Rybacy wrócili z morza wczesnym popołudniem. Barrett zobaczył, że łódka Rudigera zanurza się głęboko pod ciężarem połowu. Hahn, który wyskoczył na brzeg z naręczem upolowanych ościeniem trylobitów, był opalony i chyba zadowolony z wycieczki.
Barrett podszedł, żeby obejrzeć zdobycz. Rudiger był w wyśmienitym nastroju. Podniósł jasnoczerwonego skorupiaka, który mógł być prapradziadkiem wszystkich ugotowanych homarów, pomijając brak szczypiec i groźny z wyglądu potrójny kolec w miejscu ogona. Miał około dwóch stóp długości i zdecydowanie nie grzeszył urodą.
— Nowy gatunek! — unosił się Rudiger. — Nie ma takiego w żadnym muzeum. Boże, jak bardzo chciałbym położyć go gdzieś, gdzie mógłby zostać znaleziony. Może na szczycie jakiejś góry?
— Gdyby mógł zostać znaleziony, to zostałby znaleziony — przypomniał mu Barrett. — Są duże szansę, że jakiś dwudziestowieczny paleontolog wykopałby go i umieścił w gablocie, a ty byś wszystko o nim wiedział. Więc daj sobie spokój, Mel.
— Zastanawiałem się nad tą kwestią — powiedział Hahn. — Jak to jest, że nikt w Górnoczasie nigdy nie wykopał żadnych skamieniałych pozostałości po Stacji Hawksbilla? Nie bali się, że jeden z pierwszych poszukiwaczy znajdzie skamieliny w warstwie kambryjskiej i podniesie rwetes? Powiedzmy, jakiś dziewiętnastowieczny badacz dinozaurów? Ale byłaby afera, gdyby natknął się na baraki, ludzkie kości i narzędzia w warstwie starszej niż dinozaury.
Barrett przecząco pokręcił głową.
— Po pierwsze, żaden paleontolog od początków nauki do założenia Stacji Hawksbilla w 2005 nie natknął się na żadnej jej ślady. To kwestia dokumentacji — nic takiego nie miało miejsca, więc nie było o co się martwić. A gdyby szczątki stacji ujrzały światło dzienne po 2005, nikt by się nie zdziwił, bo przecież już istniała. Nie ma paradoksu.
— Poza tym — dodał Rudiger ze smutkiem — w ciągu następnego miliarda lat ten pas skały będzie się znajdował na dnie Atlantyku, przykrywany milami osadów. Nie ma szans, że zostaniemy znalezieni. Ani że ktoś w Górnoczasie kiedyś zobaczy skorupiaka, którego dzisiaj złapałem. I nie dbam o to ni cholery. Ja go widziałem. Ja go przebadam. Ich strata.
— Ale żałujesz, że nauka nigdy nie pozna tego gatunku — powiedział Hahn. — Nauka dwudziestego pierwszego wieku.
— Pewnie, że żałuję. Ale czy to moja wina? Nauka zna ten gatunek. Ja go znam. Ja jestem nauką. Jestem czołowym paleontologiem tej epoki. Czy to moja wina, że nie mogę opublikować moich odkryć w specjalistycznych żurnalach? — Rudiger spochmurniał i odszedł, zabierając wielkiego czerwonego skorupiaka.
Hahn i Barrett popatrzyli na siebie. Skwitowali uśmiechami zrzędliwy wybuch Rudigera. Potem uśmiech Barretta przygasł.
…termity… jedno porządne pchnięcie… terapia…
— Coś się stało? — zapytał Hahn.
— A bo co?
— Nagle zrobiłeś się taki ponury.
— W nodze mi strzyknęło — odparł Barrett. — Tak to tutaj wygląda, już wiesz. Pomogę ci zabrać te rzeczy. Dziś wieczorem będziemy mieć zupę ze świeżych trylobitów.
Ruszyli po schodach w kierunku stacji. Nagle z góry dobiegł dziki krzyk Ouesady:
— Łapcie go! Pędzi na was! Łapcie go!
Barrett poderwał głowę i zobaczył, jak Bruce Valdosto zbiega po stopniach wyciętych w urwisku, nagi, wlokąc za sobą strzępy kołyski z piankowej siatki. Jakieś sto stóp wyżej stał Quesada, zalany krwią płynącą z nosa, pokiereszowany i zdezorientowany.
Valdosto wyglądał okropnie, gdy pędził w ich stronę. Nigdy nie był zwinny, z powodu koślawych nóg, ale teraz, po tygodniach faszerowania środkami uspokajającymi, z trudem zachowywał pion. Skakał, potykał się i upadał, gramolił się na nogi, zsuwał się o parę stopni, po czym znów się przewracał. Jego włochate ciało lśniło od potu, oczy miał dzikie, usta wykrzywione-w nieludzkim grymasie. Wyglądał jak zwierzę, które zerwało się z uwięzi i pędzi na łeb na szyję ku wolności i śmierci zarazem.
Barrett i Hahn praktycznie nie mieli czasu, żeby rzucić na ziemię naręcze trylobitów, gdy Valdosto znalazł się tuż nad nimi. Hahn zawołał:
— Złapmy się pod ręce i zatarasujmy mu drogę. Barrett pokiwał głową, ale nie poruszał się dość szybko, więc Hahn złapał go za ramię i przyciągnął do siebie, a on z całej siły wsparł się na kuli. Valdosto spadał na nich jak kamień. Na wpół biegnąc, na wpół spadając, pokonał jeszcze parę stopni i wybił się w powietrze jakieś dziesięć stóp nad nimi.
— Val! — wycharczał Barrett i sięgnął po niego, ale Valdosto trzasnął go w brzuch. Barrett wchłonął całą siłę uderzenia. Kula wbiła mu się głęboko w pachę. Osunął się na kolana, wykręcając zdrową nogę i wstrząsając się z bólu, który przepłynął od dołu przez całe ciało. Aby uniknąć wyrwania ręki ze stawu, puścił kulę, poczuł, że sam się przewraca i pochwycił ją, zanim upadła na ziemię. Siła zderzenia obróciła go w bok, tworząc lukę między nim i przybyszem. Valdosto przeskoczył przez tę lukę jak odbita piłka, wyminął wyciągnięte ręce Hahna i popędził w dół schodów.
— Val, wracaj! — ryknął Barrett. — Val! Ale poza krzykiem niewiele mógł zrobić. Patrzył bezradnie, jak Valdosto zbiega na brzeg i ni to spada, ni to skacze do morza. Jego ręce młóciły wodę w szaleńczym kraulu. Ciemna głowa wyłoniła się na chwilę, potem przykryła ją ogromna fala. Kiedy Barrett znów ją zobaczył, Valdosto był jakieś pięćdziesiąt jardów od brzegu.
W tym czasie Hahn dobiegł do wyciągniętej na brzeg łódki Rudigera, odcumował ją i zepchnął na wodę. Wiosłował desperacko, co sił w ramionach, ale zaczął się przypływ, a przypływ był bezlitosny. Morze miotało łodzią jak słomką i gdy udało mu się przepłynąć jard do przodu, rzucało go o pół jarda w stronę brzegu. Przez cały czas Valdosto oddalał się, tnąc fale ukośnymi ruchami rąk, wznosząc się na krótko na powierzchnię, potem znów znikając, aby pojawić się długą chwilę później.
Barrett, oszołomiony i obolały, stał wciąż w miejscu, gdzie minął go Valdosto. Podszedł do niego Quesada.
— Co się stało? — zapytał Barrett.
— Dawałem mu środek uspokajający, gdy dostał szału. Kołyska była otwarta, wyrwał się z niej i powalił mnie na ziemię. I zaczął uciekać. W kierunku morza… wrzeszczał, że zamierza płynąć do domu…
— Popłynie.
Patrzyli na zmagania na morzu. Hahn, wyczerpany, z uporem ciągnął wiosła w łodzi zbyt ciężkiej dla jednego wioślarza. Valdosto, sięgający do ostatnich rezerw energii, wydostał się za pas wewnętrznych grzywaczy i płynął na otwarte morze. Ale niedaleko przed nim nachylony szelf podnosił się i woda pieniła się na sterczących kamiennych zębach. W czasie maksymalnego przypływu tworzyły się tam wiry. Valdosto wpłynął prosto w największą kipiel. Fale porwały go, rzuciły wysoko, ściągnęły w dół. Niedługo później był tylko kreską na horyzoncie.
Schodzili się inni, przyciągnięci krzykami. Jeden po drugim ustawiali się wzdłuż brzegu albo na kamiennych stopniach. Altman, Rudiger, Latimer, Schultz, chorzy i zdrowi, marzyciele, starzy, zmęczeni, stali bez ruchu, gdy Hahn tłukł morze wiosłami, a Valdosto przebijał się przez fale. Przybysz w końcu zawrócił. Gdy przedarł się przez fale przyboju, Rudiger i paru innych wyrwało się z transu, złapało łódź, wyciągnęło ją na brzeg, przycumowało. Hahn wytoczył się chwiejnie, blady ze zmęczenia. Osunął się na kolana, fale lizały mu buty. Kiedy pozbierał się, niepewnie podszedł do Barretta.
— Starałem się — wysapał. — Łódź nie chciała mnie słuchać. Ale próbowałem go dogonić.
— W porządku — powiedział Barrett łagodnie.
— Nikt nie dokonałby tej sztuki. Morze jest zbyt wzburzone.
— Może gdybym popłynął za nim wpław, zamiast…
— Nie — przerwał mu Doc Quesada. — Valdosto był obłąkany. I niewiarygodnie silny. Pociągnąłby cię na dno, gdyby wpierw nie zrobiły tego fale.
— Gdzie on jest? — zapytał Barrett. — Czy ktoś go widzi?
— Przy skałach — odparł Latimer. — Czy to nie on?
— Zniknął pod wodą trzy, cztery minuty temu. Tak jest lepiej. Dla niego, dla nas, dla wszystkich — powiedział Rudiger.
Barrett odwrócił się od morza. Nikt do niego nie podszedł. Wiedzieli o jego trzydziestoletniej znajomości z Valdostem, o wspólnym mieszkaniu, o dzikich nocach i burzliwych dniach. Niektórzy byli tu tego dnia, nie aż tak dawno temu, gdy Valdosto spadł na Kowadło i Barrett, który nie widział go od ponad dziesięciu lat, krzyknął z radości i zaskoczenia. Przed chwilą pękło jedno z ostatnich ogniw wiążących go z odległą przeszłością, ale, powiedział sobie w duchu, Valdosto odszedł znacznie wcześniej.
Ściemniało się. Barrett zaczął powolną wspinaczkę w górę klifu do stacji. Pół godziny później przyszedł do niego Rudiger.
— Morze jest spokojniejsze. Wyrzuciło Vala na brzeg.
— Gdzie on jest?
— Paru chłopaków niesie go na górę, żeby oddać mu ostatnią posługę. Włożymy go do łodzi i pochowamy.
— W porządku — powiedział Barrett. W Stacji Hawksbilla była tylko jedna forma pochówku, pogrzeb na morzu. Nie mogli kopać grobów w litej skale, żeby pochować zmarłych. Tak więc Valdosta czekał powtórny pogrzeb. Wyrzucony przez fale, znów zostanie zabrany na morze i, odpowiednio obciążony, wysłany do miejsca wiecznego spoczynku. Normalnie odprawiali pogrzeb przy brzegu, ale teraz na mocy milczącego porozumienia poszli na ustępstwo, nie chcąc narażać ułomnego Barretta na kolejną mozolną wspinaczkę po stopniach, i wnieśli Valdosta na samą górę. To targanie w tę i z powrotem martwego ciała wydawało się trochę bezsensowne. Byłoby lepiej, pomyślał Barrett, gdyby morze zabrało Vala za pierwszym razem.
Hahn i paru innych pojawiło się jakiś czas później, niosąc zwłoki owinięte w płachtę niebieskiego plastiku.
Położyli je na ziemi przed jego barakiem. Wygłaszanie mów pożegnalnych było jednym z obowiązków, które wziął na siebie z własnej woli; miał wrażenie, że wygłosił ich z pięćdziesiąt tylko w ostatnim roku. Przyszło około trzydziestu osób. Pozostali albo nie dbali o zmarłego, albo też obchodził ich na tyle, że nie mogli uczestniczyć w ceremonii.
Barrett nie silił się na wielkie słowa. Opowiedział pokrótce o swojej przyjaźni z Valdostem, o wspólnych dniach na przełomie wieku, o rewolucyjnej działalności. Przypomniał parę z jego bohaterskich czynów. O większości z nich dowiedział się z drugiej ręki, bo w czasie lat chwały Valdosta przebywał w stacji. Między 2006 a 2015 Val niemal w pojedynkę doprowadził rząd do stanu wyczerpania, podkładając bomby i miny, zabijając ludzi Up Frontu.
— Wiedzieli, kim był — powiedział Barrett — ale nie mogli go znaleźć. Polowali na niego przez całe lata i pewnego dnia go dopadli i postawili przed sądem — wiecie, jakim sądem — po czym wysłali go do nas, do Stacji Hawksbilla. I przez wiele lat Val był tutaj przywódcą. Ale nie miał zamiaru być więźniem. Nie potrafił przystosować się do świata, w którym nie mógł walczyć z rządem. Dlatego pękł. Widzieliśmy, jak to się stało, i nie było to dla nas łatwe. Ani dla niego. Niechaj spoczywa w pokoju.
Barrett dał znak. Kilku żałobników dźwignęło ciało i poniosło je ku wschodowi. Inni pociągnęli za nimi. Barrett został. Stał i patrzył, dopóki kondukt nie zaczął schodzić po stopniach, które wiodły do morza; wtedy odwrócił się i wszedł do swojego baraku. Po chwili zapadł w sen.
Niedługo przed północą obudził go szybki tupot przed barakiem. Gdy usiadł, szukając po omacku kontaktu, do środka wtoczył się Ned Altman.
Barrett zamrugał, zdezorientowany.
— O co chodzi, Ned?
— O Hahna! — wysapał Altman. — Znowu kręci się przy Młocie. Przed chwilą widzieliśmy go w budynku.
Barrett otrząsnął się z senności jak foką z wody. Nie zwracając uwagi na uparte tętnienie w lewej nodze, zwlókł się z łóżka i narzucił ubranie. Był bardziej zaniepokojony niż chciał to okazać, dlatego zmusił twarz do zastygnięcia w obojętną maskę. Jeśli Hahn, majstrujący przy mechanizmach temporalnych, przypadkiem albo umyślnie zepsuje Młot, mogą nigdy nie otrzymać sprzętu zamiennego z Górnoczasu. W konsekwencji wszystkie przyszłe dostawy — o ile jakieś będą — wylądują w przypadkowych miejscach i latach. Dlaczego w ogóle Hahn interesował się maszyną?
Gdy Barrett wciągał spodnie, Altman powiedział:
— Latimer ma na niego oko. Nabrał podejrzeń, gdy Hahn nie wrócił do baraku na noc. Przyszedł do mnie i obaj zaczęliśmy poszukiwania. I znaleźliśmy go, węszącego przy Młocie.
— Co robił?
— Nie wiem. Gdy tylko zobaczyliśmy, że wchodzi do budynku, przybiegłem po ciebie. Tak miałem zrobić, prawda?
— Tak — przyznał Barrett. — Idziemy!
Wygramolił się z baraku i co sił w nodze pokuśtykał w kierunku głównego budynku. Ból niczym gorący kwas palił go od pasa w dół. Kula bezlitośnie wbijała się w lewą pachę, gdy wspierał na niej ciężar ciała. Zraniona stopa, zwisającą swobodnie, płonęła zimnym ogniem. Stawy prawej nogi, podtrzymującej większą część ciężaru, poskrzypywały i strzelały. Altman biegł bez tchu u jego boku. Stacja wyglądała nieziemsko w różowawej poświacie Księżyca. O tej porze spowijała ją głucha cisza.
Minęli barak Quesady. Barrett zastanowił się, czy nie wstąpić po medyka. Zrezygnował z tego pomysłu. Niezależnie od kłopotów, jakie mógł sprawić Hahn, czuł, że sam sobie poradzi. Ostatecznie w starym przeżartym pniu zostało jeszcze trochę siły.
Latimer czekał na nich przy wejściu do głównej kopuły. Był na krawędzi paniki, a może już poza krawędzią. Bełkotał ze strachu, pogrążony w szoku. Barrett nigdy dotąd nie widział go w takim stanie.
Zacisnął wielką łapę na chudym ramieniu Latimera i zapytał chrapliwie:
— No i gdzie on jest? Gdzie jest Hahn?
— On… zniknął.
— Do diabła, co ty mówisz? W którą stronę poszedł?
Latimer jęknął. Jego kanciasta twarz zrobiła się biała jak rybi brzuch. Usta drżały i trzepotały przez długą chwilę, nim wreszcie padły z nich słowa:
— Wszedł na Kowadło. Zapaliło się światło… rozbłysnął żar. A potem Hahn zniknął! Altman zachichotał.
— Ale heca! Zniknął! Bęc, prosto w maszynę, co?
— Nie — powiedział Barrett. — To niemożliwe. Maszyna służy wyłącznie do odbierania, nie do nadawania. Coś ci się pomyliło, Don.
— Widziałem, jak znika!
— Schował się gdzieś w budynku — upierał się Barrett. — Musi gdzieś tu być. Zamknij drzwi! Przetrze śniemy to miejsce i znajdziemy go!
Altman rzekł łagodnie:
— Prawdopodobnie zniknął, Jim. Skoro Don mówi,! że zniknął…
— Tak — powiedział Latimer z nagłym spokojem — toi prawda, wiesz. Wspiął się na Kowadło. Wtedy wszystka w pokoju zrobiło się czerwone i zniknął.
Barrett zacisnął dłonie w pięści i przycisnął je do bolących skroni. Biały, oślepiający ogień płonął mu w czaszce, niemal każąc zapomnieć o bolącej nodze, Teraz wyraźnie dostrzegł swój błąd. Zlecił misję szpiegowską ludziom, którzy byli jednoznacznie i niewątpliwie obłąkani. Nie było to zbyt przytomne posunięcie. Dowódcę sądzi się po doborze poruczników. Cóż, zdał się na Latimera i Altmana, a oni przekazywali mu dokładnie takie informacje, jakich mógł oczekiwać po szpiegach.
— Masz halucynacje — oznajmił zwięźle Latimerowi. — Ned, obudź Quesadę, niech zaraz tu przyjdzie. Ty, Don, stań przy wejściu. Jeśli Hahn się pokaże, masz wrzasnąć co sił w płucach. Ja przeszukam budynek.
— Czekaj — powiedział Latimer, łapiąc go za rękę. Zdawało się, że stara się odzyskać panowanie nad sobą. — Jim, pamiętasz, jak zapytałem, czy według j ciebie jestem wariatem? Zaprzeczyłeś. Powiedziałeś, że mi ufasz.
— Więc?
— Nie trać teraz tego zaufania. Mówię ci, to nie halucynacje. Widziałem, jak Hahn znika. Nie umiem tego wyjaśnić, ale wiem, co widziałem. Nie jestem wariatem.
Barrett wlepił w niego oczy. Pewnie, pomyślał. Masz na to słowo wariata. Uwierz mu, gdy grzecznie i spokojnie mówi ci, że jest najzupełniej zdrów na umyśle. Akurat.
Powiedział trochę łagodniej:
— W porządku, Don. Może i tak. Ale chcę, żebyś został przy drzwiach. Ja rozejrzę się szybko, po prostu żeby się zorientować, co i jak.
Wszedł do budynku, chcąc obejść wnętrze kopuły, zaczynając od pomieszczenia, w którym zamontowany był Młot. Otworzył drzwi. Wszystko wydawało się w idealnym porządku. Pole Hawksbilla nie jarzyło się, nie dostrzegł też żadnej wskazówki, że ktoś tu czymś manipulował.
W komorze odbiorczej nie było szatani szafek, wnęk czy innych zakamarków, w których Hahn mógłby się schować. Kiedy dokładnie sprawdził pomieszczenie, wyszedł na korytarz, zajrzał do infirmerii, do jadalni, kuchni, recepcji. Sprawdził wszelkie możliwe kryjówki, wysoko i nisko.
Nie znalazł Hahna. Nigdzie.
Oczywiście, w kopule nie brakowało miejsc, w których Hahn mógłby się ukryć. Może siedział w chłodni na czubku stery zamrożonych trylobitów. Może wlazł pod sprzęt w pokoju rekreacyjnym. Może zadekował się w magazynku leków.
Ale Barrett wątpił, czy Hahn w ogóle był w budynku. Najprawdopodobniej wybrał się na nastrojową przechadzkę nad morze i jego noga nie postała w tym miejscu. Prawdopodobnie cały incydent był wytworem rozpalonej wyobraźni Latimera, niczym więcej. Latimer i Altman zauważyli, że niepokoi go zainteresowanie Młotem, więc zaczęli fantazjować, że widzieli, jak Hahn tu myszkuje i święcie uwierzyli w swoje fantazje.
Barrett zakończył wędrówkę kolistymi korytarzami i wrócił przed główne wejście. Latimer pełnił straż. Towarzyszył mu zaspany Quesada, z twarzą posiniaczoną i opuchniętą po bijatyce z Valdostem. Altman, blady i wstrząśnięty, stał tuż za drzwiami.
— Co się dzieje? — zapytał Quesada.
— Nie jestem pewien — odparł Barrett. — Don i Ned twierdzą, że widzieli, jak Lew Hahn majstruje przy maszynie czasu. Sprawdziłem cały budynek. Nie znalazłem go, więc może jednak trochę się pomylili. Proponuję, żebyś zabrał ich do infirmerii i dał im coś na uspokojenie, a potem wszyscy wrócimy do łóżek i spróbujemy zasnąć. Latimer pisnął:
— Mówię ci, przysięgam, że widziałem…
— Zamknij się! — przerwał mu Altman. — Słuchaj! Słuchajcie! Co to za hałas?
Barrett nadstawił ucha. Dźwięk był wyraźny i głośny: przeciągły syk jonizacji. Był to odgłos wytwarzany przez pracujące pole Hawksbilla. Włos zjeżył mu się na karku.
Niskim głosem powiedział:
— Pole działa. Pewnie dostaniemy trochę zapasów.
— O tej porze? — zdziwił się Latimer.
— Nie wiemy, Mora godzina jest w Górnoczasie. Zostańcie tutaj. Sam sprawdzę Młot.
— Może powinienem pójść z tobą, Jim — zasugerował Quesada delikatnie.
— Zostań tutaj! — zagrzmiał Barrett. Urwał, zakłopotany tym gwałtownym wybuchem. Nerwy. Nerwy. Ciszej powiedział: — Do sprawdzenia wystarczy jedna osoba. Zaczekajcie. Zaraz wrócę.
Nie czekając na dalsze sprzeciwy, okręcił się na pięcie i pokuśtykał korytarzem do komory Młota. Pchnął drzwi ramieniem i zajrzał do środka. Nie musiał zapalać światła. Głęboki czerwony żar pola oświetlał wnętrze.
Zajął pozycję zaraz za drzwiami. Ledwo ważąc się oddychać, wbił oczy w metaliczny korpus Młota, obserwując grę kolorów na trzonach, prętach zasilających i bezpiecznikach. Żar pogłębił się przez różne odcienie różu do szkarłatu, a potem rozlał się i spowił czekające pod nim Kowadło. Minęła nieskończenie długa chwila.
Potem rozległ się grzmot implozji i znikąd zjawił się Lew Hahn. Pogrążony w szoku temporalnym, leżał przez chwilę na szerokiej płycie Kowadła.