Dwaj lekarze BDPK, którzy przybyli zabrać ocalałą z katastrofy Dwerlankę, zdecydowali po krótkich konsultacjach, że w Szpitalu ma ona jednak dobrą opiekę i nie musi go opuszczać. Stwierdzili też, że będą bardzo zobowiązani, jeśli pozwoli im się tu zostać do czasu jej pełnego wyzdrowienia, co powinno nastąpić za jakieś dwa-trzy tygodnie. Czas ten spędzali, podziwiając swoisty cud, którym był Szpital Kosmiczny Sektora Dwunastego, zarówno od strony inżynieryjnej, jak i medycznej. Ich język został już wprowadzony do translatora, oni zaś chodzili ciągle z ogonami wygiętymi w znak zapytania, co było oznaką wielkiego podekscytowania i zadowolenia. Chyba że z przyczyn środowiskowych musieli je schować w skafandrach…
Kilka razy byli również na statku szpitalnym. Najpierw po to, aby podziękować załodze i personelowi medycznemu Rhabwara za uratowanie młodej Dwerlanki, która okazała się ostatecznie jedyną ocalałą z katastrofy, a potem, aby wymieniać się wrażeniami na temat Szpitala i opowiadać o Dwerli, swojej macierzystej planecie, oraz jej czterech żywo rozwijających się koloniach. Każda z tych wizyt była miłym urozmaiceniem monotonnych tygodni, które załoga Rhabwara spędzała zasadniczo na intensywnym dokształcaniu, jak nazwał O’Mara ten cykl wykładów, szkoleń i ćwiczeń. Miał on trwać kilka miesięcy, chyba żeby przerwało go kolejne wezwanie.
— Gdy Rhabwar będzie cumował przy Szpitalu, dyżury będziecie mieli na jego pokładzie — powiedział naczelny psycholog Conwayowi podczas krótkiej, ale niezbyt przyjemnej rozmowy. — Utrzymamy ten porządek tak długo, aż w pełni wdrożycie się do nowej służby i poznacie dokładnie statek, jego systemy pokładowe oraz wyposażenie, i nauczycie się wypełniać przynajmniej niektóre obowiązki poszczególnych członków załogi. Oni z kolei będą musieli zaznajomić się z waszą pracą, na wypadek gdyby musieli was zastąpić. Rzecz jasna przy prostszych przypadkach. Wprawdzie macie już na koncie dwie akcje ratunkowe przeprowadzone w dwa tygodnie, ale daleko wam jeszcze do profesjonalizmu. Za pierwszym razem sami się pochorowaliście, a za drugim omal nie wywołaliście w Szpitalu paniki, chociaż problem nie był aż tak niezwykły, abyście, pan i Fletcher, nie mogli mu sprostać. Następna misja może nie być tak łatwa, proponuję więc dobrze się do niej przygotować. Nauczcie się działać razem, jako zespół, a nie dwie rywalizujące drużyny, które próbują wydzierać sobie punkty. I proszę nie trzaskać drzwiami, gdy będzie pan wychodził.
Tak więc Rhabwar zamienił się w szkołę i laboratorium. Oficerowie regularnie wygłaszali wykłady, starając się przekazać personelowi medycznemu tyle wiedzy, ile ich zdaniem nienawykłe do spraw technicznych lekarskie umysły mogły zrozumieć i wchłonąć. Druga strona próbowała nauczyć tych inżynierów z pagonami podstaw fizjologii obcych. Ponieważ nie chodziło o kwestie specjalistyczne, lecz o podstawy ogólne, większość wykładów dawali kapitan albo Conway. Obecność była obowiązkowa, zwalniano jedynie oficerów pełniących akurat wachtę w centrali, ale i oni mogli słuchać i zadawać pytania.
Przy kolejnej okazji Conway zajął się fizjologią porównawczą obcych.
— Wszędzie poza naszym szpitalem spotyka się zwykle tylko jeden gatunek obcych naraz i wtedy wystarcza nazwanie ich od macierzystej planety — mówił do poruczników Haslama, Chena i Doddsa oraz do widocznej na ekranie podobizny kapitana Fletchera, który tkwił w centrali. — W Szpitalu oraz we wrakach statków jest inaczej, więc szybka identyfikacja pacjentów to sprawa pierwszorzędnej wagi. Ponieważ bardzo często poszkodowani nie mogą nam podać najważniejszych nawet informacji o własnym gatunku, rozwinęliśmy czteroliterowy system opisywania typów fizjologicznych, który został zorganizowany według następującego klucza.
Pierwsza litera określa szczebel rozwoju ewolucyjnego, druga wskazuje na rodzaj i rozmieszczenie kończyn oraz organów zmysłów, co z kolei informuje o lokalizacji mózgu, a także innych żywotnie ważnych organów. Pozostałe dwie litery odnoszą się do metabolizmu i naturalnej dla danego gatunku siły ciążenia i/lub ciśnienia atmosferycznego. To wiąże się z masą i rodzajem powłoki ochronnej, czyli skóry, sierści, łusek, pancerza i tak dalej. Podczas zajęć ze stażystami zwykłem zaznaczać w tym miejscu, że stopień rozwoju ewolucyjnego nie ma nic wspólnego z poziomem inteligencji, że chodzi tu o dostosowanie do środowiskowych warunków panujących na macierzystej planecie gatunku, tak więc nie ma podstaw, aby budować na tym jakiekolwiek poczucie wyższości…
Prefiksem A, B lub C opisano skrzelodysznych. Na większości planet życie powstało w wodzie, a czasem rozwijały się też w niej gatunki inteligentne. Za literami D do F kryli się ciepłokrwiści tlenodyszni i w tej grupie znalazła się większość rozumnych stworzeń galaktyki. G do K także oznaczały tlenodysznych, ale o cechach owadzich, L i M zaś — uskrzydlone istoty nawykłe do bardzo niskiego ciążenia.
Chlorodyszni zostali sklasyfikowani w grupach oznaczonych literami O i P, a dalej następowały bardziej egzotyczne i wyżej rozwinięte ewolucyjnie gatunki żyjące w bardzo wysokich albo bardzo niskich temperaturach, istoty krystaliczne czy zdolne do metamorfozy. Te, które miały tak wykształcone zdolności paranormalne, że obywały się w ogóle bez kończyn, umieszczano niezależnie od wyglądu i rozmiaru w grupie V.
— System nie jest doskonały, ale wynika to z niedostatków wyobraźni jego twórców — ciągnął Conway. — Jednym z przykładów są AACP, którzy mają roślinny metabolizm. Zazwyczaj A na pierwszym miejscu oznacza skrzelodysznych, czyli najprostszą znaną powszechnie formę inteligentnego życia. Dopiero później odkryliśmy AACP i nie mogliśmy już nazwać ich inaczej, chociaż życie roślinne bez wątpienia poprzedza zwierzęce…
— Tu mostek. Przepraszam, że przeszkadzam, doktorze…
— Jakieś pytania, kapitanie?
— Nie, instrukcje. Porucznik Haslam i Dodds proszę natychmiast do mnie. Porucznik Chen zechce się udać do siłowni. Personel medyczny proszę o przejście w stan gotowości. Mamy wezwanie. Klasyfikacja fizjologiczna ofiar nieznana.
— Zawsze jesteśmy gotowi — powiedziała zirytowana Naydrad, falując stosownie sierścią.
— Patolog Murchison i doktora Conwaya też poproszę na mostek w dogodnej dla nich chwili.
Trzech oficerów Korpusu zniknęło momentalnie w szybie komunikacyjnym.
— Rozumiem, że z wykładami koniec. Nie będziemy już dzisiaj zamęczali kapitana zasadami klasyfikowania obcych — powiedziała Murchison i roześmiała się. — Nie jestem empatą, jak Prilicla, ale wyczuwam ogólną ulgę.
Naydrad wybulgotała coś, czego translator nie przetłumaczył. Możliwe, że był to przytłumiony kelgiański chichot.
— Mam też wrażenie — odezwała się znów Murchison — że aczkolwiek nasz kapitan nader uprzejmie dał nam wybór w kwestii czasu, wolałby nas widzieć na mostku nie za jakiś czas, ale już teraz.
— I dla takich chwil każdy chciałby być empatą, przyjaciółko Murchison — powiedział Prilicla, sprawdzając zestawy instrumentów chirurgicznych.
Na mostek przybyli nieco zdyszani, gdyż pokonali po schodni pięć pokładów. Murchison była w nieco lepszej formie niż Conway, chociaż ostatnio sporo narzekała, że niepokojąco przybywa jej kilogramów w dolnych partiach ciała. Dotąd zwracała uwagę przede wszystkim zgrabnie rozbudowanymi górnymi regionami i takie przemieszczenie środka ciężkości od lat jej się nie zdarzyło. Gdy stanęli na mostku i rozejrzeli się po małym zaciemnionym pomieszczeniu, w którym jedynie blask światełek kontrolnych pozwalał dojrzeć twarze obecnych, kapitan wskazał na dwa wolne fotele i polecił im dobrze zapiąć pasy.
— Nie potrafimy dokładnie określić współrzędnych boi alarmowej — zaczął bez wstępów. — Odbieramy zbyt wiele zakłóceń od okolicznych gwiazd tworzących młode i bardzo aktywne skupisko. Sądzę jednak, że ten sam sygnał został odebrany również przez inne, bliższe miejscu zdarzenia placówki Korpusu. Zapewne przekażą one Szpitalowi dokładne namiary jeszcze przed naszym pierwszym skokiem. Z tego powodu zamierzam podejść do punktu skoku z przyspieszeniem jeden G, a nie jak zazwyczaj — cztery. Stracimy przez to pół godziny, ale znacznie więcej czasu zaoszczędzimy na późniejszych poszukiwaniach. Rozumiecie?
Conway skinął głową. Wiele razy zdarzało mu się czekać na pilną transmisję nadprzestrzenną mającą dostarczyć informacji o naturalnym środowisku nowych pacjentów i nieraz nie mógł odczytać zniekształconego gwiezdnym szumem przekazu, chociaż szpitalne odbiorniki nie były gorsze od tych, które montowano w większych bazach Korpusu, i setki razy bardziej czułe niż pokładowe moduły łączności. Jeśli odbiorą jakikolwiek sygnał z koordynatami obcego statku, w ciągu kilku sekund przefiltrują go, oczyszczą i przekażą na Rhabwara.
Będzie to oczywiście miało sens przy założeniu, że statek szpitalny nie opuści za wcześnie normalnej przestrzeni.
— Wiemy cokolwiek o rejonie katastrofy? — spytał Conway, starając się ukryć irytację spowodowaną potraktowaniem go jak kompletnego laika. — Może w pobliżu są układy planetarne, których mieszkańcy mogliby nam udzielić wskazówek co do fizjologii potencjalnych rozbitków?
— Nie sądzę, żeby przy tak pospiesznej operacji był czas na poszukiwanie przyjaciół tych nieszczęśników — stwierdził kapitan.
Conway potrząsnął głową.
— Zdziwi się pan, kapitanie. Z praktyki wiemy, że jeśli pasażerowie jednostki nie giną od razu, podczas katastrofy, mogą przeżyć we wraku wiele godzin, a nawet dni. Poza tym, jeśli nie jest pilnie konieczna interwencja chirurgiczna, znacznie lepiej otoczyć chorego nieznanego gatunku opieką paliatywną i sprowadzić lekarza, który zna ów gatunek. Tak właśnie postąpilibyśmy z Dwerlanką, gdyby jej obrażenia nie były zbyt poważne. Niekiedy wskazane jest nawet nie robić nic i zdać się na mechanizmy obronne pacjenta.
Fletcher roześmiał się, ale gdy tylko pojął, że Conway mówi poważnie, zamyślił się i zaczął postukiwać palcami w konsolę. Na wyświetlaczu obszernego stanowiska astrogacyjnego pośrodku centrali pojawił się trójwymiarowy obraz wycinka kosmosu. Pośrodku jarzyły się punkty około dwudziestu gwiazd. Trzy z nich łączyły nieruchome świetliste linie.
— Gdzieś w centrum tego obszaru znajduje się statek, którego szukamy. Na razie znamy jego pozycję z dokładnością jedynie stu milionów mil. Okolica ta nie została jeszcze spenetrowana, statki Federacji nigdy tam dotąd nie zaglądały, nie oczekiwaliśmy bowiem, żeby w tak młodej gromadzie gwiazd mogło się pojawić inteligentne życie. Zresztą na razie nic nie wskazuje na to, że ten statek pochodzi z któregoś z pobliskich światów. Chyba że miał awarię zaraz po skoku. Niemniej jeśli weźmiemy pod uwagę wszystkie możliwości…
— Mnie niepokoi w tym jedno — wtrąciła Murchison, wyczuwając, że lada chwila mogą być zmuszeni do wysłuchania dłuższego, specjalistycznego wykładu. — Dlaczego pobratymcy rozbitków nie próbują ich ratować? Taka obojętność nie jest normalna.
— To prawda, proszę pani — przytaknął Fletcher. — Odnotowano kilka wypadków, kiedy w ciekawych technologicznie wrakach natrafiono na wiele znalezisk materialnych, nawet pełne magazyny, a brakło śladów załogi. Przypuszczamy, że zarówno zwłoki, jak i żywych zabrały z nich macierzyste ekipy ratunkowe. Może to dziwne, ale nie spotkaliśmy jeszcze rasy, która nie okazywałaby szacunku ciałom swoich zmarłych. Nie możemy jednak też zapominać, że w skali aktywności poszczególnych gatunków katastrofy statków kosmicznych są zdarzeniami bardzo rzadkimi. Wiele cywilizacji nie opracowało zatem skutecznych sposobów udzielenia szybkiej pomocy. W skali Federacji jednakże katastrofy wcale nie są rzadkie, ponadto jesteśmy na nie przygotowani i reagujemy bardzo szybko. Po to właśnie utrzymujemy całą flotę takich statków jak Rhabwar.
— Ale rozmawialiśmy o odtworzeniu kursu, jakim szła obca jednostka — powiedział kapitan, nie dając się zbić z zasadniczego tematu wykładu. — Po pierwsze, często trzeba omijać na przykład wyjątkowo gęstą gromadę gwiezdną, czarną dziurę albo inną przeszkodę, która może wpłynąć na środowisko nadprzestrzenne. Rzadko zatem udaje się dotrzeć do celu w mniej niż pięciu skokach. Po drugie, trzeba brać pod uwagę rozmiary jednostki i liczbę pokładowych generatorów nadprzestrzennych. Małe statki z jednym tylko generatorem nie sprawiają większych kłopotów. Jednak wielki statek z czterema albo sześcioma… Wtedy wiele zależy od tego, czy przestały one działać jednocześnie, czy w jakimś odstępie czasu.
Nasze i zapewne ich jednostki są wyposażone w bezpieczniki — ciągnął Fletcher wyłączające wszystkie generatory w wypadku awarii jednego z nich. Niemniej te obwody nie zapewniają całkowitego bezpieczeństwa, ponieważ wystarczy ułamek sekundy opóźnienia, żeby znajdująca się w polu działania uszkodzonego modułu część statku wróciła do normalnej przestrzeni. Skutkuje to rzecz jasna rozdarciem kadłuba, a jego fragmenty po różnych kursach mkną szerokim stożkiem próżni. Wstrząs towarzyszący oderwaniu fragmentu jednostki powoduje zwykle awarie kolejnych generatorów i wszystko się powtarza. Szczątki takiego pechowego statku bywają rozrzucone na przestrzeni paru lat świetlnych. Dlatego też… — Urwał, gdy na panelu zamrugało jakieś światełko.
— Pięć minut do skoku, sir — rzucił porucznik Dodds.
— Przepraszam panią, wrócimy do tego później — powiedział kapitan. — Siłownia, proszę raport o stanie gotowości.
— Oba generatory na optymalnych ustawieniach, planowana moc w granicach bezpiecznych obciążeń — odparł Chen.
— Układy podtrzymywania życia?
— Też w optymalnej konfiguracji. Sztuczne przyciąganie na wszystkich pokładach ustawione na jeden G. Zero G w schodni, przedziałach generatorów i kabinie Prilicli.
— Łączność?
— Wciąż nie ma przekazu ze Szpitala, sir — zameldował Haslam.
— Trudno. Siłownia, zero mocy na dyszach, gotowość do zatrzymania procedury skoku aż do czasu minus jedna minuta. — Spojrzał na Conwaya i Murchison. — W tej ostatniej minucie nie można zaniechać skoku i polecimy niezależnie od tego, czy otrzymamy komunikat, czy nie.
— Wyłączam napęd konwencjonalny — oznajmił Chen. — Przyspieszenie zero, w gotowości.
Ledwo wyczuwalne przyspieszenie ustało, jednak układy sztucznej grawitacji włączyły się z mocą równą ziemskiemu ciążeniu. Wyświetlacz na panelu kapitana podawał w ciszy minuty i sekundy pozostałe do skoku. Gdy została już tylko niecała minuta, Fletcher westchnął cicho.
— Mamy sygnał ze Szpitala, sir! — zawołał nagle Haslam. — Podają tylko dokładne koordynaty boi alarmowej i nic więcej.
— Nie chcieli marnować czasu na czułe pożegnania — zaśmiał się nerwowo kapitan i natychmiast rozległ się gong oznajmiający, że statek szpitalny i jego pasażerowie przenieśli się do sztucznie wykreowanego wszechświata, gdzie nie obowiązuje zasada równości akcji i reakcji i gdzie szybkość światła nie jest szybkością graniczną.
Conway spojrzał odruchowo przez przedni iluminator, za którym rozciągała się wewnętrzna powierzchnia migotliwie szarej kulistej powłoki spowijającej szczelnie statek. W pierwszej chwili wydała mu się całkiem gładka, jednak po chwili zaczął dostrzegać w niej głębię tak odległą, że aż oczy rozbolały go od prób adaptacji do zmieniającej się nieustannie szarej perspektywy.
Pewien inżynier ze Szpitala wyjaśnił mu kiedyś, że wszystko, co znajduje się w nadprzestrzeni, czy to ludzie, czy maszyny, w zasadzie przestaje istnieć i że nawet naukowcy nie rozumieją do końca fizyki skoku ani tego, jakim cudem statek wraz z pasażerami dociera do celu w takiej samej postaci, w jakiej wyleciał, a nie jako bezładna mieszanina molekuł. Inżynier ów nie słyszał wprawdzie, by kiedykolwiek doszło do takiego wypadku, co jednak nie znaczyło, że nie może do niego dojść, i dlatego przyszedł poprosić lekarza o coś na sen. Wolałby przespać moment swojej dezintegracji, gdy znowu dostanie przepustkę i będzie leciał do domu.
Conway uśmiechnął się na to wspomnienie i odwrócił oczy od kotłującej się leniwie szarości. W centrali nie istniejący oficerowie wpatrywali się w urojone konsole i odprawiali wszystkie swoje powinności. Conway zerknął na Murchison, która lekko skinęła głową. Oboje rozpięli pasy i wstali.
Kapitan spojrzał na nich, jakby dopiero teraz ich zauważył.
— Oczywiście macie państwo swoje sprawy do załatwienia — powiedział. — Skok potrwa co najmniej dwie godziny. Gdyby zdarzyło się coś ciekawego, przekażę to na wasz ekran.
Przepłynęli szybem i kilka chwil później stanęli nieco chwiejnie na pokładzie medycznym. Panujące na nim normalne ciążenie przypomniało im, że jest coś takiego jak góra i dół. Pomieszczenie było puste, jednak przez iluminator śluzy dojrzeli odzianą w skafander Naydrad. Stała na skrzydle obok miejsca, gdzie łączyło się ono z kadłubem.
Ta akurat sekcja skrzydła była wyposażona w moduły sztucznej grawitacji, co miało pomóc w transporcie co bardziej kłopotliwych ładunków do i ze śluzy. Dlatego też Naydrad stała w pozycji obróconej wobec Conwaya i Murchison o dziewięćdziesiąt stopni. Dostrzegła ich i pomachała obojgu, po czym wróciła do sprawdzania mechanizmów śluzy i zewnętrznego oświetlenia.
Poza więzami grawitacji nic nie łączyło jej ze statkiem. Nie przypięła się doń liną bezpieczeństwa, chociaż gdyby odpadła od kadłuba w nadprzestrzeni, zaginęłaby, i to bez najmniejszych szans na ratunek.
Wyposażenie pokładu medycznego zostało już sprawdzone przez Naydrad i Priliclę, jednak Conway i tak postanowił zerknąć na wszystko raz jeszcze. Prilicla, który potrzebował więcej snu niż jego mniej delikatni towarzysze, przebywał w swojej kabinie, a Naydrad ciągle była zajęta na zewnątrz. To znaczyło, że Conway zdoła przeprowadzić inspekcję, nie narażając się na ostentacyjne milczenie pająkowatego empaty i jeżenie sierści urażonej brakiem zaufania Kelgianki.
— Najpierw nosze — powiedział.
— Pomogę ci — odezwała się Murchison. — Przy tym i przy przeglądzie magazynu leków piętro niżej. Nie jestem zmęczona.
— Nie „piętro niżej”, ale „pokład niżej” — powiedział Conway, otwierając skrytkę noszy. — Chcesz, żeby kapitan uznał cię za osobę o horyzontach ograniczonych do własnej specjalności?
Murchison zaśmiała się cicho.
— Chyba już o mnie tak myśli. Przynajmniej tak by wynikało z paternalistycznego tonu, którym ze mną rozmawia. A nawet nie tyle ze mną rozmawia, ile mi wykłada… — Pomogła mu wytoczyć nosze i dodała: — Napełnimy powłokę do trzykrotnego ziemskiego ciśnienia. Na wypadek, gdyby trafił się nam ktoś żyjący w takich warunkach. Potem przygotujemy kilka mieszanek oddechowych, które z największym prawdopodobieństwem mogą się nam przydać.
Conway skinął głową i odstąpił od wydymającej się powłoki noszy. Po chwili, gdy się wypełniła powietrzem, sprawdził szczelność. Wewnętrzny wskaźnik ciśnienia ani drgnął.
— Nie ma przecieków — mruknął Conway i włączył pompę, by wymienić powietrze w środku. — W drugiej kolejności spróbujemy z atmosferą illensańską. Na wszelki wypadek nałożymy maski.
U podstawy noszy mieściła się skrytka, w której przechowywano podstawowe narzędzia chirurgiczne, panele sterownicze manipulatorów pozwalających na wykonanie różnych zabiegów bez wchodzenia pod powłokę oraz maski z filtrami dostosowane do potrzeb kilku typów fizjologicznych. Conway podał jedną Murchison, sam wziął drugą.
— Myślę, że powinnaś jednak usilniej przekonywać niektórych, że jesteś równie mądra jak piękna.
— Dziękuję, kochanie — odparła Murchison głosem stłumionym przez maskę. Przyjrzała się, jak Conway wybiera na panelu sterowniczym skład mieszanek atmosferycznych i sprawdza, czy wypełniająca nosze żółtawa mgła jest identyczna z agresywnym chemicznie powietrzem chlorodysznych Illensańczyków. — Dziesięć, a może nawet pięć lat temu to byłaby jeszcze prawda. Powiadano wtedy, że ile razy nałożę lekki kombinezon, wszystkim facetom zaraz skacze ciśnienie krwi oraz przyspiesza puls i oddech…
— Uwierz mi, ciągle tak działasz — powiedział Conway, podsuwając nadgarstek, żeby mogła mu sprawdzić tętno. — Ale lepiej by było, gdybyś zaczęła olśniewać oficerów intelektem, bo w przeciwnym razie trudno mi będzie przykuć ich uwagę, a kapitan może uznać, że zagrażasz dyscyplinie na pokładzie. Chociaż może oceniamy go trochę niesprawiedliwie. Słyszałem, jak jeden z oficerów o nim mówił. Fletcher należał chyba do najlepszych instruktorów Korpusu, świetnie sprawdzał się jako inżynier w badaniach obcych cywilizacji. Gdy tylko ruszył program statku szpitalnego, ludzie od kontaktów kulturowych z miejsca wskazali go na dowódcę. Trochę przypomina mi naszych Diagnostyków. Ma głowę tak napchaną informacjami, że nie potrafi wypowiadać się inaczej niż tonem wykładowcy. Jak dotąd ścisła dyscyplina Korpusu, szacunek dla jego stopnia i umiejętności zawodowych pozwalały mu świetnie pracować bez nawiązywania bliższych znajomości, dopiero teraz przyszło mu się uczyć nawiązywania kontaktu z ludźmi, którzy nie są jego podwładnymi ani przełożonymi. Nie zawsze sobie z tym radzi, ale stara się, a my powinniśmy…
— Chyba pamiętam pewnego młodego i całkiem zielonego praktykanta, który zachowywał się bardzo podobnie — wtrąciła się Murchison. — O’Mara ciągle twierdzi, że ten lekarz przedkłada towarzystwo nieziemskich kolegów po fachu nad przestawanie z przedstawicielami własnego gatunku.
— Z jednym uroczym wyjątkiem — odparował Conway.
Murchison ścisnęła mu znacząco rękę i mruknęła, że niestety, ale w masce i skafandrze nie ma szans odpowiedzieć bardziej wylewnie, jednak im dłużej pracowali, tym trudniej było im się skoncentrować na liście kontrolnej. Natężenie emocji między nimi rosło aż do chwili, gdy odezwał się gong sygnalizujący bliski powrót do normalnej przestrzeni.
Ekran pozostał ciemny, jednak kilka sekund później dobiegł ich z głośnika głos Fletchera:
— Tu mostek. Wyszliśmy z nadprzestrzeni w pobliżu boi. Jak dotąd nie dostrzegliśmy żadnego śladu statku ani wraku. Niemniej ponieważ skok nadprzestrzenny nie pozwala na ścisłe wyznaczenie miejsca wyjścia, poszukiwana jednostka może się znajdować wiele milionów kilometrów od nas…
— Znowu zaczyna wykład — westchnęła Murchison.
— …impulsy generowane przez nasze aktywne czujniki przemieszczają się z szybkością światła, a ewentualne odbicia powracać będą z tą samą szybkością. To oznacza, że jeśli odbierzemy jakieś echo po dziesięciu minutach, odległość obiektu będzie równa połowie tej wartości wyrażonej w sekundach świetlnych i pomnożonej przez…
— Mamy kontakt, sir!
— …liczbę mil przypadających na jedną sekundę, ale widzę, że nie będzie to przesadnie wysoki iloraz. Astrogacja, proszę podać odległość i kurs. Siłownia, gotowość do pełnego ciągu na dziesięć minut. Do pielęgniarki Naydrad: proszę natychmiast przerwać kontrolę zewnętrzną. Pokład medyczny: będziecie informowani na bieżąco. Koniec.
Conway znowu zajął się noszami. Usunął z nich chlorową atmosferę i zastąpił ją sprężoną pod wysokim ciśnieniem przegrzaną parą. Gdy Naydrad wróciła w tchnącym lodowatym ziąbem skafandrze, mokrym od skraplającej się na nim pary, Conway zajmował się kontrolą silniczków noszy i układu sterowania. Pielęgniarka przyglądała mu się przez dłuższą chwilę, a potem powiedziała, że gdyby ktoś jej szukał, zamierza pooddawać się teraz miłym rozmyślaniom w swojej kabinie.
Uważnie sprawdzili uprzęże w noszach. Conway wiedział z doświadczenia, że obcy rozbitkowie nie zawsze są skłonni współpracować, a niekiedy potrafią wręcz okazać agresję na widok nieznanych stworzeń zbliżających się do nich z niewiadomego przeznaczenia narzędziami. Z tego powodu nosze były wyposażone w cały szereg materialnych i niematerialnych środków unieruchamiania pacjentów, zaczynając od zwykłych pasów, przez sieci, po emitery wiązek przyciągających i odpychających o mocy wystarczającej, żeby obezwładnić nawet Tralthańczyka w końcowej fazie tańca godowego. Conway miał nadzieję, że nigdy nie będzie musiał stosować tych urządzeń, ale skoro były na wyposażeniu, należało je sprawdzić.
Dwie godziny minęły bez jakiegokolwiek sygnału od kapitana, ale gdy już się odezwał, miał im do przekazania coś bardzo konkretnego.
— Tu mostek. Ustaliliśmy, że mamy kontakt ze sztucznym obiektem. Podejdziemy do niego za dwadzieścia trzy minuty.
— Dość czasu, aby sprawdzić magazyn leków — orzekł Conway.
Segment podłogi uchylał się w dół, na niższy pokład, który podzielono na dwie części. W jednej mieściły się izolatki, w drugiej laboratorium połączone z apteką. Oddział mógł przyjąć do dziesięciu chorych o standardowych wymiarach i masie (czyli na przykład Ziemian albo mniejszych istot), można w nim było odtworzyć szereg różnych środowisk. Oddzielona od reszty pokładu śluzą część laboratoryjna służyła też za magazyn gazów i cieczy potrzebnych do życia wszystkim znanym rasom Federacji, w zamierzeniu miała też umożliwiać produkowanie mieszanek atmosferycznych, z którymi jeszcze się nie zetknięto. Laboratorium zostało wyposażone w narzędzia chirurgiczne pozwalające na penetrację powłok skórnych większości poznanych istot i operowanie pacjentów niemal wszystkich typów fizjologicznych.
Magazyn leków mieścił specyfiki przeciwko najczęściej spotykanym chorobom oraz objawom chorobowym, chociaż z braku miejsca nie były to wielkie zapasy. Obok zamontowano typowe wyposażenie laboratorium fizjopatologii obcych, co naprawdę nie zostawiało już wiele przestrzeni dla pracujących. Szczęśliwie Conway nigdy nie narzekał, gdy przychodziło mu spędzać czas blisko Murchison, i vice versa.
Ledwie skończyli kontrolę instrumentów, Fletcher znów się odezwał. Nim skończył mówić, obok Conwaya i Murchison pojawili się Naydrad i Prilicla.
— Tu mostek. Mamy kontakt wzrokowy z uszkodzoną jednostką. Teleskop ukazuje ją w maksymalnym powiększeniu. Widzicie to samo co my. Właśnie zwalniamy i za dwanaście minut zatrzymamy się około pięćdziesięciu metrów od obcego statku. Ostatnie minuty deceleracji proponuję wykorzystać na sprawdzenie za pomocą wiązek ściągających małej mocy charakterystyki obrotów tamtej jednostki. Spróbujemy je wygasić. Co pan na to, doktorze?
Na ekranie pojawił się najpierw blady i rozmazany okrągły kształt, który ledwie się odcinał od tła rozjaśnionego przez gęste skupisko gwiezdne. Dopiero po kilku sekundach okazało się, że to gruby metaliczny dysk wirujący niczym rzucona w powietrze moneta. Poza trzema rozmieszczonymi równomiernie na krawędzi lekkimi występami brak było innych znaków szczególnych. Obraz statku wciąż się powiększał, aż zaczął wychodzić poza ramy ekranu. Po zmniejszeniu powiększenia znowu był widoczny w całości.
Conway odchrząknął.
— Proponuję zachować ostrożność, kapitanie. Jest co najmniej jeden gatunek, który nie może żyć w bezruchu, a w przestrzeni kosmicznej musi pomagać sobie wirówkami…
— Znam technologie stosowane przez Toczki z Drambo, doktorze. To gatunek, który w naturalnych warunkach musi nieustannie się toczyć, a wszędzie indziej stosuje maszyny zapewniające mu ruch wirowy. Jego ustanie grozi zatrzymaniem funkcji życiowych. Toczki nie mają serca i krążenie jest wymuszane za pomocą siły ciążenia, toteż gdy przestają się toczyć, muszą umrzeć. Jednak ten statek nie obraca się wkoło jakiejś określonej osi. Według mnie to całkiem nie kontrolowany ruch i trzeba go wyhamować, jeśli mamy wejść do środka w poszukiwaniu rozbitków. Ale to pan jest tu lekarzem.
Dla dobra Prilicli Conway postarał się opanować irytację i odpowiedział jak najspokojniej:
— Dobrze. Proszę go wyhamować, ale ostrożnie. Nie chce pan przecież jeszcze bardziej osłabić już pewnie nadwerężonej konstrukcji. Utrata hermetyczności mogłaby zabić rozbitków.
— Zrozumiałem, wykonuję.
— Wiesz, gdybyście rzadziej próbowali udowadniać sobie nawzajem, jakimi to jesteście fachowcami, może doktorem Priliclą nie trzęsłoby tak często — powiedziała Murchison.
Byli coraz bliżej i powiększenie widocznego na ekranie statku zostało po raz kolejny zmniejszone. Jego moment obrotowy malał pod wpływem emiterów Rhabwara. Gdy obie jednostki zawisły obok siebie w bezruchu w odległości pięćdziesięciu metrów, dolna i górna powierzchnia dysku były już dobrze widoczne.
— Uszkodzony statek zachował najwyraźniej integralność struktury, doktorze — ocenił Fletcher. — Nie widać zewnętrznych zniszczeń czy awarii, nie ma też śladów uszkodzenia anten. Wstępne badanie powierzchni kadłuba wykazuje wyższą temperaturę w okolicach trzech wybrzuszeń na krawędzi. Sądząc po śladowej radiacji, tam właśnie mieszczą się generatory pola nadprzestrzennego. Czujniki wykryły też silne źródło energii w środkowej części statku i szereg pomniejszych, rozsianych po całej jednostce. Wszystkie one połączone są liniami przesyłowymi, wciąż pod napięciem. Szczegóły widać na schemacie… — Na ekranie pojawił się plan obcego statku. Urządzenia energetyczne zostały oznaczone różnymi odcieniami czerwieni, a łączące je obwody żółtymi, wykropkowanymi liniami. Po chwili wrócił poprzedni obraz. — Brak śladów ulatniających się gazów czy płynów — ciągnął kapitan — co pozwoliłoby na wstępne określenie składu atmosfery, którą oddycha załoga. Na razie nie udało nam się też odszukać wejścia. Nie ma śluz. Na kadłubie nie odkryliśmy żadnych symboli, które można by skojarzyć z wejściami, panelami kontrolnymi czy naprawczymi, zaworami służącymi do pobierania płynów technologicznych albo stosowanych w układach podtrzymywania życia. Prawdę mówiąc, nie zauważyliśmy nawet śladów napisów czy oznaczeń eksploatacyjnych albo ostrzegawczych. Brak też znaków przynależności. Nic, tylko gładki, wypolerowany metal. Różnice barwy w niektórych miejscach wynikają z tego, że płyty poszycia wykonane są z odmiennych stopów.
— Nie ma żadnego malowania ani znaków przynależności — powtórzyła Naydrad, zbliżywszy się do ekranu. — Czyżbyśmy wreszcie natrafili na gatunek całkowicie wyzbyty próżności?
— Może te istoty mają odmienne niż my narządy wzroku — powiedział Prilicla. — Albo są ślepe na kolory.
— Niewykluczone, że przyczyna tego stanu rzeczy nie ma nic wspólnego z fizjologią. Powodem mogą być wymogi aerodynamiczne.
— Tak czy owak, wypuścili boję alarmową, czyli najpewniej mamy do czynienia z jakimś problemem medycznym — zauważył Conway. — Cokolwiek się stało, mogą być w poważnej potrzebie. Musimy tam zaraz lecieć, kapitanie.
— Zgadzam się. Porucznik Dodds zostanie w centrali. Haslam i Chen lecą ze mną na tamten statek. Proponuję włożyć ciężkie skafandry, gdyż ich rezerwy powietrza i energii starczają na dłużej. Naszym pierwszym zadaniem będzie odnalezienie wejścia i już to może trochę potrwać. Co pan zamierza, doktorze?
— Patolog Murchison zostanie tutaj — odpowiedział Conway. — Naydrad, zgodnie z pańskimi sugestiami w ciężkim skafandrze, będzie czekać z noszami przed śluzą. Ja i Prilicla polecimy na obcy statek. Włożę jednak lekki skafander z dodatkowymi butlami. W cieńszych rękawicach lepiej będzie mi badać ewentualnych rannych.
— Rozumiem. Spotkamy się za piętnaście minut przy śluzie.
Rozmowy grupy rekonesansowej miały być nagrywane i przekazywane na pokład medyczny. Równocześnie w miarę napływania nowych danych uzupełnialiby trójwymiarowy plan obcego statku. Jednak gdy mieli już lecieć, Fletcher przytknął nagle swój hełm do hełmu Conwaya, dając do zrozumienia, że chce z nim porozmawiać bez użycia radia.
— Namyśliłem się co do liczebności ekipy rekonesansowej — powiedział. Jego głos był nieco stłumiony i zniekształcony przez powłokę i wyściółkę hełmów. — Wskazana będzie ostrożność. Ten statek wygląda na nie uszkodzony i w pełni sprawny. Podejrzewam więc, że to jego załoga ma kłopoty, i coś mi mówi, że są one psychicznej natury. Może więc zachowywać się nieracjonalnie. Nie zdziwiłbym się, gdyby na widok sporej grupy obcych istot lądujących na jej statku spłoszyła się i uciekła w nadprzestrzeń.
Proszę, nasz kapitan zaczyna się uważać za ksenopsychologa! pomyślał Conway.
— Ma pan rację — powiedział. — Jednak Prilicla i ja nie będziemy niczego dotykać. Przyjrzymy się tylko i zameldujemy o spostrzeżeniach.
Najpierw zbadali dolną część dysku. Za dolną uznał ją Fletcher, gdyż wkoło jej środka widniały cztery lejkowate urządzenia, które kapitan zidentyfikował jako wyloty dysz napędu konwencjonalnego. Wszystkie były przebarwione na krawędziach, jakby pod wpływem wysokiej temperatury, i osmalone. Sądząc po ich obecnym położeniu, normalny tor lotu jednostki pokrywał się z jej pionową osią obrotu, jednak Fletcher skłonny był przypuszczać, że dysze są ruchome, co pozwalało na sterowanie wektorem ciągu, przydatne przy manewrach atmosferycznych.
Poza opalonymi okolicami dysz trafili na spory okrągły obszar, na którym metalowe płyty poszycia były szorstkie niczym tarka. Rozciągał się dokładnie pośrodku dolnej powierzchni i sięgał do jednej czwartej promienia dysku. Potem odkryli jeszcze wiele podobnych znamion, które miały jednak nie więcej niż kilka cali średnicy i rozmaite kształty. Były rozrzucone po całym spodzie statku i na jego krawędzi. Haczyły przy dotknięciu nawet materię ciężkich rękawic, a lekki skafander mogłyby łatwo rozerwać.
Zauważyli jeszcze trzy „przetarte” fragmenty poszycia poniżej wybrzuszeń, które niemal na pewno kryły generatory napędu nadprzestrzennego.
Gdy przeszli na górę dysku, dostrzegli kolejne, małe skazy. Wszystkie wyrastały nieco ponad poszycie i wyglądały jak rak toczący metal. Fletcher powiedział, że przypominają mu guzy rdzy, tyle że nie różniły się kolorem od sąsiednich, gładkich płyt.
Nigdzie nie było iluminatorów. Brakło też śladów zniszczeń systemów antenowych albo czujników, należało więc przypuszczać, że wszystkie zostały wciągnięte do środka przed wystrzeleniem boi. Udało im się odnaleźć kilka perfekcyjnie dopasowanych pokryw tych modułów, a to tylko dzięki temu, że były one odrobinę innej barwy niż reszta poszycia. Po dwóch godzinach badań nie odkryli ani śladu zewnętrznych zamków czy paneli sterowania włazów. Statek został naprawdę porządnie zamknięty i kapitan nie potrafił nawet oszacować, ile jeszcze czasu minie, nim zdołają doń wejść.
— To ma być próba niesienia pomocy, a nie wyprawa badawcza — mruknął w końcu zirytowany Conway. — Nie możemy wejść siłą?
— Tylko w ostateczności — powiedział kapitan. — Nie chcemy urazić gospodarzy. Poszukujemy wejścia w okolicy krawędzi. Skoro górna strona dysku zwrócona jest w kierunku podróży, główny właz załogi zapewne znajduje się właśnie tam. Ta część statku jest więc zapewne mieszkalna i w niej mogą znajdować się ewentualni rozbitkowie.
— Słusznie — stwierdził Conway. — Prilicla, możesz przeszukać empatycznie górną część? My tymczasem raz jeszcze obejrzymy krawędź.
Mijała minuta za minutą, a poszukiwania nie dawały żadnych pozytywnych wyników. Conway był tak zniecierpliwiony, że obleciawszy część obwodu statku, niebawem znowu zawisł kilka metrów od przycupniętego na szczycie Prilicli. Wiedziony impulsem włączył magnesy na butach i rękawicach, a gdy przyciągnęły go łagodnie do kadłuba, uwolnił jedną stopę i trzykrotnie mocno kopnął metalową powierzchnię.
Słuchawki hełmu zaraz wypełniły się zgiełkiem, gdyż wszyscy zaczęli równocześnie meldować wykrycie przez czujniki hałasu i wibracji. Gdy znowu zapanowała cisza, Conway wyjaśnił, co to było.
— Przepraszam, powinienem was uprzedzić — mruknął, wiedząc, że gdyby tak zrobił, zaraz wywiązałaby się dłuższa dyskusja, a kapitan nie wyraziłby na to zgody. — Marnujemy czas. To wyprawa ratunkowa, do licha, a my ciągle nie wiemy, czy jest kogo ratować. Potrzebujemy jakiegoś znaku życia ze statku. Prilicla, masz coś?
— Nie, przyjacielu Conway. Nie ma żadnej odpowiedzi na twoje stukanie, nie wyczuwam też przejawów aktywności emocjonalnej czy myślowej. Jednak nie jestem wcale pewien, czy tam nikogo nie ma. Odnoszę wrażenie, że nie wszystko, co odbieram, pochodzi tylko od naszej piątki.
— Rozumiem. Na swój uprzejmy i pełen skromności sposób chcesz nam powiedzieć, że rozsiewamy nazbyt wiele emocjonalnych zakłóceń i dobrze by było, gdybyśmy się stąd zabrali, abyś mógł wreszcie popracować w spokoju. Jak daleko powinniśmy się odsunąć, doktorze?
— Wystarczy, jeśli wszyscy oddalą się w pobliże kadłuba statku szpitalnego, przyjacielu Conway. Byłoby też dobrze, gdybyście spróbowali skupić się raczej na funkcjach korowych, a nie emocjonalnych. I wyłączyli nadajniki w skafandrach.
Przez czas, który im zdawał się wiecznością, czekali przy skrzydle Rhabwara obróceni plecami do obcego statku i Prilicli. Conway powiedział im, że patrząc na empatę przy pracy, mogą zacząć odczuwać irytację, jeśli praca ta nie przyniesie szybkich efektów, a to oczywiście przeszkadzałoby Prilicli. Nie wiedział, jakie formy aktywności korowej wybrali jego towarzysze, sam jednak zdecydował się przyjrzeć okolicznym gromadom gwiezdnym, które jaśniały wkoło złocistymi falami i woalami. Po chwili pomyślał jednak, że skupiając uwagę na tak przepięknych zjawiskach, ryzykuje żywe doznania estetyczne, które też mogą pobudzić sferę emocjonalną.
Nagle kapitan, który zerkał od czasu do czasu na Priliclę, wskazał ręką na obcy statek. Conway czym prędzej włączył radio.
— Chyba znowu możemy się emocjonować — mówił Fletcher.
Conway obrócił się. Prilicla, wiszący obok metalowego dysku niczym miniaturowy księżyc, natryskiwał fluorescencyjną farbę na fragment poszycia pomiędzy środkiem górnej części statku a jego krawędzią. Pomalowany obszar miał ze trzy metry średnicy, a empata jeszcze go poszerzał.
— Prilicla? — spytał Conway.
— Dwa źródła, przyjacielu Conway. Oba tak słabe, że nie potrafię precyzyjnie określić ich położenia. Wiem tylko, że to gdzieś pod tym fragmentem poszycia. Emocjonalne pole obu wykazuje cechy typowe dla istot nieprzytomnych i bardzo osłabionych. Powiedziałbym, że są w gorszym stanie niż ostatnio uratowana Dwerlanka. Wręcz bliscy śmierci.
Zanim Conway zdążył się odezwać, kapitan przeszedł do działania.
— Mamy co trzeba. Haslam, Chen, dajcie tu przenośną śluzę i palniki do cięcia metalu. Tym razem przeszukamy krawędź w parach. Wszyscy z wyjątkiem doktora Prilicli. Jeden będzie oświetlał powierzchnię z boku, drugi będzie wypatrywał szpar między płytami. Spróbujcie odszukać cokolwiek, co przypominałoby właz. Jeśli nie uda nam się go otworzyć, wytniemy sobie drogę. Bądźcie uważni, ale działajcie jak najszybciej. Jeśli w ciągu pół godziny nie dostaniemy się do środka przez krawędź, zrobimy otwór od góry w zaznaczonym obszarze. Mam tylko nadzieję, że nie przetniemy przy tym linii zasilających ani obwodów układu sterowania. Chce pan coś dodać, doktorze?
— Tak — powiedział Conway. — Prilicla, możesz nam jeszcze coś powiedzieć o stanie rozbitków?
Wracał już do obcego statku. Kapitan leciał nieco przed nim, a Prilicla, uczepiwszy się magnetycznymi przylgami środka oznaczonego obszaru, mówił:
— W zasadzie nie mam konkretnych danych, przyjacielu Conway, tylko przypuszczenia. Żadna z tych istot nie odczuwa bólu, ale obie wydają się wygłodzone i niedotlenione, a zapewne i potrzebują jeszcze czegoś, żeby pozostać przy życiu. Jedno z nich ciągle walczy o przetrwanie, podczas gdy drugie odczuwa już tylko bliską rezygnacji złość. Jednak ich emanacja emocjonalna jest tak słaba, że nie potrafię orzec z całą pewnością, które z nich jest stworzeniem inteligentnym, wiele jednak wskazuje, że to przejawiające złość należy do rasy nieinteligentnej. Może jest zwierzęciem laboratoryjnym, a może pokładową maskotką. Jednak wszystko to są domniemania i mogę się mylić, przyjacielu Conway.
— Wątpię — stwierdził Conway. — Zdumiewa mnie to, co mówisz o wygłodzeniu i niedotlenieniu. Statek nie jest uszkodzony i powinien mieć spore zapasy powietrza i żywności.
— A może cierpią na zaawansowaną postać jakiejś choroby układu oddechowego, przyjacielu Conway? To prawdopodobniejsze niż obrażenia fizyczne.
— Skoro tak, to będziemy musieli znaleźć jakiś lek na pozaziemskie zapalenie płuc — wtrąciła się z Rhabwara Murchison. — Dziękuję, doktorze Prilicla!
Ruchomą śluzę, przysadzisty cylinder z lekkiego metalu owinięty płachtami przezroczystego plastiku, podprowadzono w pobliże obcego statku. Prilicla trzymał się jak najbliżej rozbitków, a Chen i Haslam dołączyli do kapitana i Conwaya, szukujących jakiejś szczeliny, która zdradziłaby położenie luku wejściowego.
Starali się nie marnować czasu, gdyż Prilicla uważał, że ze względu na rozbitków nie stać ich na taką rozrzutność, jednak statek miał blisko osiemdziesiąt metrów średnicy i odpowiednio długi obwód. Wejście musiało gdzieś tam być, jednak poza dziwnymi skazami poszycie było gładkie jak szkło. Wszystko było w nim idealnie dopasowane.
— Czy to możliwe, żeby właśnie za tymi dziwnymi skazami kryła się przyczyna wszystkich problemów? — spytał nagle Conway. Z głową przy kadłubie oświetlał z boku badany przez kapitana fragment poszycia. — Może stan rozbitków jest tego wtórną konsekwencją, a to nienaturalnie ścisłe dopasowanie płyt poszycia ma na celu ochronę statku przed tą błyskawicznie przebiegającą korozją, która być może na ich planecie jest czymś normalnym?
Zapadła cisza.
— Niepokojąca hipoteza, doktorze — odezwał się po dłuższej chwili Fletcher — szczególnie że ta dziwna korozja mogłaby zaatakować nasz statek. Ale nie sądzę, żeby tak było. Wygląda na to, że owe „inkrustacje” są z tego samego metalu co podłoże, nie przypominają typowych dla korozji guzów. Poza tym nie występują na złączach.
Conway nie odpowiedział. Coś zaczynało przychodzić mu do głowy, ale umknęło, gdy w słuchawkach rozległ się podniecony głos Chena:
— Tutaj, sir!
Chen i Haslam znaleźli coś, co wyglądało na okrągły właz albo osobliwą płytę poszycia i miało prawie metr średnicy. Opryskiwali już to miejsce farbą, gdy Fletcher, Conway i Prilicla znaleźli się obok nich. Wewnątrz okręgu nie było żadnych śladów, dopiero tuż poniżej dolnej jego krawędzi widać było dwie małe plamki. Bliższe oględziny ujawniły, że obie znajdują się na okrągłej płytce pięciocalowej średnicy.
— To może być zamek włazu — powiedział Chen. Mimo silnego podekscytowania starał się panować nad głosem.
— Zapewne ma pan rację — powiedział kapitan. — Dobrze się spisaliście. Teraz osadźcie śluzę wkoło włazu. Szybko. — Przytknął płytkę czujnika do pokrywy. — Po drugiej stronie jest spora pusta przestrzeń, więc to niemal na pewno śluza. Jeśli nie uda nam się go otworzyć, wytniemy sobie przejście.
— Prilicla? — spytał Conway.
— Nic nowego, przyjacielu Conway. Aktywność emocjonalna rozbitków jest zbyt słaba, abym mógł ją wyczuć przy tylu innych źródłach wokoło.
— Murchison! — zawołał Conway. Gdy pani patolog się zgłosiła, szybko wydał polecenia: — Stan rozbitków jest bardzo zły. Mogłabyś zjawić się tutaj z przenośnym analizatorem? Niebawem będziemy mieli próbki atmosfery i oszczędziłoby nam sporo czasu, gdybyśmy nie musieli ich posyłać na Rhabwara. Krócej potrwa też przygotowanie noszy.
— Oczekiwałam, że to zaproponujesz. Będę za dziesięć minut.
Conway i kapitan nie zwrócili większej uwagi na płachty przezroczystego plastiku i wykonany z lekkiego stopu pierścień uszczelniający, które wylądowały im prawie na plecach. Haslam i Chen dopasowali śluzę do włazu i przymocowali ją błyskawicznie krzepnącym spoiwem. Fletcher skupił uwagę na płytce zamka śluzy — konsekwentnie twierdził, że to nie może być nic innego — a wszystko, co robił, opisywał głośno na użytek nagrywającego przebieg zdarzeń Doddsa.
— Dwa nieregularne znaki na tej płytce nie wyglądają na wynik korozji. Moim zdaniem to celowo zmatowiony metal mający dać oparcie dla palców rękawicy albo gołych manipulatorów budowniczych statku…
— Nie jestem tego wcale pewien — powiedział Conway i myśl, która zaświtała mu przed chwilą, zaczęła przybierać coraz konkretniejsze kształty.
Fletcher całkiem go zignorował.
— Szorstka powierzchnia ma zapewne ułatwić operowanie tą płytką. Możemy spróbować ją obrócić… Może też być wciskana albo wysuwana… A może trzeba ją wcisnąć i obrócić…
Kapitan wypróbowywał różne możliwości i komentował każdą próbę, ale na razie bez widocznego efektu. Zwiększył moc magnesów, które utrzymywały go przy statku, umieścił kciuk i palec wskazujący na znakach i naparł jeszcze mocniej. Omsknęła mu się jednak ręka i przez chwilę cały nacisk skupił się tylko na kciuku. I nagle płytka się obróciła.
— …albo też może być zamocowana na osi jak stary włącznik światła — wysapał z czerwonym obliczem.
Wielki właz zaczął znikać we wnętrzu kadłuba. Atmosfera statku natychmiast wypełniła śluzę, która nadęła się, a metalowy cylinder odsunął się nieco dalej i wszyscy mogli swobodnie stanąć w plastikowej rurze. Tymczasem pokrywa włazu cofnęła się jeszcze bardziej i uniosła, u dołu zaś wysunęła się krótka pochylnia sięgająca mniej więcej tak nisko, że gdyby statek stał na ziemi, dotykałaby gruntu.
Murchison, która przybyła tymczasem w pobliże jednostki, obserwowała to wszystko przez przezroczystą powłokę.
— To powietrze pochodziło tylko ze śluzy statku. Gdybym mogła zmierzyć jej pojemność i pojemność naszej przenośnej śluzy, obliczyłabym panujące w środku ciśnienie atmosferyczne. No i jeszcze potrzebna będzie analiza składu gazowego… Wchodzę.
— To chyba główny właz — powiedział Fletcher. — Gdzieś musi być jeszcze mniejsze i prostsze wejście używane w próżni i…
— Nie — stwierdził Conway cicho, ale z dużą pewnością siebie. — Oni nie prowadzą żadnych prac w próżni. Przeraża ich, że mogą się zgubić.
Murchison spojrzała na niego, ale nie odezwała się ani słowem.
— Nie pojmuję, skąd może pan to wiedzieć, doktorze — mruknął z irytacją kapitan. — Prilicla, jakaś reakcja na otwarcie włazu?
— Nie, przyjacielu Fletcher. Przyjaciel Conway odczuwa obecnie zbyt silne emocje, żebym mógł wyczuć rozbitków.
Kapitan spojrzał znacząco na Conwaya.
— Doktorze, specjalizuję się w budowie maszyn, układów kontrolnych i urządzeń łączności obcych — powiedział z namysłem. — Mam pokaźne doświadczenie, wziąłem więc udział w projektowaniu statku szpitalnego. To, że tak szybko udało mi się otworzyć ten luk, jest głównie wynikiem tego doświadczenia, chociaż zwykły szczęśliwy traf też odegrał tu pewną rolę. Nie rozumiem zatem, dlaczego pan, wybitny ekspert w innej dziedzinie, okazuje aż takie rozdrażnienie tylko dlatego…
— Przepraszam, że się wtrącam, przyjacielu Fletcher, ale on nie jest zirytowany. Przyjaciel Conway z wielkim zaangażowaniem rozwiązuje jakiś problem.
Murchison i kapitan spojrzeli na Conwaya wzrokiem, w którym można było wyczytać oczywiste pytanie. Mimo że było nieme, Conway na nie odpowiedział:
— Co sprawiło, że niewidoma rasa sięgnęła gwiazd?
Musiało minąć kilka minut, nim kapitan pojął, że hipoteza pasuje do wszystkiego, czego dotąd dowiedzieli się o statku, mimo to nie poczuł się przekonany, że naprawdę może chodzić o istoty niewidome. Owszem, wszystkie chropowatości na dolnej części poszycia, szczególnie te wkoło dysz, mogłyby służyć za znaki ostrzegawcze przeznaczone dla kogoś, kto dysponuje tylko zmysłem dotyku. Mniejsze, rozmieszczone w regularnych odstępach na obwodzie, wiązały się zapewne z usytuowanymi tam dyszami manewrowymi. Liczniejsze całkiem już małe ślady, które w pierwszej chwili wzięli za oznaki osobliwej korozji, mogły być odpowiednikami napisów eksploatacyjnych, tyle że wykonanych stosowanym przez obcą rasę odpowiednikiem alfabetu Braille’a.
Teorię Conwaya wspierał również całkowity brak przezroczystych elementów konstrukcyjnych, a w szczególności iluminatorów, chociaż one akurat mogły się kryć pod jakimiś ruchomymi osłonami. Fletcher przyznał, że to całkiem ciekawa hipoteza, lecz wołał wierzyć, iż załoga statku nie jest całkiem ślepa, ale dysponuje jakimś innym rodzajem „wzroku”. Na przykład widzi w paśmie promieniowania elektromagnetycznego.
— Jeśli tak, to dlaczego posługują się czymś w rodzaju brajla? — spytał Conway, jednak Fletcher nie odpowiedział, gdyż po bliższych oględzinach zauważył, że każda z chropawych łat ma własny, niepowtarzalny niczym odcisk palca, skomplikowany wzór.
Śluza przypominała poszycie statku. Ściany, podłogę i sufit wykonano z nagich metalowych płyt. Było tam dość miejsca, aby ludzie mogli stanąć wyprostowani, chociaż dwie następne płytki zamków przy zewnętrznym i wewnętrznym włazie umieszczono ledwie kilka cali nad podłogą. Można też było dostrzec kilkanaście wyraźnych, chyba świeżych rys, jakby całkiem niedawno przenoszono tędy coś ciężkiego o ostrych krawędziach.
— Ta forma życia może mieć całkiem nietypową fizjologię — powiedziała Murchison. — Bardzo rosłe istoty z chwytnymi kończynami niemal na poziomie ziemi? A może statek został zbudowany dla jakiejś małej rasy, ale korzysta z niego, czasowo albo na stałe, jakiś większy gatunek? Jeśli to drugie, działania ratunkowe byłyby łatwiejsze, bo odpadłoby zapewne ryzyko ksenofobicznych reakcji, jak to bywa u ras wiedzących już, że istnieją jeszcze inne gatunki inteligentne, które w razie czego mogą im przybyć na pomoc…
— Bardziej skłaniałbym się ku przypuszczeniu, że to luk towarowy, proszę pani — powiedział kapitan przepraszającym tonem. — I jego rozmiary są dostosowane do wielkich ładunków. Możemy iść dalej?
Murchison bez słowa pomajstrowała przy swoim reflektorze, poszerzając wiązkę światła. Kapitan i Conway zrobili to samo.
Fletcher już wcześniej się upewnił, że w statku nie straci dwustronnej łączności z pozostałymi na zewnątrz Haslamem i Chenem oraz czekającym w centrali Rhabwara Doddsem. Starczyło przytknąć antenę skafandra do metalowej ściany, a cały statek stawał się jedną wielką anteną. Kapitan przyklęknął i obrócił płytkę umieszczoną obok zewnętrznej pokrywy śluzy, która natychmiast się zamknęła, a następnie powtórzył operację przy wewnętrznym włazie.
Przez kilka sekund nic się nie działo, po czym usłyszeli syk wdzierającego się do śluzy powietrza i poczuli, jak ciśnienie otaczającej atmosfery zaczyna napierać na ich skafandry. Gdy wewnętrzny właz otworzył się całkowicie, ukazując ciemny korytarz, Murchison zaczęła pracowicie postukiwać palcami w kontrolki analizatora.
— Czym oddychają? — spytał Conway.
— Chwilę, sprawdzam raz jeszcze. — Nagle uniosła przesłonę hełmu i uśmiechnęła się.— Czy to wystarczy za odpowiedź?
Conway też rozhermetyzował hełm. Przez chwilę lekko szumiało mu w uszach.
— Mamy więc do czynienia z ciepłokrwistymi tlenodysznymi przywykłymi do ciśnienia zbliżonego do ziemskiego — powiedział. — To ułatwi przygotowanie izolatki.
Fletcher zawahał się, ale po chwili też otworzył hełm.
— Najpierw musi ich znaleźć — rzucił.
Wyszli na korytarz o metalowych ścianach, na których nie było żadnych znaków szczególnych oprócz licznych rys i wgłębień. Takie same ślady widoczne były również na suficie. Przejście ciągnęło się około trzydziestu metrów w kierunku centrum statku. Na końcu leżało coś przypominającego plątaninę prętów wyrastających z ciemniejszej, metalowej masy. Murchison pobiegła tam, stukając magnesami.
— Ostrożnie, proszę pani! — zawołał kapitan. — Jeśli doktor ma rację, wszystkie kontrolki, przełączniki, instrukcje i ostrzeżenia opatrzone są tutaj pismem dotykowym i na pewno wszystko wciąż jest pod napięciem, bo w przeciwnym razie śluza by nie zadziałała. Skoro załoga żyła i pracowała w całkowitych ciemnościach, musimy rozpoznawać teren nie wzrokiem, ale dłońmi i stopami. I nie dotykać niczego, co przypomina ślady korozji.
— Będę uważać, kapitanie! — odkrzyknęła Murchison.
Fletcher spojrzał na Conwaya.
— Ten właz ma pod dolną krawędzią taką samą płytkę jak tamten w śluzie, ale obok jest jeszcze jedna. — Skierował światło lampy na ścianę i wskazał mniejszy krążek znajdujący się kilka cali na prawo od pierwszego. — Zanim pójdziemy dalej, chciałbym sprawdzić, co to jest.
— Dobrze, bo na razie wiemy tylko, że to nie jest włącznik światła — powiedział z uśmiechem Conway.
Fletcher przyklęknął pod ścianą, a po chwili Murchison aż zatchnęła się ze zdumienia, gdy korytarz zalało żółtawe światło. Jego źródło znajdowało się gdzieś na drugim końcu pomieszczenia.
— Bez komentarza — oznajmił kapitan.
Conway poczuł, że się rumieni, i mruknął coś, że oświetlenie zamontowano pewnie dla wygody widzących gości.
— Jeśli to był jeden z gości, nie można powiedzieć, że miał tu wiele wygód — powiedziała Murchison, która dotarła już do końca korytarza. — Spójrzcie tylko.
Korytarz skręcał na prawo, ale przejście blokowała ciężka kratownica, którą coś wyrwało z mocowań w ścianie. Za nią sterczały z sufitu i ścian dziesiątki powykręcanych pod różnymi kątami prętów, jednak to nie one przyciągnęły uwagę ludzi, ale leżące w rumowisku ciała trzech obcych. Otaczały je wyschnięte ślady płynów ustrojowych.
Conway od razu spostrzegł, że trupy należą do dwóch różnych typów fizjologicznych. Większy przypominał Tralthańczyka, był jednak mniej masywny i miał grubsze nogi wyrastające spod półkolistego pancerza, który świecił się nieco na krawędziach. Z otworów w górnej części kostnej kopuły wystawały cztery długie i raczej cienkie macki zakończone płaskimi kościanymi płytkami w kształcie grotów o ząbkowanych krawędziach. Spomiędzy kończyn wyrastała głowa z olbrzymim otworem gębowym, z którego wyzierał las zębów. Dwoje głęboko osadzonych oczu zajmowało w niej naprawdę niewiele miejsca. Prawdziwa organiczna maszyna do zabijania, pomyślał w pierwszej chwili Conway.
Przypomniało mu to, że wśród personelu Szpitala są przedstawiciele kilku gatunków, które chociaż zyskały wielką inteligencję i wrażliwość, zachowały naturalne wyposażenie użyte niegdyś do wywalczenia sobie drogi na szczyt drabiny ewolucyjnej.
Pozostałe dwa osobniki były o wiele mniejsze i słabiej wyposażone w oręż przez naturę. Okrągłe, w przekroju owalne i nieco spłaszczone od spodu, przypominały statek, na którego pokładzie leżały, tyle że miały ledwie trochę ponad metr średnicy. Z jednej strony wyrastał im cienki i długi kolec albo żądło, po przeciwnej zaś widać było coś, co musiało być otworem gębowym. Wąską szczelinę okalały wargi, przy czym górna zachodziła wyraźnie na dolną. Wszystkie powierzchnie tułowia pokrywały przypominające szczecinę wyrostki. Najmniejsze były wielkości szpilki, największe, wyrastające na spodzie, zapewne służące stworzeniu do przemieszczania się, miały rozmiary ludzkiego małego palca.
— Wyraźnie widać, co tu się stało — powiedział kapitan. — Dwie istoty z załogi statku zginęły, gdy ten duży wyrwał się na wolność ze zbyt słabej klatki. Dwaj pozostali, których wyczuł Prilicla, tak się przerazili, że wystrzelili boję alarmową.
Jedno z mniejszych stworzeń leżało niczym strzęp porwanego i zmiętoszonego dywanu pod tylnymi łapami dużego. Widać było, że ma wiele głębokich i rozległych ran ciętych. Drugie ucierpiało o wiele mniej, choć też było martwe. Niemal udało mu się uciec do niskiego otworu w ścianie, ale zostało unieruchomione i zmiażdżone jedną z przednich łap potwora. Zdążyło mu jednak zadać kilką uderzeń kolcem ogonowym, który sterczał odłamany z jednej z ran.
— Zgoda, ale jedno mnie zdumiewa — stwierdził Conway. — Niewidoma rasa zmodyfikowała najwyraźniej swój statek w ten sposób, aby móc w nim przewozić przedstawicieli o wiele większej formy życia. Nie rozumiem, dlaczego zadali sobie tylu trudu, aby przeprowadzić coś aż tak bardzo ryzykownego? Chyba musiała skłonić ich do tego jakaś wielka potrzeba albo też uznają te większe stwory za niebywale wartościowe, skoro gotowi są wystawiać niewidomą załogę aż na taki szwank.
— Może mają broń, która zmniejsza ryzyko — zastanowił się Fletcher. — Działającą na większy dystans i skuteczniejszą, niż te ich kolce, ale tych dwóch jej nie miało i zapłaciło za swój błąd życiem.
— Jaką broń większego zasięgu może stworzyć rasa polegająca tylko na zmyśle dotyku? — spytał Conway.
Murchison uznała, że pora uciąć tę bezowocną dyskusję.
— Nie wiemy na pewno, czy posługują się tylko dotykiem, chociaż to prawda, że są ślepi. A te większe stwory rzeczywiście mogą być dla nich wiele warte jako szybko rozmnażające się zwierzęta rzeźne albo źródło cennych lekarstw. Czy z jakiegokolwiek innego powodu. Przepraszam. — Włączyła swój nadajnik. — Naydrad, mamy trzy ciała dla laboratorium. Przetransportuj je w noszach, żeby uniknąć dodatkowych uszkodzeń przy dekompresji. — Znowu spojrzała na Conwaya i kapitana. — Nie sądzę, aby pozostali członkowie załogi mieli coś przeciwko temu, że pokroję ich przyjaciół, szczególnie że ten większy zrobił już dobry początek.
Conway skinął głową. Oboje wiedzieli, że Murchison może się dzięki temu wiele dowiedzieć o fizjologii i metabolizmie obu gatunków i że dobrze będzie dysponować tą wiedzą przy próbach ratowania jeszcze żywych rozbitków.
Z pomocą Fletchera wyciągnęli większe zwłoki spod szczątków klatki, które przyciskały je do pokładu. Wymagało to wiele wysiłku i cała trójka miała przy tym okazję ocenić siłę potwora, który sam rozerwał kratownicę. Gdy uwolnili już ciało, uniosło się w powietrze i zablokowało rozpostartymi mackami niemal całe światło korytarza.
— Rozmieszczenie kończyn podobne jak w typie FROB — powiedziała Murchison, gdy przepychali zwłoki w kierunku śluzy. — Pancerz mają jednak równie gruby jak Melfianie i nagi, bez żadnych wzorów. No i najpewniej to nie roślinożercy. Chociaż są ciepłokrwiści i tlenodyszni, nie wydaje się, żeby te ich macki pozwalały na posługiwanie się narzędziami. Zaryzykowałabym przypuszczenie, że należą do typu FSOJ i że nie jest to gatunek inteligentny.
— Okoliczności jasno wskazują, że nie może chodzić o istotę inteligentną — orzekł Fletcher, gdy wrócili pod klatkę. — Sama pani widzi, że to było zwykłe zwierzę, które uciekło z zamknięcia.
— W naszym zawodzie uważamy, że nie należy zbyt wiele zakładać z góry, szczególnie gdy chodzi o całkiem nową formę życia — powiedziała z uśmiechem Murchison. — A co do tych ślepych istot, nie będę próbowała nawet zgadywać, do jakiej grupy fizjologicznej mogą należeć.
Ponieważ była najdrobniejsza, przypadło jej zadanie prześlizgnięcia się pomiędzy szczątkami klatki a wystającymi ze ściany prętami. Gdyby potwór nie powyginał wcześniej wielu z nich, w ogóle nie dosięgłaby mniejszych zwłok.
— To bardzo dziwna klatka — wydyszała, gdy znalazła się u celu.
Chociaż światło było całkiem jasne, nie mogli dostrzec drugiego końca sekcji z klatkami, ponieważ korytarz biegł łagodnym łukiem zgodnym z krągłością statku. W tej odległości od środka krzywizna była na tyle duża, że po dziesięciu metrach korytarz znikał z oczu. Niemniej gdziekolwiek spojrzeli, ściany i sufit były najeżone prętami i metalowymi sztabami. Niektóre kończyły się ostro, inne szpatułkowato, a kilka małymi metalowymi kulkami z licznymi tępymi igłami. Sztaby były osadzone w szczelinach i mogły się poruszać do góry i w dół albo na boki, pręty zaś wystawały z okrągłych otworów i dawały się jedynie chować i wysuwać.
— Dla mnie to też jest dziwne, proszę pani — powiedział kapitan. — Nie przypomina żadnej znanej mi maszynerii obcych. Niemniej to chyba po prostu duża, a raczej długa klatka obiegająca statek. Może miała mieścić więcej niż jeden okaz bądź ten okaz potrzebował dużo przestrzeni. To tylko domysły, ale te sztaby i pręty mogły służyć do unieruchamiania tych stworzeń w konkretnej sekcji klatki. Na przykład w czasie żywienia albo badań.
— Ciekawy domysł — mruknął Conway. — Krata zaś byłaby ostatnią przeszkodą na wypadek, gdyby inne urządzenia zawiodły. Lecz tym razem się nie sprawdziła. Jednak bardziej mnie interesuje, jak daleko sięga ta klatka. Gdyby przedłużyć ten łuk do przeciwległej części statku, otrzymamy miejsce, gdzie Prilicla wyczuł obecność dwóch żywych istot. Powiedział, że jedna z nich przejawia prymitywną, może zwierzęcą złość, druga zaś bardziej złożone emocje. Załóżmy, że na statku jest jeszcze jeden wielki obcy, może w klatce na drugim końcu klatki, a może nawet poza nią, a razem z nim przebywa ciężko ranny niewidomy, który nie miał tyle szczęścia co jego towarzysz i nie zdołał zabić tamtego stwora…
Urwał, usłyszawszy w słuchawkach głos Naydrad. Informowała, że czeka na zewnątrz z noszami. Murchison przepchnęła pierwszego niewidomego w kierunku śluzy.
— Naydrad, poczekaj kilka minut, to załadujesz wszystkie trzy okazy — powiedziała.
Fletcher patrzył na Conwaya wzrokiem wyraźnie mówiącym, że wcale to, a wcale nie podoba mu się perspektywa napotkania następnego wielkiego FSOJ. Wskazał na ciało drugiej ślepej istoty.
— Temu tutaj o mało nie udało się uciec po tym, jak zabił FSOJ swoim szpikulcem. Gdybyśmy sprawdzili, dokąd właściwie próbował się schronić, może udałoby się ustalić, gdzie należy szukać tego, który ocalał.
— Pomogę panu — powiedział Conway.
Czas uciekał. Ocalałym mogło nie zostać go już wiele i niezależnie od tego, do jakiego gatunku należeli, na pewno z utęsknieniem wypatrywali pomocy.
Na poziomie podłogi otwierał się niski prostokątny otwór, dość jednak szeroki i wysoki, żeby mniejsza z istot mogła przezeń przejść. Zmarły zdążył się wsunąć do środka prawie na jedną trzecią swojego ciała. Gdy wyciągali jego zwłoki, poczuli opór i musieli lekko szarpnąć, żeby je ruszyć. Przenosili ciało do śluzy, gdy w słuchawkach rozległ się podniecony głos:
— Sir! Na samej górze statku otwiera się jakaś pokrywa. To chyba… tak, antena się wysuwa.
— Prilicla, czy któryś z rozbitków jest przytomny? — spytał natychmiast Conway.
— Nie, przyjacielu.
Fletcher spojrzał uważnie na Conwaya.
— Jeśli to nie rozbitkowie wysunęli antenę, to zapewne nasze dzieło. Może uruchomiliśmy ją, wyciągając małego obcego z otworu… — Pochylił się nagle i zawisł poziomo na wysokości dziwnego przejścia, głowę niemal wsunął do środka. — Proszę zobaczyć, doktorze. Chyba znaleźliśmy centralę.
Wymiary małego tunelu były tylko trochę większe niż średnica niewidomych istot. I tutaj krzywizna statku ograniczała pole widzenia. Na jakieś piętnaście cali od wejścia podłoga była z gładkiego metalu, ale na suficie dostrzegli takie same, opisane dotykowo włączniki jak ten, który napotkali w śluzie. Brak było oczywiście jakichkolwiek napisów czy wyświetlaczy. Dalej sufit znikał gdzieś w górze, a pośrodku przejścia stało pierwsze ze stanowisk kontrolnych układów statku.
Przypominało eliptyczną kanapkę z wejściami z dwóch boków. Wewnątrz można było dostrzec setki rozmaitych przełączników, z zewnątrz zaś biegły całe pęki kabli. Większość znikała w centralnej części statku, reszta zaś w podłodze albo w suficie. Trudno było orzec, czy któryś z nich ciągnie się ku obwodowej części jednostki. Nie były opisane kolorami, ale rozmaitymi wzorami wyżłobionymi na otulinach. Dalej widać było kolejne stanowisko.
— Są tylko dwa, a my wiemy, że załoga składała się co najmniej z trzech istot — powiedział Fletcher. — Rozbitek jest pewnie za łukiem krzywizny. Gdybyśmy tylko przecisnęli się przez ten tunel…
— Fizycznie niemożliwe — wtrącił Conway.
— …nie uruchamiając przypadkowo jakiegoś układu… — ciągnął kapitan. — Zastanawia mnie, dlaczego te istoty, które chociaż niewidome, wcale nie wyglądają na mało rozgarnięte, umieściły stanowiska kontrolne tak blisko klatki z niebezpiecznym zwierzęciem. Przecież to się aż prosi o wypadek.
— Skoro nie mogły go mieć na oku, chciały go mieć pod ręką — podsunął Conway.
— To miał być żart? — spytał kapitan z dezaprobatą. Zdjął jedną z rękawic i sięgnął w głąb otworu. — Chyba znalazłem ten przełącznik, który poruszyliśmy, wyciągając zwłoki. Nacisnę go.
Kilka chwil później znowu usłyszeli w słuchawkach głos Chena:
— Obok pierwszej anteny wysunęła się druga, sir.
— Przepraszam — mruknął Fletcher. Na jego twarzy odmalował się wyraz głębokiej koncentracji, gdy obmacywał nie znane mu kontrolki. Po chwili Chen zameldował, że obie anteny się schowały. — Jeśli przyjąć, że wszystkie rodzaje przełączników zostały podobnie pogrupowane, to te zawiadujące siłownią, sterami, układami podtrzymywania życia, łącznością i tak dalej też są zapewne na osobnych panelach. Przypuszczam, że ten tu obcy sięgał właśnie do kontrolek łączności. Zdołał wystrzelić boję alarmową i zginął. Doktorze, mógłby mi pan podać rękę?
Conway wyciągnął rękę, żeby pomóc mu stanąć na nogach, podczas gdy Fletcher ostrożnie cofał swoją z otworu. Nagle kapitan poślizgnął się i odruchowo machnął tą ręką, żeby się czegoś złapać, choć przecież upadek mu nie groził.
— Dotknąłem czegoś — powiedział z niepokojem w głosie.
— Nie da się ukryć — mruknął Conway i wskazał korytarz.
— Sir! — zawołał Haslam przez radio. — Cały statek wibruje! Odbieramy też metaliczne dźwięki!
Murchison czym prędzej wróciła od śluzy. Z wprawą zatrzymała się na ścianie.
— Co się dzieje? — spytała i też spojrzała na klatkę. — Co tu się dzieje?
Jak tylko sięgali wzrokiem, długie metalowe elementy chowały się energicznie w ścianach albo niczym tłoki przesuwały tam i z powrotem. Niektóre były pogięte i uderzały o siebie; to one robiły taki niemiłosierny hałas. Gdy patrzyli na to pandemonium mechanicznej aktywności, w ścianie kilka metrów od nich odskoczyła jakaś klapka i ze środka wyleciała masa czegoś przypominającego gęstą owsiankę. Popłynęła niczym niekształtna piłka przez korytarz, aż trafiła na pierwszy z prętów.
Kawałki masy rozleciały się na wszystkie strony i zaraz zostały zmłócone przez kolejne pręty, aż w korytarzu zawirowało od nich, jakby wdarła się tu śnieżyca. Murchison złapała kilka drobin do woreczka na próbki.
— Wygląda to na podajnik żywności. Analiza tej substancji sporo nam powie o metabolizmie większych istot. Jednak gdy teraz na to patrzę, te pręty i sztaby nie służyły raczej obezwładnianiu FSOJ. Chyba żeby miały za zadanie pozbawić go przytomności.
— Przy typie fizjologicznym FSOJ to może być jedyna metoda opanowania takiej istoty, jeśli nie dysponuje się ciężkim generatorem wiązki odpychającej — powiedział z namysłem Conway.
— Tak czy owak, moja sympatia do tych istot jakby zmalała — stwierdziła Murchison. — Ten korytarz przypomina mi izbę tortur.
Conwayowi przyszło do głowy to samo, a sądząc po niewyraźnej minie kapitana, i on musiał pomyśleć coś podobnego. Wszystkich ich uczono dotąd, że nie ma czegoś takiego jak z gruntu zła i nieprzyjazna inteligentna rasa, a oni głęboko w to wierzyli. Gdyby wysunęli chociaż cień sugestii, że może być inaczej, zostaliby natychmiast odprawieni ze Szpitala, a kapitan nie mógłby dłużej służyć w Korpusie Kontroli. Owszem, obcy byli bardzo różnorodni, czasem przejawiali wręcz szokujące cechy, a na początku kontaktu należało zachowywać jak największą ostrożność i uważać na każde słowo i gest, przynajmniej do czasu, gdy lepiej się ich poznało, nie było jednak ras przesiąkniętych złem. Wszędzie pojawiały się socjopatyczne czy zwichrowane jednostki, ale nigdy nie dotyczyło to całego gatunku.
Każda rasa, która wyewoluowała do etapu podróży kosmicznych, musiała posiąść umiejętność współpracy i tym samym wyzbyć się brutalności w stosunkach społecznych. Taka brzmiała opinia podtrzymywana przez największe umysły Federacji wywodzące się z około sześćdziesięciu różnych światów. Conway nigdy nie był w najmniejszej nawet mierze ksenofobem, ale czasem zastanawiał się, czy kiedyś jednak nie trafią na wyjątek, który potwierdzi regułę.
— Wracam teraz z ciałami — powiedziała oficjalnym tonem Murchison. — Może uda mi się znaleźć kilka odpowiedzi, chociaż po prawdzie nie wiem jeszcze, jakie pytania powinnam zadać.
Fletcher znowu rozciągnął się na pokładzie z ręką schowaną głęboko w otworze.
— Muszę to wyłączyć… cokolwiek to jest. Jednak nie wiem, gdzie dokładnie trafiłem dłonią. Ani czy nie uruchomiłem czegoś jeszcze. — Włączył radio. — Haslam, Chen, możecie określić zasięg wibracji i sprawdzić, czy nie ma jeszcze jakiegoś ich źródła w innej części statku? — Spojrzał na Conwaya. — Doktorze, czy gdy będę szukał właściwego przełącznika, mógłby pan coś dla mnie zrobić? Proszę wziąć mój palnik i wyciąć otwór w ścianie korytarza prowadzącego do śluzy…
Urwał, gdy nagle wkoło zapadła całkowita ciemność. Metaliczny jazgot zabrzmiał w niej tak głośno, że Conway omal nie wpadł w panikę i czym prędzej sięgnął do włącznika reflektora w hełmie. Jednak zanim zdążył go zapalić, wkoło znowu zrobiło się jasno.
— To nie był ten — mruknął kapitan. — Chcę, żeby znalazł pan łatwiejszą drogę do rozbitków niż ta, którą mamy przed sobą. Zauważył pan zapewne, że większość kabli biegnie od stanowisk kontrolnych do środka, gdzie jest siłownia, a mało prowadzi ku obwodowi statku. Wnoszę z tego, że poza korytarzem klatki i centralą są przede wszystkim ładownie. Jeśli ta rasa buduje swoje statki podobnie jak my i inni, powinny to być duże pomieszczenia rozdzielone raczej zwykłymi drzwiami, a nie włazami ciśnieniowymi czy śluzami. Jeśli tak jest, a odczyty z czujników zdają się to potwierdzać, może uda nam się obejść centralę i szybko dotrzeć do rozbitków. Marsz przez tę „ścieżkę zdrowia” byłby bardzo ryzykowny, a próba wycięcia otworu od zewnątrz mogłaby się skończyć rozhermetyzowaniem statku…
Kapitan jeszcze mówił, gdy Conway wycinał już w ścianie wąski, prostokątny otwór, przez który chciał zobaczyć to, co było po drugiej stronie. Jednak gdy skończył, ujrzał jedynie czarną, proszkową substancję, która wysypała się z rozcięcia i zawisła nieważką chmurą w powietrzu. Płomień palnika rozproszył ją po chwili, posyłając miniaturowymi wirami w różne strony.
Ostrożnie, żeby nie dotknąć gorących jeszcze krawędzi, Conway wsunął dłoń w otwór. Wyciągnął garść czarnego proszku, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Potem przesunął się nieco dalej i ponownie uruchomił palnik. I jeszcze raz.
Fletcher patrzył na niego, ale nic nie mówił, zajęty manipulacjami wewnątrz otworu. Conway zabrał się do przeciwległej ściany korytarza. Żeby mu szybciej szło, wycinał już tylko małe, rzadko rozrzucone otwory testowe. Gdy po raz czwarty trafił na czarny proszek, zawołał Murchison.
— Znajduję duże ilości czegoś, co jest sypkie, czarne i pachnie jak materia organiczna. Przypomina żyzną glebę. Czy pasuje jakoś do profilu fizjologicznego załogi?
— Owszem — odpowiedziała zdecydowanie Murchison. — Wstępne badania dwóch małych ciał sugerują, że atmosfera statku służy tylko większym istotom. Te mniejsze w ogóle nie mają płuc, to stworzenia ryjące, które przetwarzają organiczne składniki gleby, a także fragmenty roślin czy tkanki zwierzęcej. Pobierają ziemię dużym otworem gębowym z przodu ciała, jednak mogą go zamknąć, zaciskając masywną, górną wargę, i wtedy potrafią przekopywać się, nie jedząc. Zauważyłam atrofię kończyn, a dokładniej tych dolnych wyrostków, które służą do przemieszczania się, jak i nadwrażliwość górnych wyrostków czuciowych. Może to oznaczać, że ich cywilizacja osiągnęła etap, na którym zamieszkują one sztuczne systemy tuneli z łatwym dostępem do gotowego pokarmu i nie muszą go samodzielnie wygrzebywać. To, co znalazłeś, może być składem żywności, a zarazem terenem rekreacyjnym.
— Rozumiem — stwierdził Conway.
Ślepe, kopiące tunele w ziemi stworzenia, które jakimś sposobem zdołały sięgnąć gwiazd, pomyślał. Jednak kolejne słowa Murchison przypomniały mu, że niewidome istoty mogą być równie małe duchem i okrutne co przedstawiciele wielkich i dumnych ras.
— Co do ocalałych. Jeśli FSOJ znajduje się zbyt blisko ocalałego rozbitka i nie uda nam się uratować obu bez narażania siebie albo ocalałego, powolny spadek ciśnienia, który nie narazi tego drugiego na chorobę kesonową, obezwładni, a może i zabije FSOJ.
— To będzie ostatnie, czego być może spróbujemy — orzekł Conway. Reguły pierwszego kontaktu stawiały sprawę jasno. Nie można było działać pochopnie, póki nie miało się absolutnej pewności, że na oko dzikie stworzenie naprawdę jest bezrozumne.
— Wiem, wiem — odparła Murchison. — Zainteresuje cię pewnie, że ta większa istota była w zaawansowanej ciąży, a w takim stanie większość stworzeń, inteligentnych czy nie, jest nadwrażliwa i bardziej niż zwykle agresywna. Potrafi zaatakować na najsłabszy nawet sygnał, że coś zagraża ich przyszłemu potomstwu. Może dlatego wyrwała się z klatki. Ponadto ślepy nie zdołałby jej zabić tym swoim żądłem, gdyby nie miejscowe osłabienie części podbrzusza związane z rychłym porodem.
— Jeśli wziąć pod uwagę stan samicy FSOJ i bicie, które musiała wcześniej znosić… — zaczął Conway.
— Nie powiedziałam, że to ona — wtrąciła się Murchison. — Chociaż może tak być. Pod wieloma względami to o wiele ciekawsze stworzenia niż te małe.
— Zachowaj siły na rasę, o której wiemy, że jest inteligentna! — rzucił ostro Conway. Na chwilę zapadła cisza, w której słychać było tylko szumy z radia. — Przepraszam, nie chciałem tak powiedzieć. Strasznie boli mnie głowa.
— Mnie też — odezwał się z podłogi Fletcher. — Myślę, że to od hałasu i poddźwięków emitowanych przez tę maszynerię. Jeśli boli go choć w połowie tak jak mnie, powinna mu pani wybaczyć. Prosiłbym też, żeby przygotowała pani jakiś środek przeciwbólowy. Przyda się, gdy wrócimy na statek…
— No to jest nas troje — powiedziała Murchison. — Łupie mi w głowie, odkąd wróciłam, a byłam wystawiona na hałas i wibracje tylko przez kilka minut. I mam też złą wiadomość: środki przeciwbólowe nic tu nie pomagają.
— Czy to nie dziwne, że troje ludzi, którzy oddychali powietrzem ze statku, cierpi na te same… — zaczął Fletcher, gdy Murchison się wyłączyła, ale Conway zaraz mu przerwał:
— W Szpitalu mawiamy, że bóle psychosomatyczne są zaraźliwe i nie da się ich wyleczyć. Murchison zrobiła analizę tutejszego powietrza pod kątem obecności toksyn i mikroorganizmów. Nie ma tu nic, co byłoby dla nas groźne, ból zaś może być skutkiem zdenerwowania, napięcia albo kombinacji różnych czynników psychofizycznych. Ponieważ jednak zaatakował nas wszystkich jednocześnie, zapewne chodzi o jakiś czynnik zewnętrzny, jak hałas i wibracje. Pański pierwszy domysł był słuszny. Przepraszam, że o tym wspomniałem.
— Gdyby pan tego nie zrobił, ja bym o tym powiedział, i to głośno — stwierdził Fletcher. — To bardzo nieprzyjemny ból i nie pozwala mi się skupić na tych…
Znowu przerwał im głos z radia:
— Tu Haslam, sir. Skończyliśmy z Chenem analizę źródeł dźwięku i wibracji. Dochodzą z szerokiego na dwa metry korytarza, który nazwał pan klatką. Biegnie dokoła statku z przerwą na pomieszczenie centrali. Jednak to nie wszystko, sir. Korytarz przecina obszar oznaczony jako miejsce pobytu rozbitków.
— Gdybym zatrzymał mechanizmy tej izby tortur czy cokolwiek to jest, może przecisnęlibyśmy się jakoś do rozbitków — powiedział z przejęciem kapitan, patrząc na Conwaya. — Chociaż… jeśli wtedy ta maszyneria znowu się włączy, zatłucze nas na śmierć. Haslam, coś jeszcze?
— W zasadzie tak, sir — odparł z wahaniem oficer. — Może to nieważne, ale nas obu też boli głowa.
Znowu wszyscy umilkli. Fletcher i Conway usiłowali pojąć, o co tu może chodzić. Obaj oficerowie przebywali cały czas na zewnątrz statku, mieli z nim kontakt jedynie przez magnetyczne buty i rękawice, które były porządnie wyściełane i izolowane, więc na pewno nie przenosiły wibracji, a dźwięki nie rozchodziły się w próżni. Ból głowy u obu mężczyzn nie dawał się nijak wyjaśnić.
— Dodds — powiedział nagle Fletcher do oficera, który pozostał na Rhabwarze. — Sprawdź raz jeszcze ten statek pod kątem wszelkich możliwych emisji. Możliwe, że chodzi o coś, co pojawiło się dopiero po tym, jak włączyłem maszynerię. Na wszelki wypadek zbadaj też radiację pobliskiej gromady gwiezdnej.
Kapitan nie widział, że Conway z aprobatą pokiwał głową. Pomimo bólu i ryzyka związanego z manipulacjami, które spowodować mogły wszystko, od wyłączenia świateł począwszy, na nie kontrolowanym skoku w nadprzestrzeń skończywszy, Fletcher wciąż myślał. Jednak czujniki nie wykryły niczego szkodliwego. Wciąż zastanawiali się nad tym fenomenem, gdy Prilicla przerwał milczenie:
— Przyjacielu Conway, nie meldowałem wcześniej, bo chciałem mieć pewność, ale teraz jestem przekonany, że stan obu rozbitków zdecydowanie się poprawia.
— Dziękuję — powiedział Conway. — To da nam nieco czasu na przemyślenie, jak ich uratować. Ale skąd ta nagła poprawa? — rzucił pod adresem Fletchera.
Kapitan spojrzał na poruszające się szaleńczo pręty.
— Może ma to coś wspólnego z tym?
— Nie wiem — mruknął Conway, ale uśmiechnął się na myśl, że szansę udzielenia pomocy wzrosły. — Chociaż z drugiej strony, ten hałas zbudziłby umarłego.
Kapitan zerknął na niego z dezaprobatą. Wyraźnie nie było mu do śmiechu.
— Sprawdziłem wszystkie płaskie przełączniki w zasięgu ręki — powiedział poważnym tonem. — To małe obrotowe płytki, bo krótkie macki ślepych nie poradziłyby sobie z niczym innym. Znalazłem jednak jakąś dźwignię. Mierzy kilka cali i jest wydrążona w połowie długości. Zagłębienie zdaje się pasować do końcówki żądła tych stworzeń. Jest uniesiona pod kątem czterdziestu pięciu stopni i wyżej podnieść jej nie można. Zamierzam ją opuścić. Proponuję na wszelki wypadek uszczelnić skafandry.
Fletcher zamknął hełm i nałożył rękawicę. Potem pewnym ruchem sięgnął do otworu. Najwyraźniej dokładnie zapamiętał, gdzie jest dźwignia.
Mechaniczna aktywność nagle ustała. Zapadła cisza tak wielka, że gdy czyjś magnetyczny but zazgrzytał na zewnętrznym kadłubie, Conway aż się wzdrygnął. Kapitan uśmiechnął się, wstał i uniósł osłonę hełmu.
— Rozbitkowie znajdują się na drugim końcu tego korytarza, doktorze. Spróbujemy do nich dotrzeć.
Okazało się jednak, że nie zdołają żadnym sposobem przecisnąć się między prętami. Kapitan zdjął nawet skafander, ale jedyne, co dzięki temu uzyskał, to szereg otarć i zranień. Niezadowolony włożył skafander i zabrał się do prętów z palnikiem. Metal, z którego je zrobiono, okazał się wszakże bardzo wytrzymały i przecięcie każdego zabierało mu kilkanaście sekund przy pełnej mocy płomienia, a było ich tyle co chaszczy w zarośniętym od wieków ogrodzie. Oczyścili ledwie dwa metry korytarza, gdy musieli się wycofać ze względu na wzrastającą temperaturę.
— Niedobrze — stwierdził kapitan. — Możemy się do nich przedrzeć, ale przerywając co chwila na dość długo, żeby ciepło zdołało się rozejść po konstrukcji i wypromieniować w przestrzeń. Ryzykujemy też, że uszkodzimy przy tym jakiś ważny obwód. — Postukał pięścią w ścianę na tyle silnie, że niemal można było to uznać za przejaw żywszych emocji. — Opróżnienie pomieszczeń z ziemią potrwa jeszcze dłużej, bo musielibyśmy przenosić ją na korytarz, a potem wyrzucać przez śluzę. Na dodatek nie wiemy, na jakie przeszkody natkniemy się po drodze. Zaczynam dochodzić do wniosku, że jedynym sposobem będzie sforsowanie poszycia. Ale i to wiąże się z problemami…
Wycięcie otworu w podwójnym kadłubie też spowodowałoby wydzielenie się wielkiej ilości ciepła, które zgromadziłoby się przede wszystkim w przenośnej śluzie chroniącej statek przed rozhermetyzowaniem. Tutaj też trzeba by czekać co rusz na ochłodzenie się otoczenia, chociaż na zewnątrz przebiegałoby to szybciej. Potem musieliby jeszcze przebić się przez urządzenia sterujące prętami i same pręty do korytarza, chociaż nie groziłoby im wtedy, że w razie przypadkowego włączenia mechanizmu doznaliby jakiejś krzywdy…
— Poza tym, doktorze, mój ból głowy zdaje się słabnąć.
Conway stwierdził, że jemu też się poprawia, gdy znowu odezwał się Prilicla:
— Przyjacielu Conway, monitoruję stan emocjonalny rozbitków, odkąd wyłączyliście maszynerię na korytarzu. Od tego czasu jest z nimi coraz gorzej, a teraz są niemal w tym samym stanie, w jakim byli, gdy tu przybyliśmy, a może nawet trochę gorszym. Przyjacielu Fletcher, możemy ich stracić.
— To… to nie ma sensu! — wybuchnął kapitan i spojrzał wyczekująco na Conwaya.
Conway potrafił sobie wyobrazić, jak Prilicla dygocze w swoim skafandrze pod wpływem emocjonalnej burzy szalejącej w duszy Fletchera. Trudniej było mu pojąć, ile kosztowało małego empatę wygłoszenie wcześniejszego ostrzeżenia. Prilicla z zasady unikał wzbudzania w kimkolwiek żywych emocji, które sam mógłby odczuć jako przykre.
— Może i nie ma sensu, ale to da się łatwo sprawdzić — powiedział czym prędzej.
Fletcher posłał mu spojrzenie, w którym było tyleż złości, ile zdumienia, ale zbliżył się do otworu i przesunął dźwignię. Maszyneria znowu ruszyła. Zaraz też wrócił ból głowy.
— Stan rozbitków znowu się poprawia — oznajmił Prilicla.
— Na ile poprawił się poprzednim razem? — spytał z niepokojem Conway. — Potrafisz ocenić na podstawie ich emocji, czy jeden nie zamierzał atakować drugiego?
— Obaj byli przez kilka minut całkiem przytomni. Ich emanacja była tak silna, że mogłem dokładnie ustalić, gdzie są. Znajdują się w odległości dwóch metrów jeden od drugiego i żaden nie rozważał możliwości ataku.
— Mam uwierzyć, że w pełni przytomny FSOJ i niewidomy są tak blisko siebie, a zwierzak nawet nie myśli o ataku? — spytał ze zdumieniem kapitan.
— Może niewidomy ukrył się w jakiejś szafce albo czymś podobnym — powiedział Conway. — FSOJ może zachowywać się zgodnie z zasadą, że co z oczu, to z serca.
— Przepraszam, ale nie potrafię z całą pewnością orzec, czy te istoty rzeczywiście należą do różnych gatunków, chociaż ich emanacja emocjonalna to sugeruje — odezwał się Prilicla. — Jedna czuje złość i ból i mało co innego, podczas gdy emocje drugiej są o wiele bardziej złożone. Może pomocne będzie założenie, że obie należą do rasy niewidomych, tyle że jedna doznała poważnych urazów mózgu.
— Zgrabna teoria, doktorze Prilicla — powiedział kapitan. Skrzywił się i spróbował objąć głowę dłońmi, co z uwagi na hełm było jednak niemożliwe. — To wyjaśnia, dlaczego spokojnie mogą przebywać obok siebie, ale nie wyjaśnia związku pomiędzy ich stanem a działaniem albo niedziałaniem maszynerii. Chyba że uszkodziłem te urządzenia sterownicze i włączyłem przypadkowo również jakiś awaryjny moduł układu podtrzymywania życia, który wziął się do leczenia rozbitków, albo też… Nie, sam już nie wiem!
— Tak jak my wszyscy, przyjacielu Fletcher — powiedział empata. — Ogólna emanacja emocjonalna całej naszej załogi nie pozostawia żadnych wątpliwości w tej kwestii.
— Wracajmy na Rhabwara — zaproponował nagle Conway. — Muszę pomyśleć trochę w ciszy i spokoju.
Zostawili Chena na straży z wyraźną instrukcją, aby trzymał się w pewnej odległości od statku obcych i pod żadnym pozorem go nie dotykał. Prilicla wrócił razem z nimi. Powiedział, że emocjonalny sygnał rozbitków tak się wzmocnił, że bez problemu go wyczuje z Rhabwara. Maszyneria pracowała cały czas i nieznane istoty czuły się coraz lepiej.
Na pokładzie medycznym przeszli od razu do laboratorium, gdzie urzędowała Murchison. Jej ubiór był poznaczony krwawymi śladami, a wkoło na stołach sekcyjnych leżały ciała obu niewidomych i rozkawałkowane zwłoki FSOJ. Naydrad dołączyła do nich, gdy Conway poprosił kapitana o plan obcego statku z naniesionymi najnowszymi danymi. Fletcher był wyraźnie zadowolony, że ma coś do roboty, bo nie przejawiał większego zainteresowania rozkrojonymi ciałami.
Gdy plan pojawił się na ekranie laboratorium, Conway najpierw poprosił kapitana o poprawianie go, gdyby popełnił gdzieś jakiś błąd, i zaczął streszczać, na czym polega ich problem.
Jak zwykle w takich wypadkach, mieli w gruncie rzeczy do czynienia z wieloma mniejszymi problemami. Pierwsza ich grupa wiązała się ze statkiem obcych. Wstępne badanie wykazało, że był nie uszkodzony i pod pełnym zasilaniem. Miał kształt dysku. W centrum, prawie do jednej trzeciej promienia, rozciągało się pomieszczenie kryjące siłownię i urządzenia pomocnicze. Zaraz na zewnątrz biegł kolisty korytarz połączony ze śluzą prostym przejściem. Na rysunku wyglądały oba niczym sierp z ostrzem oddzielonym od rękojeści. Brakujący odcinek pomiędzy nimi zajmowała centrala.
Dalej znajdowały się pomieszczenia służące zaspokajaniu potrzeb życiowych obu gatunków. Ilość miejsca poświęconego w tym celu FSOJ jednoznacznie dowodziła, że statek został zaprojektowany do transportu tych stworzeń. Przemawiało za tym również oświetlenie i obecność atmosfery.
Conway zerknął na Fletchera i innych, ale nikt nie zamierzał go poprawiać. Podjął więc wykład:
— Najbardziej niepokoi mnie ta kłująca i szturchająca maszyneria, którą odkryliśmy w korytarzu klatki. Trudno mi pogodzić się z myślą, aby FSOJ byli trzymani wyłącznie w celu zadawania im udręki. Wolałbym wyjaśnienie, że szkolono ich do czegoś szczególnego. Nie buduje się statku kosmicznego dostosowanego do potrzeb nierozumnych stworzeń, jeśli nie są one cenione przez budowniczych. Musimy zatem zadać sobie pytanie, czy FSOJ mają coś takiego, czego nie ma drugi gatunek. Czego tym mniejszym istotom brakuje najbardziej?
Wszyscy spojrzeli w milczeniu na ciało FSOJ. Murchison chciała odpowiedzieć, ale kapitan ją uprzedził:
— Oczu?
— Właśnie. Oczywiście nie sugeruję, że FSOJ są odpowiednikami ziemskich psów przewodników dla niewidomych. Przypuszczam raczej, że po opanowaniu ich agresywnych skłonności niewidomi nawiązują z nimi symbiotyczną albo pasożytniczą więź, wczepiając się w ich ciała wyrostkami, by połączyć się z ich układem nerwowym, a szczególnie z nerwami wzrokowymi, i w ten sposób…
— Niemożliwe — rzuciła zdecydowanie Murchison.
Prilicla aż się zatrząsł, wyczuwszy ogarniającą Conwaya irytację, i nagłe poczucie zawodu. To ostatnie było silniejsze, bo Conway świetnie wiedział, że Murchison nie powiedziałaby tego, nie mając w ręku rzetelnych dowodów.
— Może po interwencji chirurgicznej i odpowiednim przeszkoleniu? — spróbował jeszcze, ale Murchison potrząsnęła głową.
— Przykro mi, ale wiemy już dość o tych istotach, aby wykluczyć możliwość powstania między nimi takiego kontaktu. Niewidome, które sklasyfikowałam wstępnie jako CPSD, są wszystkożerne i dwupłciowe. Jedno z ciał należało do istoty męskiej, drugie do żeńskiej. Żądło jest ich naturalną bronią, chociaż połączone z nim gruczoły jadowe uległy już atrofii. Stworzenia te są bardzo inteligentne i jak już wiemy, mimo niedostatku zmysłów, zaawansowane w rozwoju technologicznym. Zdają się znać jedynie zmysł dotyku, ale sądząc po specjalizacji wyrostków na górnej powierzchni ciała, mają ten zmysł rozwinięty do granic możliwości. Zapewne potrafią wyczuwać wibracje rozchodzące się w środowisku stałym albo gazowym, zdolne są też chyba kontaktowo rozpoznawać smaki. Nie wykluczam, że prócz tego znają zapachy. Nie widzą jednak i miałyby zapewne trudności ze zrozumieniem, czym jest wzrok. Sądzę więc, że natrafiwszy na nerw wzrokowy, nie poznałyby, z czym właściwie mają do czynienia.
Murchison wskazała na rozkrojone ciało FSOJ.
— Ale nie to jest głównym powodem, dla którego nie mogą się stać symbiontami. Normalnie inteligentny pasożyt albo symbiont musi usadowić się blisko mózgu albo pnia nerwowego żywiciela. W naszym wypadku oznaczałoby to kark albo szczyt głowy. Jednak u tego stworzenia mózg nie kryje się w czaszce. Wraz z innymi życiowo ważnymi organami mieści się głęboko w tułowiu. Na dodatek usadowiony jest w dość dziwnym miejscu, bo pod macicą i wkoło trzonu kanału rodnego. Rosnący embrion naciska nań, a przy trudnym porodzie może nawet dojść do zniszczenia mózgu rodzica. Potomek musi wtedy siłą utorować sobie drogę na zewnątrz, niemniej otrzymuje źródło pożywienia wystarczające do czasu, aż sam zdoła sobie znaleźć jakieś inne. FSOJ rodzą się już w pełni ukształtowane i zdolne do samodzielnego życia — dodała. — Na ich rodzimym świecie zapewne niełatwo jest przetrwać. Gdyby niewidomi szukali sobie symbionta, na pewno skierowaliby uwagę na jakieś inne, sprawiające mniej kłopotów stworzenie.
Conway potarł obolałą głowę. Pomyślał, że nigdy wcześniej rozważania nad najtrudniejszymi nawet przypadkami nie były aż tak bolesne. Owszem, miewał okresy bezsenności, nawracające lęki czy dokuczało mu napięcie w czasie poprzedzającym podejmowanie ważnych decyzji, ale dotychczas nie kończyło się to bólem głowy. Czyżby się starzał? Nie, nie ma co szukać tak złożonych wyjaśnień. Na statku obcych ta przypadłość udzielała się wszystkim.
— Tak czy inaczej, będziemy musieli wybrać się tam po rozbitków — powiedział tonem nie zostawiającym cienia wątpliwości, że nie widzi innego wyjścia. — Im szybciej, tym lepiej. Jednak byłoby zbrodnią i głupotą, gdybyśmy narazili życie inteligentnej istoty, marnując czas na jakieś zwierzę, nawet jeśli jest ono dla niej bardzo cenne. Jeśli więc zgadzamy się co do tego, że FSOJ nie jest gatunkiem rozumnym…
— …rozhermetyzujemy statek i poczekamy, aż Prilicla oznajmi nam, że FSOJ nie żyje, a wtedy wytniemy sobie drogę do wnętrza i czym prędzej wyciągniemy niewidomego — dokończył za niego kapitan. — Cholera, znowu zaczyna mnie boleć.
— Jedna sugestia, przyjacielu Fletcher — powiedział nieśmiało Prilicla. — Niewidomy jest niewielki i zapewne zdoła pokonać korytarz, nie narażając się na urazy ze strony mechanizmu treningowego FSOJ. Emocjonalna aktywność obu osobników rośnie i jest już bliska poziomowi, który określiłbym jako pełnię świadomości. Jeden z nich jest rozdrażniony i mało poczytalny, prawie nie panuje nad sobą, w drugim, który bardzo się stara coś przeprowadzić, narasta frustracja. Poza tym, przyjacielu Conway, ja również zaczynam odczuwać pewne dolegliwości w obrębie mózgoczaszki.
Znowu ten zaraźliwy ból głowy! pomyślał Conway. To już za wiele jak na przypadek…
Nagle przypomniał sobie pierwsze lata pracy w Szpitalu, kiedy nie posiadał się z dumy, że należy do personelu tej wielośrodowiskowej placówki, chociaż po prawdzie miał wówczas tyle do powiedzenia, ile chłopiec na posyłki. Któregoś dnia został skierowany do współpracy z pewnym VUXG, doktorem Arratapekiem, który swobodnie posługiwał się telepatią i telekinezą. Korzystając z funduszy Federacji, realizował program obudzenia inteligencji u rasy wielkich, bezrozumnych gadów.
Arratapec nie raz i nie dwa przyprawił Conwaya o ból głowy.
Conway myślał o tym, ledwie słuchając kapitana ustalającego procedurę dehermetyzacji obcego statku. Najpierw, na wypadek, gdyby niewidomy nie był jednak zdolny przejść korytarzem po śmierci FSOJ, mieli ustawić przenośną śluzę nad miejscem, gdzie przebywali rozbitkowie. Nagle Fletcher podniósł głos, co przywołało Conwaya do rzeczywistości.
— Dlaczego nie możesz tego zrobić? — dopytywał się kapitan. — Zaraz bierz się do przenoszenia śluzy. Haslam i ja zjawimy się za kilka minut, żeby ci pomóc. Co się z tobą dzieje, Chen?
— Źle się czuję — odparł tkwiący na zewnątrz obcego statku porucznik. — Czy mogę prosić o zmianę?
Conway odezwał się, zanim kapitan zdążył odpowiedzieć podwładnemu:
— Proszę go spytać, czy odczuwa narastający ból głowy i intensywne swędzenie w głębi uszu. Jeśli potwierdzi, proszę mu przekazać, że te objawy osłabną, jeśli się oddali od statku obcych.
Kilka chwil później Chen wracał już na Rhabwara. Rychło potwierdził przypuszczenia Conwaya.
— Co tu się dzieje, doktorze? — spytał bezradnie Fletcher.
— Już wcześniej powinienem się domyślić, ale dawno nie miałem do czynienia z podobnym zjawiskiem — odrzekł Conway. — Pamiętam jednak rasę, która przez dziwny bieg ewolucji albo jakąś dziejową katastrofę nie rozwinęła podstawowych narządów zmysłów, lecz potrafiła to sobie zrekompensować. Przypuszczam… a właściwe nie przypuszczam, tylko jestem pewien, że doświadczamy prób komunikacji telepatycznej.
Kapitan pokręcił stanowczo głową.
— Myli się pan, doktorze. W Federacji jest tylko kilka telepatycznych ras, ale wszystkie rozwijają raczej kulturę myśli niż cywilizację techniczną, przez co bardzo rzadko napotykamy ich przedstawicieli. Ale nawet gdyby było tak, jak pan mówi, z tego, co wiem, potrafią oni komunikować się telepatycznie tylko z pobratymcami. Ich narządy służące do nadawania i odbierania myśli, ich organiczne urządzenia łącznościowe, są nastrojone wyłącznie na jedną częstotliwość i inne gatunki, nawet używające telepatii, nie potrafią przechwycić ich sygnałów.
— Zgadza się — przytaknął Conway. — Ogólnie rzecz biorąc, telepaci mogą nawiązać kontakt myślowy tylko z innymi telepatami. Odnotowano jednak nieco przypadków, kiedy również nietelepaci reagowali na ich emisję. Zdarza się to rzadko, trwa najwyżej kilka sekund albo minut i najczęściej kończy się tylko takimi przykrymi dolegliwościami, bez odebrania przekazu. Zdaniem neurologów dochodzi do tego wówczas, gdy ta druga rasa wykazuje szczątkowe zdolności telepatyczne, które uległy atrofii w miarę rozwoju typowych narządów zmysłów. Moje doświadczenie wiąże się z okresem współpracy z pewnym bardzo silnym telepatą. Obaj staraliśmy się rozwiązać ten sam problem, widzieliśmy to samo, dyskutowaliśmy o tych samych objawach, dzieliliśmy odczucia wobec pacjenta. Trwało to wiele dni i widocznie nasze myśli biegły na tyle podobnym torem, że powstał między nami swoisty most, po którym myśli i emocje telepaty dotarły wprost do mojej głowy.
— Jeśli ten rozbitek próbuje skontaktować się z nami telepatycznie, przyjacielu Conway, to stara się ze wszystkich sił — powiedział drżący Prilicla. — Jest wręcz zdesperowany.
— Zrozumiałe, skoro ma obok wracającego do sił FSOJ — stwierdził kapitan. — Ale co możemy zrobić, doktorze?
Conway postarał się nakłonić swoją obolałą głowę do znalezienia jakiegoś rozwiązania, zanim ocalały niewidomy podzieli los swoich towarzyszy.
— Może powinniśmy zacząć intensywnie myśleć o czymś związanym z tymi istotami. — Wskazał ciała leżące na stołach sekcyjnych. — Nie wiem jednak, czy starczy nam wyobraźni, aby przestawić je sobie żywe i zdrowe, a obraz poszarpanych i rozkrojonych zwłok może podziałać deprymująco. Spróbujmy więc skupić się na FSOJ. To tylko zwierzę eksperymentalne, wizja jego rozkawałkowanych zwłok nie powinna nikogo zaniepokoić. Wpatrzcie się więc w to, co z niego zostało — powiedział, spoglądając kolejno na wszystkich obecnych. — Skoncentrujcie się na nim i postarajcie się wyrazić chęć pomocy. Możecie w pewnej chwili zacząć odczuwać różne niemiłe sensacje, ale nie przejmujcie się, to nie jest naprawdę groźne. A teraz myślcie, i to intensywnie…!
Wpatrzyli się w milczeniu w to, co zostało z FSOJ, i zebrali myśli. Prilicla drżał, jakby targała nimi wichura, futro Naydrad falowało niespokojnie, Murchison pobladła i mocno zacisnęła wargi, kapitan zaś oblał się potem.
— To mają być niemiłe sensacje…? — mruknął.
— Z medycznego punktu widzenia niemiłe może oznaczać wiele rzeczy, kapitanie. Od skręcenia kostki po zanurzenie we wrzącym oleju — rzuciła półgębkiem Murchison.
— Nie gadać — warknął Conway. — Skupić się.
Miał wrażenie, że obolały mózg zaraz wyskoczy mu z czaszki, niemniej zaczynał również odczuwać swędzenie. To samo, którego doświadczył wiele lat wcześniej. Rzucił okiem na Fletchera, który jęknął boleśnie i zaczął dłubać palcem w uchu. I nagle udało się nawiązać kontakt. Całkiem znikąd napłynęła słaba, bezgłośna wiadomość, która była zarówno stwierdzeniem, jak i pytaniem.
— Myślicie o moim Obrońcy.
Spojrzeli po sobie zdumieni i niepewni, czy na pewno wszyscy słyszeli te same słowa. Kapitan westchnął z ulgą.
— O… obrońcy? — spytał.
— Z tym naturalnym orężem na pewno nadaje się do takiej roboty — powiedziała Murchison, wskazując na kościane macki i pancerz FSOJ.
— Nie rozumiem, dlaczego niewidomi potrzebują obrońców, skoro są wystarczająco rozwinięci technicznie, aby budować statki kosmiczne — odezwała się Naydrad.
— Mogą mieć na rodzimej planecie naturalnych wrogów, nad którymi nie potrafią zapanować… — zaczął kapitan.
— Później, później. — Conway uciął bezceremonialnie wstęp do czegoś, co zapowiadało się na długą i całkowicie bezowocną debatę. — Porozmawiamy o tym, gdy będziemy mieli więcej danych. Teraz musimy wrócić na statek. Nie jesteśmy telepatami, więc odległość, na którą próbujemy nawiązać kontakt, ma na pewno niebagatelne znaczenie. I tym razem zajmiemy się naprawdę akcją ratunkową…
Towarzyszył im tylko kapitan. Haslam, Chen i Dodds mieli zostać wezwani dopiero wtedy, gdyby przyszło im wycinać otwór w poszyciu. Trzy dodatkowe umysłowości, i to mało zorientowane w sprawie, mogły niepotrzebnie utrudnić ocalałemu telepacie nawiązanie kontaktu z pozostałymi. Nawet jeśli ci pozostali byli tylko trochę bardziej kompetentni, pomyślał Conway.
Prilicla ponownie zawisł przy kadłubie, skąd chciał monitorować emocje obcego na wypadek, gdyby telepatia nie zadziałała. Fletcher wziął ciężki palnik z zamiarem nagłego rozhermetyzowania statku i usunięcia Obrońcy, gdyby okazało się to konieczne. Naydrad czekała przed śluzą z noszami. Mimo przekonania, że niewidomy lepiej zniósłby dekompresję niż FSOJ, Conway i Murchison mieli zamiar wracać razem z nim w noszach, gdyby pilnie potrzebował opieki medycznej.
Ból głowy narastał i czuli się tak, jakby ktoś przeprowadzał na nich poważną operację neurochirurgiczną, i to bez znieczulenia. Od czasu parusekundowego kontaktu nawiązanego na pokładzie Rhabwara nie usłyszeli nic oprócz własnych myśli. Jednak niezmiernie dokuczliwe swędzenie nie ustawało. Czuli je, wchodząc do śluzy, a gdy tylko otworzyli wewnętrzny właz, zaatakował ich ponadto hałas maszynerii. Łoskot nieziemskiej perkusji rzecz jasna nie umniejszył ich dolegliwości.
— Tym razem starajcie się myśleć o niewidomym — powiedział Conway, gdy szli prostym odcinkiem korytarza. — Myślcie o tym, że chcecie mu pomóc. Starajcie się pytać o jego gatunek. Żeby mu naprawdę pomóc, musimy wiedzieć o nim jak najwięcej.
Jednak nawet mówiąc te słowa, Conway czuł, że coś jest bardzo nie tak. Miał wrażenie, że jeśli nie zbierze myśli i nie zastanowi się poważnie nad tym, co właściwie robią, rychło dojdzie do czegoś strasznego. Ale swędzenie i ból głowy poważnie utrudniały wszelkie myślenie.
Telepata wspomniał o Obrońcy… Obrońca. Coś mi umknęło, pomyślał Conway. Ale co?
— Przyjacielu Conway — odezwał się nagle Prilicla. — Obaj rozbitkowie podążają korytarzem w waszą stronę. Idą bardzo szybko.
Spojrzeli w głąb pełnej poruszającego się metalu klatki. Kapitan wziął do ręki palnik.
— Prilicla, czy twoim zdaniem FSOJ goni niewidomego? — spytał.
— Przykro mi, przyjacielu Fletcher, ale obaj trzymają się bardzo blisko siebie. Jeden wciąż jest bardzo zły, drugi zaś niespokojny, sfrustrowany, a zarazem bardzo czymś zaabsorbowany.
— Niepojęte! — krzyknął w narastającym hałasie kapitan. — Musimy zabić FSOJ i uratować niewidomego! Zamierzam otworzyć korytarz na próżnię…!
— Nie, chwilę! — zawołał Conway. — Nie wszystko przemyśleliśmy! Nic nie wiemy o tych Obrońcach. Skoncentrujmy się. Spytajmy razem, kim są Obrońcy. Kogo i przed kim bronią? Dlaczego są tak cenni dla niewidomych? Raz się odezwał i może znowu nam odpowie. Próbujcie!
W tejże chwili zza krzywizny korytarza wychynął masywny FSOJ. Mimo biczujących i dźgających go nieustannie prętów poruszał się całkiem szybko. Cztery zakończone kościanymi wyrostkami macki miotały się, owijając wkoło mechanicznych napastników, wiele z nich wygięły. Jeden pręt został nawet wyrwany z gniazda. Hałas był już naprawdę trudny do zniesienia. Conway zauważył, że boki FSOJ pokrywają stare i świeże szramy, brzuch wyglądał wyraźnie na rozdęty. Jak na obecny stan istota poruszała się naprawdę szybko. Nagle ktoś potrząsnął ramieniem doktora.
— Ogłuchliście oboje?! — krzyczał Fletcher. — Wracajcie do śluzy!
— Za chwilę, kapitanie! — rzuciła Murchison. Strząsnęła dłoń Fletchera ze swojego ramienia i skierowała mikrofon rejestratora w stronę zbliżającego się FSOJ. — Chcę mieć to na taśmie. To nie jest otoczenie, w którym chciałabym urodzić moje potomstwo, ale gdybym nie miała wyboru… Patrzcie!
FSOJ dotarł do części korytarza, którą częściowo oczyścili z prętów. Nie napotkawszy na dalsze przeszkody, przetoczył się po zniszczonej kratownicy i popłynął bezwładnie korytarzem, obracając się za każdym razem, gdy któraś z macek uderzyła w ścianę.
Conway rozpłaszczył się na pokładzie. Wczepiony weń magnesami na stopach i nadgarstkach, zaczął pełznąć ku śluzie. Murchison zrobiła to już chwilę wcześniej, ale kapitan ciągle stał wyprostowany. Cofał się powoli, wymachując nastawionym na maksymalną moc palnikiem. Ognisty miecz dosięgnął już jednej z macek potwora, ale najwyraźniej nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Nagle Fletcher jęknął głośno, gdy kościana szpatułka uderzyła go w nogę tak silnie, że magnesy puściły i kapitan poleciał, koziołkując, w głąb korytarza.
Gdy przelatywał obok Conwaya, doktor odruchowo złapał go za rękę, zatrzymał i chwilę później wepchnął do śluzy. Minutę później byli tam już wszyscy. Pozostało mieć nadzieję, że będą tu bezpieczni przed FSOJ.
Potwór jednak zdradzał wyraźne oznaki osłabienia.
Obserwowali go przez uchylony właz śluzy, kapitan nastawił zaś palnik na wąski płomień i wycelował go w pokrywę zewnętrznego włazu.
— Ten cholernik chyba złamał mi nogę — powiedział zbolałym głosem. — Ale trzymajcie wewnętrzny właz otwarty, zaraz wypalę otwór w zewnętrznym i wypuścimy powietrze ze statku. To załatwi tego potwora. Tylko gdzie jest drugi rozbitek? Gdzie niewidomy?
Powolnym, nieco teatralnym gestem Conway zasłonił dłonią wylot palnika.
— Nie ma żadnego niewidomego. Cała załoga statku zginęła.
Murchison i Fletcher spojrzeli na niego, jakby nagle poważnie zwątpili w jego zdrowie psychiczne. Nie było jednak czasu na długie wyjaśnienia.
— Udało nam się już raz skontaktować z nim na dużą odległość — powiedział powoli, z zastanowieniem. — Musimy spróbować raz jeszcze. Teraz jesteśmy o wiele bliżej, a jemu nie zostało już wiele czasu…
— Ten, który zwie się Conway, ma rację — rozległo się w ich głowach. — Mam bardzo mało czasu.
— I nie wolno go nam zmarnować — powiedział Conway, patrząc błagalnie na Murchison i kapitana. — Chyba domyślam się już paru rzeczy, ale musimy dowiedzieć się więcej, jeśli naprawdę mamy pomóc. Skupcie się. Kim są niewidomi? Kim są Obrońcy? Dlaczego są tak ważni…?
Nagle poczuli, że wiedzą.
Zalała ich rzeka danych. Tym razem przekaz nie miał formy słownej, ale pojawił się jako masa sączonych wprost do głów informacji na temat obu gatunków. Nagle poznali całe ich dzieje, od prehistorii aż do wczoraj.
Niewidomi zrodzili się jako małe stworzenia drążące korytarze w glebie swej planety. Żywili się przede wszystkim padliną, ale czasem też polowali, paraliżując ofiary żądłem, i trawili je po kawałku. Rośli i mnożyli się, a ich potrzeby żywieniowe zwiększały się i w końcu stali się niewidzącymi myśliwymi ze zmysłem dotyku wyczulonym do tego stopnia, że nie potrzebowali już żadnych innych.
Potrafili za jego pomocą wyczuwać poruszenia stworzeń żyjących na powierzchni ziemi i czekać tuż pod nią, aż zwierzę znajdzie się w zasięgu ich żądła. Nauczyli się też odnajdywać tropy, żeby odszukać gniazdo przeciwnika i albo zaatakować go niespodziewanie żądłem od spodu, albo poczekać, aż charakterystyczne wibracje oznajmią, że zasnął. Na powierzchni wciąż byli oczywiście prawie bezradni i często padali tam ofiarą bystrych widzących drapieżników, toteż przede wszystkim polowali z zasadzki.
Odtwarzając ślady małych zwierząt, wabili większe zwierzęta w pułapki. Jednak stworzenia żyjące na powierzchni stawały się coraz większe i były zbyt silne jak na możliwości pojedynczego Niewidomego, co zmusiło ich do współpracy przy urządzaniu zasadzek. To zaś doprowadziło z kolei do tworzenia coraz liczniejszych wspólnot. Z czasem zaczęły dzięki temu powstawać podziemne składy żywności, wioski i miasta oraz łączące je systemy korytarzy. Już wcześniej nauczyli się ze sobą rozmawiać i przekazywać wiedzę potomstwu. Z czasem poznali też sposoby przekazywania swojej mowy na duże dystanse.
Wyczuwali drgania gruntu i atmosfery, a za pomocą różnych przetworników i wzmacniaczy „zobaczyli” w końcu światło. Odkryli ogień i koło, a potem fale radiowe. W krótkim czasie cała planeta została pokryta radiolatarniami, które pozwalały im na podejmowanie długich podróży w pojazdach mechanicznych. Wprawdzie odkryli możliwość latania i docenili zalety samolotów, woleli jednak nie tracić kontaktu z ziemią. Przecież nie widzieli…
Nie oznaczało to jednak, aby nie zdawali sobie sprawy ze swojej ułomności. Już dawno zauważyli, że praktycznie każda istota na ich planecie potrafi w jakiś niezwykły sposób orientować się w przestrzeni bez potrzeby rozpoznawania kierunku wiatru czy budowania mapy terenu na podstawie odbieranych drgań, jednak nie rozumieli, jaki właściwie zmysł im to umożliwia. Równocześnie rozbudowywane, coraz nowocześniejsze przetworniki fal radiowych uzmysłowiły im, że do powierzchni ich świata dociera wiele sygnałów napływających skądś z zewnątrz. Z czasem doszli do wniosku, że świadczą one o istnieniu jeszcze innych rozumnych istot, zapewne mądrzejszych niż oni. Pomyśleli, że być może pomogą im one uzyskać brakujący zmysł, który miały chyba wszystkie stworzenia wkoło.
Wielu, bardzo wielu Niewidomych zginęło, usiłując wznieść się w przestworza, a potem wzlecieć w kosmos, jednak dotarli w końcu do pozostałych planet swojego układu, a potem mimo całkowitej ślepoty zapuścili się między gwiazdy. Z wielkimi trudnościami i coraz mniejszą nadzieją szukali inteligentnego życia. Daremnie odwiedzali kolejne światy, aż w końcu trafili na Obrońców Nie Narodzonych.
Obrońcy wyewoluowali na świecie płytkich, parujących mórz, bagien i dżungli. Brak tam było wyraźnego podziału pomiędzy życiem roślinnym i zwierzęcym, ponieważ zdolność ruchu i agresywne zachowania były właściwe i jednemu, i drugiemu. Aby przetrwać w tym środowisku, należało mieć naprawdę dobry refleks, być walecznym i niezwykle troszczyć się o potomstwo. Obrońcy, dominujący gatunek na tej planecie, wykształcili te cechy w stopniu znacznie większym niż konkurenci.
Już na bardzo wczesnym etapie ewolucji agresja środowiska zmusiła ich do przybrania postaci, która zapewniała jak najskuteczniejszą ochronę życiowo ważnych organów. Mózg, serce, płuca, macica, wszystkie zostały ukryte w głębi świetnie umięśnionego i opancerzonego tułowia i ściśnięte do tego we względnie małej przestrzeni. W okresie ciąży dochodziło do znacznych przemieszczeń narządów wewnętrznych, płód bowiem musiał dorosnąć w organizmie rodziciela praktycznie do rozmiarów dorosłego osobnika. Rzadko udawało się komuś przetrwać więcej niż trzy porody. Starzejący się rodzic okazywał się zwykle zbyt słaby, aby się obronić przed agresją ze strony ostatniego potomka.
Jednak podstawowym czynnikiem, który umożliwił Obrońcom uzyskanie prymatu w obrębie ekosfery, było to, że ich młode przychodziły na świat w pełni wyedukowane w technikach przetrwania. Zaczęło się od przekazywania genetycznie zakodowanych mechanizmów obronnych, jednak z czasem pojawiło się coś więcej. Bliskość narządów rodnych i mózgu pozwoliła na powstanie indukcyjnego kontaktu pomiędzy najwyższymi ośrodkami nerwowymi rodziciela i rozwijającego się płodu. W końcu płody stały się krótkodystansowymi telepatami odbierającymi wszystko, co rodzic widział albo czuł. Zanim jeszcze potomek przychodził na świat, w jego organizmie zaczynał się rozwijać następny embrion, który też zyskiwał szybko zdolność odbioru bodźców myślowych od samozapładniającego się rodzica. Z czasem ich telepatyczne możliwości zaczęły rosnąć, aż płody mogły kontaktować się również z płodami rozwijającymi się w innych osobnikach. Starczyło, aby rodzice znaleźli się w zasięgu wzroku.
Dla zmniejszenia ryzyka, że rozwijający się płód uszkodzi organy wewnętrzne rodzica, potomek był podczas pobytu w macicy paraliżowany. Poprzedzający narodziny proces deparalizacji powodował jednocześnie zanik samoświadomości i zdolności telepatycznych. Nowo narodzony Opiekun nie przetrwałby długo we wrogim środowisku, gdyby marnował czas na rozmyślania.
Niemniej jako zbiorowość płody rozwinęły imponującą kulturę. Nie miały nic innego do roboty prócz odbierania bodźców, wymiany myśli z innymi płodami i nawiązywania telepatycznego kontaktu z rozmaitymi bezrozumnymi stworzeniami. Nie mogły jednak niczego budować, nie miały szans na prowadzenie badań technicznych i w ogóle na żadną aktywność, która przeszkadzałaby nigdy nie zasypiającemu rodzicowi zajętemu nieustanną walką, zabijaniem i jedzeniem.
Tak to wyglądało, gdy na planecie Obrońców wylądował pierwszy statek Niewidomych. Uradowane płody nawiązały natychmiast z nimi telepatyczny kontakt, chociaż Obrońcy oczywiście uznali przybyszy za wrogów.
Obie rozumne strony natychmiast pojęły, jak bardzo się nawzajem potrzebują. Niewidomi mieli rozwinięty niemal wyłącznie zmysł dotyku, ale latali już do gwiazd, embriony potrafiły odbierać wszelkie bodźce i przekazywać je dalej, ale nigdy nie przemieszczały się dalej niż w obrębie kilku mil kwadratowych rodzinnej planety, i to w ciałach bezrozumnych maszyn do zabijania — swoich rodziców.
Po początkowej euforii i licznych ofiarach śmiertelnych wśród przybyszy znaleziono sposób, jak włączyć Obrońców do społeczeństwa Niewidomych. Z początku ci ostatni nie posiadali wielu statków, jednak szybko przystąpili do budowy dużej nadprzestrzennej floty, która miała transportować na ich planetę Obrońców. Środowisko nie było tam tak groźne, jak w świecie embrionów i ich rodziców, jednak cała powierzchnia wciąż nie została zagospodarowana, ponieważ Niewidomi woleli żyć pod ziemią. Obrońcy byli więc osiedlani nad podziemnymi miastami, gdzie mogli polować na miejscowe zwierzęta, podczas gdy płody chłonęły wiedzę Niewidomych i pokazywały im, co znaczy widzieć. Żyjące w mroku „robaki” po raz pierwszy ujrzały zwierzęta i rośliny, niebo i słońce, gwiazdy i chmury, i deszcz…
Oczekiwano, że jeśli Obrońcy zaadaptują się do warunków panujących na planecie Niewidomych i zaczną tam się mnożyć, z czasem będzie ich można włączyć do programu poszukiwania innych inteligentnych ras. Na razie jednak byli potrzebni jako oczy Niewidomych na ich rodzinnej planecie, gdzie przewożono ich specjalnymi statkami po dwóch na raz.
Było to ryzykowne przedsięwzięcie — stracono wiele statków, niemal na pewno wskutek tego, że Obrońcy uwolnili się z klatek i zabili załogi. Jednak najdotkliwsza była zawsze strata przewożonych Obrońców.
Tym razem jeden z nich wyłamał kratę odgradzającą klatkową część korytarza. Gdy znalazł się poza zasięgiem dawkującego silne bodźce pobudzające układu podtrzymywania życia, nim zaczął tracić przytomność, zdołał zabić najpierw jednego, a potem drugiego Niewidomego, który przybył towarzyszowi na pomoc. Uciekinier też jednak zginął, nadziawszy się przypadkowo na żądło umierającego drugiego Niewidomego, któremu udało się jeszcze wystrzelić boję alarmową i wyłączyć mechanizm. Chciał, żeby drugi Obrońca stracił przytomność i nie mógł zagrozić ekipie ratunkowej, zanim płód wyjaśni, co właściwie zaszło.
Popełnił jednak dwa błędy, za które wszakże trudno było go winić. Założył mianowicie, że przedstawiciele każdej rasy będą zdolni nawiązać telepatyczny kontakt z płodem równie łatwo jak Niewidomi. Przyjął ponadto, że mimo utraty przytomności przez Obrońcę płód pozostanie przytomny…
Rzeka danych sączonych do umysłów Conwaya, Murchison i Fletchera zmieniła się w potok słów:
— Obrońcy od narodzin do śmierci są ciągle atakowani. Ta stymulacja odgrywa istotną rolę, służy bowiem regulacji ich fizjologii. Ustanie tych bodźców powoduje stan, który można porównać do niedotlenienia. W każdym razie tak wynikałoby z informacji, które znalazłem w umyśle osoby Conwaya. Zmniejsza się ciśnienie krwi, słabnie wrażliwość zmysłów, mięśnie wiotczeją. Osoba zwana Murchison trafnie przypuszcza, że płód ulega podobnemu procesowi. Gdy osoba zwana Fletcher włączyła przypadkiem maszynerię korytarza, mój Obrońca i ja zaczęliśmy odzyskiwać przytomność. Potem, po jej wyłączeniu, znowu omdleliśmy. Ożyliśmy ponownie dzięki spostrzeżeniom istoty zwanej Prilicla, do której umysłu nie potrafię dotrzeć, mimo że jest bardzo wrażliwa na moje emocje. Odczuwałem wówczas silną frustrację i pragnienie pośpiechu, gdyż przed śmiercią chciałem wam wszystko wyjaśnić. Ponieważ została mi jeszcze chwila, chcę wam jak najserdeczniej podziękować za nawiązanie kontaktu i pokazanie mi w waszych umysłach wszystkich cudów Federacji. Przepraszam za ból, który spowodowałem, próbując do was dotrzeć myślą, i za zranienie istoty zwanej Fletcher. Jak wiecie, nie panuję w żaden sposób nad poczynaniami mojego Obrońcy…
— Chwilę! — zawołał Conway. — Nie ma powodu, abyś umierał. Układ podtrzymania życia, twoja maszyneria, jak i podajnik żywności są sprawne i będą włączone, póki nie dotrzemy do Szpitala. Zajmiemy się tobą. Nasze możliwości znacznie przerastają to, o czym wiedzą Niewidomi…
Conway zamilkł w poczuciu bezradności. Słabo miotające się macki Obrońcy uderzały na ślepo w ściany korytarza. Istota obracała się z wolna i wyraźnie umierała. Zobaczyli, że w rozszerzającym się ujściu dróg rodnych pojawia się głowa i cztery macki potomka. Był bezwładny, gdyż związki chemiczne, które miały znieść paraliż i wygasić wadzącą w przetrwaniu aktywność korową, nie zaczęły jeszcze działać. Nagle jednak macki drgnęły i zaczęły wyciągać ciało z kanału rodnego.
Raz jeszcze nawiązali kontakt, chociaż głos Nie Narodzonego był już rozmyty i niewyraźny. Towarzyszyło mu głębokie poczucie bólu, smutku i lęku, jednak wiadomość była dość prosta, więc mimo owych szumów zdołali ją odebrać.
— Narodziny oznaczają dla mnie śmierć, przyjaciele. Mój umysł umiera, zdolności telepatyczne zanikają. Staję się Obrońcą z własnym Nie Narodzonym w łonie. Będzie rósł, zacznie myśleć i nawiąże z wami kontakt. Proszę, dbajcie o niego…
Noga kapitana była w kiepskim stanie i Conway na czas drogi powrotnej na Rhabwara zaordynował mu silne środki przeciwbólowe. Fletcher był jednak w pełni przytomny, a że podane specyfiki powodowały również daleko idące odprężenie, przez cały czas gadał jak najęty o Nie Narodzonych i Niewidomych.
— Proszę się o nich nie martwić, kapitanie — uspokoiła go Murchison. Przetransportowali Fletchera na pokład medyczny, gdzie patolog pomogła Naydrad zdjąć mu kombinezon, podczas gdy Conway i Prilicla przygotowali narzędzia potrzebne do złożenia skomplikowanego złamania. — Szpital zajmie się nimi z całą troską, może być pan pewien, chociaż już widzę minę O’Mary, gdy się dowie, że trzeba przygotować porządną salę tortur. Nie wątpię też, że pańscy koledzy od kontaktów chętnie nam pomogą w nadziei, że wciągną do współpracy dalekosiężnego telepatę…
— Ale to Niewidomi potrzebują ich najbardziej — odezwał się z przejęciem Fletcher. — Proszę tylko pomyśleć. Po milionach lat spędzonych w ciemności nagle zyskali wzrok, chociaż w każdej chwili ten dar może ich zabić.
— Zobaczymy za jakiś czas — stwierdziła z przekonaniem Murchison. — Szpital znajdzie pewnie sposób i na to. Thornnastor uwielbia takie łamigłówki. Na pewno spodoba mu się ta osobliwość… płód w płodzie. Jeśli uda nam się wyizolować związek, który zabija świadomość u Nie Narodzonych, i zneutralizować go, otrzymamy również telepatycznych Obrońców. Z wolna zdołamy zapewne ograniczyć, a w końcu wyeliminować ich potrzebę otrzymywania nieustannego lania, pewnie przestaną też zabijać i zjadać wszystko, co znajdzie się w zasięgu ich wzroku. Niewidomi zyskają bezpieczne telepatyczne oczy, których tak potrzebują, i jeśli zechcą, będą mogli ruszyć w galaktykę. — Zamilkła, pomagając Naydrad rozciąć nogawkę munduru kapitana. — Jest już gotów — zwróciła się do Conwaya.
Murchison i Naydrad stanęły obok niego, by mu asystować, a Prilicla zawisł nad Fletcherem, żeby na bieżąco uspokajać pacjenta.
— Niech się pan odpręży, kapitanie — powiedział Conway. — Niech pan zapomni na razie o Niewidomych i Obrońcach, nic im nie będzie. Pan też jest w dobrych rękach. Koniec końców zajmuje się panem starszy lekarz z najnowocześniejszego wielośrodowiskowego szpitala Federacji. A jeśli już musi się pan czymś martwić, to proszę, mam coś dla pana. — Uśmiechnął się nagle. — Minęło już chyba z dziesięć lat, odkąd ostatni raz składałem złamaną nogę Ziemianina.