Jimmy Barrett miał szesnaście lat. Jack Bernstein mówił do niego: — Jak ktoś taki wielki i brzydki jak ty może mieć w nosie niedolę słabych ludzi tego świata?
— Kto mówi, że mam ich w nosie?
— Nie trzeba tego mówić. To jasne. Gdzie twoje zaangażowanie? Co robisz, żeby zapobiec upadkowi cywilizacji?
— To nie jest…
— Jest — rzucił Bernstein z pogardą. — Ty wielki matole, nawet nie czytasz gazet, co? Zdajesz sobie sprawę, że w tym kraju panuje kryzys konstytucyjny i że dopóki ludzie tacy jak ty i ja nie zaczną działać, za rok od dzisiaj w Stanach Zjednoczonych będziemy mieć dyktaturę?
— Przesadzasz. Jak zwykle.
— A widzisz? Nie obchodzi cię to ani trochę! Barrett został wyprowadzony z równowagi, ale nie było to niczym nowym. Jack Bernstein wyprowadzał go z równowagi od kiedy się poznali cztery lata wcześniej, w 1980. Obaj mieli wówczas po dwanaście lat. Barrett już wtedy miał blisko sześć stóp wzrostu, był krzepki i potężny. Jack, chudy i blady, niski jak na swój wiek, wydawał się jeszcze mniejszy, gdy stał obok Barretta, Coś przyciągnęło ich do siebie, być może przeciwieństwa. Barrett podziwiał szybki, bystry umysł kolegi i podejrzewał, że jest mu potrzebny jako obrońca. Jack rzeczywiście potrzebował ochrony. Zaliczał się do tych, których człowiek ma ochotę walnąć w pysk bez konkretnego powodu, nawet kiedy się nie odzywał — a kiedy otwierał usta, chęć przylania mu wzrastała w dwójnasób.
Teraz mieli po szesnaście lat i Barrett miał nadzieję, że osiągnął pułap wzrostu, sześć stóp pięć cali, i wagi, dobrze ponad dwieście funtów. Musiał codziennie się golić, a głos miał niski i ponury. Jack Bernstein nadal wyglądał tak, jakby znajdował się po niewłaściwej stronie okresu dojrzewania. Miał pięć stóp i pięć, najwyżej siedem cali wzrostu, wąskie, prawie niewidoczne ramiona, kończyny tak chude, że Barrett czasami myślał, że mógłby złamać je jedną ręką, wysoki, piskliwy głos, ostry, agresywny nos. Twarz szpeciła mu jakaś choroba skóry, a gęste, splątane brwi tworzyły grubą linię, widoczną z połowy przecznicy. Z wiekiem stawał się coraz bardziej zgryźliwy i porywczy. Niekiedy Barrett tolerował go z najwyższym trudem. To był jeden z tych przypadków.
— Czego chcesz ode mnie? — zapytał.
— Przyjdziesz na nasze zebranie?
— Nie chcę wdawać się w działalność wywrotową.
— Wywrotową! — pisnął Bernstein. — Slogan. Śmierdząca semantyczna etykietka. Każdy, kto chce podreperować trochę świat, w twoim katalogu figuruje jako wywrotowiec, co nie, Jimmy?
— No…
— Weź Chrystusa. Nazwałbyś go wywrotowcem?
— Chyba tak — odparł Barrett ostrożnie. — Poza tym wiesz, co się z nim stało.
— Nie był pierwszym męczennikiem za idee i nie ostatnim. Chcesz siedzieć jak mysz pod miotłą przez całe życie? Chcesz obrastać w mięso i tłuszcz i patrzeć, jak wilki pożerają świat? Jak to sobie wyobrażasz, Jimmy? Gdy będziesz miał sześćdziesiąt lat, świat być może będzie jednym wielkim obozem niewolników, a ty zakuty w łańcuchy powiesz: Żyję, więc wyszło całkiem nieźle? Barrett powiedział chłodno:
— Lepszy żywy niewolnik niż martwy wywrotowiec.
— Jeśli tak uważasz, jesteś większym kretynem niż myślałem.
— Powinienem cię walnąć. Brzęczysz, Jack. Jak komar.
— Naprawdę wierzysz w to, co powiedziałeś o żywym niewolniku? Wierzysz? Wierzysz? Barrett wzruszył ramionami.
— A jak myślisz?
— W takim razie przyjdź na zebranie. Wyleź ze swojego kokonu i zacznij coś robić, Jimmy. Potrzebujemy takich jak ty. — Głos Jacka zmienił wysokość i barwę. Przestał być piskliwy i zrzędliwy, nagle stał się niższy, bardziej przekonujący, rozkazujący. — Ludzi twojej postury, Jimmy, ludzi z wrodzonym autorytetem. Byłbyś wspaniały. Gdybyś tylko zrozumiał, że to, co robimy, jest ważne…
— Jakim cudem paczka szczeniaków z gimnazjum może zbawić świat?
Jack zacisnął cienkie, drżące wargi, tłumiąc narzucającą się odpowiedź. Po chwili tym samym dziwnym nowym głosem powiedział:
— Nie wszyscy z nas są szczeniakami z gimnazjum, Jimmy. Większość ludzi w naszym wieku jest taka jak ty — brakuje im zaangażowania. Mamy starszych, dwudziesto- i trzydziestoparoletnich, a niektórzy są jeszcze starsi. Jeśli ich poznasz, zrozumiesz, o co mi chodzi. Pogadaj z Pleyelem, jeśli chcesz wiedzieć, co to jest prawdziwe oddanie sprawie. Pogadaj z Hawksbillem. — Oczy Jacka błysnęły figlarnie. — Może nawet warto przyjść dla samych dziewczyn. Mamy parę w grupie. Mogę ci powiedzieć, że są całkiem wyzwolone. Na wypadek, gdyby interesowały cię takie rzeczy.
— Czy to ugrupowanie komunistyczne, Jack?
— Nie. Zdecydowanie nie. Mamy swoich marksistów, pewnie, ale ruch obejmuje całe spektrum polityczne. Nasza podstawowa orientacja ma charakter antykomunistyczny, ponieważ opowiadamy się za minimalną ingerencją państwa w życie i myśli obywateli, a wiesz, że marksiści są planistami. W tym sensie jesteśmy prawdziwymi anarchistami. Można nawet określić nas jako radykalnych prawicowców, bo chcielibyśmy zdemontować znaczną część aparatu rządowego. Widzisz teraz jak niewiele znaczą te wszystkie polityczne etykietki Odbiliśmy tak daleko na lewo, że staliśmy się prawicowcami, i tak daleko na prawo, że jesteśmy lewicowcami Ale mamy program. Przyjdziesz na zebranie?
— Opowiedz mi o dziewczynach.
— Są atrakcyjne, inteligentne i towarzyskie. Niektóre być może będą zainteresowane takim apolitycznym prostakiem jak ty, choćby dlatego, że jesteś wielkim kawałem miecha.
Barrett pokiwał głową.
— Może wpadnę na następne zebranie.
Był zmęczony namowami Bernsteina i w gruncie rzeczy dlatego ustąpił. Wielkie kwestie polityczne nigdy go nie interesowały. Ale zabolało go, gdy usłyszał, że nic ma sumienia i siedzi z założonymi rękami, gdy świat stacza się w przepaść — w swój gderliwy, natarczywy sposób Jack sprowokował go do wykonania ruchu. Pójdzie na zebranie tej podziemnej grupy. Obejrzy wszystko na własne oczy. Spodziewał się, że zobaczy gromadę rozgoryczonych świrów i oderwanych od rzeczywistości fantastów i nigdy nie przyjdzie na następne zebranie, ale przynajmniej Jack nie będzie mógł rzucić mu w twarz oskarżenia, że skreślił ich w ciemno.
Tydzień później Jack Bernstein powiedział mu, że zebranie odbędzie się nazajutrz wieczorem. Barrett poszedł. Był 11 kwietnia 1984.
Noc była zimna, wietrzna, deszczowa, z garściami śniegu w powietrzu. Typowa zima 1984. Pechowy rok, mówili ludzie. Tamten facet dawno temu napisał książkę o 1984, przepowiadając wszelkiego rodzaju okropności. Choć żadna z tych strasznych przepowiedni nie spełniła się w Stanach Zjednoczonych, w kraju nie brakowało innych kłopotów i wydawało się, że pogoda jest ich odzwierciedleniem. Wiosna nie chciała nadejść, tyle wydawało się pewne. Hałdy brudnego śniegu piętrzyły się w połowie kwietnia w całym Nowym Jorku, z wyjątkiem tych ulic, które miały w nawierzchni włókna grzejne, w centrum. Drzewa nadal były nagie, nawet pączki się nie pojawiły. Zły rok dla ludzi, napięty i burzliwy. Może nie taki zły rok dla rewolucji.
Jimmy Barrett spotkał się z Jackiem Bernsteinem na stacji metra niedaleko Prospect Park i razem pojechali na Manhattan, na Times Square. Pociąg, którym jechali, był dezelowany i obskurny, ale to nikogo nie dziwiło. Wszystko było zdezelowane i obskurne w dziewiątym roku tak zwanej Permanentnej Depresji. Poszli Ulicą Czterdziestą Drugą na Dziewiątą Aleję i weszli do holu złocistej wieży wysokiej na osiemdziesiąt pięter, będącej jednym z ostatnich drapaczy chmur wzniesionych przed Paniką. Drzwi windy otworzyły się przed nimi ze zgrzytem. Jack wcisnął guzik i ruszyli na dół.
— Co mam powiedzieć, gdy mnie zapytają, kim jestem? — zapytał Barrett.
— Zostaw to mnie — odparł Jack. Jego blada, kostropata twarz przeobraziła się pod wpływem poczucia ważności. Był teraz w swoim żywiole. Jack konspirator. Jack wywrotowiec. Jack spiskowiec w podziemnych korytarzach. Barrett czuł się nieswojo, niezdarnie wielki i naiwny.
Wysiedli z windy, pokonali nisko sklepiony korytarz i stanęli przed zamkniętymi zielonymi drzwiami. Pod drzwiami stało krzesło. Obok krzesła stała dziewczyna. Barrett uznał, że ma dziewiętnaście, może dwadzieścia lat: niska i tęga, z grubymi nogami wyłaniającymi się spod krótkiej spódniczki. Włosy też miała krótkie, zgodnie z aktualnym trendem, ale tylko fryzura była w niej modna. Ciężkie piersi opadały swobodnie pod czerwonym wełnianym swetrem. Nie miała makijażu, poza nierówno nałożoną smugą luminescencyjnego błękitu na wargach. Z kącika ust zwisał papieros. Świadomie przybierała tę niechlujną, wulgarną, tanią pozę, jak gdyby uważała, że garbienie pleców i udawanie chłopki jest cnotą. Wyglądała jak karykatura lewicowych dziewcząt, które maszerowały w demonstracjach i wymachiwały petycjami. Czy ta flądra jest typową przedstawicielką wszystkich dziewczyn w grupie? — zastanowił się Barrett. „Atrakcyjne, inteligentne i towarzyskie", powiedział Jack, chytrze nęcąc go obietnicą namiętności. Ale ich wyobrażenia na temat atrakcyjności niekoniecznie musiały być zbieżne. Dla Jacka — nie cieszącego się wzięciem, kościstego pyskacza o ciętym języku — każda dziewczyna, która pozwoliła się obmacać, wyglądała jak Afrodyta. Niechlujni chłopcy dostrzegali w niechlujnych dziewczętach przymioty, których Barrett, hojnie obdarzony przez naturę, z reguły nie mógł się doszukać.
— Cześć, Janet — powiedział Jack. Głos znów miał denerwująco wysoki.
Dziewczyna obrzuciła go chłodnym spojrzeniem, potem ostentacyjnie zmierzyła Barretta od stóp do głów.
— Kto to?
— Jimmy Barrett. Kolega z klasy. Jest w porządku. Politycznie naiwny, ale nauczy się.
— Mówiłeś Pleyelowi, że go zaprosiłeś?
— Nie. Ale poręczę za niego. — Jack podszedł do niej. Objął ją w talii gestem posiadacza. — Przestań zachowywać się jak komisarz, kochanie, i wpuść nas, dobrze? Janet uwolniła się z jego uścisku.
— Zaczekaj tutaj. Zobaczę, czy można. Wsunęła się za zielone drzwi. Jack odwrócił się do Barretta.
— To cudowna dziewczyna. Czasami zgrywa twardzielkę, ale ma prawdziwy charakter. I zmysłowość. Jest bardzo zmysłowa.
— Skąd wiesz?
Jack zarumienił się, a jego usta zacisnęły się w płaską, złą linię.
— Uwierz mi. Wiem.
— Chcesz powiedzieć, że nie jesteś prawiczkiem, Bernstein?
— Odwal się, dobrze?
Drzwi znów się tworzyły. Janet wróciła, a z nią szczupły, pełen rezerwy mężczyzna. Włosy miał zupełnie siwe, ale twarz gładką, bez zmarszczek, więc trudno było określić jego wiek — równie dobrze mógł mieć pięćdziesiąt co trzydzieści lat. Oczy też miał siwe, łagodne i przenikliwe zarazem. Jack Bernstein zastygł w postawie na baczność.
— To Pleyel — szepnął. Dziewczyna powiedziała:
— Nazywa się Jim Barrett. Bernstein mówi, że za niego ręczy.
Pleyel przyjaźnie pokiwał głową. Siwe oczy szybko przesunęły się po twarzy Barretta, który z niejakim trudem powstrzymał się od drżenia.
— Witaj, Jim. Nazywam się Norman Pleyel. Barrett skinął głową. Janet i Pleyel mówili do niego „Jim", co wydało mu się dziwne, bo przez całe życie wszyscy nazywali go „Jimmy". Jack wyjaśnił:
— Chodzi do mojej klasy. Pracowałem nad nim, otwierając mu oczy na zobowiązania wobec ludzkości. Wreszcie zgodził się przyjść i wziąć udział w zebraniu. On…
— Tak — przerwał mu Pleyel. — Cieszymy się, że tu jesteś, Jim. Ale zanim wejdziesz do środka musisz zrozumieć jedną rzecz. Uczestniczenie w tym zebraniu, nawet w roli obserwatora, jest ryzykowne. Nasza organizacja nie cieszy się przychylnością władz. Twoja obecność tutaj może w przyszłości zostać wykorzystana przeciwko tobie. Czy to jasne?
— Tak.
— Powinienem też uprzedzić cię, że wszystko, co się tutaj dzieje, jest tajne. Jeśli dowiemy się, że nadużyłeś gościnności i wyjawiłeś coś, co usłyszałeś, będziemy zmuszeni przedsięwziąć odpowiednie kroki. Jeśli więc zdecydujesz się wejść, musisz się liczyć z zagrożeniem albo z naszej strony, albo ze strony rządu. Możesz odejść bez tego piętna, jeśli sobie życzysz.
Barrett zawahał się. Zerknął na Jacka, na twarzy którego malował się niepokój. Najwyraźniej Bernstein spodziewał się, że nie podejmie ryzyka i pójdzie do domu, obracając wniwecz jego prozelicką robotę. Barrett na poważnie brał pod uwagę takie rozwiązanie. Jeszcze nic o nich nie wiedział, a już stawiali warunki; w chwili, gdy przestąpi próg, znajdzie się w pułapce odpowiedzialności. Pal diabli ryzyko.
— Mimo wszystko chciałbym wejść, proszę pana — wymamrotał.
Pleyel wyglądał na zadowolonego. Otworzył drzwi. Gdy Barrett mijał niską, posępną dziewczynę, z zaskoczeniem zobaczył, że patrzy na niego z ciepłą aprobatą i może nawet pożądaniem. Została na zewnątrz, strzegąc wejścia. Pleyel wprowadził ich do środka.
— To jeden z najwybitniejszych ludzi wszech czasów — mruknął Jack, jakby mówił o Goethem czy o Leonardzie.
Pokój był wielki i zimny jak pieczara, nie malowany co najmniej od kilku lat. Rzędy gołych drewnianych ław stały naprzeciwko pustej sceny. Kilkanaście osób siedziało na ławkach ustawionych w nierówny krąg. Były tam dwie czy trzy dziewczyny, łysiejący mężczyzną i grupą studentów. Jeden z konspiratorów czytał coś z żółtej kartki, a inni co parę sekund wtrącali komentarze.
— …w dobie obecnego kryzysu uważamy, że…
— Nie, powinno być „wszyscy ludzie uważają, że…"
— Nie sądzę. Brzmi to napuszenie i…
— Możemy wrócić do poprzedniego zdania, gdzie mówisz o zagrożeniu wolności przez…
Barrett bez cienia przyjemności przysłuchiwał się tej utarczce. Wykłócanie się o frazeologię manifestu wydawało się niewiarygodnie nudne i ponure. Zasadniczo spodziewał się czegoś takiego: banda nieudaczników dzielących włos na czworo w pełnej przeciągów piwnicy, walczących zaciekłe o drobne semantyczne różnice. Czy to oni byli rewolucjonistami, którzy powstrzymają świat od chaosu? Wątpliwe… bardzo wątpliwe.
W pewnej chwili dyskusja przerodziła się we wrzaskliwą użerkę, pięć osób jednocześnie wykrzykiwało propozycje zmian w manifeście. Pleyel stał z boku, minę miał zbolałą, ale nie próbował przywrócić porządku. Jack Bernstein rzucił Barrettowi zawstydzone, przepraszające spojrzenie. Drzwi znów się otworzyły i do pokoju wszedł dwudziestoparoletni mężczyzna. Bernstein trącił łokciem Barretta i powiedział:
— To Hawksbill!
Słynny matematyk, korpulentny, w zdefasonowanym niebieskim swetrze, bez krawata, zarośnięty, w okularach z grubymi szkłami, prezentował się niezbyt imponująco. Spod kędzierzawych kasztanowych włosów przezierała łysina, ale mimo to wyglądał jak student drugiego roku. Pozory mylą, pomyślał Barrett. W zeszłym roku gazety rozpisywały się o jego pracach; miał swoje pięć minut jako bohater nauki, kiedy na kongresie naukowym w Zurychu, Bazylei czy licho wie gdzie wygłosił referat o równaniach czasu. Gazety porównywały dzieło dwudziestopięcioletniego Edmonda Hawksbilla z dziełem dwudziestosześcioletniego Alberta Einsteina, wcale nie dyskredytując tego pierwszego. I oto był tutaj, członek żałosnej komórki rewolucyjnej, i nic nie świadczyło o jego nadzwyczajnej inteligencji. Czy człowiek z takimi świńskimi oczkami mógł być geniuszem?
Hawksbill położył aktówkę i powiedział bez wstępów:
— Przepuściłem wektory dystrybucji przez komputer uniwersytecki, gdy nikt nie patrzył. Wynik wskazuje na rozpad obu partii politycznych, nie rozstrzygnięte wybory prezydenckie oraz powstanie całkowicie odmiennego, bezprecedensowego systemu politycznego.
— Kiedy? — zapytał Pleyel.
— W ciągu trzech miesięcy po wyborach, plus minus czternaście dni — odparł Hawksbill. Głos, który wydobywał się z krępego ciała, był zupełnie bezdźwięczny, bez śladu modulacji: bezpłciowy strumień pustych tonów. — W lutym przyszłego roku możemy spodziewać się reperkusji, gdy nowy rząd spróbuje stłumić opozycję w imię przywracania porządku.
— Przedstaw nam parametry! — warknął student, który wcześniej czytał manifest z żółtej kartki. — Wyłóż je krok po kroku, Hawksbill! Pleyel powiedział:
— Z pewnością nie jest to konieczne. Jeśli…
— Nie, wyjaśnię — oświadczył matematyk, ani trochę nie speszony. Zaczął wyciągać papiery z aktówki. — Punkt pierwszy. Wybór prezydenta Delafielda z listy nowej Amerykańskiej Partii Konserwatywnej w 1972 i będące jego następstwem fundamentalne zmiany w ekonomicznej roli rządu, prowadzące do Boomu '73. Punkt drugi, Panika '76, która zapoczątkowała Permanentną Depresję. Zwycięstwo Narodowej Partii Liberalnej w 1976, z Amerykańskimi Konserwatystami mającymi przewagę tylko w dwóch stanach, to punkt trzeci. Jeśli dodamy wybory 1980 z ich ledwo dostrzegalnymi prądami rozpadu…
— To wszystko wiemy — przerwał mu znudzony głos.
Hawksbill wzruszył ramionami.
— Biorąc analogowe bloki głosujących, można matematycznie wykazać, że w listopadzie żadna główna partia prawdopodobnie nie uzyska większości głosów, i Odpowiedzialność zostanie przerzucona na Izbę Reprezentantów, lecz w następstwie sytuacji, jaka zaistniała wskutek wyborów do Kongresu w 1982, nawet wybór prezydenta nie będzie możliwy. Tym samym…
— W kraju zapanuje chaos.
— Dokładnie — przyznał Hawksbill. Barrett uświadomił sobie, że ostatni komentarz padł z okolic jego lewego łokcia. Spojrzał w dół i zobaczył Janet. Zaabsorbowany monotonną oracją Hawksbilla nie zauważył, jak weszła, ale teraz stała tuż przy nim. Bardzo blisko, prawdę mówiąc. Sądząc z gniewnej miny, Jack Bernstein nie był tym zachwycony.
— Nie sądzisz, że to kapitalna przemowa? — powiedział dziewczyna.
Barrett stwierdził, że zwraca się do niego. Z napięciem w głosie odparł:
— Wiedziałem, że jest źle, ale nie zdawałem sobie sprawy, że aż do tego stopnia. Jeśli to naprawdę się stanie…
— Stanie. Jeśli komputer Eda Hawksbilla mówi, że się stanie, to się stanie. Druga Rewolucja Amerykańska, tak to nazywamy. Norm Pleyel kontaktuje się z ważnym ludźmi w całym kraju, próbując temu zapobiec.
Barrettowi wydawało się to nierealne. Och, wiedział, że dochodziło do strajków, protestów, aktów sabotażu. Wiedział, że miliony ludzi są bez pracy, że od 1976 dolar cztery razy stracił na wartości, że kraje komunistyczne zwiększały nacisk, choć ich ekonomia też pozostawiała wiele do życzenia. I że polityczna struktura narodu zagmatwała się kompletnie: stare partie wymarły, a nowe dzieliły się na bloki mniejszości. Jednak zawsze wydawało mu się — podobnie jak wszystkim, których znał — że po jakimś czasie sytuacja się ustabilizuje. Ci tutaj jakby rozmyślnie rysowali pesymistyczne perspektywy. Rewolucja? Koniec obowiązującej konstytucji?
Janet poczęstowała go papierosem. Wziął, podziękował jej ruchem głowy i pstryknął zapalniczką. Razem usiedli na ławce. Jej ciepłe udo przycisnęło się do jego nogi. Jack siedział po drugiej stronie dziewczyny, coraz bardziej zdenerwowany. Barrett pomyślał, że ta Janet wcale nie byłaby taka zła, gdyby schudła ze dwadzieścia funtów, sprawiła sobie przyzwoity biustonosz, częściej myła twarz, wymalowała się… a potem roześmiał się w duchu ze swojej łatwej akceptacji. Parę minut temu uznał ją za tłustego flejtucha, ale już przeredagowywał tę opinię.
Siedząc cicho w kącie pokoju, próbował śledzić tok zebrania.
Hawksbill i ci, którzy go indagowali, znajdowali się w centrum zainteresowania. Pleyel, domniemany przywódca grupy, trzymał się w cieniu. Jednak Barrett zauważył, że ilekroć rozmowa zbyt mocno odbiegała od tematu, Pleyel interweniował i sprowadzał ją na właściwe tory. Ten człowiek miał sztukę dowodzenia we krwi, ale nie musiał rozkazywać. Barrett był pod wrażeniem jego osobowości.
Cała reszta jednakże nie wywarła na nim większego wrażenia.
Wszyscy byli zasadniczo przekonani, że kraj zmierza w niewłaściwym kierunku, i zasadniczo zgadzali się, że Coś Trzeba z Tym Zrobić. Ale poza tym frazesem wszystko było niejasne i chaotyczne. Nie mogli dojść do porozumienia w sprawie treści manifestu, który miał być rozpowszechniany przed Białym Domem, co zatem mówić o programie ratowania konstytucji. Byli podzieleni jak klub szachowy w szkole średniej i dysponowali mniej więcej taką samą siłą polityczną. Czy Bernstein spodziewał się, że on, Barrett, naprawdę przyłączy się do tej grupy? Jaki mięli cel? Jakie metody? Może był politycznie naiwny, ale potrafił trzeźwo ocenić ten komitet zaangażowanych rewolucjonistów i doszukać się w nim poważnych braków.
Monotonne brzęczenie trwało bez przerwy prawie przez dwie godziny.
Czasami rozmowa stawała się burzliwa, lecz generalnie była nieciekawa, sama dialektyka i pusta teoria. Barrett zauważył, że Jack Bernstein, z pewnością najmłodszy w grupie, mówił najdłużej i najgłośniej, wypluwając kaskady werbalnych fajerwerków. Był w swoim żywiole. Ale z całego tego gadania niewiele wynikało. Barrett był zafascynowany oczywistym oddaniem Pleyela dla sprawy, oczywistą inteligencją Hawksbilla i oczywistą miłością Jacka do płomiennej retoryki, lecz uważał, że przychodzenie tutaj to strata czasu.
Dochodziła jedenasta, gdy Janet zapytała:
— Gdzie mieszkasz?
— Na Brookłynie. Wiesz, gdzie jest Prospect Park?
— Ja jestem z Bronxu. Pracujesz?
— Uczę się.
— Och, tak. Racja. Chodzisz z Jackiem do jednej klasy. — Spojrzała na niego szacujące. — Czy to znaczy, że jesteście w tym samym wieku?
— Tak, mam szesnaście lat.
— Wyglądasz na starszego, Jim.
— Nie ty pierwsza mi to mówisz.
— Może kiedyś się spotkamy? W celach pozarewolucyjnych. Chciałabym lepiej cię poznać.
— Pewnie. Doskonały pomysł.
Nie minęło dużo czasu, a spostrzegł, że umawia się na randkę. Wytłumaczył się sam przed sobą, że przecież tylko wyświadcza przysługę tej grubej, nieładnej dziewczynie, fundując jej chwilę zabawy. Bez wątpienia będzie łatwa. Nie przyszło mu wtedy na myśl, że mimochodem wypruwał flaki Jackowi Bernsteinowi, sprzątając mu Janet sprzed nosa, ale później, kiedy się nad tym zastanowił, też nie miał wyrzutów sumienia. Jack namawiał go, żeby tu przyjść, obiecywał mu nawiązanie znajomości z dziewczynami i czy to jego wina, że obietnica się spełniła?
W pociągu do Brookłynu Jack był spięty i markotny.
— To było nudne zebranie — powiedział. — Nie są wcale tacy źli.
— Może nie.
— Czasami paru z nich daje się porwać dialektyce. Ale sprawa jest dobra.
— Tak — zgodził się Barrett. — Pewnie. Był przekonany, że nie weźmie udziału w następnym zebraniu. Ale pomylił się, podobnie jak zresztą w wielu innych rzeczach w tym okresie. Wówczas nie zdawał sobie sprawy, że w tej pełnej przeciągów piwnicy został wytyczony kurs jego dorosłego życia, że rozpoczął działalność rewolucyjną, że zaangażował się w długotrwały romans, że tego wieczora stanął twarzą w twarz ze swoim przeznaczeniem. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że przeobraził przyjaciela w zajadłego, mściwego wroga, który pewnego dnia zgotuje mu osobliwy los.