ROZDZIAŁ XIV

Jonathan rzecz jasna nie mógł podjąć pracy w szpitalu. Jako członek norweskiego ruchu oporu zbiegły z obozu koncentracyjnego był poszukiwany i musiał się ukrywać. Andre zatrudnił go w swoim warsztacie samochodowym w Lipowej Alei, ale trudno nazwać Jonathana urodzonym mechanikiem, pełnił więc raczej funkcję chłopca na posyłki. Ale i tak się cieszył, że w ogóle ma jakieś zajęcie.

Obietnicy, złożonej niemieckiej dziewczynie, dotrzymał. Przesłał jej pewną sumę z konta ojca – własnego nie śmiał ruszyć w obawie, że Niemcy odkryją jego obecność – i pozostawało tylko mieć nadzieję, że pieniądze dotrą do adresatki. Niestety, nie było to wcale takie pewne.

W tajemnicy odwiedził dawnego przyjaciela z ruchu oporu, doktora Holmberga ze szpitala Ulleval. Jonathan bardzo pragnął uczynić coś dla rodziny Runego, powiedzieć im, jak wspaniałym był człowiekiem i jak tragiczny los go spotkał.

Niestety lekarz nie potrafił mu udzielić żadnych informacji.

– Prawdę mówiąc, Jonathanie, nikt w grupie nie wiedział, kim był Rune. Rozmawialiśmy o nim nie tak dawno, jeszcze na wiosnę. I wtedy właśnie okazało się, że nikt, nawet w komendzie głównej, nie zna bodaj jego nazwiska. Po prostu pojawił się pewnego dnia, małomówny i cholernie sprytny. Lepszego człowieka nigdy nie mieliśmy.

– Ale i jego złapano?

– Tak, ogromnie nas to zdziwiło. Wyglądało tak, jakby… jak gdyby on sam chciał się znaleźć w Niemczech, kiedy dowiedział się, że ciebie zabrali. Bardzo był do ciebie przywiązany, wiesz o tym. Wziął cię pod swoje skrzydła.

– Tak – powiedział Jonathan w zamyśleniu. – I w Niemczech było tak samo. Powiedziałbym, że zginął dla mnie.

Lekarz poruszył dłonią.

– Nie był chyba… wiesz, o co mi chodzi…

Jonathan uśmiechnął się.

– Wiem. Nie, gotów jestem głowę dać, że nie. On po prostu… troszczył się o mnie. Dlatego tak strasznie przeżyłem jego śmierć.

– Rozumiem. Brakowało nam was obydwu przez zimę. Ogromnie się ucieszyliśmy, że zdołałeś dotrzeć do domu. To prawdziwy cud.

– Tak – uśmiechnął się Jonathan półgębkiem. – Można to i tak nazwać.

Wielu młodych ludzi ze wsi pragnie opuścić rodzinne strony i przenosi się w miejskie okolice. A potem często dochodzą do wniosku, że wioska wcale nie była taka zła. Tęsknią za ukwieconymi latem łąkami, za dobrymi sąsiadami, którzy się nawzajem znają, za bardziej życzliwą społecznością.

Podobnie było i z Olem Jorgenem, mężem Mari. Jego ojciec zmarł, a on odziedziczył gospodarstwo w Gudbrandsdalen.

Podjęli decyzję. W roku 1944 opuścili Asker i Baerum, by przejąć ojcowiznę Olego Jorgena. Mari nie bała się tego, w Lipowej Alei podczas wojny trzymano kilka zwierząt, by wzbogacić trochę nędzne kartkowe racje żywnościowe, i Mari często zdarzało się pomagać w obrządku. Praca w gospodarstwie rolnym wcale jej nie przerażała.

Z trojgiem dzieci, a czwartym w drodze, przygotowywali się więc do opuszczenia siedziby Ludzi Lodu. Poza rodzicami i rodzeństwem Mari najbardziej bolał nad tym Abel. Mała Christel była jego pierwszą wnuczką. Ojciec dziewczynki, Józef, nie interesował się córką, przeniósł się do Oslo i tam żył własnym życiem, choć bywał w domu i „wybaczył ojcu” ciosy, jakie wtedy na niego spadły. Za to Abel regularnie wpłacał oszczędności na konto swej małej wnuczki Christel.

Bardzo się lubili. Pocieszał się tym, że Gudbrandsdalen to nie koniec świata, i gdy nastaną spokojniejsze czasy, będzie mógł pojechać tam w odwiedziny.

Zawsze mile cię powitamy, zapewniali Mari i Ole Jorgen.

Mari z czasem wydała na świat pięcioro dzieci, ale ponieważ nie odegrały większej roli w dalszych dziejach Ludzi Lodu, pozostawmy je na razie bezimienne.

Po przejściach w Niemczech życie Jonathana ułożyło się całkiem zwyczajnie. Kiedy wiosną 1945 roku nastał koniec wojny, mógł nareszcie opuścić warsztat samochodowy, który nie był jego wymarzonym miejscem pracy, i wrócić do szpitala. Skończył szkołę przy Ulleval i tam spotkał uczennicę szkoły pielęgniarskiej, Lisbeth. Pobrali się w roku 1946, urodziło się im troje dzieci. I to już wszystko, co można powiedzieć o Jonathanie jako młodym człowieku. Z gruźlicy go wyleczono.

I musiał, podobnie jak inni Norwegowie, przyznać, że nie wszyscy Niemcy to potwory.

Pozostawała Karine…

Joachim wciąż był jej wiernym przyjacielem. Pisywali do siebie, od czasu do czasu się odwiedzali.

Kiedy wojna się skończyła, Karine, by odzyskać spokój, wzięła Joachima za rękę i razem udali się do komendanta policji w Oslo. Tam nareszcie Karine mogła wyznać prawdę o oficerze zabitym w lesie, o jego napaści na nią, o swojej reakcji. Joachim wtrącił się do rozmowy i opowiedział o tym, co spotkało ją w dzieciństwie, sama Karine nie miała sił, by to uczynić. Zwierzyła się wcześniej Joachimowi, lecz tylko jemu. Wyznała wszystko, co wydarzyło się wtedy, wyjawiła także, że zabiła człowieka. Joachim był dla niej bezcennym wsparciem.

Teraz poinformował szefa policji o dwóch gwałtach, które starała się wymazać z pamięci, a które w tak straszny sposób dały o sobie znać, kiedy napadnięto ją po raz kolejny. Niczego nie ukrywał, a Karine słuchała w milczeniu. Nikt nie wiedział, ile kosztowało ją zachowanie kamiennej twarzy.

Nikt nie wiedział też, że dwa lata wcześniej poszła do biblioteki i odnalazła w starych gazetach informacje o człowieku, który zaginął w Askim bez śladu w roku 1941. Odszukała adres jego rodziny i wysłała list bez podpisu:

'Nie szukajcie dłużej waszego krewnego. Przykro mi, ale on już nie żyje.'

Nic więcej, ale wyobrażała sobie, że list ten przynajmniej uwolnił ich od dręczącej niepewności.

Komendant policji był rozumnym człowiekiem. Załatwił wszystko tak, by Karine nie musiała stawać przed sądem. Toczyła się wówczas wojna, a człowiek, który się na nią rzucił, był jej wrogiem, także ze względów politycznych. Zamiast tego Karine trafiła w ręce psychiatrów, którym nareszcie udało się oczyścić jej myśli z koszmarnych wspomnień, od tak dawna nie dających jej spokoju.

Ale oczywiście musiała towarzyszyć policjantom do lasu i wskazać miejsce, gdzie spoczywał zaginiony. Musiała też opowiedzieć o Runem, który pomógł jej ukryć zwłoki, i o jego śmierci w kraju wroga.

Nie nalegano natomiast na jej udział w ekshumacji, nie zniosłaby tego, wszyscy to zrozumieli, gdy ujrzeli tę małomówną dziewczynę o niespokojnych rękach i obgryzionych paznokciach.

Upłynęło dużo czasu, zanim zraniona Karine odzyskała równowagę. Ale Joachim – i Shane – wiernie trwali u jej boku.

Karine wyrosła na niezwykle pociągającą pannę. Jej uroda nie zbijała z nóg, ale w oczach i uśmiechu kryło się coś, co przykuwało uwagę. Coś nieśmiałego, a zarazem promiennego.

Joachim z każdym upływającym rokiem coraz bardziej ją kochał.

Wreszcie mogli się pobrać, nastąpiło to w upalne lato 1946 roku. Karine miała wówczas dwadzieścia lat, była spokojniejsza i bardziej pewna siebie niż kiedykolwiek przedtem, no i po uszy zakochana. Słońce spaliło ziemię, nie miała więc wiązanki ślubnej, ale w niczym jej to nie przeszkadzało. Bardziej bolesny był fakt, że babcia Marit i dziadek Christoffer odeszli rok wcześniej, a powinni przecież być na ich ślubie.

Ale jeśli chodzi o Karine, przepowiednie mówiące, że to gałąź Vetlego przyczyni się do powiększenia rodu, nie sprawdziły się.

Karine Gard, jak się teraz nazywała, urodziła tylko jedno dziecko, chłopczyka. Przyszedł na świat w roku 1948. Otrzymał imię Gabriel, był bowiem wnukiem Abla. (Tak przynajmniej sądził Abel, Christa wiedziała lepiej, ale się nie zdradziła. Dlaczegóż miałaby plamić dobre imię jego pierwszej żony z powodu drobnego błędu, jaki jej się przydarzył? W rodzinie Abla wszyscy nosili biblijne imiona i Karine nie chciała łamać tej tradycji.

W dodatku nadając synkowi imię Gabriel miała także co innego w pamięci. Chciała złożyć swoisty hołd rodowi Oxenstiernów, z którym przez wiele stuleci splatały się losy Ludzi Lodu. Potem ich drogi się rozeszły, ale Oxenstiemowie wiele znaczyli dla Ludzi Lodu, tyle im pomogli, i Karine uznała, że przynajmniej to może dla nich uczynić: nazwać synka imieniem Gabriel, tradycyjnym imieniem tego szwedzkiego rodu szlacheckiego.

Niestety, wkrótce Karine zrozumiała, że nie zdoła uciec od swej przeszłości.

Trzej mężczyźni, którzy wiedzeni żądzą zaatakowali ją jako dziewczynkę, wyrządzili jej krzywdę, której nie dało się naprawić. Nie odczuwała żadnej radości, gdy Joachim ją dotykał, sztywniała ogarnięta paniką, miała kłopoty z oddychaniem i wiele czasu upłynęło, zanim małżeństwo można było uznać za spełnione. Joachim okazywał jej cierpliwość i wyrozumiałość, ale nie był, niestety, najlepszym kochankiem na świecie, brakowało mu doświadczenia, więc z początku problemy mieli naprawdę ogromne.

Nauczyli się jednak być razem. Karine powtarzała sobie, że można kochać mężczyznę, nawet jeśli nie pociąga on fizycznie. A kochała Joachima naprawdę, tym mocniej więc cierpiała z tego powodu. W miarę upływu czasu opanowała sztukę udawania, tak dobrze znaną wszystkim oziębłym kobietom. Starała się sprawiać wrażenie, że odczuwa znacznie więcej, niż było w rzeczywistości. Często kobietom takim zarzuca się obłudę, ale co mają robić? Przez całe życie okazywać, że pieszczoty mężczyzny nic dla nich nie znaczą? Karine robiła co mogła, by Joachimowi było z nią dobrze, była pomysłowa i troskliwa, mąż twierdził, że jest dobrą kochanką.

Ale ona sama nie czuła nic. Często leżała odwrócona od niego plecami, tłumiąc płacz, bo nie umiała mu odmówić, a nie rozumiała jego słów o niebiańskich rozkoszach małżeńskiego pożycia.

Raz wpadła jej w ręce surowo zabroniona książka, której autor opisywał, jak można zaspokoić kobietę.

Pokazała zdobycz Joachimowi, poprosiła go o pomoc. Zmarszczył czoło i uznał opisy za wulgarne i nieprzyzwoite. Gdzie dostała taką książkę? Ale Karine się nie poddawała i Joachim, choć bardzo niechętnie, zastosował się do wskazówek zawartych w książce. Odnalazł wszystkie wrażliwe strefy jej ciała, o których tam wspomniano.

Zajęło im to dobre półtorej godziny. Joachim wiele razy chciał zrezygnować, odczuwał wewnętrzny sprzeciw. Ale Karine nalegała. I wreszcie, kiedy już byli ogromnie zmęczeni, osiągnęła cel. I dopiero wówczas zrozumiała, o czym mówił Joachim.

On jednak bardzo się tego wstydził, widać było wyraźnie, że to, ca robili, uznał za obrzydliwe i wyuzdane.

Karine przeżyła wielki szok. Nigdy więcej już go o to nie prosiła, a on też nie wracał do sprawy, nie pytał, czy może coś dla niej zrobić.

Joachim nie był złym człowiekiem, brakowało mu jedynie fantazji, no i wyrósł w surowym, bardzo religijnym domu. Miłość Karine do męża wcale nie osłabła, nadal stanowił dla niej bezpieczną przystań. Łączyła ich piękna przyjaźń, nie chcieli się nigdy na dłużej rozstawać. Byli najlepszymi przyjaciółmi na świecie, kochali się mocno, Karine więc już raczej wolała dalej udawać w nocy, a z czasem, z kobiecą przebiegłością, zaczęła wymigiwać się od intymnych zbliżeń.

Dobrze, że Joachim nie był także demonem seksu, więc nie za często musiała się uciekać do przemyślnych sposobów. Jakoś potrafili się pogodzić.

Wszyscy twierdzili, że małżeństwo Joachima i Karine jest wyjątkowo szczęśliwe. I tak też było w istocie, lecz na warunkach, jakie przyjęli. Szacunek i czułość nierozerwalnie wiążą się z przyjaźnią. A także z ustępstwami. Bez ustępstw małżeństwo nie może funkcjonować. Ale kto ma ustępować częściej?

Przyszli więc na świat wszyscy, którzy mieli stanąć do walki z Tengelem Złym.

Było ich pięcioro, najważniejszy wśród nich był Nataniel, chłopiec o niesamowitych zdolnościach, których na razie nie pozwalano mu ujawniać.

Ludzie Lodu niewiele wiedzieli o Natanielu. Żywili do niego wielki szacunek, ale on ciągle jeszcze nie dojrzał, w jego niesamowitych oczach wciąż kryły się tajemnice.

Następna była Tova, nieszczęsna brzydula, jedyne dziecko Rikarda i Vinnie. Co potrafiła, tego nie wiedział nikt. Wiadomo było jedynie, że musi toczyć ciężką walkę z innymi dziećmi w szkole i z nierozumnymi, bezwzględnymi dorosłymi. Do tego stopnia różniła się wyglądem od innych, że ludzie, którzy ją spotykali, natychmiast czuli się od niej o niebo lepsi i traktowali biedaczkę z góry. Może Tova miała swoją własną misję do spełnienia: poprawić ludziom mniemanie o sobie?

Kiedy człowieka spotyka los taki jak Tovę, to albo staje się niezwykle silny, albo też załamuje się i stacza.

Ludzie Lodu nie mieli pojęcia, co dzieje się z Tovą. Dziewczynka bowiem nigdy się nie zwierzała, na ile rani ją sposób, w jaki traktuje ją świat.

Trzecim z piątki wyznaczonej do podjęcia walki był mały Gabriel. On miał przede wszystkim pełnić rolę obserwatora, stać raczej z boku, śledzić wydarzenia bez możliwości ingerencji.

I był jeszcze ktoś, ten czwarty. Ten, który przyszedł już na świat, ale nie wiedzieli jeszcze o jego istnieniu.

Ta czwórka miała ponadto niezwykle potężnego sprzymierzeńca:

Ganda, syna Imrego, którego ojcem był Marco, syn Lucyfera, anioła światłości zmienionego w czarnego anioła, który pokochał córę Ludzi Lodu, Sagę.

I byli jeszcze wszyscy pozostali członkowie rodu, żywi i umarli, duchy wybranych i dotkniętych, i ich pomocnicy, których skupili wokół siebie przez stulecia. Oni także gotowi byli pospieszyć z pomocą.

Tengel Zły napotka silny opór, jeśli będzie próbował osłonić kociołek, ukryty w Dolinie Ludzi Lodu. Jeszcze gorzej, jeśli zapragnie zapisać się w historii świata jako nieśmiertelny władca ziemi.

Wciąż jednak czekano jeszcze, aż dorośnie Nataniel.

Загрузка...