Minęło parę lat ciężkiej pracy, nim Jimowi Barrettowi udało się zmienić wizerunek Janet. Nie chciał jej zmuszać do zmiany, bo wiedział, że skończyłoby się to niepowodzeniem. Działał bardziej subtelnie, zapożyczając metody z taktyki przymusu pośredniego Norma Pleyela. Udało się. Janet wprawdzie nie stała się piękna, ale przynajmniej zrezygnowała z kultu niechlujstwa. I zmiana była niemała. Barrett wyprowadził się z domu i zamieszkał z nią, gdy miał dziewiętnaście lat. Ona miała dwadzieścia cztery, ale różnica wieku nie grała roli.
W tym czasie nastała rewolucja i rozpoczęła się kontrrewolucja.
Przewrót miał miejsce pod koniec 1984 roku, zgodnie z przewidywaniami komputera Edmonda Hawksbilla, kładąc kres systemowi politycznemu, który ledwie osiem lat wcześniej obchodził bardzo ponure dwóchsetlecie. System po prostu przestał funkcjonować, a powstałą próżnię zajęli — jak się spodziewano — ci, którzy od dawna nie mieli zaufania do procesu demokratycznego. Na mocy Konstytucji 1985, zamierzonej jako dokument prowizoryczny, powołano rząd tymczasowy, który miał nadzorować przywrócenie w Stanach Zjednoczonych swobód obywatelskich, wówczas zanikłych. Ale czasami prowizoryczne konstytucje i rządy tymczasowe nie zawsze obumierają, kiedy nadchodzi czas obumarcia.
W nowym układzie większość funkcji rządowych pełniła szesnastoosobowa Rada Syndyków kierowana przez kanclerza. Nowe nazwy brzmiały dziwnie w kraju z dawien dawna przyzwyczajonym do prezydentów, senatorów, sekretarzy stanu i tak dalej. Wszystkie te stanowiska, z pozoru wieczne i niezmienne, nagle odeszły w przeszłość, a miejsce znajomych słów zajęła zupełnie nowa nomenklatura władzy. Zmiana była najbardziej wyraźna na najwyższych szczeblach; biurokracja i służby państwowe funkcjonowały jak dawniej — musiały funkcjonować, jeśli państwo chciało uniknąć całkowitego rozpadu.
Nowy rząd był dziwnie dobrany. Nie można było nazwać go ani konserwatywnym, ani liberalnym, w dwudziestowiecznym pejoratywnym rozumieniu tych terminów. Ludzie piastujący władzę opowiadali się za aktywistyczną filozofią rządową, przywiązując ogromną wagę do robót publicznych i planowania centralnego, co mogło kwalifikować ich jako marksistów albo przynajmniej liberałów Nowego Ładu. Ale hołdowali również zniwelowaniu różnic zapatrywań w imię harmonijnego wysiłku, co nigdy nie było polityką Nowego Ładu, choć stanowiło nieodłączny element wszelkich odmian marksizmu. Z drugiej strony w większości byli zatwardziałymi kapitalistami, obstającymi przy wyższości sektora wolnej przedsiębiorczości nad planowaną ekonomią i dużo energii poświęcali przywróceniu klimatu gospodarczego z roku 1885.
W kwestii polityki zagranicznej byli sztywnymi reakcjonistami, izolacjonistami i antykomunistami do granic ksenofobii. Reprezentowali, łagodnie mówiąc, wysoce poplątaną filozofię rządową.
— To wcale nie jest filozofia — utrzymywał Jack Bernstein, tłukąc pięścią w dłoń. — To tylko banda ludzi silnej ręki, którzy przypadkiem natknęli się na próżnię polityczną i zajęli ją bez skrupułów. Nie mają żadnego nadrzędnego programu. Po prostu robią, co uważają za konieczne, zęby zachować władzę i zapobiec kolejnemu wybuchowi. Dorwali się do władzy i teraz improwizują z dnia na dzień.
— W takim razie są skazani na klęskę — powiedziała Janet spokojnie. — Blok rządzący nie posiadający skonsolidowanej wizji władzy z czasem musi upaść. Popełni krytyczne błędy i stwierdzi, że stoi nad przepaścią, znad której nie ma odwrotu.
— Sprawują władzę od trzech lat — powiedział Barrett. — I nie widać oznak załamania. Powiedziałbym, że są silniejsi niż kiedykolwiek. Zainstalowali się na tysiąc lat.
— Nie — sprzeciwiła się Janet. — Obrali kurs autodestrukcji. Może trzeba jeszcze trzech lat, może dziesięciu, a może to tylko kwestia miesięcy, ale rozpadną się. Nie wiedzą, co robią. Nie można skleić kapitalizmu McKinlea z socjalizmem Roosevelta, nazwać to kapitalizmem syndykalistycznym i mieć nadzieję na rządzenie w oparciu o tę doktrynę krajem wielkości Stanów. To nieuchronne…
— Kto mówi, że Roosevelt był socjalistą? — zapytał ktoś z tyłu sali.
— Zagadnienie drugorzędne — powiedział Norman Pleyel. — Nie wchodźmy w kwestie poboczne.
— Nie zgadzam się z Janet — oświadczył Jack Bernstein. — Nie uważam, by obecny rząd był z natury niestabilny. Jak mówi Barrett, jest silniejszy niż kiedykolwiek. A my siedzimy i gadamy. Gadaliśmy, gdy przejmowali władzę, i będziemy gadać przez następne trzy lata…
— Robimy coś więcej — wtrącił Barrett. Bernstein chodził po pokoju, zgarbiony, spięty, tętniący wewnętrzną energią.
— Ulotki! Petycje! Manifesty! Wezwania do strajku generalnego! Co z tego, co z tego, co z tego?!
W wieku dziewiętnastu lat Bernstein nie był wyższy niż w roku wielkiego przewrotu, ale jego twarz straciła dziecięcą pulchność. Był chuderlawy, miał rzadki wąsik, wyraźnie zaznaczone kości policzkowe, ziemistą skórę usianą zaognionymi pryszczami i dziobami. Pod presją wydarzeń wszyscy ulegli transformacji: Janet straciła na wadze, Barrett zapuścił długie włosy, nawet niewzruszony Pleyel wyhodował skąpą bródkę, którą gładził jak talizman. Bernstein powiódł wzrokiem po ludziach zgromadzonych w mieszkaniu Barretta i Janet.
— Wiecie, dlaczego ten bezprawny rząd utrzymuje się przy władzy? Z dwóch powodów. Po pierwsze, dysponuje siecią nieetycznej tajnej policji, która dławi opozycję. Po drugie, sprawuje silną kontrolę nad mediami i tym samym unieśmiertelnia się przez wmawianie obywatelom, że nie mają innej alternatywy jak „trzy razy tak" dla syndykalizmu. Wiecie, co się stanie w następnym pokoleniu? Naród będzie tak mocno utożsamiać się z syndykalizmem, że zwiąże się z nim na parę następnych stuleci!
— Niemożliwe, Jack — zaoponowała Janet. — Żeby się utrzymać, system rządowy potrzebuje czegoś więcej niż tajna policja. To…
— Zamknij się i daj mi skończyć — warknął Bernstein. Rzadko zadawał sobie trud skrywania głębokiej nienawiści do Janet. Iskry strzelały w powietrzu, gdy znajdowali się w tym samym pokoju, co siłą rzeczy zdarzało się dość często.
— No to mów dalej. Kończ.
Zaczerpnął powietrza.
— Stan Zjednoczone zasadniczo są krajem konserwatywnym. Zawsze takie były. Zawsze będą. Rewolucja 1776 roku była rewolucją konserwatystów w obronie praw własności. Przez następnych dwieście lat nie nastąpiły żadne fundamentalne zmiany w tutejszej strukturze politycznej. Francja miała swoją rewolucję i sześć czy siedem konstytucji, Rosja miała rewolucję, Niemcy, Włochy i Austria przemieniły się w zupełnie inne kraje, nawet Anglia szybko zreorganizowała swój cały porządek, ale Stany Zjednoczone nawet nie drgnęły. Och, wiem, wprowadzono zmiany w prawie wyborczym, drobne retusze, kobiety i Murzyni zyskali prawa obywatelskie, władza prezydenta stopniowo się powiększała, lecz wszystko to odbywało się w obrębie pierwotnych ram. A w szkołach wbijano dzieciakom do głowy, że ramy te są święte. Wbudowano czynnik stabilizacji: obywatele pragnęli, żeby system pozostał bez zmian, ponieważ zawsze tak było, i tak dalej, w wiecznym kręgu. Ten naród nie mógł się zmienić, bo nie miał do tego predyspozycji. Wpojono mu nienawiść do zmian. Dlatego prezydenci zawsze pełnili po dwie kadencje, chyba że byli skończonymi łajdakami. Dlatego w ciągu dwóch stuleci wniesiono najwyżej dwadzieścia poprawek do konstytucji. Dlatego ilekroć ktoś chciał wprowadzić poważniejsze zmiany, jak Henry Wallace, jak Goldwater, natrafiał na nieprzebytą przeszkodę w postaci struktury władzy. Studiowaliście wybory Goldwatera? Startował jako konserwatysta, prawda? Dlaczego przegrał i kto walczył z nim najbardziej? Konserwatyści, ponieważ wiedzieli, że jest radykałem i bali się dopuścić radykała do władzy.
— Jack, myślę, że przesadzasz…
— Niech cię cholera, daj mi skończyć. — Bernstein poczerwieniał. Pot spływał mu po zapadniętych policzkach. — Ten kraj od chwili powstania był uwarunkowywany przeciwko fundamentalnym zmianom. Ale w końcu istnienie rządu nadmiernie się przeciągnęło i sytuacja wymknęła się spod kontroli, radykałowie wkroczyli do akcji i wprowadzili takie zmiany, że wszystko się rozleciało i nastał kryzys konstytucyjny lat 1982–1984, a po nim nastąpiło przejęcie władzy przez syndykalistów. Okay. Przewrót był takim wstrząsem, że miliony obywateli nadal są w szoku. Ludzie otworzyli gazety i zobaczyli, że już nie ma prezydenta, tylko kanclerz, a zamiast Kongresu ustanawiającego prawa jest Rada Syndyków. Co to za obłędne nazwy, co to za kraj, to nie mogą być stare dobre Stany Zjednoczone, prawda? Ależ tak, mogą. Ludzie są skołowani do tego stopnia, że zaczynają cofać się w rozwoju i uważać się za jeże. Okay. Okay. Ale ciągłość została przerwana. Stary system ustąpił nowemu. Dzieci nie przestają się rodzić. Szkoły są otwarte, a nauczyciele uczą syndykalizmu, ponieważ cholernie dobrze wiedzą, że lepiej to robić niż wylecieć z roboty. Dziś piątoklasiści uważają prezydentów za niebezpiecznych dyktatorów. Codziennie rano uśmiechają się do wielkich trójwymiarówek kanclerza Arnolda. Trzecioklasiści nawet nie wiedzą, kim byli prezydenci. Za dziesięć lat te dzieci dorosną. Za dwadzieścia lat zaczną kierować społeczeństwem. I będą bardzo zainteresowane zachowaniem status quo, co jest cechą dorosłych Amerykanów, a dla nich status quo to syndykalizm. Nie rozumiecie? Naprawdę nie rozumiecie? Przegramy, chyba że zajmiemy się wychowaniem tych dzieci! Syndykaliści pracują nad tym, uczą je myśleć, że syndykalizm jest prawdziwy, dobry i piękny, i że im dłużej trwa, tym dłużej trwać będzie. W ten sposób ustrój się unieśmiertelni. Każdy, kto zażąda przywrócenia starej konstytucji albo wprowadzenia poprawek do nowej, zostanie uznany za groźnego, ziejącego ogniem radykała, a syndykaliści będą miłymi, godnymi zaufania konserwatywnymi chłopcami, jakich znaliśmy i aprobowaliśmy od zarania. Wtedy będzie po sprawie. — Bernstein przycichł. — Niech ktoś da mi drinka. Piorunem!
Cichy głos Pleyela przeciął gwar.
— Dobrze powiedziane, Jack. Ale chciałbym usłyszeć jakieś sugestie, jakiś plan pozytywnego działania.
— Mam mnóstwo sugestii — odparł Bernstein. — I wszystkie zaczynają się od wywalenia na złom istniejącej struktury kontrrewolucyjnej, jaką ustanowiliśmy Używamy metod dobrych w 1917 albo może w 1848 zaś syndykaliści posługują się metodami z 1987 i załatwiają nas na cacy. My nadal rozdajemy ulotki i prosimy ludzi o podpisywanie petycji. Oni mają stacje telewizyjne, cały przeklęty system łączności, wszystko przekształcone w wielką sieć propagandową. I szkoły. — Pod niósł rękę i na palcach odliczał programy. — Jeden. Podłączyć sprzęt elektroniczny do kanałów komputerowych i innych mediów w celu zakłócenia propagandy rządowej. Dwa. Wszędzie, gdzie tylko się da, prowadza propagandę kontrrewolucyjną, nie w formie drukowanej, ale z pomocą innych środków masowego przekazu. Trzy. Zwerbować kadrę bystrych dziesięciolatków którzy będą siać ferment w piątej klasie. Przestańcie się podśmiewać! Cztery. Program zabójstw, mających na celu wyeliminowanie…
— Stop — powiedział Barrett. — Żadnych zabójstw.
— Jim ma rację — poparł go Pleyel. — Zabójstwo nie jest właściwym argumentem w dyskusji politycznej. Stanowi poza tym metodę nieskuteczną i samobójczą, gdyż wysuwa na czoło nowych i bardziej drapieżnych przywódców, a z pospolitych przestępców czyni męczenników.
— Myśl sobie co chcesz. Prosiłeś mnie o sugestie. Żaby dziesięciu syndyków, a przybliżysz się do wolności, lecz niech ci będzie. Pięć. Nakreślić spójny plan przejęcia władzy, sprecyzowany i zorganizowany co najmniej tali dobrze, jak ten wykorzystany przez bandę syndykalistów w latach 84-85. Należy zorientować się, ilu luda potrzeba do objęcia kluczowych stanowisk, w jaki sposób przejąć media, jak unieruchomić istniejąca władzę, jak zainicjować strategiczną zdradę w sztabie generalnym sił zbrojnych. Syndykaliści użyli do tego komputerów. Możemy pójść ich przykładem. Gdzie jest nasz plan nadrzędny? Przypuśćmy, że jutro kanclerz Arnold złoży rezygnację i powie, że schodzi do podziemia. Będziemy w stanie powołać nowy rząd czy też pozostaniemy zlepkiem pojedynczych komórek recytujących zatęchłe teorie?
— Plan nadrzędny istnieje, Jack. Jestem w kontakcie z wieloma grupami — powiedział Pleyel.
— Plan zaprogramowany przez komputer? — nacisnął Bernstein.
Pleyel wymownie rozłożył długie ręce na znak, że wolałby nie odpowiadać.
— Powinien być — powiedział Bernstein. — Na miłość boską, mamy w naszej grupie człowieka, który jest największym matematycznym geniuszem od czasów Kartezjusza. Hawksbill powinien wykreślić dla nas linie prawdopodobieństwa. Do diabła, gdzie on się podziewa?
— Już nie przychodzi.
— Wiem. Ale dlaczego?
— Jest zajęty, Jack. Próbuje zbudować maszynę czasu czy coś podobnego.
Bernstein sapnął. Gorzki śmiech, chrapliwy i zgrzytliwy, wybuchnął z jego gardła.
— Wehikuł czasu? Naprawdę masz na myśli maszynę do podróżowania w czasie?
— Chyba o to mu chodziło — mruknął Bernstein — choć nazwał ją inaczej. Nie jestem matematykiem i nie nadążałam za wszystkim, co mówił, ale…
— Dla ciebie jest geniuszem. — Bernstein wściekle strzelił kostkami palców. — Mamy rządy dyktatorskie, tajna policja codziennie dokonuje aresztowań, sytuacja pogarsza się z każdą chwilą, a on siedzi i wymyśla maszyny czasu! Stracił rozum? Jeśli chce być wynalazcą, czemu nie wymyśli jakiegoś sposobu na obalenie rządu?
— Może — zaczął Pleyel łagodnie — ta maszyna na coś się nam przyda. Wyobraźmy sobie, że wracamy do 1980 czy 1982 i korygujemy pewne rzeczy, żeby zlikwidować przyczyny kryzysu konstytucyjnego…
— Mówisz poważnie, prawda? — zapytał Bernstein. — Gdy trwał kryzys, siedzieliśmy na tyłkach i wylewaliśmy łzy nad niedolą kosmosu, i gdy w końcu stało się to, co wszyscy przepowiadaliśmy, nie zrobiliśmy absolutnie nic, żeby temu zapobiec. A teraz mówisz o wykorzystaniu wariackiej maszyny, o powrocie w przeszłość i dokonaniu korekty. Niech mnie diabli. Niech mnie wszyscy diabli.
— Wiemy więcej o wektorach rewolucji, Jack — powiedział Pleyel. — To może zadziałać.
— Na drodze mordów politycznych, może. Ale już wykluczyłeś zabójstwo jako środek politycznej dyskusji. Co zatem zrobisz z maszyną Hawksbilla? Wyślesz Barretta do 1980, żeby machał flagą na wiecach? Och, to szaleństwo. Wybacz, ale przyprawiasz mnie o mdłości. Chyba pójdę na Union Square i się wyrzygam. Wypadł z pokoju jak burza.
— Jest niezrównoważony — powiedział Barrett do Pleyela. — Prawie miał pianę na ustach. Chciałbym, żeby wystąpił z ruchu… Niedługo będzie tak zdegustowany naszym dreptaniem w miejscu, że zadenuncjuje wszystkich tajnej policji.
— Wątpię, Jack. Jest pobudliwy, zgadza się, ale też nadzwyczaj błyskotliwy. Tryska pomysłami wszelkiego rodzaju, niektóre są bezwartościowe, inne nie. Musimy pomóc mu przejść przez trudny okres, bo go potrzebujemy. Powinieneś rozumieć to lepiej niż każdy z nas, Jim. Jest twoim przyjacielem z dzieciństwa, prawda? Barrett pokręcił głową.
— Tego, co nas łączyło, raczej nie można nazwać przyjaźnią. I czym by to nie było, skończyło się przed laty. Teraz Jack nienawidzi mnie z całego serca. Z przyjemnością zobaczyłby mnie stratowanego w rynsztoku.
Niedługo później zebranie dobiegło końca. Padły stereotypowe wnioski przeanalizowania wysuniętych propozycji i stereotypowe zalecenia przygotowania raportów specjalnych na temat konkluzji. I to wszystko. Członkowie komórki kontrrewolucyjnej rozeszli się. Wreszcie zostali tylko Janet i Barrett, opróżniający popielniczki i ustawiający krzesła.
— Na Jacka strach było patrzeć. Jakby diabeł w niego wstąpił. Mógłby mówić godzinami, a nie zabrakłoby mu słów — powiedziała Janet.
— Miał trochę racji.
— Trochę tak, Jim. Ma rację, że planowanie powinno być bardziej precyzyjne i że powinniśmy lepiej wykorzystać Eda Hawksbilla. Ale przestraszyło mnie nie to, co mówił, tylko jak. Zachowywał się jak mały demagog, chodząc w tę i z powrotem i wypluwając słowa. Wyobrażam sobie, że taki musiał być Hitler u progu kariery. Może Napoleon.
— W takim razie mamy szczęście, że Jack jest po naszej stronie — zażartował Barrett.
— Jesteś tego pewien?
— Czy mówił jak syndykalista? Janet zebrała plik papierów i wepchnęła je do nisz-czarki.
— Nie, ale mogę sobie wyobrazić, jak bez trudu przechodzi na drugą stronę. Jak sam powiedziałeś, jest niezrównoważony. Błyskotliwy, ale niezrównoważony. Daj mu właściwą motywację, a szybko zmieni barwy. Tutaj jest niespokojny. Chce rzucić wyzwanie Pleyelowi o przywództwo grupy, ale boi się zranić jego uczucia, więc ma związane ręce, a ktoś taki jak on nie znosi tego dobrze.
— Poza tym nienawidzi nas.
— Nienawidzi tylko ciebie i mnie. Nie sadzę, aby miał coś osobistego przeciwko innym.
— A jednak…
— Może przenieść swoją nienawiść na całą grupę — ustąpiła Janet.
Barrett spochmurniał.
— Od dwóch lat nie mogę rozsądnie z nim pogadać. Stale natykam się na mur straszliwej zazdrości. Nienawiści. Wszystko dlatego, że przypadkiem, nieświadom, co robię, poderwałem jego dziewczynę. Są inne kobiety na świecie.
— A ja nigdy nie byłam jego dziewczyną. Jeszcze to do ciebie nie dotarło? Umówiłam się z nim trzy, może cztery razy, zanim dołączyłeś do grupy. Ale między nami nie było nic poważnego. Nic.
— Spałaś z nim, prawda?
Podniosła chłodne, ciemne oczy i spojrzała mu w twarz.
— Raz. Bo błagał. Jakbym spała z wiertłem dentystycznym. Później nigdy nie pozwoliłam mu się dotknąć. Nie miał do mnie żadnego prawa. Nawet jeśli jest innego zdania, sam ponosi winę za to, co się stało. Poznaliśmy się dzięki niemu.
— Tak. Prosił, żebym dołączył do grupy. Nie dawał mi spokoju. Oskarżał mnie o brak oddania dla ludzkości i pewnie miał rację. Byłem tylko wielkim, naiwnym szesnastoletnim durniem, który lubił seks, piwo i grę w kręgle, a od czasu do czasu zaglądał do gazety i zastanawiał się, co u diabła znaczą te wszystkie nagłówki Cóż, postanowił zbudzić moje sumienie i dopiął swego ja w konsekwencji znalazłem dziewczynę, a teraz…
— Teraz jesteś wielkim naiwnym dziewiętnastoletni!! durniem, który lubi seks, piwo, grę w kręgle i działalność kontrrewolucyjną.
— Zgadza się.
— Zatem do diabła z Jackiem Bernsteinem! Może nie długo dorośnie, przestanie ci zazdrościć i zaczniemy wspólnie pracować nad wyciągnięciem świata z szamba, w jakie się wpakował. Tymczasem będziemy żyć dzień po dniu i starać się robić to, co do nas należy. Co innego nam pozostaje?
— Pewnie masz rację.
Barrett podszedł do okna i trącił kontrolkę. Szyba zrobiła się przezroczysta. Spojrzał w noc, na ulicę leżącą piętnaście pięter niżej. Dwa wozy policyjne w kolorze butelkowej zieleni stały pod kątem na jezdni; zatrzymały małe, błękitno-złote elektryczne autko. Policjanci indagowali kierowcę. Z wysoka niewiele było widać, ale do okna docierał wysoki głos kierowcy zapewniającego o swej niewinności. Po chwili przybył trzeci policyjny wóz, który zabrał nie przestającego protestować człowieka. Barrett zaciemnił okno. Gdy poszarzało i zmętniało, zobaczył w nim odbicie Janet. Stała za nim, naga, pełne półkule piersi wznosiły się i opadały wyczekująco. Odwrócił się. Wyglądała nieskończenie lepiej, ale nie umiał powiedzieć jej tego w delikatny sposób, bez implikowania, że wcześniej była mało pociągającą grubaską.
— Chodź do łóżka — powiedziała. — Przestań gapić się w okno.
Podszedł do niej. Był ponad dwie stopy wyższy i kiedy stanął przy niej, czuł się jak drzewo przy krzaku. Objął ją, poczuł miękkie ciepło jej ciała, a gdy opadli na materace, wydało mu się, że słyszy piskliwy, pełen złości głos Jacka Bernsteina, więc przyciągnął ją bliżej i zamknął w mocnym uścisku.