CZĘŚĆ TRZECIA KWARANTANNA

Zaraz po powrocie do Szpitala Rhabwara i wszystkich Ziemian na jego pokładzie objęto ścisłą kwarantanną. Nie pozwolono opuścić im statku, Conway zaś znalazł się jakby w podwójnej kwarantannie. Musiał nadal poruszać się w skafandrze, a jego kabina została pospiesznie tak zmodyfikowana, aby nic jej nie łączyło z zakażonymi pokładowymi układami podtrzymywania życia.

Leczenie zachowawcze członków obu załóg, którzy dobrze reagowali na terapię i wracali z wolna do zdrowia, nie sprawiało Conwayowi większych problemów. Cały czas mógł też liczyć na pomoc Prilicli i Naydrad, którzy byli odporni na wszelkie ziemskie patogeny i wydawali się bardzo z tego cieszyć. Nie było też żadnych kłopotów z rozlokowaniem tylu pacjentów: rozbitkowie z Tenelphiego zamieszkali na pokładzie szpitalnym, a załoga Rhabwara we własnych kabinach. Niekiedy jednak panował tu niemiłosierny tłok. Nie przez cały czas, zwykle tylko dwadzieścia trzy godziny na dobę.

To był naprawdę poważny problem: chociaż nie wpuszczono ich za progi Szpitala, to niemal wszyscy Ziemianie i nieziemcy z jego personelu próbowali pod byle pretekstem zajrzeć na pokład statku szpitalnego.

Przez pierwsze dwa tygodnie połączone ekipy lekarzy i techników pracowały na okrągło, czyszcząc układ wymiany powietrza i sterylizując wszystko, co tylko miało styczność z pełnym wirusów powietrzem. Pielgrzymki lekarzy sprawdzały nieustannie stan zdrowia pacjentów i upewniały się na wszelkie sposoby, że po dojściu do siebie nie będą zarażać innych. Poza tym zjawiali się zwykli goście pragnący porozmawiać z chorymi i ponarzekać na przebieg całego incydentu z Einsteinem. Z tej ostatniej przyczyny obrywało się też Conwayowi.

Wśród odwiedzających znalazł się również Thornnastor, słoniowaty Diagnostyk i szef patologii zarazem. Troszcząc się o morale podległego mu personelu, przekazał Murchison najnowsze szpitalne ploteczki. Przede wszystkim zaś nadmienił, że ci spośród personelu medycznego, którzy amatorsko pasjonowali się historią, aż się palą, by porozmawiać z załogą Tenelphiego, i mają za złe Conwayowi, że wracając z Einsteina, zabrał jedynie siedemsetletni podręcznik medycyny, który zresztą rozpadł się przy sterylizacji.

Wciąż zamknięty w skafandrze Conway starał się zachować podczas takich rozmów zimną krew, ale nie zawsze mu się to udawało. Kapitan Fletcher, który na tyle doszedł już do siebie, że jedynie oficjalny druk zwolnienia lekarskiego powstrzymywał go przed podjęciem zwykłych obowiązków, w ogóle nie próbował nad sobą panować. Zwłaszcza podczas wspólnych obiadów całego personelu.

— Jest pan w końcu starszym lekarzem i przełożonym personelu medycznego na tym statku — powiedział z irytacją, atakując sztućcami nieco mdłą potrawę przepisaną mu przez szpitalnych dietetyków. — Nie został pan pacjentem, zatem pełni pan wciąż swoją funkcję. W odróżnieniu od nas, którzy musieliśmy przywdziać szpitalne koszule. Ale co chcę powiedzieć… Thornnastor jest bardzo w porządku, ale to FGLI i ma tyle samo wdzięku co sześcionogie słoniątko. Widzieliście, co zrobił ze schodnią prowadzącą na pokład szpitalny albo z drzwiami do kabiny pani Murchison…?

Urwał i uśmiechnął się czarująco do Murchison. Porucznik Haslam mruknął coś pod nosem, sugerując, że chętnie by te drzwi potraktował tak samo, ale kapitan uciszył go spojrzeniem. Porucznicy Dodds i Chen, karni młodsi oficerowie, z szacunku dla dowódcy zachowali milczenie. Podobnie było z resztą siedzących w stołówce mężczyzn, chociaż Prilicla oceniłby ich obecny stan emocjonalny jako sprzyjający podjęciu czynności reprodukcyjnych. Siostra przełożona Naydrad, która rzadko pozwalała, aby cokolwiek zakłóciło jej posiłek, wpatrzyła się w zielonożółte włókna roślinne, które zwykła nazywać swoim pożywieniem, i zignorowała kapitana.

Doktor Prilicla, który nie potrafił przejść obojętnie obok niczyich emocji, trwał spokojnie w zawisie obok stołu. Nie drżał nawet, co świadczyło, że kapitan nie był wcale tak zirytowany, jak można by sądzić po jego przemowie.

— …poważnie, doktorze. Nie tylko Thornnastor plącze się po tych częściach statku, które nie zostały zaprojektowane z myślą o nieziemcach. Inni też zabierają nam ciągle miejsce, a niekiedy na jednego z załogi Tenelphiego wypada aż pół tuzina obcych siedzących wkoło i wypytujących o wszystko, co tylko dało się zobaczyć na Einsteinie. Nas zaś traktują wtedy, jakbyśmy złapali trąd, a nie tę samą grypę co zwiadowcy.

Conway roześmiał się.

— Rozumiem ich, kapitanie. Stracili masę bezcennego materiału historycznego, i to po raz drugi, bo przecież pierwszy raz przepadł przed wiekami. Są więc po dwakroć zgorzkniali i wściekli, że nie załadowałem na nasz statek całej góry zapisów i pamiątek z Einsteina. Owszem, kusiło mnie, by tak zrobić, ale kto wie, jakie jeszcze zarazki mógłbym przynieść wraz z nimi? Nie miałem prawa ryzykować. Gdy przejdzie im wzburzenie i przypomną sobie to wszystko, co czołowi starsi lekarze i Diagnostycy Szpitala wiedzieć powinni, zrozumieją mnie i dojdą do wniosku, że na moim miejscu postąpiliby tak samo.

— Zgoda, doktorze. Rozumiem i pana, i ich. Wiem też, że muszą przy wyjściu poddać się wielu niekoniecznie miłym zabiegom odkażającym, i to niezależnie od typu fizjologicznego. Na szczęście pozwala to odsiać mniej zapalonych i mniej masochistycznie nastawionych entuzjastów badań historycznych. Zastanawiam się tylko, jak by tu całej reszcie uprzejmie powiedzieć, żeby trzymali się z dala od mojego statku?

— Niektórzy z nich to Diagnostycy — mruknął Conway, rozkładając ręce.

— To ma być odpowiedź na moje pytanie? — zdumiał się kapitan. — A co takiego szczególnego jest w tych Diagnostykach?

Wszyscy przestali jeść i spojrzeli na Conwaya, który i tak posilał się ostatnio wyłącznie we własnej, odizolowanej kabinie. Prilicla zachwiał się dziwnie przy blacie, a Naydrad wybuczała niczym rożek mgłowy coś, co autotranslator uznał za nieprzetłumaczalne. Zapewne był to odpowiednik ludzkiego okrzyku niedowierzania.

— Diagnostycy nie są zwykłymi lekarzami, kapitanie — odezwała się Murchison. To więcej niż lekarze — dodała z uśmiechem. — Wie pan już, że znajdują się na samym szczycie szpitalnej hierarchii i tym samym niezbyt można im rozkazywać. Druga trudność polega na tym, że rozmawiając z nimi, nigdy się nie wie, z kim właściwie się rozmawia…

Szpital Sektora Dwunastego był przygotowany do leczenia istot wszystkich znanych inteligentnych ras, ale nikt nie mógłby przyswoić sobie w pojedynkę całej koniecznej do tego wiedzy. Wprawę chirurga i pewne informacje o leczeniu obcych zdobywało się z czasem dzięki nieustannym ćwiczeniom i praktyce, ale wiedzę o fizjologii nieziemców, niezbędną do przeprowadzenia całej terapii, trzeba było przyjąć z taśm edukacyjnych. Były to zapisy zawartości umysłów wielu autorytetów medycznych z różnych światów i gatunków.

Jeśli ziemski lekarz miał zająć się kelgiańskim pacjentem, przyjmował zapis z taśmy DBLF i nosił go w głowie aż do zakończenia terapii. Potem zapis kasowano. Na dłużej zachowywali je tylko lekarze pełniący funkcje wykładowców oraz Diagnostycy.

Diagnostycy należeli do szpitalnej elity. Żeby zostać Diagnostykiem, trzeba się było wykazać nadzwyczaj zrównoważoną osobowością zdolną przetrzymać równoczesny wpływ sześciu, siedmiu, a niekiedy nawet dziesięciu różnych zapisów. Podstawowym zajęciem Diagnostyków było prowadzenie pionierskich badań z dziedziny ksenomedycyny oraz obmyślanie sposobów leczenia nowo odkrytych form życia.

Jednak zapisy zawierały nie tylko dane naukowe, ale również wszystkie wspomnienia i osobowość dawcy, tak więc każdy Diagnostyk cierpiał na szczególną, dobrowolnie przyjętą złożoną schizofrenię. Istoty gnieżdżące się duchem w głowach Diagnostyków bywały niekiedy agresywne, czasem genialne, ale szorstkie w obejściu, cierpiały na własne fobie i dziwactwa.

Własna osobowość lekarza nie była nigdy całkiem spychana na dalszy plan, ale niektóre badania albo przypadki wymagały tak daleko posuniętej koncentracji, że nie zawsze było wiadomo, jak taki ktoś zareaguje na pytanie czy prośbę niemedycznej natury. Zresztą i tak było w dobrym tonie upewniać się zawsze przed rozmową z Diagnostykiem, kim on akurat jest. Poleceń nie zwykli przyjmować w ogóle i nawet naczelny psycholog Szpitala, O’Mara, musiał podchodzić do nich z rewerencją.

— …obawiam się zatem, że nie może pan im po prostu kazać się wynosić, kapitanie — ciągnęła Murchison. — Zwłaszcza że towarzyszący im starsi lekarze zaraz udowodnią, że mają niepodważalne powody, tak medyczne, jak i inne, aby tu być. Proszę też pamiętać, że przez minione dwa tygodnie sprawdzili nas praktycznie komórka po komórce. Trudno powiedzieć, co jeszcze dla nas wymyślą, jeśli ktoś im powie, aby przestali marnować czas na historyczne dyskusje z załogą statku zwiadowczego…

— Tylko nie to — wtrącił pospiesznie Fletcher i westchnął. — Jednak Thornnastor, choć wielki i niezgrabny, wydaje się dość sympatyczny. On też odwiedza nas najczęściej. Czy mogłaby mu pani jakoś zasugerować, aby zaszczycał nas swoją obecnością rzadziej i nie brał za każdym razem całego orszaku asystentów?

Murchison potrząsnęła zdecydowanie głową.

— Thornnastor to nie tylko Diagnostyk, ale i szef patologii. Tym samym jest przełożonym wszystkich szpitalnych Diagnostyków. Jest też moim szefem, a do tego przyjacielem. Przynosi nam wiele cennych nowin i poza tym lubię, jak nas odwiedza. Może wyda się panu dziwne, że słoniowatego sześcionogiego tlenodysznego z czterema mackami i pozornym nadmiarem oczu mogą bawić pieprzne ploteczki z oddziałów metanowców, może pan nawet nie dowierzać, że takie krystaliczne istoty żyjące w temperaturze minus stu pięćdziesięciu stopni Celsjusza zdolne są do skandalicznych zachowań albo że ciepłokrwiści tlenodyszni mogą znaleźć w nich coś ciekawego. Zapewniam jednak pana, że Thorny szczerze interesuje się życiem obcych, w tym również Ziemian, i że ma jedną z najstabilniejszych i najlepiej zintegrowanych wielokrotnych osobowości…

Fletcher uniósł obie ręce, dając do zrozumienia, że się poddaje.

— Widzę, że potrafi też zjednać sobie własny personel, który zachowuje wobec niego godną podziwu lojalność. Dobrze, proszę pani, czuję się przekonany i dokształcony w kwestii Diagnostyków. Nic więc nie mogę zrobić, żeby przestali nachodzić mój statek?

— Obawiam się, że nie, kapitanie — odparła ze współczuciem Murchison. — Tylko O’Mara mógłby tu coś poradzić, ale on darzy Diagnostyków sporą sympatią. Powtarza tylko, że każdy dość zdrowy na umyśle, aby móc zostać Diagnostykiem, musi być szalony…

Nagle oświetlenie jadalni nieco się zmieniło, a to za sprawą wielkiego ekranu, na którym pokazała się podobizna wyrazistego oblicza naczelnego psychologa.

— Dlaczego, ile razy wtrącam się w czyjąś rozmowę, okazuje się, że dotyczyła właśnie mnie? — spytał z kwaśną miną. — Ale proszę nie przepraszać ani niczego nie wyjaśniać. Mógłbym się okazać nie dość łatwowierny. Conway, Fletcher, mam dla was wiadomości. Doktorze, może pan już zdjąć kombinezon, na powrót podłączyć swoją kabinę do układów statku i zacząć jadać z całą załogą. I normalnie się z nią kontaktować. — Uśmiechnął się słabo, ale nie spojrzał na Murchison. — Statek został uznany za wolny od choroby. Niemniej ta historia ujawniła poważną słabość naszej procedury przyjmowania pacjentów do Szpitala. Dotąd zakładaliśmy, słusznie zresztą, że nowi pacjenci albo ofiary wypadków nie stwarzają żadnego zagrożenia, gdyż patogeny jednej rasy nie szkodzą innym gatunkom, a nawet kandydaci do krótkich, wewnątrzsystemowych lotów poddawani są rygorystycznym badaniom medycznym. Przestaliśmy przez to zwracać należytą uwagę na choroby zakaźne. Dlatego teraz zachowujemy szczególną ostrożność. Na razie na teren Szpitala mogą wejść tylko rozbitkowie z Tenelphiego. Oni zarazili się pierwsi. Reszta musi pozostać na Rhabwarze jeszcze przez pięć dni. Jeśli wam się nie pogorszy przez ten czas, też zostaniecie uznani za wolnych od choroby. Niemniej, żebyście nie narzekali na nudę, mam dla was robotę. Kapitanie, proszę, aby pan i pańscy oficerowie podjęli wachty. Jak szybko będzie pan gotów do odlotu?

Fletcher ledwie opanował okrzyk radości.

— Nieoficjalnie pełnimy wachty już od tygodnia, statek jest gotowy, majorze. Jeśli tylko dostaniemy uzupełnienia prowiantu oraz medykamentów i uda się wyprosić stąd wszystkich przerośniętych obcych…

— Ma pan to załatwione.

— …możemy startować za dwie godziny.

— Bardzo dobrze — ucieszył się O’Mara. — Ruszycie ku boi alarmowej, której sygnał dotarł do nas z sektora piątego, sporo poza skrajem Galaktyki. Rodzaj emisji wskazuje, że to nie nasza boja. Zresztą statki Federacji w ogóle nie pojawiają się w tamtej okolicy. Gwiazdy są w niej rozrzucone tak rzadko, że postanowiliśmy nie marnować czasu na sporządzanie pełnej mapy regionu. Jeśli jest tam jednak jakaś rasa odbywająca podróże kosmiczne, może pozwoli nam skopiować swoje. W zamian udostępnimy im nasze. Pójdzie nam to łatwiej, jeśli wybawicie ich załogę z kłopotów, chociaż to dla kogoś tak napędzanego altruizmem, jak wy, całkiem nie ma znaczenia i nie wiem, czy jest sens wam o tym wspominać. Centrum łączności poda koordynaty boi. Jesteśmy niemal pewni, że została wystrzelona przez statek nie znanej nam dotąd cywilizacji. I jeszcze jedno, Conway — dodał oschle O’Mara. — Tym razem proszę się powstrzymać przed sprowadzaniem do Szpitala potencjalnej epidemii. Paru rozbitków wystarczy nam w zupełności. Nawet jeśli będą najbardziej niezwykli z niezwykłych…

Nie marnowali czasu na powolne podchodzenie do miejsca skoku. Fletcher był już pewien nowego statku. Teraz narzekał dla odmiany na program edukacyjny, który miał objąć wszystkich obecnych na pokładzie, aby zrobić z wąsko wykształconych specjalistów osoby znające się po trochu na wielu sprawach.

W tym celu Conway miał poduczyć załogę podstaw fizjologii obcych, a przynajmniej przekazać nieco o ich anatomii, muskulaturze, układzie krążenia i tak dalej. Chodziło o to, żeby nikt nie zabił rozbitka podjętymi w dobrej wierze, ale przypadkowymi działaniami. Równocześnie Fletcher szykował się do wygłoszenia cyklu wykładów o budowie statków kosmicznych różnych cywilizacji. Miało to uchronić ekipę medyczną przed podstawowymi błędami oceny skutków katastrof.

Fletcher zgadzał się z Conwayem, że podczas tej misji też nie będzie czasu na zajęcia, jednak zakarbował sobie w pamięci, aby kiedyś w końcu się tym zająć. W ten sposób Conway spędził większą część lotu w nadprzestrzeni, zastanawiając się wraz z Naydrad, Priliclą i Murchison, jak tu się przygotować na przyjęcie nieznanej liczby przedstawicieli nieznanej rasy. Jednak tuż przed wyjściem w normalną przestrzeń zjawił się na zaproszenie kapitana na mostku.

Kilka sekund później Rhabwar wychynął z nadprzestrzeni.

— Mamy wrak, sir — zameldował zaraz Dodds.

— Nie do wiary…! — zaczął z niedowierzaniem Fletcher. — Nie wierzę w tak precyzyjną nawigację, Dodds. To musi być przypadek.

— Sam nie wiem, sir — odparł z uśmiechem oficer. — Odległość dwanaście mil. Nastawiam teleskop. Być może pobijemy rekord najbardziej błyskawicznej akcji ratunkowej.

Kapitan nie odpowiedział. Wyglądał jednak na zadowolonego i zaciekawionego i chyba podobnie jak Conway był nieco zaniepokojony, że aż tak bardzo dopisało im szczęście. Ekran ukazywał rozmytą i migotliwą konstelację unoszących się na tle czerni szczątków oświetlonych przede wszystkim przez poblask rozpościerającej się za ich plecami mgławej galaktyki. Gwiazd było wkoło bardzo niewiele. Nagle obraz stracił na ostrości — to Dodds włączył czujniki podczerwieni. Teraz widzieli promieniowanie cieplne szczątków.

— I co? — spytał kapitan.

— Tylko materia nieorganiczna — zameldował Haslam. — Brak śladów atmosfery. Jednak średnia temperatura jest dość wysoka, co sugeruje, że cokolwiek się tu zdarzyło, zaszło całkiem niedawno. Zapewne była to eksplozja.

Zanim kapitan zdążył się odezwać, Dodds wtrącił:

— Mamy większy fragment wraku, sir. Koziołkuje w odległości pięćdziesięciu dwóch mil.

— Podać kurs podejścia — powiedział Fletcher. — Siłownia, za pięć minut pełny ciąg.

— Jeszcze trzy duże fragmenty w odległości ponad stu mil — oznajmił Dodds. — Wszystkie na rozchodzących się promieniście kursach.

— Proszę o wykres — rozkazał kapitan. — Chcę, żebyś jak najszybciej wyliczył kursy i szybkości szczątków dla ustalenia współrzędnych pozycji statku w chwili eksplozji. Haslam, co powiesz o tych kolejnych fragmentach?

— Ta sama temperatura i ten sam materiał co poprzednio, sir, ale szczątki znajdują się na granicy zasięgu czujników i nie potrafię z całą pewnością stwierdzić, czy to tylko metal. Nigdzie jednak nie wykryłem najmniejszych nawet śladów atmosfery.

— Więc na żywą materię organiczną i tak nie mamy tam co liczyć — mruknął Fletcher.

— Kolejne szczątki, sir — zameldował Dodds.

Jeśli się nie pospieszymy, to nie będziemy mieli kogo ratować, pomyślał Conway.

Fletcher musiał chyba czytać mu w myślach, bo nagle wskazał na ekran.

— Proszę nie tracić nadziei, doktorze. Na razie wygląda na to, że statek został rozerwany przez eksplozję, która spowodowała też automatyczne odpalenie boi alarmowej. Jednak proszę spojrzeć…

Widoczny na ekranie obraz nie mówił wiele Conwayowi. Wiedział, że migocząca niebieska kropka oznacza Rhabwara, białe punkty zaś to szczątki wykryte przez radar i czujniki. Wyraźne żółte linie zbiegające się w środku ekranu opisywały wyliczone przez komputer tory lotu poszczególnych fragmentów od miejsca eksplozji. W zasadzie prosty obraz przesłaniały co chwila grupy cyfr i symboli, które migotały albo jaśniały niezmiennie przy każdym białym punkcie.

— Szczątki nie rozleciały się z jednego miejsca. Chociaż skala obrazu jest dość mała, można zauważyć, że odpadały przez dłuższą chwilę, podczas której statek poruszał się po łagodnym łuku. Musimy wziąć też pod uwagę moment obrotowy szczątków, ich stosunkowo małą liczbę i spore rozmiary. Przy eksplozji spowodowanej awarią reaktora znajduje się tylko całą masę drobnych resztek, które prawie wcale nie wirują. Poza tym temperatura znalezisk jest za niska na eksplozję reaktora, do której musiałoby dojść stosunkowo niedawno. Wiemy już, że od katastrofy minęło tylko siedem godzin. Jest więc bardzo prawdopodobne, że to była awaria generatora nadprzestrzennego, a nie eksplozja, doktorze.

Conway, zirytowany wykładowym tonem wypowiedzi kapitana, starał się zapanować nad sobą. Rozumiał, że w takich chwilach we Fletcherze budzi się naukowiec. Wiedział zresztą świetnie, o co mu chodzi: w razie awarii któregoś z zespolonych generatorów nadprzestrzennych bezpieczniki powinny natychmiast wyłączyć drugi. Statek wyłaniał się wówczas gdzieś pomiędzy gwiazdami. Załoga mogła wtedy albo spróbować naprawić generator własnymi siłami, albo czekać na pomoc. Czasem jednak zdarzało się, że bezpieczniki zawodziły albo reagowały z milisekundowym opóźnieniem i część statku dalej leciała w nadprzestrzeni, podczas gdy reszta zwalniała do prędkości podświetlnej. Skutki były oczywiście tylko trochę mniej dotkliwe niż przy awarii reaktora, ale że nie wchodziła w grę wysoka temperatura, promieniowanie i wszystko, co towarzyszy nie kontrolowanej reakcji jądrowej, szansę na odnalezienie rozbitków były nieco większe.

— Rozumiem — powiedział i pstryknął przełącznikiem interkomu na swojej konsoli. — Pokład szpitalny, tu Conway. Alarm chwilowo odwołany. Przez co najmniej dwie godziny nic się nie będzie działo.

— Całkiem trafny szacunek — stwierdził oschle kapitan. — Odkąd to został pan dodatkowo astrogatorem, doktorze? Ale mniejsza z tym. Dodds, proszę wyliczyć kurs łączący trzy największe fragmenty wraku i przekazać wyniki na ekran w maszynowni. Chen, pełna moc za dziesięć minut. Dla oszczędzenia czasu zamierzam przejść obok najbardziej obiecujących szczątków dość szybko i zwalniać tylko wtedy, jeśli czujniki Haslama pokażą pozytywny odczyt albo doktor Prilicla coś wyczuje. Haslam, gdy sprawdzimy te trzy, wyszukaj następne, którym może warto by się przyjrzeć. Prowadź też stały nasłuch na wszystkich częstotliwościach. Może spróbują skontaktować się z nami przez radio. I miej też oko na obraz z teleskopu na wypadek, gdyby wysyłali sygnały świetlne.

Wychodząc z centrali, aby wrócić do swojego zespołu medycznego, Conway usłyszał jeszcze, jak Haslam mówi z cicha i bez śladu pretensji:

— Tak, sir, ale mam tylko dwoje oczu, które nie chcą jakoś patrzeć w różnych kierunkach…

Godzinę i pięćdziesiąt dwie minuty później podeszli bardzo blisko, prawie że na wciągnięcie ręki, do pierwszego fragmentu wraku. Czujniki pokazały już wcześniej, że nie ma tam żadnej substancji organicznej poza plastikowymi panelami i meblami. Nie było też zamkniętych pomieszczeń z atmosferą, w której mógłby ktoś przeżyć. Gdy spróbowali objąć obiekt polem ściągającym, zaczął się nagle rozpadać i musieli gwałtownie manewrować, żeby uniknąć kolizji z drobnymi szczątkami.

Niecałą godzinę później podeszli do drugiego fragmentu. Musieli zwolnić i zawrócić, gdyż czujniki wykazały obecność powietrza oraz ślady materii organicznej. Tyle że urządzenia nie potrafiły określić, czy chodzi o jeszcze żywe organizmy. Tym razem nie ryzykowali powstrzymywania ruchu wirowego, żeby nie rozszczelnić być może jeszcze hermetycznych pomieszczeń. Podchodząc ponownie, nacelowali czujniki i rejestratory na wrak. Zbliżyli się dość, by Prilicla mógł definitywnie orzec, że na pewno nie ma na pokładzie nikogo żywego.

Kolejne trzy godziny poświęcili na interpretację zapisów, bo tyle potrwał lot do trzeciej, największej i najbardziej obiecującej części wraku. Zbliżając się doń, wiedzieli już całkiem sporo o zasadach projektowania przyjętych przez obcych budowniczych. Wymiary korytarzy i pomieszczeń pozwalały domyślić się wielkości żyjących w nich istot. Kilka razy natrafili na nagraniach na kolorowe plamy czegoś, co wyglądało na uwięzione w rumowisku kawałki futra. Mogły to być płaty wykładziny albo tapicerki, ale widniejące na wielu kawałki pasów bezpieczeństwa oraz rdzawobrunatne plamy sugerowały całkiem co innego.

— Sądząc po barwie zaschniętej krwi, mogą to być ciepłokrwiści tlenodyszni — orzekła Murchison, studiując widoczne na ekranie izby nieruchome ujęcie z nagrania. — Myślisz, że ktoś mógł przeżyć taką katastrofę?

Conway pokręcił głową, ale gdy się odezwał, postarał się, by w jego wypowiedzi było nieco optymizmu.

— Plamy na futrze nie wydają się związane z ranami występującymi zwykle przy gwałtownej deceleracji czy zderzeniu, gdy pasy bezpieczeństwa wrzynają się w skórę. Niepodobna stwierdzić, jakie fragmenty ciał widzimy na tych ujęciach, ale krwawienia występują wszędzie jakby według podobnego wzoru, sugerującego, że ofiary ucierpiały od wybuchowej dekompresji. Nie odniosły więc rozległych obrażeń zewnętrznych, tylko krwawiły przez naturalne otwory ciała. Żadna z tych istot nie była w skafandrze, ale może znalazł się ktoś szybszy albo mniej pechowy, kto go włożył i ocalał.

Zanim Murchison zdążyła odpowiedzieć, na ekranie pokazał się następny fragment wraku, a z głośnika rozległ się głos kapitana:

— Ten wygląda najbardziej obiecująco, doktorze. Wiruje tak wolno, że w razie potrzeby zdołamy łatwo wejść na pokład. Ta mgła, którą pan widzi, to nie jest uciekające powietrze, ale jakieś wrzące płyny z instalacji hydraulicznych oraz zwykła woda. Atmosfera też chyba się ulatnia, ale jeszcze sporo jej zostało. Wykryliśmy również obwody pod napięciem. Prąd jest słaby, więc to i pewnie oświetlenie awaryjne. Spróbujemy tam wejść. Wszyscy gotowi?

— Tak, przyjacielu Fletcher — powiedział Prilicla.

— Oczywiście — odezwała się Naydrad.

— Za dziesięć minut będziemy przy śluzie — zapowiedział Conway.

— Będę wam towarzyszył z porucznikiem Doddsem na wypadek, gdybyście mieli jakieś problemy natury technicznej — dodał kapitan. — Zatem za dziesięć minut, doktorze.

Cała piątka ścisnęła się jakoś w śluzie, która zrobiła się nagle bardzo mała, tym bardziej że Naydrad wzięła napełnione już powietrzem hermetyczne nosze. Wczepiając się magnesami przylg w podłogę i ściany, patrzyli na rosnący wrak. Wielkie kłębowisko metalu otaczała mgła z parujących cieczy i cała chmura pomniejszych szczątków. Niektóre wirowały jak szalone, inne leniwie płynęły przez próżnię. Gdy Conway spytał, skąd to dziwne zjawisko, kapitan nie odpowiedział, tylko zrobił minę, jakby też się nad tym zastanawiał. Statek szpitalny podszedł jeszcze bliżej, wyminął dwa obracające się gwałtownie „satelity” wraku, aż w końcu blask reflektorów pokładowych i lamp skafandrów odbił się od sterczących na zewnątrz, metalowych płyt poszycia, pogiętych szczątków dźwigarów oraz wręg. Gdy tak patrzyli na ten obraz zniszczenia, Priliclę nagle zaczęło ogarniać coraz silniejsze drżenie.

— Tam jest ktoś żywy — powiedział.

Musieli się pospieszyć. Ofiara wykazywała emanację emocjonalną typową dla istot tracących kontakt z rzeczywistością. Trzeba jednak też było zachować minimum ostrożności. Prilicla pokazywał drogę, a kapitan i Dodds oczyszczali palnikami przejście i odsuwali dryfujące szczątki oraz wiązki splątanych kabli. Część rzeczywiście była pod napięciem, ale przewidzieli to i zapobiegliwie włożyli zaizolowane rękawice. Conway trzymał się tuż za nimi, przesuwając swoje nieważkie ciało przez wysokie na cztery stopy korytarze i pomieszczenia. Istoty z tego statku wyglądały na większe niż czterostopowe, chyba więc nie miały zwyczaju chodzić w postawie w pełni wyprostowanej.

Dwa razy światła reflektorów wyłoniły z mroku ciała członków załogi, które wydobyli z rumowiska i odsunęli ostrożnie na bok, żeby Naydrad mogła je złożyć w niehermetycznym przedziale noszy. Conway chciał mieć jakieś zwłoki do sekcji na wypadek, gdyby czekało go operowanie żywych przedstawicieli tego gatunku.

Wciąż nie miał pojęcia, jak oni dokładnie wyglądają, gdyż ciała były w skafandrach poszatkowanych gradem metalowych odłamków. Jeśli wynikłe z tego rany nie zabiły natychmiast noszących je istot, dekompresja musiała tego dokonać chwilę później. Sądząc po samych skafandrach, obcy mieli cylindryczną budowę ciała, które liczyło do sześciu stóp i było wyposażone w cztery chwytne kończyny wyrastające zaraz za przednim zgrubieniem, zapewne głową, oraz cztery kończyny lokomocyjne nieco dalej. W tylnej części skafandra widoczne było inne zgrubienie. Pomijając względnie małe rozmiary i liczbę kończyn, gospodarze przypominali Kelgian, rasę Naydrad.

Conway, usłyszawszy, że kapitan mruczy coś o obcych w skafandrach, spojrzał na niego. Zatrzymali się przed włazem wiodącym do przedziału, w którym było powietrze. Prilicla wysilił zmysły w poszukiwaniu bliskich śladów życia, ale na próżno. Powiedział, że rozbitkowie muszą być gdzieś dalej. Zanim kapitan i Dodds przepalili właz, Conway wywiercił mały otwór, by pobrać próbkę atmosfery. Chciał pomóc Murchison w przygotowywaniu właściwych warunków bytowych dla pacjentów.

Przedział rozjaśniło ciepłopomarańczowe światło, pozwalające domniemywać, jakie warunki panują na macierzystej planecie obcych, i sporo mówiące na temat ich narządu wzroku. Lampy ukazywały jednak tylko plątaninę zniszczonych mebli, oderwane i powyginane panele ścienne oraz liczne dryfujące postaci. Część była w skafandrach, część bez, ale wszystkie okazały się martwe.

Conway zauważył przy tej okazji, że tylne zgrubienie skafandra było przewidziane na schowek dla wielkiego, okrytego futrem ogona.

— To było zderzenie, do cholery! — wybuchnął nagle Fletcher. — Sama awaria generatora nie narobiłaby takich szkód!

Conway odchrząknął.

— Kapitanie, poruczniku, wiem, że nie mamy teraz czasu na szczegółowe badania, ale prosiłbym o wypatrywanie i zbieranie wszelkich fotografii, ilustracji czy czegokolwiek, co mogłoby mi dać pojęcie o fizjologii obcych i środowisku, w którym żyją. — Złapał kolejne, tym razem niezbyt uszkodzone zwłoki. Przyjrzał się spiczastej, nieco lisiej głowie i gęstej pasiastej sierści. Stworzenie przypominało puszystą krótkonogą zebrę z bujnym ogonem. — Naydrad, jeszcze jeden dla ciebie.

— Tak, tak, na pewno… — mruknął kapitan pod nosem. — Doktorze, oni mieli podwójnego pecha. A ci ocaleni — podwójne szczęście…

Zdaniem Fletchera najpierw awaria generatora nadprzestrzennego sprowadziła statek do normalnej przestrzeni i spowodowała, że jego fragmenty rozleciały się w różne strony. W tym jednym załoga zdołała jednak przetrwać wypadek i na czas włożyła skafandry. Może nawet zdołała zauważyć, że grozi jej kolejne niebezpieczeństwo — zderzenie z innym, równie szaleńczo, tyle że w przeciwną stronę, wirującym kawałkiem wraku. Oba miały zapewne podobną masę i częstość obrotów, gdy więc doszło do kolizji, wygasiły nawzajem swój ruch wirowy i sczepione razem praktycznie znieruchomiały. Kapitan uważał, że w żaden inny sposób nie da się wytłumaczyć takich obrażeń u ofiar i takich zniszczeń. Oraz tego, że tylko ten jeden fragment wraku nie obraca się wkoło własnej osi.

— Chyba ma pan rację, kapitanie — powiedział Conway, wyławiając z chmury dryfujących śmieci płaski przedmiot, który wyglądał mu na malunek przedstawiający jakiś krajobraz. — Ale w tej chwili to problem czysto akademicki.

— Jasne — rzucił Fletcher. — Jednak nie lubię zostawiać pytań bez odpowiedzi. Dokąd teraz, doktorze Prilicla?

Mały empata wskazał nieco po skosie na sufit.

— Piętnaście do dwudziestu metrów w tym kierunku, przyjacielu Fletcher. Muszę jednak nadmienić, że odbieram pewne zaniepokojenie. Odkąd tu weszliśmy, obcy zdaje się z wolna przemieszczać.

Fletcher westchnął głośno.

— Wciąż zdolny się poruszać rozbitek w skafandrze — powiedział z wyczuwalną ulgą. — To wiele uprości. — Spojrzał na Doddsa i wzięli się wspólnie do wypalania dziury w suficie.

— Niekoniecznie — zaoponował Conway. — Będziemy mieli do czynienia równocześnie i z akcją ratunkową, i z pierwszym kontaktem. Wolę, gdy w takiej sytuacji obcy trafia w moje ręce nieprzytomny, tak że pierwszy kontakt nawiązujemy dopiero po wyleczeniu go z obrażeń, kiedy możemy też w większej mierze panować nad…

— Doktorze — przerwał mu kapitan — rasa odbywająca dalekie podróże kosmiczne musi oczekiwać, że pewnego dnia spotka obcych. Nawet jeśli nigdy dotąd im się to nie zdarzyło, na pewno liczą się z taką możliwością.

— Bez wątpienia, jednak ranny i częściowo nieprzytomny obcy może zareagować odruchowo i tym samym nielogicznie. Wystarczy, że będziemy mu przypominać jakieś drapieżniki z jego planety. Albo pomyśli, że nie chcemy go hospitalizować, a wręcz przeciwnie. Poddać torturom, powiedzmy, albo przeprowadzić na nim eksperymenty medyczne. A lekarz często musi być okrutny, żeby zdziałać coś dobrego.

W tejże chwili wielki, wycięty z sufitu krąg oddzielił się i spłynął niżej. Jarzył się jeszcze wiśniowo po brzegach, gdy Dodds i kapitan odepchnęli go na bok.

— Przykro mi, że nie wyraziłem się precyzyjnie, przyjaciele — powiedział Prilicla, gdy przechodzili przez otwór. — Rozbitek przemieszcza się powoli, ale jest zbyt nieprzytomny, aby robić to o własnych siłach.

Reflektory ukazały pomieszczenie otwarte w kilku miejscach na próżnię. Pełno w nim było rozbitych regałów, dryfujących śmieci, pojemników rozmaitych rozmiarów i jakichś jasnych pakunków, które przypominały racje żywnościowe. Były też trzy ciała bez skafandrów, wszystkie zmasakrowane i napuchłe od nagłej dekompresji. Przez otwory dolatywał blask reflektorów Rhabwara. Sięgał tam, gdzie nie docierało światło lamp czołowych, z ich skafandrów.

— To tutaj? — spytał z niedowierzaniem Fletcher.

— Tak — odrzekł Prilicla.

Empata wskazał na metalową szafkę, która przepływała właśnie obok wybitego w burcie otworu. Była porysowana i powgniatana od zderzeń z różnymi szczątkami. Jedna, głęboka aż na sześć cali rysa wyraźnie przepuszczała powietrze.

— Naydrad! — zawołał Conway. — Zostaw nosze, rozbitek ma własne schronienie, które jednak traci hermetyczność. Wypchniemy go na zewnątrz i ściągniemy wiązką na pokład. Jak najszybciej!

— Doktorze, mamy teraz szukać informacji o tej rasie czy lecimy sprawdzić inne fragmenty wraku? — spytał kapitan, gdy przepychali szafkę przez wyrwę.

— Lecimy dalej — odparł bez wahania Conway. — Przy odrobinie szczęścia rozbitek sam opowie nam co trzeba, gdy już dojdzie do siebie.

Po przetransportowaniu szafki na pokład szpitalny kapitan obejrzał dokładnie jej drzwiczki i stwierdził, że ich solidna budowa ocaliła mebel, a szczególnie jego przednią część, przed znaczącymi deformacjami podczas zderzenia.

— Czyli powinny się otworzyć — podsumował krótko Dodds.

Fletcher zgromił porucznika spojrzeniem.

— Nie wiem tylko, czy przed otwarciem nie powinniśmy się zabezpieczyć lepiej niż obecnie, doktorze.

Conway nie odpowiedział od razu. Najpierw skończył wiercić otwór w szafce i pobrał z niej próbkę atmosfery, którą przekazał Murchison.

— Kapitanie, na pewno nie mamy do czynienia z zagrypionym Ziemianinem. Znajdziemy tam jedynie obcego nie znanej nam rasy, który wymaga pilnej pomocy medycznej. Wyjaśniałem już panu, że obce zarazki nie mogą nam w żaden sposób zagrozić.

— Niemniej ciągle się obawiam, że i od tej reguły mogą być jakieś wyjątki — rzucił zaczepnie kapitan, jednak otworzył hełm, aby pokazać, że aż tak bardzo się nie boi.

— Doktor Prilicla proszony do śluzy — rozległ się głos czuwającego w centrali Haslama. — Za dziesięć minut podchodzimy do następnego fragmentu wraku.

Pająkowaty empata zawisł na chwilę nad szafką i zapewnił obecnych, że rozbitek nie wykazuje szczególnych zmian emocjonalnych i że wciąż jest nieprzytomny, ale jego życiu nic nie zagraża. Zaraz potem pospieszył do śluzy, aby podczas najbliższego, planowanego przez astrogatora przejścia obok szczątków być na posterunku i sprawdzić, czy nie został w nich ktoś żywy. Gdy wyszedł, Murchison uniosła głowę znad ekranu analizatora.

— Jeśli przyjmiemy, że pierwsza próbka została pobrana z przedziału, gdzie atmosfera miała normalny skład, wychodzi na to, że poza paroma mało istotnymi domieszkami oddychamy szczęśliwie niemal tą samą mieszanką gazów co obcy. Jednak próbka pobrana z szafki zawiera nienaturalnie dużo dwutlenku węgla i pary wodnej, panuje tam też niepokojąco niskie ciśnienie. Im szybciej uwolnimy to stworzenie, tym lepiej.

— Racja — mruknął Conway i wyjął ze ścianki szafki wiertło do próbek. Nie zatkał otworu i powietrze zaczęło napływać z gwizdem do środka. — Proszę otwierać, kapitanie.

Prostokątna metalowa płytka z trzema półokrągłymi występami wyglądała na zamek szafki. Fletcher zdjął rękawicę i przycisnął mocno trzy palce do owych wybrzuszeń. Płytka lekko się przesunęła i drzwiczki stanęły otworem. Wewnątrz ujrzeli zrazu jedynie krwawą miazgę.

Conway dopiero po chwili zrozumiał, co widzi, i wziął się do usuwania przesiąkniętej krwią wyściółki. Pierwotnie szafka miała ponad dwadzieścia półek, które wyrzucono. Pozostałe po nich zaczepy zostały osłonięte kawałkami materii i poduszkami, które miały ochronić rozbitka, jednak przy zderzeniu nie umocowana wyściółka przesunęła się i skłębiła. Bezwładny obcy spoczywał w jednym z końców. Wciąż krwawił obficie z wielu drobnych ran spowodowanych przez wystające zaczepy. Kolorowe pasma futra ginęły pod rdzawymi plamami.

Murchison i Naydrad pomogły Conwayowi delikatnie wydostać ciało z szafki i złożyć je na stole diagnostycznym. Jedna z ran w boku zaczęła nagle krwawić jeszcze silniej, ale ponieważ ciągle nic nie wiedzieli o pacjencie, nie chcieli ryzykować aplikowania koagulantów. Conway uruchomił skaner.

— W tamtym pomieszczeniu nie było widać żadnych skafandrów, ale mieli kilka minut na przygotowania. Starczyło, żeby ten wygarnął wszystko z szafki i schował się w niej, zostawiając tamtą trójkę na…

— Nie, doktorze — przerwał mu kapitan, wskazując na szafkę. — Te drzwi nie dają się zamknąć ani otworzyć od środka. Cała czwórka musiała zdecydować, kto otrzyma szansę ratunku, i tamci trzej zrobili dla niego wszystko, co mogli. W parę chwil i widocznie bez zbędnego gadania. Powiedziałbym, że to bardzo cywilizowany gatunek.

— Rozumiem — stwierdził Conway, nie podnosząc wzroku.

Nie potrafił precyzyjnie ocenić stanu organów wewnętrznych pacjenta, ale obraz ze skanera nie wskazywał na żadne przesunięcia ani uszkodzenia ważniejszych życiowo narządów. Kręgosłup też wyglądał na nietknięty, podobnie jak i cała wydłużona klatka piersiowa. Na grzbiecie, tuż powyżej nasady ogona, widniał różowy placek. Conway myślał z początku, że sierść została tam po prostu wyrwana, ale bliższe oględziny przekonały go o naturalności tego braku. Skóra była w tym miejscu pokryta plamkami pigmentu. Schowana pod pachą i częściowo nakryta ogonem głowa była spiczasta jak u gryzonia i też gęsto porośnięta futrem. Czaszka nie nosiła śladów pęknięć, jednak na części twarzowej widniały liczne plamki krwi. Gdyby nie sierść, widać by też było zapewne rozległe wybroczyny. Conway znalazł również ślady krwawienia z ust, ale nie potrafił orzec, czy wzięło się z ran jamy gębowej, czy może z uszkodzonych przez dekompresję płuc.

— Pomóż mi go wyprostować — powiedział do Naydrad. — Chyba próbował zwinąć się w kłębek. Być może to ich odruchowa reakcja na zagrożenie.

— Jedno mnie zastanawia — powiedziała Murchison, która dokładnie oglądała leżące na innym stole zwłoki. — Te istoty nie mają żadnych naturalnych środków obrony ani ataku. W każdym razie żadnych nie znajduję. Nie widzę nawet śladów, by miały cokolwiek takiego w przeszłości. Zwykle to dominująca na planecie forma życia przeradza się w rasę inteligentną, nie pojmuję jednak, w jaki sposób ci tutaj zdołali osiągnąć dominację. Nawet kończyny mają za słabe, żeby szybko uciekać. Tylne są za krótkie i zbyt miękko podbite, przednie smukłe, mniej niż tylne umięśnione i kończą się czterema wyrostkami o bardzo dużym zakresie ruchliwości, na których nie ma jednak nawet paznokci. Owszem, barwy ochronne futra mogły zrobić swoje, ale rzadko się zdarza, żeby jakiś gatunek wspiął się na szczyt drabiny ewolucyjnej tylko dzięki kamuflażowi. Albo łagodności i dobrym manierom. Dziwna sprawa.

— Może są z jakiegoś bardzo pokojowego świata? — rzucił Prilicla, który miał akurat chwilę przerwy przed kolejnym dyżurem w śluzie. — Takiego akurat dla Cinrussańczyków.

Conway nie włączył się do rozmowy, gdyż ponownie badał płuca pacjenta. Chciał wiedzieć dokładnie, co powodowało krwawienie z ust. Teraz, gdy pacjent leżał wyprostowany, mógł wreszcie stwierdzić, że dekompresja poczyniła jednak pewne zniszczenia w płucach, na dodatek ułożenie na wznak spowodowało, że niektóre głębsze rany znowu się otworzyły. Conway nie mógł wiele poradzić na uszkodzenia płuc, przynajmniej na razie, dopóki dysponował tylko wyposażeniem pokładowym, jednak biorąc pod uwagę ogólne osłabienie pacjenta, należało czym prędzej powstrzymać krwawienie.

— Czy wiesz już dość o jego krwi, żeby zaproponować bezpieczny koagulant i znieczulenie? — spytał Murchison.

— Koagulant tak, ale co do znieczulenia, raczej nie — odparła Murchison. — Wolałabym poczekać z tym na powrót do Szpitala. Thornnastor znajdzie wtedy coś całkiem bezpiecznego. Albo zsyntetyzuje nowy środek. Czy to bardzo pilne?

Zanim Conway zdążył opowiedzieć, głos zabrał Prilicla:

— Znieczulenie nie jest konieczne, przyjacielu Conway. Pacjent jest całkowicie nieprzytomny i długo jeszcze nie odzyska świadomości. Omdlenie wynikło zapewne z niedotlenienia i utraty krwi. Zaczepy w szafce pocięły go jak tępe noże.

— Zapewne tak — zgodził się Conway. — Jeśli chcesz przez to powiedzieć, że pacjent powinien jak najszybciej znaleźć się w Szpitalu, też się zgodzę. Jednak na razie nic mu nie grozi, a ja chciałbym mieć pewność, że nie zostawimy tu nikogo na pewną śmierć. Niemniej, gdybyś wyczuł nagłą zmianę jego stanu…

— Zbliżamy się do kolejnego fragmentu wraku — zadudnił z głośnika głos Haslama. — Doktor Prilicla proszony jest do śluzy.

— Tak, przyjacielu Conway — rzucił empata i pobiegł po suficie do wyjścia.

Kolejny problem pojawił się, gdy chcieli się zabrać do opatrywania powierzchownych ran obcego. Tym razem obiekcje zgłosiła Naydrad i trwało trochę, zanim ją przekonali. Podobnie jak wszyscy porośnięci srebrzystym futrem Kelgianie, unikała jak ognia ingerencji chirurgicznych, które mogłyby zniszczyć albo uszkodzić choć kawałek sierści. Dla Kelgian usunięcie najdrobniejszego pasemka skóry z włosem oznaczało osobistą tragedię. Futro służyło im do przekazywania sygnałów emocjonalnych równie ważnych jak komunikaty werbalne i upośledzenie na tym polu kończyło się często poważnymi problemami psychicznymi. Sierść Kelgian nie odrastała, a osobnik pozbawiony możliwości pełnego porozumiewania się z innymi rzadko znajdywał potem partnera czy partnerkę gotowych zaakceptować tak dotkliwą ułomność. Murchison musiała zapewnić siostrę przełożoną, że tej rasie futro nie służy do tych samych celów co Kelgianom i że włos na pewno odrośnie. Dopiero wtedy Naydrad przestała protestować. Oczywiście wcześniej ani przez chwilę nie postało jej w głowie, aby odmówić Conwayowi pomocy przy zabiegu, ale goląc i odkażając pole operacyjne, nieustannie wygłaszała krytyczne uwagi poparte żywym falowaniem bujnej sierści.

Zajęli się oczyszczaniem ran na ciele pacjenta i tamowaniem krwawienia. Prowadząca dalej sekcję Murchison podrzucała im co parę chwil nowe wiadomości na temat poznawanego właśnie gatunku.

Dzielił się na dwie płcie, a mechanizm rozrodu był w miarę typowy. W odróżnieniu jednak od pacjenta badane przez Murchison zwłoki miały ufarbowaną sierść, i to niezależnie od płci. Barwnik był rozpuszczalny w wodzie i tak nałożony, aby podkreślać naturalne pasy na futrze, które nie były przesadnie kontrastowe, chodziło więc zapewne o zabieg kosmetyczny. Jednak dlaczego pacjent, a właściwie pacjentka, jak udało się już stwierdzić, nie była ufarbowaną, tego Murchison nie potrafiła rozwikłać.

Być może pacjentka była niedorosła i nie wypadało jej się jeszcze malować. Ewentualnie dorosła, ale niezbyt duża, albo też należała do podgrupy, która po prostu nie stosowała kosmetyków. Równie prawdopodobne było jednak, że nie zdążyła z jakiegoś powodu ufarbować sierści przed katastrofą. Jedynymi śladami stosowania przez nią czegoś, co przypominało makijaż, było kilka brązowawych plam na gołym fragmencie skóry powyżej nasady ogona. Wszystkie zostały usunięte, gdy przygotowywali ją do operacji. Postępowanie przyjaciół bądź członków rodziny ocalonej, którzy umieścili ją w hermetycznej szafce, skłaniało Murchison do przypuszczenia, że chodzi o młodocianego osobnika. Federacja nie spotkała jeszcze inteligentnej rasy, w której dorośli nie byliby skłonni oddać życia, by ocalić swoje dzieci.

Wciąż jeszcze pochylali się nad jedynym żywym obcym i trzema martwymi, gdy Prilicla wrócił ze śluzy i zameldował, że dalsze poszukiwania nie przyniosły pozytywnych rezultatów. Po chwili dodał, że stan zdrowia pacjentki zdecydowanie się pogarsza. Conway odczekał, aż pająkowaty znowu zostanie wezwany do śluzy, i dopiero wtedy wywołał Fletchera. Wolał oszczędzić Prilicli zbyt wielu niemiłych wrażeń.

— Kapitanie, muszę szybko podjąć decyzję i potrzebuję pańskiej rady — powiedział. — Opatrzyliśmy zewnętrzne obrażenia naszej pacjentki, ale zostaje jeszcze problem uszkodzonych przez dekompresję płuc. Tym można się będzie zająć dopiero w Szpitalu. Na razie staramy się pomóc, podając mieszankę o podwyższonej zawartości tlenu, jednak stan pacjentki powoli, ale nieustannie się pogarsza. Jak wielkie, pańskim zdaniem, są szansę uratowania jeszcze kogoś w ciągu najbliższych czterech godzin?

— W zasadzie żadne, doktorze.

— Rozumiem — mruknął Conway. Oczekiwał, że odpowiedź będzie bardziej złożona, oparta na obliczeniach prawdopodobieństwa i domysłach. Z jednej strony mu ulżyło, z drugiej poczuł się jeszcze bardziej zaniepokojony.

— Musi pan zrozumieć, doktorze, że największe szansę wiązały się z pierwszymi trzema fragmentami wraku — dodał Fletcher. — Pozostałe są znacznie mniejsze i nie ma na co liczyć. W zasadzie marnujemy już czas. Chyba że wierzy pan w cuda, doktorze…

— Rozumiem — powtórzył Conway, którego wątpliwości nieco zmalały.

— Jeśli pomoże to panu podjąć decyzję, doktorze, mogę powiedzieć, że odbiór przez radio nadprzestrzenne szczęśliwie jest w tym rejonie bardzo dobry i nawiązaliśmy dwustronną łączność z krążownikiem Descartes, który ma ekipę kontaktową na pokładzie. Został wezwany zgodnie ze zwykłą praktyką przy odkryciu nowej rasy inteligentnej. Ma za zadanie zbadać szczątki, aby zdobyć możliwie jak najwięcej danych o budowniczych statku oraz odtworzyć jego pierwotny kurs, by ustalić miejsce startu. Ponieważ w okolicy nie ma zbyt wielu gwiazd, specjaliści z Descartes’a zapewne dość szybko odnajdą rodzimy układ obcych i ich planetę. Całkiem możliwe, że już za kilka tygodni nawiążemy z nimi kontakt. Kto wie, czy nie wcześniej. Ponadto Descartes ma na pokładzie dwa lądowniki planetarne, co zdwoi jego możliwości poszukiwawcze. Brak im wprawdzie Prilicli, ale i tak przeszukają całe miejsce katastrofy o wiele szybciej niż my.

— Kiedy Descartes tu będzie?

— Po uwzględnieniu utrudnień astrogacyjnych, spowodowanych koniecznością podzielenia podróży na kilka skoków, stawiałbym na cztery do pięciu godzin.

— Dobrze — stwierdził Conway z wyraźną ulgą w głosie. — Jeśli nie znajdziemy nikogo w następnym fragmencie wraku, ruszamy z powrotem, kapitanie. — Umilkł na chwilę i spojrzał na ocaloną i zwłoki, a potem jeszcze na Murchison. — Gdy tylko odnajdą ich macierzysty świat i jeśli szybko nawiążą kontakt, niech poproszą ich o pomoc medyczną dla naszej pacjentki. Najlepiej, gdyby ktoś z tamtych obcych zgłosił się na ochotnika i przyleciał do Szpitala pokierować leczeniem. Gdy chodzi o całkiem nieznane istoty, nie ma co przesadzać z dumą zawodową…

Miał też nadzieję, że gdy obcy lekarz oswoi się z różnorodnością przebywających w Szpitalu istot, zgodzi się na zdjęcie ze swojego umysłu hipnozapisu, dzięki któremu personel szpitalny wiedziałby, jak postępować z pacjentem. Niewykluczone przecież, że trafi kiedyś do nich inny przedstawiciel tego samego gatunku.

* * *

— Proszę się przedstawić. Goście, personel czy pacjenci? Jakich gatunków? — spytał dyżurny z izby przyjęć Szpitala kilka minut po tym, jak statek wyszedł z nadprzestrzeni. Sam Szpital był ciągle tylko jasnym punktem jaśniejącym na tle ciemniejszych od niego ogników gwiazd. — Jeśli obrażenia, zaburzenia umysłowe albo brak odpowiedniej wiedzy nie pozwalają wam określić precyzyjnie swoich typów fizjologicznych, proszę o kontakt na wizji — dodał beznamiętnym, wygenerowanym przez autotranslator głosem.

Conway spojrzał na kapitana, który opuścił nieco kąciki oczu i uniósł brew, dając znak, że najlepiej będzie, jeśli konwersację podejmie teraz ktoś biegły w medycznej terminologii.

— Tutaj statek szpitalny Rhabwar, mówi starszy lekarz Conway. Na pokładzie obecny personel oraz jeden pacjent, wszyscy ciepłokrwiści tlenodyszni. Klasyfikacja załogi: ziemski typ DBDG, cinrussański GLNO i kelgiański DBLF. Pacjent to DBPK, miejsce pochodzenia nieznane. Jego obrażenia wymagają pilnej…

— Czekaliśmy na was, Rhabwar. Jesteście na liście jednostek z pierwszeństwem cumowania — przerwał mu recepcjonista. — Proszę o podejście zgodnie z procedurą drugą, wariant czerwony. Zapalamy dla was światła, znak czerwony, żółty, czerwony przy śluzie numer pięć…

— Ale piątka jest… — zaczął Conway.

— Owszem, jest głównym wejściem dla skrzelodysznych AUGL, jednak leży blisko izolatki przygotowanej dla waszego pacjenta. Normalnie skierowałbym was do równie bliskiej trójki, ale obecnie zajęta jest przez ponad dwudziestu Hudlarian z ciężkimi obrażeniami. Doszło do jakiejś katastrofy budowlanej podczas montowania melfiańskich orbitalnych zakładów produkcyjnych. Nie znam szczegółów, dostałem tylko dane kliniczne, a z nich wynika, że większość pacjentów to ofiary skażenia radioaktywnego. Thornnastor nie wiedział wprawdzie, kogo i czy w ogóle kogoś przywieziecie, ale uznał, że lepiej będzie nie narażać waszych pacjentów nawet na szczątkowe promieniowanie, które utrzymuje się teraz w trójce. Za ile was oczekiwać?

Conway spojrzał pytająco na Fletchera.

— Dwie godziny szesnaście minut.

To powinno dać im dość czasu na ulokowanie pacjentki na noszach ciśnieniowych. Wyposażone we własny układ podtrzymywania życia pozwalały na bezpieczny transport tak w próżni, jak w wodzie i rozmaitych zabójczych atmosferach. Medycy z Rhabwara mogli towarzyszyć chorej ubrani w lekkie skafandry ochronne. Powinni także zdążyć z przekazaniem Thornnastorowi wstępnych wyników badań pacjentki i danych uzyskanych podczas sekcji zwłok. Szef patologii zażąda zapewne, by jak najszybciej przetransportowano ciała na jego oddział w celu przeprowadzenia dalszych badań, które dałyby pełny obraz anatomii i metabolizmu tych istot. Conway przekazał uszanowanie od kapitana i spytał, kto będzie czekał przy piątce na medyczny personel Rhabwara.

Dyżurny z izby przyjęć wydał szereg krótkich, nieprzetłumaczalnych dźwięków, które były zapewne wynikiem czegoś na kształt jąkania się, i powiedział:

— Przykro mi, doktorze, ale na moim grafiku załoga Rhabwara widnieje jako wciąż objęta kwarantanną. Nikt z was nie zostanie wpuszczony na teren Szpitala. Pan może towarzyszyć pacjentowi pod warunkiem, że nie rozszczelni pan kombinezonu. Pomoc całego zespołu nie będzie konieczna. Przebieg badań i leczenia będziemy transmitować na kanale edukacyjnym, tak że możecie wszystko obserwować, a w razie potrzeby służyć radą.

— Dziękuję — odparł Conway z sarkazmem, który niestety zginął w automatycznym tłumaczeniu.

— Do usług, doktorze. A teraz chciałbym porozmawiać z waszym łącznościowcem. Diagnostyk Thornnastor poprosił o bezpośredni kontakt z panią patolog Murchison i z panem. Chce poznać wstępną diagnozę i skonsultować kilka spraw…

Trochę ponad dwie godziny później Thornnastor wiedział już tyle samo co oni, a nosze z pacjentką znalazły się w przestronnym niczym hangar przedsionku śluzy numer pięć. Podczas ostrożnego transportu dołączył do nich także Prilicla. Miał czuwać nad stanem pacjenta. Władze Szpitala przyznały, aczkolwiek niechętnie, że mały pająkowaty zapewne nie może przenieść wirusa, który powalił załogę Rhabwara, a ponadto był obecnie jedynym w Szpitalu wykwalifikowanym empatą.

Ekipa techniczna, sami Ziemianie w lekkich kombinezonach z hełmami, pasami i butami pomalowanymi na fluorescencyjny błękit, szybko wciągnęła nosze do śluzy. Zewnętrzne drzwi zatrzasnęły się ciężko i pomieszczenie zaczęło napełniać się wodą. Z początku wrzała i parowała w próżni, lecz widoczność wkrótce się poprawiła i Conway zobaczył, jak zespół wprowadza nosze w zielonkawe głębie oddziału skrzelodysznych Chalderescolan.

Pomyślał, że to całkiem dobrze, iż pacjentka jest ciągle nieprzytomna. Wyposażeni w liczne wyrostki, wiecznie ruchliwi Chalderescolanie podpłynęli zaciekawieni do noszy. Dla nich było to coś nowego, miłe urozmaicenie pośród szpitalnej rutyny.

Oddział przypominał olbrzymią podwodną jaskinię. Udekorowano ją wedle gustu pacjentów sztucznymi roślinami, wśród których znalazły się również gatunki niewątpliwie drapieżne. Nie było to typowe otoczenie bardzo cywilizowanych i rozwiniętych technicznie Chalderescolan, ale ich odpowiednik „łona natury”. Zakątka, w którym młode i zdrowe osobniki chętnie spędzały wakacje. Jak stwierdził O’Mara, który w takich sprawach mylił się nadzwyczaj rzadko, typowo pierwotne otoczenie to czynnik sprzyjający zdrowieniu. Niemniej nawet Conway, który świetnie wiedział o co chodzi, czuł się tu trochę nieswojo.

Przyniesiona przez nich pacjentka, której język nie został jeszcze wprowadzony do szpitalnego autotranslatora, całkiem nie wiedziałaby już, co myśleć. Szczególnie gdyby ujrzała nagle nad sobą wielkich AUGL.

Mieszkańcy planety Chalderescol wyglądali jak długie na czterdzieści stóp krokodyle. Od przerośniętych paszcz aż po sam ogon okrywał ich pancerz z płyt kostnych, a pośrodku korpusu wyrastała obręcz ruchliwych macek. Nawet w obecności wyciszającego emocjonalnie Prilicli pacjentka mogłaby przeżyć szok, ujrzawszy przed sobą paszczę potwora, który podpłynął na kilka metrów, aby spojrzeć ze współczuciem na nowego chorego.

Prilicla płynął przodem: mały, owadzi kształt zamknięty w srebrzystej bańce skafandra. Co chwila wzdrygał się, odbierając emocjonalne bodźce od pobliskich istot. Nieźle już znający pająkowatego Conway wiedział, że nie chodzi o ranną ani o ciekawskich AUGL, ale o ekipę techniczną manewrującą noszami pośród legowisk, wyposażenia i sztucznych roślin. Urządzenia chłodzące skafandrów nie sprawdzały się najlepiej w ciepłym środowisku oddziału, a wysiłek fizyczny pogarszał samopoczucie.

Przewidziana dla pacjentki izolatka została urządzona na byłym oddziale wstępnego leczenia ciepłokrwistych tlenodysznych, który przeniesiony został na poziom trzydziesty i tam rozbudowany. W pustym obecnie pomieszczeniu zamierzano urządzić dodatkową salę operacyjną dla AUGL, jednak sekcja remontowa miała ostatnio wiele innych zajęć i wciąż stanowiło ono wyspę powietrza i światła pośród odmętów wodnego oddziału. Pośrodku wznosił się stół, którego blat można było dopasować do ciał przedstawicieli wielu rozmaitych gatunków. Mógł służyć zarówno do diagnostyki, jak i do operacji, a w razie potrzeby można go było przekształcić w łóżko. Pod przeciwległymi ścianami stały podobnie uniwersalne moduły pomocne w intensywnej opiece medycznej i podtrzymywaniu funkcji życiowych pacjentów, o których brakło jeszcze pełnej wiedzy.

Mimo że pomieszczenie było obszerne, brakło w nim miejsca. Wszędzie kłębił się tłum istot przybyłych tu z zawodowej ciekawości. Conway dostrzegł wśród nich łuskowatego Illensańczyka w obszernym przezroczystym kombinezonie, który nie krył wypełniającej go żółtawej, przesyconej chlorem atmosfery. Był tu nawet zamknięty w ciśnieniowej kuli na gąsienicach TLTU. Oddychał przegrzaną parą i nie mógł się inaczej poruszać między nawykłymi do mniej ekstremalnych warunków kolegami czy pacjentami. Pozostali byli zwykłymi ciepłokrwistymi tlenodysznymi. Melfianie, Kelgianie, Nidiańczycy i Hudlarianie, których poza ciekawością łączyło jeszcze jedno — nosili złote albo pozłacane na brzegach plakietki Diagnostyków albo starszych lekarzy.

Conway rzadko dotąd widywał tyle sław lekarskich zgromadzonych na równie małym obszarze.

Odsunęli się, żeby nie przeszkadzać technikom w przenoszeniu pacjentki z noszy na stół diagnostyczny. Nadzorował ich sam Thornnastor. Zaraz potem nosze wycofano pod drzwi, żeby nikomu nie zawadzały, a zebrani podeszli do stołu.

Conway wiedział, że Murchison i Naydrad z uwagą obserwują na ekranie, jak Thornnastor zaczyna te same wstępne badania, które oni już przeprowadzili na pokładzie statku szpitalnego. Kontrola funkcji życiowych nie dała wiele, skoro nie znano nawet prawidłowego dla tych istot tętna, częstotliwości oddechów ani ciśnienia krwi. Potem przeprowadzono głębokie i szczegółowe skanowanie całego organizmu w poszukiwaniu obrażeń albo deformacji. Thornnastor opisywał głośno każdą swoją czynność, dzielił się też spostrzeżeniami oraz przypuszczeniami, a wszystko na użytek nie tylko otaczających go medyków, ale także licznych zebranych przed ekranami widzów kanału edukacyjnego. Czasem przerywał na chwilę, aby spytać Murchison albo Conwaya o stan pacjentki zaraz po wyratowaniu albo o ich domysły.

Thornnastor stał się niekwestionowanym autorytetem w dziedzinie patologii obcych przede wszystkim dlatego, że umiał pytać i uważnie słuchał każdej odpowiedzi. Wpatrzony tylko we własną wspaniałość, nigdy by do tego nie doszedł.

Skończył wreszcie badanie i wyprostował swoje masywne ciało, aż kościana kopuła kryjąca mózg prawie się schowała pomiędzy potężnymi potrójnymi ramionami. Cztery oczy na szypułkach łypnęły jednocześnie na pacjentkę, zgromadzonych wkoło lekarzy oraz kamery transmitujące wszystko na Rhabwara i na ekrany innych widzów. Napatrzywszy się, szef patologii zaczął mówić.

W najgorszym stanie były płuca chorej. Dekompresja uszkodziła tkanki i spowodowała rozległe krwawienie. Thornnastor zaproponował punkcję i drenaż opłucnej z jednoczesną intubacją tchawicy w celu przeprowadzenia wymuszonego kontrolowanego oddychania z zastosowaniem czystego tlenu. Szpital dysponował wieloma środkami wywołującymi regenerację tkanek u ciepłokrwistych tlenodysznych, jednak należało jeszcze poczekać na wyniki testów przeprowadzanych na zwłokach, aby znaleźć odpowiednie medykamenty. Miało to potrwać ze dwa dni, ale do tego czasu powinien się też znaleźć stosowny środek znieczulający. Niemniej bez interwencji chirurgicznej pacjentka miała szansę przeżyć co najwyżej parę godzin. Szczęśliwie zaproponowany przez Thornnastora zabieg należał do mało bolesnych i nie miał zająć wiele czasu. Gdy Prilicla oznajmił jeszcze, że w tym stanie obca nie będzie odczuwać bólu, Thornnastor zdecydował o natychmiastowym przeprowadzeniu operacji. Do pomocy dobrał sobie pewnego melfiańskiego starszego lekarza oraz kelgiańską siostrę, która specjalizowała się w asyście operacyjnej.

Conway uznał natychmiast, że przy tak poważnym stanie pacjentki była to jedyna słuszna decyzja. Zirytowało go nieco, że nie został zaproszony do asystowania, chociaż miał już doświadczenie z DBPK, ale wsłuchawszy się w szepty dokoła, zrozumiał po chwili, że wyznaczony przez szefa patologii Melfianin imieniem Edanelt jest jednym z najlepszych chirurgów Szpitala. Nieustannie nosił w głowie zawartość czterech taśm edukacyjnych i niebawem miał awansować na Diagnostyka. Komuś tak znakomitemu Conway mógł kibicować bez przesadnej zawodowej zazdrości.

Chociaż widział setki operacji przeprowadzonych przez Tralthańczyków, nigdy nie przestało go zdumiewać, jak to jest, że tak olbrzymie i niezgrabne istoty są najlepszymi chirurgami Federacji. Pacjentka nie miała pojęcia, jak bardzo dopisało jej szczęście — powiadano, że nie zdarzyło się jeszcze w Szpitalu, aby ekipa prowadzona przez Thornnastora straciła pacjenta, chociaż zdarzało mu się operować najdziwniejsze istoty. Podobno zapytany kiedyś o to patolog odparł, że nie może być inaczej, gdyż jego umowa o pracę tego nie przewiduje…

— Odzyskuje przytomność — powiedział nagle Prilicla ledwie dziesięć minut po operacji. — Bardzo gwałtownie.

Thornnastor zahuczał w sposób, który miał zapewnię oznaczać satysfakcję z dobrze wykonanej roboty.

— Tak szybka pozytywna reakcja na leczenie może być zapowiedzią rychłego powrotu do zdrowia — powiedział. — Jednak na razie odsuńmy się nieco. Istota należąca do rasy odbywającej podróże kosmiczne powinna być przygotowana na spotkanie z innymi inteligentnymi rasami, jednak przy obecnym osłabieniu może zareagować niespokojnie, jeśli ujrzy wkoło siebie tyle najróżniejszych stworzeń. Zgadza się pan z tym, doktorze Prilicla?

Jednak mały empata nie zdążył odpowiedzieć, gdyż pacjentka otworzyła oczy i zaczęła się tak gwałtownie szarpać w pasach utrzymujących ją na stole operacyjnym, że jeszcze chwila, a wężyk doprowadzający tlen do tchawicy wypadłby jej z ust.

Thornnastor odruchowo wyciągnął mackę, aby go przytrzymać, co jeszcze bardziej zaniepokoiło DBPK. Prilicla zadrżał gwałtownie, jakby miał za chwilę odpaść od sufitu. Nagle pacjentka zesztywniała. Przez kilka minut trwała w niemal absolutnym bezruchu, a potem zaczęła się wreszcie odprężać. Pająkowaty empata z całych sił starał się przekazać jej swoją troskę, uspokoić.

— Dziękuję, doktorze Prilicla — powiedział Thornnastor. — Gdy będziemy już mogli porozmawiać z tą istotą, sam ją przeproszę, że omal nie wystraszyłem jej na śmierć. Na razie niech chociaż czuje, że dobrze jej życzymy.

— Oczywiście, przyjacielu Thornnastor — odezwał się pająkowaty. — Teraz jest bardziej zatroskana niż wystraszona. Mam wrażenie, że niepokoi się czymś… — Prilicla urwał i znowu zadrżał.

Potem zdarzyło się coś, co dotąd uznawano za niemożliwe.

Thornnastor zachwiał się na swoich sześciu krępych nogach, które zwykle dawały przedstawicielom jego rasy tak pewne oparcie, że często nawet sypiali na stojąco, a potem przewrócił się z hukiem, który przeciążył na chwilę słuchawki w hełmie Conwaya. Kilka jardów dalej Edanelt zaczął chylić się ku podłodze, a jego sześć wyposażonych w liczne stawy nóg coraz bardziej wiotczało, aż chroniący korpus zewnętrzny kościec stuknął głośno o wykładzinę. Kelgiańska siostra upadła, zwijając srebrnofutre ciało w obwarzanek. Jeden z mężczyzn z ekipy transportowej opadł na kolana i podparłszy się rękami, chciał odpełznąć na bok, ale się przewrócił. Rozległa się wrzawa. Naraz wszyscy obcy chcieli coś powiedzieć, Ziemianie zaś ich przekrzyczeć. W tych warunkach Conway nie miał co liczyć na autotranslator.

— To niemożliwe… — zaczął z niedowierzaniem, ale nagle usłyszał głos Murchison:

— Trzech różnych obcych i jeden Ziemianin. Każdy z zupełnie odmiennym metabolizmem i mechanizmami odpornościowymi… To po czterokroć niemożliwe! Nie widzę poza tym, aby ktoś jeszcze ucierpiał.

Nawet w takiej chwili Murchison była przede wszystkim klinicystą.

— Niemożliwe, a jednak… — podjął Conway. Podkręcił głośność zewnętrznego głośnika skafandra. — Mówi starszy lekarz Conway! — rzucił ostrym tonem. — Proszę posłuchać! Ekipa techniczna natychmiast uszczelni hełmy. Dowódca ekipy ogłosi alarm chemiczno-biologiczny, najwyższy stopień zagrożenia. Wszyscy odsuną się od pacjentki… — Kto żyw już teraz starał się znaleźć jak najdalej od stołu operacyjnego, i to z gorliwością graniczącą z paniką. — Kto nosił cały czas ubiór ochronny, niech odejdzie na bok. Tlenodyszni bez masek schronią się pod namiot noszy, ilu tylko się zmieści. Pozostali niech poszukają masek i podłączą się do źródeł tlenu przy ciągach wentylacyjnych. To chyba jakaś infekcja rozprzestrzeniająca się drogą powietrzną…

Urwał, gdy główny ekran zamigotał i pokazało się na nim zirytowane oblicze naczelnego psychologa. W tle rozlegał się nieustannie sygnał alarmu — jeden długi i dwa krótkie dźwięki. Dziwnie pasowały one do podminowania O’Mary.

— Conway, co tam się, u diabła, dzieje, że ogłaszacie alarm najwyższego stopnia? Woda wam się wdziera na oddział? Toniecie tam wszyscy? Z tego, co widzę, nic takiego się nie dzieje…

— Chwilę — rzucił Conway, który klęczał właśnie przy bezwładnym techniku. Wsunąwszy dłoń do jego hełmu, szukał pulsu. W końcu znalazł — szybki, nieregularny i nie wróżący nic dobrego. Szybko zamknął hełm nieprzytomnego.

— Pamiętajcie o osłonięciu wszystkich otworów ciała służących oddychaniu, czy to nozdrza, skrzela czy usta. A pana — spojrzał na ubranego w hermetyczny skafander illensańskiego lekarza — proszę o sprawdzenie czym prędzej stanu Thornnastora i Edanelta. Prilicla, jak nasza pacjentka?

Szeleszcząc przezroczystym ubiorem, chlorodyszny Illensańczyk zbliżył się natychmiast do patologa.

— Nazywam się Gilvesh, panie Conway — rzucił. — Ale że dla mnie wszyscy DBDG też wyglądają tak samo, więc nie powinienem się chyba dziwić, że i pan mnie nie poznał.

— Przepraszam, doktorze Gilvesh — odparł natychmiast Conway. Illensanie byli uznawani za stworzenia o najbardziej odpychającej aparycji w całej Federacji. Sami jednak mieli na ten temat odmienne zdanie i byli w tej kwestii nadzwyczaj próżni. — Proszę o ogólną diagnozę, nie mamy na razie czasu na nic więcej. Co im się właściwie stało i jakie są tego bezpośrednie fizjologiczne skutki?

— Przyjacielu Conway, pacjentka DBPK czuje się o wiele lepiej — odparł drżący wciąż Prilicla. — Jest zdezorientowana i zaniepokojona, ale przestała się bać, odczuwa tylko niewielki ból. Znacznie bardziej martwi mnie stan pozostałych czterech chorych, jednak nie mogę powiedzieć więcej, gdyż ich aktywność emocjonalna jest zbyt słaba, aby się przebić przez tak silną emanację tła.

— Rozumiem — mruknął Conway, który wiedział, że mały empata nigdy nie posunie się nawet do pośredniej krytyki cudzych niedostatków emocjonalnych. — Proszę wszystkich o uwagę! Poza czterema osobami nikt nie ma na razie objawów rozwoju infekcji, czy cokolwiek to jest. Przypuszczam, że wszyscy w maskach ochronnych albo zamknięci w noszach są chwilowo bezpieczni. Proszę się więc uspokoić. Jest bardzo wskazane, aby Prilicla jak najszybciej określił stan naszych chorych kolegów, a nie może tego zrobić wśród tylu rozemocjonowanych istot.

Gdy Conway mówił, Prilicla puścił się sufitu i sfrunąwszy na swoich opalizujących skrzydłach, wylądował obok kłębu srebrzystego futra, w który zwinęła się kelgiańska siostra. Schował skaner i zaczął zewnętrzne oględziny chorej. Równocześnie starał się cały czas wyizolować i zidentyfikować jej emocje. Drżenie już mu przeszło.

— Brak reakcji na bodźce fizyczne — zameldował tymczasem badający Thornnastora Gilvesh. — Ciepłota w normie, trudności z oddychaniem, tętno słabe i nieregularne, oczy reagują na światło, chociaż… Dziwna sprawa, Conway. Wyraźnie doszło do częściowego porażenia płuc, a niedostatek tlenu wywarł wpływ na pracę serca i mózgu. Nie odnajduję jednak śladów uszkodzenia tkanki płucnej typowych dla kontaktu ze żrącym albo toksycznym gazem. Nic też nie wskazuje na upośledzenie funkcji układu odpornościowego. Nie ma przykurczów mięśni.

Nie rozszczelniając skafandra, Conway zbadał skanerem górne drogi oddechowe, płuca oraz serce technika. Otrzymał podobne rezultaty, zanim jednak zdążył o tym powiedzieć Prilicli, mały empata zjawił się przy nim.

— Mój pacjent ma takie same objawy, przyjacielu Conway — stwierdził. — Płytki i nieregularny oddech, serce bliskie migotania przedsionków, pogłębiająca się utrata przytomności. Pełne, zarówno fizyczne, jak i psychiczne, objawy niedotlenienia. Mam zbadać Edanelta?

— Ja się tym zajmę — rzucił Gilvesh. — Prilicla, odsuń się, proszę, żebym na ciebie nie wszedł. Conway, moim zdaniem wszyscy pilnie potrzebują intensywnej opieki medycznej. A przede wszystkim natychmiastowego wspomożenia funkcji oddechowych.

— Zgadzam się, przyjacielu Gilvesh — powiedział empata, wzlatując z powrotem pod sufit. — Stan całej czwórki jest bardzo poważny.

— Jasne — stwierdził Conway. — Gdzie szef techników? Proszę zabrać swojego człowieka, DBLF i ELNT jak najdalej od pacjentki, ale gdzieś blisko zaworów tlenowych. Doktor Gilvesh dopasuje maski. Jednak niech wasz człowiek zostanie w skafandrze i puści sobie mieszankę zawierającą pięćdziesiąt procent tlenu. Żeby ruszyć Thornnastora, będziecie potrzebowali wszystkich sił…

— Albo sań antygrawitacyjnych — dokończył mężczyzna. — Jedne takie są na sąsiednim poziomie.

— Nie ma czasu. Lepiej będzie jednak przeciągnąć przewód i podać Thornnastorowi tlen tam, gdzie leży. Proszę nie opuszczać oddziału w poszukiwaniu sań czy czegokolwiek, póki się nie dowiemy, co właściwie się stało. To dotyczy wszystkich obecnych… Przepraszam, ale tak trzeba.

O’Mara w końcu nie wytrzymał. Musiał się odezwać.

— Więc coś jednak się stało, doktorze? — spytał obcesowo. — Coś o wiele gorszego niż zwykłe skażenie powietrza gazami z sąsiedniej sekcji? Czyżby jednak odkrył pan wyjątek zaprzeczający regule, że żaden mikroorganizm nie atakuje…

— Wiem, że ziemskie patogeny nie mogą być groźne dla obcych i vice versa — odburknął Conway, spoglądając na widoczną na ekranie twarz O’Mary. — Powszechnie uważa się, że to niemożliwe, ale tu jednak mamy chyba z tym do czynienia i potrzebujemy pomocy, aby…

— Przyjacielu Conway — wtrącił się Prilicla — stan Thornnastora wciąż się pogarsza. Zaczyna się dusić.

— Doktorze — odezwał się Gilvesh — kelgiańska maska tlenowa nie sprawdza się za dobrze. Podwójny otwór gębowy DBLF i brak kontroli nad mięśniami stwarzają wiele problemów. Wskazane jest podawanie tlenu pod ciśnieniem wprost do płuc. W przeciwnym razie może być źle.

— Czy umie pan przeprowadzić tracheotomię u Kelgianina, doktorze Gilvesh? — spytał Conway, odwracając się, od ekranu. Ciągle nie wiedział, jak najlepiej pomóc Thornnastorowi.

— Tylko z zapisem z taśmy — odparł Gilvesh.

— Nie będzie taśmy. Ani niczego innego — oznajmił autorytatywnie O’Mara.

Conway obrócił się gwałtownie w stronę ekranu, żeby wyrazić oburzenie na taką postawę naczelnego psychologa, ale zaraz zrozumiał, co O’Mara miał na myśli.

— Gdy ogłosił pan najwyższy stopień alarmu chemiczno-biologicznego, doktorze, działał pan odruchowo i zasadniczo słusznie — powiedział O’Mara. — Uratował pan być może życie tysięcy przebywających w Szpitalu istot. Jednak ten alarm oznacza, że cały obszar został odcięty do czasu ustalenia natury zagrożenia i jego zlikwidowania, a w tym wypadku nawet gorzej. Wygląda na to, że mamy do czynienia z jakimś mikrobem groźnym dla wszystkich ciepłokrwistych tlenodysznych. Oddział został odizolowany od reszty Szpitala. Otrzymujecie energię elektryczną i macie z nami łączność, ale odłączona została wentylacja i ciągi żywieniowe. Nie dostaniecie także żadnych środków medycznych, nikt ani nic nie może opuścić waszego oddziału, nawet próbki do analizy. Krótko mówiąc, doktor Gilvesh nie może zjawić się u mnie po hipnozapis fizjologii DBLF. Nikt też nie otrzyma zgody na wejście do was i udzielenie pomocy. Rozumie pan, doktorze?

Conway pokiwał powoli głową.

O’Mara na kilka długich sekund zatrzymał na nim spojrzenie. Wydawał się nienaturalnie wręcz zatroskany sytuacją. Powiadano, że naczelny psycholog jest szorstki i sarkastyczny tylko wobec przyjaciół, wśród których lubi się w ten sposób odprężyć. Przed nimi nie kryje swego paskudnego charakteru, a maskę współczucia nakłada jedynie wówczas, gdy się o któregoś z nich poważnie obawia.

Ma jeszcze wielu przyjaciół, na których może sobie poużywać, a ja teraz wpadłem w tarapaty, pomyślał Conway.

— Nie wątpię, że chcielibyście wiedzieć, na ile starczy wam powietrza — stwierdził tymczasem O’Mara. — Za kilka minut będę miał dla was te dane. A na razie niech pan spróbuje coś wymyślić, Conway…

Conway gapił się jeszcze przez chwilę na pusty ekran. Czuł, że nie zdoła w żaden sposób pomóc Thornnastorowi, Edaneltowi, Kelgiance czy technikowi, jeszcze przed chwilą członkom personelu medycznego, którzy całkiem nagle zmienili się w pilnie potrzebujących pomocy pacjentów.

W normalnych okolicznościach doktor Gilvesh otrzymałby hipnozapis DBLF i przeprowadzenie na siostrze prostej operacji tracheotomii nie nastręczyłoby żadnych kłopotów. Illensański starszy lekarz chciałby zapewne zająć się także Thornnastorem i Kelgianką, poprosiłby więc również o taśmy ich gatunków. Gdyby O’Mara uznał go za dość zrównoważonego psychicznie, by mógł nosić przez krótki czas kilka zapisów w głowie, sprawa byłaby rozwiązana. Jednak Gilvesh nie mógł opuścić oddziału, nawet gdyby zależało od tego życie chlorodysznego. Nawiasem mówiąc, ta ostatnia możliwość mogła niebawem stać się rzeczywistym problemem…

Conway starał się nie myśleć o kurczącym się zapasie powietrza w noszach, gdzie schowało się pięciu albo sześciu obcych. Podobnie czarne myśli powodował widok stojących pod ścianami istot korzystających z masek przewidzianych dla pacjentów. On sam i ekipa techniczna mieli w skafandrach tylko czterogodzinny zapas powietrza. Niewesoła była również sytuacja Gilvesha, któremu zostało równie mało mieszanki chlorowej. Conway powiedział sobie, że najpierw powinien myśleć o pacjentach. Musi utrzymać ich przy życiu najdłużej jak się da, i to nie dlatego, że są jego przyjaciółmi, ale ponieważ oni pierwsi zachorowali. Należało czym prędzej ustalić naturę infekcji, aby cała reszta personelu medycznego wiedziała, z czym przyjdzie im walczyć.

Jednak to Conway powinien zapoczątkować całą batalię, chociaż nie miał zbyt wielu pomysłów, jak ją przeprowadzić.

— Gilvesh, podejdź do tego TLTU w pojeździe stojącym w rogu i do tego Hudlarianina w masce obok niego. Nie wiem, czy z tej odległości mój głos dotrze do ich translatorów. Poproś ich, żeby przenieśli Thornnastora na kawałek wolnej podłogi obok śluzy. Jeśli się zgodzą, przypomnij im, że przy takim ciążeniu jak tutaj pod żadnym pozorem nie można kłaść Thorny’ego na wznak, bo przemieszczenie narządów wewnętrznych jeszcze bardziej utrudni oddychanie. Gdy już go tam przeniesiecie, połóżcie go nogami od ściany i powiedz wszystkim, żeby…

Wyjaśniając co trzeba, Conway myślał cały czas o tych wszystkich hipnozapisach edukacyjnych, które przyjmował dotąd w Szpitalu. Parokrotnie nie udało się ich dokładnie wymazać. Oczywiście nie zostało ani śladu po osobowościach dawców, gdyż to byłoby po prostu niebezpieczne dla jego psyche, ale pewne urywki się zachowały. Odnosiły się głównie do fizjologii i procedur operacyjnych, a ocalały dlatego, że Conway był nimi szczególnie zainteresowany. Zamierzał teraz z nich skorzystać, chociaż to było niebezpieczne, a może nawet urągało etyce zawodowej, bo udało mu się przywołać jedynie mgliste wyobrażenie o tym, jak właściwie wyglądają górne drogi oddechowe Kelgian. Najpierw jednak musiał ratować Thornnastora, chociaż w gruncie rzeczy mógł dlań zrobić niewiele więcej ponad udzielenie pierwszej pomocy.

Lekarz TLTU należał do rasy żywiącej się minerałami i żyjącej w środowisku pełnym przegrzanej pary. Po Szpitalu poruszał się w najeżonym manipulatorami kulistym pojemniku ochronnym osadzonym na gąsienicowym podwoziu. Pojazd ten nie został zaprojektowany dla przenoszenia nieprzytomnych Tralthańczyków, jednak całkiem dobrze mógł się do tego nadać.

Hudlarianin (typ fizjologiczny FROB) był masywną istotą o gruszkowatym kształcie. Pochodził z planety o ciążeniu czterokrotnie większym niż ziemskie i tak gęstej atmosferze, że wraz z dryfującymi w niej życiem roślinnym i zwierzęcym przypominała gęstą zupę. Wprawdzie Hudlarianie byli ciepłokrwiści i tlenodyszni, mogli się jednak bardzo długo obywać bez powietrza i pożywienia, które absorbowali bezpośrednio przez pory grubej skóry. Conway przyjrzał się pokrywającym FROB-a resztkom masy pokarmowej i ocenił, że musiał się on posilać ze dwie godziny wcześniej. Powinien bez trudu wstrzymać oddech na dość długo, żeby pomóc Thornnastorowi.

— Gdy przeniesiecie Thorny’ego — zwrócił się do Hudlarianina — proszę postawić nosze możliwie jak najbliżej kelgiańskiej siostry. Jest w nich inny Kelgianin, Diagnostyk. Proszę mu przekazać, że bardzo liczę na jego pomoc przy tracheotomii. Upewnijcie się, że będzie miał dobry widok na pole operacyjne. Zjawię się tam za kilka minut, gdy tylko sprawdzę, co z Edaneltem.

— Stan Edanelta jest stabilny, przyjacielu Conway — oznajmił Prilicla i trzymając się z dala od Hudlarianina oraz TLTU w posykującym wehikule, którzy przenosili już Thornnastora, lekko jak piórko wylądował na pancerzu Melfianina, żeby lepiej wyczuć jego emocje. — Oddycha z trudnością, ale jego życiu nic w tej chwili nie zagraża.

Spośród wszystkich zarażonych obcych Edanelt stał najdalej od pacjentki. Zapewne miało to jakieś znaczenie… Conway ze złością potrząsnął głową. Zbyt wiele działo się naraz. Nie miał nawet chwili spokoju, żeby pomyśleć…

— Przyjacielu Conway, stwierdziłem u tej chorej narastające pogarszanie się samopoczucia, co jednak nie wiąże się z obrażeniami — powiedział Prilicla, który zbliżył się tymczasem do pierwszej pacjentki. — Jest skrępowana i poważnie czymś zaniepokojona. To nie strach, raczej silne poczucie winy i zatroskanie. Być może poza ranami odniesionymi na statku cierpi jeszcze na jakieś charakterystyczne dla młodych osobników zaburzenia psychiczne.

Conway nie przywiązywał dotąd większej wagi do równowagi psychicznej DBPK i nie zdołał ukryć przed Priliclą, jak mało go to obecnie obchodzi.

— Czy mogę poluzować jej pasy? — spytał szybko pająkowaty.

— Tak, ale nie rozpinaj ich do końca — odparł Conway i zaraz poczuł się wręcz głupio.

Mała futrzasta istota sama w sobie nie stanowiła żadnego zagrożenia, a patogeny, których była nosicielem, i tak już się uwolniły. Gdy krucha rurkowata kończyna Prilicli dotknęła przycisku zmniejszającego napięcie pasów, pacjentka nie próbowała uciekać, lecz niczym ziemski kot zwinęła się z wolna w kłębek i nakryła głowę puszystym ogonem. Przypominała pagórek pasiastego futra i tylko u nasady ogona wyzierał spod włosów jasnobrązowy placek skóry.

— Teraz jest jej o wiele wygodniej, ale ciągle coś ją niepokoi, przyjacielu Conway — powiedział pająkowaty, po czym pobiegł po suficie do Thornnastora. Drżał przy tym lekko od emocji osób skupionych wkoło nieprzytomnego Diagnostyka.

TLTU związał razem tylne nogi Thornnastora, a potem się wycofał, żeby Hudlarianin i technicy mogli zrobić swoje. Ustawiwszy się po jednym przy każdej środkowej i przedniej kończynie, zaczęli odchylać je jak najdalej na boki, aby uniosła się pierś nieprzytomnego.

— Razem, jeszcze. Dość. Puścić — komenderował Hudlarianin. Gdy nakazał puścić nogi, naparł całą swoją niebagatelną masą na wielką klatkę piersiową pacjenta, by wypchnąć jak najwięcej powietrza z jego płuc, po czym technicy powtórzyli swoją część zabiegu. Ich twarze poczerwieniały szybko i oblały się potem, nie wszystko też, co mówili, nadawało się do przekładu.

Każdy, kto pracował w Szpitalu, czy to lekarz, technik, czy porządkowy, przechodził kurs udzielania pierwszej pomocy przedstawicielom rozmaitych ras, z wyłączeniem tych, które były tak nietypowe, że tylko pobratymiec mógłby skutecznie zrobić coś dla poszkodowanego. Instrukcja sztucznego oddychania dla FGLI przewidywała związanie tylnych nóg i poruszanie czterema pozostałymi w ten sposób, żeby w płucach zachodziła wymiana powietrza. Thornnastor miał cały czas nałożoną maskę, oddychał zatem czystym tlenem, a Prilicla czuwał nad nim, by meldować o ewentualnych zmianach jego stanu.

Niemniej tracheotomia Kelgianki z pewnością wykraczała poza zabieg pierwszej pomocy. Poza cienkościenną podłużną czaszką DBLF nie mieli kośćca. Ich cylindryczne ciała podtrzymywały grube obręcze mięśni, które poza zasadniczymi funkcjami lokomocyjnymi miały również ochraniać organy wewnętrzne. Kelgianie byli z tego powodu niesamowicie wrażliwi na skutki nawet drobnych skaleczeń, gdyż odżywiające potężne muskuły naczynia krwionośne przebiegały tuż pod skórą i nie miały praktycznie żadnej osłony poza sierścią. Zranienie, które przedstawiciel innego gatunku uznałby za niewarte uwagi draśnięcie, dla nich było śmiertelnie groźne. W ciągu paru minut Kelgianin mógł się wykrwawić na śmierć. Conway zdawał sobie z tego sprawę. Żeby dotrzeć do tchawicy, musiał się przedrzeć przez szyjną obręcz mięśni i ominąć odległe zaledwie o pół cala arterie dostarczające krew do mózgu.

Dla nie mogącego skorzystać z hipnozapisu ziemskiego lekarza, który na dodatek miał na dłoniach grube rękawice ochronne i mógł liczyć jedynie na instrukcje innego Kelgianina, było to zadanie zarówno trudne, jak i niebezpieczne.

— Wolałbym sam przeprowadzić tę operację — powiedział kelgiański Diagnostyk, przyciskając twarz do przezroczystej powłoki noszy.

Conway nie odpowiedział, bo obaj wiedzieli, że gdyby Diagnostyk opuścił namiot ochronny, do środka dostałyby się z powietrzem nieznane mikroorganizmy. Zaraziłyby się i Kelgianin, i reszta istot, które schroniły się w noszach. Conway w milczeniu zaczął wygalać mały fragment sierści na szyi pacjentki. Gilvesh zajął się sterylizacją pola operacyjnego.

— Proszę uważać, żeby nie usunąć za wiele włosów, doktorze — odezwał się Diagnostyk, który przedstawił się już jako Towan. — Nie odrosną, a sierść ma dla każdego Kelgianina wielkie znaczenie emocjonalne. Szczególnie w okresie dobierania się w pary z przeciwną płcią.

— Wiem o tym — mruknął Conway.

Operując, starał się przywołać z pamięci zachowane strzępy edukacyjnego hipnozapisu na temat Kelgian. Niektóre były w pełni wiarygodne, jednak większość nie robiła takiego wrażenia. Dziękował więc w duchu losowi za głos doradczy z noszy. Powinien go uchronić przed popełnieniem jakiegoś fatalnego błędu. Przez cały kwadrans, bo tyle trwała operacja, Towan nie milkł ani na chwilę. Prychał, parskał, sypał instrukcjami, radami i ostrzeżeniami z takim zaangażowaniem, że chwilami był o włos od zwymyślania Conwaya. Emocje te były jednak zrozumiałe, gdyż Kelgianie byli niezwykle solidarni. W końcu operacja i całe zamieszanie dobiegły końca. Gilvesh został przy pacjentce, aby podłączyć przewód do zaworu tlenowego, a Conway ruszył ku Thornnastorowi.

Nagle ekran znów pojaśniał. Tym razem ukazał nie tylko twarz O’Mary, ale i oblicze pułkownika Skemptona, który odpowiadał za utrzymanie sprawności złożonych układów Szpitala. I to pułkownik odezwał się pierwszy.

— Obliczyliśmy, ile czasu jeszcze wam zostało, doktorze — powiedział przyciszonym głosem. — Ludzie w maskach, założywszy że się nie zarazili ani nie zarażą, mają powietrza na jakieś trzy dni, a to dzięki temu, że każdy z sześciu niezależnych układów wentylacyjnych ma dziesięciogodzinne rezerwy tlenu i innych potrzebnych gazów, jak azot, dwutlenek węgla i tak dalej. Członkom zespołu technicznego został w skafandrach zapas, który powinien im wystarczyć na cztery godziny. Jeśli będą oszczędzać powietrze… — Urwał i spojrzał gdzieś na plecy Conwaya, który świetnie wiedział, że Skempton patrzy na czterech techników w pocie czoła robiących Thornnastorowi sztuczne oddychanie. Po chwili pułkownik podjął wątek: — Kelgianin, Nidiańczyk i trzech Ziemian, którzy schronili się w noszach, mają jeszcze powietrza na niecałą godzinę. Niemniej zarówno skafandry, jak i nosze mogą być w razie potrzeby zasilane z rezerw układów wentylacyjnych. Jeśli to zrobicie i jeśli postaracie się jak najwięcej odpoczywać, powinniście przeżyć około trzydziestu godzin, co da nam czas na…

— A co z Gilveshem i TLTU? — przerwał mu zdecydowanie Conway.

— Uzupełnienie zapasów układu podtrzymywania życia TLTU to robota dla specjalisty — odparł Skempton. — Gdyby zaczął przy nim grzebać ktoś bez kwalifikacji, mogłoby dojść nawet do wycieku przegrzanej pary i mielibyście jeszcze jeden kłopot. Co do doktora Gilvesha, proszę nie zapominać, że to jest oddział dla ciepłokrwistych tlenodysznych. Nie ma tam doprowadzenia chloru. Przykro mi.

— Potrzebujemy butli z tlenem, chlorem, zbiorników z preparatem odżywczym dla Hudlarian, modułu zasilania do wehikułu TLTU i wysokoenergetycznych racji żywnościowych w tubach, żeby można było jeść bez rozszczelniania skafandrów i zdejmowania masek. Myślę, że szef techników da sobie radę z obsługą wszystkiego oprócz modułu zasilania, jeśli specjaliści poprowadzą go krok po kroku. Moglibyście przewieźć to wszystko przez sekcję AUGL i złożyć w śluzie. To powinno być nawet łatwiejsze niż dostarczenie tu naszej pierwszej pacjentki.

Skempton pokręcił głową.

— Myśleliśmy już o tym, doktorze — stwierdził cicho, ale z pewnością w głosie. — Jednak zauważyliśmy, że zostawiliście otwarte wewnętrzne drzwi śluzy. Komora jest więc zakażona tak samo jak cały oddział. Nie możemy z niej skorzystać, bo wpuścilibyśmy te drobnoustroje, czy co to jest, do sekcji AUGL. Nie potrafimy przewidzieć, co by z tego wynikło. Wielu pańskich kolegów zapewniło mnie, doktorze, że wiele bakterii żyjących normalnie w środowisku powietrznym może przetrwać, a nawet rozmnażać się w wodzie. Nie wolno nam dopuścić do uwolnienia patogenu, który zaatakował aż cztery istoty o odmiennej fizjologii. Na pewno rozumie pan to równie dobrze jak ja.

Conway pokiwał głową.

— Możliwe jednak, że przesadzamy z tymi środkami ostrożności, sami siebie straszymy…

— Tralthańczyk FGLI, Kelgianin DBLF, Melfianin ELNT i Ziemianin DBDG zachorowali w mgnieniu oka, i to tak, że trzeba było czym prędzej wspomóc ich oddychanie — przerwał mu pułkownik z taką miną, jakby był lekarzem próbującym powiedzieć śmiertelnie choremu, że nie ma już dla niego nadziei.

Conway poczuł, że się rumieni. Gdy znów się odezwał, ze wszystkich sił starał się zapanować nad głosem, aby się nie wydawało, że prosi o niemożliwe.

— Zajmowaliśmy się już tą pacjentką na pokładzie Rhabwara i nie zdarzyło się nic w rodzaju tego, do czego doszło tutaj. Badaliśmy również zwłoki i nikt nie zachorował…

— Być może niektórzy Ziemianie są odporni na ten czynnik — przerwał mu Skempton. — W skali całego Szpitala nie ma to jednak większego znaczenia.

— Doktor Prilicla i pielęgniarka Naydrad też mieli styczność z tą pacjentką. I to bez ubiorów ochronnych.

— Rozumiem — mruknął pułkownik. — Kelgianka na oddziale zachorowała, chociaż inna, na pokładzie Rhabwara, w ogóle nie ucierpiała. Być może wśród innych gatunków też zdarza się wrodzona odporność na ten czynnik chorobowy i obsada statku szpitalnego miała po prostu szczęście. Na razie jednak im też nie wolno się kontaktować z załogami innych statków czy personelem Szpitala, tyle że ich możemy zaopatrywać bez problemu. Co do was, mamy trzydzieści godzin, żeby znaleźć rozwiązanie. Jeśli będziecie oszczędzać powietrze…

— Do tego czasu moje powietrze skropli się i oziębi, a ja umrę od hipotermii — odezwał się nagle TLTU.

— Ja też — dodał Gilvesh, uszczelniając złącze przewodu powietrznego i rurki wstawionej w tchawicę Kelgianki. — A jestem pewien, że ten mikrob, którego tak się obawiacie, nie jest w ogóle zainteresowany chlorodysznymi.

Conway gniewnie potrząsnął głową.

— Cały czas staram się wam uświadomić, że tak naprawdę nie wiemy, co to jest.

— A czy nie uważa pan, doktorze, że już najwyższa pora, aby się pan tego dowiedział? — spytał O’Mara tonem równie ostrym co skalpel, którym Conway przed chwilą operował Kelgiankę.

Zapadła cisza. Conway poczuł, jak rumieniec na jego twarzy ciemnieje. W tle słychać było Hudlarianina wciąż wydającego komendy technikom robiącym Thornnastorowi sztuczne oddychanie.

— Mieliśmy tu nieco zamieszania i nieco do zrobienia — powiedział w końcu potulnie Conway. — Analizator Thornnastora nie pasuje na dodatek do ludzkich rąk, ale zrobię co w mojej mocy.

— Im wcześniej, tym lepiej — rzucił uszczypliwie O’Mara.

Conway zignorował uwagę psychologa, który przecież sam widział, co działo się na oddziale. Obrona zranionej miłości własnej byłaby w tej sytuacji tylko stratą czasu. Cokolwiek spotkało uwięzione tu istoty, pozostali ciepłokrwiści tlenodyszni w Szpitalu powinni czym prędzej otrzymać dość danych, szczegółowych i ogólnych, aby rozwiązać problem. Conway wziął analizator Thornnastora i wpatrując się w konsolę instrumentu, zaczął mówić. Jego słowa były adresowane do wszystkich, którzy byli wraz z nim na oddziale, i tych, którzy słuchali go na kanale edukacyjnym. Najpierw opisał poszukiwania przeprowadzone w szczątkach statku DBPK. Bez wątpienia kapitan Fletcher zrobiłby to lepiej, podałby więcej szczegółów, jednak Conway skupił się wyłącznie na medycznych aspektach sprawy.

— Ten analizator tylko tak strasznie wygląda — odezwała się Murchison, korzystając z tego, że Conway przerwał na moment, by nabrać powietrza w płuca. Wpatrywał się z niezbyt mądrą miną w urządzenie. — Zamiast zwykłych przycisków z opisami masz tu czujniki z rozpoznawalnymi dotykowo oznaczeniami, niemniej ich układ jest zasadniczo taki sam jak w naszych analizatorach na Rhabwarze. Parę razy pomagałam Thorny’emu przy różnych analizach. Komunikaty wyświetlane są oczywiście po tralthańsku, ale wyjście audio ma połączenie z autotranslatorem. Pojemniki na próbki powietrza znajdują się za niebieską, odsuwaną płytką.

— Dziękuję — powiedział Conway z wyczuwalną wdzięcznością w głosie. Podjąwszy opowieść o rozbitku i późniejszych badaniach DBPK, otwierał i zamykał zaworki pojemników na próbki powietrza. Sondą ssącą pobrał próbki sierści i skóry pacjentki oraz materii ze stołu diagnostycznego, użytych podczas operacji narzędzi, a także ścian i podłogi.

Gdy na chwilę przerwał relację i spytał Murchison, jak ładuje się próbki do analizatora, Gilvesh zameldował, że Kelgianka oddycha głęboko i miarowo, chociaż głównie za sprawą respiratora tłoczącego rytmicznie tlen do płuc. Prilicla dodał, że Edaneltowi już się nie pogarsza, podobnie zresztą jak Thornnastorowi. Niestety, stan obu wciąż był bliski krytycznego.

— Czekamy na ciąg dalszy, Conway — odezwał się O’Mara. — Praktycznie wszyscy wolni od pracy lekarze oglądają już ten kanał.

Conway zdał relację z przenoszenia rannej na pokład statku szpitalnego i zbierania szczątków zmarłych. Zaznaczył, że podczas badania pacjentki i sekcji zwłok nikt na Rhabwarze nie nosił maski. Wspomniał, że ponieważ stan pacjentki systematycznie się pogarszał, zdecydowali o zaprzestaniu poszukiwań, chociaż nie mają całkowitej pewności, że nikt więcej nie ocalał.

— O pełne zbadanie rejonu katastrofy poprosiliśmy krążownik zwiadu Descartes…

— Co zrobiliście? — wtrącił się Skempton z poszarzałą nagle twarzą.

— Poprosiliśmy Descartes’a, aby podjął przerwane przez nas poszukiwania innych rozbitków — powtórzył Conway. — Ma też zebrać próbki materiałów obcych, poszukać zapisów wszelkiego rodzaju, przedmiotów osobistego użytku i tak dalej. Wszystkiego, co pozwoliłoby nam lepiej zrozumieć tę rasę przed oficjalnym kontaktem. Descartes to jedna z niewielu jednostek, które mają wyposażenie do analizy torów lotu rozproszonych szczątków w celu ustalenia pierwotnego kursu statku. Zna pan te procedury, pułkowniku. Nakazują odszukanie miejsca startu obcego statku i jak najszybsze nawiązanie kontaktu z istotami, które wysłały podróżników. W razie powodzenia należy je od razu poprosić o przysłanie do Szpitala miejscowego lekarza… — Zamilkł, widząc, że Skempton w ogóle go nie słucha.

— Chcę wysłać sygnał nadprzestrzenny, maksymalna moc — mówił pułkownik do kogoś spoza kadru. — Proszę przekazać Descartes’owi, żeby nie brali, powtarzam, nie brali na pokład żadnych wytworów obcych ani w ogóle niczego, nawet próbek, z wraku statku. Jeśli już to zrobili, niech wyrzucą to czym prędzej za burtę. W żadnym razie nie wolno im wszczynać poszukiwań planety obcych ani nawiązywać z nimi kontaktu. Zakazuję też bezpośredniego kontaktowania się z jakimkolwiek statkiem, bazą orbitalną czy dowolnym miejscem zamieszkania obcych, a nawet lądowania na nie zamieszkanych światach w ich regionie. Niech wracają natychmiast do Szpitala i oczekują na dalsze instrukcje. Nie wolno im jednak cumować, a załoga pozostanie na pokładzie i pod żadnym pozorem nie przyjmuje jakichkolwiek gości. Proszę dodać sygnał ogólnofederacyjnego alarmu. Natychmiast!

Pułkownik znowu spojrzał na Conwaya.

— Cokolwiek to jest, atakuje przede wszystkim ciepłokrwistych tlenodysznych. Jak pan dobrze wie, doktorze, stanowią oni trzy czwarte obywateli Federacji. Mamy szansę odkryć ten czynnik i nauczyć się go zwalczać, ale jeśli zaraza ogarnie również Descartes’a, jego załoga zapewne nie zdąży nawet rozpoznać zagrożenia, nim będzie musiała wystrzelić boję alarmową. Przez statki, które przyjdą Descartes’owi na pomoc, choroba może przenieść się dalej i wywołać ogólnoplanetarne epidemie. A to mogłoby oznaczać koniec Federacji i cywilizacji na wielu spośród zarażonych światów. Miejmy nadzieję, że wiadomość dotrze na Descartes’a na czas — dodał z ponurą miną. — Przy naszej mocy nadawczej musieliby być głusi i ślepi, żeby nie odebrać transmisji.

— Albo bardzo chorzy — dodał cicho O’Mara.

Zapadła cisza, którą po dłuższej chwili przerwał kapitan Fletcher.

— Czy mogę coś zaproponować, pułkowniku? — zapytał z szacunkiem. — Znam pozycję wraku, a tym samym Descartes’a, jeśli ciągle tam się znajduje. W przybliżeniu udało nam się też ustalić sektor, w którym powinna leżeć macierzysta planeta obcych. Jeśli gdzieś tam pojawi się nagle boja alarmowa, niemal na pewno będzie pochodzić z Descartes’a. Rhabwar mógłby odpowiedzieć na sygnał. Nie po to, żeby udzielić pomocy, ale żeby ostrzec innych potencjalnych ratowników.

Okazało się, że pułkownik zapomniał o statku szpitalnym.

— Ciągle jesteście połączeni rękawem ze Szpitalem, kapitanie?

— Odłączyliśmy go po ogłoszeniu alarmu. Jednak jeśli przystanie pan na moją propozycję, będziemy potrzebowali paliwa i zaprowiantowania na podróż. Nasze zasoby starczyłyby tylko na kilkudniowy lot.

— Zgadzam się i dziękuję, kapitanie — odparł Skempton. — Jak najszybciej zgromadzimy wszystko co potrzebne w pobliżu śluzy. Pańscy ludzie sami wniosą to później na pokład, by uniknąć kontaktu z personelem Szpitala.

Conway, który od dłuższej chwili dzielił uwagę pomiędzy rozmówców i szykujący się do podania wyników analizator, podniósł nagle głowę.

— Pułkowniku, kapitanie, nie możecie tego zrobić! Jeśli Rhabwar odleci z patolog Murchison i wszystkimi ciałami DBPK, stracimy szansę na szybką identyfikację i zneutralizowanie tego czynnika. Spośród patologów tylko Murchison badała tę nową formę życia.

Pułkownik zastanawiał się przez chwilę.

— To poważny argument, doktorze, ale proszę pomyśleć. W Szpitalu nie brakuje patologów, którzy mogą wam pomóc w badaniu pacjentki, na odległość wprawdzie, ale zawsze. Poza tym wszelkie prace nad rozpoznaniem i leczeniem tej choroby możemy prowadzić wyłącznie tutaj. Przechowywane na Rhabwarze zwłoki nie znikną, a sam statek może się okazać niezbędny dla powstrzymania rozprzestrzeniania się infekcji. Zatem mój pierwszy rozkaz pozostaje w mocy. Rhabwar uzupełni zapasy i przejdzie w stan gotowości, aby wyruszyć natychmiast, gdybyśmy odebrali sygnał alarmowy z Descartes’a…

Skempton miał jeszcze wiele do powiedzenia na temat możliwych konsekwencji tej decyzji. Przypuszczał, że Federacja nakaże objąć planetę obcych oraz wszystkie jej kolonie ścisłą kwarantanną i zakaże kontaktów z nową rasą, a niewykluczone, że zastosuje blokadę, choć mogłoby to doprowadzić nawet do międzygwiezdnej wojny. Jednak cokolwiek chciał powiedzieć, dźwięk nagle zaniknął, a pułkownik zwrócił się do kogoś znajdującego się poza polem widzenia kamery. Można się było domyślić, że jest to ktoś mający równie wiele co Conway obiekcji wobec pomysłu odlotu Rhabwara.

Osoba ta (albo osoby) zapewne była lekarzem i chciała rozwiązać problem medyczny, jakim była dlań owa zaraza, pułkownik Skempton zaś, przede wszystkim oficer Korpusu, myślał o ochronie olbrzymich rzesz obywateli Federacji przed nieznanym niebezpieczeństwem.

Conway spojrzał na O’Marę.

— Sir, zgadzam się, że dopuszczenie do rozprzestrzenienia się infekcji mogłoby bardzo poważnie zagrozić istnieniu Federacji i spowodować regres cywilizacyjny wielu światów — powiedział. — Jednak zanim zaczniemy działać, musimy wiedzieć, z czym się borykamy, gdyż inaczej nasza reakcja może się okazać przesadzona. Powinniśmy się nad tym choć przez chwilę zastanowić, bo na razie zachowujemy się, powiedziałbym, wręcz bezmyślnie. Czy mógłby pan przemówić Skemptonowi do rozumu i przypomnieć, że uleganie panice powoduje często większe szkody niż…

— Pańscy koledzy już się tym zajęli — rzucił oschłym tonem naczelny psycholog. — Wkładają w to więcej serca, niż ja bym zdołał, ale dotychczas bez powodzenia. Jeśli jednak uważa pan, że wpadamy w panikę, to może da nam pan przykład, jak powinniśmy się zachować, i sam na chłodno zastanowi się nad rozwiązaniem problemu?

Skąd ten sarkazm? pomyślał z wściekłością Conway, ale zanim zdążył się odezwać, analizator Thornnastora wyświetlił na ekranie mnóstwo niezrozumiałych symboli. Na szczęście translator zaczął zaraz tłumaczyć przekazany przez urządzenie komunikat:

— Analiza próbek oznaczonych numerami od jeden do pięćdziesiąt trzy pobranych na oddziale obserwacyjnym numer jeden. Uwagi ogólne. Wszystkie próbki atmosfery zawierają tlen, azot i śladowe ilości innych gazów w proporcjach odpowiadających normie. Stwierdzono też małą zawartość dwutlenku węgla, pary wodnej i chloru pochodzących z niegroźnych, dopuszczalnych przecieków z układów podtrzymywania życia TLTU oraz Illensańczyka, z powietrza wydychanego przez DBDG, DBLF, ELNT, FGLI i FROB oraz potu osobników pierwszego, drugiego i trzeciego z wymienionych typów fizjologicznych. Obecne są też związki chemiczne wydzielane przez ciała istot, które nie noszą na oddziale kombinezonów ochronnych. W ostatniej grupie wykryto grupę związków nie pochodzących od istot należących do znanych obecnie ras. Drogą eliminacji przypisano je pacjentowi DBPK. Ponadto wykryto bardzo małe ilości kurzu, drobin złuszczających się powłok ścian i innych powierzchni oraz różnych instrumentów i urządzeń. Analiza składników tego materiału wymagałaby pobrania większych próbek, jednak jest on w całości obojętny biochemicznie i niegroźny. Stwierdzono obecność złuszczeń z włosów Ziemian, sierści Kelgian i DBPK, łusek Tralthańczyków oraz Melfian, a także drobin pasty odżywczej Hudlarian.

Wnioski: w próbkach nie wykryto czynników groźnych dla tlenodysznych form życia.

Słuchając tego, Conway bezwiednie wstrzymał oddech. Gdy w końcu westchnął rozczarowany, szyba jego hełmu pokryła się na chwilę mgiełką. Żadnego wyniku. Analizator nic nie wykrył…

— Czekam, doktorze — powiedział O’Mara.

Conway powoli omiótł spojrzeniem całą salę. Popatrzył na Thornnastora, któremu wciąż robiono sztuczne oddychanie, na leżących w pobliżu Kelgiankę i Melfianina, na milczącego Gilvesha i posykującego z cicha w kącie TLTU, na zatłoczone nosze i wiele istot rozmaitych ras z maskami na twarzach… Wszyscy oni patrzyli na niego.

Coś tu się na pewno pojawiło, pomyślał w desperacji. Coś, co nie znalazło się w próbkach albo zostało przez analizator uznane za niegroźne. Co było niegroźne również na pokładzie Rhabwara…

— W drodze powrotnej do Szpitala przeprowadziliśmy sekcję kilku ciał DBPK — zaczął myśleć na głos — przebadaliśmy też dokładnie i zaczęliśmy leczyć rozbitka, przy czym ani przez chwilę nie nosiliśmy ubiorów ochronnych i nikt z nas nie ucierpiał. Możliwe, że wszyscy z załogi Rhabwara są przypadkowo odporni na nieznany czynnik, ale dla mnie to zbyt naciągane przypuszczenie. Za dużo na zwykły zbieg okoliczności. Potem jednak ochrona stała się nagle konieczna, bo aż cztery różne istoty zapadły na tę dziwną chorobę. Musimy się zastanowić, co różniło obie te sytuacje: na statku szpitalnym i na oddziale. Musimy też zadać sobie to samo pytanie, które patolog Murchison postawiła po pierwszej sekcji DBPK. Jakim sposobem tak słaba, nieśmiała i wyraźnie nie mająca agresywnych odruchów istota wspięła się na swojej planecie na szczyt drabiny ewolucyjnej i zdołała się tam utrzymać tak długo, że w końcu sięgnęła do gwiazd? To stworzenie jest roślinożerne. Nie ma nawet paznokci. Wydaje się całkiem bezbronne.

— Jakieś ukryte mechanizmy obronne? — spytał O’Mara, jednak zamiast Conwaya odpowiedziała Murchison:

— Brak jakichkolwiek śladów, sir. Szczególną uwagę zwróciłam na bezwłosy obszar u nasady ogona, którego przeznaczenia nie potrafiłam sobie wyjaśnić. Mają go zarówno osobniki męskie, jak i żeńskie. Lekko wypukły, zwykle o średnicy czterech do pięciu cali, zbudowany z suchej, porowatej tkanki. Nie kryje niczego i przypomina gruczoł zapachowy, który nie jest już aktywny albo uległ atrofii. U dorosłych jest brunatny, a u naszej pacjentki, chyba jeszcze młodocianej, różowawy. Został jednak pokryty farbą w kolorze właściwym dla tego obszaru u osobników dorosłych.

— Zrobiła pani analizę tej farby? — spytał O’Mara.

— Tak, sir. Wprawdzie popękała i częściowo się już złuszczyła, zapewne w czasie katastrofy, a resztę usunęliśmy, przygotowując pacjentkę do operacji, ustaliłam jednak, że to zupełnie obojętny, nietoksyczny związek chemiczny. Pamiętając o młodym wieku rozbitka, przyjęłam, że chodzi o rodzaj kosmetycznego zabiegu mającego upodobnić młodocianego osobnika do dorosłego.

— Całkiem dorzeczne przypuszczenie — mruknął O’Mara. — Mamy zatem do czynienia z rasą zarazem próżną i bezbronną.

Chwila… pomyślał nagle Conway. Coś tłukło mu się pod czaszką, chociaż nie wiedział jeszcze, co to dokładnie jest. Farba… do czego używa się farb… Do dekoracji, izolacji, ochrony, ostrzegania… To musi być to! Powłoka obojętnej, nietoksycznej farby!

Błyskawicznie sięgnął do stojaka z instrumentami i wziął jeden z rozpylaczy, którego kilka ras obcych używało do natryskiwania powłoki ochronnej na kończyny. Zastępowała im rękawice chirurgiczne. Sprawdził na boku działanie urządzenia, które nie zostało zaprojektowane dla palców DBDG, i gdy był już pewien, że potrafi operować strumieniem płynnego tworzywa, podszedł do pozornie bezbronnego ciała pacjentki.

— Co też pan, u licha, wyrabia, Conway? — spytał O’Mara.

— W tych okolicznościach kolor nie powinien mieć dla niej większego znaczenia — mruknął do siebie Conway, ignorując naczelnego psychologa. — Prilicla, mógłbyś się zbliżyć? Spodziewam się, że w ciągu kilku najbliższych minut stan emocjonalny naszej pacjentki znacząco się zmieni.

— Czuję, o czym myślisz, przyjacielu Conway — odparł Prilicla.

Conway roześmiał się nerwowo.

— Skoro tak, to jestem prawie pewien, że znalazłem odpowiedź. Ale co z pacjentką?

— Bez zmian, przyjacielu Conway. Dominuje zatroskanie. Takie samo, jakie wyczułem zaraz po tym, jak odzyskała przytomność i otrząsnęła się z pierwszego przerażenia i zagubienia. Głęboka troska, smutek, poczucie bezradności i… poczucie winy. Może myśli o bliskich i przyjaciołach, którzy zginęli…

— O przyjaciołach — powiedział Conway i uruchomiwszy rozpylacz, zaczął pokrywać bezwłosy obszar u nasady ogona jasnoczerwoną substancją. — Martwi się o tych przyjaciół, którzy jeszcze żyją.

Masa błyskawicznie zastygła, tworząc cienką, lecz wytrzymałą powłokę. Gdy Conway położył drugą warstwę, pacjentka wysunęła głowę spod puszystego ogona, spojrzała najpierw na pomalowany obszar skóry, a potem na Conwaya i przez dłuższą chwilę mierzyła go dwojgiem wielkich, łagodnych oczu. Conway musiał się powstrzymać, by odruchowo nie pogłaskać jej po głowie.

Prilicla zaćwierkał przenikliwie, ale translator nie przetłumaczył jego treli.

— Stan emocjonalny pacjentki zdecydowanie się zmienia, przyjacielu Conway — dodał po chwili empata. — Zatroskanie i smutek ustępują przed ulgą.

To tak jak u mnie! pomyślał z radością Conway.

— I o to chodziło, proszę szanownego zgromadzenia — powiedział. — Alarm odwołany.

Wszyscy wpatrywali się w niego z takim wyczekiwaniem, że uczepiony sufitu Prilicla aż zachwiał się pod naporem emocjonalnej zawiei. Pułkownik Skempton zniknął z ekranu, na którym widniało już tylko oblicze O’Mary.

— Czekam na wyjaśnienia, Conway — warknął naczelny psycholog.

Conway poprosił na początek o odtworzenie nagrania z ostatniej fazy operacji DBPK. Ujrzeli Thornnastora, pielęgniarkę i Edanelta, który odsunął się nieco od stołu, żeby sprawdzić przewód tlenowy mającej zaraz odzyskać przytomność pacjentki.

— Na pokładzie Rhabwara nikt nie ucierpiał, gdyż podczas całej podróży DBPK była nieprzytomna — stwierdził Conway. — Tych troje, którzy stali obok operowanej, może wśród swoich uchodzić za osoby atrakcyjne czy przystojne, lecz młodociana obca, która ujrzała ich po raz pierwszy, miała prawo się przerazić, to chyba całkiem zrozumiałe, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę wszystkie okoliczności. Zwróćcie jednak uwagę, że jej reakcja nie ograniczyła się wyłącznie do chwili panicznego przerażenia. Przez kilka sekund czuła się fizycznie zagrożona. Jak widzicie, otworzyła szeroko oczy, ciało zesztywniało z rozszerzoną klatką piersiową. Zgodzicie się, że w zasadzie to normalna reakcja. Pierwszemu impulsowi strachu towarzyszyła hiperwentylacja mająca pozwolić na zgromadzenie w płucach jak największej ilości powietrza potrzebnego, żeby krzyknąć rozgłośnie o pomoc albo uciekać. Jednak nasza uwaga była całkowicie skupiona na trojgu medyków i techniku, zatem nie zauważyliśmy, że klatka piersiowa pacjentki pozostała nieruchoma aż przez kilka minut. Że w gruncie rzeczy wstrzymała oddech.

Na ekranie Thornnastor zwalił się ciężko na podłogę, Kelgianka zwinęła się w futrzasty kłębek, pancerz Edanelta stuknął o podłogę. Zaraz potem upadł technik, a wszyscy, którzy nie mieli strojów ochronnych, rzucili się szukać masek albo ku noszom.

— Domniemany mikrob zadziałał błyskawicznie i trzeba przyznać, że efekt był dramatyczny. Doszło do częściowego albo prawie całkowitego paraliżu mięśni oddechowych. Nie odnotowaliśmy jednak wzrostu ciepłoty ciała, co byłoby naturalne przy infekcji. Skoro więc wykluczamy zarazki, zostaje uznać, że ta DBPK nie jest wcale tak bezbronna, na jaką wygląda…

Skoro jej rasa została dominującą formą życia na swojej planecie, musiała umieć się jakoś bronić. Ściślej: rzadko musiała się przed czymkolwiek bronić. Dorosłe osobniki były zapewne dość czujne, aby unikać kłopotów, i bez trudu wynosiły swoje młode ze strefy zagrożenia. Jednak gdy młodzież podrastała i trudno było ją nosić czy cały czas chronić, a sama nie miała jeszcze dość doświadczenia, by prawidłowo ocenić niebezpieczeństwo, uruchamiał się wytworzony ewolucyjnie mechanizm odruchowej obrony przed wszystkimi oddychającymi istotami.

Osaczony przez naturalnego wroga młody DBPK uwalniał gaz, który podobnie jak pewna ziemska trucizna, kurara, wstrzymywał przewodnictwo nerwowo-mięśniowe. Przeciwnik dusił się i przestawał być groźny. Niemniej to obosieczna broń, bo oddziaływała na wszystkich, z samym DBPK włącznie. On jednak reagował na zagrożenie również odruchowym wstrzymaniem oddechu, co może świadczyć o dość złożonej i niestabilnej budowie molekularnej tego gazu, który zapewne rozkłada się na niegroźne składniki już w kilka minut po uwolnieniu, chociaż efekt jego działania trwa oczywiście dłużej.

Wraz z rozwojem cywilizacji i powstawaniem miast dziecięcy mechanizm obronny DBPK musiał sprawiać coraz poważniejsze kłopoty. Przestraszone czymkolwiek, reagujące odruchowo dziecko mogło zabić członków własnej rodziny, przechodniów albo kolegów z tej samej klasy. Najwidoczniej zaczęto więc zamalowywać ów organ, aby zatkać kanaliki, którymi uchodził gaz. Malowanie zapewne stosuje się tak długo, aż osobnik dorośnie i gruczoł przestanie być aktywny.

— Nasza pacjentka urodziła się na planecie, której mieszkańcy poznali już podróże kosmiczne. Mogła zatem oczekiwać, że pewnego dnia spotka inne istoty inteligentne — ciągnął Conway, odwracając się od ciemniejącego ekranu. — Osłabienie i ból spowodowały, że zareagowała odruchowo, jednak niemal natychmiast pojęła, co zrobiła. Jak powiedział Prilicla, poczuła się winna, bo wyrządziła krzywdę tym, którzy chcieli ją ratować. Do tego doszło poczucie bezradności, gdyż nie umiała nas ostrzec przed niebezpieczeństwem. Teraz czuje ulgę, bo już nam nie zagraża. Sądząc po tych wszystkich reakcjach, skłonny jestem przypuszczać, że to całkiem sympatyczna rasa…

Conway przerwał, gdyż ekran ponownie zajaśniał, ukazując Skemptona i O’Marę. Pułkownik wyglądał na bardzo zakłopotanego, spojrzenie kierował na jakiś niewidoczny w kadrze przedmiot, który chyba trzymał w dłoni.

— Kilka minut temu otrzymaliśmy wiadomość od dowódcy Descartes’a. Brzmi ona następująco: „Postanowiłem zignorować wasz ostatni rozkaz. Zlokalizowaliśmy rodzimą planetę DBPK, procedura kontaktowa zaawansowana. Z waszego przekazu wynika, że rozbitek to osobnik młodociany i że macie z nim problemy. Ostrzegam, nie prowadźcie jego leczenia i nie zbliżajcie się do niego bez masek oddechowych albo lekkich kombinezonów ochronnych. Jeśli te środki ostrożności nie zostały zastosowane i ktoś z personelu Szpitala ucierpiał, natychmiast róbcie sztuczne oddychanie i prowadźcie je około dwóch godzin, a organizm poszkodowanego podejmie normalne funkcje bez jakichkolwiek konsekwencji. Przyczyną kłopotów jest naturalny mechanizm obronny właściwy jedynie młodocianym DBPK. Szczegóły wyjaśni dwóch lekarzy tej rasy, którzy udali się już do Szpitala na pokładzie jednostki zwiadowczej Torrance i powinni przybyć do was mniej więcej za cztery godziny. Przebadają rozbitka i zabiorą go do domu. Są bardzo zainteresowani funkcjonowaniem wielośrodowiskowego szpitala i poproszą o zgodę na późniejsze odwiedzenie placówki, by lepiej ją poznać…”

Nagle głos pułkownika przestał być słyszalny, gdyż doktor Gilvesh zaczął coś krzyczeć, wskazując na kelgiańską siostrę, której futro marszczyło się z irytacji, gdyż osadzona w tchawicy rurka uniemożliwiała jej mówienie. Zespół techniczny też podniósł wrzawę, gdy Thornnastor zaczął się gramolić na swoje sześć słoniowych nóg, narzekając głośno, jak można go było zostawić w tak niegodnym położeniu. Melfianin również zbierał się z podłogi, pomstując, na co mu to przyszło. Hudlarianin darł się, że jest strasznie głodny, a wszyscy stłoczeni do niedawna pod hermetyczną powłoką noszy czym prędzej z nich wypełzali. Reszta zrzucała maski i też zaraz brała się do gadania.

Conway spojrzał z obawą na pacjentkę. Nie wiedział, czy ta nagła wrzawa nie wytrąci jej z równowagi. Nie mogła już wprawdzie nikomu zrobić krzywdy, jednak Conway lękał się, że sama ucierpi na skutek przerażenia, a może nawet wstrząsu.

DBPK rozglądała się po oddziale wielkimi, łagodnymi oczami, lecz trudno było cokolwiek wyczytać z jej trójkątnej, porośniętej futrem twarzy. Po chwili jednak z sufitu sfrunął Prilicla i zawisł kilka cali od ucha Conwaya.

— Spokojnie, przyjacielu — powiedział. — W tej chwili jest przede wszystkim zaciekawiona…

Przez narastający zgiełk Conwaya dobiegła seria długich sygnałów zwiastujących odwołanie alarmu.

Загрузка...