyciąga ku nim ramiona, mówi, że ciążąca nad nimi klątwa została zdjęta, że są wolni.

Kamienie upadłego Velalisier uwalniają zmarłych. Pojawiają się duchy, blade, przezroczyste, nabierają życia, barwy, tańczą i zmieniają kształty, krzyczą z radości.

A krzyczą tymi słowami:

— Pozdrowiony Książę, Który Nadejdzie, będący Królem, Który Jest!

Tak śni Piurivar Faraataa, leżąc na posłaniu z liści dmuchacza pod wielkim drzewem dwikka gdzieś, w prowincji Piurifayne. Z nieba pada drobny deszcz.

3

— Poproście do mnie Y-Uulisaana — polecił Koronal.

Na biurku w kabinie, zajmowanej przez Lorda Valentine'a na pokładzie jego statku flagowego “Lady Thiin” leżą porozkładane plany i mapy tych części Zimroelu, na których pojawiły się choroby zbóż; wszystkie pokreślone i poznaczone notatkami. Był trzeci dzień podróży. Flota pięciu statków opuściła Alaisor, kierując się do portu Numinor na północno-wschodnim wybrzeżu Wyspy Snu. Mieli płynąć wiele tygodni, nawet przy sprzyjających wiatrach, a akurat teraz wiał wiatr przeciwny.

Czekając na przybycie swego eksperta rolnego, Valentine jeszcze raz przejrzał przygotowane przez Y-Uulisaana dokumenty; a przy okazji zerknął i w te, które kazał wydobyć z archiwów. Czytał je mniej więcej po raz piętnasty od wyruszenia z Alaisor; zawarta w nich opowieść nie stała się przez to weselsza.

Zarazy i choroby roślin, o czym doskonale wiedział, są stare jak samo rolnictwo. Nie istniał żaden powód, dla którego Majipoor, świat i tak wyjątkowo szczęśliwy, miałby być wolny od tego rodzaju nieszczęść, i istotnie, archiwa ukazywały obfitość precedensów: choroby, inwazje szkodników i susza zagrażały uprawom za czasów kilkunastu władców, a sytuacja trudna była do opanowania co najmniej pięciokrotnie: pod rządami Setiphona i Lorda Stanidora, Threyma i Lorda Vildivara, Struina i Lorda Guadelooma, Kanaby i Lorda Sirrutha oraz Siginora i Lorda Melikanda, w otchłani niemal zapomnianej przeszłości.

Lecz to, co właśnie się dzieje, wydaje się znacznie poważniejsze, pomyślał Valentine, i nie tylko dlatego, iż dzieje się teraz, a nie w zamierzchłej, pogrążonej w kurzu archiwów przeszłości. Populacja Majipooru zwiększyła się niepomiernie w porównaniu z tym, jaka była w czasie poprzednich klęsk, na planecie żyło obecnie dwadzieścia miliardów istot rozumnych, podczas gdy w czasach Lorda Strina było ich najwyżej sześć; a w czasach Lorda Signora na Majipoorze mieszkała zaledwie garstka ludzi. Przy tej liczbie mieszkańców klęska głodu zagraża przy najdrobniejszym nawet zakłóceniu produkcji rolnej. Sama struktura społeczeństwa z łatwością może rozpaść się w proch. Valentine doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że licząca tysiące lat stabilność Majipooru — tak dziwna w porównaniu z doświadczeniami innych cywilizacji — wynika wyłącznie z niezwykłej łatwości życia na tej wielkiej planecie. Skoro nikt nigdy nie był w prawdziwej potrzebie, ludzie godzili się z istniejącym porządkiem rzeczy, godzili się nawet z jego niedoskonałościami; lecz jeśli raz poczują pustkę w żołądku, porządek rzeczy może ulec zmianie w ciągu godziny. A mroczne sny, wizje chaosu, dziwaczne przepowiednie — pająki wietrzne lecące nad Alhanroelem i tak dalej — obudziły w Valentinie poczucie zagrożenia, pewność istnienia szczególnego niebezpieczeństwa.

— Panie, przyszedł Y-Uulisaan — oznajmił Sleet. Ekspert wszedł, zachowując się niepewnie, najwyraźniej speszony. Niezręcznie próbował uczynić znak gwiazdy, którego wymagała od niego etykieta. Valentine tylko niecierpliwie potrząsnął głową i skinieniem ręki nakazał mu usiąść. Wskazał na oznaczoną na czerwono strefę wzdłuż Rozpadliny Dulorn.

— Jak ważne są zbiory lusavenderu? — spytał.

— Mają podstawowe znaczenie, panie — odpowiedział Y-Uulisaan. — Są głównym źródłem węglowodanów na całym północnym i zachodnim Zimroelu.

— A jeśli zacznie go brakować.

— Można byłoby spróbować zastąpić go stajją.

— Ale stajji także może zabraknąć!

— Słusznie, panie. Milaila, mająca podobne własności odżywcze, zaatakowana została przez wołka korzeniowego, o czym już zostałeś powiadomiony. Możemy więc twierdzić, że za sześć do dziewięciu miesięcy ludność tego rejonu odczuje poważne braki żywności… — Czubkiem palca zakreślił krąg obejmujący terytorium sięgające na wschód do Ni-moya, na zachód do leżącego na wybrzeżu Pidruid i na południe aż do Velathys.

Ilu mieszka tam ludzi, pomyślał Valentine? Być może dwa i pół miliarda? Próbował wyobrazić sobie dwa i pół miliarda głodnych ludzi, od urodzenia przyzwyczajonych do nadmiaru żywności, tłoczących się w Tilomon, Narabal, Pidruid…

— Spichrze państwowe wyrównają braki, przynajmniej na krótką metę. W tym czasie musimy opanować klęskę. O ile wiem, śnieć lusavenderowa była wielkim problemem jakieś sto lat temu… i została pokonana.

— Przy użyciu środków ostatecznych, panie. Kwarantanną objęto całe prowincje. Palono farmy, a potem zdejmowano wierzchnią warstwę ziemi. Kosztowało to wiele milionów rojali.

— Pieniądze nie mają znaczenia tam, gdzie głodują ludzie. Zrobimy to od nowa. Jeśli natychmiast rozpoczniemy odkażanie plantacji lusavenderu, ile czasu zajmie nam doprowadzenie spraw do końca?

Y-Uulisaan zastanawiał się, myśląc, pocierając palcami dziwnie szerokie, ostre kości policzkowe. W końcu powiedział:

— Minimum pięć lat. Najprawdopodobniej dziesięć.

— Niemożliwe!

— Śnieć rozprzestrzenia się bardzo szybko, panie. Podczas gdy my tu sobie rozmawiamy, zarażone zostały prawdopodobnie kolejne tysiące akrów. Problemem będzie jej powstrzymanie, nim zaczniemy z nią walczyć.

— A choroba drzew niyku? Rozprzestrzenia się równie szybko?

— Szybciej, panie. I najwyraźniej łączy się jakoś z chorobą stajji, którą zazwyczaj uprawia się równolegle z niyką.

Valentine spojrzał na ścianę kabiny, lecz widział tylko szarą nicość. Po dłuższej chwili powiedział:

— Poradzimy sobie, niezależnie od ceny. Y-Uulisaanie, proszę, byś przygotował plan walki z każdą z tych plag, wraz z oszacowaniem kosztów. Poradzisz sobie?

— Tak, panie.

— Musimy skoordynować nasze wysiłki z pracą Pontyfikatu — oznajmił Koronal Sleetowi. — Powiedz Ermanarowi, ze ma natychmiast nawiązać łączność z ministrem rolnictwa Labiryntu. Dowiedzcie się, czy wiedzą tam w ogóle o tym, co dzieje się na Zimroelu, jakie środki zaradcze proponują i tak dalej.

— Panie, właśnie rozmawiałem z Ermanarem — wtrącił Tunigorn. — Już skontaktował się z Pontyfikatem.

— I?

— Tamtejsze ministerstwo rolnictwa nie wie o niczym. Prawdę mówiąc, w Labiryncie nie mają ministra rolnictwa.

— Nie mają? Jak to?

— Jak rozumiem, w związku z postępującą… eee… słabością… Pontifexa Tyeverasa, w ostatnich latach nie obsadzano wielu ważnych urzędów, panie — wyjaśnił spokojnie Tunigorn.

— Działalność Pontyfikatu uległa z tego powodu pewnemu… spowolnieniu. Więcej, panie, możesz dowiedzieć się na ten temat od samego Ermanara, on bowiem jest naszym głównym łącznikiem z Labiryntem. Czy mam po niego posłać?

— Nie w tej chwili — powiedział Valentine słabym głosem. Wrócił do studiowania map Y-Uulisaana. Przesuwając palcem tam i z powrotem wzdłuż Rozpadliny Dulorn powiedział: — Dwa największe nieszczęścia wydarzyły się właśnie tutaj. Według tych map znaczne ilości lusavenderu uprawia się także gdzie indziej, na równinie między Thagobar i północnymi granicami Piurifayne oraz tu, na południu od Ni-moya aż po granice Gihorny. Czy mam rację?

— Masz rację, panie — potwierdził Y-Uulisaan.

— A więc przede wszystkim nie wolno nam dopuścić do rozprzestrzenienia się śnieci na te regiony. — Valentine podniósł wzrok na Sleeta, Tunigorna i Deliambera — Natychmiast zawiadomcie władców zagrożonych prowincji o tym, że jakiekolwiek kontakty między terenami, na których wystąpiła śnieć, a tymi, na których jej do tej pory nie zarejestrowano, zostają natychmiast wstrzymane. Granice należy zamknąć jak najszczelniej. Jeśli się to komuś nie spodoba, niech wysyła delegacje na Górę, niech skarży się Elidathowi. Och, zawiadomcie i jego o tym, co się dzieje. Skargi dotyczące strat za nie zrealizowane kontrakty handlowe przez jakiś czas trzeba będzie załatwiać kanałami Pontyfikatu. Powinniśmy uprzedzić Hornkasta, niech przygotuje się na lawinę skarg i petycji. A teraz: na terenach upraw stajji…

Niemal przez godzinę Valentine wydawał rozkazy, aż wreszcie załatwiono chyba wszystkie natychmiastowe, wynikające z kryzysu niebezpieczeństwa. Często pytał Y-Uulisaana o radę i ekspert zawsze udzielał mu użytecznych informacji. Jest w tym człowieku coś dziwnie odpychającego, myślał Valentine, coś nieprzyjemnego, chłodnego, jest zbyt skryty, ale z pewnością zna rolnictwo Zimroelu na wylot i w ogóle mamy szczęście, że pojawił się w Alaisor w sam czas, by wyruszyć z Koronalem na Zimroel.

Mimo wszystko Valentine nie mógł obronić się przed dziwnym wrażeniem, że właśnie odbyte spotkanie nie miało żadnego praktycznego znaczenia. Wydał mnóstwo poleceń, rozesłał posłańców we wszystkie strony świata, wydał stanowcze, skuteczne rozkazy mające zapobiec rozprzestrzenianiu się zaraz, a jednak, a jednak… w końcu jest tylko śmiertelnym człowiekiem siedzącym w małej kabinie statku miotanego falami wielkiego oceanu, który w porównaniu z ogromem planety jest i tak nie więcej niż kałużą. W tej właśnie chwili niewidzialne organizmy sieją zarazę i śmierć na tysiącach akrów żyznych, rolniczych ziem i co poradzą jego odważne rozkazy na niepowstrzymany marsz tych sił zniszczenia? Po raz kolejny pogrążył się w nastroju beznadziejnej depresji, tak obcym jego naturze. Być może i ja zostałem jakoś zarażony, pomyślał. Być może zapadłem na zarazę, która pozbawiła mnie nadziei, pogody, optymizmu i skazała na dokonanie życia w goryczy i żalu.

Zamknął oczy. Pod powiekami raz jeszcze pojawił mu się obraz ze snu, który miał w Labiryncie; snu, który będzie prześladować go na wieki: szerokie szczeliny rozcinające solidne fundamenty świata, wielkie płyty lądu wznoszące się i zderzające, a w środku tego wszystkiego on, który rozpaczliwie próbuje nie dopuścić do rozpadu świata. I przegrywa, przegrywa, przegrywa.

Czyżby ciążyło na mnie jakieś przekleństwo? — spytał sam siebie. Dlaczego właśnie ja spośród tysięcy dotychczasowych Koronalów panuję podczas zagłady mego świata?

Spojrzał w głąb swej duszy i nie znalazł w niej żadnego mrocznego grzechu, który mógłby ściągnąć gniew Bogini na niego i na Majipoor. Nie pożądał tronu, nie spiskował, by obalić brata, nie nadużył swej potęgi, której w ogóle nie spodziewał się nigdy posiąść, nie…

Nie…

Nie…

Gniewnie potrząsnął głową. Co za idiotyzm, co za marnowanie duchowych zasobów! Na farmach pojawiły się pewne kłopoty, miał kilka koszmarów; co za głupota wyciągać z tego wnioski o jakiejś kosmicznej zagładzie. W końcu wszystko się jakoś ułoży. Zarazy zbóż zostaną pokonane. Jego rządy historia określi jako niezwykle trudne — oczywiście! — lecz także jako pełne harmonii, równowagi, szczęścia. Jesteś dobrym władcą, powiedział sobie. Jesteś dobrym człowiekiem. Nie masz powodu, by w siebie wątpić.

Koronal wstał, opuścił kabinę, wyszedł na pokład. Nadszedł wczesny wieczór, wielkie brązowe słońce wisiało nad horyzontem nisko, na zachodzie, a na północy wstawał właśnie jeden z księżyców. Niebo było niezwykle barwne: kasztanowe, turkusowe, fioletowe, bursztynowe, złote. Nad horyzontem wisiała opaska chmur. Przez pewien czas stał samotnie przy relingu, głęboko oddychając przesyconym solą powietrzem. Wszystko skończy się dobrze, powtórzył w duchu, lecz poczuł, jak powoli znów zaczyna nim rządzić niepokój i przygnębienie. Wydawało mu się, że nie potrafi na dłużej uciec od tego nastroju. Jeszcze nigdy w życiu nie zdarzyło mu się tak często pogrążać w ponurej rozpaczy. Nie poznawał tego Valentine'a, którym stał się ostatnio, przygnębionego, stale pogrążonego w smutku. Sam sobie stał się obcy.

— Valentine?

Podeszła do niego Carabella. Zmusił się, by odrzucić od siebie żale, uśmiechnął się i podał jej dłoń.

— Jaki piękny zachód słońca — powiedziała.

— Wspaniały. Jeden z najpiękniejszych w historii, choć mówią, że ładniejszy zdarzył się za rządów Lorda Confalume'a, czternastego dnia…

— Ten jest najlepszy, gdyż to my go obserwujemy i jesteśmy razem. — Ujęła ofiarowaną jej dłoń, stanęła obok niego w milczeniu. W tej chwili nie potrafił zrozumieć, jak zaledwie przed sekundą mógł być tak straszliwie ponury. Przecież wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze.

Nagle Carabella spytała:

— Czy to nie smok morski, o tam?

— Smoki morskie nigdy nie pojawiały się na tych wodach, skarbie.

— A więc mam halucynacje. I w dodatku bardzo przekonujące. Nie widzisz go?

— Gdzie powinienem spojrzeć?

— Tam. Popatrz tam, gdzie kolory odbijają się w wodzie, aż cała jest fioletowa i złota. A teraz trochę w lewo. Tam. No tam!

Valentine zmrużył oczy, uważnie wpatrując się w ocean. Najpierw nie widział nic, potem pomyślał, że chyba widzi unoszony przez fale wielki kawał drewna; aż wreszcie promień słońca, przebiwszy się przez chmury, rozświetlił powierzchnię i wtedy dostrzegł z całą pewnością: smok morski, tak, niewątpliwie smok, samotny, płynący na północ.

Nagle poczuł chłód; przycisnął ramiona do piersi. Wiedział, że smoki morskie żyją wyłącznie w stadach, że okrążają świat znanymi trasami, że pojawiają się wyłącznie na południu, że wędrują z zachodu na wschód wzdłuż południowego wybrzeża Zimroelu, od Gihorny do Piliploku, potem na wschód, poniżej Wyspy Snu, koło upalnych, południowych brzegów Alhanroelu aż do bezpiecznych, wolnych od statków głębi Wielkiego Morza. A jednak widział smoka, samotnego i kierującego się na północ. Obserwował go, gdy stworzenie nagle rozwinęło wielkie skrzydła i poczęło uderzać nimi fale powoli, z determinacją, raz, drugi i trzeci, i jeszcze raz, jakby pragnęło dokonać niemożliwego, wznieść się w powietrze i niczym gigantyczny ptak ulecieć gdzieś w stronę pogrążonego w wiecznej mgle bieguna.

— Jakie to dziwne — szepnęła Carabella. — Widziałeś kiedyś, żeby smok tak się zachowywał?

— Nie. Nigdy. — Koronal zadrżał. — To omen, kolejny znak, Carabello. Co mają mi przekazać te znaki?

— Chodź. Napijemy się po kubku grzanego wina.

— Nie. Jeszcze nie.

Stał jak przyrośnięty do pokładu, z wytężeniem wpatrując się w sylwetkę widoczną na tle ciemnego morza w gasnącym świetle zmierzchu. Wielkie skrzydła uderzały w powierzchnię wody raz za razem, aż wreszcie smok zwinął je, wyprostował długą szyję, odrzucił wielki, trójkątny łeb i wydał z siebie niski, żałosny krzyk, rozdzierający mrok niczym odgłos rogu mgłowego. Potem zanurzył się pod powierzchnię. Znikł Koronalowi z oczu i nie pojawił się więcej.

4

Gdy tylko spadł deszcz — a o tej porze roku w Dolinie Prestimiona padało praktycznie bez przerwy — w powietrzu unosił się smród spalonych roślin i rozchodził z wiatrem. Kiedy Aximaan Threysz wchodziła do gmachu ratusza, troskliwie prowadzona pod rękę przez swą córkę, Heynok, czuła ich zapach nawet tu, o całe mile od najbliższej spalonej plantacji.

Przed smrodem nie było ucieczki. Zalał ziemię jak fala powodzi. Kwaśny, przenikliwy, przedzierał się przez każde drzwi, każde okno. Dostawał się do piwnic na wino, nasączając beczki. Śmierdziało nim podane na kolację mięso. Lgnął do ubrania, nie sposób go było uniknąć, przez pory skóry przesączał się do ciała i zatruwał je. Zatruwał nawet duszę, w to przynajmniej zaczęła właśnie wierzyć Aximaan Threysz. Gdy wreszcie przyjdzie jej czas, czas powrotu do Źródła — jeśli w ogóle zostanie kiedyś uwolniona od ciężaru życia — pewna była, że strażnicy mostu zatrzymają ją i chłodno zawrócą, mówiąc z pogardą: “Nie chcemy tu zapachu tak złego jak twój, stara kobieto. Odziej się z powrotem w swe ciało i odejdź!”

— Czy zechcesz usiąść tutaj, matko? — spytała Heynok.

— Mogę usiąść gdziekolwiek. Nie robi mi to różnicy.

— To dobre miejsca. Wszystko stąd usłyszysz.

Nastąpiła chwila zamieszania, ludzie wstawali i przesuwali się, robiąc jej miejsce. Wszyscy traktowali ją teraz jak niedołężną staruszkę. No tak, jest przecież stara, nieprawdopodobnie stara, zabytek z czasów Ossiera; jest tak stara, że pamięta czasy, kiedy Tyeveras był młody, ale w tej jej starości nie ma przecież nic nowego i zaskakującego, więc dlaczego wszyscy zrobili się naraz tacy troskliwi? Nie chce być traktowana wyjątkowo! Nadal chodzi, widzi zupełnie nieźle, w porze żniw może wyjść na pole i zbierać strąki… zbierać… wyjść na pole… wyjść na pole… zbierać…

Aximaan Threysz, nieco tylko niepewnie i chwiejnie, zajęła miejsce. Słyszała wypowiadane cicho pozdrowienia, odpowiadała na nie dość zdawkowo, bo sprawiało jej już kłopot dopasowanie imion do znajomych twarzy. Ostatnio, kiedy ludzie z Doliny z nią rozmawiali, w ich głosach pobrzmiewało nieuniknione współczucie, jakby właśnie umarł ktoś z jej rodziny. Była w tym odrobina prawdy. Lecz nie nadeszła ta śmierć, na którą czekała; nadal jej odmawiano śmierci.

Być może nie umrze nigdy. Miała wrażenie, że została skazana na wieczne życie w świecie ruin i rozpaczy, z każdym oddechem wdychając w płuca zapach spalenizny.

Siedziała cicho, patrząc przed siebie, w nicość. Heynok powiedziała:

— Moim zdaniem jest bardzo odważny.

— Kto taki?

— Sempeturn. Człowiek, który ma dzisiaj przemawiać. W Mazadone chcieli mu przeszkodzić, twierdzili, że namawia do zdrady, ale przemówił mimo to, a teraz podróżuje po wszystkich prowincjach rolniczych, próbując wytłumaczyć nam, dlaczego zostaliśmy zrujnowani. Są tu dziś wszyscy z Doliny. To bardzo ważna chwila.

— Tak, to bardzo ważna chwila — powtórzyła Aximaan Threysz, przytakując jej skinieniem głowy. — Bardzo ważna chwila.

Nie czuła się dobrze, mając wokół tych wszystkich ludzi. Od czasu jej ostatniej wizyty w mieście minęły miesiące. Już prawie nie opuszczała domu, całe dnie spędzała w sypialni, siedząc plecami do okna, w ogóle nie oglądała plantacji. Lecz dziś Heynok tak ją namawiała. “To bardzo ważna chwila” — powtarzała.

Aximaan Threysz nie w pełni zdała sobie sprawę, że na podium pojawił się jakiś człowiek, niski, czerwony na twarzy, ze wstrętnymi czarnymi włosami jak zwierzęce futro. Dziwne, pomyślała, w ciągu ostatnich kilku miesięcy nauczyłam się nienawidzić ludzi, ich miękkich, jakby nadmuchanych ciał, bladych spoconych skór, obrzydliwych włosów, słabych wodnistych oczu. Mężczyzna zamachał rękami i przemówił ohydnym, zdyszanym głosem:

— Ludu Doliny Prestimiona… moje serce wyrywa się do ciebie w godzinie próby… najciemniejszej godzinie… godzinie niespodzianego nieszczęścia, tragedii i smutku…

A więc to ta ważna chwila, pomyślała Aximaan Threysz. Cały ten hałas, wszystkie te krzyki. No tak, oczywiście. Już po chwili straciła wątek przemowy, lecz była ona najwyraźniej bardzo ważna — w każdym razie słowa, które dobiegały do niej od czasu do czasu, wydawały się bardzo ważne: “Zagłada… przeznaczenie… kara… świętokradztwo… niewinność… wstyd… oszustwo…” Lecz wszystkie te słowa, mimo całej swej wagi, ulatywały wokół niej niczym jakieś przezroczyste skrzydlate stworzenia.

Dla Aximaan Threysz to, co ważne, już się zdarzyło i więcej się nie powtórzy. Po odkryciu, że jej pola zarażone są śniecią, spalono je pierwsze. Agent rolny Yerewain Noor, najwyraźniej głęboko zasmucony, bezustannie niezręcznie przepraszający, wywiesił w mieście zawiadomienie o powołaniu do pracy; przyczepione było do drzwi tego samego ratusza, w którym siedzieli teraz, i rankiem w Dzień Gwiazd wszyscy zdolni do pracy mieszkańcy Doliny Prestimiona przybyli na jej plantację, by ją spalić. Rozlali paliwo na granicach posiadłości Aximaan Threysz, rozlewali je ostrożnie po przekątnej, na pola…

Potem spłonęły jeszcze plantacje Mikhayna, Sobora Simithota, Palvera, Nitikkimala…

Spłonęło wszystko, Dolina była jałowa, czarna; spalono cały lusavender i ryż. Niczego nie zbierze się tu w przyszłym roku, silosy pozostaną puste, skrzynie wag zardzewieją, letnie słońce oświetli swymi promieniami wszechświat popiołów. Bardzo to podobne do przesłania Króla Snów, pomyślała Aximaan Threysz. Układasz się spokojnie do dwumiesięcznego zimowego odpoczynku i nagle twój umysł nawiedzają straszne obrazy zniszczenia tego, na co pracowałaś całe życie, leżąc czujesz ciężar duszy Króla na swej duszy, ciężar dławiący, miażdżący, niszczący ją, a jakiś głos powtarza: “To kara, bo źle czyniłaś”.

— Skąd wiemy — powiedział stojący na platformie mężczyzna — że człowiek, którego nazywamy Lordem Valentine'em, jest rzeczywiście naszym Koronalem, pobłogosławionym przez Boginię? Jak możemy być tego pewni?

Aximaan Threysz wyprostowała się nagle w krześle. Te słowa podziałały na jej wyobraźnię.

— Proszę, żebyście rozważyli fakty. Znaliśmy Koronala Lorda Voriaxa, który był mężczyzną o ciemnej cerze, prawda? Rządził nami przez osiem lat, był mądry i wszyscy go kochaliśmy. Prawda? A potem Bogini w swym niepojętym miłosierdziu zabrała go nam przedwcześnie, a z Góry przyszła wiadomość, że naszym Koronalem ma zostać jego brat Valentine, który także miał ciemną cerę, prawda? Wszyscy o tym wiemy. Przybył do nas w Wielkim Objeździe — och nie, nie tutaj, nie do tej prowincji, ale widziano go w Piliploku, widziano go w Ni-moya, widziano go w Narabal, w Tilomon, w Pidruid; miał ciemną cerę, lśniące czarne oczy i czarną brodę, nie było najmniejszych wątpliwości, że jest bratem swego brata, że jest naszym władcą.

A potem co usłyszeliśmy? Powstał mężczyzna o złotych włosach i niebieskich oczach i powiedział ludziom z Alhanroelu: “Ja jestem prawdziwym Koronalem, pozbawionym ciała przez jakieś czarnoksięstwo, a ciemnowłosy mężczyzna to uzurpator”. I ludzie z Alhanroelu uczynili przed nim znak gwiazd, pochylili głowy i krzyknęli “Nasz król!” Kiedy my na Zimroelu usłyszeliśmy, że mężczyzna, którego mieliśmy za naszego Koronala, nie jest nim, także to przyjęliśmy, zaakceptowaliśmy opowieść o czarnoksięstwie i te osiem lat, które spędził, rządząc na Górze, w Zamku. Czy nie jest prawdą, że przyjęliśmy złotowłosego Lorda Valentine'a na miejsce czarnowłosego Lorda Valentine'a?

— Przecież to zwykła, prosta zdrada! — krzyknął siedzący obok Aximaan Threysz farmer Nitikkimal. — Jego matka, Pani, rozpoznała w nim swego syna!

Stojący na podium mężczyzna spojrzał na audytorium.

— Tak, to prawda, zaakceptowała go matka i Pontifex, i wszyscy rycerze, i książęta Góry. Temu nie zaprzeczam. I kim jestem, by powiedzieć, że się pomylili? Padli na kolana przed złotowłosym królem. Przyjęli go za swego. Wyście także go przyjęli. Lecz czy Bogini, przyjaciele, czy Bogini go zaakceptowała? Rozejrzyjcie się dookoła! Podróżowałem dziś po Dolinie Prestimiona. Gdzie wasze zboża? Czemu pola nie zielenią się bogatymi plonami? Widziałem popioły! Widziałem śmierć! Rozejrzyjcie się, wasze ziemie ogarnęła zaraza, rozszerza się w Rozpadlinie z dnia na dzień, szybciej, niż zdołacie spalić zbiory i oczyścić ziemię ze śmiercionośnego grzyba. W przyszłym roku nie będzie lusavenderu. W przyszłym roku ludzie Zimroelu będą głodować! Czy ktoś z was pamięta coś podobnego? Jest wśród nas kobieta, która przeżyła wielu władców, mądra mądrością wielu lat; ona także nie pamięta takich czasów. Mówię do ciebie, Aximaan Threysz, której imię szanowane jest w całej prowincji! Twoje pola zostały spalone, zbiory zarażone, życie w ostatnich najwspanialszych latach zmarnowane…

— Mamo, on mówi o tobie! — szepnęła podniecona Heynok. Nic nie rozumiejąc, Aximaan Threysz potrząsnęła głową.

Zagubiła się w strumieniu słów.

— Co my tu robimy? O czym on mówi?

— Co powiesz, Aximaan Threysz? Czy Bogini odmówiła swego błogosławieństwa Dolinie Prestimiona? Wiesz, że tak! Lecz nie przez twój grzech lub grzech kogokolwiek z tu obecnych! Mówię wam, że to gniew Bogini pada na cały nasz świat, Dolinie Prestimiona odbiera lusavender, Ni-moyi odbiera milaile, a Falkynkip stajje — kto wie, co jeszcze się zdarzy, jaka dotknie nas plaga, a wszystko przez to, że na tronie siedzi fałszywy Koronal…

— Zdrada! Zdrada!

— Mówię wam, że to fałszywy Koronal zasiadł na Górze i rządzi fałszywie… złotowłosy uzurpator…

— Ach, czyżby znowu jakiś uzurpator zasiadł na tronie? — mruknęła Aximaan Threysz. — Przecież w zeszłym roku słyszeliśmy jakieś opowieści o tym, że tronem zawładnął bezprawnie…

— Twierdzę, że powinniśmy kazać mu udowodnić, iż jest wybrańcem Bogini! Niech przybędzie do nas w Wielkim Objeździe, niech stanie przed nami, niech pokaże nam, że jest prawdziwym Koronalem. Sądzę, że tego nie zrobi. Sądzę, że nie zdołałby tego dokonać. I sądzę jeszcze, że tak długo, jak długo pozwalamy mu zasiadać na Zamku, gniew Bogini będzie nawiedzał nas w formach stokroć straszliwszych, aż…

— Zdrada!

— Dajcie mu skończyć!

Heynok dotknęła ramienia Aximaan Threysz.

— Matko, czy dobrze się czujesz?

— Dlaczego tak się rozgniewali? Dlaczego tak krzyczą?

— Może chciałabyś wrócić do domu, mamo?

— Powtarzam: obalić uzurpatora!

— A ja mówię, ze należy wezwać straż, oskarżyć tego człowieka o zdradę!

Aximaan Threysz rozejrzała się wokół, nic nie pojmując. Miała wrażenie, że wszyscy zgromadzeni w sali wstali z miejsc i krzyczą. Taki hałas! Takie wrzaski! I ten dziwny, unoszący się w powietrzu zapach — swąd wilgotnej spalenizny; co to takiego? Ranił jej nozdrza. Dlaczego oni tak krzyczą?

— Matko?

— Jutro będziemy siać, prawda? Więc chyba powinniśmy wrócić do domu. Powinniśmy wrócić do domu, prawda, Heynok?

— Och mamo, mamo…

— Jutro będziemy siać…

— Oczywiście — powiedziała Heynok. — Jutro będziemy siać. Powinniśmy już iść.

— Obalić uzurpatorów! Niech żyje prawdziwy Koronal!

— Niech żyje prawdziwy Koronal! — krzyknęła nagle Aximaan Threysz, zrywając się z miejsca. Oczy jej płonęły, język wił się między wargami. Znów poczuła się młoda, pełna życia, pełna energii. O świcie wyjdzie na pole, zasieje, z miłością przykryje nasiona ziemią, będzie się modlić i… i…

Nie, nie, nie.

Umysł się jej rozjaśnił. Pamięta, o tak, pamięta!

Spalone pola. Muszą leżeć odłogiem, powiedział agent rolny, przez trzy lata muszą leżeć odłogiem, nim oczyści się ziemia. Stąd pochodzi ten dziwny zapach: to spalone łodygi i liście. Ogień szalał wiele dni. Deszcze poruszyły popioły, które uniosły się w powietrze. W tym roku, i w następnym, i w jeszcze następnym nie będzie żniw.

— Głupcy — powiedziała.

— Kogo masz na myśli, matko?

Aximaan Threysz zatoczyła ręką szeroki krąg.

— Ich wszystkich. Wrzeszczą przeciw Koronalowi. Myślą, że to przez gniew Bogini. Sądzisz, że Bogini chciałaby pokarać nas tak ciężko? Wszyscy umrzemy z głodu, Heynok, śnieć bowiem zniszczyła zboża i nie ma najmniejszego znaczenia, kto jest Koronalem. Nie ma to najmniejszego znaczenia. Zabierz mnie do domu.

— Precz z uzurpatorem! — krzyknął ktoś. Kiedy wraz z córką wychodziła z ratusza, krzyk ten brzmiał w uszach Aximaan Threysz jak bicie dzwonów pogrzebowych.

5

Przyglądając się uważnie twarzom zgromadzonych w sali narad książąt i diuków Elidath powiedział:

— Dysponuję rozkazami napisanymi ręką Valentine'a, przypieczętowanymi pieczęcią Valentine'a, z całą pewnością autentycznymi. Chłopiec ma otrzymać tytuł książęcy najszybciej, jak tylko to będzie możliwe.

— I sądzisz, że nadszedł już czas? — spytał chłodno Diwis. Najwyższy Doradca spojrzał mu wprost w oczy.

— Tak sądzę — odparł.

— Na jakiej podstawie?

— Jego nauczyciele powiedzieli mi, że opanował podstawy wiedzy we wszystkich wymaganych dziedzinach.

— Więc potrafi we właściwej kolejności wymienić Koronalów od Stiamonta do Malibora. Czego to dowodzi?

— Wiedza to nie tylko umiejętność wymienienia władców. Mam nadzieję, że ciągle jeszcze pamiętasz nie tylko listę królów, Diwisie. Hissune przeszedł pełny trening — rozumiesz, o co nam chodzi? Synody i Zgromadzenia Ustawodawcze, finanse, Kodeks Prowincji i cała reszta… mam nadzieję, że nie zapomniałeś, o czym mówię? Zdał egzaminy i zdał je bezbłędnie. Rozumuje mądrze, głęboko. Okazał także odwagę. Przy przekraczaniu równiny drzew ghazan zabił malorna — wiedziałeś o tym, Diwisie? Nie “ominął”, nie, on go zabił! To wyjątkowy chłopak.

— Sądzę, że Elidath wybrał właściwe określenie — powiedział diuk Elzandir z Chorg. — Pojechałem z nim na polowanie, do lasów powyżej Ghiseldorn. Reaguje błyskawicznie, z naturalnym wdziękiem. Ma żywy umysł. Jest bardzo bystry. Wie, jakie ma braki, i usilnie próbuje je wyeliminować. Powinien natychmiast otrzymać godność książęcą.

— To szaleństwo! — krzyknął Diwis, raz za razem waląc dłonią w stół konferencyjny. — Całkowite, ogłupiające szaleństwo!

— Spokojnie, spokojnie — wtrącił Mirigant. — Nie powinieneś tak krzyczeć, Diwisie, to nieobyczajnie.

— Ten chłopiec jest za młody, by zostać księciem!

— Nie zapomnijmy — dodał diuk Halanx — że jest niskiego urodzenia.

Stasilane spytał cicho:

— Ile on ma lat, Elidathu? Najwyższy Doradca wzruszył ramionami.

— Dwadzieścia, może dwadzieścia jeden. Jest młody, zgoda, ale to nie dziecko.

— Sam przed chwilą nazwałeś go chłopcem — zauważył diuk Halanx.

Elidath rozłożył ręce.

— Tak mi się powiedziało, nic więcej. Wygląda młodo, zgoda, ale tylko dlatego, że jest tak drobnej budowy, tak niewielkiego wzrostu. Sprawia wrażenie chłopca, ale z pewnością nie jest chłopcem.

— Nie jest też mężczyzną — zauważył książę Manganot z Banglecode.

— Według jakiej definicji mężczyzny? — zainteresował się Stasilane.

— Rozejrzyj się po tym pokoju — powiedział książę Manganot. — Tu widzisz prawdziwych mężczyzn. Choćby i ty, Stasilane — każdy dostrzeże siłę, którą promieniujesz. Nawet jeśli nie rozpoznany przejdziesz ulicą jakiegoś miasta, Stee, Normork, Bibiroon; wystarczy, że przejdziesz ulicą, ludzie nie znający twego nazwiska i rangi i tak będą ci posłuszni. To samo z Elidathem. I z Diwisem, i z Mirigantem. Z moim książęcym kuzynem z Dundimir. Każdy z nas jest mężczyzną. On nie.

— Jesteśmy książętami — powiedział Stasilane — i jesteśmy nimi od wielu lat. Przez lata przybraliśmy pewną pozę, od dawna świadomi jesteśmy naszej pozycji. Lecz jacy byliśmy dwadzieścia lat temu?

— Tacy sami — stwierdził Manganot.

Mirigant roześmiał się w odpowiedzi na to twierdzenie.

— Pamiętam niektórych z was, kiedy byliście w wieku Hissune'a. Hałaśliwi rozrabiacy — tak, jeśli to czyni z człowieka mężczyznę, to byliście mężczyznami. Lecz pod każdym innym względem… och, moim zdaniem to błędne koło, poza księcia wynika ze świadomości bycia księciem; okrywamy się nią jak płaszczem. Przyjrzyj się nam najpierw w tych wszystkich wspaniałościach, a potem odrzyj z nich, daj nam strój farmera, zostaw w jakimś porcie na Zimroelu… kto wtedy się nam pokłoni? Kto odda nam hołd?

— Nie wygląda na księcia i nigdy nie będzie wyglądał — powtórzył uparcie Diwis. — To żebrak z Labiryntu i nim już zostanie.

— Nadal twierdzę, że nie możemy takiego krasnoludka zrównać z nami — oświadczył książę Manganot z Banglecode.

— Mówią, że Prestimion był niskiego wzrostu — zauważył diuk Chorg — a jednak powszechnie uważa się jego rządy za udane, prawda?

Szlachetny Cantalis, bratanek Tyeverasa, podniósł wzrok i po raz pierwszy od godziny odezwał się, a w jego głosie brzmiało zdumienie:

— Porównujesz go z Prestimionem, Elzandirze? O czym my tu właściwie decydujemy? O wyniesieniu do godności księcia czy wyborze Koronala?

— Każdy książę może zostać Koronalem — zauważył Diwis. — Nie powinniśmy o tym zapominać.

— A już wkrótce czeka nas wybór nowego Koronala — dodał diuk Halanx. — To skandal, że Valentine trzyma starego Pontifexa przy życiu tak długo, lecz wcześniej czy później…

— Te uwagi są absolutnie nie na miejscu — powiedział ostro Elidath.

— Moim zdaniem są na miejscu — przerwał mu Manganot. — Jeśli uczynimy go księciem, nikt nie powstrzyma Valentine'a przed osadzeniem tego Hissune'a na tronie Confalume'a.

— Takie przypuszczenie to absurd!

— Doprawdy, Mirigancie? A jakich jeszcze absurdów nie doznaliśmy ze strony Valentine'a? Wziął sobie cyrkówkę za żonę, Vrooński czarownik jest jego głównym ministrem, reszta tej otaczającej go obdartej bandy stworzyła dwór we dworze, nas odsunięto…

— Uważaj, Manganocie — przerwał mu Stasilane. — Są tu jeszcze ludzie, którzy ciągle kochają Valentine'a.

— Nie ma tu nikogo, kto by go nie kochał — odparł natychmiast Manganot. — Być może wiesz — a jeśli nie, Mirigant może potwierdzić — że po śmierci Voriaxa byłem jednym z najbardziej entuzjastycznych zwolenników oddania korony jego bratu. Nikt nie przewyższy mnie w miłości do Valentine'a, nie ma jednak powodu, by kochać go bezkrytycznie. Popełnia błędy, zresztą jak my wszyscy. A ja twierdzę, że wzięcie dwudziestoletniego chłopca z najnędzniej szych uliczek Labiryntu i uczynienie go księciem królestwa to właśnie przykład takiego błędu. Stasilane zapytał:

— Ile lat miałeś, Manganocie, kiedy zostałeś księciem? Szesnaście? Osiemnaście? A ty, Diwisie? Zdaje się, że siedemnaście. Elidathu, ty…?

— Z nami jest inaczej — obruszył się Diwis. — My zasługiwaliśmy na to z racji swego urodzenia. Jestem synem Koronala. Manganot pochodzi ze starej rodziny z Banglecode. Elidath…

— To nam niczego nie wyjaśnia — przerwał mu Stasilane. — Pozostaje faktem, że byliśmy znacznie młodsi od Hissune'a, kiedy otrzymaliśmy tytuły. To dotyczy także samego Valentine'a. Chodzi nie o wiek, lecz o kwalifikacje. Elidath upewnił nas, że Hissune ma potrzebne kwalifikacje.

— Czy mieliśmy kiedyś księcia wyniesionego na to stanowisko spośród pospólstwa? — spytał diuk Halanx. — Błagam was, pomyślcie, kim jest to nowe koronalowskie książątko? Dzieckiem z ulic Labiryntu, żebrakiem, pewnie i złodziejem…

— O tym nie wiesz nic — zauważył Stasilane. — Moim zdaniem opowiadasz nam jakieś plotki.

— Czy nie żebrał w Labiryncie, kiedy Valentine spotkał go po raz pierwszy?

— Był wtedy dzieckiem — zauważył Elzandir. — Nie jest żadną tajemnicą, że wynajmował się jako przewodnik i zarabiał pieniądze, uczciwie pracując, choć miał wówczas zaledwie dziesięć lat. Ta dyskusja do niczego nas nie doprowadzi. Nie naszą rzeczą jest martwić się o to, kim był, powinniśmy za to zatroszczyć się o jego przyszłość. Lord Koronal oznajmił nam, że ma zostać księciem, kiedy — według oceny Elidatha — przyjdzie na to właściwa chwila. Elidath doszedł do wniosku, że chwila ta właśnie nadeszła. Cała ta dyskusja nie ma więc najmniejszego sensu.

— Nie — zaprzeczył Diwis. — Valentine nie ma władzy absolutnej. Na coś takiego potrzebuje naszej zgody.

— Ach, czyżbyś więc chciał sprzeciwić się woli Koronala? — spytał diuk Chorg.

Diwis milczał przez chwilę, a później powiedział:

— Jeśli sumienie mi tak nakaże, owszem, sprzeciwię się woli Koronala. Valentine nie jest nieomylny. Bywają okazje, przy których absolutnie się z nim nie zgadzam. To jedna z nich.

— Od chwili tej zmiany ciała — zauważył książę Manganot z Banglecode — dostrzegłem również zmiany w jego osobowości. Skłania się ku romantyzmowi, jest oderwany od rzeczywistości; być może był taki i przedtem, lecz nigdy te cechy nie przejawiały się tak wyraźnie i przy tylu okazjach co teraz…

— Dość! — przerwał mu wyprowadzony z równowagi Elidath. — Mieliśmy rozważyć jego nominację, rozważyliśmy ją, więc kończę tę dyskusję. Lord Koronal przedstawia nam rycerza-kandydata Hissune'a, syna Elsinome, jako kandydata na księcia z wszystkimi przywilejami związanymi z rangą. Jako Najwyższy Doradca i regent przedkładam wam, panowie, tę nominację z moim poparciem. Jeśli nikt się temu nie sprzeciwia, proponuję, by zapisać, że Hissune zostaje podniesiony do godności księcia przez aklamację.

— Sprzeciwiam się — powiedział Diwis.

— Sprzeciwiam się — powiedział książę Manganot z Banglecode.

— Sprzeciwiam się — powiedział diuk Halanx.

— Czy są tu inni? — spytał Elidath cicho, pragnąc, by zapisano, że sprzeciwili się woli Lorda Koronala?

Książę Nimian z Dundilmir, do tej pory milczący, odezwał się teraz:

— W twych słowach, Elidathu, zawarta jest groźba, więc zmuszony jestem się im sprzeciwić.

— Twój sprzeciw został zaprotokołowany, choć nie zamierzałem nikomu grozić. Jak głosujesz, Nimianie?

— Sprzeciwiam się.

— Doskonale. Czterech przeciw, a więc zdecydowanie za mało. Stasilanie, poproś księcia Hissune'a, by wszedł do sali Rady. — Rozglądając się po sali, Elidath dodał jeszcze: — Jeśli ktoś spośród tych, którzy się sprzeciwili, pragnie zmienić stanowisko, teraz jest najwłaściwszy moment.

— Podtrzymuję — powiedział natychmiast diuk Halanx.

— I ja — dodał książę Banglecode, a po nim powtórzył te same słowa Nimian z Dundilmir.

— Co powie syn Lorda Voriaxa? — spytał Elidath. Diwis uśmiechnął się.

— Wycofuję sprzeciw — oznajmił. — Sprawa została przesądzona, niech więc młody Hissune ma i moje poparcie.

Słysząc to, Manganot poderwał się z krzesła, usta otworzył ze zdumienia, twarz miał czerwoną. Chciał coś powiedzieć, lecz Diwis powstrzymał go gwałtownym uniesieniem dłoni i ostrym spojrzeniem. Marszcząc czoło, potrząsając w zdumieniu głową, Manganot poddał się. Diuk Halanx powiedział coś do księcia Nimiana, ten zaś tylko wzruszył ramionami, lecz zachował milczenie.

Stasilane powrócił, prowadząc ze sobą Hissune'a odzianego w prostą białą szatę ozdobioną złotem na ramieniu. Hissune twarz miał z lekka zaczerwienioną i oczy błyszczały mu nienaturalnie, lecz poza tym był spokojny i całkowicie panował nad sobą.

Elidath oznajmił mu:

— Decyzją Lorda Valentine'a, za zgodą obecnych tu lordów, mianuję cię księciem Majipooru bez ograniczeń rangi i z pełnymi przywilejami.

Hissune skłonił głowę.

— Jestem tak poruszony, że nie znajduję właściwych słów, panowie. Mogę tylko podziękować wam za to, że obdarzyliście mnie tym niewyobrażalnym zaszczytem.

Potem podniósł wzrok i spojrzał na zgromadzonych w sali mężczyzn, zatrzymując spojrzenie na Nimianie, Manganocie i diuku Halanksie, a potem, przez długą chwilę, wpatrywał się w oczy Diwisa, który odpowiedział mu nieruchomym spojrzeniem i lekkim uśmiechem.

6

Samotny smok, który w tak przedziwny sposób o zmierzchu bił skrzydłami fale, był tylko pierwszą oznaką jeszcze dziwniejszych rzeczy, które miały się dopiero wydarzyć. W trzecim tygodniu podróży z Alaisor na Wyspę Snu całe stado tych stworzeń pojawiło się nagle na sterburcie statku “Lady Thiin”.

Pandelume, pilot, Skandarka o futrze w ciemnoniebieskim odcieniu, która zarabiała niegdyś na życie polując na smoki, dostrzegła je pierwsza o świcie, kiedy to z pokładu prowadziła obserwacje nawigacyjne. Poinformowała o nich Wielkiego Admirała Asenharta, który zasięgnął opinii Autifona Deliambera, Vroon zaś zdecydował się obudzić Lorda Valentine'a.

Koronal szybko wyszedł na pokład. Słońce wzeszło już na niebo znad Alhanroelu, rzucając na wodę długie cienie. Pilot wręczyła mu lunetę, a on szybko podniósł ją do oka i skierował na wskazane przez nią kształty, dalekie, poruszające się wśród oceanu.

Valentine patrzył, początkowo widząc tylko kołyszące się łagodnie morskie fale; potem obrócił lunetę lekko na północ, poprawił ostrość i dostrzegł stado — ciemne, wielkie kształty poruszające się w wodzie, płynące w ciasnym szyku, w dziwnym zapamiętaniu. Od czasu do czasu ponad wodę wynurzała się długa szyja, rozwijały wielkie skrzydła, drżące, rozpostarte ponad łagodną falą.

— Muszą ich być setki — powiedział zdumiony.

— Więcej niż setki, panie — odrzekła Pandelume. — Nigdy, nawet wtedy kiedy jeszcze na nie polowałam, nie widziałam tak wielkiego stada. Czy dostrzegasz królów? Jest ich przynajmniej pięciu. I kilka samców, niemal równie wielkich. I kilkanaście samic, i młode, zbyt wiele, by je zliczyć…

— Widzę — potwierdził Valentine. Pośrodku stada płynęła mała grupka stworów o monstrualnych wręcz rozmiarach, niemal całkowicie zanurzonych w wodzie; tylko ostre wyrostki na kręgosłupie widoczne były nad jej powierzchnią. — Powiedziałbym, że tych największych jest aż sześć. Ależ giganty. Są większe nawet od tego, który rozbił mój statek, “Brangalyn”, kiedy żeglowałem na Wyspę podczas wygnania. I płyną po wodach, na których wcześniej nigdy ich nie widziano! Co one tu robią? Asenharcie, słyszałeś kiedyś o stadzie, które pojawiłoby się po tej stronie Wyspy?

— Nigdy, panie — odparł poważnie Hjort. — Od trzydziestu lat pływam między Numinorem i Alaisor i nigdy nie widziałem tu smoka. Ani jednego! A teraz całe stado…

— Pani niech będą dzięki, że oddalają się od nas — odezwał się Sleet.

— Tylko dlaczego w ogóle tu są? — zainteresował się Valentine.

Na to pytanie nikt nie potrafił odpowiedzieć. Cała ta historia zaprzeczała bowiem zdrowemu rozsądkowi — bo dlaczego właściwie trasy wędrówek smoków przez zamieszkane tereny Majipooru miałyby nagle zmienić się aż tak drastycznie? Od tysięcy lat ich stada z niezwykłą wręcz regularnością przemierzały te same, doskonale znane szlaki. Każde z nich, w swej długiej wędrówce wokół świata, obierało zawsze tę samą drogę — na swą zagładę, łowcy z Piliploku bowiem, wiedząc, gdzie szukać ofiar, spadali na nie, czyniąc wśród nich prawdziwą rzeź, a potem mięso smoków, mleko smoków, kości smoków, olej ze smoków sprzedawano na wolnym rynku — i to za ciężkie pieniądze. A smoki nadal wędrowały tak jak od stuleci. Różnica siły wiatru, temperatura wody, przebieg prądów morskich mogły sprawić, że zbaczały ze szlaku setki mil na wschód lub na zachód, być może dlatego, że gdzie indziej znaleźć mogły morskie stworzenia, którymi się żywiły, lecz podobnego temu odstępstwa od tradycji nie zauważono nigdy przedtem — stado smoków omijające Wyspę Snu od wschodu, zmierzające najwyraźniej ku regionom polarnym, zamiast przepłynąć na południe od wyspy i skierować się ku wybrzeżom Alhanroelu, by znaleźć się na Morzu Wielkim…

I nie chodziło tylko o jedno stado. W kilka dni później dostrzeżono inne — niewielką grupkę nie więcej niż trzydziestu smoków, bez gigantycznych królów, mijającą flotę w odległości mili, może dwóch mil. Za blisko — orzekł admirał Asenhart; statki wiozące na Wyspę Koronala i jego dwór nie miały na pokładzie żadnej cięższej broni, a smoki morskie to stworzenia o nieobliczalnym temperamencie i wielkiej sile, znane z tego, że bez wahania rozbijają bezbronne jednostki, które na skutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności weszły im w drogę.

Do końca podróży pozostało jeszcze sześć tygodni. Na wodach pełnych smoków te sześć tygodni wlokło się niemiłosiernie.

— Być może powinniśmy zawrócić i przepłynąć ocean w bardziej sprzyjających temu czasach — rzekł Tunigorn; do tej pory nie postawił stopy na pokładzie statku i ten środek lokomocji najwyraźniej nie przypadł mu do gustu.

Sleet także sprawiał wrażenie więcej niż nieszczęśliwego, Asenhart zaś wydawał się czymś zmartwiony, Carabella spędzała mnóstwo czasu smutnie wpatrzona w fale, jakby spodziewała się, że jakiś smok będzie próbował wypłynąć na powierzchnię tuż pod kilem “Lady Thiin”. Tylko Valentine, choć znał temperament smoków z doświadczenia — nie tylko roztrzaskały jego statek, lecz jeden z nich połknął go, co stanowiło niewątpliwie najbardziej niesamowitą spośród jego przygód na wygnaniu — nie chciał słyszeć o zawróceniu. Musi naradzić się z Panią, musi odwiedzić zagrożone zarazą tereny Zimroelu; powrót na Alhanroel równał się w jego przekonaniu ucieczce przed odpowiedzialnością. A w ogóle skąd pomysł, że te zabłąkane smoki morskie stanowią jakiekolwiek zagrożenie dla floty? Najwyraźniej bardzo szybko i zdecydowanie podążały tajemniczą drogą, którą same sobie wytyczyły, nie zwracając uwagi na statki, jakie przypadkowo znalazły się w pobliżu.

Mimo to w tydzień po drugiej pojawiła się trzecia grupa smoków. Liczyła około pięćdziesięciu sztuk, wliczając w to trójkę gigantów.

— Mam wrażenie, że cała tegoroczna migracja kieruje się na północ — powiedziała Pandelume. Wyjaśniła, że istnieje kilkanaście różnych smoczych populacji, wędrujących w długich odstępach czasu dookoła świata. Nikt nie wie dokładnie, ile trwa taka podróż, lecz z pewnością są to dziesięciolecia. Populacje dzieliły się z kolei na stada, a każde ze stad poruszało się zawsze mniej więcej po tej samej trasie; najwyraźniej ta populacja skierowała się na nową, północną drogę.

Valentine odciągnął Deliambera na bok i spytał go, czy jego sztuka pozwala mu zrozumieć zmianę tras wędrówki smoków. Niezliczone macki drobnego Vroona splotły się we wzór, który Valentine już dawno nauczył się interpretować jako oznakę przygnębienia, lecz Deliamber powiedział tylko:

— Czuję w nich siłę, panie, a siła ta jest doprawdy wielka. Wiesz przecież, że smoki nie są po prostu bezrozumnymi zwierzętami.

— Wiem, że w tak wielkim ciele zamknięty może być równie wielki mózg.

— I tak jest rzeczywiście. Sięgam ku nim, wyczuwam ich obecność, a także determinację i dyscyplinę. Lecz jeśli chcesz się dowiedzieć, panie, o co im chodzi, dziś nie potrafię odpowiedzieć ci na to pytanie.

Valentine spróbował zlekceważyć niebezpieczeństwo.

— Zaśpiewajcie mi balladę o Lordzie Maliborze — poprosił Carabellę pewnego wieczora, gdy siedzieli przy kolacji. Spojrzała na niego, zaskoczona, ale kiedy nalegał, z uśmiechem wyjęła kieszonkową harfę i zagrała na niej wesołą, starą melodię:

Piękny i śmiały byt Lord Malibor

Ze sztormem się mierzyć gotowy

Porzucił zamku swojego schron

I w morze się puścił na łowy

Żaglowiec wprzódy opatrzył swój

A korab to był cud piękności

Żagle ze złota szczerego miał

A maszty ze słoniowej kości

Valentine przypomniał sobie słowa i dołączył do chóru.

Przy rumplu stanął Lord Malibor

I w morskie wpatrzony bezmiary

Smoka groźnego wyglądał wśród fal

Potwora strasznego bez miary

I rzucił wyzwanie mu Lord Malibor

A w głosie dźwięczała mu stal

— Wystąp — zakrzyknął — i ze mną się zmierz

O władco morskich fal.

Tunigorn, zmieszany, poruszył się w swym krześle. Obracając w ręku pełny kieliszek, wymruczał:

— Moim zdaniem, panie, ta pieśń może przynieść pecha.

— Nie obawiaj się. No, dalej, śpiewaj z nami — powiedział Valentine.

— Słyszę cię, zuchu — odpowie mu smok

I płynie przez morskie odmęty

Dwanaście mil długi, szeroki na trzy

A wyższy niż dwa okręty.

Nieustraszony był Lord Malibor

Bił dzielnie i walczył jak lew

I odpowiadał ciosem na cios

Strugami lała się krew

Pilot Pandelume weszła do mesy. Kiedy podchodziła do stołu Koronala, usłyszała słowa śpiewanej właśnie piosenki i jej porośnięta gęstym futrem twarz przybrała wyraz zdumienia. Valentine gestem zaprosił ją do chóru, ona jednak pozostała na uboczu, skrzywiona.

Lecz smoczy władcy to szczwany ród

I biją się nie na żarty

Mimo swej siły Lord Malibor

Na koniec został pożarty.

Niech będzie przestrogą ponura ta pieśń

Dla łowców z morskich kipieli

Chodź dzielni, możecie swój żywot i wy

Zakończyć w potwora gardzieli.

— O co chodzi, Pandelume? — spytał Valentine, kiedy przebrzmiały ostatnie frywolne wersy pieśni.

— Smoki, panie. Zbliżają się z południa.

— Ile ich jest?

— Wiele, panie, bardzo wiele.

— Widzicie! — wybuchł Tunigorn. — Wezwaliśmy je tą głupią pieśnią!

— A więc spróbujmy je nią odstraszyć — zaproponował Valentine. — Zacznijmy jeszcze raz od początku. — I grzmiącym głosem zanucił:

Piękny i śmiały był Lord Malibor

Ze sztormem się mierzyć gotowy…

To nowe stado składało się z kilkuset sztuk — nie sposób było uwierzyć, że jest ich aż tyle, choć widziało się wszystko na własne oczy. Pośrodku płynęło dziewięciu królów. Valentine, zachowując pozory spokoju, czuł jednak ich grozę, wyczuwał bijące od nich niebezpieczeństwo, tak konkretne, że niemal namacalne. Minęły ich jednak, nie zbliżając się bardziej niż na trzy mile do statku; znikły na północy, płynęły pracowicie, jakby szukały skarbu.

W ciemnościach nocy, gdy Valentine spał, umysł mając, jak zwykle, otwarty w poszukiwaniu przewodnictwa, które dać mogą tylko sny, jego duszą zawładnęła dziwna wizja. W sercu przedziwnej równiny, pełnej kanciastych głazów i dziwnych, ospowatych drzew o sztywno wyprostowanych gałęziach mnóstwo ludzi tanecznym krokiem podąża ku dalekiemu morzu. On sam znajduje się pomiędzy nimi, jak oni ubrany w powiewne szaty z jakiegoś lekkiego materiału rozwiewanego nie istniejącym wiatrem — powietrze tu jest nieruchome. Żadna z widzianych wokół twarzy nie wydaje mu się znajoma, jednak nie czuje się obcy wśród obcych; wie, że jest blisko związany z tymi ludźmi, że są oni jego bliźnimi, że wiąże ich pielgrzymka, którą odprawiają od wielu miesięcy, być może od wielu lat. Teraz wreszcie zbliża się kres owej pielgrzymki.

Oto otwiera się przed nim morze, wielobarwne, lśniące; a jego powierzchnia faluje jakby poruszona masą stworzeń ukrytych pod nią lub być może wzburzona wiszącym ciężko na niebie księżycem. Na wybrzeże spadają wielkie fale niczym lśniące, kryształowe szpony, załamują się w całkowitej ciszy, muskają świecące bielą plaże, jakby nie były falami, lecz tylko cieniami fal. Dalej, poza niepokojem żywiołów, z oceanu wyłania się mroczna, gigantyczna sylwetka.

Smok morski zwany smokiem Lorda Kinnikena; mówią o nim, że jest największy spośród swego gatunku, że jest królem, którego nigdy nie musnął nawet harpun łowcy. Z jego wygiętego, łuskowatego grzbietu bije w ciemność jaskrawe światło; tajemniczy, lśniący, ametystowy blask wypełniający niebo, plamiący wodę ciemnym szkarłatem. Brzmi dźwięk dzwonów, głęboki, donośny — dzwony biją ciągłym, ponurym zewem, brzmiącym tak, jakby świat cały miał rozpaść się na połowy.

Smok wypływa na ląd; jego paszcza wygląda jak wrota jaskini.

— Nadeszła wreszcie moja godzina — mówi władca smoków — i teraz należycie do mnie.

Pielgrzymi zafascynowani i oszołomieni, zaczarowani wspaniałym, pulsującym, bijącym z niego blaskiem biegną przed siebie, ku niemu i ku otwartemu morzu.

— Tak. Tak. Chodźcie do mnie. Jestem królem oceanu Maazmoornem i należycie do mnie.

Smok wpływa na płyciznę, fale rozstępują się przed nim, z łatwością wypełza na plażę. Bicie dzwonów staje się jeszcze głośniejsze; nieubłagany, potężny dźwięk podbija świat i przyciska go swym ciężarem, z każdym ich uderzeniem powietrze staje się gęściejsze, cieplejsze, bardziej duszące. Król smoków rozpostarł dwie wielkie niczym skrzydła płetwy, wyrastające mu z karku; skrzydła wynoszą go na wilgotny piach. Wyciąga swe wielkie ciało na ląd, pierwszy spośród pielgrzymów jest przy nim, bez wahania wbiega na wielką łapę, znika… a za nim idą inni, nieskończona procesja istot dobrowolnie oddających się w ofierze, biegnących przed siebie, byle tylko spotkać się z królem smoków.

Wchodzą w jego wielką paszczę, nikną w niej, jest wśród nich sam Valentine, trafia tam, w głąb smoczego żołądka. Wkracza w sklepioną salę niewyobrażalnych wręcz rozmiarów, widzi, że zajmują ją legiony połkniętych, miliony, miliardy, ludzie i Skandarzy, i Vroonowie, i Hjortowie, i Liimenowie, i Su-suherisowie, i Ghayrogowie, wszystkie spośród wielu ras Majipooru.

A Maazmoorn prze przed siebie, jest już w głębi lądu i nadal pożera. Pożera cały świat, pożera, pożera i jeszcze raz pożera, pożera miasta i góry, pożera kontynenty i morza, pożera cały Majipoor, aż wreszcie nic już nie pozostaje; Maazmoorn leży owinięty wokół planety jak objedzony wąż, który pochłonął jakieś ogromne, kuliste stworzenie.

Dzwony biją pieśń tryumfu.

— Teraz wreszcie nadeszło moje królestwo.

Kiedy sen się skończył, Valentine nie ocknął się w pełni. Świadomie ześlizgnął się w środkowy sen, miejsce, w którym najpełniej wyczuwał i mógł odbierać przekazy; leżał, spokojny, cierpliwy, przeżywając sen, analizując go, próbując interpretować. A potem padło na niego pierwsze światło poranka. Świadomość powróciła. Obok niego leżała Carabella, przebudzona, obserwująca go uważnie. Objął ją, jego dłoń delikatnie, rozkosznie spoczęła na jej piersi.

— Miałeś przesłanie? — spytała.

— Nie. Nie czułem obecności Pani. Ani Króla. — Uśmiechnął się. — Zawsze wiesz, kiedy śnię, prawda?

— Widzę, kiedy nawiedza cię sen. Oczy poruszają ci się pod powiekami, wargi drżą, a nozdrza rozszerzają się jak u ściganego przez myśliwych zwierza.

— Czy wydawałem ci się zmartwiony?

— Ależ nie, nie. Być może najpierw trochę się zmarszczyłeś, ale potem uśmiechałeś się przez sen, uspokoiłeś się, jakbyś szedł na spotkanie losu, który w pełni zaakceptowałeś.

Valentine roześmiał się.

— Ach, a potem znów połknął mnie smok morski.

— Czy o tym śniłeś?

— Mniej więcej. Ale nie tak, jak zdarzyło się to rzeczywiście. Widziałem smoka Kinnikena, jak wypełza na brzeg; wszedłem wprost w niego. Jak chyba wszyscy na świecie. A potem on pożarł cały świat. — Potrafisz wytłumaczyć ten sen?

— Tylko oderwane fragmenty. Znaczenie jego całości nadal, mi umyka.

Wiedział, że zbyt proste byłoby tłumaczenie, że oto rozegrała się w jego wyobraźni prawdziwa scena z przeszłości, jakby włączył się do jakiejś rozrywkowej kostki i jeszcze raz przeżył to najdziwniejsze zdarzenie z lat wygnania, gdy rzeczywiście połknięty został przez smoka, który zatopił jego statek w pobliżu Archipelagu Rodamaunt. Lisamon Hultin, połknięta wraz z nim, wycięła im obojgu drogę na wolność przez ściany żołądka bestii. Nawet dziecko wie, że snów nie wolno tłumaczyć jako prostych ilustracji rzeczywistych zdarzeń. Lecz nie znajdował niczego na głębszym poziomie, z wyjątkiem interpretacji tak prostej, że aż trywialnej: że ruchy stad smoków, które zauważył ostatnio, to tylko kolejne ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem, w jakim znajduje się świat; że jakaś wielka siła zagraża stabilności społeczeństwa. Zdawał sobie z tego sprawę już wcześniej, nie potrzebował dodatkowych dowodów. Tylko dlaczego właśnie smoki? Jakie to obrazy ożyły w jego świadomości, przekształcając wielkie morskie stwory w zagrożenie zdolne pochłonąć świat? Carabella mówiła właśnie:

— Być może za bardzo się starasz. Poczekaj trochę — zrozumiesz wszystko, kiedy zajmiesz się czymś zupełnie innym. Co ty na to? Chodźmy na pokład!

Dni mijały. Nie zaobserwowali więcej stad, tylko kilka samotnych smoków, a w końcu i one znikły. W snach Valentine'a nie pojawiały się już przesycone grozą wizje. Morze było łagodne, niebo pogodne, błękitne, wiał sprzyjający, wschodni wiatr. Valentine spędzał wiele czasu samotnie, na pokładzie dziobowym, wpatrując się w morze, i wreszcie nadszedł dzień, kiedy z pustki wyłoniły się olśniewająco białe, strome brzegi Wyspy Snu, najświętszego, najbardziej pokojowego miejsca na Majipoorze — to tu mieściło się sanktuarium współczującej wszystkim żywym istotom Pani.

7

Posiadłość praktycznie całkowicie się wyludniła. Wszyscy robotnicy opuścili farmę Etowana Elakki, a także większość służby. Nikt nie zatroszczył się o złożenie formalnego wymówienia, choć gwarantowałoby to odebranie zaległej pensji; ludzie po prostu odchodzili, jakby przerażała ich perspektywa pozostania w nawiedzonej plagą prowincji choćby o godzinę dłużej, jakby spodziewali się, że wiedząc o tym, iż zamierzają odejść, znajdzie sposób na zmuszenie ich do pozostania.

Simoost — Ghayrog zarządca — pozostał lojalny, lojalna pozostała także jego żona Xhama, kucharka Etowana Elakki. Zostali przy nim także dwaj czy trzej służący, a także kilku ogrodników. Etowan Elacca niezbyt przejął się ucieczką innych — w gruncie rzeczy nie mieli do roboty nic sensownego, pomijając już ten prosty fakt, że bez zbiorów trafiających na rynek nie mógł im właściwie zapłacić. A wkrótce problemem stałoby się nawet ich wyżywienie, przynajmniej jeśli to, co słyszał o szerzącym się w prowincji głodzie, było prawdą. Mimo wszystko fakt, iż został tak bezceremonialnie opuszczony, sprawił mu przykrość. Był ich panem, był odpowiedzialny za ich życie, był skłonny pomagać swym ludziom tak długo, jak długo będzie miał odpowiednie ku temu środki. Dlaczego więc odeszli tak chętnie? Jaką mieli nadzieję ci robotnicy rolni i ogrodnicy na znalezienie pracy w rolniczym regionie Falkynkip, gdzie — o czym był przekonany — właśnie się udali? Dziwne też było obserwować farmę tak pustą, gdy niegdyś od samego rana tyle się tu działo! Etowan Elacca czuł się jak król, którego poddani zrezygnowali z obywatelstwa jego królestwa i wyemigrowali do jakiegoś odległego kraju, pozostawiając go samotnego w pałacu, wydającego rozkazy powietrzu.

Starał się jednak żyć tak, jak zawsze żył. Pewne zwyczaje pozostawały niezmienne nawet podczas najgorszych nieszczęść.

W dniach poprzedzających fioletowy deszcz każdego ranka Etowan Elacca wstawał na długo przed wschodem słońca, a o wschodzie wychodził do ogrodu na swój prywatny, mały obchód. Szedł zawsze tą samą drogą, przez lasek alabandyn do tanigali, w lewo, w cienisty, mroczny zakamarek, gdzie rosły caramangi i dalej ku gęstym, pięknym thagimolom; z ich niezgrabnych pni wyrastały pełne wdzięku gałęzie, na których słodko pachnące, niebiesko-zielone kwiaty wysokie na blisko siedem stóp kwitły przez okrągły rok. Potem odwiedzał żarłoczne rośliny, skinieniem głowy pozdrawiał drzewa pęcherzowe, przystawał, by wysłuchać pieśni śpiewających krzaków, aż wreszcie dochodził do granicy jaskrawożółtych krzaczków mangahone, wyznaczających granicę między ogrodem i farmą; stał tam i spoglądał w górę na plantację stajji, gleinu, hingamortów i niyku.

Z farmy nie pozostało niemal nic, a z ogrodu bardzo niewiele, lecz Etowan Elacca niezmiennie spacerował rankami tą samą drogą, zatrzymując się przy każdej wyschłej, poczerniałej roślinie, jakby nadal żyła, rosła i właśnie miała zakwitnąć — Wiedział, że zachowuje się bezsensownie, absurdalnie i że każdy, kto by go obserwował, z pewnością powiedziałby: “Ach, ten biedny, szalony starzec, jakież to nieszczęście doprowadziło go do szaleństwa!” Nich sobie gadają, co chcą, myślał Etowan Elacca. Nigdy nie przejmował się specjalnie tym, co mówią o nim inni, a teraz w ogóle go to nie obchodziło. Być może rzeczywiście oszalał, chociaż nie był tego tak całkiem pewien. Mimo wszystko nie zamierzał rezygnować ze swych porannych spacerów — w końcu co jeszcze miał tu do zrobienia?

W pierwszych tygodniach po śmiercionośnym fioletowym deszczu jego ogrodnicy chcieli wyrwać każdą martwą roślinę, lecz on kazał im zostawić wszystkie na miejscu. Miał nadzieję, że wiele spośród nich zostało tylko zranionych, że nie zaschły, że odbiją po pewnym czasie, że czymkolwiek była trucizna przyniesiona przez deszcz, nie jest ona śmiertelna i jej działanie w końcu osłabnie. Po pewnym czasie nawet Etowan Elacca zrozumiał, że wielu spośród nich po prostu nie da się uratować, że z korzeni nie odbije nowe życie. Lecz wtedy właśnie ogrodnicy poczęli znikać, wkrótce pozostało ich tylko kilku, zaledwie zdolnych utrzymać przy życiu te części ogrodu, które nie poddały się zarazie, by nie wspomnieć o wycinaniu i odciąganiu na bok martwych drzew. Najpierw wydawało mu się, że sam zakończy tę smutną pracę, popracuje trochę tu, trochę tam, w wolnych chwilach; lecz zakres pracy okazał się wkrótce niewykonalny, toteż Etowan Elacca zdecydował pozostawić je swemu losowi; niech martwy ogród pozostanie pamiątką piękna, którym mógłby być.

Pewnego dnia w wiele miesięcy po tym, jak na jego farmę spadł fioletowy deszcz, podczas swej przechadzki o świcie, Etowan Elacca znalazł dziwny przedmiot sterczący z ziemi w poszyciu sośninek — polerowany kieł jakiegoś wielkiego zwierzęcia, długi na dziesięć, może piętnaście cali, ostry niczym sztylet. Odgrzebał go, obejrzał zaskoczony i schował do kieszeni. Nieco dalej, wśród muornów, znalazł jeszcze dwa kły tej samej wielkości, odległe od siebie o jakieś trzy jardy; spojrzał w górę, ku polu martwych stajj i dostrzegł jeszcze trzy, tym razem leżały dalej od siebie. Za nimi zauważył jeszcze dwa, i jeszcze jeden; wszystkie razem wyznaczały teren w kształcie gwiazdy, obejmujący większość jego farmy.

Natychmiast wrócił do domu. Xhama właśnie przygotowywała śniadanie.

— Gdzie jest Simoost? — spytał.

Nie podnosząc wzroku znad garnków, Ghayrożka odpowiedziała:

— W sadzie drzew niyku, panie.

— One uschły dawno temu, Xhamo.

— Oczywiście, panie. Ale on tam jest. Spędził w nim całą noc.

— Idź po niego. Chcę się z nim zobaczyć.

— On nie przyjdzie, panie. A jeśli po niego pójdę, śniadanie się spali.

Oszołomiony odmową wykonania polecenia Etowan Elacca stał przez chwilę, nie mogąc znaleźć słów. Potem, zdając sobie sprawę, że w tym czasie nieprzewidzianych zmian musi właśnie dziać się jakaś zmiana, o której nie ma pojęcia, tylko krótko skinął głową, odwrócił się bez słowa i jeszcze raz wyszedł na pola.

Tak szybko, jak tylko potrafił, wspinał się pod górę; minął poczerniałe pola stajji, morze pożółkłych, skurczonych sadzonek; minął surowe, zwiędłe krzaczki gleinu, minął pole zaschłego błota — wszystko, co pozostało po hingamortach, aż wreszcie dotarł do sadu drzew niyku. Wyschłe rośliny były tak lekkie, że z ziemi wyrywał je nawet silniejszy powiew wiatru; większość z nich leżała powalona, a te, które jeszcze stały, pochylały się pod najdziwaczniejszymi kątami, jakby jakiś gigant dla rozrywki uderzał je dłońmi. Najpierw nie dostrzegł Simoosta, a potem zobaczył, że ogrodnik idzie jakimś dziwnym zygzakiem wzdłuż granicy sadu, wydeptując ścieżkę między pochylonymi drzewami, zatrzymując się od czasu do czasu, by któreś z nich wyrwać. Czyżby w ten sposób spędzał teraz noce? Ghayrogowie sypiają sezonowo po kilka miesięcy w roku, Etowan Elacca nie czuł się więc zaskoczony, stwierdzając, że Simoost pracuje nocą — lecz podobne, bezcelowe zajęcie wydawało się całkowicie nie w jego stylu.

— Simoost?

— Ach, to pan. Dzień dobry.

— Xhama powiedziała, że cię tu znajdę. Czy dobrze się czujesz?

— Ależ tak, panie. Czuję się świetnie.

— Jesteś pewien?

— Ależ oczywiście, panie. Czuję się świetnie. — Lecz głosowi Simoosta brakowało przekonania.

— Mógłbyś podejść? Chciałem ci coś pokazać.

Ghayrog sprawiał wrażenie, jakby dokładnie rozważał tę prośbę. Po chwili powoli ruszył przed siebie, aż doszedł do miejsca, w którym czekał na niego Etowan Elacca. Wężowe sploty włosów, nie pozostające w spoczynku ani przez chwilę, poruszały się teraz szybkimi, nerwowymi ruchami, a z ciała bił zapach, który Elacca, doskonale znający Ghayrogów, nauczył się kojarzyć z przygnębieniem, z niepewnością. Simoost pracował dla niego od dwudziestu lat i nigdy jeszcze nie pachniał w ten sposób.

— Panie?

— Co cię niepokoi, Simooście?

— Ależ nic, panie. Czuję się doskonale, panie. Chciał mi pan coś pokazać?

— To. — Etowan Elacca wyjął z kieszeni długi, ząbkowany kieł, który znalazł wśród sośninek. Pokazał go Ghayrogowi, mówiąc: — Znalazłem go jakieś pół godziny temu, podczas przechadzki po ogrodzie. Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie wiesz, co to właściwie jest?

Pozbawione powiek oczy Simoosta poruszały się, jakby — niepewny siebie — nie potrafił skupić wzroku.

— Kieł młodego smoka morskiego — wyjaśnił w końcu. — Przynajmniej tak mi się wydaje.

— Doprawdy?

— Jestem tego całkiem pewien, panie. Czy były też inne?

— Kilka. Chyba osiem.

Simoost narysował dłonią w powietrzu kształt rombu.

— Ułożone w ten wzór?

— Tak. — Etowan Elacca zmarszczył brwi. — A skąd wiesz?

— To zwykły wzór. Ach, panie, jesteśmy w niebezpieczeństwie, w wielkim niebezpieczeństwie!

Doprowadzony do granic rozpaczy, Etowan Elacca powiedział:

— Specjalnie ukrywasz coś, używając tych wszystkich niedomówień, prawda? Co to za “zwykły” wzór? Jakie niebezpieczeństwo? Na Panią, Simooście, powiedz mi zwykłymi słowami, co o tym wszystkim wiesz!

Zapach Ghayroga stał się ostrzejszy — mówił o silnym niepokoju, o strachu i zawstydzeniu. Simoost najwyraźniej szukał właściwych słów.

— Czy wiesz, panie, dokąd udali się wszyscy twoi pracownicy? — spytał w końcu.

— Mam wrażenie, że do Falkynkip, pewnie szukają pracy na ranczach hodowców. Co to ma…

— Oni nie poszli do Falkynkip, panie, tylko dalej. Dalej na zachód. Do Pidruid. Będą czekać na nadejście smoków.

— Co?

— Chodzi o objawienie, panie.

— Simooscie…

— Więc nie wiesz nic, panie, o objawieniu?

Etowan Elacca poczuł przypływ takiego gniewu, jakiego nie doznał jeszcze w swym spokojnym, nie znającym rade spełnionych marzeń życiu.

— Nie, nie wiem nic o objawieniu — rzekł, za lędźwie powstrzymując wybuch.

— Opowiem ci, panie. Opowiem o wszystkim.

Ghayrog milczał przez chwilę, jakby próbował znaleźć właściwe słowa. Potem wziął głęboki oddech i zaczai mówić:

— Istnieje starożytna wiara, że w pewnym momencie nasz świat czekają wielkie problemy i cały Majipoor wpadnie w chaos. Mówi się, że wtedy smoki morskie opuszczą ocean, wyjdą na ląd i ogłoszą nowe królestwo, a także zmienią naszą pianę tę nie do poznania. Czas ten będzie znany jako czas objawienia.

— Kto to wymyślił?

— “Wymyślił” to dobre słowo, panie. Można to nazywać wymysłem albo baśnią, legendą. Wiemy, że smoki morskie nie mogą wyjść z wody. Lecz wiara w objawienie jest bardzo popularna w pewnych kręgach, niektórzy czerpią z niej wielką pociechę.

— O kim mówisz?

— Głównie o ludziach ubogich, panie. Zwłaszcza o Lumenach, ale to nie ogranicza się do jednej rasy. Słyszałem, że w objawienie wierzą niektórzy Hjortowie i Skandarzy. Istot ludzkich to właściwie nie dotyczy, a już zwłaszcza arystokratów takich jak ty, panie. Ale jest wielu, którzy twierdzą, że teraz właśnie nadszedł czas objawienia, że zarazy i brak żywności to pierwsze oznaki kłopotów, że Koronal i Pontifex zostaną wkrótce obaleni i rozpocznie się czas rządów smoków. Ci, którzy w to wierzą, zdążają teraz w stronę miast na wybrzeżu, w stronę Pidruid, Narabal i Tilomon, by zobaczyć, jak smoki morskie wychodzą na brzeg, i być wśród pierwszych wiernych, którzy oddadzą im cześć. Ja wiem, że to prawda, panie. Tak dzieje się w całej prowincji — mogę nawet zaryzykować twierdzenie, że na całym świecie. Miliony ruszyły w stronę wybrzeża.

— Jakie to zdumiewające — powiedział Etowan Elacca. — Z iluż rzeczy nie zdaję sobie sprawy, zamknięty tu, w swym własnym małym światku. — Przesunął palcami po kle małego smoka aż do ostrego czubka, zacisnął dłoń, poczuł ból. — A to? Co to właściwie oznacza?

— Z tego, co wiem, wynika, że umieszczają je tu i tam — jako znak objawienia i by oznaczyć drogę do wybrzeża. Kilku zwiadowców idzie przed masą pielgrzymów kierujących się na zachód; umieszczają kły, a inni poruszają się wyznaczoną drogą.

— Skąd wiedzą, gdzie umieszczone zostały kły?

— Wiedzą, panie. Nie wiem skąd. Być może wiedza ta przychodzi do nich w snach. Być może królowie oceanu wysyłają przesłania, jak Pani albo Król Snów.

— Więc wkrótce zadepczą nas hordy pielgrzymów?

— Tak sądzę, panie.

Etowan Elacca kilkakrotnie uderzył zębem po dłoni.

— Simooście, dlaczego spędziłeś noc w sadzie?

— Zbierałem się na odwagę, żeby wszystko panu powiedzieć.

— Czyżby wymagało to wielkiej odwagi? Dlaczego?

— Bo sądzę, że musimy uciekać, a wiem, że nie będziesz, panie, chciał uciekać, a ja nie chcę zostawić cię samego, ale nie chcę też umrzeć. Sądzę, że jeśli zostaniemy tu dłużej, będziemy musieli umrzeć.

— Wiedziałeś o smoczych kłach w ogrodzie?

— Widziałem, jak je umieszczono. Rozmawiałem ze zwiadowcami.

— Ach! Kiedy?

— O północy, panie. Było ich trzech, dwóch Liimeaów i Hjort. Powiedzieli, że po ich śladach ze wschodnich ztooccy Rozpadliny kieruje się tu czterysta tysięcy ludzi.

— Czterysta tysięcy ludzi przejdzie po mojej ziemi? — Tak sądzę, panie.

— A kiedy przejdą, nic tu nie zostanie, prawda? Spadną. na nas jak szarańcza. Wyjedzą wszystkie nasze zapasy; mam. wrażenie, że także splądrują dom, zabiją każdego, kto wejdzie im w drogę. Nie ze złości, to po prostu histeria. Czy ty także tak to, widzisz, Simooście?

— Tak, panie.

— Kiedy mają się tu zjawić?

— Za dwa dni. Może za trzy.

— A więc wraz z Xhamą powinniście odejść dziś rano, prawda? Wszyscy powinni odejść stąd natychmiast. Powiedziałbym, że do Falkynkip. Powinniście zdążyć dojść do Falkynkip, nim tłum tu dotrze, w mieście będziecie bezpieczni.

— Tu zostaniesz, panie?

— Tak.

— Błagam…

— Nie, Simooście.

— Zginiesz z pewnością!

— Ja już nie żyję, Simooście. Po co miałbym uciekać do Falkynkip? Co bym tam robił? Ja już nie żyję, czyżbyś tego nie dostrzegł, Simooście? Jestem duchem samego siebie.

— Panie… panie…

— Nie ma czasu do stracenia — stwierdził Etowan Elacca — Powinieneś zabrać żonę i odejść o północy, kiedy zobaczyłeś, jak układają te kły. Idź. Idź. Już!

Etowan Elacca obrócił się i zszedł zboczem, a kiedy przechodził obok ogrodu, odłożył ząb w to miejsce, w którym go znalazł.

Późnym rankiem Ghayrog i jego żona przyszli błagać go, by odszedł z nimi — niemal płakali, czego Etowan Elacca nigdy przedtem nie widział u Ghayrogów; zdumiewające, oczy Ghayrogów nie mają bowiem kanalików łzowych. On jednak oparł się ich namowom i w końcu odeszli bez niego. Wezwał wszystkich tych, którzy pozostali lojalni, zwolnił ich z pracy, dał im pieniądze, które miał w domu, i dużą ilość żywności ze spiżarni.

Tego wieczora sam przygotował sobie kolację — po raz pierwszy w życiu. Miał wrażenie, że jak na nowicjusza spisał się całkiem nieźle. Otworzył ostatnią butelkę wina palmowego i wypił go nieco więcej niż zazwyczaj. To, co działo się ze światem, wydawało mu się bardzo dziwne, trudne do zaakceptowania; wino jednak pomogło mu zrozumieć. Ileż tysięcy lat pokoju minęło na tym jakże przyjaznym, jakże gładko funkcjonującym świecie. Pontifex i Koronal, Pontifex i Koronal, płynne zmiany między Górą Zamkową i Labiryntem; władcy rządzili zawsze z woli większości, w interesie wszystkich; choć oczywiście niektórzy mieli w tym większy interes niż inni, nikt jednak nie był głodny, każdy zapewnione miał minimum egzystencji. Z nieba spadły trujące deszcze, więdły rośliny w ogrodach, zboża ulegały zatruciu, zaczynał się głód, rodziły się nowe religie, zgłodniałe, dzikie tłumy zmierzały w stronę morza. Czy Koronal coś o tym wie? Pani na Wyspie? Król Snów? Co się robi, by temu zapobiec, by naprawić świat? Co można uczynić? Jakie to łagodne sny Pani zdołają wypełnić puste żołądki? Jakie to groźne sny Króla wstrzymają tłumy? Czy Pontifex, jeśli w ogóle istnieje jakiś Pontifex, wyjdzie z Labiryntu i ogłosi uroczystą proklamację? Czy Koronal będzie wędrował od prowincji do prowincji, wzywając do zachowania spokoju? Nie, nie, nie. To koniec, pomyślał Etowan Elacca. Jaka szkoda, że nie nastąpił za dwadzieścia lat, może za trzydzieści, że nie umrę spokojnie w mym ogrodzie, wciąż kwitnącym.

W nocy czuwał, lecz wszędzie panował spokój.

O świcie wyobraził sobie, że słyszy pierwsze odgłosy napierającego ze wschodu tłumu. Obszedł dom, otwierając wszystkie drzwi, by w poszukiwaniu jedzenia i wina ludzie wyrządzili tak mało szkód, jak to tylko możliwe. Jego dom był piękny, Etowan Elacca kochał go i miał nadzieję, że uniknie on zniszczenia.

Potem poszedł do ogrodu, pomiędzy swe zwiędłe, zeschłe rośliny. Uświadomił sobie, że wiele z nich przetrwało fioletowy deszcz; więcej niż początkowo sądził, gdyż przez ostatnie przygnębiające miesiące widział tylko to, co zniszczone. Żarłoczne rośliny nadal żyły, i drzewa kwiatów nocy, niektóre z androdragmów, drzewa dwikka, pnącza sihornisz, nawet delikatne drzewa pęcherzowe.

Chodził pośród nich godzinami. Myślał o oddaniu się żarłocznym roślinom, ale byłaby to wstrętna śmierć, pomyślał, powolna, krwawa, nieelegancka, a chciał, by mówiono o nim, jeśli pozostanie ktoś, kto mógłby opowiedzieć jego historię, że Etowan Elacca był elegancki do samej śmierci. W końcu podszedł ku pnączom sihornisz, obwieszonym żółtymi, niedojrzałymi owocami. Dojrzałe należały do najwytworniejszych przysmaków, lecz żółte były śmiertelną trucizną. Stał pod nimi przez długą chwilę, nie bał się, nic a nic, po prostu nie był jeszcze gotowy. Nagle dobiegł go dźwięk, tym razem rzeczywisty, nie wyobrażony; ostre głosy ludzi z miasta, wielu ludzi, dobiegły do jego uszu na skrzydłach lekkiego wschodniego wiatru. Teraz już był gotowy. Wiedział, że bardziej elegancko byłoby zaczekać, aż się pojawią, powitać ich w posiadłości, podać najlepsze wina i taką kolację, jaką mógł przyrządzić z pozostałych zapasów, lecz przecież bez służby jego gościnność znacznie by ucierpiała, a poza tym i tak nigdy nie przepadał za ludźmi z miasta, a zwłaszcza gdy przybywali do niego jako nie zaproszeni goście.

Po raz ostatni spojrzał na drzewa dwikka i drzewa pęcherzowe i nieprzyjemne halatingi, które jakimś cudem ocalały, polecił duszę Pani, poczuł, jak w oczach zbierają mu się łzy. Nie sądził, by właściwe było rozpłakać się akurat teraz, więc podniósł do ust żółty owoc i z całej siły wbił zęby w jego twardy, niedojrzały miąższ.

8

Choć zamierzała tylko na chwilkę dać odpocząć zmęczonym oczom, nim zabierze się do gotowania obiadu, Elsinome, gdy tylko się położyła, ogarnął głęboki, mocny sen i przeniósł ją w mgliste królestwo żółtych cieni i różowych niczym z gumy wzgórz; choć nie spodziewała się przesłania podczas zwykłej drzemki przed obiadem, pogrążając się w głębszym śnie, czuła najdelikatniejszy nacisk na wrota duszy i wiedziała już, że dociera do niej obecność Pani.

Elsinome nie odpoczywała ani przez sekundę. Nigdy w życiu nie pracowała tak ciężko jak przez te kilka ostatnich dni, gdy do Labiryntu dotarła wiadomość o kryzysie na zachodzie Zimroelu. Kawiarnię od rana do wieczora wypełniali zaniepokojeni urzędnicy Pontyfikatu, wymieniali między sobą najświeższe informacje przy jednej lub kilku butelkach wyśmienitego Muldemar lub doskonałego, złotego wina z Dulorn; kiedy tak się bali, zamawiali tylko to, co najlepsze. Tak więc musiała nieustannie biegać tam i z powrotem, żonglując zapasami i wysyłając dodatkowe zamówienia do handlarzy. W pewien sposób było to nawet podniecające, przynajmniej na początku; czuła się niemal tak, jakby osobiście uczestniczyła w krytycznych chwilach tworzących historię. Teraz jednak mogła już myśleć wyłącznie o zmęczeniu.

Ostatnią myśl przed zaśnięciem poświęciła Hissune'owi… księciu Hissune'owi; ciągle jeszcze uczyła się tak o nim myśleć. Od miesięcy nie miała od niego żadnej informacji, nie słyszała nic od chwili, gdy nadszedł ten zdumiewający list, jakże podobny do snu, z informacją, że powołano go do najwyższych kręgów Góry Zamkowej. Po tym liście syn zaczął się jej wydawać kimś nierealnym; nie był to już w końcu mały, bystrooki, sprytny chłopak, który zabawiał ją, pocieszał i pomagał przeżyć, lecz obcy w pięknych szatach, spędzający dni na radach, wśród możnych królestwa, prowadzący niewyobrażalne wręcz dyskusje o ostatecznym losie tego świata. Pod powiekami widziała obraz syna siedzącego za wielkim stołem wypolerowanym do lustrzanego połysku, w towarzystwie starszych mężczyzn o rysach, których wprawdzie nie dostrzegała wyraźnie, lecz z których promieniowało dostojeństwo i władza; wszyscy oni patrzyli na przemawiającego właśnie Hissune'a. Nagle scena ta znikła, Elsinome dostrzegła żółte chmury i różowe wzgórza, i Pani weszła w jej umysł.

Było to najkrótsze z przesłań. Znalazła się na Wyspie — dostrzegła pionowe, białe skalne klify i kręgi tarasów, umieszczonych jeden nad drugim, wiedziała więc, że to Wyspa, choć nigdy tam nie była i w ogóle nigdy nie opuściła Labiryntu — i w senny, spokojny sposób szła ogrodem, który najpierw sprawiał wrażenie idealnego, a potem, niepostrzeżenie, stał się ciemny, zbyt zarośnięty. Towarzyszyła jej Pani, ciemnowłosa kobieta w białych szatach, sprawiająca wrażenie smutnej i zmęczonej, w niczym niepodobna do tej silnej, ciepłej, współczującej osoby, którą Elsinome znała z wcześniejszych przesłań — Pani była pochylona z troski, oczy miała podpuchnięte i podkrążone, ruchy niepewne. “Podziel się ze mną swą siłą” — szepnęła, a Elsinome pomyślała, że wszystko jest tu nie tak, przecież Pani przychodzi, by dać siłę, nie po to, by ją odbierać. Lecz Elsinome ze snu, wysoka, silna, wokół której głowy i ramion tańczyły promienie światła, nie zawahała się. Przytuliła Panią, przycisnęła do piersi i trzymała w silnym uścisku, a Pani westchnęła i wydawało się, jakby jej ból nieco zelżał. Potem obie kobiety rozdzieliły się i Pani, opromieniona blaskiem, który kiedyś otaczał Elsinome, dotknęła warg dłonią, przesłała jej pocałunek i znikła.

To wszystko. Zaskakująco nagle Elsinome ocknęła się, patrząc na znajome, obdrapane ściany swego mieszkania na Dziedzińcu Guadelooma. Przesycała ją aura przesłania, co do tego nie było najmniejszych wątpliwości, lecz otrzymywane niegdyś przesłania pozostawiały ją zawsze z poczuciem, że ma do czego dążyć, ukazywały nowe kierunki działania; po tym pozostało tylko zdumienie. Nie rozumiała sensu takiego przesłania, lecz być może dopiero z czasem sens ten stanie się jasny, pomyślała, za dzień, za dwa dni.

Usłyszała dźwięki dobiegające z pokoju córek.

— Ailimoor? Maraune?

Nie odpowiedziały. Elsinome zajrzała do ich pokoju i dostrzegła, jak pochylają się nad jakimś niewielkim przedmiotem, który Maraune natychmiast schowała za plecami.

— Co tam chowasz?

— Nic takiego, mamo. Zwykły drobiazg.

— Co za drobiazg?

— Amulet. Tak jakby.

Coś w tonie córki sprawiło, że Elsinome nabrała podejrzeń.

— Chcę go zobaczyć.

— Przecież to nic ważnego.

— Pokaż!

Maraune rzuciła szybkie spojrzenie starszej siostrze. Ailimoor, niepewna siebie i najwyraźniej zakłopotana, tylko wzruszyła ramionami.

— To sprawa osobista. Czy dziewczęta nie mają już prawa do odrobiny samotności?

Elisnome wyciągnęła dłoń. Maraune westchnęła, po czym z wahaniem podała matce mały kieł smoka morskiego, pokryty delikatnym i niepokojąco tajemniczym reliefem, składającym się głównie z kątów ostrych. Elsinome, nadal otoczona aurą swego szczególnego przesłania, uznała amulet za złowrogi, groźny.

— Skąd go masz?

— Wszyscy je mają, mamo.

— Pytam, kto ci to dał?

— Vanimoon. Właściwie to siostra Vanimoona, Shulaire, ale ona dostaje je od niego. Możesz mi go oddać?

— Wiesz, co to coś oznacza?

— Oznacza?

— Słyszałaś pytanie? Co on oznacza? Maraune tylko wzruszyła ramionami.

— Nic nie oznacza. To tylko amulet. Mam zamiar wywiercić dziurkę i nosić go na rzemyku.

— Spodziewasz się, że w to uwierzę? Maraune zamilkła. Odezwała się za to Ailimoor:

— Mamo, ja… — powiedziała i przerwała.

— Mów dalej.

— To tylko zabawka, mamo. Wszyscy je mają. Krąży jakaś głupia liimeńska gadka, że smoki są bogami, że podbiją świat, że wszystkie ostatnie kłopoty to oznaka tego, co ma nadejść. Ludzie opowiadają, że jeśli nosi się kieł smoka, będzie się zbawionym, gdy smoki wyjdą na brzeg.

— Nie ma w tym nic nowego. Takie bzdury ludzie opowiadają od tysięcy lat. Lecz nigdy głośno, zawsze szeptem, bo to niebezpieczne, chore szaleństwo. Smoki morskie to bardzo wielkie ryby i nic poza tym. Bogini opiekuje się nami, chroni nas przez Koronala, Pontifexa i Panią. Rozumiecie? Rozumiecie? — powiedziała Elsinome bardzo chłodnym tonem.

Jednym szybkim, gniewnym ruchem złamała rzeźbiony kieł na pół i rzuciła połówki Maraune. Córka odpowiedziała jej spojrzeniem pełnym takiego gniewu, jakiego Elsinome nigdy przedtem nie widziała u swych dzieci. Obróciła się szybko i poszła do kuchni. Dłonie jej drżały, chłód przenikał do szpiku kości i jeśli przesłanie od Pani — przesłanie, które wydawało się teraz odległe o całe tygodnie — w ogóle ofiarowało jej spokój, nie pozostał teraz po nim najmniejszy nawet ślad.

9

Wejście do portu w Numinorze wymagało zręczności zręczniejszego pilota, kanał bowiem był wąski, prądy silne, a piaszczyste dno zmieniało ukształtowanie z godziny na godzinę. Stojąca przy sterze Pandelume wydawała się jednak pewna siebie i spokojna, polecenia wydawała energicznymi gestami; królewski statek płynął szybko, minął najwęższe miejsce kanału i znalazł się na wielkiej, bezpiecznej redzie; jedynej istniejącej po tej stronie Wyspy Snu, która obrócona była na Alhanroel, przerywający gigantyczną kredową ścianę Pierwszego Zbocza.

— Już stąd czuję obecność matki — powiedział Valentine, kiedy przygotowywali się do zejścia na brzeg. — Czuję ją jak zapach kwiatów alabandyny unoszący się na wietrze.

— Czy Pani zejdzie dziś, by nas powitać?

— Bardzo wątpię. Zwyczaj nakazuje, by syn udał się do matki, nie matka do syna. Pozostanie w Świątyni Wewnętrznej i jak przypuszczam — przyśle hierarchów, by spotkali się tu z nami.

Grupa dostojniczek rzeczywiście czekała na nich na nabrzeżu. Pomiędzy kobietami ubranymi w złote szaty z czerwonymi ozdobami była jedna znana mu doskonale: surowa białowłosa Lorivade, która podczas wojny o odzyskanie tronu towarzyszyła mu w podróży na Górę Zamkową, ucząc go technik transu i projekcji umysłowej, które praktykowano na Wyspie. Także i inna postać w tej grupie wydawała mu się znajoma, choć nie potrafił powiedzieć, skąd właściwie ją zna, aż do chwili kiedy mu się przedstawiła — gdy wypowiadała swe imię, przypomniał ją sobie, przypomniał sobie Talinot Esulde — smukłą, zagadkową pierwszą przewodniczkę w pielgrzymce po Wyspie, dawno, dawno temu. Miała wtedy ogoloną głowę, nie potrafił odgadnąć jej płci, sądząc po wzroście wydawała mu się mężczyzną, z delikatności rysów i kruchej budowy ciała — kobietą. Wraz z awansem w wewnętrznej hierarchii Wyspy pozwolono jej zapuścić włosy; długie, jedwabiste, złote jak u Valentine'a, lecz znacznie delikatniejsze, nie pozostawiały wątpliwości, że jest kobietą.

— Przynosimy ci wieści, panie — powiedziała Lorivade. — Jest ich wiele, lecz obawiam się, że żadna dobra. Lecz najpierw zaprowadzimy cię do komnat królewskich.

W porcie numinorskim znajdował się dom nazywany Siedem Ścian. Znaczenia tej nazwy nie znał nikt, była tak stara, że jej źródła dawno zostały zapomniane. Wzniesiono go na blankach miasta, nad morzem, frontem obrócony był ku Alhanroelowi, a tyłem ku potrójnemu chroniącemu Wyspę murowi, zbudowano go z wielkich bloków czarnego granitu wydobywanego w kamieniołomach półwyspu Stoienzar, idealnie do siebie pasujących, zestawionych bez zaprawy. Jedyną jego funkcją było służenie za siedzibę odwiedzającym Wyspę Koronalom, nie używano go więc czasem przez całe lata, a jednak mnóstwo służby trzymało go zawsze w gotowości, jakby Koronal mógł pojawić się na Wyspie nagle, bez zapowiedzi, i udać tam w chwilę po wylądowaniu.

Dom ów był stary, tak stary jak sam Zamek, starszy — jak wynikało z badań archeologicznych — od świątyń i świętych tarasów istniejących teraz na Wyspie. Według legendy wybudowała go na przyjęcie syna, Lorda Stiamota, jego matka, słynna Lady Thiin, kiedy odwiedził on Wyspę po zakończeniu wojen z Metamorfami, osiem tysięcy lat temu. Niektórzy twierdzili, że nazwa Siedem Ścian pochodzi od umieszczenia podczas budowy, w fundamentach gmachu, ciał siedmiu Zmiennokształtnych, których Lady Thiin ścięła własnoręcznie podczas ataku Metamorfów na Wyspę, lecz szczątków takich nie znaleziono podczas regularnych rekonstrukcji domu, a poza tym współcześni historycy powątpiewali, czy Lady Thiin, choć niewątpliwie postać prawdziwie bohaterska, rzeczywiście osobiście brała udział w bitwie o Wyspę. Według innej tradycji, na centralnym dziedzińcu stała niegdyś siedmioboczna kaplica wzniesiona przez Lorda Stiamota ku czci jego matki, udzielając nazwy całemu budynkowi. Kaplica ta — tak przynajmniej głosiła opowieść — została rozebrana w dzień śmierci Koronala, a następnie przetransportowana do Alaisor, gdzie stała się podstawą jego grobu. Tego także nie sposób było udowodnić, na dziedzińcu nie pozostał żaden ślad po stojącej tam niegdyś siedmiobocznej budowli, nie było już żadnej szansy na podjęcie badań grobu Lorda Stiamota celem stwierdzenia, jakie tajemnice zawierają jego fundamenty. Sam Valentine wolał inne wyjaśnienie tej nazwy głoszące, że Siedem Ścian to tylko błędne przetłumaczenie na majipoorski zdania w języku Metamorfów, brzmiącego: “Miejsce, gdzie skrobie się ryby”, odnoszącego się do prehistorycznych czasów, w których wybrzeży Wyspy używali w tym właśnie celu rybacy z rasy Zmiennokształtnych, żeglujący z Albaniiroelu. Wydawało się nieprawdopodobne, by prawda kiedykolwiek wyszła na jaw.

Koronala przybywającego do Siedmiu Ścian obowiązywały pewne rytuały mające zaznaczyć, że opuszcza świat czynów — swe dominium — i przenosi się w świat duchowy, dominium Pani. Podczas gdy Valentine im się oddawał: ceremonialnej kąpieli, spaleniu aromatycznych ziół, medytacji w sali, której ażurowe ściany zrobiono z odłamków marmuru, z jego polecenia Carabella czytała wiadomości, które gromadziły się tu podczas spędzonych na morzu tygodni; gdy powrócił, oczyszczony i spokojny, z poważnego wyrazu jej oczu odczytał natychmiast, że oddał się rytuałom za wcześnie, że natychmiast musi wracać do świata czynów.

— Jak źle jest naprawdę? — spytał.

— Chyba nie może być gorzej, panie.

Podała mu plik dokumentów złożony tak, by ten, który znajdował się na wierzchu, dał jakieś pojęcie o tym, co znajduje się w innych. Nieurodzaj w siedmiu prowincjach… poważne braki żywności w wielu częściach Zimroelu… początki masowej migracji z wnętrza kontynentu ku miastom na zachodnim wybrzeżu… nagły rozkwit nie znanego przedtem kultu religijnego, apokaliptycznego, głoszącego koniec świata, opierającego się na wierze, że smoki morskie są istotami nadprzyrodzonymi i wkrótce wyjdą na brzeg, by ogłosić narodziny nowej epoki w dziejach świata…

Valentine podniósł wzrok, przerażony i zdumiony.

— I wszystko to w tak krótkim czasie?

— To tylko częściowe raporty, Valentinie. Nikt nie wie, co właściwie dzieje się tam teraz… odległości są tak ogromne, kanały komunikacyjne tak niepewne…

Kurczowo ścisnął jej dłoń.

— Dzieje się dokładnie to, co przepowiedziały moje senne wizje. Nadchodzi ciemność — i tylko ja stoję na jej drodze.

— Są ludzie, którzy zastąpią jej drogę wraz z tobą, kochanie.

— Przecież wiem. I jestem im za to wdzięczny. Lecz w najważniejszej chwili będę sam. Co wtedy zrobię? — Uśmiechnął się żałośnie. — Był taki czas, kiedy żonglowaliśmy w Duloreńskim Cyrku Nieustającym, pamiętasz, dopiero zaczynałem zdawać sobie sprawę z tego, kim naprawdę jestem. Rozmawiałem z Deliamberem, powiedziałem mu, że być może wolą Bogini jest, by mnie pozbawić tronu, być może to lepiej dla Majipooru, że moje imię i miejsce zajął uzurpator, gdyż ja nie mam ochoty rządzić, a on może okazać się mądrym władcą. Deliamber sprzeciwił się temu gorąco, twierdząc, że tylko jedna osoba może być prawnym, namaszczonym królem, że ja nią jestem i że muszę wrócić na właściwe miejsce. Powiedziałem mu: “Żądasz ode mnie bardzo wiele”, a on na to: “To historia żąda bardzo wiele. Historia wymaga, by na tysiącu światach, w ciągu wielu tysięcy lat, istoty inteligentne wybierały między anarchią i porządkiem, między tworzeniem i niszczeniem, między rozsądkiem a nierozsądkiem”. Dodał następnie: “To ważne, nawet bardzo ważne, kto ma, a kto nie ma być Koronalem”. Nie zapomniałem tych jego słów i nigdy ich nie zapomnę.

— Jak mu odpowiedziałeś?

— Powiedziałem: “Tak”, a potem dodałem: “Być może”, a on na to: “Będziesz wahał się między «tak» a «być może» jeszcze przez długi czas, lecz «tak» w końcu zwycięży”. I rzeczywiście zwyciężyło — odzyskałem tron, a mimo to z dnia na dzień oddalamy się od porządku, tworzenia, rozsądku, zbliżając się ku anarchii, niszczeniu i nierozwadze. — Valentine spojrzał w oczy Carabelli, w jego spojrzeniu był ból. — Czyżby więc Deliamber się mylił? Czy rzeczywiście takie znaczenie ma to, kto powinien, a kto nie powinien być Koronalem? Uważam się za dobrego człowieka, czasami mam nawet wrażenie, że rządzę mądrze, a przecież mimo to nasz świat się rozpada, Carabello; rozpada się mimo mych największych wysiłków — a może z ich powodu? Nie wiem. Być może lepiej byłoby dla wszystkich, gdybym pozostał wędrownym żonglerem.

— Och, Valentinie, jak niemądre są te słowa!

— Niemądre?

— Czy chcesz powiedzieć, że gdybyś pozwolił rządzić Domininowi Barjazidowi, tego roku lusavender obrodziłby obficie? Jak można winić ciebie za nieurodzaj na Zimroelu? To klęski naturalne, spowodowane naturalnymi przyczynami, znajdziesz mądry sposób, żeby się z nimi uporać, zawsze bowiem postępujesz mądrze i zostałeś wybrany przez Boginię.

— Zostałem wybrany przez książęta Góry Zamkowej. To ludzie, którzy popełniają błędy.

— Podczas wyboru Koronala przemawia przez nich Bogini. A Bogini nie chce uczynić z ciebie narzędzia zniszczenia Majipooru. Doniesienia są poważne, lecz nie przerażające. Za kilka dni spotkasz się z matką, ona natchnie cię siłą i otuchą, potem pojedziemy na Zimroel, gdzie wszystko naprawisz.

— Mam nadzieję, Carabello. Ale…

— Wiesz, a nie “masz nadzieję”. Powiem ci jeszcze jedno, panie, że kiedy przemawiasz tak ponuro, nie rozpoznaję w tobie mężczyzny, którego znam. — Postukała palcem w plik dokumentów. — Nie mam zamiaru niczego lekceważyć, lecz sądzę, że wiele możemy zrobić, by zawrócić ciemność z jej drogi… i że to zrobimy.

Valentine powoli skinął głową.

— I ja tak uważam. Przynajmniej przez większość czasu. Ale kiedy indziej…

— Więc “kiedy indziej” lepiej nie myśleć w ogóle! — Rozległo się pukanie do drzwi. — Doskonale! Przerwano nam i dzięki niech będą za to, gdyż męczy mnie słuchanie tego, co mówisz, kiedy jesteś taki ponury, kochanie.

Wpuściła do pokoju Talinot Esulde. Kapłanka powiedziała:

— Panie, twa matka Pani przybyła i pragnie spotkać się z tobą w Sali Szmaragdowej.

— Moja matka jest tu? Przecież miałem udać się do niej jutro, do Świątyni Wewnętrznej!

— Ona przybyła do ciebie — odparła niewzruszona Talinot Esulde.

Sala Szmaragdowa była studium w zieleni: zielone ściany z ornamentem wężowym, podłogi z zielonego onyksu, przezroczyste płyty zielonego jadeitu zastępujące szyby w oknach. Pani stała pośrodku pokoju, pomiędzy dwiema wielkimi tanigalami w donicach, pokrytymi oszałamiającymi kwiatami w kolorze metalicznej zieleni — znajdowały się tu tylko one. Valentine podszedł do niej szybko. Wyciągnęła ku niemu ręce, a kiedy zetknęły się ich palce, poczuł znajome drżenie energii, która promieniowała z matki, świętej siły będącej niczym strumień napełniający studnię, siły, której nabrała w ciągu lat najintymniejszych kontaktów z miliardami dusz mieszkańców Majipooru.

Wiele razy rozmawiał z matką we śnie, lecz nie widział się z nią od lat i nie był przygotowany na zmiany, jakie zaszły w niej od ich ostatniego spotkania. Nadal była piękna — czas nie zdołał tego zmienić — lecz lata otoczyły ją najdelikatniejszym z welonów, czarne włosy nie lśniły już jak niegdyś, ciepło w jej oczach mniej grzało, skóra na ciele wydawała się odrobinę obwisła. Postawę nadal miała jednak tak królewską jak niegdyś i — jak zwykle — ubrana była we wspaniałe białe szaty, za uchem miała kwiat, a na czole srebrną opaskę Pani; postać pełna wdzięku, majestatu, siły i niewyczerpanego współczucia.

— Matko! Wreszcie.

— Ileż to lat minęło, Valentinie. Ileż lat.

Delikatnie dotknęła twarzy, ramion, dłoni syna. Palce spoczęły na jego ciele delikatnie jak piórko, a jednak pozostawiły po sobie wibracje, tak wielka była zawarta w tej kobiecie siła. Świadomym wysiłkiem woli musiał przypominać sobie, że nie jest boginią, lecz istotą z krwi i kości, narodzoną z ciała, że dawno, dawno temu była żoną Najwyższego Doradcy Damidane'a, że urodziła dwóch synów, z których jednym był on, że niegdyś tuliła go do piersi, że radośnie słuchał jej cichych słów, że to ona wycierała mu buzię z ziemi, kiedy kończyły się zabawy i wracał do domu, że po burzach dzieciństwa płakał w jej ramionach, że czerpał od niej siłę i mądrość. Działo się to tak dawno temu, że niemal w innym życiu. Kiedy Bogini swym berłem wskazała rodzinę Najwyższego Doradcy Damidane'a i wyniosła Voriaxa na tron Koronala, tym samym wyniosła matkę Voriaxa na tron Pani na Wyspie i żadne z nich, nawet w rodzinie, nie było już traktowane jak zwykły śmiertelnik. Od tej chwili do dziś Valentine nie potrafił myśleć o matce po prostu jako o matce, ona bowiem miała na czole srebrną obręcz, mieszkała na Wyspie w majestacie Pani, a pociechą i mądrością, niegdyś przeznaczonymi dla niego, dzieliła się teraz z całym światem, patrzącym na nią z szacunkiem i nadzieją. A gdy po raz drugi Bogini skinęła berłem i na miejsce Voriaxa wyniosła jego, gdy on przestał być zwykłym człowiekiem i stał się prawdziwie mitycznym herosem, nadal zachował podziw i szacunek dla Pani, gdyż nie miał podziwu i szacunku dla swej osoby — jako Koronala i jako nie-Koronala — nie potrafił patrzeć na siebie z podziwem i szacunkiem, którym darzyli go inni, a którym on darzył matkę.

Jednak nim zwrócili się ku sprawom wyższym, przez chwilę rozmawiali prywatnie. Mówił jej, co wiedział o życiu jej siostry Galiary i brata, Saita ze Stee, o Diwisie, Mirigancie i córkach Voriaxa. Ona pytała go, czy odwiedza rodzinne posiadłości w Halanx, czy czuje się szczęśliwy na Zamku, czy nadal tak kochają się z Carabellą, są sobie tak bliscy. Napięcie powoli odpływało mu z duszy, zaczynał czuć się tak, jakby był kimś rzeczywistym, prawdziwym, jakimś pomniejszym książątkiem z Góry, odwiedzającym matkę, która osiedliła się daleko, lecz ciągle była spragniona wiadomości z domu. Lecz na dłuższą metę nie sposób było uniknąć prawdy o jej pozycji i kiedy rozmowa zaczęła stawać się nieszczera, prowadzona na siłę, powiedział już innym tonem:

— Powinnaś pozwolić się odwiedzić we właściwy sposób, matko. To nie wypada — Pani opuszcza Wewnętrzną Świątynię i pojawia się w Siedmiu Ścianach!

— Takie formalności nie byłyby mądre, nie w tej sytuacji. Dzieje się bardzo wiele, trzeba podjąć odpowiednie kroki.

— A więc otrzymałaś wieści z Zimroelu?

— Oczywiście. — Dotknęła obręczy. — To przynosi mi wszystkie wiadomości z szybkością, z jaką porusza się myśl. Och, Valentinie, jak nieszczęsna jest chwila naszego spotkania! Wyobrażałam sobie, że w trakcie objazdu przybędziesz tu szczęśliwy, a teraz gdy wreszcie przybyłeś, wyczuwam w tobie tylko ból, wątpliwości i strach przed tym, co ma nadejść.

— Co widzisz, matko? Co ma nadejść?

— Czy sądzisz, że znam sposób przepowiadania przyszłości?

— Z niezwykłą jasnością widzisz teraźniejszość. Sama powiedziałaś, że otrzymujesz wiadomości zewsząd.

— To, co widzę, jest niejasne, mgliste. Na świecie dzieją się rzeczy, których nie rozumiem. Porządek społeczny został powtórnie zagrożony. Koronal pogrążył się w rozpaczy. To widzę jasno. Czemu rozpaczasz, Valentinie? Czemu jest w tobie tyle strachu? Jesteś synem Damiandane'a, bratem Voriaxa, a on i nie znali rozpaczy, rozpacz nie ma też miejsca w mej duszy — sądziłam, że także i w twojej.

— Świat cierpi, czego dowiedziałem się zaraz po przyjeździe na Wyspę, a jego cierpienia ciągle się zwiększają.

— Czy to powód, by rozpaczać? Powinno to tylko wzmóc pragnienie, by go uleczyć, tak jak niegdyś już go uleczyłeś.

— A jednak po raz drugi za mych rządów widzę groźbę wiszącą nad Majipoorem. Rozumiem tedy — mówił dalej Valentine — że moje rządy do tej pory były nieszczęśliwe, a będą jeszcze gorsze, jeśli zarazy, plagi i paniczna migracja nie ustaną, lecz wzrosną. Boję się, że spadła na mnie jakaś klątwa.

Dostrzegł przez moment gniew w oczach matki, co po raz kolejny przypomniało mu o niezwykłej sile jej ducha, o stalowej dyscyplinie i bezgranicznym poświęceniu w sprawowaniu obowiązków, kryjących się za zasłoną ciepłej, łagodnej postaci. Na swój sposób była tak silną wojowniczką jak słynna Lady Thiin z dawnych czasów, walcząca na murach Wyspy przeciw Metamorfom. Ta Pani zdolna byłaby pójść w jej ślady, gdyby zaistniała taka konieczność. Wiedział, że nie tolerowała słabości w swych synach ani użalania się nad sobą, ani poczucia beznadziejności, bo sama nie miała żadnej z tych cech. Przypomniawszy sobie o tym wszystkim, poczuł także, jak część z jego najczarniejszych myśli znika i ulatuje.

Pani powiedziała łagodnie:

— Bierzesz winę na siebie bez żadnego powodu. Jeśli nad światem wisi klątwa, a sądzę, że tak jest, nie wisi ona znad szlachetnym i cnotliwym Koronalem, lecz nad nami wszystkimi. Nie masz powodu, by się wstydzić; zwłaszcza ty, Valentinie. Nie ty ściągnąłeś na nas tę klątwę — raczej jesteś najlepszym kandydatem, by ją uchylić. Lecz by to zrobić, musisz działać, i to szybko.

— A jakaż to klątwa?

— Dostałeś niegdyś srebrny diadem, taki sam jak mój. Czy zabrałeś go ze sobą w tę podróż? — spytała Pani, dotykając palcami czoła.

— Zawsze go mam przy sobie.

— A więc załóż go.

Valentine wyszedł z sali, zamienił kilka słów z czekającym za drzwiami Sleetem; wkrótce też pojawił się służący z wysadzaną drogimi kamieniami szkatułką, w której przechowywano diadem. Dostał go od Pani, gdy po raz pierwszy pojawił się na Wyspie jako pielgrzym, podczas lat spędzonych na wygnaniu. Dzięki niej, w połączeniu z umysłem matki, otrzymał ostateczny dowód na to, że prosty żongler z Pidruid i Lord Valentine, Koronal Majipooru, to jedna i ta sama osoba, dzięki niej bowiem, i dzięki matce, wróciły do niego wspomnienia dzieciństwa. Kapłanka Lorivade nauczyła go potem, jak dzięki diademowi może wejść w trans, podczas którego może sięgać umysłów innych ludzi. Od chwili powtórnego wstąpienia na tron Valentine prawie go nie używał, jako że diadem był symbolem władzy Pani, nie Koronala, a jedna Potęga Majipooru nie powinna wkraczać w kompetencje innej. Teraz znów założył go na czoło, a Pani — jak to się już raz zdarzyło na Wyspie dawno, dawno temu — nalała mu kielich ciemnego, słodkiego, smakującego przyprawami wina snów, które otwierało umysł dla innego umysłu.

Wypił je jednym haustem, ona także go skosztowała; czekali przez chwilę, aż ujawni się jego efekt. Valentine wszedł w trans najlepiej otwierający duszę. Pani ujęła jego dłonie, ciasno splotła swe pałce z jego palcami, by kontakt był jak najpełniejszy; w umyśle Valentine'a pojawiła się naraz taka rozmaitość obrazów i wrażeń zmysłowych, że zaskoczyła go i oszołomiła, choć przecież wiedział, czego może się spodziewać.

Właśnie tego od wielu lat doświadczała Pani każdego dnia, gdy wraz z kapłankami swego otoczenia wysyłała myśl w świat, ku poszukującym pomocy.

Nie dostrzegał indywidualnych umysłów — Majipoor był zbyt wielki i zbyt zaludniony, by tego rodzaju precyzja możliwa była bez największej koncentracji. Lecąc jak powiew ciepłego wiatru na termicznych prądach nieba, czuł tylko punkty, w których odbierał wrażenie: tu niepokój, tam strach, wstyd, poczucie winy, nagłe, bolesne niczym cios szaleństwo, wielki, szary płaszcz żalu. Nurkował, by dostrzec kształty duszy, czarne grzbiety połączone wstążkami szkarłatu, mocne ostre pręty, przewalające się gwałtowną falą pasy lśniącej, gęsto tkanej materii. Wzlatywał wysoko w spokojne królestwo nieistnienia, przelatywał nad ponurymi pustyniami emanującymi paraliżującym poczuciem izolacji, krążył nad lodowcami dusz i nad łąkami, w których każde źdźbło trawy promieniowało niezwykłym pięknem. Widział strefy zarazy, widział strefy głodu, strefy, którymi rządził chaos. Czuł narastającą w wielkich miastach falę strachu, czuł jakąś potęgę kotłującą się w oceanach jakby w rytm wielkich bębnów, czuł wyraźnie zbierające się nad Majipoorem zagrożenie, nadchodzące nieszczęście. Na świecie spoczął nieznośny ciężar — dostrzegł Valentine — gniotąc go powoli, lecz nieuchronnie, niczym zaciskająca się pięść. A wszędzie tam wiodła go jego matka, błogosławiona Pani, bez której roztopiłby się i zwęglił w ogniu uczuć bijących ze studni umysłu świata. Lecz ona nie odstępowała go, z łatwością przenosiła przez miejsca grozy i mroku, niosła aż do progu zrozumienia, które górowało nad nim tak, jak Wielkie Wrota Dekkereta w Normork, największe z wrót, brama bram, zamykana tylko w czasach, gdy zagrożony jest sam świat, góruje ona nad wszystkimi, którzy się do niej zbliżają, zmieniając ich w karłów. Lecz kiedy zbliżył się do progu zrozumienia, był sam, przekroczył go też samotnie.

Po drugiej stronie istniała tylko muzyka, muzyka uczyniona widzialną, drżący, rwany dźwięk rozciągający się nad przepaścią niczym najdelikatniejszy z wiszących mostów; wstąpił nań, dostrzegł plamy jaskrawych dźwięków na przepływającej w otchłani substancji, ostre jak sztylety wybuchy rytmicznych pulsacji w górze, ponad jego głową, i linie cofających się w nieskończoność czerwonych, fioletowych i zielonych łuków, śpiewających do niego znad horyzontu. Nagle wszystko ustąpiło jednemu wspaniałemu dźwiękowi, ciężarowi niemożliwemu do udźwignięcia, czarnemu upiorowi dźwięków — zawierającemu w sobie wszystkie tony — który przetoczył się przez świat, dusząc go bezlitośnie. I Valentine zrozumiał.

Otworzył oczy. Pani, jego matka, stała spokojnie pomiędzy dwiema wielkimi tanigalami, przypatrując się mu, uśmiechając się tak, jak mogła uśmiechać się do niego, gdy był jeszcze leżącym w kołysce dzieckiem. Zdjęła mu z głowy diadem i schowała do szkatułki.

— Widziałeś? — spytała.

— Jest tak, jak od dawna się obawiałem — odparł Valentine. — To, co dzieje się na Zimroelu, to nie odosobniony przypadek. Klątwa, tak, klątwa ciąży na nas wszystkich, od tysięcy lat. Mój czarownik, Vroon, powiedział kiedyś, że tu, na Majipoorze, dokonaliśmy wiele, lecz nie zapłaciliśmy za grzech pierworodny najeźdźców. Na koncie, powiedział, gromadzą się procenty. A teraz wystawiono nam rachunek. Nadchodzi czas kary, poniżenia, spłaty dawnych długów.

— Tak jest — przyznała Pani.

— Czy to, co dostrzegłem, to sama Bogini, matko? Tuląca świat do łona, tuląca go coraz mocniej i mocniej? I czy ten dźwięk, który słyszałem, tak straszliwie ciężki, czy to także ona?

— Obrazy, które dostrzegłeś, Valentinie, stworzyłeś ty sam. Ja widziałam inne. Bogini nie da się zredukować do czegoś tak konkretnego jak obraz. Lecz dostrzegłeś chyba istotę sprawy; tak, na pewno.

— Widziałem, jak Bogini odbiera nam swą łaskę.

— Bo odebrała. Lecz nie na zawsze.

— Masz pewność, że już nie jest za późno?

— Mam tę pewność.

Valentine milczał przez chwilę. Potem powiedział:

— Niech więc tak będzie. Widzę, czego trzeba dokonać i dokonam tego. Jakież to właściwe, że pojąłem wszystko w Siedmiu Ścianach, domu, który Lady Thiin zbudowała ku czci swego syna, gdy zmiażdżył on Metamorfów. Och, matko, matko! Czy zbudujesz mi taki gmach, kiedy zdołam naprawić dzieło Stiamota?

10

— Jeszcze raz — powiedział Hissune, obracając się twarzą ku Alsimirowi i drugiemu rycerzowi-kandydatowi. — Zaatakujcie mnie jeszcze raz. Ale równocześnie.

— Równocześnie? — spytał Alsimir.

— Równocześnie. Jeśli się zorientuję, że mnie oszczędzacie, przez miesiąc będziecie czyścić stajnie!

— Jak sobie z nami poradzisz, Hissunie?

— Wcale nie wiem, czy sobie poradzę. Tego właśnie muszę się dowiedzieć. Atakujcie, to zobaczymy.

Cały był oślizgły od potu, serce waliło mu jak miotem, ale ciało miał rozluźnione, kontrolował je doskonale. Przychodził do sali gimnastycznej — jaskini pogrążonej w ziemi pod wschodnim skrzydłem Zamku — codziennie, przynajmniej na godzinę, niezależnie do tego, jak wiele miał obowiązków.

Hissune wierzył, że bardzo ważne jest, by ćwiczyć i rozwijać ciało, by stawać się coraz silniejszym i — choć zawsze był zręczny — także coraz zręczniejszym. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że nie ćwicząc, nie miałby także okazji do zrealizowania swych ambicji. Wszyscy książęta Góry Zamkowej byli atletami i ze sportu uczynili religię, bezustannie wypróbowując nawzajem swe umiejętności: wyścigi wierzchowców, turnieje, biegi, zapasy, polowanie, wszystkie te starożytne, proste rozrywki, którym Hissune mieszkający w Labiryncie nie miał okazji ani ochoty się oddawać. Lord Valentine rzucił go w towarzystwo tych potężnych, energicznych mężczyzn i Hissune zdawał sobie sprawę, że musi im stawić czoło na ich własnym gruncie, jeśli ma wyrobić sobie pozycję w tym towarzystwie.

Oczywiście w żaden sposób nie mógł zmienić swego drobnego, delikatnego ciała w potężne i muskularne, takie, jakie mieli na przykład Diwis, Elidath lub Stasilane. Oni byli potężni, on nigdy taki nie będzie. Lecz może celować w innych dyscyplinach. Na przykład walka na kije — przed rokiem nawet o niej nie słyszał, a teraz, po wielu godzinach treningu, był już niemal mistrzem. Potrzebne w niej było bystre oko i zręczność, a nie przygniatająca siła fizyczna. W jakiś sposób stanowiło to metaforę całego jego podejścia do życia.

— Gotów! — krzyknął.

Stał na lekko rozstawionych nogach, spokojny, lecz gotowy na przyjęcie ataku. Ręce miał wyciągnięte, a kij — lekki, delikatny, zrobiony z drzewa kwiatu nocy z plecionym uchwytem na jednym końcu — spoczywał na wyprostowanych przedramionach. Patrzył raz na jednego przeciwnika, raz na drugiego. Obaj byli od niego wyżsi — Alsimir o kilka cali, a przyjaciel Alsimira, Stimion, o kilkanaście. Lecz on był szybszy. Żaden z nich nie potrafił dotknąć go dziś rano ani razu. Ale dwóch na jednego… to już zupełnie inną historia.

— Atak! — odpowiedział Alsimir. — Postawa! Już! Zaatakowali obaj, podnosząc kije.

Hissune głęboko zaczerpnął oddechu i skoncentrował wolę na stworzeniu otaczającej go okrągłej strefy obrony, kamiennej i nieprzeniknionej, kawałka przestrzeni zakutego w zbroję. Był on oczywiście wyłącznie wyobrażony, ale nie miało to najmniejszego znaczenia. Thani, mistrz i nauczyciel, pokazał mu to: utrzymuj strefę obrony, jakby była ścianą ze stali, a nic się przez nią nie przedrze. Sekretem jest stopień koncentracji.

Alsimir sięgnął go o ułamek sekundy przed Stimionem, czego Hissune się spodziewał — jego kij wzniósł się w górę, w stronę górnego lewego kwadrantu obrony Hissune'a, a potem opadł w uderzeniu od dołu. W chwili, w której dotykał sfery, jednym ruchem nadgarstka niczym smagnięciem biczem Hissune zakręcił kijem sparował uderzenie i tym samym ruchem — który zdążył już wyliczyć, choć nieświadomie — obrócił się w prawo i sparował atak Stimiona, skierowany z prawa w górę.

Rozległ się ostry głos drewna uderzającego o drewno. Kij Hissune'a przesunął się do połowy kija, którym atakował Stimion, a potem Hissune wykonał obrót, pozostawiając w ofierze przeciwnikowi, niesionemu w przód siłą zadanego ciosu, jedynie puste miejsce, w którym stał przed ułamkiem sekundy. Sieknąwszy ze zdziwienia, Stimion zaatakował; Hissune lekko uderzył go w plecy swym kijem i zwrócił się ku Alsimirowi. Alsimir zadał cios z góry, z łatwością sparowany, uderzenie Hissune'a, wymierzone w mgnienie oka później, również nie doszło celu, siła odpowiedzi Alsimira niemal sparaliżował a mu rękę od nadgarstka do ramienia. Otrząsnął się jednak szybko, wykonał unik i odskoczył w bok, usuwając się przed Stimionem.

Teraz jednak wytworzyła się nowa sytuacja, przeciwnicy stali bowiem nie przed nim, lecz po bokach. Z pewnością spróbują zaatakować jednocześnie, pomyślał. Nie mogę im na to pozwolić.

Thani nauczał go: “Czas musi zawsze być twym sługą, nigdy panem. Jeśli brakuje ci czasu na wykonanie parady, podziel każdą chwilę na mniejsze, a wtedy będziesz miał czas na wszystko”.

Tak. Hissune wiedział, że nic nie dzieje się naprawdę równocześnie.

Tak jak to ćwiczył od wielu, wielu miesięcy, tak jak nauczył go tego Thani, zmienił percepcję czasu, każda sekunda, była sumą ułamków sekundy — tak człowiek w dziesięć dni przekraczający pustynię może spędzać kolejne noce w dziesięciu kolejnych jaskiniach. Wszystkie zmysły miał nieprawdopodobnie wręcz wyostrzone. Widział Stimiona poruszającego się powolnymi, oddzielnymi ruchami jak jakiś popsuty automat, próbującego podnieść w górę kij i zadać cios. Z największą łatwością wyłapał przerwę między jednym ruchem i drugim, odtrącając jego broń na bok. Alsimir atakował także, lecz Hissune miał aż nadto czasu, by usunąć się z zasięgu kija, a kiedy Alsirnir wyciągnął rękę, dotknął jej lekko końcem kija, tuż nad łokciem.

Wyszedłszy z transu, zwrócił się ku Stimionowi, który znów próbował ataku. Zamiast sparować cios, Hissune sam zaatakował, zaskakując przeciwnika i niszcząc jego obronę. Z tej pozycji wyprowadził cios w górę, znów dotknął Alsimira, — a potem w półobrocie dotknął także całkowicie oszołomionego Stimiona.

— Dotknięcie i podwójne dotknięcie! — krzyknął. — Pokonani!

— Jak tyś to zrobił? — Alsimir rzucił swój kij na matę. Hissune roześmiał się.

— Nie mam pojęcia. Szkoda tylko, że Thani nie mógł tego zobaczyć!

Padł na kolana. Pot spływał mu z czoła na matę. Wiedział, że popisał się zdumiewającą zręcznością. Nigdy przedtem nie walczył tak świetnie. Przypadek, łut szczęścia? A może rzeczywiście osiągnął nowy poziom mistrzostwa? Przypomniał sobie Lorda Valentine'a opowiadającego o żonglerce, którą zaczął uprawiać całkiem zwyczajnie, po prostu, dla zarobku, kiedy zagubiony, nic o sobie nie wiedząc, wędrował po Zimroelu. Żonglerka — powiedział Koronal — pokazała mu prawdziwy sposób wykorzystania wszystkich sił umysłu. Posunął się nawet do stwierdzenia, iż być może nie mógłby odzyskać tronu, gdyby nie dyscyplina umysłowa, którą narzucił sobie próbując ją opanować. Hissune zdawał sobie sprawę, że sam nie powinien próbować żonglerki — byłoby to zbyt jawne schlebianie Koronalowi, zbyt oczywiste jego naśladownictwo — lecz zaczynał dostrzegać, że podobne efekty może osiągnąć, walcząc na kije. Pojedynek, który zakończył się przed chwilą, z pewnością wyniósł go na nie znany dotąd poziom postrzegania. Ciekawe, czy potrafi powtórzyć to osiągnięcie. Podniósł wzrok i zapytał:

— To co, spróbujemy jeszcze raz? Dwóch na jednego?

— Czy ty się nigdy nie męczysz? — zdumiał się Stimion.

— Oczywiście, że się męczę! Ale czemu przerywać z tak marnego powodu jak zmęczenie?

Przyjął pozycję i czekał. Jeszcze piętnaście minut walki, pomyślał, a potem popływam trochę i na Dziedziniec Pinitora, gdzie czeka mnie praca, a potem…

— No i co? Zaczynajcie!

Nieco niepewnie Alsimir przyjął pozycję, gestem nakazując Stimionowi zrobić to samo. Lecz gdy we trzech gotowali się do pojedynku, czekając, aż ciała i umysły osiągną konieczną równowagę, służący gimnazjum pojawił się na balkonie nad ich głowami i wywołał imię Hissune'a.

— Polecenie dla księcia — powiedział — od księcia regenta Elidatha: książę Hissune ma natychmiast stawić się przed regentem w gabinecie Koronala.

— Spotkamy się innego dnia. — Tymi słowami Hissune pożegnał Alsimira i Stimiona, ubrał się szybko i ruszył w górę krętym labiryntem Zamku, mijając alejki i podwórza; minął balkon Lorda Ossiera, z którego rozciągał się oszałamiający widok na ogromne zbocze Góry Zamkowej, minął Obserwatorium Kinnikena, pokój muzyczny Lorda Prankipina, szklarnię Lorda Confalume'a i kilkanaście innych budowli jak grona obwieszających właściwy Zamek. W końcu znalazł się w jego centrum, tam gdzie znajdowały się biura rządowe, i bez pukania wszedł do wielkiego gabinetu Koronala, pod nieobecność Valentine'a zajmowanego przez Najwyższego Doradcę Elidatha.

Jak niespokojny niedźwiedź regent spacerował tam i z powrotem przed rzeźbionym globusem przedstawiającym Majipoor, stojącym naprzeciw biurka Valentine'a. Stasilane przybył pierwszy i siedział przy stole rady. Sprawiał wrażenie ponurego, na pozdrowienie Hissune'a odpowiedział niemal niewidocznym skinieniem głowy. Niedbale, jakby nie całkiem zdawał sobie jeszcze sprawę z jego przybycia, Elidath wskazał Hissunowi miejsce obok niego. W chwilę później pojawił się także i Diwis; miał na sobie szatę ustrojoną klejnotami-oczami i maskę z piór, jakby wezwanie przeszkodziło mu w udziale w jakiejś poważnej ceremonii.

Hissune poczuł wzrastający niepokój. Jaki mógł mieć powód Elidath, by wezwać radę tak nagle, tak nieoczekiwanie? I dlaczego jest nas tylko kilku spośród wielu książąt Góry? Elidath, Stasilane, Diwis — z pewnością trzech najpoważniejszych kandydatów do sukcesji po Lordzie Valentinie, najbliżsi mu ludzie wewnętrznego kręgu. Zdarzyło się coś ważnego, pomyślał Hissune. Być może zmarł wreszcie stary Pontifex? A być może Koronal… Niech to będzie Tyeveras — modlił się. Proszę, niech to będzie Tyeveras.

— Dobrze, jesteśmy wszyscy. Zaczynajmy — oznajmił Elidath.

Z kwaśnym uśmiechem Diwis zapytał:

— A o co właściwie chodzi? Czyżby ktoś dostrzegł dwugłową miluftę lecącą na północ?

— Jeśli masz na myśli, że nadszedł czas złych wróżb, odpowiedź brzmi “tak”. — Elidath był bardzo poważny.

— Co się stało? — spytał Stasilane.

Regent postukał palcem w leżący na biurku plik papierów.

— Dwie ważne rzeczy. Po pierwsze, przyszły nowe raporty z zachodniego Zimroelu; sprawy wyglądają poważniej, niż się nam zdawało. Wszystkie ziemie przylegające do Rozpadliny, od Mazadonne i okolic do terenów za zachód od samego Dulorn, ogarnął niepokój. Sytuacja jest coraz gorsza. Uprawy giną od tajemniczych chorób, brakuje żywności, setki tysięcy, być może miliony ludzi ruszyły w stronę wybrzeża. Miejscowi urzędnicy robią, co mogą, by w trybie nagłym zarekwirować zapasy z regionów, do których klęska nie dotarła — najwyraźniej nic niezwykłego nie dzieje się wokół Tilomon i Narabal, także farmy wokół Ni-moya i Khyntor nie zostały w sposób znaczący dotknięte chorobami roślin — lecz odległości są tak wielkie, a wszystko stało się tak nagle, że niewiele udało się im na razie dokonać. Jest także sprawa jakiegoś dziwnego nowego kultu, który pojawił się na terenach nawiedzonych przez klęską, czegoś związanego z modłami do smoków morskich…

— Co? — Stasilane aż zbladł ze zdumienia.

— Wiem, jak idiotycznie to brzmi — mówił dalej Elidath. — Z raportów wiadomo jednak, że głosi się, jakoby smoki morskie były bogami, że oświadczyły, iż świat dobiegł końca czy coś równie idiotycznego i…

— To nie jest nowy kult — powiedział cicho Hissune. Obecni jak jeden mąż zwrócili się w jego kierunku.

— Wiesz, o czym mowa? — spytał Diwis. Hissune przytaknął skinieniem głowy.

— Słyszałem o tym coś niecoś, kiedy jeszcze mieszkałem w Labiryncie. Nic pewnego… szepty w ciemnych kątach, jakieś opowieści, nikt nie traktował tego szczególnie poważnie… o ile wiem. Wszystko dotyczyło wyłącznie niższych klas, takie coś, o czym opowiada się za plecami władzy. Niektórzy z moich przyjaciół trochę o tym wiedzieli, może nawet więcej niż trochę, choć nigdy w nic mnie nie wtajemniczyli. Pamiętam, że bardzo dawno temu wspomniałem o tym mojej matce, a ona rzekła, że to niebezpieczna bzdura i powinienem trzymać się od tego jak najdalej. Posłuchałem. Myślę, że wszystko zaczęło się wśród Liimenów, dawno temu i powoli rozprzestrzeniało wśród najniższych warstw społecznych; teraz wyznawcy wyszli wreszcie z podziemia, pewnie z powodu nowych kłopotów.

— A o co w ogóle w tym chodzi? — spytał Stasilane.

— Jest mniej więcej tak, jak powiedział Elidath. Pewnego dnia smoki wyjdą na brzeg, przejmą rządy, skończą z nieszczęściami i cierpieniem.

— Jakimi nieszczęściami? Jakim cierpieniem? — zdumiał się Diwis. — Nie wiem nic o wielkim cierpieniu i nieszczęściach na tym świecie, chyba że mówisz o skargach i narzekaniach Zmiennokształtnych, ale oni…

— Czyżbyś sądził, że życie kończy się na Górze Zamkowej? — spytał Diwisa Hissune.

— Sądzę, że nikogo nie zostawia się bez pomocy, że wszystkim zapewnia się zaspokojenie podstawowych potrzeb, że ludziom żyje się szczęśliwie i…

— To prawda, Diwisie. Ale niektórzy mieszkają w zamkach, a inni zmiatają z dróg odchody wierzchowców, niektórzy mają wielkie posiadłości, a inni żebrzą na rogach ulic, niektórzy…

— Daj spokój. Nie mam zamiaru wysłuchiwać od ciebie wykładu o nierównościach społecznych!

— Więc wybacz mi, że cię znudziłem — odparł ostro Hissune.

— Miałem wrażenie, iż chcesz się dowiedzieć, skąd wzięli się ludzie czekający, aż królowie oceanu wybawią ich od trudów i cierpień.

— Królowie oceanu? — zainteresował się Elidath.

— Ci, którzy je czczą, nazywają tak smoki morskie.

— Doskonale — stwierdził Stasilane. — Mamy głód na Zimroelu, a wśród klas niższych rozprzestrzenia się niepokojąca religia. Czy to te dwie ważne wieści, o których wspomniałeś? Elidath potrząsnął głową.

— To dwie strony tego samego problemu. Druga istotna sprawa dotyczy Lorda Valentine'a. Otrzymałem wieści od Tunigorna, który jest bardzo przygnębiony. Tunigorn twierdzi, że podczas wizyty u swej matki na Wyspie Koronal miał coś w rodzaju objawienia, jest w wyjątkowo wzniosłym, co najmniej dziwnym nastroju i jego czynów zupełnie nie da się przewidzieć.

— Wiesz, jakiego rodzaju było to objawienie? — spytał Stasilane.

— W transie, wiedziony przez Panią — wyjaśnił Elidath — Valentine miał wizję, która objawiła mu, że problemy rolnicze na Zimroelu oznaczają gniew Pani.

— A któż ośmieliłby się twierdzić coś innego? — krzyknął Stasilane. — Tylko co to ma wspólnego…

— Według Tunigorna Valentine jest zdania, że choroby zbóż i niedostatek żywności — a wiemy, że są one znacznie poważniejsze, niż pozwalały się tego domyślać pierwsze raporty — mają określone nadnaturalne źródła…

Diwis powoli pokręcił głową i prychnął pogardliwie.

— …mają określone nadnaturalne źródła, będąc w istocie karą nałożoną na nas przez Boginię za to, że w ciągu wieków źle traktowaliśmy Metamorfów.

— Przecież to nic nowego — przemówił znów Stasilane. — Valentine powtarza coś takiego od lat.

— Najwyraźniej jest w tym jednak jakiś nowy element — powiedział z naciskiem Elidath. — Tunigorn twierdzi, że od czasu tego objawienia Valentine trzyma się w odosobnieniu, spotyka się wyłącznie z Panią i z Carabellą, a czasami z tym czarownikiem, Vroonem, i Tisaną. Zarówno Sleetowi, jak i Tunigornowi trudno dostać się przed jego oblicze, a kiedy już się z nim spotykają, omawiane są wyłącznie zwykłe, rutynowe działania. Tunigorn twierdzi, że Valentine sprawia wrażenie opętanego jakąś ideą, czymś zupełnie zdumiewającym, o czym nie chce z nimi rozmawiać.

— Nie pasuje to do Valentine'a, którego znam — oświadczył ponuro Stasilane. — Można o nim wiele powiedzieć, ale nigdy nie zachowywał się irracjonalnie. Brzmi to tak, jakby nagle ogarnęła go jakaś gorączka.

— Albo jakby znów go podmieniono — zauważył Diwis.

— Czego właściwie obawia się Tunigorn? — spytał Hissune. Elidath wzruszył ramionami.

— Sam nie wie. Twierdzi, że Valentine mógł wpaść na jakiś naprawdę dziwny pomysł, któremu on i Sleet z pewnością by się sprzeciwili. Ale nie mówi, jaki mógłby być ten pomysł. — Elidath podszedł do globusa i palcem dotknął świecącego na czerwono światełka, oznaczającego miejsce, w którym właśnie przebywał Valentine. — Jest nadal na Wyspie — ciągnął — ale wkrótce odpływa na ląd. Wyląduje w Piliploku, następnie ma płynąć w górę Zimni do Ni-moya, a potem udać się na dotknięte głodem terytoria na zachodzie. Tunigorn podejrzewa jednak, że zdecydował się zmienić plany, że ma obsesję na temat zemsty Bogini i może planować coś o charakterze duchowym, głodówkę, pielgrzymkę, restrukturyzację społeczeństwa, po której czynniki świeckie stracą swój prymat…

— A co będzie, jeśli ma coś wspólnego z tym kultem smoków? — przerwał mu Stasilane.

— Nie wiem. To może być wszystko. Mówię wam tylko, że Tunigorn wydawał się wyjątkowo zaniepokojony, naciskał, bym dołączył do objazdu tak szybko, jak to tylko możliwe, w nadziei, że może zdołam powstrzymać go przed jakimś pochopnym krokiem. Myślę, że może mi się udać tam, gdzie nie udało się nikomu, nawet Tunigornowi.

— Co? — krzyknął Diwis. — Przecież jest o tysiące mil stąd! Jak spodziewasz się go…

— Wyjeżdżam za dwie godziny — odparł Elidath. — Sztafeta szybkich ślizgaczy powiezie mnie na zachód przez doliny Glayge do Treymone; zająłem już łódź, która zabierze mnie na Zimroel drogą południową, wzdłuż Archipelagu Rodamaun. Tymczasem Tunigorn będzie próbował opóźnić wyjazd z Wyspy tak dalece, jak to tylko możliwe, a jeśli uzyska pomoc admirała Asenharta, sprawi, że podróż z Wyspy do Piliploku będzie bardzo powolna. Przy odrobinie szczęścia mogę dotrzeć do Piliploku w jakiś tydzień po Koronalu; być może nie będzie jeszcze za późno, by przemówić mu do rozsądku.

— Nie masz szans zdążyć na czas — stwierdził Diwis. — Nim przepłyniesz Morze Wewnętrzne, on będzie już w pół drogi do Ni-moya.

— Muszę spróbować. Nie mam wyboru. Gdybyś wiedział, jaki zaniepokojony był Tunigorn, jak bał się, że Valentine może coś pochopnie uczynić…

— A rząd? — spytał cicho Stasilane. — Co z rządem? Jesteś regentem, Elidathu. Nie mamy Pontifexa, twierdzisz, że Koronal oszalał na punkcie jakieś wizji, a teraz proponujesz jeszcze zostawić Zamek bez przywódcy?

— W wypadku gdy regent musi opuścić Zamek, może powołać Radę Regencyjną do rozpatrywania spraw, które normalnie znajdują się w jurysdykcji Koronala. To właśnie mam zamiar zrobić.

— A skład rady? — zainteresował się Diwis.

— Rada będzie składała się z trzech osób. Z ciebie, Diwisie, Stasilane'a oraz ciebie, Hissunie.

Zdumiony, Hissune wyprostował się w krześle.

— Mnie?!

Elidath uśmiechnął się.

— Muszę przyznać, że z początku nie rozumiałem, dlaczego Koronal zdecydował się tak szybko awansować młodzieńca z Labiryntu na tak wysoką pozycję w samym centrum władzy, lecz powoli pojąłem jego intencje, zwłaszcza w świetle tego kryzysu. My, mieszkańcy Góry, straciliśmy zdolność rozumienia rzeczywistości Majipooru. Siedzimy sobie spokojnie na szczycie Góry Zamkowej, a koło nas rodzą się tajemnice, z których istnienia nie zdajemy sobie nawet sprawy. Słyszałem, jak powiedziałeś, Diwisie, że na Majipoorze wszyscy są szczęśliwi, z wyjątkiem może Metamorfów, i przyznaję, że sam też w to wierzyłem, lecz najwyraźniej wśród nieszczęśliwców zrodziła się religia, a my nie mieliśmy o tym zielonego pojęcia. Skądś wzięła się prawdziwa armia maszerująca na Pidruid w imię nie znanych nam bogów. — Spojrzał na Hissune'a. — Są rzeczy, Hissunie, które ty wiesz, a których my musimy się dopiero nauczyć. Podczas mej nieobecności, wraz z Diwisem i Stasilane'em będziesz podejmował decyzje — wierzę, że rady twe okażą się mądre. Co na to powiesz, Stasilanie?

— Moim zdaniem mądrze wybrałeś.

— A ty, Diwisie?

Twarz Diwisa płonęła z trudem powstrzymywaną furią.

— Co mogę powiedzieć? To ty podejmujesz decyzje. Wyznaczyłeś członków rady, a ja muszę się zgodzić z twym wyborem, prawda? — Powstał sztywno i wyciągnął dłoń ku Hissune'owi. — Moje gratulacje, książę? W ciągu krótkiego czasu doskonale przysłużyłeś się… samemu sobie.

Hissune spojrzał w oczy Diwisa i nie opuścił wzroku.

— Z radością będę służył w radzie wraz z tobą, książę — powiedział niezwykle formalnie. — I będę brał przykład z twej mądrości. — Po czym ujął wyciągniętą ku niemu dłoń.

Odpowiedź, której zamierzał udzielić Diwis, najwyraźniej utknęła mu ością w gardle. Powoli cofnął dłoń, którą ściskał Hissune, spojrzał na niego wściekle i wyszedł z sali.

11

Wiatr wiał z południa, mocny, gorący; tego rodzaju wiatr kapitanowie statków łowców smoków nazywali “Przesłaniem”, wiał on bowiem od pustynnego Suvraelu, na którym mieszkał Król Snów. Był to wiatr wysuszający duszę, spalający serce, lecz Valentine nie zwracał nań najmniejszej uwagi, śniąc o tym, czego miał jeszcze dokonać. Przez ostatnie dni godzinami stał na królewskim pokładzie “Lady Thiin”, wypatrując na horyzoncie pierwszych oznak zbliżającego się lądu i nie zauważając nawet szarpiących mu szatę silnych, ostrych, suchych powiewów Przesłania.

Podróż z Wyspy na Zimroel wydawała się nie mieć końca. Asenhart mówił o przeciwnych prądach i wiatrach, o konieczności skrócenia żagli i obrania drogi ciągnącej się bardziej na południu. Valentine, nie będąc żeglarzem, nie mógł się z nim sprzeczać, lecz pomału tracił cierpliwość, w miarę jak mijały dni, a zachodni kontynent wydawał się wcale nie przybliżać. Kilkakrotnie już musieli zmieniać kurs, by ominąć stada smoków, których po tej stronie Wyspy było mnóstwo. Niektórzy ze Skandarów z załogi twierdzili, że to największa migracja od pięciu tysięcy lat. Niezależnie od tego, czy była to prawda, czy nie, smoków rzeczywiście nie brakowało, woda aż się od nich gotowała — przerażający widok; podczas swego ostatniego, tak nieszczęśliwie zakończonego rejsu, kiedy to smok staranował po prostu “Brangalyn” kapitana Gorzvala, Valentine nie dostrzegł niczego nawet choć trochę podobnego.

Zazwyczaj smoki pływały w grupach po trzydzieści, pięćdziesiąt sztuk, oddalonych wiele mil od siebie. Od czasu do czasu widywano jednak pojedyncze, wielkie okazy, prawdziwych królów wędrujących samotnie, szybko, jakby pogrążonych w ważkich medytacjach. Jednak po pewnym czasie nie spotkano już żadnych smoków, ani wielkich, ani małych, wiatr wzmógł się, a flota pomknęła ku Zimroelowi.

Pewnego dnia z bocianiego gniazda rozległ się krzyk: Piliplok na horyzoncie! Piliplok!

Wielki port pojawił się nagle, oszałamiający i wspaniały w swym onieśmielającym ogromie, zbudowany na wysokim, południowym brzegu uchodzącego w tym miejscu do morza Zmiru. Tu, gdzie nieprawdopodobnie szeroka rzeka zaczerniała morskie wody na setki mil szlamem, wymywanym z samego serca kontynentu, stało miasto liczące sobie jedenaście milionów mieszkańców, zbudowane według sztywnych, skomplikowanych, bezkompromisowych, genialnych planów, idealne łuki alej przecinane szprychami bulwarów, rozchodzących się od nabrzeża. Valentine pomyślał, że trudno jest pewnie pokochać Piliplok, mimo piękności szerokiego, przyjaznego wędrowcom portu, a jednak kiedy tak stał i patrzył, dostrzegł swego towarzysza, Skandara Zalzana Kavola, urodzonego w Piliploku, patrzącego na miasto z czułym wyrazem zachwytu i radości na ponurej, smutnej twarzy.

— Nadpływają statki łowców smoków! — krzyknął ktoś, gdy “Lady Thiin” zbliżyła się nieco do brzegu. — Patrzcie, jest ich chyba cala flota!

— Valentinie, spójrz, jakie śliczne — szepnęła stojąca obok Koronala Carabella.

Rzeczywiście, były śliczne. Aż do tej chwili Valentine nie podejrzewał nawet, by statki, na których żeglarze z Piliploku wyruszali na polowania na smoki, można było nazwać ładnymi. Wyglądały dziwnie: pękate kadłuby, dekorowane obrzydliwymi figurami na dziobach, groźnymi, ostrymi ogonami na rufach., a na burtach namalowane jaskrawą farbą rzędy kłów — pojedynczo wyglądały odstręczająco, barbarzyńsko. Lecz cała ich wielka flotylla — a miało się wrażenie, że wszystkie kotwiczące w Piliploku wypłynęły na spotkanie okrętowi Koronala — pełna była jakiegoś dziwnego dostojeństwa. Wzdłuż linii horyzontu żagle, czarne w szkarłatne pasy, wydymały się na wietrze jak flagi wciągnięte na maszt z okazji wielkiej uroczystości.

Kiedy zbliżyły się, otoczyły okręt władcy według jakiegoś z pewnością dokładnie przemyślanego planu. Wzdłuż burt pojawiły się proporce w kolorach Koronala: zielonym i złotym, a w powietrzu rozległ się niesiony wiatrem okrzyk: “Valentine! Lord Valentine! Pozdrowienia Lordowi Valentine!”

Zupełnie inne powitanie, pomyślał z humorem Valentine, niż podczas poprzedniej wizyty w Piliploku. Wtedy on, Zalzan Kavol i reszta żonglerów wędrowali od jednego kapitana do drugiego, próbując bez powodzenia skłonić któregoś do zabrania ich na Wyspę Snu. Zdołali wreszcie wynająć najmniejszy, najbardziej zaniedbany i najbardziej pechowy ze statków. Lecz od tamtej chwili wiele się zmieniło.

Największy ze statków smoczych zbliżył się teraz do “Lady Thiim”, a następnie spuścił łódź, w której znajdował się Skaradar i dwoje ludzi. Kiedy łódź się zbliżyła, z pokładu “Lady Thiin” opuszczono kosz, lecz na pokład wszedł tylko Skandar, a ludzie pozostali w łodzi, przy wiosłach.

Skandarka, gdyż okazało się, że to kobieta, wyglądała na twardą, doświadczoną żeglarkę. Brakowało jej dwóch wielkich kłów, futro zaś miała szare, jakby spłowiałe. “Jestem Guidrag” powiedziała, a Valentine dopiero po chwili przypomniał ją sobie: najstarsza i najbardziej szanowana z kapitanów statków łowców smoków odmówiła wzięcia na pokład żonglerów, lecz odmówiła im uprzejmie i odesłała do kapitana Gorzvala z jego “Brangalyn”. Ciekaw był, czy go pamięta — najprawdopodobniej nie. Valentine odkrył już dawno, że szaty Koronala najczęściej czynią odzianego w nie człowieka niewidzialnym.

Guidrag wygłosiła prostą, lecz bardzo grzeczną mowę, witając Koronala w imieniu członków swej załogi i innych łowców smoków, po czym wręczyła mu naszyjnik wykonany z bogato zdobionych, łączących się ze sobą bez żadnych dodatkowych elementów smoczych kości. Valentine podziękował jej za pokaz żeglarskiej zręczności i spytał, dlaczego flota znajduje się w porcie, a nie na oceanie, poszukując smoków, na co Skandarka odparła, że w tym roku smoki pojawiły się w tak nieoczekiwanej obfitości, że statki dokonały prawnie zezwolonych odłowów w ciągu pierwszych kilku tygodni sezonu, kończąc go, nim się właściwie zaczął.

— Był to dziwny rok — dodała Guidrag. — Boję się, że czeka nas jeszcze wiele dziwniejszych rzeczy.

Statki łowców smoków towarzyszyły okrętowi Koronala wpływającemu do portu, otaczając go ciasną formacją. Valentine wraz z towarzyszącymi mu osobami wysiadł na ląd na Nabrzeżu Malibora, znajdującym się pośrodku portu, gdzie czekało ich oficjalne powitanie: stał tam książę prowincji z wielkim dworem, burmistrz miasta w towarzystwie równie wielkiej grupy urzędników oraz delegacja kapitanów ze statków, towarzyszących “Lady Thiin” przy wejściu do portu. Valentine oddał się powitalnym ceremoniom i rytuałom jak człowiek, który śni, że się przebudził; odpowiadał poważnie i uprzejmie wtedy, gdy okoliczności wymagały od niego odpowiedzi, zachowywał się dostojnie lecz pogodnie, miał jednak wrażenie, że porusza się wśród tłumów tak, jakby składały się wyłącznie z duchów.

Droga z portu do wielkiego ratusza miejskiego, gdzie miał się zatrzymać, ogrodzona była grubymi szkarłatnymi sznurami, mającymi powstrzymywać napierające tłumy; wszędzie także widziało się strażników. Valentine, siedzący wraz z Carabellą w otwartym ślizgaczu, pomyślał, że nigdy jeszcze nie słyszał takiego huku, ciągłego, oszałamiającego, niepojętego radosnego ryku, tak przeraźliwego, że wręcz paraliżującego zmysły, który każe mu zapomnieć, przynajmniej na chwilę, o rozwijającym się na planecie kryzysie. Lecz powitanie trwało krótko, po chwili był już w swym apartamencie, rozkazał dostarczyć najnowsze wieści, a wszystkie, bez najmniejszego wyjątku, były złe.

Dowiedział się, że zaraza lusavenderu dotarła w jakiś sposób do prowincji objętych kwarantanną. Tegoroczne zbiory sajji miały być mniejsze o połowę. Owad zwany druciakiem, długi czas uważany za wytępionego, zaatakował farmy, na których uprawiano na paszę thuyol; wkrótce zagrożone miały być także dostawy mięsa. Grzybek zagroził winnicom Khyntor i Ni-moya, powodując opadanie niedojrzałych jeszcze owoców. Cały Zimroel znalazł się nagle we władzy tej czy innej plagi, wyjąwszy może najdalszy zakątek południowego zachodu wokół tropikalnego miasta Narabal.

Gdy Valentine pokazał Y-Uulisaanowi raporty, ten powiedział poważnie:

— Nie sposób już powstrzymać tej klęski. Wydarzenia są ze sobą sprzężone; na Zimroelu po prostu zabraknie żywności, mój panie.

— Na Zimroelu żyje osiem miliardów ludzi!

— Rzeczywiście. A kiedy to samo stanie się z Alhanroelem. Valentine poczuł, jak robi mu się zimno.

— Sądzisz, że to prawdopodobne?

— Ach, panie, uważam, że pewne! Ile statków płynie z kontynentu na kontynent w każdym tygodniu roku? Ile ptaków — ba! — nawet owadów, przedostaje się z jednego na drugi? Morze Wewnętrzne nie jest w końcu aż tak wielkie, a Wyspa i Archipelag stanowią dogodne przystanki po drodze. — Z dziwnie radosnym uśmiechem ekspert rolny dodał jeszcze: — Mówię ci, panie, plagom tym nie sposób się oprzeć, nie można ich też zwalczyć. Nadejdzie głód. Nadejdą zarazy. Majipoor jest skazany na zagładę.

— Nie. Niemożliwe.

— Gdybym mógł cię pocieszyć, panie, nie zawahałbym się ani chwili. Jednak nie mogę, Lordzie Valentinie.

Koronal spojrzał wprost w dziwne oczy Y-Uulisaana.

— Pani sprowadziła na nas tę klęskę. Pani pomoże nam zwyciężyć — powiedział.

— Być może. Ale szkody będą wielkie. Panie, pozwól mi odejść. Czy mógłbym przestudiować te papiery przez jakąś godzinę?

Gdy ekspert odszedł, Valentine przez długą chwilę siedział spokojnie, po raz ostatni powtarzając sobie, co ma zamiar zrobić i co teraz, w świetle nowych, nieszczęsnych wieści wydawało się pilniejsze niż kiedykolwiek. Potem wezwał Sleeta, Tunigorna i Deliambera.

— Zamierzam zmienić trasę objazdu — rzekł bez wstępów. Wszyscy trzej wymienili między sobą ostrożne spojrzenia, jakby od tygodni spodziewali się tego rodzaju kłopotliwej wieści.

— Tym razem nie odwiedzimy Ni-moya. Należy odwołać wszystkie przygotowania w tym mieście, dalej. — Valentine dostrzegł, jak patrzą na niego, ponuro, z napięciem i wiedział już, że nie zdobędzie ich poparcia bez walki. — Na Wyspie Snu — mówił dalej — objawiono mi, że klęski, które spadły na Zimroel i które wkrótce ogarnąć mogą także Alhanroel, są bezpośrednią manifestacją niezadowolenia Bogini. Ty, Deliamberze, już dawno temu, w ruinach Velalisier, poruszyłeś ten temat i zwróciłeś mą uwagę na fakt, że klęski, sprowadzone na królestwo przez uzurpację mego tronu, mogą być początkiem spłaty długu wystawionego nam za prześladowanie Metamorfów. Osiągnęliśmy wiele tu, na Majipoorze — powiedziałeś — nie płacąc za grzech pierworodny jego zdobywców, a teraz grozi nam chaos, przeszłość bowiem wystawiła nam rachunek za dawny dług i dodała do niego należne odsetki.

— Pamiętani. Panie, niemal dokładnie cytujesz moje słowa.

— A ja obiecałem — kontynuował Valentine — że poświęcę me rządy spłacie odszkodowania za niesprawiedliwości, które dotknęły Metamorfów z naszej ręki, lecz tego nie zrobiłem. Zajmowały mnie inne sprawy i wykonywałem tylko najbardziej zdawkowe gesty mające doprowadzić do porozumienia ze Zmiennokształtnymi. Marnowałem czas, a nasza kara stawała się coraz straszliwsza. Teraz skoro już jestem na Zimroelu, mam zamiar natychmiast udać się do Piurifayne…

— Do Piurifayne, panie? — spytali Sleet i Tunigorn dosłownie jednym głosem.

— Do Piurifayne, do stolicy Zmiennokształtnych w Ilirvoyne. Spotkam się z Danipiur. Wysłucham jej żądań i rozpatrzę je. Wy…

— Żaden Koronal w historii nie udał się jeszcze na terytorium Metamorfów — przerwał mu Tunigorn.

— Był taki Koronal, owszem — odparł Valentine. — Kiedy zajmowałem się żonglerką, byłem w Piurifayne i nawet tam występowałem. Występowałem przed Metamorfami, przed samą Danipiur…

— To przecież co innego — powiedział Sleet. — Żongler może robić, co mu się żywnie spodoba. Kiedy udałeś się miedzy Zmiennokształtnych, nie w pełni zdawałeś sobie nawet sprawę, kim w istocie jesteś, panie. Lecz teraz z całą pewnością jesteś Koronalem…

— Pojadę tam. W pielgrzymce pokory, rozpoczynając tym akt pojednania.

— Panie! — Głos Sleeta załamał się. Valentine spojrzał na niego z uśmiechem.

— Proszę, mów. Przytocz wszystkie argumenty przeciw temu planowi. Od tygodni oczekuję długiej, gorzkiej dyskusji z wami trzema, teraz chyba przyszedł na nią czas. Lecz pozwólcie mi powiedzieć jedno: kiedy już skończycie, i tak pojadę do Piurifayne.

— Nic cię nie przekona? — spytał Tunigorn. — Mówimy o niebezpieczeństwie, o naruszeniu protokołu, o możliwych wrogich reakcjach politycznych i…

— Nie, nie, nie. Nic nie jest w stanie mną wstrząsnąć, tylko klękając przed Danipiur, mogę położyć kres nieszczęściom szerzącym się na Zimroelu.

— Czy jesteś pewny, panie — zabrał głos Deliamber — że będzie to aż tak proste?

— W każdym razie trzeba spróbować. Tego jestem pewien. Nie potraficie zmienić mego postanowienia.

— Panie — powiedział Sleet — to Zmiennokształtni czarami pozbawili cię tronu, o ile dobrze pamiętam i ty chyba także. Teraz świat pogrąża się w szaleństwie, a ty zamierzasz oddać się w ich ręce, w ich własnych, nieprzebytych lasach. Czy wydaje ci się to…

— Rozsądne? Nie. Konieczne? Tak, Sleecie, tak. Jeden Koronal mniej czy więcej nie stanowi różnicy. Jest wielu, którzy mogą zająć moje miejsce i rządzić równie dobrze, jeśli nie lepiej. Liczy się tylko przeznaczenie Majipooru. Muszę jechać do Ilirivoyne.

— Błagam cię, panie…

— To ja błagam ciebie — odparł Valentine. — Rozmawialiśmy na ten temat wystarczająco długo. Podjąłem decyzję.

— Pojedziesz do Piurifayne, panie — powiedział z niedowierzaniem Sleet. — Oddasz się w ręce Metamorfów.

— Tak — przytaknął Valentine. — Oddam się w ręce Metamorfów.

Загрузка...