Niemcy krwawo zemścili się za zamach na Heydricha. Lidice, miasteczko liczące pięciuset mieszkańców, zostało zrównane z ziemią. Zabito mężczyzn, kobiety i dzieci, spalono domy.
W tak bestialski sposób pomszczono bestię.
Dla Jonathana śmierć Heydricha oznaczała zasadniczy przełom.
Strażnicy, Niemcy i sprzyjający Niemcom Czesi, nie mieli już żadnego powodu, by zachować go przy życiu do końca miesiąca. Teraz mogli się na nim wyżywać z bezwzględną brutalnością.
Dzień po śmierci Heydricha Jonathan leżał związany na ławce, a jego prześladowcy sprzeczali się, poszukując najbardziej wyrafinowanej metody tortur. Jonathan wiedział, że nie ma dla niego żadnej nadziei. Myślał o swym domu, o całej kochanej rodzinie, a najwięcej o starym Henningu, z którym tyle razy prowadził długie dyskusje. Bardzo chciał przeprosić go za swe dziecinne, niedojrzałe pomysły, wyznać sędziwemu starcowi, jak bardzo jest mu bliski.
Teraz jednak było już na to za późno.
Jonathan nie płakał. Pancerz skuwający jego wrażliwą duszę zatrzymywał wszystkie łzy. Przez niego zginął Rune. Wciągnął w niebezpieczną grę także Karine. I co się z nią stało? Napadnięto ją, doprowadzona do rozpaczy zabiła człowieka. Dotknęła ją tragedia, którą trudno pojąć.
Ale nie mógł już płakać.
Gdy drzwi się otworzyły, strażnicy podnieśli głowy.
Do środka wszedł mężczyzna, jakiego nigdy jeszcze nie przyszło im spotkać. Wysoki, miedzianowłosy, o oczach błyszczących dobrocią jak gwiazdy. Oprawcy znieruchomieli.
Mężczyzna podszedł do ławki i rozluźnił więzy Jonathana. Jeden ze strażników drgnął w słabym proteście, ale wystarczyło, by przybysz spojrzał na niego. Pięknie ukształtowane usta rozciągnęły się w łagodnym uśmiechu, zmieszany strażnik cofnął się mimowolnie.
Jonathan także przyglądał się temu wszystkiemu zdumiony.
– Jestem Gand – cicho oznajmił przybysz. – Syn Imrego. Najwyższy czas, byś opuścił to miejsce.
Pomógł Jonathanowi wstać.
Obaj wyszli z pomieszczenia. Gand musiał podtrzymać kulejącego chłopca.
Gdy znaleźli się na dziedzińcu, Jonathan poczuł dłoń Ganda, głaszczącą go po policzku, delikatnie, łagodnie. Potem nic już nie pamiętał.
Strażnicy przez chwilę stali jak wmurowani, aż wreszcie się ocknęli.
– Co to, u diabła?! – zawołał jeden do swych kolegów. – Macie zamiar pozwolić odejść temu norweskiemu łajdakowi?
Oskarżał towarzyszy w sposób typowy dla ludzi tego pokroju, przecież on także powinien był zatrzymać intruza.
Rzucili się do drzwi, zakłębili, aż wreszcie wyskoczyli jak wyciśnięci z tuby.
Dziedziniec okazał się pusty.
– Ale przecież nie mogli, ot tak, po prostu zniknąć! Szukajcie, do diabła!
– Warta! Warta! – krzyczał jeden w stronę wieżyczki strażników. – Nie zauważyliście wychodzących stąd dwóch mężczyzn?
Rozpierzchli się na wszystkie strony jak wystraszone kurczęta. Zawyły syreny ogłaszające alarm.
Ale „norweskiego łajdaka” i jego tajemniczego wybawiciela nie udało się odnaleźć.
W warsztacie samochodowym należącym do Andre, w dawnej kuźni Lipowej Alei, pracował mechanik, sympatyczny młody człowiek, który przybył do Oslo z Gudbrandsdalen, żeby zostać kimś. Kilka lat temu zgłosił się na ogłoszenie w gazecie – Andre szukał pomocnika do warsztatu. Okazał się solidny, zdolny, pracowity.
Tylko trochę powolny. Z głową miał wszystko w porządku, ale ruszał się niezbyt szybko i cedził słowa, jak to często zdarza się u ludzi ze wsi. Zawsze podziwiał Mari Voldenów i przykro mu było, gdy wraz z siostrą wyprowadziła się do domu Christy po drugiej stronie Oslo.
A potem Mari wróciła do domu, zraniona i przygnębiona.
Mechanik Ole Jorgen cierpiał wraz z nią. Ostrożnie witał się z dziewczyną, gdy przybyła z wizytą do Lipowej Alei. Biedna, taka blada i przybita, zawstydzona, nie pomagało, że wszyscy traktowali ją serdecznie. Nie śmiała spojrzeć innym w oczy.
Któregoś dnia Olemu Jorgenowi udało się nawiązać z nią rozmowę na jakiś błahy temat. Dziewczyna była płochliwa jak łania, widoczny stał się już jej stan. Młody mechanik dał jej jednak do zrozumienia, że bardzo ją sobie ceni i stoi po jej stronie.
Mari odkryła istnienie Olego Jorgena. Chłonęła jak gąbka jego zainteresowanie i życzliwość. Oboje, zakłopotani, pozdrawiali się coraz serdeczniej, zamieniali parę słów, aż wreszcie nadszedł dzień, kiedy Mari z własnej inicjatywy odwiedziła Olego Jorgena w warsztacie. Potrzebna jej była co prawda pomoc w naprawie roweru, ale był to początek miłej, ciepłej przyjaźni. O niczym więcej z jej strony nie mogło być na razie mowy, ale wszyscy naokoło widzieli, że Ole Jorgen ma poważne zamiary i naprawdę pokochał dziewczynę. Cały ród Ludzi Lodu trzymał kciuki i miał nadzieję, że sprawy przyjmą pomyślny obrót. Oby tylko Mari zrozumiała, co dla niej dobre!
Ale Benedikte przestrzegała przed nadmiernym optymizmem. „Nie narzucajcie dziewczynie małżeństwa z człowiekiem, którego być może wcale nie kocha”, ostrzegała co bardziej niecierpliwych.
Mari urodziła córeczkę, której po Chriście nadała imię Christel. Abel mógł sobie mówić o tradycji imion biblijnych ile tylko chciał, Mari najbardziej ze wszystkiego pragnęła zapomnieć, że to jego syn jest ojcem dziewczynki.
A Ole Jorgen wyznał Mari, że chętnie przejmie odpowiedzialność za dziecko, będzie dla małej jak ojciec, jeśli tylko…
Mari się zgodziła. Nie miała czasu zastanawiać się i poddawać swoich uczuć próbie. Nie złączyła ich burzliwa miłość, ale dziewczyna przywiązała się do Olego Jorgena, była mu oddana, a to przecież dobra podstawa, by zbudować na niej małżeństwo. Namiętności szybko przemijają, prawdziwa przyjaźń może przetrwać znacznie dłużej.
Cała rodzina odetchnęła z ulgą. Mari i Ole Jorgen wzięli cichy ślub, a gdy zbliżał się dzień świętego Jana, Mari znów spodziewała się dziecka, choć jej córeczka miała zaledwie kilka miesięcy. Ale prawdą widocznie było to, co usłyszał kiedyś Vetle: to jego rodzina miała się rozrosnąć i dać szansę rodowi Ludzi Lodu, by przetrwał dłużej.
Mari dobiła do bezpiecznej przystani. Zadowolona, szczęśliwa, że ma swoją małą dziewczynkę. Prosty mężczyzna, taki jak Ole Jorgen, był dokładnie tym, czego Mari, dziewczyna o tak nadwątlonym poczuciu własnej wartości, potrzebowała. Gdyby poślubiła mężczyznę traktującego ją z góry, jej kompleks niższości jeszcze by się pogłębił.
Problemy Mari jakoś się więc rozwiązały.
Gorzej przedstawiała się sprawa z Karine.
Na wiadomość, że Jonathana zabrano do Niemiec, coś się w niej załamało. Wszystko – brak wiadomości o losach brata, wspomnienie o mężczyźnie, którego zabiła w lesie, trudny do pokonania dystans w stosunku do chłopców, zwłaszcza wobec Joachima, jej dobrego, cierpliwego przyjaciela – wszystko to ciążyło jej nieznośnym brzemieniem.
Gdyby nie mały Shane, po prostu nie miałaby siły dalej żyć. Tak jak wiele kobiet znajdujących się w trudnej sytuacji całą winą obarczała siebie.
Ale Shane dodawał życiu blasku. Potrzebował jej, z entuzjazmem podchodził do wszystkiego co nowe i wymyślał takie figle, że Karine na długie chwile zapominała o smutnej rzeczywistości.
Shane miał stary sweter, którego używał jako smoczka. Trochę się tego wstydził, najwyraźniej uważał, że nie przystoi to psu, który już prawie skończył rok. Sweter stał się jego własnością zaraz po tym, jak pewnego dnia wygryzł w nim dziury. Shane od razu uznał go za swój najcenniejszy skarb, widocznie kojarzył mu się z czymś bardzo przyjemnym. Brał go między przednie łapy, ssał, prężąc się jak kot, i zasypiał. Bardzo był wrażliwy na prześmiewki Efrema, urażony chował się wtedy w kąt.
Sąsiad sprawił sobie szczeniaka, nowofundlanda, i oba psy urządzały teraz dzikie harce. Ale Shane'a wyraźnie dziwił Russ, bo takie imię otrzymał ów nowy kompan. Ciągle rósł, wkrótce oba były tej samej wielkości, aż wreszcie Russ przerósł Shane'a. Nie zdawał sobie sprawy, że jest wielki i ciężki jak walec drogowy, i Shame nie zachwycał się już zabawą z nim tak jak kiedyś. Nie przepadał, gdy ktoś traktował go jak piłkę.
I ileż ten Russ potrafił zjeść! Shane ze zdziwieniem patrzył, jak biegnie powiewając uszami, gdy tylko ktoś zawołał: „Jedzenie!” Miska była pusta, zanim Shame zdążył ją powąchać.
Kiedy Russ przychodził z wizytą, pierwszą rzeczą, jaką robił, było wylizanie do czysta miski Shane'a. Shane czuł się urażony, on przecież nigdy się tak nie zachowywał, kiedy odwiedzał Russa. Zresztą i tak nie miał szans, miski olbrzyma zawsze były puste, już on o to dbał.
Ale nowofundland mógł w każdych okolicznościach liczyć na podziw Shane'a. Russ był niezwykle mądry, zwłaszcza gdy chodziło o prace w ogrodzie. Kiedy jego państwo siali cokolwiek na kwietnikach, Russ deptał im po piętach i zaraz wszystko wykopywał. Shane'owi ogromnie to imponowało, choć ludzie najwyraźniej nie byli zachwyceni jego pracowitością. Sam Shane nie zajmował się robotami w ogródku. Jego specjalnością było znoszenie do domu najrozmaitszych rzeczy. Ściągał gałązki i kawałki drewna i tarmosił je na białym, włochatym dywanie Christy, który dawno już przestał być tak bardzo biały. Gdy ludzie narzekali, że tyle w nim drzazg, Shane nie mógł pojąć, o co im chodzi.
Pozwolono mu też codziennie przynosić do domu lokalną gazetę. Każdego ranka toczył z państwem zabawną walkę o ten zadrukowany papier, a potem ludzie zbierali kawałeczki i dopasowując je do siebie, czytali. Twierdzili, że Shane jeszcze nie do końca pojął swoje zadanie, ale on uważał, że świetnie je wypełnia.
Pewnego dnia odwiedzili ich przyjaciele, przyprowadzili całkiem dorosłego psa, na dodatek płci przeciwnej. Shane oszalał i niesamowicie wdzięczył się do suczki. Z podniesionym ogonem i postawionymi uszami podskakiwał na sztywnych łapach. Rozbawiona Karine musiała się odwrócić, nie należy bowiem ranić uczuć psa, który ma poważne zamiary.
Ale wybranka Shane'a zdawała się go nie dostrzegać. Z początku okazywała wiele cierpliwości, ale gdy Shane stał się zbyt natarczywy, nagle się zdenerwowała. Wystarczyła krótka, gniewna reprymenda. Shane wycofał się przestraszony, urażony do głębi i łapą pocierał nos, który znalazł się w zbyt bliskim kontakcie z zębami psiej panny.
Nagle zjawili się nowi goście, jeden z domowników miał bowiem urodziny, i przyprowadzili kolejnego psa, prawdziwie dorosłego psa, który opanował naprawdę elegancką sztukę. Pod krzakiem róży przy bramie podniósł nogę. A potem kopał tylnymi łapami, aż ziemia pryskała na wszystkie strony. Shane oniemiał z podziwu, oczy mu pociemniały z zazdrości. Pies tymczasem podszedł do kolejnego krzaczka i powtórzył całą procedurę. Shane nie odstępował go ani na krok i pilnie chłonął wiedzę. Czegóż ten obcy pies nie umiał! Kiedy po raz trzeci podniósł nogę, Shane nie wytrzymał. Musiał i on spróbować. Nie bardzo mu to wyszło, nie potrafił zachować równowagi. Poderwał się prędko, by inne czworonogi nie zauważyły, jak się zbłaźnił.
Potem wszystkie psy usadowiły się wokół stołu, z nadzieją wyczekując na ewentualne resztki. I rzeczywiście, spadały, szczególnie w miejscach, gdzie siedzieli Marine, Joachim i Nataniel.
Był to wielki dzień w życiu Shane'a! Wieczorem padł na dywan i zasnął Jak kamień. Przez całą noc ani drgnął.
Karine uwielbiała swego pupilka. Mogła przyglądać mu się godzinami. Zdawała sobie sprawę, że on jest jej jedynym ratunkiem.
Tego wieczoru kładła się spać równie szczęśliwa jak Shane i z rozrzewnieniem wspominała szczegóły swej wizyty. Przypominała sobie, jak Shane w końcu musiał schować męską dumę do kieszeni i przykucnąć na trawniku niczym suczka. Duży przyglądał mu się z niejakim roztargnieniem, a potem dumnie podniósł nogę, nie omijając Shane'a. Nadprogramowa kąpiel wywołała wielkie poruszenie. Nataniel i Joachim szorowali Shane'a przy wtórze połajań, jakie właściciele dużego psa wypowiadali pad adresem swego ulubieńca.
Karine nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Tak bardzo się przyjaźnili, Ona, Joachim, Nataniel i maleńki Shane. I jeszcze Christa. Panowało między nimi zrozumienie. Starali się być blisko siebie, instynktownie wyczuwając, jak wiele ich łączy.
Życie Karine jakoś więc się toczyło, z pozoru spokojne i wesołe, lecz w rzeczywistości trawione lękiem i depresjami.
Pewnego dnia Abel powiedział:
– Podobno na całym południu kraju znów panuje nosówka, a Shane nie był chyba szczepiony?
– Ja… ja nie wiem – niepewnie odparła Karine.
– Nie, nie był szczepiony – stwierdziła Christa. I ona się zaniepokoiła. – Po prostu zaniedbanie. Powinniśmy chyba to zrobić.
Karine poderwała się z krzesła.
– Natychmiast!
– Dzisiaj nie mamy czasu – odrzekła Christa. – Jestem w samym środku wielkiego prania i potrzebna mi twoja pomoc, Karine.
– Dawid ma jechać do miasta – przypomniał sobie Abel. – Razem z Efremem. Chyba oni mogą się tym zająć?
Tak też się stało. Shane pojechał samochodem Dawida, którym zresztą uwielbiał podróżować. Karine patrzyła za nim ze strachem. A jeśli wpadną do rowu? Albo Efrem będzie niedobry dla psa, przecież go nie znosił.
Ale Dawid lubił psiaka, tuż on przypilnuje młodszego brata.
Po południu Efrem wrócił do domu. Sam.
– Dawid miał tyle spraw do załatwienia, przyjechałem autobusem – powiedział swym zwykłym nieprzyjemnym tonem.
– A Shane? – dopytywała się Karine. – Czy on jest z Dawidem?
Efrem posłał jej kose spojrzenie, a potem popatrzył prosto w oczy. Z jego twarzy biła agresja. Christa wyszła akurat z naręczem mokrej bielizny, którą chciała rozwiesić do suszenia.
– Shane? – Efrem niemal wypluł to słowo. – Już był zarażony.
Karine uśmiech zamarł na ustach.
Efrem ciągnął ze źle skrywaną radością:
– Weterynarz zrobił mu więc zastrzyk. Shane i tak już nie miał szans, a w dodatku mógł zarazić inne psy.
– Nie, to nie może być prawda! – zawołała Karine.
Efrem zapytał gniewnie:
– Uważasz może, że kłamię?
Rozpacz dziewczyny wywołała wyraźną radość na twarzy najmłodszego syna Abla z pierwszego małżeństwa. Patrzył na nią triumfująco.
– Nie, nie – powtórzyła bezradnie Karine i wycofała się do kuchni. Oślepiona rozpaczą po omacku dotarła do swego pokoju.
Tam rzuciła się na łóżko. Nie mogła płakać. Twarz jakby jej zastygła, w sercu czuła ból tak mocny, że nie mogła oddychać, myśli wirowały…
Powinna była pojechać do weterynarza. To jej wina. Powinna zaszczepić go wiele miesięcy temu. Jak bezmyślnie postąpiła! Shane, maleńki Shane, taki samotny, nie rozumiał, ca się dzieje u weterynarza, nie było przy nim żadnego przyjaciela, choć z Dawidem zawsze się rozumieli. Och, nie, nie, nie mogła znieść tej myśli! Ona sama nie była nic warta, cóż więc jej teraz zostało? Z jej winy złapano Jonathana, gdyby nie to, co się stało w lesie, Rune nie zostałby z nią i uratowałby Jonathana jak wiele razy przedtem.
Ale Runego także zabrali, Joachim dowiedział się o tym w Oslo od jednego z przyjaciół Jonathana z ruchu oporu. Na pewno go zamordowali, naziści nie znosili tak odmiennych przedstawicieli ludzkiej rasy, a Rune był naprawdę dziwny.
O Boże, do czego ona doprowadziła?
A ten człowiek, którego zabiła? Może miał rodzinę? W gazetach pisano o tajemniczym zniknięciu i daremnych poszukiwaniach. Ale Karine nie przeczytała całego artykułu.
Zniszczyła ludzkie istnienie… może niejedno?
Joachim… Joachim, który wyraźnie dobrze jej życzył, Joachim, którego kochała mocno całym swym szesnastoletnim sercem. Wiedziała, że nigdy nie będzie należał do niej, bo sama nie pozwalała mu się do siebie zbliżyć. Nie mogła przyjąć żadnych przejawów jego przywiązania, wprost drętwiała, czując do siebie obrzydzenie. Przecież jako dziecko dopuściła się czegoś strasznego, wszak jej winą było, że tamci dwaj mężczyźni ją zgwałcili.
Shane…
Nigdy go już nie zobaczy.
Karine już nie myślała. Działała jak automat. Weszła do łazienki, otworzyła apteczkę, w której Abel przechowywał tabletki nasenne. Abel miał kłopoty z nerwami, bo Pan nie pozwalał mu dostąpić objawienia i z tego powodu często miewał trudności z zaśnięciem. Christa tłumaczyła mu, że to pycha. Dlaczego on właśnie miałby dostąpić łaski, czyż był lepszy od innych ludzi?
Słoiczek z tabletkami stał na swoim miejscu. Karine wysypała całą ich garść i połknęła, popijając wodą z kranu.
Wróciła do siebie i położyła się do łóżka. Czuła, że serce jej krwawi z żalu za pieskiem, którego nigdy już nie będzie mogła pogłaskać i szepnąć mu, jak bardzo go kocha.
Dla nieszczęśliwej Karine była to kropla, która przepełniła kielich goryczy. Więcej nie mogła już znieść.
Jonathan obudził się na skraju lasu. Usiadł. Przed nim rozciągały się urodzajne pola wschodzącego zboża. Nieco dalej dostrzegł gęstą zabudowę miasteczka, kryte czerwoną dachówką domy.
To Niemcy, pomyślał. Typowe Niemcy. Ale jak ja się tu znalazłem?
Rozejrzał się dokoła. Czy to nie…
Ależ tak, do licha, znów był w pobliżu przeklętego dworu! Czyżby miał tam wrócić, na tę farmę hodującą przedstawicieli wspaniałej nordyckiej rasy?
Poczuł ogarniające go mdłości.
– Widzę, że nie bardzo ci się tu podoba – stwierdził wesoło ktoś za jego plecami.
Jonathan się odwrócił.
– Gand! – uśmiechnął się. – Dziękuję za pomoc! Co prawda nie pojmuję, jakim cudem się tu znalazłem i dlaczego sprowadziłeś mnie w to miejsce, ale cudownie znów cię widzieć. Czy ja chorowałem? Straciłem przytomność?
– Wiele pytań naraz – śmiał się nadziemsko urodziwy Gand. – Spróbuję na nie odpowiedzieć. To ja cię uśpiłem, żebyś nie wiedział, co się dzieje, i przywlokłem cię tu nie po to, by cię tu zostawić, ale ponieważ sam tego chciałeś.
– Chciałem? Bardzo w to wątpię.
– Mamrotałeś w każdym razie coś o jakiejś dziewczynie, wypędzonej z fabryki Lebensbornu, ponieważ się nie nadawała. Mówiłeś, że ci jej szkoda. To skomplikowało naszą powrotną podróż do domu, ale ponieważ jesteś człowiekiem o dobrym sercu, postanowiłem, że nadłożymy drogi.
– Nie mam dobrego serca – ostro zaprotestował Jonathan. – Już nie. Stałem się zimny i niewrażliwy po tym, jak zastrzelili mego najlepszego przyjaciela, Runego.
– Rune potrafił być bardziej bezwzględny, niż ci się wydaje – odparł Gand z powagą. – A chłód twojej duszy nie jest wcale taki głęboki. Kiedy ty wypoczywałeś, postarałem się dowiedzieć czegoś więcej o tej dziewczynie, którą odrzucili. Udało mi się ją odnaleźć. Mieszka w pobliskim miasteczku i nie najlepiej jej się wiedzie. Rodzina odsunęła się od niej po tym, jak Lebensborn uznał ją za niezdatną.
– Dobrze, że ją odnalazłeś – stwierdził Jonathan. – Co z nią zrobiłeś?
– O tym ty zdecydujesz, to twoja rzecz.
– Ale ja… – zaczął zmieszany Jonathan, nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. – No cóż, najpierw chyba powinienem się z nią spotkać. Nie wiem nawet właściwie, jak ona wygląda, w nocy nie miałem okazji, by jej się przyjrzeć.
– Ale zapadła ci w pamięć?
– Najwyraźniej. Wiele razy o niej myślałem. Odczuwałem taką niechęć do tej drugiej dziewczyny, która pojawiła się następnej nocy, że zapragnąłem okazać dobroć tamtej.
– A więc dobrze, odwiedzimy ją. Następny ruch należy do ciebie.
W miasteczku Gand zostawił go samego, zdecydował, że poczeka gdzieś w ukryciu, by nie zwracać na siebie uwagi.
Drżącymi palcami Jonathan zapukał do koślawych drzwi.
Wcześniej rozważyli z Gandem różne możliwości.
„Jeśli postanowisz zabrać ją do Norwegii, przysporzy nam to kłopotów – powiedział. – W przeciwnym razie podróż do domu będzie bardzo prosta. Ale zdecyduje twoje wrażliwe serce”.
Drzwi uchyliły się nieznacznie, zablokował je łańcuch. W szparze ukazała się jasna twarz dziewczyny.
– Proszę mi wybaczyć – zaczął Jonathan, ale przerwał mu okrzyk przerażenia i drzwi się zatrzasnęły.
Stał zakłopotany, nie bardzo wiedząc, co począć. Czy miał odejść, czy zapukać jeszcze raz?
Zanim zdążył się zdecydować, dziewczyna się opamiętała, odsunęła łańcuch i otworzyła drzwi.
– Proszę wejść – powiedziała rozgorączkowana i prawie wciągnęła go do środka.
Stanęli w małym, nędznym pokoiku, patrząc na siebie. W dziennym świetle dziewczyna wyglądała inaczej, nie była brzydka, raczej nijaka. Nie należała do osób, na które zwraca się uwagę.
– Ich… Ich… – jąkał się Jonathan. Nie wiedział, co powiedzieć, wreszcie jednak wziął się w garść. – Bardzo się o ciebie niepokoiłem – rzekł. – Bałem się, że coś się stało.
Jego wizyta najwyraźniej wprawiła ją w oszołomienie.
– Czy ty…
Zrobiła nieokreślony gest ręką.
– Że ja… Co chciałaś powiedzieć?
– Że ty… żałujesz? Ale ja już nie mam obowiązku, by…
– Och, nie – wykrzyknął przerażony. – Źle mnie zrozumiałaś. W tamtą nieszczęsną noc czułem do ciebie sympatię i uznałem, że to z mojej winy musiałaś opuścić dwór. Chciałem upewnić się, że nic złego cię nie spotkało. Oni potrafią być bardzo brutalni.
W naiwnych oczach pojawił się błysk stanowczości.
– Fuhrer nigdy się nie myli. Jeśli zostałam odrzucona, to znaczy, że nie byłam godna mu służyć.
Boże drogi, pomyślał Jonathan. Jak daleko sięga ta indoktrynacja?
Podjął decyzję. Szaleństwem byłoby zabrać dziewczynę do Norwegii, do kraju, w którym tak gorąco nienawidzono okupanta. Teraz, gdy poznał ją nieco lepiej, wiedział, że nigdy nie będzie zdolny czuć do niej niczego więcej niż litość i odrobina sympatii. Tak naprawdę w ogóle nie była w jego typie, a przy takim jej nastawieniu do nazizmu nigdy nie znaleźliby wspólnego języka.
Nie żałował jednak, że ją odnalazł. Wdzięczny był Gandowi, że go tu przywiódł, na pewno mówił o niej przez sen czy jak też nazwać stan, w jaki wprowadził go Gand. Los dziewczyny naprawdę go martwił.
– Posłuchaj – powiedział. – Wiem, że nie powodzi ci się najlepiej. Chciałbym ci jakoś pomóc, jeśli mi pozwolisz, ale nie mam przy sobie pieniędzy…
Brzmiało to trochę dziwnie, bo nie oglądał pieniędzy od chwili, kiedy całe wieki temu opuścił Norwegię, a wyglądem przypominał raczej upiora niż osobę, która może coś komuś ofiarować.
Ale twarz dziewczyny się rozjaśniła.
– Jeśli chcesz, mogę się odwdzięczyć – oświadczyła, spuszczając oczy.
Na litość boską, dlaczego ona nic nie rozumie? Czy nigdy nie słyszała, że ktoś może chcieć pomóc drugiemu człowiekowi zwyczajnie, z przyjaźni?
– O tym nie ma mowy – powiedział stanowczo. – Nigdy nie wykorzystałbym takiej okazji! Ale proszę o coś w zamian: nie wspominaj nikomu o mojej wizycie!
Dziewczyna była zbyt głupia, by zrozumieć sytuację Norwega – zbiega we wrogim kraju. Energicznie pokiwała głową.
– Nic nie powiem, przysięgam!
– Dobrze, podaj mi swoje nazwisko i adres…
Gand czekał na niego.
– Już z daleka zorientowałem się, jaka jest twoja decyzja – uśmiechnął się. – Ale teraz znów cię uśpię, bo musimy jak najprędzej wrócić do domu. Coś tam się dzieje, trzeba natychmiast interweniować.
Jonathan się zaniepokoił.
– Ale przecież jesteśmy tak daleko!
– Tym się nie przejmuj! – roześmiał się Gand.
Powiódł dłonią po twarzy chłopca, tak jak zamyka się oczy umarłemu, i Jonathan stracił świadomość.
Gand, potomek czarnych aniołów, wziął go w ramiona i oderwał się od ziemi.