CZĘŚĆ TRZECIA. „WIDZĄ TO, CZEGO NIE MA, LECZ NIE WIDZĄ TEGO, CO JEST”.

17

Wysoki, chudy mężczyzna zerwał się gwałtownie z ochrypłym krzykiem. Złapał się za szyję, lecz nie znalazł na niej dławiących pędów pnączy.

Pozostałych dwoje obudził jego głos. Na próżno próbował się tłumaczyć i udawać, że wcale się nie przestraszył, uważał bowiem, że mu to nie przystoi, lecz jego towarzysze byli równie przerażeni jak on.

– Co się stało? Gdzie jesteśmy? – jęknęła asystentka.

– Coś nas omal nie podusiło na śmierć – szepnął Thore Andersen. – A potem, nagle… wydaje mi się, że usłyszałem jakiś głuchy huk, ale nie miałem sił…

– To było straszne – powiedziała asystentka. – Nic z tego nie pojmuję. Te rośliny pełzły jak węże, wiły się po ziemi i zwieszały z drzew.

Z największą ostrożnością i zachowaniem wszelkiej czujności wstali. Z przerażeniem rozejrzeli się dokoła, lecz jednak wyglądało na to, że wszędzie panuje spokój.

Chudy wyraźnie się nad czymś zastanawiał.

– Jesteśmy na samym skraju tego potwornego lasu. Czy możemy założyć, że ci, których ścigamy, musieli znaleźć się gdzieś pośrodku?

– Z całą pewnością – stwierdził otyły Thore. – I że dotarła do nas eksplozja.

Asystentka uśmiechnęła się paskudnie.

– Chcesz powiedzieć, że oni bardziej ucierpieli od tego wybuchu?

– Właśnie – powiedział chudy, a na jego ustach wykwitł złośliwy uśmieszek.

– Możemy więc spokojnie zapuścić się dalej w głąb i podjąć ich wyprawę tam, gdzie się ona skończyła. Doskonały pomysł!

Nieznajomi rozpoczęli dzień z nowymi siłami.

– To wcale tak nie wyglądało, kiedy przyszliśmy do tej dziwnej doliny – stwierdził chudy. – Liście były wtedy świeże i zielone.

– I krwiożercze – przypomniał Thore Andersen. – Do pioruna, nigdy w życiu się tak nie bałem!

Asystentka rozejrzała się dokoła. Otrzepała z ubrania zwiędłe liście.

– Teraz wszystko jest szarobrunatne i wyłoniły się białe pnie drzew. Co tu się dzieje?

– Czary – podsumował Thore Andersen. – Z pewnością dzisiejszej nocy działy się tu jakieś czary.

– Bez względu na to, co to było, uratowało nas – powiedział chudy. – Czy został nam jeszcze jakiś prowiant?

Dla nich bowiem nie było żadnych owoców, drzewa ukrywały wszystko, co jadalne.

– Mamy kilka herbatników witaminowych.

– Zjedzmy więc to świństwo. Wino pewnie się już skończyło.

– Została jeszcze butelka na oblewanie zwycięstwa.

Chudy wyraźnie toczył walkę ze sobą. Przyzwyczajony był do przyjemnego życia, w którym do codziennych zwyczajów należało picie wina.

– Zachowajmy je więc. Napijemy się wody ze źródła. Po spożyciu skromnego śniadania chudy powiedział:

– Nie ma wątpliwości, że nasza zwierzyna weszła do tej doliny. Świadczyła o tym lina zanurzona w rzece i te rozmaite ślady, na które natykaliśmy się od czasu do czasu. Zgubiliśmy ich jednak. Powalił nas też ten szok i brak snu. Teraz odzyskaliśmy siły. Którędy oni poszli?

– Pytasz o to, gdzie znajdziemy ich zwłoki? – zachichotał Thore Andersen.

– Tak byłoby najlepiej. Pokazali nam już drogę i więcej do niczego już nie są nam potrzebni. Najpierw jednak musimy się dowiedzieć, dokąd skierowali ostatnie kroki. Dalej droga będzie już przed nami otwarta.

– I tylko my nią pójdziemy – uśmiechnęła się asystentka triumfalnie. – Tylko my! No, dokąd oni się skierowali?

– Nie mam pojęcia – stwierdził Thore Andersen. – To jakiś zły, nieustępliwy, zaczarowany las. Wyraźnie nie ma ochoty nas wpuścić.

Asystentka powiedziała ostro:

– Pamiętaj, że my posiadamy wszelką wiedzę o ukrytej wiosce. Jedynie my tam trafimy. A jesteśmy już bardzo, bardzo blisko.

– Ale nie wiedzieliśmy przecież, jak do niej dotrzeć?

– To prawda, ale za to ci niczego nieświadomi plebejusze doprowadzili nas aż tutaj. Muszą pokierować nas jeszcze przez ostatni odcinek drogi. Nie możemy teraz stracić śladu.

– Tam jest wąwóz – wskazał chudy. – I z tego, co rozumiem, to jedyna droga, jaką możemy się stąd wydostać. Idziemy tam!

Zagłębili się w beznadziejny jar, który Miguel dużo wcześniej zbadał i którym sprzymierzeńcy rycerzy nie poszli.

Thorego oblewał pot. Nienawidził tego ciągłego marszu, tej konieczności rezygnowania z wszystkich przyjemności. Jego towarzysze jednak, znacznie od niego szczuplejsi, byli tak diabelnie fanatyczni w swoich dążeniach. Nie bali się trudów wspinaczki, głodu ani braku snu.

Na brak snu przynajmniej dało się im zaradzić ostatniej nocy, chociaż Thore miał paskudne wspomnienia, że coś ryczało niedaleko i nie wiadomo skąd dobiegał odgłos ciężkich kroków. Pewnie mu się to wszystko przyśniło.

Ta przeklęta wspinaczka wśród olbrzymich głazów, stale pod górę, czy to się nigdy nie skończy?


W tym czasie powoli budziła się też banda Emmy.

Oni także byli wycieńczeni. Noc, którą spędzali w wąskiej rozpadlinie, przyniosła chłód, a oni przecież wszyscy byli przemoczeni po przymusowej kąpieli w rzece.

Nie mieli też już nic do jedzenia.

– No, no – powiedziała Emma do Kenny’ego. – Widzę te głodne spojrzenia, jakie ślesz moim pośladkom. I wcale nie myślisz przy tym o seksie.

– Odważymy się zejść w tę dolinę? Mnie się ona wydaje złowieszcza.

– Nie bądź głupi! – ofuknęła go Emma. – Dobrze, dobrze, wiem, że słyszeliśmy huk jak nie z tego świata, a potem dookoła nas posypały się liście, korzenie i ziemia, lecz to z pewnością nasi tak zwani przyjaciele, Unni i Morten z resztą kompanii, spowodowali jakiś wy – buch, może próbując utorować sobie wejście. Musimy iść tym śladem. Prawda bowiem jest taka, że ten skarb przez pokolenia przeszedł właśnie na mnie. Jestem spadkobierczynią Emilii i Emile, potomków człowieka, który zdradził plany rycerzy. Pojmał jednego z tych, którzy transportowali skarb, z zemsty za to, że nie pozwolono mu dołączyć do ich grona… Twierdzili, że nie można na nim polegać. Phi! To było daleko w Nawarze, właśnie stamtąd się wywodzimy. Co prawda mój przodek Emile pochodził z francuskiej strony Pirenejów, mam więc w żyłach zarówno krew francuską i hiszpańską, jak i norweską. Doskonała mieszanka, prawda?

– Przestań tyle gadać, mów do rzeczy! – ostro odpowiedział jej Kenny. – Chcemy słuchać o skarbie, a nie o jakichś bękartach!

Emma trzepnęła go w rękę.

– O czym to ja mówiłam, zanim mi przerwałeś? Aha, już wiem! Tamten uwięziony człowiek oczywiście nie chciał niczego zdradzić, ale mój przodek – jego imię na zawsze cieszyłoby się szacunkiem, gdybym tylko je znała – dobrze wiedział, że ci, którzy wiozą skarb, mają odpowiednie instrukcje. Zabił więc tamtego gada i zabrał mu wszystkie papiery, jakie przy nim znalazł. Niewiele tego było, ale ujawniały mnóstwo szczegółów dotyczących planowanego przez rycerzy buntu przeciwko sługom inkwizycji. Ale dzięki temu wiemy teraz, że to gdzieś tutaj musieli ukryć skarb. Musiało tak być, bo na jednym z tych prostych dokumentów, które wpadły w ręce mego przodka, narysowane były orły, a przecież właśnie je widzieliśmy.

– A Leon? – dopytywał się Alonzo z kwaśną miną. – W jaki sposób on się w to wszystko wplątał?

– Leon pochodzi od jednego z mnichów, którzy…

– O rany, pochodzi od mnicha? – zdumiał się Tommy.

– A co, myślałeś, że ludzie w tamtych czasach byli święci? Poza tym to nie byli prawdziwi mnisi, ci tam, raczej wchodzili w skład plutonu egzekucyjnego, mówiąc współczesnym językiem. To byli kaci inkwizycji.

– Rzeczywiście są potworni – mruknął Kenny.

– Ciesz się, że stoją po twojej stronie – ostro powiedziała Emma. – Ale nasze rody, mój i Leona, przez stulecia zbierały wszelkie informacje. Wiemy, że ci, którzy są przed nami, ci przeklęci bracia Vargasowie, ta głupia Unni i jeszcze głupszy Morten, i cała reszta tych idiotów zaprowadzą nas prosto do skarbu. Do bogactw, które wystarczą na całe życie i jeszcze dłużej.

– O, nie! – zaprotestował Kenny. – Wystarczy ich akurat na całe moje życie. Już ja się zatroszczę o to, żeby nic z nich nie zostało. Ach, ależ będą szeleścić pieniądze! Nareszcie będę mógł żyć w takim luksusie, na jaki od dawna zasługuję.

– Ja też – zawtórował mu Tommy ze śmiechem. – Na co komu żona i dzieciaki? Leben Und leben Iassen.* [Leben und leben lassen (niem.) – Żyj i pozwól żyć (przyp. tłum.)]

– To chyba niewłaściwy cytat akurat w tej sytuacji – zauważyła chłodno Emma. – Ale rozumiem, o co ci chodzi. Wykorzystamy ten skarb najlepiej, jak potrafimy, każdą jego najdrobniejszą okruszynę. A to, moi drodzy, na pewno nie będą małe pieniądze. Tyle mogę wam obiecać.

Wszyscy troje roześmiali się uradowani.

Alonzo natomiast wciąż czuł się bardzo nieswojo i nie mógł się wyrwać z zamyślenia. Jego spojrzenie nerwowo błąkało się po tych częściach doliny, które dało się dostrzec, i po tym niezwykłym lesie. Przesunęło się w stronę szczytu wznoszącej się pośrodku góry o kształcie zwierzęcia. W samej skale jakby tkwiło coś, co przyciągało jego wzrok, coś złego, prastarego. Miał nadzieję, że nie tam właśnie trzeba będzie szukać cudownych pieniędzy, których i on ogromnie potrzebował. Temu akurat nie mógł zaprzeczyć.

Atmosfera jednak nie była tu ani trochę przyjemna, Ogarnęło go uczucie paniki, które czasami potrafi najść człowieka ni stąd, ni zowąd. „Nigdy się stąd nie wydostanę, nigdy nie wrócę do domu”, powtarzał w myślach.

Gnębiony złymi przeczuciami powiedział.

– Ta dolina zwiędłych liści przeraża mnie do szaleństwa. Czai się w niej coś złowróżbnego, uwierzcie mi. Wspomnicie jeszcze moje słowa!

– Przestań! – fuknęła Emma. – Może nawet uda nam się znaleźć tam coś do jedzenia.

– Tak by było najlepiej – groźnym tonem rzekł Tommy. – Bo inaczej zacznę obgryzać drzewa… albo upiekę sobie coś, co mogłoby przypominać prosiaka.

– Zamknij pysk! – burknęła Emma, mocniej otulając się kurtką.


Thore Andersen i jego zwierzchnicy wkrótce zorientowali się, że zabrnęli w ślepą uliczkę. Wściekli zawrócili do niezwykłej doliny, przysypanej warstwą zwiędłych liści.

Nigdzie nie natrafili na żaden ślad ściganej grupy.

Posuwali się dalej wzdłuż stromego zbocza, sfrustrowani, nie wiedząc, co dalej robić, nie rozumiejąc, którędy mogli iść ich przeciwnicy.

I nagle zatrzymali się jak wryci.

Przed niesłychaną plątaniną zarośli, kłębiących się pod skalną ścianą, kołysząc się przy każdym ruchu, wędrowała tam i z powrotem jakaś wstrętna olbrzymia postać.

Wiedzeni najbardziej prymitywnymi instynktami czym prędzej ukryli się za kamieniami. Trzy serca waliły jak oszalałe. Doprawdy, wiele przeżyli podczas tej odysei, lecz to przekraczało już wszelkie granice.

Thore Andersen poczuł, że robi mu się słabo, i przypomniał mu się lekarz, dawno już ostrzegający go przed nadciśnieniem.

Potworna istota wydawała z siebie ciche warknięcia, od czasu do czasu zatrzymywała się przed splątanymi zaroślami i wymierzała im kopniaki, ogarnięta bezsilną wściekłością.

Wszyscy troje patrzyli na siebie ze zdumieniem. Czyżby to mogło być właśnie tu?

Nagle potwór jakby coś zwietrzył. Ruszył pochylony w przód, lecz nie kierował się prosto w ich stronę, tylko nieco bardziej w głąb lasu, ale bez wątpienia zbliżał się do nich.

– Mój Boże, co to za bestia! Aż niedobrze się robi, gdy się na nią patrzy.

Wszyscy troje mieli największą ochotę zawrócić, nie śmieli jednak tego zrobić. Musieli się przekonać, jak postąpi potwór.

To nie mogła być żadna żywa naturalna istota, lecz coś z zaświatów, powstałe z grobu. Ach, nie, to już za wiele, nie da się dłużej tego znosić!

A potem bestia znów się odwróciła. Tym razem kierowała się prosto na nich.

– Strzelaj, Thore! Strzelaj! – syknęło pozostałych dwoje.

Thore Andersen, który miał wyraźne kłopoty ze złapaniem oddechu i któremu pot zalewał twarz, sięgnął po broń. Trudno będzie wycelować z takiej pozycji, pomyślał.

Bestia wreszcie ich dojrzała i wydała z siebie potworny ryk. Przyspieszyła nieco kroku.

Wreszcie padł strzał. Potwór złapał się za ramię, powarkując, i z wyraźnym trudem schował się z powrotem w lesie.

Usłyszeli hałas, kiedy upadł.

Wamba nigdy nie uległby kuli z pistoletu, Leon jednakże wciąż potrafił czuć ból, jego ciało reagowało. Olbrzym przewrócił się na ziemię i nie mógł wstać.

Troje nieznajomych nie czekało.

– Krzaki – oznajmiła asystentka, a pozostali już wcześniej się zorientowali.

Pobiegli ku nim, jakby śmierć deptała im po piętach. Nie wiedzieli przecież, do jakiego stopnia unieszkodliwiony został potwór.

– Tuż nad ziemią – pouczył chudy. – Tam się da przeleźć, schowamy się w tych zaroślach.

– Przypuszczam, że tam może być coś więcej niż tylko kryjówka – stwierdziła asystentka.

– Tak – przyznał Thore w podnieceniu. – Widać tu ślady, że ktoś inny już tędy pełzł, i to całkiem niedawno!

– Wydawało im się, że się wywiną – burknął z zadowoleniem chudy. – Teraz już ich mamy! Trzymajcie broń w pogotowiu, towarzysze! Zabawa się skończyła.

18

Bliżej brzegu zaklętego lasu niczego nie przeczuwająca Emma prawiła kazanie czterem katom inkwizycji. O ile, rzecz jasna, można w ogóle mówić tu o kazaniu.

– Co wy, u diabła, chcecie powiedzieć przez to, że ich nie widzicie? Przecież właśnie po to jesteście! Macie być moimi szpiegami, zaraz idźcie ich szukać!

– Nasza łaskawa, cudownie piękna bogini, oni zniknęli! Przepadli dzisiejszej nocy, gdzieś tu w pobliżu. Nie pojmujemy, co się z nimi mogło stać.

– Nie tłumaczcie się, tak czy owak na zawsze pozostaniecie skostniałymi, zasuszonymi niezdarami!

Jeden z mnichów zatarł kościste białe dłonie i powiedział przypochlebnie:

– Wiemy za to co innego, nasza uwielbiana pani.

– To gadajcie!

Emma była tak zła, że aż prychała z gniewu. Bardzo już tęskniła za gorącą kąpielą i ekskluzywnym obiadem w cywilizowanej restauracji, zamiast stać tu na tym pustkowiu wraz ze wszystkimi tymi nie nadającymi się do niczego amatorami, którzy nie potrafili docenić światowej damy. I żeby w dodatku nie mieć nic do jedzenia! Nic dziwnego, że traci się humor.

Przeszedł ją dreszcz. Teraz wszyscy, zarówno Emma, Alonzo, Tommy, jak i Kenny, dostrzegali już wyraźną zmianę, jaka zaszła w wyglądzie mnichów. Stali się jakby bardziej cieleśni, ich złe czarne oczy jarzyły się w oczodołach diabelskim blaskiem, a twarze, przypominające upiorne maski, nabrały życia. Cóż za straszna odmiana!

– Co się stało? – spytała agresywnym tonem. Ta agresja była wyrazem strachu.

Alonzo, niepoprawny tchórz, zaczął się cofać, Emma więc złapała go za rękę i przytrzymała, nawet na moment nie spuszczając wzroku z katów inkwizycji. Kiedy Kenny zrobił minę, że też chce odejść, wbiła mu obcas w stopę, aż jęknął.

– A więc? – zwróciła się władczym tonem do czterech upiorów.

– Jesteśmy już blisko – szepnęli groźnie mnisi. Mówili teraz jeden przez drugiego i Emma z trudem mogła uchwycić sens wypowiedzi.

– Mówcie pojedynczo! – przykazała surowo. Nie mogła sobie pozwolić na utratę kontroli nad nimi.

– Jesteśmy blisko celu. Wyczuwamy to. I dlatego, o piękna, nasza siła i moc się zwiększa, osiąga niemal ten sam poziom, jaki mieliśmy u siebie, w Santiago de Compostela.

– Doskonale, ale gdzie jest ten cel, do pioruna…

– Cicho, cicho, najmilsza! Jeszcze tego nie wiemy. Nie naszą sprawą jest szukanie tego miejsca, to zadanie innych!

– Ach, idźcie do diabła! – syknęła Emma.

Było to niezwykle trafne wyrażenie. Machnięciem ręki odprawiła cztery strachy na wróble i poprowadziła swoich trzech żywych kawalerów dalej przez czarodziejski las.

Zatrzymali się właśnie, żeby odpowiedzieć na pytanie, czy powinni zagłębiać się w jedyny widniejący na horyzoncie wąwóz, gdy coś się wydarzyło. Tommy wprawdzie już raz wcześniej upierał się, że zauważył coś, co mogło przypominać tylną część ciała człowieka, ukrywającego się w krzakach, rosnących nieco dalej, ale pozostali go wyśmiali, stwierdzając, że dość już mają jego wymysłów.

Teraz jednak Emma straszliwie pobladła, a jej kompani znieruchomieli, stali jak wryci.

Nieopodal z lasu obiegł głuchy, upiorny szept.

– Eeeeemmmmmmmmmmaaaaa!

– O, nie! – oświadczyła krótko, jak gdyby sądziła, że jednym słowem uda jej się odepchnąć całe to zdarzenie. Tak się jednak nie stało.

– Eeeeemmmmmmmmmmaaaaa!

– Wydaje mi się, że poznaję ten głos – powiedział Alonzo pobielały na twarzy.

– Nie poznajesz, nie możesz go poznawać! – zawołała Emma, rzucając się na niego z pięściami. – Chodźcie, uciekamy!

Było już jednak za późno. Z lasu wyłonił się niewiarygodny potwór. Krocząc ciężko, kierował się w stronę dziewczyny.

– Emmo, czekałem na ciebie – rozległ się ochrypły głos, przypominający głos jej dawnego kochanka, zaginionego Leona. – Emmo, boli mnie, strzelali do mnie!

– Rzeczywiście, słyszeliśmy strzał – przyznał Tommy, ze strachu dławiąc się słowami, i schował się za Kenny’ego.

– Alonzo, ochraniaj mnie! – wrzasnęła Emma. – A ty, Leon, uciekaj! Już cię tu nie ma! Alonzo i ja jesteśmy…

– Milcz! – wrzasnął zrozpaczony Alonzo. – Ja nie mam z tobą nic wspólnego! Zresztą jak możesz twierdzić, że ta bestia to Leon!?

– Skarb! Skarb należy do mnie – warknął przerażający potwór ochrypłym głosem. – El tesoro. Mio. Skarb. Mój. Czekałem. Czekałem tak długo. Urraca go ukryła. Oddajcie mi go!

Emma na próżno starała się uwolnić. Wamba złapał ją za długie jasne włosy i trzymał je teraz obrzydliwymi brudnymi rękami. Oczy, małe i z przekrwionymi białkami, nie chciały się od niej oderwać, ledwie widoczne spod plątaniny ohydnych włosów, w których aż kłębiło się od rozmaitych żyjątek. Tommy w końcu się poddał. Na czworakach, zmuszając się do wymiotów, usiłował pozbyć się strachu, lecz ponieważ tego dnia prawie nic nie jedli, nawet to mu się nie powiodło.

Alonzo stał, a na spodniach tworzyła mu się coraz większa ciemna plama. Kenny natomiast przynajmniej usiłował coś zrobić. Sięgnął po nóż i obciął włosy Emmy. Dziewczyna, nieprzygotowana na to, upadła na ziemię, a Wamba zamachnął się na Kenny’ego. Ruchy miał wprawdzie powolne, lecz posiadał olbrzymią siłę. Usłyszeli trzask, Kenny krzyknął z bólu. Miał rękę złamaną w barku. Zwisała mu bezwładnie, gdy osuwał się na ziemię.

Lecz gniew Leona – Wamby był tak naprawdę skierowany przeciwko Alonzowi, który ośmielił się skraść kobietę Leona.

– Uciekajmy! – histerycznie krzyknęła Emma. – Tommy, czy jesteś pewien, że ktoś znikał w tych krzakach?

Nie czekając na odpowiedź, już się tam kierowała, pozostawiając mężczyznom zajęcie się Kennym. Wamba, który nie zdołał uderzyć Alonza, spieszył za nimi, aż ziemia dudniła.

Tommy pomimo strachu zaśmiał się głośno. Miał przed sobą Emmę, która najszybciej jak tylko potrafiła pełzła przez krzaki. Myślał o tym, że Kenny z pewnością nieźle oberwie za to, że zrobił jej taką fryzurę, jeśli oczywiście ujdą z tego z życiem.

– Ratunku, ach, Boże, ratunku!

Kenny chwiał się na nogach i nie pozwalał nawet dotknąć się do ręki, ogromnie trudno więc było mu pomóc. Alonzo wreszcie się ruszył i pędem rzucił się ku krzakom, lecz nie schylił się dostatecznie nisko. Ojej, to musiało zaboleć, pomyślał Tommy. Został teraz z Kennym sam, a z tyłu już zbliżała się bestia. Tommy poczuł nieodpartą ochotę, by wpełznąć w krzaki jako pierwszy, Kenny jednak podjął decyzję za niego: położył się na brzuchu, zagradzając mu drogę, i półprzytomny usiłował się posuwać, pomagając sobie jedną tylko ręką. Tommy dostrzegł olbrzymią stopę tuż koło siebie i w panicznym lęku bezwzględnie pchnął wyjącego z bólu Kenny’ego w krzaki. Poczuł, że wstrętna łapa chwyta go za kurtkę, czym prędzej więc ją zrzucił. W końcu i on znalazł się wśród chroniących go zarośli – bez kurtki, nękany mdłościami, lecz stosunkowo bezpieczny.

Dla Wamby bowiem było zbyt ciasno w przejściu pod krzakami. Parskając jak rozwścieczony byk, zaczął wyrywać zarośla z korzeniami.

Czwórka ludzi ze współczesnych czasów z ogromnym zdumieniem stwierdziła, że znajdują się w wielkiej jaskini rozpościerającej się za krzakami.

– Do stu diabłów, to dopiero! – powiedziała Emma wolno. – A więc to tutaj oni zniknęli.

– Tommy, twierdziłeś, że wpełza tu jakaś osoba. Gdzie ona mogła się podziać?

Emma, podobnie jak inni, sądziła, że Tommy zauważył kogoś z grupy Jordiego.

Już wkrótce mieli się przekonać, że jest inaczej.

19

Siedmioro przyjaciół zauroczonych widokiem dawno zapomnianej doliny stało przy skalnych wrotach, przez które przeszli. Niejedno z nich odczuło ściskanie w gardle na myśl o ludziach, którzy kiedyś, przed wieloma stuleciami, tu mieszkali. Później dolina odeszła w niepamięć. Zatarła się w ludzkiej świadomości.

Było tak, jak powiedziała Unni. Istniało inne wyjście, prawdopodobnie prawdziwa droga prowadząca z tej maleńkiej doliny na pustkowiu do zamieszkanych traktów. Dostrzegli zawalisko, które ją zamknęło.

Zastanawiali się, jak by to mogło wyglądać z samolotu. Czy wyglądało jak odizolowana dolina, w której nigdy nie stała żadna ludzka osada, czy jak gęsta plama lasu wśród gór? Czy to możliwe, by tamto wzniesienie było kościołem, całkowicie porośniętym bluszczem? Rzeczywiście wszystko zdawał się porastać bluszcz i inne pnącza, innego rodzaju jednak niż tamte złe rośliny, królujące w sąsiedniej dolinie. To były najzwyklejsze rośliny.

I jeżeli nawet w wysokim, pokrytym gęstym listowiem wzniesieniu pośrodku doliny naprawdę krył się kościół, to nie istniały żadne ślady innych domostw. A jeśli kiedyś wiodła droga lub ścieżka ku dolinie z miejsca, w którym teraz stali, przy wyjściu z tunelu skalnego, to w tej chwili była całkowicie zarośnięta. Zdawali sobie sprawę, że sami będą musieli ją wytyczyć, jeśli postanowią zejść w dolinę.

A to właśnie musieli zrobić.

Wahali się jednak. Wahali się, ponieważ wśród nich znajdował się ten, który pokazał, że ma również drugą stronę.

Miguel.

Bali się jego świecących na zielono oczu. Bali się wyrazu jego twarzy, zdradzającego coś, czego dotychczas w niej nie było… Jak to nazwać? Pełną wyczekiwania żądzą niszczenia?

To doprawdy straszne odkrycie.

Sissi, zrób, co w twojej mocy. To Unni próbowała przesłać dziewczynie myślą ten nakaz. Zrób coś, żeby miał do ciebie jeszcze większą słabość. Mnie on także w pewnym sensie lubi, i ja też będę się bardzo starać. Juana natomiast może go niepotrzebnie zirytować, niech się lepiej trzyma Mortena.

Juana najwyraźniej się z nią zgadzała, bo przykleiła się do Mortena jak znaczek, a chłopakowi bardzo się to spodobało. Czyżby zrozumiała taktykę? Unni raczej w to wątpiła, o kobiecych intrygach ta zajmująca się pracą naukową dziewczyna wiedziała naprawdę bardzo niewiele.

Sissi jednak sprawiała wrażenie osoby rozumiejącej powagę sytuacji. Najwyraźniej zdawała sobie sprawę, że balansują teraz na krawędzi przepaści, a w związku z tym dozwolone są wszelkie środki.

Unni postanowiła rozładować napiętą atmosferę.

– Czy my musimy ciągnąć ze sobą cały ten sprzęt? – spytała beztrosko. – Nie możemy tego gdzieś tu po prostu rzucić?

Antonio zastanowił się.

– Rzeczywiście, mamy ciężki bagaż. Spakujcie to, co absolutnie konieczne, upchnijcie po kieszeniach albo w lekkich plecakach. Zabierzcie latarki, noże i lekarstwa… I oczywiście wszystko to, co ma jakikolwiek związek z zagadką. Na przykład notatki. Same, waszym zdaniem, najpotrzebniejsze rzeczy. Czy wszyscy mają gryfy? Świetnie! Wobec tego całą resztę, owoce i pozostałe jedzenie, zostawiamy, łącznie ze zbędnym ubraniem, zapasowymi butami i kocami. Czy komuś nie podoba się ten pomysł?

Wprost przeciwnie, wszyscy z ulgą przyjęli możliwość pozbycia się ciężaru.

No bo przecież będą wracać. Zresztą zawsze mogą tu przyjść i zabrać to, co nagle okaże się niezbędne.

Unni zauważyła, że Sissi jak wiele razy wcześniej doskonale współdziała z Miguelem. Pomagali sobie nawzajem w sortowaniu i oddzielaniu rzeczy istotnych od nieistotnych, rozmawiając przy tym i śmiejąc się. Jeśli nawet Sissi zauważyła zmianę, jaka zaszła w Miguelu, to najwyraźniej ani trochę się nią nie przejęła.

Tak, tak, Sissi doskonale rozumiała swoją rolę.

Podobnie zresztą jak Juana. Została pocieszycielką Mortena, a jej poświęcenie, nawet jeśli rzeczywiście było prawdziwym poświęceniem, zostało dobrze przyjęte.

– Czy wszyscy są gotowi? – spytał Jordi, który wcześniej zajmował się bagażem Unni. – Kto pójdzie pierwszy i wskaże drogę?

– Ja pójdę – zapalił się Morten. – Ostatnio bardzo rzadko do czegoś się przydawałem.

Unni miała wrażenie, że chłopak chce się przed kimś popisać. I rzeczywiście, Juana spoglądała na niego z wielkim podziwem.

– Dobrze, możesz być pionierem – zgodził się Jordi. Unni schodziła w dół pomiędzy braćmi Vargasami.

– A więc to tutaj mamy rozwiązać zagadkę rycerzy, przez co uwolnimy i ich, i siebie od przekleństwa. Tyle tylko, że nie pojmuję., w jaki sposób mamy to zrobić. Antonio odwrócił się i rozejrzał na wszystkie strony.

– Rzeczywiście, trudno to zrozumieć, ale gotów jestem duszę dać za to, że jesteśmy we właściwym miejscu.

– Tutaj uważaj na swoją duszę – ostrzegła Unni. – Ale zgadzam się z tobą. Rzeczywiście właśnie tę dolinę widziałam. Dotarliśmy do celu. Tylko że ona wygląda tak zwyczajnie. Jedynie tam, na górze, poczułam, że ma jednak niezwykłą atmosferę. Daje się w niej jakby wyczuć tchnienie duchów zmarłych. A teraz po prostu wędrujemy przez całkiem zwyczajny las.

Zadarła głowę i zawołała do kruka, który nagle zaniósł się ochrypłym krzykiem wśród chmur:

– Przestań wykrzykiwać te swoje złowróżbne proroctwa! – A zaraz potem powiedziała: – O czym to ja mówiłam? Aha, że właśnie teraz mamy udowodnić swoją inteligencję. – Odetchnęła głęboko. – Czuję się wprost przytłoczona tak wielką odpowiedzialnością.

– To prawda – przyznał Jordi, naginając jakieś młode drzewko, żeby Unni mogła przejść. – Właściwie to dziwne, że tak wysoko w górach jest taka bogata roślinność.

– Nie jesteśmy już wcale tak wysoko – stwierdził Antonio. – A dolina jest osłonięta. Na pewno kiedyś panowały tu dobre warunki do życia, było dużo pastwisk, ale teraz oczywiście wszystko zarosło.

– To prawda, w mojej wizji las nie rósł aż tak gęsto – przyznała Unni. – Lecz dolina była opuszczona. Po domach, o ile zdołałam się zorientować, zostały jedynie resztki, fundamenty. Ale jak to możliwe, żebyśmy byli nisko? Nie pojmuję. Przecież ten ostatni tunel wyraźnie się wznosił.

– Owszem, ale teraz gwałtownie spuszczamy się w dół. Zastanów się też, jak było wcześniej. Bezustannie wspinaliśmy się na wzgórza i schodziliśmy w doliny. Lecz gdybyśmy wszystko podsumowali, okazałoby się, że jednak powoli przemieszczamy się coraz niżej.

– Może i tak. Uf, straszna tu gęstwina! W takich zaroślach łatwo stracić orientację. Przyznam się, że ja już nie wiem, gdzie jesteśmy.

– Miejmy nadzieję, że Morten wie – mruknął Jordi. – Bo jeszcze wyprowadzi nas na bezdroża.

– Znając jego zdolność do popełniania głupstw, możemy liczyć na najgorsze – powiedział Antonio z ponurą miną.

Miguel i Sissi zawrócili nagle i przyłączyli się do nich.

– Gdzie Morten? – spytał zaraz Jordi.

– Nie mam pojęcia – odparła Sissi. – Pognał przodem razem z Juana, ale my musieliśmy zawrócić, bo coś się stało.

W mrocznym lesie na Miguela ledwie dało się patrzeć. Niewiele człowieczeństwa pozostało w jarzących się oczach i ściągniętej twarzy.

– Zarena mnie wzywa – oświadczył, a wtedy okazało się, że jego głos również nabrał owego głuchego podźwięku, jaki zapamiętali z chwili, gdy był Tabrisem. – Za nic w świecie nie chcę jej tu ściągać. Co robimy?

– Nie możemy prosić o radę Urraki – stwierdziła Unni krótko – bo wtedy ty ją pochwycisz. A rycerze nie mogą nam już więcej pomagać.

Gorączkowo usiłowali znaleźć jakieś rozwiązanie. Pomysł! Skąd wziąć jakiś dobry pomysł?

20

Zarena, żeński demon, nareszcie była już po wszystkich „reperacjach”. Niestety nie odzyskała poprzedniej mocy, gdyż w Ciemności, w klinice zmaltretowanych, zniszczonych demonów musieli, przytrzymując za nogi i głowę, rozciągać ją jak harmonię, a potem łączyć ze sobą właściwe kawałki kości, co, niestety, nie bardzo się udało.

Twarz jednak i inne istotne części zostały jako tako naprawione.

Zarena nie posiadała się ze złości na Tabrisa, który winien był jej upokorzenia, a poza tym udaremnił możliwość przybycia do Mistrza jako pierwszej z informacją, czego tak naprawdę szukają ci przemądrzali ludzie. Bardzo potrzebna jej była teraz noc spędzona z Mistrzem, a potrzebę tę odczuwała już od dawna. Podczas jej nieobecności i choroby zaspokajał na pewno jej nędzne rywalki, chociaż w porównaniu z nią nie były nic warte. Może powinna złożyć mu wizytę, skusić go swoimi wdziękami? Najwyższy na to czas, zbyt długo już czeka.

Mistrz jednak zajęty był innymi sprawami, przyjął ją, siedząc przy przesadnie wielkim biurku. Nigdy nic przy nim nie pisał, widział jednak, jak to wygląda w świecie ludzi i postanowił ich naśladować.

W pokoju czuć było żądzę. Kobiecą. Zarena wykrzywiła się ze wstrętem. Ogromnie jej to było nie w smak.

– Tabris odzyskuje swą demonią postać – oznajmił jej Mistrz podniecony. – Wyczuwam znów jego istnienie. Wkrótce dotrze do celu. Już niedługo Urraca będzie moja!

– Pluj na Urracę! – odparła Zarena wulgarnie. – Nie widzisz, że znów jestem piękna? Nie chcesz, żebym dała ci taką noc, bez jakiej dawno już musiałeś się obchodzić?

Mistrz jednak całkiem niedawno zaspokoił swoje żądze z innymi demonami i warknął niezadowolony, gdy Zarena w całej swej okazałości, naga, odsunęła jego krzesło od biurka i stanęła przed nim na szeroko rozstawionych nogach.

– Wracaj na ziemię i pilnuj Tabrisa! – nakazał jej Mistrz z kwaśną miną. – Twierdziłaś przecież, że nie wolno mu ufać. Mówiłaś, że zaprzyjaźnia się z tymi ludźmi. Nie wolno ci do tego dopuścić. A jeśli to ty wrócisz do domu z Urracą, to awansuję cię na swoją… – zastanowił się i po namyśle zmienił zdanie: – Po prostu cię awansuję.

– Sprowadzę dla ciebie tę wiedźmę w jednej chwili – obiecała Zarena. – Pozwól mi tylko na jedną małą…

– To wcale nie mało – warknął.

– Miałam na myśli jedną krótką chwilę.

– No to chodź – burknął, Zarena natychmiast się ustawiła, pochyliła w przód na biurko, czułe zarzucając mu ogon na szyję, i czekała na chwilę przyjemności.

Nic jednak się nie stało.

– Bierz się do roboty! – ryknął władca Ciemności, uwalniając się z uścisków uwodzicielskiego ogona. – Nie mamy czasu do stracenia. To moja jedyna możliwość na pochwycenie Urraki. Sprowadź mi ją, jeśli Tabris nie da rady. Tak czy owak wygra ten, kto przyprowadzi ją pierwszy.

No tak, to się samo przez się rozumiało, lecz co wygrają, o tym książę Ciemności nie wspomniał.

Zarena, ciężko obrażona, niezaspokojona i pałająca żądzą zemsty wobec Tabrisa, opuściła w końcu Ciemność i przystąpiła do poszukiwań. Zaczęła krążyć ponad wyżynami Asturii i Kantabrii niczym wściekły, nadmiernie wyrośnięty szerszeń, badawczo, czujnie węsząc.

Gdzie oni ostatnio byli? Dwie grupy zmierzające jedna do drugiej. Musieli się spotkać gdzieś pośrodku.

Pośrodku czego? Jakie drogi wybrali? Że też ci ludzie są tak niezdarni i muszą podążać drogami! Nie mają skrzydeł. Używają wprawdzie tych wspaniałych, szybkich powozów, raz ku swej radości miała okazję prowadzić taką maszynę. Nie korzystała wprawdzie z kierownicy ani z pedałów i silnika, nie przestrzegała też żadnych zasad ruchu drogowego, bezrozumnie pędziła tylko naprzód, bardzo ją to jednak rozbawiło. Postanowiła, że musi to kiedyś jeszcze powtórzyć.

Najzabawniejsze ze wszystkiego były trzaski i huki, jakie się rozlegały przy tej jeździe, no i widok innych powozów, wywróconych i zmiażdżonych. Na samo wspomnienie roześmiała się do siebie.

Tak, teraz już sobie przypomniała, chociaż bardzo chciała o tym zapomnieć. Obie grupy się spotkały i poszły w góry. Tam znienawidzeni ludzie zatrzymali się na krawędzi urwiska, ona zaś od tych upiornych mnichów czy też raczej od ich zleceniodawczyni, tej nudnej, paskudnej Emmy, otrzymała rozkaz, żeby…

O czym to ona myślała? Jej myśli krążyły, wstawiały nawiasy w nawiasach. Aha, miała zepchnąć w przepaść tę niebezpieczną Unni. Zrobiła to, popełniła jednak ten błąd, że osobą, na którą się zamierzyła, nie była wcale Unni, lecz ktoś zupełnie inny. A Tabris, łajdak, ocalił tę wstrętną dziewczynę za pomocą swych nieznośnie pięknych skrzydeł. Dlaczego ona nie ma takich skrzydeł?

Znów odeszła od głównego tematu, a wszystko przez to, że nie chciała pamiętać dalszego ciągu. Że złożyła raport – doniosła, jak twierdził Tabris – Mistrzowi o tym, że Tabris bliski jest przejścia na stronę wroga, bo przecież pomagał tym nędznym ludziom.

Ach, jakże triumfowała, gdy mogła oznajmić Tabrisowi o wyznaczonej mu karze: miał pozostać człowiekiem aż do czasu…

Potworne oblicze Zareny pociemniało. Któż mógłby przypuszczać, że Tabris wpadnie w tak bezlitosny gniew i ze złości połamie jej skrzydła, a potem zrzuci ją z potwornej wysokości?

Ale teraz nadszedł czas zemsty.

Ze świstem uderzała skrzydłami, krążąc nad górami. Oto przepaść, w którą zepchnęła tę dziewczynę. Stąd musieli iść… Tak, teraz już to pamiętała.

Obszar nie był zbyt duży, otaczały go wysokie góry, przez które przeprawić się nie mogli. Ale tam widać las, pośrodku którego wznosi się góra, na której zobaczyła tego stwora przypominającego trolla. On jednak nie był w stanie zaspokoić jej żądzy, więc przestała się nim interesować. Teraz zresztą gdzieś zniknął i, doprawdy, ten piękny zielony las jakoś dziwnie się zmienił. Co tu się mogło stać?

Postanowiła przyjrzeć się mu z bliska.

W pewnym oddaleniu dostrzegła jeszcze inną dolinę, nie mającą z żadnej strony połączenia ze światem. Mogła ją sobie zostawić na później, nie wyglądała na w żaden sposób ważną.

Ważniejszy jest ten zwiędły las.

Co najmniej po raz pięćdziesiąty przesłała sygnały Tabrisowi, ale on znów nie odpowiedział.

Naprawdę nie słyszał jej wezwań? Czy też po prostu nie chciał ich słyszeć?

Gdzie on, u czarta, się podziewał? Czekaj, Tabrisie, czekaj, tym razem zemsta będzie okrutna!

Cztery olbrzymie, bijące skrzydłami wrony pojawiły się wśród błękitu czy też raczej wśród szarej niebieskości.

– Wstrzymaj się na chwilę, o piękna! Pamiętasz nas? To my sprowadziliśmy cię na ziemię po raz pierwszy.

Ach, te przebrzydłe stwory! Zarena zatrzymała się w powietrzu.

– Nie było was kiedyś więcej?

– O, tak, lecz nie mówmy o tym. Piękna kobieto – demonie, czy możesz nam pomóc? Odebrano nam naszą zdolność widzenia, nie możemy odnaleźć tych, których ścigamy. Czy nigdzie w pobliżu nie zauważyłaś siedmiu ludzkich gadów?

Siedmiu, pomyślała Zarena. To oznacza, że Tabris wciąż jeszcze jest z nimi. Oby utonął w całej mierzwie Ciemności!

– Nie – odpowiedziała. – Nie, na razie jeszcze nie. Wiem jednak, że są gdzieś w pobliżu. Gdzie widzieliście ich ostatnio?

Mnisi wytłumaczyli.

– Mogę więc zgadywać – stwierdziła Zarena. – Musi gdzieś istnieć jakiś potajemny korytarz… Lećcie za mną! Mamy wspólny cel.

Przyspieszyła.

– Zaczekaj, o najpiękniejsza na niebie, ziemi i… Bardzo prędko fruniesz!

– Uczepcie się więc mojego ogona! Mnisi usłuchali.

Na szczęście wszyscy byli niewidzialni.

21

– Zarena jest w pobliżu? – spytała cicho Sissi.

Stali w ukrytej dolinie, wśród drzew obrośniętych wiecznie zielonym bluszczem.

Miguel patrzył na Sissi swymi nowymi jarzącymi się oczami. Dziewczyna nawet o cal nie odwróciła wzroku. Otrzymała wskazówki od Unni, choć zawoalowane, rozumiała powagę sytuacji i konieczność właściwego zachowania.

Miguel wciąż z oczami wbitymi w Sissi odpowiedział:

– Jeszcze jej tu nie ma, ale krąży niedaleko. Odwrócił się do Jordiego.

– Mogę się ukryć. Was również, wiecie już, jak. Ale do tego muszę stać się Tabrisem, i to w pełni.

– Jesteś w stanie to zrobić?

– Owszem, w tym miejscu już tak Ale wtedy będę bezlitosny. Już się nim staję, choć się przed tym opieram.

– Wiemy o tym i jesteśmy ci za to szczerze wdzięczni.

– Najważniejsze teraz jest chyba złapanie naszych „przewodników” – powiedziała Unni. – Trzeba ich dogonić i osłaniać.

– Masz rację – przyznał Antonio. – Spróbujmy ich zawołać, wszyscy razem.

Z rękami przyłożonymi do ust jak megafon zawołali:

– Morten! Juana! Opuścili ręce.

– Pst! Słyszeliście? – spytał Miguel, obdarzony chyba najlepszym spośród nich słuchem.

– Co takiego? – spytała Unni.

– Ja też słyszałam – powiedziała Sissi z ożywieniem. – Takie słabe echo, jakby odbite od metalu.

Spojrzeli po sobie ze zdumieniem.

– Kościelny dzwon? – spytał Antonio z niedowierzaniem. – Czyżby przetrwał? To znaczy, czy wciąż jeszcze ma w sobie dźwięk? Sądziłem, że będzie raczej spoczywał do połowy zakopany w ziemi.

– On jest gdzieś tuż koło nas – skonstatował Miguel. – Ale gdzie? Z której strony?

Rozejrzeli się w koło. Drzewa stały w milczeniu, oplatana bluszczem roślinność wydawała się jeszcze gęściej sza.

– Krzykniemy jeszcze raz? – spytał Antonio.

– To w niczym nie pomoże – odparła Unni.

– Nigdy nie wolno się poddawać – oświadczył Antonio pouczającym tonem. – Należy próbować, próbować i jeszcze raz próbować.

– Chyba że się gra w rosyjską ruletkę – stwierdziła cierpko Unni.

Jordi wybuchnął nagłym śmiechem, który właściwie był całkiem nie na miejscu w tej ponurej sytuacji. Pozostali mu zawtórowali.

Gdy wreszcie się uspokoili, Miguel powiedział:

– Nie powinniśmy więcej wołać. Zarena może nas usłyszeć. Chodźcie, idziemy na poszukiwania. Będziemy wypatrywać kościoła, a jednocześnie naszych znakomitych przewodników.

Zaczęli się przedzierać przez coraz gęściejszy las liściastych drzew, których gatunku, choć nie miały one w sobie nic szczególnie niezwykłego, nie potrafili określić.

Okazało się to jednak trudne, ponieważ drzewa pozbawione były liści, a pnie wielu gatunków są przecież do siebie podobne. Poza tym w większości porastał je bluszcz. W końcu już zmęczeni trudną wędrówką zatrzymali się na chwilę.

– Czyżbyśmy zabłądzili? – zaniepokoiła się Unni.

– Nie, przecież widać góry dookoła. Tam wysoko znajduje się wejście do naszego skalnego korytarza, którym przyszliśmy.

– No tak, oczywiście. Czy możemy na chwilę tu usiąść? Okropnie rozbolały mnie nogi, zgłodniałam i… No tak, oczywiście, jedzenie zostało na górze.

– Pobiegnę po nie – zaproponowała Sissi. – To prosta droga, musieliśmy krążyć w koło.

– Nie, lepiej ja pójdę – powiedział Miguel.

– Ty się nie powinieneś pokazywać. Najlepiej pójdę ja – postanowił Jordi. – Zaczekacie tutaj?

Przysiedli na kamieniu, jakby specjalnie dla nich przygotowanym. Antonio wyjął telefon komórkowy i wykręcił numer Mortena.

Sygnał najwyraźniej dotarł, lecz nikt nie odbierał. Potem połączenie zostało nagle przerwane.

Antonio, jakby chcąc się pocieszyć, powiedział:

– To właściwie bardzo dziwne, ale być może oni odkryli coś i nie chcieli, żeby dźwięk komórki cokolwiek zakłócał. Pewnie wkrótce dadzą nam znać.

Wszyscy czworo jednak siedzieli z ponurymi minami, zatopieni w myślach. Sytuacja była ze wszech miar niejasna.

– Spróbuj jeszcze raz – poprosiła Sissi.

Antonio ponownie zadzwonił. Tym razem odezwał się kobiecy głos, który oznajmił, że „abonent ma wyłączony telefon lub znajduje się poza zasięgiem”.

– Bardzo dziękujemy – odpowiedział Antonio. – Słaba to dla nas pociecha.

Robiło się coraz straszniej. W dolinie, doskonale skrywającej swoje tajemnice, panowała niezwykła cisza.

Sissi siedząca przy Miguelu wyjątkowo czuła się żałośnie przygnębiona. Od Miguela biło coś, co niczym skondensowaną falą przepływało w jej ciało i oddziaływało na nią w sposób, którego chciała, a zarazem nie chciała.

Skończyła z Mortenem. Tak naprawdę stało się to już dawno. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że właściwie nie żywiła dla niego żadnych gorętszych uczuć, chociaż z początku ją oczarował. Później jednak nawet ta mała iskierka powoli zaczęła przygasać.

Z Miguelem było inaczej. Wiedziała dobrze, że między nimi nigdy do niczego nie może dojść. Nie przeszkadzało to jednak w tym, by ją fascynował, zarówno jako Miguel, jak i Tabris. Ponieważ jednak był wielką miłością Juany, Sissi myślała o nim jedynie jak o przyjacielu i nikim więcej. Lojalność nie pozwalała się posunąć dalej nawet w myślach.

Teraz jednak wszystko się odmieniło. Unni twierdziła, że Miguel wcale nie ma słabości do Juany, lecz właśnie do niej, do Sissi. Zdaniem Unni Sissi nie powinna mieć żadnych wyrzutów sumienia w stosunku do Juany. Zresztą Sissi sama zauważyła, jak łatwo młoda Hiszpanka przelała swoje uczucia na Mortena, bo „tak bardzo było go jej żal”. On również natychmiast uległ jej podziwowi. Juanie przydałaby się mała przygoda z Mortenem, a gdyby rozwinęła się W coś więcej, również nie byłoby źle, pod warunkiem, że Morten zachowałby się jak mężczyzna i nie uciekł z pierwszą napotkaną blondynką.

Mój Boże, ona tu siedzi i rozmyśla o przyszłości, której przecież wcale nie mają przed sobą. Bo jeśli nawet uda im się rozwiązać zagadkę rycerzy, Tabris i tak wszystkich zabije.

Sissi przeniknął dreszcz, gdy uświadomiła sobie w pełni, jaki ciężar Unni złożyła na jej barki. Nagle zdała sobie sprawę, że słabością Miguela jest właśnie ona. Przypomniała sobie, jak wziął ją za rękę i wyciągnął na ląd, gdy przeprawiali się przez rzekę. „Niezła jesteś” – powiedział. Niby zwyczajne słowa, ale ten wyraz jego oczu…?

I inne wspomnienia, jeszcze dawniejsze. Uśmiech świadczący o wzajemnym zrozumieniu, ich współpraca, szacunek, jaki jej okazywał. Traktowała to wyłącznie jako coś w rodzaju podziwu dla jej sportowych osiągnięć, bo on należał do Juany i koniec.

Teraz patrzyła na to wszystko w inny sposób. Przecież on zawsze starał się znaleźć w jej pobliżu. Ten błysk irytacji w jego oczach, gdy Juana starała się ich rozdzielić…

Teraz oboje byli wolni. A sytuacja stała się beznadziejna, absolutnie beznadziejna. Sissi dostrzegała już w nim rysy Tabrisa, a wiedziała, że gdy Miguel całkiem przeistoczy się w demona, to wszystko przepadnie. W jaki sposób mogła utrzymać go w postaci Miguela, skoro on sam za nic na świecie nie chciał pozostać człowiekiem?

Unni wymagała od niej za wiele.

Nareszcie wrócił Jordi. Wyglądał na ogromnie zdumionego.

– Jedzenie… Owoce i cala ta resztka, jaką mieliśmy… wszystko zniknęło! Przepadł też ciepły sweter Unni. Wiesz, ten ładny, który mama zrobiła ci na drutach. No i co z tym jedzeniem, które gdzieś zginęło?

– Co ty opowiadasz? – wykrzyknął jego brat. – Myślisz, że to Morten i Juana?

– Ależ skąd! Morten wprawdzie jest odrobinę aspołeczny, za to Juana ma ogromne poczucie sprawiedliwości. Wydaje mi się zresztą, że Morten nie ma już najmniejszej ochoty na owoce. A poza wszystkim oni poszli dokładnie w przeciwnym kierunku. Muszą być gdzieś w drugim końcu doliny.

Zapadła wielka cisza.

Nie wiedzieli tego, lecz ze wszystkich stron otaczali ich wrogowie. Pięć różnych grup lub pojedynczych osobników.

A nawet sześć, jeśli wliczyć w to Tabrisa.

Tej prawdzie jednak nie chcieli spojrzeć w oczy.

Nagle zadzwonił telefon Antonia.

– No, nareszcie się odezwali! – westchnął. Ale to nie był Morten.

– Telefon z Norwegii – powiedział Antonio.

– Vesla – uśmiechnął się Jordi.

Ale to również nie dzwoniła Vesla. Połączenie ze względu na otaczające ich wysokie góry było bardzo słabe, lecz wkrótce jasne się stało, że telefonuje Inger Karlsrud, matka Unni.

Antonio słusznie uznał to za zły znak.

22

Vesla poprzedniego wieczoru położyła się z uczuciem, że nie wszystko jest jak należy, Uczucie to było bardzo niejasne. Nie potrafiła nazwać go słowami, dokuczał jej jakby lekki niepokój w całym ciele, w każdym najdrobniejszym naczyniu krwionośnym. Objawiał się niewielkim bólem głowy i wrażeniem, że ciążą jej ręce i nogi.

Długo nie mogła zasnąć. Czuła, że dziecko się porusza, a to zawsze przynosiło jej ulgę, bo wiedziała, że żyje.

Vesla mieszkała teraz u Inger i Atlego Karlsrudów. Rodzice Unni nalegali na to, a ona bardzo się z tego cieszyła. Po pierwsze, omijała ją dzięki temu niepewność łącząca się z samotnym przebywaniem w dużej willi, w dodatku w przypadku dość trudnej ciąży i przy świadomości, że być może jacyś przeciwnicy rycerzy wciąż przebywają na terenie Norwegii.

Po drugie, omijały ją telefony i wizyty matki.

Wizyt tych co prawda nie było aż tak wiele, ponieważ pani Ødegård nie odpowiadał stan córki. Gorsze były rozmowy telefoniczne. Na szczęście matka nie miała numeru telefonu komórkowego Vesli, dziewczyna zaś nigdy nie odbierała normalnego telefonu, choć dzwonił często w ciągu dnia w czasie, gdy rodzice Unni wychodzili do pracy.

Pani Ødegård telefonowała jednak co wieczór i wcale nie po to, żeby dowiedzieć się, jak się czuje córka. Przez cały czas wylewała z siebie potok zarzutów, oskarżając Veslę o niewdzięczność, o to, że nie odwiedza biednej matki, skarżąc się, że nie może znaleźć żarówek, których zresztą nie umie zmienić i musi po omacku przechodzić przez korytarz, no bo przecież nie może sama wejść na stołek, gdyż to mogło być zbyt niebezpieczne, a poza tym przydałaby jej się butelka czerwonego wina do niedzielnego befsztyka, lecz nie wystarcza jej na to z emerytury…

Skargi brali na siebie Inger lub Atle, gdyż „Vesla spała lub nie czuła się zbyt dobrze albo właśnie wyszła na spacer”. Cały czas tłumaczyli natarczywej kobiecie nieobecność Vesli, próbując ją jednocześnie uspokoić. Nie zapraszali jej jednak do siebie, ponieważ raz spróbowali i wizyta zamieniła się w koszmar.

Dla Vesli cudownie było mieszkać wśród takiej troskliwości.

Rano w dniu, w którym Antonio i jego przyjaciele rozpoczęli Wędrówkę przez długi skalny korytarz w stronę doliny rycerzy, Vesla obudziła się z uczuciem, że w łóżku jest ciepło i mokro.

To za wcześnie, uświadomiła sobie z przerażeniem. Ponad miesiąc za wcześnie! Wprawdzie nie była to katastrofa, bo w obecnych czasach w szpitalu łatwo o pomoc, ale bardzo chciała donosić ciążę, tak przecież o wiele lepiej dla dziecka.

Gdy jednak zobaczyła, że leży we krwi, ogarnęła ją trwoga. Popatrzyła na zegarek. Państwo Karlsrudowie na pewno jeszcze nie wyjechali do pracy. Zaczęła wołać i Inger zaraz przybiegła.

Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Vesla w rekordowym czasie została odwieziona do szpitala, gdzie zajęli się nią lekarze i pielęgniarki, natychmiast przeprowadzając badania.

Vesla nie pozwoliła Karlsrudom dzwonić do Antonia. Wiedziała, że rozpoczęła się już końcowa faza poszukiwań i nie chciała go obarczać dodatkowymi troskami.

Inger jednak mimo wszystko próbowała dzwonić, lecz bez rezultatu, bo Antonio wędrował wtedy przez skalny korytarz. Nie odpowiadał również telefon Unni.

Inger poważnie się zaniepokoiła, lecz nie powiedziała o niczym Vesli, którą pozostawiono w szpitalu na obserwacji. Jej lekarz w pełni kontrolował sytuację, nie było więc powodów do lęku, tak przynajmniej twierdził. Personel szpitala jednak był gotów do natychmiastowej interwencji, gdyby zaszła nieoczekiwana zmiana w niewłaściwym kierunku. Teraz pozostawało tylko czekanie.

Tak właśnie wyglądała sytuacja, gdy Inger nareszcie nawiązała kontakt z Antoniem.

Prędko się przekonała, że być może postąpiła źle. Antonia słowa lekarza wcale nie uspokoiły.

Tymczasem pobyt w szpitalu miał dla Vesli całkiem nieoczekiwane konsekwencje…

Prędko stwierdzono, że cierpi na wyraźną anemię i właściwie dobrze by było przeprowadzić transfuzję.

Okazało się jednak, że Vesla ma dość rzadko spotykaną grupę krwi i szpital ma jej zbyt mało w zapasie. Spytano ją natychmiast o bliskich krewnych.

Vesla miała tylko matkę. Pani Ødegård była jednak najprawdopodobniej właściwą osobą, Vesla bowiem znała grupę krwi swego ojca, bo przecież pielęgnowała go przez tyle lat.

Powiedziała jednak lekarzowi, że matka raczej nie zgodzi się na transfuzję.

Doktor był upartym człowiekiem i mimo wszystko zadzwonił. I zaraz usłyszał płomienną tyradę z ust pani Ødegård.

O nie, w żadnym wypadku, ona nikomu nie odda swojej krwi. Sama potrzebuje jej o wiele bardziej, jest przecież słaba, chora i delikatna, a poza wszystkim ma krew zupełnie innej grupy niż Vesla, A plus, tak jak jej mąż.

– To niemożliwe – wyjaśnił lekarz. – Chyba że ojcem Vesli był tak naprawdę inny mężczyzna.

– Zarzuca mi pan niewierność? O, doprawdy, posuwa się pan za daleko…

I z ust pani Ødegård popłynęła cała historia. Kobieta nie życzyła sobie żadnych tego typu oskarżeń i przestała zważać na słowa.

Z całej jej długiej przemowy dotyczącej głównie nieludzkich cierpień, jakie musiała znosić – a których w rzeczywistości trudno było się doszukać – lekarz wyciągnął jedną istotną informację: Otóż pani ta poślubiła Ødegårda, wdowca z maleńką córeczką, niemowlęciem, ponieważ miał on bogatego brata, który wciąż żył, a Ødegård miał odziedziczyć po nim wszystko, było to napisane czarne na białym. Ojciec Vesli zmarł jednak, nie zdążywszy odziedziczyć czegokolwiek. Jego choroba i śmierć były bardzo trudne, lecz Vesla została jedyną spadkobierczynią, a pani Ødegård zostanie spadkobierczynią po Vesli, prawda? Jeśli córka umrze pierwsza. No, tak, bo gdyby nie ten spadek, nigdy nie poślubiłaby Ødegårda, wdowca z maleńkim dzieckiem. Jeśli nic nie odziedziczy, cała jej ofiara pójdzie na próżno!

Lekarz nie bardzo mógł pojąć, jaki związek z transfuzją ma cała ta opowieść. Udało mu się jednak zakończyć rozmowę z panią Ødegård, gdy musiała na moment umilknąć, żeby zaczerpnąć oddechu. W myślach podjął decyzję, że tej kobiecie należy jak najprędzej zapewnić pomoc psychiatryczną, gdyż tak będzie najlepiej dla wszystkich.

Krew udało się sprowadzić z innego szpitala. Tymczasem lekarz jednak, człowiek o gorącym sercu, opowiedział Vesli o wszystkim, a ona rzuciła mu się na szyję, płacząc z radości, że nie jest jednak rodzoną córką upiornego babska, z którym męczyła się przez całe życie.

Lekarz uściskał ją ze słowami: „Uratujemy dziecko i ciebie, o nic nie musisz się bać. Ale zatrzymamy cię tu aż do porodu. W ostatnich miesiącach i tak miałaś już za dużo kłopotów”.

Vesla usiłowała dodzwonić się do Antonia, ale połączenie okazało się niemożliwe.


Tego samego dnia później po południu poczuła się źle i tym razem sytuacja stała się naprawdę poważna. Tak prędki rozwój wypadków zaskoczył nieco personel szpitalny, przez pewien czas zastanawiano się nawet nad cięciem cesarskim, postanowiono jednak zwlekać jak najdłużej.

W końcu wszystko rozwiązało się samo.

Wieczorem przyszło na świat dziecko Vesli i Antonia. Śliczny chłopczyk o czarnych włosach, takich jak miał jego ojciec. Pomimo licznych prób nie udało się nawiązać kontaktu z Antoniem. Wielka szkoda, bo Vesla bardzo chciała powiadomić go o narodzinach syna. Inger Karlsrud uspokajała ją jednak, że Antonio wraz z całą grupą znajduje się teraz w dolinie otoczonej wysokimi górami. Rozmawiała przecież z nimi wcześniej tego dnia, a rozmowie towarzyszyły nieustanne zakłócenia. Vesla nie musiała więc się martwić, że Antoniowi przydarzyło się coś złego, po prostu znajdował się na obszarze, „na którym nie ma zasięgu”, jak informował głos automatycznej sekretarki.

Chłopczyka natychmiast umieszczono w inkubatorze, lekarz jednak twierdził, że to silny, rwący się do życia malec i że niedługo będzie go można stamtąd zabrać.

Vesla śmiała się, lecz ze łzami w oczach.

– Na wszelki wypadek… proszę mu nadać imię! Już o nim zdecydowaliśmy. Mały będzie się nazywał Jordi.

Przynajmniej jeden Jordi Vargaś zostanie na ziemi, pomyślała ze smutkiem. Antonio bowiem powiedział jej, który z braci ma nie wrócić do domu.

Nie wspominał natomiast, że Tabris i tak zamierza zabić wszystkich.

23

Morten chciał iść w jednym kierunku, Juana w drugim. Ponieważ jednak była uległą osobą, poszła za nim. Morten posuwał się przed nią miękkim krokiem, tropiąc jak Indianin, i był ogromnie dumny z tego, że wynajduje najłatwiejszą do przebycia drogę. Nie obchodziło go najwyraźniej wcale, że nigdzie nie widać żadnego kościoła. Najważniejsze, że był tropicielem.

– Nie zaczekamy na resztę? – spytała Juana.

– Jak się odłączą, to zadzwonią.

– No tak. Czy to nie ty masz „Toccatę i fugę d – moll” Bacha jako dzwonek w komórce?

– Nie, zmieniłem ją na „Dzikość serca”.

Juana nie była przekonana, że ten sygnał akurat najlepiej pasuje do Mortena. Lepsza byłaby „Dzikość głowy”. Morten ciągnął z przekonaniem:

– Zresztą na pewno pójdą po naszych śladach. Zostawiam im znaki, ułamane gałązki i strzałki narysowane czubkiem buta. Robiliśmy tak w harcerstwie.

Juana już chciała zauważyć, że nie jest to żaden harcerski bieg, ale milczała. Wiedziała, że Morten nie najlepiej czuje się teraz w grupie, uważa, że nikogo nie obchodzi, przecież nawet Unni tak mówiła. Nie chciała więc czynić mu żadnych wyrzutów.

Najbardziej potrzeba mu otuchy.

– Chyba świetnie się na tym znasz – powiedziała ciepło. – Potrafisz mnóstwo praktycznych rzeczy.

Morten zastanowił się, czy jest tak naprawdę. Nie był o tym do końca przekonany. Często wydawało mu się, że wiele potrafi dokonać i że jest obdarzony talentem praktycznym i technicznym, ale właściwie ze wszystkiego powstawał w końcu tylko bałagan. A Antonio się złościł.

Ale od słów Juany cieplej zrobiło mu się na sercu. To rzeczywiście niegłupia dziewczyna. I ładna, chociaż ciemnowłosa. Trochę bezradna i bezbronna, taka jak powinna być jego dziewczyna. Nie świetna we wszystkim tak jak… Nie, nie, nie trzeba wracać do przeszłości, tylko myśleć w przód!

Przystanął, żeby zaczekać na Juanę, i po przyjacielsku objął ją za ramiona.

– Co ty właściwie widzisz w Miguelu? – spytał. Juana też już zaczęła zastanawiać się nad tym samym.

– To oczywiste, że on jest fascynujący – przyznała – ale o wiele lepiej byłoby, gdyby był prawdziwym mężczyzną. Unni ma rację, twierdząc, że jakikolwiek romans z nim byłby z góry skazany na niepowodzenie. I to nawet jeszcze zanim by się zaczął. Utemperowałam więc swój entuzjazm. Okej, przyznaję, że pierwszy raz w życiu się zakochałam, ale moje uczucie było do tego stopnia nieodwzajemnione, że natychmiast ochłodło. Naprawdę tak się stało – zakończyła ze zdumieniem, bo teraz rzeczywiście zdała sobie z tego sprawę. W ostatnich dniach nie interesowała się tak bardzo Miguelem, a Morten to przecież bardzo sympatyczny chłopak. A że stale coś mu się nie udaje, to wyłącznie przez to, iż jest taki młody.

W tym momencie Juana jak większość innych w grupie zapomniała, że Morten ze swymi prawie skończonymi dwudziestoma pięcioma latami zalicza się do najstarszych wśród nich. Zatrzymała się nagle.

– Gdzie my właściwie jesteśmy? I gdzie jest reszta? Morten w końcu zorientował się, że chyba zabłądzili.

– Hm – mruknął, próbując udawać, że nie wywarło to na nim żadnego wrażenia. – Wygląda na to, że mamy przed sobą ten drugi wąwóz, ten, który się zawalił. Chyba nie tam należałoby szukać kościoła, prawda?

– Raczej nie – zgodziła się z nim Juana.

Czyż nie ustalili, że kościół znajduje się raczej gdzieś pośrodku doliny? Że kryje się w tym zielonym, porośniętym bluszczem wzgórzu? Jak oni, na miłość boską, zdołali zawędrować aż tutaj? Morten nie mógł oprzeć się wrażeniu, że to on ponosi winę za ten błąd.

– To znaczy, że powinniśmy iść teraz w lewo – oświadczył mężnie. – Tym razem to powinien być właściwy kierunek.

Juana nie zdążyła wyrazić swego zdania, bo nagle ktoś brutalnie wykręcił im obojgu ręce do tyłu, prędko je związał, a usta zakleił im taśmą.

Stanęła przed nimi Emma. Jej jasnoszare oczy jaśniały w poczuciu triumfu, ą zmaltretowane włosy sterczały na wszystkie strony, przyciągając uwagę utlenionymi jasnymi koniuszkami.

– Mamy więc parę zakładników, wałęsających się we dwoje. Wpadli prosto w pułapkę – powiedziała głosem słodkim jak miód, a zaraz potem lodowatym tonem dodała: – Zasłońcie im oczy, chłopcy!

Zdążyli jeszcze zobaczyć Alonza w za krótkich, jakby dziecinnych spodniach, na których w dodatku widniała z przodu plama, nie dająca się pomylić z niczym innym, Kenny’ego, trzymającego się ręką za spuchnięty lewy bark, z grymasem bólu na twarzy, i Tommy’ego bez kurtki, chociaż wiał chłodny górski wiatr.

Żałosna gromadka, nieprzygotowana do trudnych górskich przepraw.

Potem światło dnia zgasło dla Juany i Mortena, bo zasłonięto im oczy.

Zadzwoniła komórka Mortena. Emma prędko wyłuskała mu ją z kieszeni i czym prędzej wyłączyła.

24

Było już po południu. Antonio i jego przyjaciele siedzieli na kamieniu wśród gęstego lasu i zastanawiali się, jak sobie dadzą radę bez jedzenia. I gdzie podział się Morten z Juana? Zadawali sobie też pytanie, czy pomylili doliny i czy cała ta historia z rycerzami nie jest od początku do końca czyimś wymysłem.

Unni wyczuła, że siedzący obok niej Miguel chciałby coś powiedzieć, lecz że ma kłopoty z wyduszeniem tego z siebie.

Bardzo nie podobały jej się zmiany zachodzące stopniowo w jego wyglądzie. Ten, który siedział koło niej, nie był już urzekająco przystojnym Miguelem, nawet jego ręce zaczęły się zmieniać, paznokcie się wydłużyły, kostki zaczęły ostrzej rysować się pod skórą, a ścięgna były napięte jak struny.

Bała się, do czego to może doprowadzić. Czy jednak da się temu zapobiec?

– Co się stało, Miguelu?

– Czy moglibyśmy porozmawiać na osobności? Unni natychmiast wstała, odeszli na bok tak, żeby nikt ich nie słyszał. Drzewa odgrodziły ich od towarzyszy.

Miguel czy też już Tabris, trudno było stwierdzić, z kim Unni ma do czynienia, westchnął niecierpliwie i wziął się w garść. Głos również mu się odmienił, brzmiał teraz głęboko i ochryple.

– Unni… nie mogę zapobiec temu, co się stanie w przyszłości. Muszę ci to powiedzieć, nim będzie za późno. Chciałbym tylko podziękować i prosić was o przebaczenie. Czy przekażesz to wszystko pozostałym? Chodzi mi przede wszystkim o Sissi. To bardzo boli, Unni, jesteście tacy…

Więcej powiedzieć nie zdołał.

Unni wyjątkowo ośmieliła się go uściskać. Miguel przyjął ten gest i również ją objął, wtulając policzek w jej włosy.

Unni serce mocno waliło w piersi. To była, doprawdy, dziwaczna sytuacja i dziewczyna doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Niezwykłe było poczuć go tak blisko, zwłaszcza teraz, gdy powoli odzyskiwał demonią postać.

Szepnęła:

– Przekażę to innym, ale uważam, że Sissi sam powinieneś powiedzieć.

Miguel natychmiast od niej odskoczył.

– Nie, nie mogę, ona nie wie, że…

– Ależ wie, wie! Sissi! – zawołała. – Czy mogłabyś tutaj przyjść?

– Och, nie! – jęknął Miguel przerażony.

– Ależ tak! – odparła Unni, odchodząc, gdy tylko zobaczyła zdziwioną Sissi.

– Powiedz mu coś miłego – szepnęła jej w przelocie. Miguel stał zaskoczony i nagle nie mógł znaleźć słów. Całym jego ciałem targała zachodząca w nim przemiana. I ze wszystkich sił musiał walczyć, by powstrzymać to, co się działo.

Z rozpaczą popatrzył za Unni.

Sissi natychmiast zrozumiała, że musi mu być trudno. Zdawała też sobie sprawę, iż jest jedyną osobą, która, być może, jest w stanie ich ocalić od wyroku śmierci wydanego na nich przez Tabrisa. Tylko jak to zrobić?

Miała przecież do czynienia z niezwykłymi mocami!

– Miguelu, bardzo chciałabym ci podziękować za wszystko, co dla nas robisz. Spędziliśmy razem naprawdę miłe chwile.

Miguel przełknął ślinę.

– Ale ty niczego nie rozumiesz.

– Ależ tak, wiem, że musisz wykonywać rozkazy, które ci wydano. I jest nam z tego powodu ogromnie przykro, bo przecież chcemy żyć.

Przeklęta Unni, która wciągnęła mnie w tę sytuację, pomyślał Miguel. Mocno nabrał powietrza, jakby ze szlochem.

– Nie wiem, co mam robić, Sissi. Nie chcę być człowiekiem. Nie chcę utracić wszystkich swoich zdolności demona. Ale nie chcę też wracać do Ciemności. Chciałbym być demonem na ziemi, a to niemożliwe.

– Miguelu, czy mogę cię uściskać tak jak Unni?

– Nie, nie, nie rób tego, bo wtedy cały mój opór przeciwko tej zmianie pęknie i odzyskam swoje prawdziwe ja. I tobie też nie będę mógł się oprzeć.

Sissi zrozumiała, że to rzeczywiście mogłoby się zakończyć katastrofą.

Mój Boże, jakież to wszystko skomplikowane! Uśmiechnęła się do niego ze smutkiem.

– Dobrze, nie zrobię tego, ale wydaje mi się, że wiemy już, jak to z nami jest.

Uśmiech Miguela zmienił się w grymas bólu i smutku.

– Dziękuję ci, Sissi i wybacz mi, jeśli możesz!

– Mam do ciebie na koniec tylko jedną prośbę. Chciałabym, żebyś zapamiętał mnie, nas wszystkich, na całą wieczność.

Wtedy Miguel się odwrócił. Sissi widziała, że jego klatka piersiowa podnosi się i opada w ciężkim oddechu. Wiedziała, że w momencie, gdy Miguel zmieni się w Tabrisa, będzie złym demonem nie znającym litości.

– Chodź, wracamy do reszty – powiedziała cicho. W pełni zdawała sobie sprawę, że nie udało jej się zmienić jego zamiarów.

A mimo wszystko tak bardzo go lubiła. Trwało to już od dawna, choć nie chciała się do tego przyznać. Uznała, że Miguel jest w pewnym sensie własnością Juany, i wiadomość, że nic go nie łączy z Hiszpanką, wywołała w niej prawdziwy szok, który przeniknął ją niczym gorąca fala, a potem jeszcze mocniej się rozpalił i zapiekł pod skórą.

Ach, gdyby on mógł pozostać Miguelem! Na to jednak najwyraźniej było już za późno.

Sissi nie chciała umierać, tak samo jak wszyscy jej przyjaciele. Starali się jednak o tym nie myśleć i powtarzali sobie w duchu, że poty życia, póki nadziei Sissi nie przychodziło to jednak z taką samą łatwością. Ona bowiem naprawdę pokochała Miguela i nie mogła znieść myśli, że przyjdzie jej zginąć z jego ręki. Nawet jeśli będzie to ręka Tabrisa. Z tym za nic pogodzić się nie mogła.

25

Rozgorączkowana Zarena krążyła ponad ukrytą doliną. Wiedziała już, że trafiła we właściwą okolicę, powiedział jej o tym wyczulony węch. Wiedziała, że jest blisko celu, lecz dokładnego miejsca nie mogła znaleźć.

Próbowała węszyć. Wiedziała też, że zdrajca Tabris, którego nienawidziła ponad wszystko, przebywa razem z tymi nędznymi ludzkimi robakami, lecz Tabris był teraz człowiekiem i nie wydzielał już owego szczególnego zapachu, wyczuwalnego jedynie dla istot z rodu demonów.

A ludzie… Hm, nie mieli zbyt ciekawego zapachu, przynajmniej z daleka.

Mnichów Zarena pozbyła się już wcześniej, strącając ich ze swego ogona kilkoma mocniejszymi machnięciami. Muszą sobie radzić sami, i tak dużo już im pomogła.

Cudownie móc się ich pozbyć i nie wysłuchiwać dłużej ich bezczelnych komentarzy o tym, jak wygląda od tyłu. Możliwe nawet, że trochę się podniecili, ale co jej po tych zaschniętych staruchach, łaskotaliby ją tylko jak zapałki.

Była teraz tak rozpalona, że przyjęłaby nawet Tabrisa, tego przeklętego zakłamanego demona wolnej woli!

O, nie, nie! Nigdy by sobie na to nie pozwoliła! Przecież to on ją okaleczył, w dodatku do tego stopnia, że Mistrz nie chciał jej nawet tknąć!

Ale Tabris jeszcze się doigra. Prędzej czy później uda się jej go dopaść. Musi mieć jakiś czuły punkt. Może skrzydła? Tak, jego wspaniałe skrzydła! Gdyby zdołała je zniszczyć…

Zarena śmiała się do siebie, myśląc o mnichach, o tym, jak rozpierzchli się na wszystkie strony, gdy ich z siebie strząsnęła. Z wrzaskiem bijąc skrzydłami jak wystraszone wrony, pożeglowali ponad doliną i powpadali każdy na inne drzewo.

Miała nadzieję, że porządnie się potłukli.

Ale gdzie są ci nędznicy, których miała odnaleźć? Musi przecież wcześniej niż Tabris przybyć do Mistrza z informacją o tym, czym się zajmują. I musi sprowadzić ze sobą Urracę.

A najgorsze, że Tabris zyskał nad nią olbrzymią przewagę.

26

Sissi przygnębiona dosiadła się do przyjaciół na kamieniu. Antonio doszedł do wniosku, że muszą chyba wyruszyć na poszukiwania Mortena i Juany. Kilkakrotnie próbował do nich dzwonić, odpowiadał mu jedynie damski głos oświadczający, że abonent jest niedostępny.

– Dziękuję bardzo, o tym już wiemy – mruknął Antonio.

Na twarzy Jordiego pojawił się nagle wyraz jakby zdziwienia. Popatrzyli na niego pytająco. A Jordi nie przestawał wodzić dłońmi wzdłuż brzegu kamienia.

– Wstań, Unni – powiedział nagle, a dziewczyna, chociaż zdziwiona, usłuchała. – Tak! – wykrzyknął. – Jest jeszcze jedno miejsce spojenia! Nie siedzimy na zwyczajnym kamieniu. To jest murowane!

Natychmiast wszyscy bardzo się ożywili.

Po zerwaniu trawy i mchu ich oczom ukazał się długi niski mur, a właściwie było to coś więcej niż tylko mur. Przypominało przede wszystkim posadzkę.

– To mur domu? – spytała Sissi.

– Chyba czegoś innego, jest większe – odparł Antonio.

– Ale nie widzę żadnego kościoła. Czyżby zapadł się pod ziemię?

Miguel zdążył już przejść tam, gdzie las rósł najgęściej, i przecisnął się pomiędzy pniami.

– Chodźcie! – zawołał. – Pomyliliśmy się o kilka metrów. Niełatwo było przedrzeć się pomiędzy drzewami, które przez lata nieobecności ludzi w dolinie mogły rosnąć wielkie i gęste. W końcu jednak ujrzeli kościół.

Oczywiście był w stanie godnym pożałowania, lecz nie tak złym, jak można by się tego spodziewać. Przesłoniły go całkiem pędy bluszczu, z góry więc nie dałoby się go zobaczyć. Teraz jednak wyraźnie dostrzegali jego kontury.

Przypominał bardzo świątynię, którą widzieli w Veigas. Prosty czworokątny budynek z kamienia o rozmaitych odcieniach brunatnej szarości, z wieżą – dzwonnicą czy też raczej bramą dzwonną przy wejściu. W miejscu, w którym zwykle wisiały dwa lub trzy dzwony, pozostał tylko jeden, największy. Dziwne, że wciąż tam wisiał. Otwarta dzwonnica w osobliwy sposób była także wolna od bluszczu, przynajmniej w miejscu, gdzie wisiał dzwon.

Drzwi wejściowe były w bardzo marnym stanie. Gdy spróbowali je otworzyć, rozpadły się na spróchniałe kawałeczki, aż musieli uskakiwać, żeby ich nie przysypały.

We wnętrzu panowały cisza i pustka. Przez dziurę w suficie światło padało na ołtarz, który przejęła we władanie roślinność. Poza nim w kościele właściwie nic nie było. Smutne resztki drewna, kiedyś być może ławki, to wszystko.

Wyróżniała się tylko kamienna płyta w podłodze obok chóru.

– Czy to grób? – spytała Unni przyciszonym głosem. Nastrój panujący w świątyni nie pozwalał na głośne porozumiewanie się.

– Prawdopodobnie tak – odparł Antonio. – Stąpajcie ostrożnie, nie wiadomo, ile ta posadzka wytrzyma ani co może znajdować się pod nią.

– Szkoda, że Morten i Juana gdzieś się zapodziali – zniecierpliwiła się Sissi. – Czym oni się zajmują? Przecież w tej małej dolinie aż tak bardzo nie można zabłądzić!


Morten i Juana w rzeczywistości znajdowali się blisko. Z rękami związanymi z tyłu, z zasłoniętymi oczyma i z zaklejonymi ustami, byli prowadzeni przez gangsterów Emmy w stronę kościoła.

Grupa nie zdawała sobie sprawy z tego, że jest obserwowana od dłuższego czasu, już kiedy siedzieli na murze i później, gdy wchodzili między drzewa.

Oboje, i Morten, i Juana, krzykiem usiłowali dać przyjaciołom znać o sobie pomimo taśmy zaklejającej usta, bo da się to przecież zrobić, chociaż dźwięk jest bardzo zduszony, lecz Tommy zaraz zagroził, że zaklei im również nosy.


Antonio, Jordi, Miguel i Sissi wspólnymi siłami usiłowali podnieść kamienną płytę umieszczoną w posadzce kościoła, lecz nie chciała nawet drgnąć.

– Pomóc wam? – rozległ się nagle drwiący głos od strony wejścia.

To Tommy stanął w nich, żując owoc.

– Aha, i bardzo dziękujemy za posiłek!

Popychali przed sobą Juanę i Mortena niczym tarcze, choć przecież w grupie sprzymierzeńców rycerzy nikt nie był uzbrojony.

Tak im się przynajmniej wydawało. Banda Emmy stanęła na środku kościoła, wciąż zasłaniając się jeńcami.

– A więc wskazaliście nam drogę? Świetnie się stało, dzięki temu uniknęliśmy nudnego szukania i torowania sobie szlaku. Ale teraz my przejmujemy robotę – oświadczyła Emma zdecydowanie. – Odejdźcie stąd! To już wyłącznie nasza sprawa.

Żadna z osób stojących wokół kamiennej płyty nie zdołała zachować powagi.

– Co się stało? Z czego się tak śmiejecie? – syknęła Emma.

– Z was – uśmiechnął się Antonio. – Masz naprawdę fantastyczną fryzurę, Emmo.

– Co? Co takiego?

– Rozumiem, że nie przeglądałaś się w lustrze. A ty, Alonzo, stary lowelasie, jeszcze nie pozbyłeś się za krótkich spodni, po tylu latach? I widzę też, że w nie narobiłeś!

– Zamknij się! – odparował Alonzo, ale bez spodziewanego efektu, bo przyjaciele wybuchnęli jeszcze głośniejszym śmiechem.

– A Tommy cały aż zsiniał z zimna – zauważyła Unni z udawanym współczuciem.

– Czwarty z was jest ranny – dodał Antonio już z większą powagą. – Potrzebujesz pomocy lekarskiej.

Zrobił ruch, chcąc do nich podejść, lecz Emma zaraz krzyknęła:

– Trzymaj się z daleka, nie potrzeba nam tu żadnych szalbierzy! I natychmiast odejdźcie od tej płyty!

– Nie uda wam się jej podnieść – stwierdził Antonio.

– Doprawdy? Zaraz się o tym przekonamy. Antonio nie przejął się ani trochę groźbą Emmy i najwyraźniej miał zamiar pomóc zarówno Kenny’emy, jak i więźniom, lecz Jordi go powstrzymał. On zauważył więcej.

– Puśćcie naszych przyjaciół! – zażądał. – Nic wam nie przyjdzie z przetrzymywania ich.

– Tak myślisz? Tommy, Alonzo, pokażcie im! Jordi spostrzegł to już wcześniej: obaj pomocnicy Emmy byli uzbrojeni, więźniowie czuli broń na plecach.

Emma uśmiechnęła się fałszywie.

– Ojoj! Czyżby Unni znalazła sobie nowego kawalera?

Mówiła o Miguelu, któremu, prawdę mówiąc, wcześniej się nie przyjrzała. Miguel stał teraz tak, że twarz miał ukrytą w cieniu, Emma nie mogła więc dostrzec zmiany, jaka w nim zaszła, bo gdyby tak było, nie ośmieliłaby się chyba słać mu zalotnych spojrzeń.

Przemówiła zaraz najsłodszym głosem:

– Odejdźcie stamtąd wszyscy, bo inaczej zastrzelimy waszego kochanego kolegę i koleżankę. Nie macie pojęcia, co wy w ogóle robicie. Teraz my, dorośli, przejmujemy całą robotę. Moja rodzina na tę chwilę czekała przez całą wieczność. Chłopcy, zwiążcie tych nędzników!

Alonzo i ranny Kenny wyciągnęli długie liny i zaczęli się do nich zbliżać, natomiast Tommy czuwał nad wszystkim z pistoletem. Twarz wciąż miał siną, tym bardziej że w kościele panował jeszcze większy chłód niż na zewnątrz.

Nagle jednak Kenny dostrzegł, kto towarzyszy grupie, i przypomniał sobie niepojętą śmierć Rogera na brzegu rzeki koło Oviedo. Uderzył w krzyk.

Rozzłoszczona Emma spytała, o co mu chodzi, i pouczyła go, że nie mają czasu na takie wybryki.

Jak w końcu doszło do tego, co się stało, naprawdę trudno powiedzieć, lecz twarz Miguela zmieniła się nagle nie do poznania, a potem demon – człowiek wykonał jakiś błyskawiczny ruch.

Liny w dłoniach Alonza i Kenny’ego owinęły się wokół czworga intruzów, którzy natychmiast przewrócili się na podłogę i nie mogli nawet drgnąć, tak mocno byli oplatani.

Kenny musiał odczuwać potworny ból. Unni głęboko mu współczuła.

Antonio i Sissi czym prędzej podbiegli do Mortena i Juany. Oswobodzeni, odetchnąwszy głęboko, zaczęli się dopytywać, gdzie są. Antonio zabrał pistolety, Unni natomiast odebrała skradziony im wcześniej plecak, pełen owoców i innych rzeczy, nieco już lżejszy. Znalazła jednak w środku swój śliczny sweter i stwierdziła, że nikt nie zdążył go zbezcześcić nieprzyjemnym zapachem, włosami czy też innymi paskudztwami.

Sweter zapewne był za bardzo damski jak na gust Tommy’ego, inaczej z całą pewnością włożyłby go, chcąc ochronić się przed zimnem. Na szczęście noszenie damskiego swetra najwyraźniej mu uwłaczało.

– Pożałujecie tego jeszcze! – wrzasnęła Emma z podłogi – Jak? – spytała Unni chłodno. – Całą twarz masz zresztą w brudzie i w błocie, ale to świetnie pasuje do twojej nowej fryzury.

Emma nie kryła wściekłości.

– Oszukujecie! – krzyknęła. – Uciekliście się do niedozwolonych środków! Wykorzystujecie nadprzyrodzone moce!

– Z tobą nie powinniśmy chyba rozmawiać o niedozwolonych środkach. Czy to nie ty sama wezwałaś go z Ciemności przy pomocy tych twoich czarnych strachów na wróble? Najwyraźniej jednak nie zdołałaś wzbudzić w nim szacunku.

– Przyprowadź go tutaj, on jest mój!

– Chcesz go uwieść takim wyglądem? Nie masz szans!

– Przyprowadź go tutaj, powiedziałam! Powiedz mi, jak on się nazywa, to będę go mogła sama zawołać. Na pewno do mnie przyjdzie.

– Miguel nie pozwoli sobą komenderować. My dobrze już o tym wiemy. W dodatku jest, jak mówiłaś, niedozwolonym środkiem, co ty na to?

Unni uwielbiała potyczki słowne. Tę jednak przerwał im najzupełniej nieoczekiwany dźwięk.

Rozległo się pojedyncze ciężkie uderzenie kościelne – go dzwonu.

27

Wśród sprzymierzeńców rycerzy i ich przeciwników, leżących na pokrytej kurzem posadzce, zapadła grobowa cisza. Antonio klęczał przy Kennym pomimo protestów Emmy, wykrzykującej, że nie potrzebują żadnej pomocy. Miguel też był przy nim i poluzował nieco prowizoryczny opatrunek na barku Kenny’ego. Emma na widok demona z bliska szeptem zaczęła tylko powtarzać: „Cholera, cholera”.

Kiedy odezwał się kościelny dzwon, również ona umilkła, lecz Antonio nie przerywał swojej pracy i poprosił Miguela, by przyniósł mu jego sprzęt medyczny. I Kenny mógł wreszcie otrzymać wyczekiwany z utęsknieniem zastrzyk przeciwbólowy. Patrzył na Antonia z dość niechętną wdzięcznością, chociaż powiedzieć nic nie chciał.

Potem jego głowa opadła na podłogę.

– Kościelny dzwon – zastanawiała się głośno Unni. – W moich wizjach on miał pewne znaczenie. Nigdy jednak nie dowiedziałam się, jakie.

Nikt nie odpowiedział, wszyscy znieruchomieli, wsłuchani w echo, odbijające się od ścian i z wolna cichnące.

Kto…?

Drgnęli, gdy od strony kamiennej płyty dobiegł głuchy, głęboki odgłos. Popatrzyli w tę stronę.

– Płyta się porusza – szepnęła Unni, dla pewności łapiąc Jordiego za rękę.

Chłopcy natychmiast podbiegli do płyty i podnieśli ją, a wtedy ukazał się otwór. Kamienne schody prowadzące w dół…

– To dlatego siedzieliśmy na murze – stwierdził Antonio. – Pod spodem musi się ciągnąć jakaś olbrzymia piwnica, a my przysiedliśmy na brzegu jej sklepienia.

– Ale w jaki sposób uderzenie kościelnego dzwonu… – zaczął Morten.

Jordi powiódł wzrokiem po ścianach.

– Musi istnieć połączenie – stwierdził – które w jakiś sposób zwalnia mechanizm w płycie.

– Bardzo w to wątpię – stwierdziła Unni z niedowierzaniem. – Miecz… Nie wolno mi zapominać o mieczu!

– No tak, mówiłaś o dzwonie i mieczu – przyznał Jordi. – One były ważne w twoich wizjach.

– Ale kto to zrobił? – zachodziła w głowę Sissi. – Ktoś musiał wejść na górę. Z całą pewnością nie mogły tego zrobić te łotry na podłodze.

– Może dzwon rozdzwonił się sam, kiedy dotknęliśmy kamiennej płyty – zastanawiał się Antonio.

Unni wciąż niedowierzała.

Przez dziurę w dachu przedarło się słońce. Podczas starcia z bandą Emmy poruszyli mnóstwo kurzu i teraz w promieniu światła widać było wirujące drobne cząsteczki W pustym, mrocznym kościele wyglądało to bardzo pięknie.

– Schodzimy – zdecydował Antonio. – Schody wyglądają na całkiem solidne.

Zatrzymało ich ponowne uderzenie dzwonu. W głębi coś się poruszyło. Rozległ się odgłos tarcia kamienia o kamień.

Popatrzyli na siebie zdziwieni.

Tymczasem od drzwi dał się słyszeć obcy głos:

– Wydaje mi się, że ze schodzeniem powinniście się trochę wstrzymać. Teraz kolej na nas!

W wejściu stanął wysoki, chudy mężczyzna.

– To mój szofer i służący, Thore Andersen, odnalazł mechanizm, uruchamiający dzwon i kamienną płytę.

Odgłos, który usłyszeliście z dołu, oznacza otwarcie kolejnej przeszkody. Trzecie uderzenie będzie ostateczne. Ostatnia bariera przestanie istnieć.

Mówił po hiszpańsku bardzo niewyraźnie. Domyślili się, że nie jest to jego język ojczysty. Mężczyzna lekko trącił Alonza nogą.

– Widzę, że unieszkodliwiliście tych sprawiających tyle kłopotów zbirów. To dobrze, tylko zawadzali. – Ukłonił się nisko grupie skupionej przy płycie. – Moje gratulacje, jeśli chodzi o wasze zdolności w odszukiwaniu drogi. Ale teraz wasza pomoc nie jest już nam potrzebna. Wiemy bowiem wszystko o tym budynku i o tym, jak on funkcjonuje. Skarb więc niewątpliwie należy do nas. Tak jest zresztą od dwudziestu pięciu lat.

– Od dwudziestu pięciu lat? – krzyknęła Emma. – To ma być jakiś argument? Moją własnością jest od stuleci!

Unni przyglądała się jej, przekrzywiwszy głowę.

– Rzeczywiście staro wyglądasz!

Emma prychnęła, podrywając kolejne pokłady kurzu.

Antonio, okazując wiele miłosierdzia trzęsącemu się z zimna Tommy’emu, okrył go teraz własną kurtką. Emma i Alonzo natomiast musieli radzić sobie sami.

Jordim targał gniew. Wyglądał naprawdę wspaniale, kiedy stał na kamiennej płycie i przemawiał do mężczyzny w drzwiach:

– Nie jesteśmy zwykłymi poszukiwaczami skarbu jak wy. Przybyliśmy tu w zupełnie innych zamiarach, nasza misja dotyczy życia i śmierci. Wygląda jednak na to, że nie dane nam będzie dopełnić jej w pokoju, bo stale pojawiają się jacyś prostacy, jacyś żądni zysku chciwcy, którzy od wielu miesięcy utrudniali nam poczynania. A nam chodzi jedynie o ratowanie życia!

– O tym wiemy – odparł z pogardą chudy. – Przybyliście tu w tak niewiarygodnie głupiej, tak zwanej szlachetnej sprawie, że wprost trudno w to uwierzyć. Rzekomo chcecie uwolnić jakieś upiory z nich niejasnego bytu i ocalić własną nędzną skórę, przynajmniej niektórzy z was. O, nie, nie próbujcie nam niczego wmawiać, wy też pragniecie zdobyć skarb! Jesteście równie żądni złota i kosztowności, jak ta nikczemna banda na podłodze. I proszę nie nazywać nas prostakami. Mój asystent, a ściślej mówiąc moja asystentka i ja jesteśmy oboje wysokiego rodu.

I rzeczywiście wyglądał na człowieka szlachetnego urodzenia, z wąską kreską ust pod długim, arystokratycznym nosem i wysokim czołem. Z zapadniętych oczu bił fanatyzm. Wiek tego człowieka trudno było określić. Mógł mieć od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu lat.

– Skąd o wszystkim wiecie i kim jesteście? – spytał Jordi surowo.

– Jak to możliwe, że przez cały czas zdołaliście deptać nam po piętach i za każdym razem pojawiać się we właściwych miejscach? – dodał równie wściekły Antonio.

– Pozwólcie, że przedstawię moją asystentkę – powiedział mężczyzna. – Może wtedy lepiej wszystko zrozumiecie.

Odsunął się nieco na bok i wpuścił do środka nową osobę.

Ale czy naprawdę nową?

– Flavia? – zawołali chórem.

Nie przyłączył się do nich jedynie Miguel, który obserwował całą tę scenę z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.

28

W kościele byli również rycerze. Zresztą przez cały czas przebywali w pobliżu swoich przyjaciół. Stali teraz przy ołtarzu i obserwowali wszystko, nie mogli jednak interweniować. Aż do czasu ewentualnego wyswobodzenia, wyzwolenia z trwającej wieleset lat udręki, pozostawali niewidzialni dla wszystkich w podwójnym rozumieniu. Byli jak pozbawieni i ciała, i ducha.

Ich myśli mogły jednak krążyć swobodnie.

„Przecież uprzedzaliśmy – westchnął don Federico. – Oni widzą to, czego nie ma, a nie widzą tego, co jest”.

„To prawda – kiwnął głową don Sebastian de Vasconia. – Przejawiali dar jasnowidzenia, gdy chodziło o mnichów, o nas i o naszą przyjaciółkę Urracę, a także o naszych najdroższych i inne istoty świata duchów. Nie zauważyli jednak fałszu tkwiącego tuż przed ich oczyma”.

„Ta wredna kobieta. Ileż to razy popsuła im szyki!” – jęknął don Ramiro.

„I znów źle z nimi” – pomyślał don Galindo.

„To prawda – przyznał don Garcia. – A co powiecie o tym ich nowym towarzyszu?”

„Demonowi nie wolno zaufać. Nawet jeśli z pozoru przeszedł na inną stronę” – mruknął don Sebastian.

„Przypuszczam, że zrobił to, by uzyskać dostęp do grupy – z goryczą stwierdził don Garcia. – Trzeba mieć na niego oko”.

„Ale przecież my nie możemy nic zrobić – poskarżył się don Ramiro. – Byle tylko Urraca trzymała się od niego z daleka!”

„Na pewno zachowa wszelką ostrożność” – próbował się pocieszać don Sebastian.

„Nie mów tak – powiedział don Federico. – Jeśli naszym młodym dzielnym przyjaciołom uda się zejść na dół i podążać dalej, będzie musiała się stawić, to jej obowiązek”.

„Właśnie tego się obawiałem” – westchnął don Galindo.


Ze skalnego korytarza wyszedł kołyszącym krokiem Leon – Wamba. Po wyrwaniu z korzeniami połowy zarośli mógł wreszcie wejść do groty. Droga przez naturalny tunel sprawiła mu wiele kłopotu, bo Leon – Wamba był tak wielki, że musiał posuwać się zgięty wpół. Wiele razy uderzał głową w sufit i z wściekłością kopał w skałę, a ból wprawiał go w jeszcze większą wściekłość.

Dla istoty jego rozmiarów korytarz był naprawdę ciasny. Raz już mu się wydawało, że utknął na dobre, lecz dzięki ogromnej wściekłości udało mu się uwolnić, chociaż poranił sobie przy tym brzuch.

Leon pragnął zdobyć swoje złoto, Wamba również, lecz on chciał również zemścić się na Urrace.


W ukrytej dolinie znaleźli się więc już wszyscy przeciwnicy sprzymierzeńców rycerzy: banda Emmy, „troje nieznajomych”, mnisi, Leon – Wamba, Zarena… i ten, który w pewnym sensie był dla nich najbardziej niebezpieczny: Tabris.

Wszystkich ich, choć nie z własnej woli, sprowadził w to miejsce nie kto inny, jak właśnie sprzymierzeńcy rycerzy.

Загрузка...