ROZDZIAŁ TRZECI

Aby dojść do stołówki dla ciepłokrwistych tlenodysznych, musieli przebyć dwa nie wymagające wkładania kombinezonów poziomy oraz cały labirynt korytarzy, w których wiły się, polatywały i pełzały najrozmaitsze istoty. Te, które miały nogi, były w zdecydowanej mniejszości. Przed stołówką czekał Prilicla. Trzymał zieloną teczkę raportów z patologii.

Gdy weszli, grupa Melfian i Tralthańczyków zajmowała właśnie ostatni wolny stolik przewidziany dla Ziemian. Krabowaci Melfianie, aby zasiąść na niskich stołkach, musieli się trochę pogimnastykować; dla sześcionożnych Tralthańczyków nie był to jednak żaden problem, bo i tak wszystko, ze snem włącznie, robili na stojąco. Prilicla wypatrzył wolny stolik w rewirze Kelgian i podleciał zająć miejsca. Wyprzedził zmierzających w tę samą stronę techników Korpusu, ale szczęśliwie dla niego byli oni zbyt daleko, aby go doszły ich emocje.

Conway rzucił się zaraz na raporty, Murchison zaś pokazała porucznikowi, jak utrzymać równowagę na krawędzi kelgiańskiego krzesła i nie oddalać się co chwila od talerza. Po raz pierwszy jednak Brenner nie przyglądał się pilnie pani patolog. Z uniesionymi wysoko brwiami patrzył na machającego niestrudzenie skrzydłami Priliclę.

— Cinrussańczycy zwykli jeść, polatując — wyjaśniła mu Murchison. — To poprawia im trawienie. A my dzięki temu nie musimy dmuchać na gorącą zupę.

Zajęli się napełnianiem żołądków. Machanie sztućcami przerywali tylko po to, aby przekazać dalej kolejną kartkę raportu. W końcu Conway, zaspokoiwszy głód, spojrzał na Cinrussańczyka.

— Nie wiem, jak ci się to udało — powiedział. — Gdy ja proszę Thornnastora, żeby się pospieszył, przesuwa moje zamówienie co najwyżej o dwa miejsca w kolejce.

Mile połechtany Prilicla zadrżał z zadowolenia.

— Prawdę mówiąc, poinformowałem go, że nasz pacjent jest na skraju śmierci.

— Ale już nie wspomniałeś, że trwa na tym skraju nie wiadomo jak długo? — spytała Murchison.

— Jesteś tego pewna? — zainteresował się Conway.

— Owszem — stwierdziła z całą powagą, stukając palcami w jeden z raportów. — Wszystko wskazuje na to, że ta rana jest skutkiem zderzenia z meteorytem, do którego doszło jakiś czas po tym, jak ta istota zachorowała i pojawiły się zmiany skórne. Ciemna ciecz, która wtedy wypłynęła, skrzepła i zasklepiła ranę. Poza tym z analizy wynika, że cały organizm został poddany złożonej chemioterapii, która spowolniła procesy życiowe. To było skomplikowane, celowe działanie. Każdy organ, a właściwie każdą komórkę, potraktowano stosownymi specyfikami. Całkiem jakby ktoś zabalsamował to stworzenie przed śmiercią, aby mu przedłużyć życie.

— A co z brakującymi kończynami? — spytał Conway. — I zwęgleniami pod skrzydłami, że nie wspomnę o paru dziwnych, całkiem odmiennych od reszty płytach kostnych?

— Możliwe, że choroba zaatakowała najpierw kończyny czy macki. Na przykład podczas okresu, który u tych istot odpowiada gniazdowaniu. Do usunięcia kończyn i zwęglenia mogło dojść w wyniku wczesnych bezskutecznych prób leczenia. Pamiętaj, że przed nałożeniem okrywy usunięto praktycznie całą treść układu trawiennego. To typowa procedura przed hibernacją, narkozą czy dowolną większą operacją.

Zapadła cisza.

— Przepraszam, ale się zgubiłem — odezwał się po chwili porucznik. — Co tak naprawdę wiemy o tej chorobie czy obecnej okrywie pacjenta?

Murchison wyjaśniła, że zewnętrznym objawem choroby było utworzenie się na skórze kostnych płyt tak twardych, że mogłyby spokojnie służyć za pancerz. Trudno orzec, czy wyrosły one ze skóry, czy może powstały z wypływającej porami wydzieliny, tak czy owak były „ukorzenione”. Nie udało się też na razie ustalić, jak głęboko w organizm sięgają te „korzonki”, na pewno jednak przenikały zarówno tkankę podskórną, jak i mięśnie. Zapewne dochodziły do wszystkich ważnych organów, w tym do mózgu. Można też powiedzieć, że owe „korzonki” były bardzo łakome. Wielkie wyniszczenie ogólnoustrojowe świadczyło, że choroba jest bardzo zaawansowana.

— Można zatem powiedzieć, że ktoś za późno wezwał lekarza — mruknął Brenner. — Pacjent został potraktowany tym konserwantem dosłownie na chwilę przed śmiercią.

Conway skinął głową.

— Ale jest jeszcze nadzieja. Niektórzy nasi pozaziemscy koledzy znają techniki mikrochirurgiczne pozwalające na usunięcie owych „korzonków”, nawet tych zrośniętych z nerwami. Jednak będzie to żmudna praca, a poza tym istnieje ryzyko, że gdy ożywimy pacjenta, choroba zacznie się rozwijać, i to być może szybciej niż nasze możliwości leczenia. Myślę, że zanim cokolwiek zrobimy, musimy dowiedzieć się jak najwięcej o stanie pacjenta.

Gdy wrócili do hangaru, czekała na nich wiadomość od O’Mary, że Torrance leci już ku dwóm układom, w pobliżu których znalazł pacjenta, i za trzy dni powinien przysłać pierwsze raporty. Conway miał nadzieję, że w tym czasie zdoła obmyślić, jak usunąć kostne narośla, zahamuje postęp choroby i rozpocznie leczenie operacyjne, tak że meldunki zwiadu wykorzysta tylko po to, by przygotować stosowne środowisko na czas rekonwalescencji pacjenta.

Jednak minęły trzy dni, a Conway ciągle dreptał w miejscu.

Usunięcie substancji spajającej płyty, pokrywającej też część ciała pacjenta, okazało się bardzo trudne i czasochłonne. Przypominało wyłuskiwanie kruchego przedmiotu, który przez tysiące lat obrastał kamieniem. Co gorsza, onże „przedmiot” miał pięćdziesiąt stóp długości i prawie osiemdziesiąt rozpiętości liczonej od końca do końca na poły złożonych skrzydeł. Gdy Conway zaczął nalegać, żeby patologia przygotowała specyfik, który by ułatwił zdjęcie płyt, usłyszał, że chodzi o złożoną substancję organiczną i że próba jej chemicznego rozmiękczenia skończy się wytworzeniem dużej ilości trujących gazów. Trujących tak dla pacjenta, jak i dla lekarzy. Poza tym błyskawiczne rozpuszczenie kostnej okrywy byłoby zapewne szkodliwe dla skóry i tkanki podskórnej chorego. Conway musiał więc pracowicie nawiercać i odłupywać kolejne kawałki.

Murchison, wciąż pobierająca próbki z operowanych miejsc, zasypywała ich gradem informacji, które jednak nie okazywały się pomocne.

— Nie mówię, że masz zaraz zostawić to miejsce, ale dobrze, żebyś o tym pomyślał — powiedziała możliwie jak najłagodniej. — Poza sporymi zniszczeniami tkanki mamy też dowody na poważne uszkodzenia mięśni skrzydeł. Być może spowodowanych przez samego pacjenta. Przypuszczam poza tym, że i serce nie jest w najlepszym stanie. Zapewne pęknięte. Nie obejdzie się bez poważnej interwencji chirurgicznej.

— Czy takie obrażenia mogły powstać w wyniku prób uwolnienia się pacjenta z tych okowów? — spytał Conway.

— W zasadzie tak, ale to mało prawdopodobne — odparła zdecydowanie, co uświadomiło Conwayowi, że ich stosunki służbowe zapewne niebawem się zmienią. Murchison nie przypominała już internisty na stażu. — Pokrywa jest twarda, ale względnie cienka, a mięśnie skrzydeł potężne. Powiedziałabym, że wszystkie uszkodzenia powstały, zanim pacjent znalazł się w tym pancerzu.

— Przepraszam, ale… — zaczął Conway.

— Ustaliliśmy też, że ów pancerz najgrubszy jest na głowie i wzdłuż kręgosłupa. Mimo naszych technik regeneracji tkanki i odtwarzania dróg nerwowych pacjent może nie wrócić w pełni do zdrowia. Nawet jeśli zdołamy go ożywić, zapewne nigdy nie będzie już myślał ani poruszał się o własnych siłach…

— Tego nie wiedziałem — mruknął Conway. — Nie wiedziałem, że jest aż tak źle. Ale coś przecież chyba możemy zrobić… — Spróbował zmusić się do uśmiechu. — Choćby po to, aby zachować złudzenia Brennera, że w naszym szpitalu cuda są codziennością.

Porucznik patrzył to na Conwaya, to na Murchison i zastanawiał się, czy jest świadkiem wymiany poglądów pomiędzy profesjonalistami, czy może raczej małżeńskiej sprzeczki. Jednak był nie tylko spostrzegawczy, ale i taktowny.

— Ja już dawno bym się poddał — powiedział w końcu.

Zanim ktokolwiek zdążył mu odpowiedzieć, zabrzęczał komunikator i na ekranie pojawił się szefujący patologii Thornnastor.

— Bardzo się staraliśmy znaleźć jakiś sposób chemicznego usunięcia pancerza tej istoty, ale wszystko na próżno — powiedział. — Niemniej tworząca go substancja jest wrażliwa na wysoką temperaturę. Spopiela się cienkimi warstwami, które wystarczy po prostu zdmuchnąć. Można powtarzać to tak długo, aż zostanie ostatni cienki płatek, który da się zdjąć niemal w całości bez szkody dla pacjenta.

Conway wypytał jeszcze Thornnastora, jak gruba jest warstwa do usunięcia i jakiej temperatury to wymaga, po czym podziękował mu i skontaktował się z działem technicznym, aby poprosić o przysłanie ekipy z palnikami. Pamiętał o wątpliwościach Murchison, ale uważał, że i tak musi spróbować. Nie było pewności, że wielki „ptak” rzeczywiście skończy jako skrzydlate warzywo, i nikt nie mógł tego przesądzić, póki nie dowiedzą się wszystkiego o trapiącej go chorobie.

Ponieważ metoda podsunięta przez Thornnastora nie została sprawdzona, postanowili zacząć od ogona, z dala od życiowo ważnych organów, w miejscu, gdzie okrywa została uszkodzona, zapewne przez nie znanych im lekarzy próbujących mimo wszystko pomóc pacjentowi.

Już pół godziny później dopisało im szczęście. Odkryli płytę, która tkwiła w spoiwie inaczej niż pozostałe — spodnią powierzchnią na wierzchu. Jej wyrostki rozchodziły się na boki i łączyły z innymi płytami, a kilka zawijało się i znikało pod spodem. Płomień palnika szybko zmienił je w kruchą sieć. Wtedy też spostrzegli, że sąsiednia płyta jest jakby większa i ma inny kształt.

Cierpliwie potraktowali ich krawędzie palnikami. Gdy spoina była grubości wafla, skruszyli ją i delikatnie usunęli resztki, po czym zdjęli obie osobliwe płyty.

— Martwe? — upewnił się Conway. — Na pewno?

— Na pewno — odparł Prilicla.

— A pacjent?

— Wykazuje ślady funkcji życiowych, ale nikłe.

Conway przyjrzał się odsłoniętemu obszarowi. Pod pierwszą, „odwróconą” płytą znalazł zagłębienie odpowiadające kształtowi jej wierzchniej strony. Tkanka w tym miejscu została silnie sprasowana, a nieliczne pozostałe wyrostki były wyraźnie zbyt słabe, aby do końca przyciągnąć płytę do ciała. Ktoś — albo coś — musiał ją tam wcisnąć ze znaczną siłą.

Druga, większa płyta trzymała się na miejscu zapewne tylko dzięki czarnemu spoiwu, gdyż w ogóle nie miała wyrostków. Miała jednak… skrzydła, złożone i schowane w długich szczelinach. Gdy przyjrzeli się bliżej pierwszej „płycie”, stwierdzili ze zdumieniem, że i ona jest uskrzydlona.

Prilicla unosił się tuż obok i cały drżał z podniecenia.

— Zauważ, przyjacielu Conway, że są to przedstawiciele dwóch różnych gatunków, chociaż w obu przypadkach mamy do czynienia z wielkimi skrzydlatymi owadami o budowie charakterystycznej dla planet o niewielkim ciążeniu i gęstej atmosferze. Możliwe, że ten pierwszy jest pasożytem albo drapieżnikiem, a drugi jego naturalnym wrogiem wszczepionym tutaj dla uleczenia pacjenta.

Conway pokiwał głową.

— To by wyjaśniało, dlaczego pierwszy obrócił się na grzbiet. Zareagował na pojawienie się drugiego…

— Mam nadzieję, że nie przywiązaliście się jeszcze do swojej teorii na tyle, aby wysłuchać odmiennej — powiedziała Murchison, która wciąż pracowicie zdrapywała pokrywające pierwszy okaz czarne lepiszcze. — Ta substancja nie została naniesiona przez nikogo trzeciego. To wydzielina tego pierwszego gatunku. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, wezmę oba na patologię, żeby przyjrzeć im się bliżej.

Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał, tylko Prilicla zaczął się znowu trząść. Sądząc po wyrazie twarzy porucznika, to zapewne jego myśli były przyczyną stanu ducha pająkowatego empaty. W końcu Brenner przerwał milczenie:

— Skoro za powstanie tej okrywy odpowiedzialne są te pasożyty, to znaczy, że nikt przed nami nie próbował leczyć naszego pacjenta — powiedział zduszonym głosem. — Można raczej przyjąć, że został on zaatakowany przez te latające owady, które zapuściły wyrostki w jego ciało, unieruchomiły mięśnie, sparaliżowały układ nerwowy i zakuły w to twarde coś, a potem zaczęły go pożerać jak robaki, chociaż nie był jeszcze martwy…

— Proszę trzymać się opisów klinicznych, poruczniku — przerwał mu Conway. — Sprawia pan przykrość Prilicli. Poza tym, choć mogło być tak, jak pan mówi, parę rzeczy wciąż nie pasuje do pańskiej teorii. Na przykład to zagłębienie pod odwróconym owadem.

— Może pacjent jeszcze za życia usiadł na jednym z tych pasożytów? — stwierdził Brenner z pasją świadczącą dobitnie, że ten przypadek go brzydzi. — Teraz rozumiem, dlaczego pobratymcy wyrzucili go w próżnię. Nie mogli zrobić nic więcej. — Zastanowił się. — I przepraszam, doktorze, ale czy nie zdaje się panu, że my też nic więcej nie wymyślimy?

— Mam jeszcze jeden pomysł, który powinniśmy sprawdzić…

Загрузка...