CZĘŚĆ PIERWSZA. MIĘDZY NOCĄ A ŚWITEM

1

Unni siedziała blisko, bliziutko Jordiego na trawie. Obejmowała go mocno, tak mocno, jakby nigdy nie miała zamiaru go puścić.

– Nie wolno ci wchodzić do tej doliny – zaszlochała głosem zduszonym od płaczu.

– Przecież muszę – odparł cicho. – Odnaleźć ją mogą jedynie dwaj bracia. I na pewno stamtąd wrócę, obiecuję ci to – dodał przygnębiony.

Miguel posłał mu spojrzenie wyrażające wielkie niedowierzanie.

– Ale my, pozostali, też chyba musimy tam iść? – spytała Sissi.

– Tak, to nie ma znaczenia, czy będzie nam towarzyszył ktoś jeszcze – odparł Jordi. – Ale bracia są najważniejsi.

– I Unni – dodał Miguel.

– Dlaczego Unni? – spytał Morten, tak wyczerpany fizycznie i psychicznie, że aż położył się na ziemi.

– Unni jest bardzo ważna z wielu powodów. Ale jedno jest przecież oczywiste: to ona jest tą tak zwaną najnędzniejszą z nędznych i to ona wskaże drogę.

– Przecież już ją nam wskazała. Z pomocą dwóch małych ptaszków.

– To jeszcze nie koniec – oświadczył Miguel krótko. Antonio popatrzył na niego zdziwiony. Młody „Hiszpan” był niezwykle podobny do Jordiego, przypominał go zarówno budową ciała, jak i kolorem włosów, a może trochę również rysami twarzy. Po chwili Antonio zdecydował się zadać Miguelowi pytanie:

– Ile ty właściwie wiesz? Miguel zwlekał z odpowiedzią.

– Otrzymałem trochę informacji od Mistrza, ale on również nie wie, co jest waszym celem, i nie rozumie, o co w tym chodzi. Urraca przesłoniła wgląd w tajemnicę, a i Wamba również przyczynił się do niemożności jej przeniknięcia.

– Ale Wamba chyba trzyma jego stronę?

– Wamba wałęsa się po wymiarach. Mistrz go utracił, podobnie zresztą jak Urracę. Ale memu panu zależy tylko na niej.

– Stracił też rycerzy. I mnichów.

– Ciemność nie zna rycerzy. Ma natomiast kontakt z mnichami. To właśnie oni wezwali na ziemię mnie i Zarenę.

– To znaczy, że im służysz?

Miguel w grymasie złości lekko uniósł górną wargę.

– Naprawdę sądzisz, że tak jest?

Antonio w odpowiedzi nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.

– Nie, właściwie nie.

Umilkli. Nikt nie chciał pytać Miguela, czy to prawda, że jako Tabris wszystkich ich uśmierci. Nie chcieli w to wierzyć. Bali się rozważać to nawet w myślach. Juana czuła się tak nieszczęśliwa, że pozostała w niej jedynie nadzieja, iż prędzej czy później przebudzi się ze złego koszmaru. Wszystko, na co tak bardzo się cieszyła, powoli rozpadało się na coraz drobniejsze kawałeczki, a każdy z nich sprawiał wielki ból.

Jordi wstał.

– Ale tutaj zostać nie możemy. Banda Emmy może w każdej chwili dotrzeć na równinę. Pozostaje tylko jedno pytanie: czy jest jakieś miejsce, w którym moglibyśmy ukryć Mortena i w którym czekałby aż do naszego powrotu?

Celowo mówił optymistycznie o zakończeniu tej wyprawy.

Morten również wstał.

– Nie chcę być piątym kołem u wozu. Ale ta chwila odpoczynku dobrze mi zrobiła. Nie chcę, żebyście mnie tu zostawiali i kazali mi czekać na to, że nigdy się nie zjawicie. Idę z wami.

– Jesteś pewien, że masz dość sił?

– Nie jestem. Ale z dwojga złego…

– Z dwojga? – wykrzyknęła Unni. – To doprawdy łagodnie powiedziane! No dobrze, będziemy się zmieniać przy prowadzeniu naszego chłopczyka pod rączkę. Dwójkami.

Jordi ruszył w stronę malutkiej jaskini.

– Mam wrażenie, że widziałem tam coś, co mogłoby posłużyć ci jako kostur wędrowny, z nim byłoby ci łatwiej iść. Cieszę się, że pójdziesz z nami, Mortenie.

Prawdę powiedziawszy, wszyscy się z tego cieszyli. Naprawdę trudno byłoby zostawić chłopaka samego, bez sił, na tym pustkowiu. Antonio podał mu jeszcze jedną tabletkę uśmierzającą ból i w końcu Morten, podpierając się znalezionym kijem, kulejąc, ruszył za nimi.

Oczywiście wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że przez niego marsz będzie się bardzo opóźniał. Musieli jednak się z tym pogodzić. Najważniejsze, że się nie rozdzielili.

Emmy na razie nigdzie nie było widać, lecz doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że mnisi informują ją o wszystkim przez cały czas. I że żadna próba wymknięcia się spod ich obserwacji na niewiele się zda. Unni westchnęła:

– Ach, gdybym mogła rozprawić się z tymi ostatnimi czterema upiorami!


Chudy mężczyzna z niesmakiem spoglądał na niezamieszkane górskie chaty, do których dotarli. Było ich całkiem sporo i nie miały żadnego związku z piętnastym wiekiem. Wybudowano je raczej na początku wieku dwudziestego.

– Innymi słowy całkiem zmarnowany czas! – prychnął.

– Owszem, ale teraz wiemy przynajmniej, gdzie są ci idioci! – stwierdził Thore Andersen.

– Owszem, to wiemy aż za dobrze! Znaleźli chatę hycla, my natomiast nie.

– Mają nad nami sporą przewagę – przytaknęła asystentka, bo wreszcie wyszło na jaw, że asystent jest kobietą. – Zatrzymamy się tutaj i odpoczniemy?

– Nie ma mowy! Trzeba się spieszyć. Ciężko westchnęli.

A więc powrotna droga, długa, kamienista. Właściwie wręcz trudno mówić o drodze, to raczej bezdroża. A potem jeszcze długi marsz w pogoni za zdobyczą.


Wąwóz z bliska nie wyglądał ani trochę przyjemnie. Jeśli kiedykolwiek wiodła tędy jakaś ścieżka, to teraz całkowicie zarosła i zniknęła. Dno wąwozu było straszliwie nierówne, zaścielone głazami, które osunęły się z góry. Wśród nich wyrosły krzaki, gdzieniegdzie kępa wykrzywionych drzew.

Z rezygnacją przyglądali się temu smutnemu widokowi.

– Przydałyby nam się tutaj piły i siekiery – stwierdził Antonio. – A może raczej maczety.

– Najlepszy byłby jednak chyba buldożer – uznała Unni.

Morten się nie odzywał. Tęsknił za swoim łóżkiem, które zostało w domu, w Norwegii. I marzył o ślicznych pielęgniarkach, które by się nim zajmowały. Mogłyby mieć miękkie ręce i łagodne uśmiechy, przypominać jasnowłose, niebieskookie anioły. Morten nie na żarty się bał, że jak tak dalej pójdzie, czeka go w tym ponurym miejscu śmierć albo kalectwo.

– Od czego zaczniemy? – spytał Jordi, a Morten w odpowiedzi pomyślał: „Przestańcie udawać takich twardzieli, nie widzicie, jak bardzo cierpię?”

Ale Jordi pozostał głuchy na jego dzielnie w milczeniu znoszone udręki.

– Miguelu, jesteś pewien, że droga wiodła właśnie tędy?

– Tak, ten krótki odcinek dawnej bitej drogi, który udało mi się zobaczyć, prowadził dokładnie tutaj.

– Płynie tędy jakaś rzeczka – zauważyła Sissi. Również ona pozostawała nieczuła na męki Mortena.

Chłopak zrozumiał teraz, że najwidoczniej postawił na niewłaściwego konia. Jak taka mistrzyni sportu, zdrowia i siły mogła wykazać bodaj odrobinę zrozumienia dla jego niezwykle wrażliwej duszy i cierpiącego ciała?

– Czy nie możemy iść wzdłuż niej? – zastanawiała się dziewczyna.

– Rzeka to chyba za duże słowo – stwierdził Antonio. – Powiedziałbym raczej, że to strumień. Ale pomysł jest niezły, Sissi. Pytanie tylko, na ile zimna jest ta woda i czy będziemy mogli po niej brodzić.

– Górski strumień jesienią – wzdrygnęła się Unni. – Ale to rzeczywiście wygląda na jedyne wyjście.

Morten nie mógł znieść już więcej.

– Wszystko mnie boli! – poskarżył się głośno.

– Wiemy o tym – powiedziała Unni. – I bardzo ci współczujemy.

Ani trochę w to nie wierzę, pomyślał chłopak. Nikt nie potrafi sobie nawet wyobrazić, jak bardzo cierpię.

Unni również odczuwała zmęczenie, lecz zdecydowanie temu zaprzeczyła, gdy Jordi zaczął się dopytywać o jej stan.

– Może później będzie nam łatwiej – próbował ich pocieszyć, ale nikt mu i tak nie uwierzył.

Z wielkim mozołem zaczęli posuwać się naprzód, metr po metrze. Momentami mogli iść brzegiem, ale wtedy w butach przelewała się lodowata woda. Na niektórych odcinkach plątanina roślin zagradzała nawet drogę przez strumień i musieli się przez nią przedzierać, jednocześnie brnąc przez wodę.

A woda w górskim strumieniu okazała się naprawdę zimna i Morten, który już z wielkim trudem przeszedł przez równinę, był teraz tak wycieńczony i zmarznięty, że niepokoili się o niego naprawdę nie na żarty. Źle zrobili, ciągnąc go na tę koszmarną wyprawę, ale przecież nie mieli wyboru. Musieli teraz jakoś znosić jego być może trochę przesadne skargi, chłopak przestał bowiem odgrywać dzielnego, cierpliwego męczennika i sytuacja z każdą chwilą stawała się coraz bardziej kryzysowa.

Morten podniósł wzrok i popatrzył na Sissi, która przedzierała się w górę strumienia przed nim. Kiedy spotkali się pierwszy raz, Sissi miała ciemne włosy. Okazało się jednak, że to tylko eksperyment, w naturze bowiem była blondynką. Gdy Morten się o tym dowiedział, gorąco ją prosił, żeby powróciła do naturalnego koloru włosów, miał bowiem wielką słabość do blondynek i Sissi spełniła jego prośbę. W jasnych włosach wyglądała o wiele ładniej, blondynka o piwnych oczach to bardzo interesująca kombinacja!

Unni również swego czasu eksperymentowała ze swoim wyglądem. Od urodzenia brunetka tleniła czarne jak noc włosy na złoty blond. W końcu jednak ten kolor jej się znudził i ostatnio znów była sobą, miała włosy czarne jak Indianka. W kwestii kolorów kobiecych fryzur Morten wykazywał nieoczekiwanie duży liberalizm i uważał, że dokładnie tak, jak mężczyźnie raz w życiu wolno spróbować, jak wygląda z brodą, tak i kobietom wolno się trochę zabawić.

Uf, kiedy wreszcie dojdą na górę! Czuł się niewiarygodnie zmęczony. Nigdy nie uda mu się dotrzeć do celu.

Po pewnym czasie strumień po prostu zniknął. Wyglądało na to, że wypływa z usypiska głazów. Teraz musieli już przedzierać się przez gęstwinę zarośli wzrostu człowieka, splątanych jak pradawna puszcza, a składających się głównie z brunatnych zwiędłych paproci, pokrzyw i długich ciernistych pnączy, których nie umieli nazwać. Tu i ówdzie z tej gęstwiny wyrastały drzewa.

Wszyscy wędrowali zatopieni we własnych czarnych myślach, co ani trochę nie ułatwiało mozolnej wspinaczki.

– To chyba droga do samego piekła – stwierdził Morten.

Nie wiedział, jak mało się myli.

2

Mortenowi ciążyły wyrzuty sumienia. Nieznośne bóle w krzyżu, biodrach i udach stłumiła nieco tabletka, lecz jego męska godność ogromnie cierpiała, ponieważ czuł się jak zbędny balast. Tym jednak przejmował się najmniej. O wiele dotkliwsza była świadomość, że chociaż naprawdę chciał w czymś pomóc i do czegoś się przydać, to działo się wprost przeciwnie. Z początku Sissi torowała mu drogę i podtrzymywała go w marszu, lecz Antonio prędko zorientował się, że taka sytuacja jest udręką dla obojga. Jednemu z powodu poczucia bezwartościowości, drugiemu przez nieludzki wysiłek i świadomość, że oto role płci się odwróciły. Antonio czym prędzej więc nakazał Sissi pomóc trochę Unni, sam zaś wziął na swoje barki „ciężar” Mortena. Tak przynajmniej odczuł to Morten.

Wielokrotnie żałował, że nie powrócił wraz z Gudrun i Pedrem do cywilizacji, bo gdy coś boli, znika żądza przygód. A ta wyprawa zmieniła się w istny koszmar, tak straszny, że Morten był bliski płaczu. Poza tym gdyby wtedy zawrócił, to mógłby uniknąć śmierci z rąk straszliwego demona…

W tym momencie jednak wziął się w garść. Dlaczego ani trochę nie pomyśli o swoich towarzyszach? Czyżby chciał, żeby oni zginęli, a sam miałby się wykręcić? O nie, doprawdy, posunął się zbyt daleko!

Nieuważnie stąpnął w dziurę między kamieniami, stracił równowagę i poleciał w przód. Antonio w ostatnim momencie uratował go przed upadkiem. Morten poczuł się o wiele bardziej żałośnie upokorzony niż kiedykolwiek.


Tymczasem Antonio wcale o nim nie myślał. Jego również dręczyły wyrzuty sumienia i poczucie, że sprawia komuś zawód. Chodziło mu o Veslę. Cóż on, na miłość boską, robi w tym niemożliwym do przebycia wąwozie, tak daleko od wszelkiej cywilizacji, i to w czasie, gdy osoba, którą kochał najmocniej na świecie, tak bardzo go teraz potrzebuje? Próbował do niej dzwonić, lecz wąwóz coraz bardziej się zwężał, a skalne ściany wznosiły się wyżej i wyżej, nie docierały tu więc już żadne sygnały.

Ogromnie pragnął usłyszeć teraz jej głos. Dowiedzieć się, że wszystko jest w porządku, opowiedzieć o swojej tęsknocie, o swym lęku o nią i o miłości, która nigdy nie przygaśnie.


Sissi rozmyślała o własnym życiu. Pierwsze spotkanie z Mortenem wywróciło jej świat do góry nogami. Wszystko się zmieniło. Pojawiła się informacja, że umrze w wieku dwudziestu pięciu lat. Możliwość uniknięcia strasznego losu, gdyby udało im się rozwiązać zagadkę. Podziw dla Mortena. Podniecenie przygodą, jakie odczuwała przez samo tylko dołączenie do tej grupy.

Teraz przestało już być tak fantastycznie.

Starając się odegnać strach, Sissi zapamiętale pokonywała niezliczone przeszkody, które pojawiały się na drodze. Rozrywała i rozgarniała rośliny, ogarnięta wściekłą złością, odrzucała na bok kamienie.

Swoją siłą i wytrzymałością przerażała nieco Mortena, lecz akurat w tej chwili mało ją to obchodziło. Jej myśli zajmował ktoś inny. Cóż, niewiele lepszy wybór…

Unni i Jordi, nie zdając sobie z tego sprawy, myśleli o tym samym: Jordi musi przeżyć. To było dla nich najważniejsze.

Jordi pragnął doczekać narodzin swego dziecka, żyć razem z Unni, tworzyć z nią rodziną jeszcze przez wiele, wiele lat. Nie może spocząć w grobie gdzieś tu, w tej położonej na odludziu dolinie, którą nikt nigdy nie chodzi.

Którą nikt nie chodzi?

Jak dawno temu wypowiadał te słowa!

A teraz tu był. Przepowiednia zaś mówiła, że nigdy stąd nie wyjdzie.

Czuł, jak chłód strachu rozprzestrzenia mu się po rękach, dociera aż do koniuszków palców.


Unni miała w głowie tylko jedną myśl: Jordi nie może umrzeć. Nie może umrzeć. Jeśli tak się stanie, zostanę tu razem z nim.

Ale… Czy wolno mi tak postąpić? Czy to kruche życie, które po nim pozostanie, nie ma prawa ujrzeć światła dnia? Przecież to dziedzic Jordiego!

Nie, jemu nie wolno umrzeć! To się nie może stać, nie może!

O groźbie Miguela nie myślało żadne z nich. Brakło na nią miejsca wśród lęku o to, że Jordi miałby zostać tu na zawsze.

Już od momentu, gdy Miguel oświadczył, że wszyscy będą musieli zginąć, Juana popadła w milczenie. Nie była w stanie rozmawiać, szła teraz, trzymając się z tyłu, pozwalając, żeby inni torowali drogę i uprzątali przeszkody.

W głowie miała mętlik.

On jest teraz Miguelem, człowiekiem. I tak będzie, dopóki nie dotrzemy do celu. Ach, gdyby tylko teraz zwrócił na mnie uwagę! Gdyby zainteresował się mną, dopóki jeszcze jest Miguelem! Mam teraz szansę. Ale nie zaliczam się do kobiet narzucających się mężczyznom. On już i tak wie, że mam do niego słabość. Wie o tym doskonale. Tak, mam do niego taką słabość, że zaakceptowałam jego demonią postać. Budził przerażenie, lecz jednocześnie był bardzo pociągający. Mój romans z Tabrisem jest najzupełniej niemożliwy i wcale go zresztą nie pragnę, ale on przecież jeszcze przez jakiś czas będzie Miguelem.

Najświętsza Panno Maryjo, niechże on teraz zwróci na mnie uwagę! Później, gdy znów stanie się Tabrisem, wszystko się skończy. Pod każdym względem.

A jeśli nie zmieni się w Tabrisa? Może bym jakoś zdołała temu zapobiec? Doprowadzić do tego, że nie odnajdziemy celu? I gdyby on pozostał Miguelem, którego serce udałoby mi się być może podbić?

Cóż za wstrętne myśli! Przecież to by oznaczało, że Jordi, Unni, Sissi i Morten zmarliby przed upływem trzech łat, a rycerze, mnisi, królewskie dzieci i Urraca musieliby krążyć po wymiarach jako nieczyste dusze.

Czy naprawdę właśnie tego chcę? Czy jestem do tego stopnia egoistką, że gotowa byłabym poświęcić ich wszystkich dla odrobiny własnego szczęścia z Miguelem? O ile dobrze zrozumiałam, to on pozostałby człowiekiem przez całe ludzkie życie, a potem umarł ze starości jak my wszyscy.

Czy by mnie za to nienawidził?

Pewnie tak.

Juana podniosła oczy na zgrabną postać idącego przed nią Miguela.

Ale przecież ja go tak bezgranicznie kocham! To wielka miłość mojego życia. Nie sądziłam, że będzie mi kiedykolwiek dane poczuć, co to znaczy kochać kogoś. Teraz już wiem i sprawia mi to niewypowiedziany ból. Cudowny, niesamowity, dławiący ból!


Przedmiot jej uwielbienia czul się bezsilny. Rozpaczliwie, gorzko bezsilny.

Stracił wszystko. Wcześniej, będąc Miguelem, mógł wykorzystywać przynajmniej część nadprzyrodzonych talentów Tabrisa, mógł stawać się niewidzialny, szybko i skutecznie atakować ofiarę, korzystać z czarodziejskiej mocy, widzieć więcej niż inni. Teraz nie mógł zrobić nic, nie był w stanie wykorzystać żadnej ze swych niesamowitych umiejętności.

Stał się człowiekiem. Cóż za bezgraniczne upokorzenie!

Owszem, pozostał nieco silniejszy od nich, lecz jedynie tę przewagę pozwolono mu zachować, siłę fizyczną i sprężystość. Z tym wyjątkiem był żałośnie, banalnie ludzki.

Nie mógł się doczekać chwili, w której znów stanie się Tabrisem. Wtedy zemści się za wszystko, co utracił. Pojmą Urracę. Zabije, uśmierci wszystkich tych głupców, którzy przedzierają się przez puszczę, brnąc coraz dalej w jej głąb. Zabije, zabije przede wszystkim ją! Tak, ją przede wszystkim! Innych natomiast… Nie.

Na tym myśli Miguela się urwały. Ogarnięty wściekłością, zrąbał młode drzewko gołymi rękami.

– Coś mi się tu nie zgadza – stwierdziła Sissi, patrząc na plecy Miguela, prącego naprzód przed wszystkimi i torującego im coś w rodzaju drogi.

– O co ci chodzi? – spytała Unni.

– Miguel – wolę go tak nazywać – zapowiedział, że wszystkich nas zabije. Ale przepowiednia Urraki mówi, że powróci tylko jeden brat, a to oznacza przecież, że ktoś wyjdzie stąd żywy.

Jordi, uwalniając się od gałązki, która zaczepiła mu się o sweter, odrzekł:

– Miguel włączył się w tę historię najzupełniej nieoczekiwanie. Urraca nie mogła tego przewidzieć.

Na to zaprotestowała Unni:

– Jeśli widziała, że ja, najnędzniejsza z nędznych, mam się zjawić, to z całą pewnością widziała również Miguela.

– To nie jest wcale takie pewne – odparł Jordi. – Miguel czy też Tabris to potężna siła, silniejsza niż jakikolwiek człowiek obdarzony mocą jasnowidzenia. On może bez przeszkód zniweczyć proroctwo.

– A ja mimo wszystko wierzę Urrace – oświadczył Morten z przekonaniem. – Wrócimy stąd.

Pozostali milczeli. Wszyscy doskonale pamiętali, że Urraca przepowiedziała śmierć Jordiego, ale nie chcieli nawet o tym myśleć, a co dopiero mówić.

Wąwóz zwęził się teraz tak bardzo, iż zaczęli się obawiać, że zabrnęli w ślepą uliczkę.

Czyżby musieli zawrócić? Trud całego dnia miałby pójść na marne? Ale przecież nigdzie nie zauważyli żadnego innego wąwozu, więc…

A gdyby tak przyszło im spotkać się z bezwzględną bandą Emmy tu, w tym wąwozie szerokim zaledwie na kilka metrów?

– Czy oni naprawdę mogli przeprowadzać tędy konie? – zastanawiała się Sissi.

– Do tego miejsca jeszcze tak – odparł Jordi. – I tutaj wąwóz się dzieli. Którędy pójdziemy teraz?

– To beznadziejna sytuacja! – wykrzyknął Morten. – Zabłądziliśmy! I dzień niedługo też się skończy.

Zwątpienie ogarnęło ich jak mroczny cień.

– Popatrzcie! – wykrzyknęła nagle Unni. – Spójrzcie tam, w głąb wąwozu!

– Gdzie? – dopytywał się Morten. – Ja niczego nie widzę!

– Tam, na skale!

Światło dzienne było już słabe, zresztą przez cały czas ledwie przedzierało się na dół. Ale wkrótce jedno po drugim zobaczyli, co takiego dostrzegła Unni, przewodniczka.

W skale wyryte zostały jakieś linie. Była to stylizowana sylwetka orła w locie, kierującego się w głąb wysokiej rozpadliny.

– „Orły trzy wskazują drogę” – zacytował cicho Antonio. – To jest ten pierwszy. Podążamy właściwym szlakiem.

3

Nadzieja dodała im sił i zapału.

Nie mieli już wątpliwości: podążali właściwą drogą. Ich poczynania były słuszne, potwierdziły się wszystkie znaki i informacje, ptaszki, które wskazały im drogę przez rzekę, równina, chata hycla, wąwóz…

A teraz pierwszy orzeł!

Wkrótce rozpadlina zaczęła się rozszerzać. Jordi, idący przodem, odwrócił się do towarzyszy.

– Musimy rozbić obóz, zanim zrobi się za ciemno. Być może tam, na tej skalnej półce, jest niezłe miejsce.

– Ale Emma…

– Oni nie dotrą tak daleko. Mają do przejścia cały ten koszmarny wąwóz. Po ciemku to niemożliwe.

– Wobec tego będziemy musieli wyruszyć o świcie – zdecydował Antonio.

– Pomiędzy nocą a świtem – poprawił go brat. Sissi już zdążyła wspiąć się wyżej, żeby lepiej przyjrzeć się okolicy.

– Tu jest doskonałe miejsce! – zawołała. – Płytkie, szerokie zagłębienie, w którym będziemy mogli odpocząć. Weźcie ze sobą trochę drewna na ognisko!

– Miguelu – zwrócił się Jordi do demona w ludzkiej skórze. – Czy nie mógłbyś w jakiś cudowny sposób przetransportować na górę Mortena?

– Nie – odparł przygnębiony Miguel z goryczą. – Nic już nie mogę zrobić. Jestem tylko zwykłym, prostym człowiekiem. A poza tym Morten to idiota.

Musieli więc ciągnąć i popychać kompletnie już wycieńczonego Mortena w górę po skale.

Zapasy żywności znacznie się zmniejszyły, lecz oni zdążyli już się przyzwyczaić do jedzenia skromniejszych porcji i nie. potrzebowali tak wiele.

Niespełna godzinę później wszyscy siedzieli albo leżeli jako tako nasyceni – głównie wodą – wokół ogniska płonącego wśród ciemności, skrywającej wiele tajemnic. Unni czuła się tu bardzo źle, lecz nieprzyjemne uczucia towarzyszyły jej przez całą trudną drogę przez wąwóz.

– Tyle tu duchów – wyjaśniła. – Tyle nieszczęśliwych dusz.

– Dlaczego nieszczęśliwych? – zainteresowała się Juana.

– Bo miały w sobie tak wiele nadziei, odwagi i otuchy. Tymczasem wszystko legło w gruzach.

– Rozumiem.

– Mam wrażenie, że w tej rozpadlinie rozlega się rżenie koni i żałobny płacz jeźdźców. Przez cały czas zastanawiam się nad jednym: jak to się stało, źe tajemnica rycerzy została odkryta.

– Masz na myśli spisek wymierzony przeciwko parze królewskiej? – spytała Juana. – Sekretną próbę oderwania się tych pięciu północnych prowincji od reszty królestwa?

– Tak, właśnie o to mi chodzi. Kto ich zdradził?

– Odpowiedź na to jest już niemożliwa. Prawdopodobnie tajemnicę ujawnił jakiś nieszczęśnik poddany torturom inkwizycji.

– A więc znów ci przeklęci mnisi czy też raczej kaci? Ach, gdybym ich dopadła…

– Oni tu są – oznajmił nieoczekiwanie Miguel.

– Na tyle blisko, że mogłabym ich unicestwić moim znakiem? – spytała Unni cicho.

– Nie. Ale sama zobacz. Siedzą tam, na skale po przeciwnej stronie.

Unni podniosła głowę. I rzeczywiście, wysoko ponad nimi dało się dostrzec wstrętne postacie.

– Chodźcie tutaj, moje dziatki! Zbliżcie się tylko, to się zabawimy!

Ale mnisi oczywiście nie ruszyli się z miejsca. Bacznie się pilnowali.

Z dołu, z głębi rozpadliny rozległ się przeciągły, pełen skargi krzyk. Unni próbowała udawać, że go nie słyszy.

Odwróciła się do Miguela, który siedział tuż przy niej. Z drugiego boku miała Jordiego. Po czujnym wzroku Miguela poznała, że on również wychwycił te jęki skargi, a że dotarły one również do Jordiego, nie miała najmniejszych wątpliwości.

– Miguelu, zastanawiałam się nad pewną rzeczą… Twierdzisz, że Zarena chciała dopaść właśnie mnie. Gdyby to mnie zepchnęła w przepaść, czy też byś mnie ratował?

Juana słuchała jej z szeroko otwartymi oczami i uchylonymi ustami.

– Oczywiście – odparł Miguel cierpko. – Zrobiłbym to bez względu na to, o kogo z was by chodziło. Moim obowiązkiem jest doprowadzić was do celu.

Juana wyraźnie się przygarbiła. A więc czar romantyzmu prysnął. Unni pożałowała, że zadała takie pytanie.

– Ach, posłuchajcie – szepnęła nagle. – Duchy pełne nadziei krążą również dzisiejszej nocy.

– Słyszysz tylko, jak wiatr zawodzi w rozpadlinie – stwierdził Morten.

– Nie – zaprotestował nieoczekiwanie Miguel. – Unni ma rację. Czekają tu na was od stuleci. Co wy właściwie macie tam zrobić? Wiem, że istnieje jakiś skarb, którego poszukują wasi przeciwnicy. Wiem też, że pięciu czarnych rycerzy z wielką niecierpliwością wypatruje waszego przybycia, ale to z kolei nie ma nic wspólnego ze skarbem. Na co więc oni czekają? Głos Antonia zabrzmiał ostro.

– Jeśli sądzisz, że teraz ci to zdradzimy, to jesteś w błędzie. Wtedy dowiedziałbyś się już przecież wszystkiego, czego potrzebujesz, i mógłbyś nas zabić już tutaj, zakończyć całą sprawę i powrócić do Ciemności jako Tabris, odzyskawszy swoją postać i umiejętności. Ale widzisz, nawet my nie znamy całej prawdy. Nie chcemy ci więc odpowiedzieć, ale też i nie możemy. Poza tym tu, w tej ciasnej rozpadlinie, nie pochwycisz Urraki.

Miguel odpowiedział z goryczą:

– Rozumiem, że musimy dotrzeć aż do celu. Uważam jednak, że poświęciłem dla was tak wiele, że moglibyście udzielić mi więcej informacji. Przecież posuwam się po omacku.

– I tak powinno dalej zostać – ostro oświadczył rozciągnięty na ziemi Morten. – Nie masz prawa, żeby…

– Owszem, ma – przerwał mu Jordi. – Powinien się dowiedzieć, dlaczego akurat my chcemy pomóc rycerzom.

Miguel siedział pomiędzy Unni a Juana. Prawdę powiedziawszy, sam wybrał sobie takie miejsce. Unni wiedziała, że demon traktuje ją w sposób szczególny, niemal z szacunkiem, lecz doprawdy, nikt nie spodziewał się, że z własnej woli usiądzie przy Juanie. Nazywał ją przecież nudziarą i nie miał dla niej dobrego słowa. Teraz jednak wydawało się, że zaakceptował jej istnienie.

Jordi zaczął wyjaśniać:

– Wielu z nas jest potomkami tych rycerzy. Mój brat, ja, Morten, Sissi i Unni. A także Pedro, który już się od nas odłączył.

– Sissi także? – zdumiał się Miguel i popadł w zamyślenie.

Podczas gdy od dawna nieżyjący ludzie wydawali krzykiem rozkazy, a konie sprzed wieków, parskając, opierały się przed wejściem w rozpadlinę, Jordi opowiedział o przekleństwie, które w ciągu najbliższych trzech lat miało dotknąć aż czworo z nich: jego samego, Unni, Mortena i Sissi. Wyjawił, że jemu i Mortenowi zostały zaledwie dwa, trzy miesiące życia. I że właśnie dlatego muszą zniweczyć przekleństwo, które rzucono również na rycerzy, królewskie dzieci i na Utracę. Przeklęci zostali również mnisi, lecz akurat ich losem nie przejmowali się za bardzo. Jordi wyjaśnił, że to czarnoksiężnik Wamba rzucił przekleństwo na nich wszystkich i że potomkowie rycerzy cierpieli z tego powodu przez wieleset lat…

– Więcej wyjawić ci nie mogę – zakończył Jordi. – Mam nadzieję, że uwierzysz mi, kiedy powiem, że nie mamy pojęcia, co nas czeka, gdy dotrzemy już do celu. Ma to związek z jakimś kościelnym dzwonem i mieczem, wiemy także, że pięć gryfów stanowi klucz.

Tabris – Miguel pokiwał głową.

– Wierzę ci. Otrzymaliście trudne zadanie i bardzo wiele już udało wam się wykonać. Rozumiem także, że to, co mnie zlecono, jest dodatkowym kamieniem do tego brzemienia, które musicie dźwigać.

– To prawda. Ta długotrwała wyprawa sama w sobie i tak jest już dość męcząca, a świadomość, że wszyscy zginiemy, gdy dotrzemy na miejsce, niczego nam nie ułatwia.

Miguel nic więcej nie powiedział. Oparł głowę na kolanach i patrzył w płomienie.

W końcu znów się wyprostował i spojrzał na Unni.

– Przestałaś nagle oddychać. O czym pomyślałaś?

Unni oprzytomniała.

– Rozmawialiście o gryfach. Jak to jest, czy gryf Navarry nie jest przypadkiem symbolem zdrowia?

– Owszem – odparł Antonio.

– Dlaczego więc Morten nie ma go na szyi? O, nie, nie próbuj mi tłumaczyć, że to mało męska ozdoba, Mortenie! Jordi, to ty go masz, prawda? Daj mu go jak najszybciej! Obyś tylko teraz ty nie zachorował!

Jordi natychmiast zdjął z szyi gryfa Navarry i wręczył go chłopakowi. Morten przyjął wisior, krzywiąc się.

– Gryf pomógł mi, gdy byłem bliski śmierci – przypomniał Jordi.

– Wolałbym raczej magicznego gryfa Asturii -, burknął Morten.

– Wszystkie gryfy mają swoją moc. Zresztą ty jesteś potomkiem Navarry.

Widzieli, że Morten miał już na końcu języka stwierdzenie, iż wobec tego szkoda, że gryf Navarry nie jest symbolem magii, ale Unni go uprzedziła:

– Zobacz, jak ładnie wyglądasz! Nie czujesz, że spływają w ciebie nowe życiowe siły?

Morten wydął wargi i tylko coś mruknął. Miguel zwrócił się do Juany.

– Zimno ci?

To nieoczekiwane pytanie zdradzało troskę i pewną czułość. Zaskoczona Juana była w stanie wyjąkać w odpowiedzi tylko niezrozumiałe słowa. Ale zanim Miguel zdążył się odwrócić, wydusiła z siebie, udając śmiech:

– Prawdę powiedziawszy, stopy zaczęły mi już rozmarzać.

Wszystkie buty suszyły się na stojaku z gałęzi. Zaczynało im już jednak brakować drewna. Buty musiały więc wyschnąć, zanim będą zmuszeni wykorzystać te gałęzie na opał.

Miguel wziął w dłonie stopy Juany i zaczął je rozcierać. Po sile, jaką wkładał w ten ruch, poznali, że nigdy tego nie robił. Ściskał zdecydowanie za mocno, ale biedna Juana dzielnie cierpiała. To była dla niej naprawdę wspaniała chwila. Miguel najwyraźniej zaakceptował jej istnienie, a nawet jej podziw.

– Dzię… dziękuję, już jest dobrze – szepnęła. – Dawno już nie było mi tak ciepło. Nawet gorąco.

Miguel popatrzył na Unni, którą obejmowały ramiona Jordiego, na Sissi krzątającą się przy Mortenie i na Antonia.

– Czy ty jesteś kobietą Antonia? – spytał Juanę. W odpowiedzi usłyszał jednogłośne: „Nie!”.

– Moja kobieta, skoro już tak mówisz, ma na imię Vesla i jest w Norwegii – wyjaśnił Antonio. – Za kilka tygodni zostanę ojcem i właśnie dlatego nie ma jej z nami. Niestety, nie mogę być teraz przy niej, chociaż bardzo mnie to boli.

– Wiem, że rozmawiasz z jakąś Veslą przez tele… telefon.

Chyba właśnie tak nazywał się ten aparacik? Miguel miał przynajmniej nadzieję, że się nie pomylił. Ostrzej niż zamierzał, spytał jeszcze:

– A więc kto jest mężczyzną Juany?

– Nikt.

– Czy to możliwe?

– Tak, jeśli nie znalazło się kogoś, kogo się pokocha, to możliwe.

Juana nic się na to nie odezwała, Miguel również milczał. Wstał i wrócił na swoje miejsce.

– Idźcie spać – polecił. – Mnie nie potrzeba snu.

– Jesteś tego pewien? – zdziwił się Jordi. – Przecież stałeś się człowiekiem.

– Nie potrzebuję snu, będę trzymał straż – odparł krótko.

– Świetnie. Wobec tego my się kładziemy, nam sen jest bardzo potrzebny.

Morten podjął już decyzję, że zostanie tutaj. Nie miał sił na dalszą wędrówkę, nie chciał iść dalej, brakowało mu też odwagi. Tu, na tej skalnej półce, mógł być bezpieczny. Zostawią mu trochę jedzenia i wody. Wiedział, że zapasy szalenie się już skurczyły, starczy ich może na pięć dni, a biorąc pod uwagę jeszcze powrotną drogę, to w przeklętej dolinie mogli spędzić najwyżej dwa dni.

Nie chciał iść dalej. Koniec i basta.

Ognisko zgasło. Wszyscy z wyjątkiem Miguela zasnęli. Jordi i Unni leżeli blisko siebie, grzejąc się nawzajem. Mortena od Sissi dzieliła nieduża odległość. Miguel nie pytał, czy oni do siebie należą, bo nie chciał tego wiedzieć, uważał bowiem Mortena za głupca. Antonio i Juana leżeli osobno, owinięci w wełniane koce, które nie zapewniały dostatecznej ilości ciepła.

Miguel patrzył na ludzi i gardził nimi za ich słabość. Nie nadawali się do niczego. Jak, do stu piorunów, zdoła wytrzymać czas dzielący go od odzyskania postaci Tabrisa? Tak strasznie już tego pragnął.

A jeśli to się nigdy nie stanie? Jeśli na zawsze już będzie musiał pozostać człowiekiem?

To straszna myśl. Naprawdę przerażająca!

4

– A co to za straszliwe narzekanie! – syknęła Emma. – Tak się boicie pokrzyw?

– Nie moglibyśmy się zatrzymać? – poprosił Tommy. – Ciemno już, nic nie widać.

– Zatrzymać się? Na tych nierównościach? Przecież tutaj wszędzie są same tylko kamienie. Masz ochotę na nich spać?

Światło latarek padło na niegościnną okolicę.

– Dwudziesty raz ci powtarzam, Emmo – powiedział wyraźnie zniecierpliwiony Alonzo. – Oni nie mogli wejść tutaj.

– Widzieliśmy przecież połamane gałęzie. Ty sam je zauważyłeś.

– Jakie znaczenie ma kilka gałęzi? Tu na pewno są kozice i niedźwiedzie, i…

– Niedźwiedzie?

– Z całą pewnością!

Emma przystanęła. Zastanawiała się, czy nie zawrócić. W końcu jednak zdecydowała:

– Znajdźcie jakieś miejsce, gdzie będziemy mogli się przespać! Przenocujemy tutaj.

– Nie mamy nic do jedzenia – poskarżył się Kenny.

– O tym wiem aż za dobrze. Możecie ssać łapę.

– Niedźwiedzią łapę.

W odpowiedzi usłyszała wściekłe parsknięcie.

Dla Tommy’ego i Kenny’ego ta przygoda dawno już przestała być zabawna i emocjonująca. Wszystko stało się zbyt trudne i kłopotliwe.

Znaleźli niedużą polankę wśród zarośli. Emma i Alonzo, rzecz jasna, zajęli najlepsze miejsca.

– Posłuchaj, Alonzo! – oświadczył gniewnie Kenny. – Teraz moja kolej, żeby znów spać z Emmą.

– Albo moja – odezwał się groźnie Tommy. – Od ostatniego razu minęło już bardzo dużo czasu.

– Znów? – wrzasnął Alonzo. Oczy pomimo ciemności aż pociemniały mu z gniewu. – Co, u diabła, chcesz przez to powiedzieć. Znów?

Emma usiłowała wylać oliwę na wzburzone morze, ale w mężczyznach wezbrał gniew. Jej skoki w bok wyszły wreszcie na jaw. Nie zdołała temu zapobiec.

W powietrzu zaświstały ciosy. Na szczęście Alonzo zrozumiał, że dwaj Norwegowie znacznie górują nad nim siłą i zaproponował – lekko drżącym głosem – żeby tę rozprawę odłożyć na później.

– Bardzo chętnie – odparł Tommy ostro. – Nie ma się co bić o tę cholerną dziwkę.

Tego nie powinien był mówić. Emma stała z ciężkim plecakiem w ręku i uderzyła nim Tommy’ego tak mocno, że runął na ziemię.

– Przestańcie! – krzyknął Alonzo. – Nie możemy sobie teraz na to pozwolić. Ten, kto nie chce dłużej brać udziału w wyprawie i podzielić się skarbem, natychmiast wraca do domu!

Groźba podziałała. Alonzo jednak zatroszczył się o to, aby Emma zajęła miejsce pomiędzy nim a ciernistymi zaroślami. Obaj Norwegowie ułożyli się u jego drugiego boku.

Napięcie było wręcz namacalne.

W końcu jednak udało im się zasnąć. Pogrążeni we śnie nie słyszeli, że do wąwozu wchodzi ktoś jeszcze. Nie widzieli też snopów światła kieszonkowych latarek, omiatających skalne ściany i zarośla.

Również ci nowo przybyli nie zauważyli, że w ich pobliżu znajduje się czworo śpiących ludzi. W milczeniu parli dalej naprzód.


Unni zmarzła.

Zaspana uniosła się lekko na łokciu. Ognisko zmieniło się jedynie w kupkę żaru.

Była noc. Ale czy wysoko nad skałami nie pojawiła się delikatna jaśniejsza smuga?

Nie. Na razie jeszcze Unni nie była w stanie dostrzec nic szczególnego. Mogło jej się jedynie wydawać, że kontury skał rysują się w tej chwili wyraźniej niż wówczas, gdy przysiedli na nich mnisi.

Jordi mówił, że trzeba wyruszyć pomiędzy nocą a świtem. Czy to już teraz? Nie, nie mogli jeszcze iść. Na razie było za ciemno. Stanowczo zbyt ciemno.

Zobaczyła Miguela skulonego w swojej charakterystycznej pozycji przy ognisku. Wstała, podreptała do niego i usiadła przy nim.

– Tęsknisz teraz za swoimi skrzydłami? Mógłbyś się w nie owinąć. I schować.

Spojrzał na nią przelotnie i dołożył resztkę drewna – statyw, na którym suszyli buty – do ogniska. Na skalnej półce przez chwilę zrobiło się trochę jaśniej.

– Tęsknię za wszystkim – oświadczył chłodno. – A ty dlaczego nie śpisz?

– Zmarzłam. A poza tym z wąwozu dochodzą takie straszne hałasy.

– To prawda.

– Ty też to słyszysz? Słyszysz te jęki i skargi?

– Tak, tak samo jak ty i Jordi.

– Jak myślisz, co to jest?

– To jacyś jeźdźcy. Chyba rozpoznajesz uderzenia kopyt, prawda?

– Tak, ale oni coś do siebie wołają. Nie wiem, co. Te krzyki dochodzą z takiej oddali, takie głuche. No i nie rozumiem języka.

Miguel wsłuchał się.

– To stary hiszpański dialekt. Ci ludzie są bardzo rozgoryczeni, mówią o zdradzie.

– Ciekawa jestem, co to za zdrada – powiedziała Unni w zamyśleniu. – Czy chodzi o osobę, która zdradziła sprawę, czy też o świadomość, że oni sami wiedzą za dużo i muszą zginąć z rąk tych, którym przysięgli wierność.

Juana poruszyła się przez sen. Miguel zerknął na nią.

– To dziwne – mruknął, śmiejąc się nerwowo. – Była taka chwila, kiedy Juana na moment się od nas odłączyła, a ja się zaniepokoiłem, co się z nią mogło stać. – Prędko zaraz dodał: – To mój obowiązek trzymać was w jednej grupie.

– Oczywiście – przyznała Unni bez namysłu. Teraz linia horyzontu zrobiła się już zdecydowanie wyraźniejsza. Wciąż jednak było ciemno. Chwila pomiędzy nocą a świtem…

Bardzo niezwykłe było tak siedzieć obok Miguela w ludzkiej teraz postaci, lecz ze świadomością, że tak naprawdę jest on budzącym grozę demonem. Tymczasem żadna z jego zewnętrznych cech na to nie wskazywała.

Miguel znów spojrzał na Juanę i ze zdziwieniem pokręcił głową.

– Wy, kobiety ludzkiego rodu, jesteście takie małe i niepozorne. Ale z tobą mogę rozmawiać, bo ty posiadasz wielką moc. Pozostałe też są w pewnym sensie niepojęte… Nie wiem.

Stracił wątek.

– Bądź ostrożny z Juana – powiedziała cicho Unni.

– Dlaczego?

– Ona jest dziewicą.

– A co to znaczy?

– Że nigdy nie była z żadnym mężczyzną. To bardzo miła dziewczyna i pochodzi z dobrej rodziny. Nie chciałabym, żeby ktokolwiek wyrządził jej krzywdę. – Umilkła na chwilę, nim podjęła. – Ale nie wiem, jak mógłbyś uniknąć sprawiania jej przykrości, bez względu na to, co zrobisz.

Miguel zapatrzył się na skały.

– Nie wiem, czy dobrze cię rozumiem. Chcesz powiedzieć, że nikt nigdy w nią nie wszedł, tak jak się to dzieje, gdy samice się do tego wystawiają?

– Przyznam, że wyrażasz się dość obcesowo, ale tak, mniej więcej o to mi chodzi.

– To dziwne! Dziwne, że nikt tego do tej pory nie zrobił. Przecież ona nie jest wcale odpychająca. No, ale z wami nie może się mierzyć.

– Juana jest bardzo atrakcyjna. Przede wszystkim przez swój charakter.

– Tak – odparł nieobecny duchem. – Przestała mi deptać po piętach. To dobrze.

Unni już chciała spytać, dlaczego, ale zbudził się Jordi. Przyszedł teraz i okrył jej kocem ramiona. Podziękowała mu za troskliwość.

Miguel wciąż okazywał wielkie zdumienie na widok podobnych czułych gestów. Na twarzy malowało mu się niedowierzanie.

Chwilę potem podniosła się również Juana. Zaspana przysunęła się bliżej. Antonio, Sissi i Morten wciąż spali.

Miguel zrobił ruch, jak gdyby chciał okryć Juanę swoim pledem, ale prędko przyciągnął rękę do siebie.

Jordi podniósł wzrok na krawędź skały. Pozostali powiedli za jego spojrzeniem. Teraz horyzont z całą pewnością nie był już tylko fantazją. Czerń skały odcinała się od granatu nieba, chociaż Unni upierała się, że jest to wciąż tylko różnica pomiędzy ciemną czernią a jasną.

Siedzieli w milczeniu, chłonąc ciepło ogniska. Nie chcieli niszczyć niezwykłej, jakby podniosłej atmosfery.

Z dna doliny dobiegł krzyk żalu, ostrzejszy niż wszystkie dotychczas. Przeraźliwy, jakby ponaglający.

Wszyscy troje, którzy mogli go usłyszeć, wychylili się przez krawędź, usiłując spojrzeć w dół. Juana poszła za ich przykładem, chociaż nie rozumiała, dlaczego. Miguel mocno złapał ją za kurtkę. Wyraźnie nie chciał, żeby znów spadła. Teraz przecież nie miał skrzydeł, dzięki którym mógłby pospieszyć jej na ratunek.

A ci troje zobaczyli. Ujrzeli sześcioro upiornych jeźdźców mknących na koniach przez rozpadlinę niczym jaśniejące niebieskawe szkielety. Zarówno jeźdźcy, jak i wierzchowce wciąż mieli oczy.

– Ach, Boże, to rycerze – szepnęła Unni.

– I Urraca – dodał Jordi. – Wiozą martwe królewskie dzieci.

Unni od stóp do głów przeniknął dreszcz, kiedy rycerze zatrzymali się pod nimi. Białe upiorne oblicza zwróciły się w ich stronę. Skinieniem kościstych dłoni dali grupie znać, że ma podążać za nimi.

A potem odjechali, wciąż kierując się w głąb rozpadliny.

Upłynęła zaledwie sekunda, zanim grupa się zorganizowała. Czym prędzej zbudzili pozostałych, zgasili ognisko i pozbierali wszystkie swoje rzeczy.

– Co się stało? – spytał Morten zdumiony. – Przecież jest czarna noc!

– Nie, zaczyna świtać. Musimy ruszać. I trzeba się spieszyć – odparł Jordi.

– Skąd wiesz, że trzeba się spieszyć?

– Otrzymaliśmy wiadomość. Od rycerzy.

– Przecież im nie wolno już dłużej nam pomagać!

– To była tylko wizja z dawnych czasów.

– Chyba masz źle w głowie! A poza tym Emma nigdy nie zdecydowałaby się na wędrówkę w takiej ciemności.

– Poza tą głupią bandą Emmy mamy przecież jeszcze innych przeciwników.

Unni przyszło do głowy, iż dziwne, że jeszcze więcej osób nie włączyło się w poszukiwanie skarbu. Przecież nawet oni rozpytywali na lewo i prawo. Tak naprawdę mogli mówić o szczęściu, że na poszukiwanie skarbu nie wyruszyły całe hordy ludzi.

– Ojej! – westchnął zdumiony Morten, gdy przygotowali się już do zejścia na dół. – Nic mnie nie boli! Czuję się świeży i sprężysty jak za młodych lat!

– To znaczy kiedy? W zeszłym tygodniu? – spytała Unni cierpko.

– To naprawdę świetna wiadomość – stwierdził Antonio. – Najwyraźniej amulet zadziałał na twoje dolegliwości.

Morten zaczął mieć nagle kłopoty z podjęciem decyzji. Myśli wirowały mu po głowie jak zbłąkane piłeczki tenisowe. Bardzo chciał zostać tutaj, w tym bezpiecznym miejscu, ale teraz nie miał już ku temu żadnych powodów. Był w tak samo dobrej formie jak wszyscy pozostali, a to oznaczało, że nikt już nie będzie się nad nim użalał. Teraz właściwie musiał więc iść razem z całą grupą.

Tymczasem tak naprawdę wcale tego nie pragnął. Po prostu się bał. Ale do tego nie mógł się przyznać przed wszystkimi tymi przeklętymi bohaterami, przed pewnym siebie Antoniem, przed Jordim, niewzruszonym jak skała, przed Unni, która znała się na wszystkim, przed Sissi, która potrafiła jeszcze więcej, przed kruchą słabą Juana, która dołączyła do nich dobrowolnie, i przed Miguelem, który był przecież istotą z innego świata.

Morten w bardzo złym humorze zaczął spuszczać się w dół, nie mając pojęcia, że większość jego towarzyszy również odczuwa rozpaczliwy strach.

Na dnie rozpadliny panował gęsty mrok. Starali się pomagać sobie jak tylko mogli, bo łatwo było się potknąć, a coś podpowiadało im, że muszą się spieszyć. Poganiał ich dokuczliwy niepokój i lęk przed czymś, co być może podążało ich śladem.

Wkrótce rozpadlina rozszerzyła się i zmieniła w krótką dolinę, z której w różnych kierunkach odchodziło kilka wąwozów. Niebo przybrało teraz barwę królewskiego błękitu i chociaż wciąż nie dawało się rozróżnić wszystkich szczegółów, to przynajmniej większe linie stały się wyraźniejsze.

– Co robimy teraz? – spytała Sissi. Przez chwilę stali bezradni.

I nagle kilka głosów zawołało jednocześnie:

– Tam!

Na drugim końcu doliny koło wąwozu, którego wejście znajdowało się dość daleko z prawej strony, dostrzegli bladoniebieską smugę, która znikała na ich oczach.

Upiorna wizja rycerskiego orszaku wskazała im drogę.

– A więc jednak mimo wszystko nam pomogli – stwierdził Jordi ze zdziwieniem i podziwem w głosie. – Chociaż im nie wolno.

– Widać uznali, że nie jest to pomoc bezpośrednia – uśmiechnęła się Unni. – Ale jesteśmy im wdzięczni za to małe oszustwo, prawda?

– O, tak, z całego serca – zapewnił Antonio. – Chodźmy! Podążajmy za ich niemymi wskazówkami, za tym zimnym niebieskim blaskiem.

5

W milczeniu lekkim krokiem przemykali przez szeleszczącą trawę i wrzosy. Musieli przedostać się na drugą stronę, nim zrobi się dostatecznie jasno, by nie mogli ich zauważyć tajemniczy prześladowcy.

Jak Indianie czy samuraje biegali z bronią przyciśniętą do ciała, tak oni biegli, mocno ściskając należące do nich rzeczy. Poruszali jedynie nogami, podczas gdy reszta ciała pozostawała nieruchoma. Antonio znajdujący się na samym końcu napawał się tym widokiem. Przyjaciele przypominali islandzkie koniki, mknące swoim charakterystycznym krokiem, niemal unosili się posuwiście w powietrzu milczącym rzędem, który otwierał Jordi.

Światło dzienne w widoczny sposób nabrało mocy, gdy dotarli do przeciwległego krańca doliny z prawej strony, lecz wówczas mogli już znaleźć schronienie wśród wystrzępionych skał. Nieco wyżej leżał śnieg, od którego wyraźnie ciągnęło chłodem, przywitali go jednak z radością, ponieważ marszobieg bardzo ich rozgrzał.

Morten i Juana stanęli pochyleni w przód, z rękami opartymi o kolana. Starali się odzyskać normalny oddech. Unni aż przysiadła, a Antonio z całych sił starał się ukryć zadyszkę. Natomiast Sissi, Jordi i Miguel sprawiali wrażenie, jakby bieg ani trochę ich nie zmęczył.

Jordi obejrzał się w tył na dolinę. W słabym świetle świtu dało się już teraz rozróżnić wszystkie szczegóły.

– Coś się porusza tam w oddali. Przy wyjściu z tej rozpadliny, z której przyszliśmy – stwierdził. – Ale możliwe, że to tylko wiatr szeleści w krzakach. Miguel stanął przy nim.

– Widzę, o co ci chodzi. Nie sądzę, żeby to był wiatr. Upiorni rycerze wiedzieli, co robią. Chcesz, żebym tu zaczekał i zajął się nimi?

Jordi zawahał się.

– Dziękuję za propozycję, ale… wolelibyśmy, żebyś nam towarzyszył. Pamiętaj, że jesteś teraz człowiekiem!

– Tak jakbym mógł choć na chwilę o tym zapomnieć – mruknął Miguel. – Ale masz rację, nie mogę przecież zrobić wszystkiego, co bym chciał.

Na przykład zabić jednym ruchem ręki, uzupełnił w myślach Jordi. Tak, tak, właśnie tego wolałbym uniknąć.

– Jesteście gotowi? – zawołał. – Jeśli tak, to idziemy dalej. Przy okazji muszę wam powiedzieć, że doskonale się spisaliście. Wszyscy bez wyjątku.

Podszedł do Unni.

– Jak się czujesz?

Dziewczyna już wstała.

No problema. Usiadłam po prostu na wszelki wypadek.

– To świetnie. Chodźmy więc! Nie wydaje mi się, żeby prześladowcy nas zauważyli. I mają do wyboru kilka wąwozów. Przypuszczam, że spróbują przede wszystkim zagłębić się w ten duży, położony dokładnie u wylotu doliny.

Dnem wąwozu, do którego teraz weszli, płynęła rzeka w kamienistym łożysku, stosunkowo łatwo jednak było się poruszać wzdłuż szemrzącej wody.

Wąwóz piął się pod górę i po pewnym czasie mozolnej wspinaczki zatrzymali się na krótką przerwę.

Miguel wszedł na wzniesienie. Roztaczał się stąd widok na dolinę, którą właśnie opuścili. Juana spoglądała za nim powłóczystym spojrzeniem, lecz demon wkrótce powrócił na dół.

– Widziałem ich – oświadczył bez tchu towarzyszom. – Przedzierają się ku temu wielkiemu, centralnie położonemu wąwozowi. Sprawiają wrażenie ogromnie zmęczonych. Musieli wędrować przez całą noc. Pewnie wkrótce zatrzymają się, żeby się trochę przespać.

– Świetnie! – powiedziała Unni. – Możemy więc liczyć na chwilę wytchnienia. Oby tylko nas nie zobaczyli!

Zbili się w gromadkę tak, by nie dało się ich dostrzec z dołu.

– Czy to była Emma i jej kompania? – spytał Antonio. Miguel nie miał pewności.

– Jeśli tak, to by oznaczało, że musieli się gdzieś pogubić. Tych było tylko troje.

Milczeli. Czyżby ta trójka nieznajomych? Czyżby już udało im się dopędzić grupę? Czy też może jednak była to banda Emmy? Albo w ogóle ktoś inny?

Morten rozłożył się na żółknącej górskiej trawie.

– Nie pojmuję, jak oni mogli wybudować całą wioskę, w dodatku z kościołem i w ogóle, na takim straszliwym pustkowiu. Zakładając oczywiście, że Unni wszystko dobrze zaobserwowała. Mamy przecież na to wyłącznie jej słowo. Możliwe, że nie ma tu zupełnie nic.

– Nie zapominaj o orle – przypomniał mu Antonio. – I o innych informacjach, jakie otrzymaliśmy. Wszystko świetnie do siebie pasuje. Musimy patrzeć na całość, chociaż rzeczywiście niepojęte się wydaje, że można wybudować wioskę w miejscu, do którego dostęp jest tak straszliwie trudny. W tym masz rację, Mortenie.

Unni podniosła rękę.

– Powiedzieliście coś ważnego! Coś, o czym ja zapomniałam. Pamiętacie, w tej mojej wizji zobaczyłam, że cała wioska była w stanie upadku już w roku tysiąc czterysta osiemdziesiątym pierwszym. Musiała więc być znacznie starsza. Stał w niej kościół, a więc musiała powstać za czasów chrześcijaństwa, ale kiedy się ono pojawiło w północnej Hiszpanii, tego nie wiem. To oczywiście wiedziała Juana.

– W tej części kraju budowano wiele niedużych kościółków już w ósmym i dziewiątym wieku. Potem panowanie przejęli Maurowie, ale bardzo możliwe, że taki malutki kościół gdzieś w górach pozostawiono w spokoju.

– Dziękuję ci, Juano – uśmiechnęła się Unni. – Twoja pomoc naprawdę jest dla nas nieoceniona. A zapomniałam wam powiedzieć, ponieważ uznałam to za nieistotne, że widziałam inne wyjście z tej ukrytej doliny.

– Inne wyjście? – wykrzyknął Morten. – I mówisz o tym dopiero teraz?

– Tak, bo tamto wyjście było zamknięte. Jedno ze zboczy gór zawaliło się i zasypało cały wąwóz olbrzymimi kamiennymi blokami.

– Ach, tak? – zadumał się Jordi. – To wiele wyjaśnia. Wiemy już, dlaczego ludzie wyprowadzili się z tej wioski, dlaczego ją opuścili i dlaczego poszła w zapomnienie.

– To prawda – pokiwała głową Juana. – Prawdopodobnie tamtędy było o wiele bliżej do jakichś sąsied – nich osad.

– Czy mógłbym popatrzeć na mapę? – poprosił Jordi. – Nie, nie na twoją, Unni, wolałbym tę twoją, bar – dziej szczegółową mapę Asturii, Juano.

Rozjaśniło się już i w świetle dziennym wszyscy po – chylili się nad mapą. Unni zauważyła, że Miguelowi na – prawdę zaimponowała wiedza Juany i jej przydatność. Ta reakcja bardzo ucieszyła Unni. Miguel sprawiał wrażenie wręcz dumnego z tej młodej dziewczyny. To naprawdę niezły początek, pomyślała Unni, ale prędko zgasiła własną radość. Przecież związek tych dwojga był całkiem nierealny, wręcz beznadziejny.

– Gdzie, twoim zdaniem, Juano, możemy się teraz znajdować? – spytał Antonio.

Dziewczyna wodziła po mapie cienkim patyczkiem.

– Tutaj jest wielki masyw górski Picos de Europa. A tu jest wąwóz Hermida, z którego przyjechaliśmy.

Desfiladero de la Hermida. Jesteśmy gdzieś pomiędzy tym punktem a tym. Kierowaliśmy się najpierw na zachód, a potem na południe… Przypuszczam, że jesteśmy mniej więcej tu, na zupełnym pustkowiu.

– Chyba masz rację – przyznał Jordi. – Ale nieco dalej na południe widać kilka niedużych górskich wiosek.

– To by oznaczało, że znajdujemy się stosunkowo niedaleko nich, tyle że nie ma z nimi żadnego połączenia drogowego.

– Ponieważ zasypały je głazy – uzupełnił Morten. – A w innym miejscu drogę zagradzają wysokie szczyty.

Sissi, wskazując palcem, zakończonym niepolakierowanym paznokciem jak przystoi prawdziwemu włóczędze, snującemu się po bezdrożach, stwierdziła:

– Wobec tego powinniśmy znajdować się mniej więcej dokładnie tutaj.

– Mniej więcej dokładnie – uśmiechnął się Antonio. – To niezwykle precyzyjne wyrażenie. Ale zgadzam się z tobą.

– A rycerze i ich ludzie znali jednak tę krętą drogę, którą tu przybyliśmy – powiedział Morten. – Jeśli oczywiście podążamy właściwym szlakiem.

Nikt nie miał siły po raz kolejny przypominać mu o orle. Morten czasami okazywał się naprawdę mało bystry.

Teraz, gdy znajdowali się stosunkowo wysoko, możliwości komunikacji powinny znacznie się poprawić i Antonio skorzystał z okazji, by zatelefonować do Vesli, która pozdrowiła wszystkich. Od razu było widać, że dla Antonia ten dzień stał się jaśniejszy. Następnie zadzwonili do Flavii, która dotarła już z powrotem do Madrytu i napawała się tamtejszymi luksusami, a później jeszcze do Gudrun i Pedra, którzy wciąż oczekiwali ich w Panes. Pedro oświadczył, że jeśli nie dadzą znaku życia przez dwie doby, to wyśle na poszukiwania policyjny helikopter.

– Helikopter? – powtórzył Morten, gdy rozmowa telefoniczna dobiegła końca. – Dlaczego nam nie wpadło to do głowy? Dzięki temu moglibyśmy uniknąć tej morderczej wędrówki.

Antonio popatrzył na niego surowo.

– Po pierwsze, cena za godzinę wynajęcia helikoptera jest obłąkanie wysoka, po drugie, wymagane jest specjalne zezwolenie na lądowanie w parku narodowym, jakim są Picos de Europa, a po trzecie, wiązałoby się to z mnóstwem niepotrzebnych pytań i zbędnym ściąganiem na siebie uwagi. Poza tym wątpię, żeby dało się z powietrza odnaleźć dawno zapomnianą wioskę. Gdyby tak było, ktoś na pewno już by ją zauważył. Zadowolony z odpowiedzi?

– Tak, tak – burknął Morten.

– Ale trochę jedzenia mogliby nam zrzucić – zaproponowała Unni nieśmiało. Zaraz jednak zmieniła temat. – Jordi, co to za tęskna melodia, którą pogwizdujesz przez ostatnie pół godziny? Mało przez nią nie oszaleję, tak żałośnie świdruje w uszach. Z całą pewnością opowiada o nieszczęśliwej miłości. Co to za kawałek?

Jordi, zawstydzony, natychmiast przestał gwizdać.

– Przepraszam! To fragment „El amor brujo” de Falli. I rzeczywiście opowiada o wielkich namiętnościach.

– Potrafię przetłumaczyć ten tytuł – uradował się Morten. – „Czarodziejska miłość”!

– Nie całkiem – poprawił go Jordi. – Ale nie ty jeden popełniasz taki błąd. Bo słowa te znaczą mniej więcej „Miłość czarodziejem”: to miłość potrafi zdziałać cuda.

– Ach, tak! Dziękuję – powiedział Morten, lecz nie wyglądał na zbyt zawstydzonego. – Zresztą twoje tłumaczenie również nie było dosłowne.

– Wiem o tym – odparł Jordi z uśmiechem. – Ale w przybliżeniu pasuje.

Miguel poszedł trochę przodem, po chwili zaś wrócił.

– Idziemy właściwą drogą – powiedział, wskazując przed siebie.

Przeszli jeszcze kilka kroków i ujrzeli drugiego orła wyciosanego na wielkim kamiennym bloku. Akurat w tym miejscu rzeka dzieliła się na dwa strumienie, spływające z chłodnych gór. Drogowskaz był więc konieczny.

– Wiem, że na pewno jesteście bardzo głodni – powiedział Jordi. – Ale mamy mało czasu, poza tym musimy bardzo oszczędzać nasze skromne zapasy. Ale podzielimy się dwiema tabliczkami czekolady, a popijemy je wodą ze strumienia!

Szli w milczeniu. Dość męcząca była wędrówka w górę strumienia przy jednoczesnym jedzeniu czekolady. Rozmowa jako dodatek w ogóle nie wchodziła w grę. Nic tak bardzo nie nadweręża sił podczas wspinaczki jak właśnie mówienie.

Znajdowali się już teraz wysoko, zbliżali się do szczytu i…

– Ratunku! – powiedziała Sissi, zatrzymując się w miejscu.

Wszyscy stanęli jak wmurowani. I jak echo powtórzyli za nią:

– Ratunku!

Przed nimi rozpościerała się w poprzek płytka, porośnięta trawą dolina, której środkiem płynęła z głośnym szumem szeroka rzeka.

– Chyba” nie będziemy musieli przeprawiać się na drugą stronę? – spytała z lękiem Juana.

Nikt jej nie odpowiedział. Dopiero Miguel wskazał skalną ścianę na drugim brzegu. Na niej wyryty został trzeci orzeł.

Загрузка...