Księga czwarta: Której oczu nie zapomnieć

– Powiedzcie mu, że murarz sknocił robotę – Debren starł pajęczynę z czoła i ostrożnie zeskoczył z beczki. Deski ułożone w charakterze pomostów między kamiennymi stojakami pokryte były śliską mieszaniną pleśni i butwiejącego drewna, a tam, gdzie nie było desek, stała czarna woda. Czort wie jak głęboka i czort wie, co kryjąca pod swą mętną taflą. Posadzkarz też się nie popisał.

Dziesiętnik grodzkich drabów, który za młodu służył w lancknechtach i dobrze znał staromowę, przetłumaczył na depholski. Zwięźle, ale i tak udało mu się użyć trzech słów, które Debren zdążył poznać jako wielce w tych stronach plugawe. Nieźle. Całe zdanie liczyło słów sześć.

– On pyta, po jaką cholerę obrażacie dobrych rzemieślników, będąc zaś… będąc cudzoziemcem z kraju, gdzie cegły gwoździami zbijają.

Debren posłał karczmarzowi wieloznaczny zawodowy uśmiech.

– Powiedzcie gospodarzowi, panie dziesiętniku, że robię to z przykrością i tylko dlatego, że me serce swą hojnością podbił. Umówiliśmy się na wikt z mięsem i dobre łóżko, ciepłe. A jak się spiszę, to i premia w postaci dziewki usłużnej miała wpaść. Niektórzy karczmarze to samo obiecują, a potem dają suchą kaszę, wiązkę słomy w stajni i pijanego parobka za towarzystwo. Mile zaskoczony byłem, kiedy już na pierwszą wieczerzę podał płat mięsa tak wielki, że nie tylko go od razu w misce wypatrzyłem, alem i widelcem weń wcelował, choć ciemno było. Ba, nawet zwierzynę udało się rozpoznać. Powiedz mu, że tam, skąd pochodzę, nikt tak dobrze szczura wodnego nie przyrządza. Podziękuj za miejsce do spania w kuchni. I kucharkę usłużną. Że czosnek na okrągło żre, to pewnie i lepiej, bo to widać zdrowe warzywo. Baba piąty krzyżyk na karku dźwiga, a proszę, jaka sprawna. Co rusz, niby to z winy sklerozy, posłania myli i do mego się pakuje.

Dziesiętnik podrapał się po głowie, splunął w przepływającego obok szczura wodnego i przetłumaczył, mocno skracając.

– Mówi, że skoro chwalicie jego rzetelność, to zróbcie, co do was należy. Poślijcie złodzieja tam, gdzie jego miejsce. Na szubienicę.

– Zaraz – zaniepokoił się Debren. – O czym ten dusigrosz gada? Mówił, że chłopak służebny wino mu podpijał i że chce wiedzieć, jakim sposobem, skoro pieczęcie na szpuntach i kurkach nietknięte są. Za takie występki gardłem się nie każe, nawet na Zachodzie, gdzie cegły gwoździami zbijają. A tu jest przecież Wschód, matecznik liberalizmu i praw człowieka.

– Szczeniak ma piętnaście lat – wyjaśnił dziesiętnik, nie zaprzątając sobie głowy tłumaczeniem. Był tu służbowo, buty mu przemakały i najwyraźniej chciał szybko sprawę załatwić. – Do wojska się kwalifikuje, znaczy, ale pić mu jeszcze nie wolno, chyba że nasz tutejszy jabłecznik. Czyli dekret o wychowaniu w trzeźwości naruszył. Kradzież druga przewina jest, a lenistwo z zaniedbaniem obowiązków połączone… trzecia. Pół dnia tu siedział, a potem wylazł i jak zupę podawał, to klienta oblał, poparzył i upaprał. Tu jest Wschód, panie magun, my tu tore… relancyjne jesteśmy, więc prawo mówi: do trzech razy sztuka. Ale ten mały zbrodzień za jednym zamachem drugie tyle występków ohydnych popełnił. Świadkowie widzieli, jak kucharkę w tyłek poklepał, aże niewiasta z wrażenia garniec sobie na paluch upuściła, bo wnuki od niego ma starsze. Obraza to Boga i obyczajów, o kontuzji nie wspominając. A na przesłuchaniu w lochu miejskim przyznał się łajdak do spiskowania przeciw majestatowi pana naszego, króla Belfonsa Irbijskiego, tudzież do organizowania komórki heretycznej. – Odchrząknął z zakłopotaniem, – Wiecie, kat młody jest, durny jeszcze i trochę za dużo chciał z otroka wyciągnąć. Na dodatek arkusze pytań mu się pomieszały i leciał według tego dla politycznych. W ucho za to od kancelisty oberwał. Niepotrzebne nam tu żadne polityczne afery, a inkwizytory tym bardziej. Jak ostatnio do grodu wpadli, to wszystkie doświadczone akuszerki poszły z dymem. Do tej pory śmiertelność wśród niemowląt na takim mamy poziomie, że wstyd się przyznać. Gorzej jak w Ośmiogrodzie, tfu. Więc od tych oskarżeń burgrabia kazał odstąpić i zapomnieć. Ale i tak cztery zostają, a to recydywa i stryk daje.

Debren splunął. Nie był tutejszy, więc nie trafił w wyglądającego spod wielkiej beki szczura.

– Nikt wieszany nie będzie – mruknął. – Pieczęcie całe są, a chłopak nie kradł wina. Nie pił też alkoholu.

– E, tego mu nie przełożę – wskazał karczmarza dziesiętnik. – Ponoć na barkę tu czekacie, co w górę Nirhy płynie. Spóźniona jest, dziś już nie przyjdzie, więc lepiej nie zadzierajcie z waszym zleceniodawcą. Wypieprzy was na bruk, a tu Wschód jest, cywilizowana kraina. Położycie się przekimać na ławce jakiej czy w krzakach, to was za włóczęgostwo capną.

– Panie dziesiętniku, przysłali was tu, byście ekspertyzę sądową ode mnie, biegłego maguna, odebrali. Oto moja ekspertyza: kradzieży nie było, a cała reszta występków pozwanego młodzieńca jest efektem niezamierzonego odurzenia, co winę przekreśla. Wypadek nieszczęśliwy tu się zdarzył. Krótko wam to objaśnię, bo też mi klimat tego loszku nie odpowiada. Jak wiecie, karczma na podmokłym gruncie stoi. Cały gród, ba, Dephol prawie cały to jedno wielkie grzęzawisko, z jednej strony Nirhą, Musą i innymi wielkimi rzekami podlewane, z drugiej morzem. Podtapiane piwnice to u was żadna nowość i nie dziwota, że ekspertami w ich zabezpieczaniu jesteście. W czasach, gdy na Zachodzie pierwszą cegłę barbarzyńcy z podziwem w niezgrabnych łapach obracali, dumając, jak tu w nią gwóźdź wbić, wasi majstrowie smołowe powłoki izolacyjne komponowali, knoty wilgoć odciągające i inne cuda techniki. Ale drogie to było, bo drzew tu mało i smołę trzeba importować. Więc czarodziejów do pomocy poproszono i ci nową zaprawę opracowali. Chłonie ona wilgoć wszelaką z wnętrza domu i na zewnątrz wydala. Że nic za darmo nie ma, to energię, siłę znaczy, dla podtrzymywania owego procesu niezbędną, czerpie ściana trochę odnawiania czarów, raz na rok przynajmniej, a trochę ze źródeł ze ścianą sąsiadujących. Stąd przykładowo chłód nadzwyczajny w takich pomieszczeniach. Dlatego do budynku mieszkalnego nie zaleca się…

– Wiem, wiem – pochwalił się obyciem dziesiętnik. – W mieście Gadze władze prowincji nowoczesne więzienie niedawno postawiły i takie właśnie mury magiczne tam zastosowano. Łajdaków w lochu czy wieży zamkniętych same nie tylko ziębią, ale i suszą, tortury gratisowe zapewniając. Ponoć wielkie oszczędności z tego są, bo połowę oprawców można było z roboty zwolnić. Taak… Co tu gadać, w szczęśliwych czasach żyć nam przyszło. Ku lepszemu świat zmierza dzięki postępowi magicznemu. Ale co to ma do podkradania win?

– To, że nowoczesny mur dobry fachowiec stawiać musi. Piśmienny, a na dodatek rozumiejący, co w instrukcji napisano. Ten tutaj – Debren wskazał łukowe sklepienie – źle zaprawę mieszał, jeśli w ogóle, przegryźć się wapnu nie dał, a z dołu wcale magicznego proszku nie dodał, stąd ta woda stojąca. Za to górą tak ssie, że woda z wina przez beczki paruje, a alkohol, co mógłby teoretycznie pozostały trunek wzmocnić, w części na zimno się spala, by proces podtrzymać. Powiedzcie karczmarzowi, że i tak ma szczęście. Gdyby nie ta woda do kostek, pół trunków już by mu z beczek znikło. Niech da spokój chłopakowi i na remont szybko bierze kredyt. Albo przeniesie karczmę tu, na dół. W suchej porze, jak woda gruntowa opada, to po kwadransie siedzenia tutaj, w tym oparze, najtęższemu pijusowi we łbie się zakręci. Trzeba by tylko nie kuflami, a klepsydrą należności mierzyć. I nieletnich zwolnić z pracy. Bo inaczej dekret o wychowaniu w trzeźwości mocno naruszony zostanie.

Dziesiętnik przełożył. Karczmarz najpierw słuchał z niedowierzaniem, potem złapał się za głowę, a w końcu dopadł beczki i zaczął walić w nią czołem, klnąc i łkając.

– Parszywy los – mruknął współczująco dziesiętnik. – Chodźcie, nic tu po nas. A dla was i lepiej będzie w oczy mu teraz nie wchodzić. Potem albo się upije, albo powiesi; tak czy siak na was sobie nieszczęścia odbijał nie będzie.

Wdrapali się po schodkach, przeszli przez kuchnię. Kucharka, umorusany potwór, równie ponętny jak jej piec, wyszczerzyła zęby i miejsca po zębach. Debren skrył się za dziesiętnika, przyspieszył. Weszli do izby gościnnej, gdzie smród przypalonej ryby ustąpił woni opiumowego dymu. W Depholu, mateczniku liberalizmu, narkotyki były modne i legalne.

– Co z chłopakiem będzie? – zapytał Debren.

– Zarzut o kradzież i pijaństwo może upadnie. – Dziesiętnik wyszedł na ganek, poprawił pas. – Ale z lenistwa się nie wykręci. Z napastowania kucharki też nie. Ten zupą oblany do medyka pobiegł, więc zapłacić pewnie musiał, a jak płacił, to pewnie zaskarży. No i mamy trzy poważne przestępstwa. Dodajmy czwarte i kat ręce zaciera. Dobra opinia z miejsca pracy pewnie by pomogła, ale widzieliście karczmarza…

– Czwarte? Co jeszcze zmalował ten nieszczęsny hultaj?

– No jak to? Przecie nie za dobre słowo drugi dzień w tym lochu siedzicie, ekspertyzy czyniąc. Mówił mi karczmarz, że poza wiktem, noclegiem i dziewką umówił się z wami na osiemdziesiąt szelągów za dzieło. Za samo to smarkacz da gardło, bo w miesiąc tyle nie zarobi. A prawo mówi: jak strat komuś narobisz większych niż w cztery niedziele pensji bierzesz, to cię śmiercią ukarać mogą, o ile wierzyciel inaczej nie zdecyduje. Mądry złodziej to za pierwsze łupy zaświadczenie se kupuje, że pracę ma i krocie zarabia, dzięki czemu rzadko na stryczek trafia, ale ten tu to amator, więc pójdzie do nieba. No cóż, tak świat urządzono.

Debren przysiadł na ławeczce z malowanych desek, przez chwilę wpatrywał się w równie kolorową kamieniczkę po drugiej strome ulicy. Było ciepło, w maleńkich przydomowych ogródkach wróble radośnie chlapały się po kałużach. Gdzieś za rogiem walił kowalski młot, mechaniczny chyba, bo tempo miał jak werbel prawie, a uderzał mocno. Jakaś schludnie odziana panienka w drewniakach wyszła przed dom i wymieniając uprzejmości z grzejącym się w słońcu staruszkiem wylewała do rynsztoka zawartość nocnika-konewki, który nie brudził ani chodnika, ani równo brukowanej jezdni. No cóż, to był Dephol, sam środek pępka świata, kraj czystych miast, statecznych obywateli i krów, którym ponoć myją wymiona.

No i komarów. Magun nie zastanawiał się długo, ale zatłukł aż dwa, nim przemówił.

– Jeśli nie wezmę tych osiemdziesięciu szelągów, to chłopaka nie powieszą, tak? Ile mogę wziąć, by żywy z lochu wyszedł?

Dziesiętnik, jak przystało na stróża porządku i reprezentanta przodującej nacji, celnie strzyknął śliną do ślicznej, malowanej w kwiatuszki spluwaczki. Bo i spluwaczkę ustawiono przy ławeczce.

– A co wam tak na owym otroku zależy? – uśmiechnął się domyślnie, ale i wyrozumiale. – W oko wam wpadł? Nie bójcie się mówić, to Dephol, nie jakieś wczesnowieczne księstewko, gdzie za szczyt wyuzdania uważają wychędożenie własnej żony bez koszuli nocnej. My tu, mówiłem, torel… lancyjniśmy są. Chłopca chcecie? Nie ma problemu. Ale po co za byle karczemnego wycierucha osiemdziesięcioma szelągami płacić? Tylko nam złej sławy narobicie w świecie, że niby tak drogo u nas. Na ratusz wracam. Przejdźcie się ze mną, to wam po drodze wskażę, gdzie już za dwanaście ślicznego pacholika wam dadzą, i to porządnie, w łóżku czystym i przy świecach.

– Innym razem. Teraz, jeśli taki uprzejmy z was człowiek, powiedzcie w ratuszu, że czwartej skargi nie będzie. Jak się nie da inaczej, to zrezygnuję z zapłaty. Czy może tylko z części wystarczy, co, dziesiętniku?

– Głupio robicie – pokręcił głową podoficer drabów. – No cóż, serce nie sługa. Ale będzie was to kosztować prawie całą sumę. Tu czeladź w karczmach za wikt i opierunek głównie służy, płacą im tyle co nic.

Zasalutował do szturmaka i odszedł. Skacowanym marynarzom irbijskim, wracającym na okręt bez sakiewek, butów i części garderoby, honorów ostentacyjnie nie oddał, choć z pozostałej części garderoby wynikało, że służą w królewskiej flocie i jako wojskowym pozdrowienie im się należy. Irbijczycy nie zwrócili uwagi na uczyniony im dyshonor. Dwaj podtrzymywali trzeciego, który próbował rzygać na rabatkę tulipanów, czwarty śpiewał serenadę, śląc całusy zerkającej zza firany mieszczce, a piąty usiłował kopnąć psa.

Debren zatłukł następnego komara i zaczął się drapać. W piwnicy było zimno i wilgotno, a opar winny, mimo profilaktycznie wypitego rosołu i zaklęcia ochronnego, trochę go otumanił. Tu szalały te krwiożercze bydlęta, całymi chmarami ciągnące do miasta z podmokłych łąk, polderów i starorzeczy. Reumatyzm i kac – albo malaria. Miły wybór. Mógł też ukryć się w kuchni, gdzie było za gorąco i za smrodliwie nawet dla bardzo wygłodniałego komara. Ale nie wytrzymałby długo w szczelnie zapiętym kaftanie, a na widok pierwszego odpinanego guzika ta trzaskająca garami wiedźma zastawiała drzwi miotłą i zaczynała podciągać spódnicę. Cholerny przecywilizowany Wschód, gdzie prosta baba nie tylko dożywa pięćdziesiątki, ale w parę lat później ugania się jeszcze za portkami.

Mogłaby już przypłynąć ta barka.

– Hej, ty. Tak, do ciebie mówię. Czy to karczma „Pod Złotym Bażantem”?

Jeździec był grubszy od swego muła, choć i ten na zabiedzonego nie wyglądał. Miał dobrze po czterdziestce – jeździec, nie muł – i trochę zaskakujący w tym wieku strój rycerskiego giermka. Strój był w dobrym gatunku, wytrzymały, co mu się bardzo przydało, bo plamy z błota, trawy, sadzy i tłuszczu świadczyły, że jego użytkownik rzadko sypia w karczmach. Ton, jakim zadano pytanie, pasowałby bardziej do rycerza niż sługi, ale Debrena nie zdziwił. Nieznajomy mówił płynną irbijszczyzną, językiem opiekunów względnie okupantów – w zależności, kto komentował – z dalekiego południa. Arogancja poddanych króla Belfonsa była przysłowiowa i dawała się zauważyć już od starszego pastucha wzwyż. Ten chyba nie był pastuchem, choć przywiódł drugiego muła.

– Bażant, głupku – zamachał łokciami grubas. Potem postukał się po sakiewce. – Złoty, rozumiesz? Zło-ty ba-żant. Nauczylibyście się w końcu ludzkiej mowy. Widzę, że nic nie rozumiesz.

– To źle widzicie. Rozumiem. Znam staromowę, a irbijski od niej się wywodzi.

– Ha. – Jeździec milczał przez chwilę. – No proszę. Poliglota.

– Za to depholskiego nie znam – wyznał szczerze Debren. – I pewności nie mam, czy dobrze trafiliście. To zwierzę, obok nazwy na szyldzie namalowane, równie dobrze może być rudym cietrzewiem, indorem anvaskim albo… Bo ja wiem?

– Nie zawracaj mi głowy, człowieku – zniecierpliwił się rumianogęby Irbijczyk. – Z pola walki tu przygnałem, czasu nie mam na prześmiechy. Wina aby łyknę i w drogę ruszam.

– Co się stało? – spoważniał Debren. – Chyba nie… nie powstanie?

– Bunt, chciałeś powiedzieć – poprawił chłodno grubas i zsiadł z muła. – Daruję ci tę omyłkę, bo staromowa to jednak nie irbijski, więc przyjmuję, żeś po prostu błąd językowy popełnił. Unikaj takich jednak na przyszłość.

– Wybaczcie.

– Wybaczam. Popilnuj moich mułów, jak już tu siedzisz i bąki zbijasz.

– Zgaduję, że bunt nie wybuchł. Można wiedzieć…

Nie można było wiedzieć, ponieważ gruby wpadł do karczmy, głośno domagając się wina. Ktoś zatrzasnął drzwi i Debren został sam na sam z dwoma znudzonymi mułami. Nie wyglądały na zajeżdżone z pośpiechu, co dobrze wróżyło. Bunt, który tutejsi nazwaliby powstaniem, najwyraźniej nie wybuchł i istniało duże prawdopodobieństwo, że spóźniona barka dowlecze się jutro do przystani jeszcze jako barka, a nie rzeczny okręt pomocniczy niepodległego Depholu.

Zabił czternaście komarów i przymierzał się do piętnastego, kiedy gruby giermek zjawił się ponownie na ganku.

– Za takie siuśki płacić nie będę! – przekrzyknął jazgot karczmarzowej. – A w ogóle to zamilcz lepiej, babo niewdzięczna! My z panem moim pierś za was nadstawiamy, z potworami się potykamy! I taka wdzięczność nas spotyka! Kutwy depholskie, dusigrosze! Żegnam! Noga moja więcej tu nie postanie!

Trzasnął drzwiami, zszedł na dół, zaczął odwiązywać uzdę od belki.

– Wypadałoby zapłacić – powiedział od niechcenia Debren.

– Nie ucz mnie, mądralo. Nie po to król nasz nieboszczyk krew przelewał i tę smrodliwą prowincję pod swe berło przyjmował, żeby teraz porządny Irbijczyk musiał ostatnią koszulę pazernym tubylcom oddawać.

– Pewnie nie – zgodził się magun. – Ale też wiele tej krwi monarcha nie naprzelewał. Może trochę z księżniczki Zdelajdy, co mu w posagu Dephol wniosła, choć i to wątpliwe, bo młódka z niej już wówczas nie była.

– Jak śmiesz komentować politykę dynastyczną naszego tragicznie zmarłego króla? Cholera, gdybym się tak nie spieszył, to wziąłbym cię za kark i zawlókł do komendy garnizonu. – Wdrapał się na siodło, postękując pod ciężarem brzucha. – A, co mi tam,… Chodź no tu, obwiesiu. I tak chyba muszę na zamek zajechać, to cię śledczym podrzucę. Mają tam pewnie tłumaczy, co to psie szczekanie tubylców rozumieją, a ja muszę koniecznie języka zasięgnąć.

– Może ja wam pomogę? – zapytał Debren, nie ruszając się z ławki. – Gorąco dzisiaj, łazić się nie chce. A przy zamku fosa jest, w niej komary od żab większe. O szubienicy nie wspominając. To kraj niewdzięczników, więc pewnie nie zdjęli tego trupa, com go przedwczoraj widział. A już wtedy cuchnął tak, że nos wykrzywiało. Przykład dawał, jak buntownicy kończą.

– No, nie wiem… Czarownika, co tu na stancji stanął, pewnie nie widziałeś?

– Czarownika?

– Ponoć zatrzymał się tu jeden z tych bezczelnych wydrwigroszy. Szukam go. Mój pan potrzebuje… hmm… powiedzmy, że medyka potrzebuje. Na czarach się znającego.

– Ktoś został ranny? – Debren zapomniał o samoobronie i jakiś komar dziabnął go w kark. – Może lepiej poszukać zwykłego lekarza? Nie brak ich tu i są całkiem…

– Zwykły lekarz nie jest nam potrzebny – uciął giermek. – Pan mój domaga się stanowczo, by dostarczyć mu szybko czarnoksiężnika, a najlepiej maguna. Bo przypadek nieko… niekon… no, niezwykły jest i syntezy wymaga.

– Analizy.

– Co? – Grubas zmarszczył brwi. – Ty mi tu nie świntusz, dobrze? Tfu, plugawce depholskie! Lizać mu się zachciało, patrzcie go. Wam się tu chyba wszystko z tą ohydą kojarzy: człek o poważnych problemach prawi, a ten mu o miłości anali… Tfu, ohyda! Nic dziwnego, żeście niepodległość w łóżku stracili, z krwią Zdelajdy, a nie w polu, jak Bóg przykazał. Chyba cię jednak do komendantury… Hej, a cóż to? Złaź z tego muła, obwiesiu!

– Jedźmy – powiedział spokojnie Debren. – Masz robotę dla maguna, a ja nie mam gotówki. Nie traćmy czasu. Niektóre analizy wymagają go sporo, a jutro odpływa moja barka. No, nie gap się tak. Szukałeś maguna, więc znalazłeś.


* * *

Za rogatkami zjechali z grobli. Miała z pięć stóp wysokości, a i tak widok z niej roztaczał się jak z zamkowej wieży, którą po to stawiają, by na całą okolicę dało się patrzeć z góry. Okolica była płaska jak tafla jeziora, a teraz także do jeziora coraz bardziej podobna. Bujne łąki z wysoką trawą przypominały moczary pokryte zielonym dywanem rzęsy, wiele pól tonęło w błocie, a w rowie melioracyjnym ryczała rozpaczliwie jedna ze sławnych wysokomlecznych krów rasy depholskiej, która próbowała przejść na mniej podtopione pastwisko i ugrzęzła w błocie.

Debren jechał za grubym giermkiem i rozglądał się, szukając dziury w wałach. Sam późnowiosenny przybór Wody w rzece Nirha nie tłumaczył tak katastrofalnej powodzi. Rozglądał się też za tłumem ludzi łatających wyrwę czy przynajmniej ciągnących z wozami, łopatami i faszyną gdzieś, gdzie doszło do nieszczęścia. Bo nieszczęście się zdarzyło, bez dwóch zdań. Jak okiem sięgnąć, pod wodą gniły dziesiątki łanów zbóż i warzyw, świeciły pustką łąki, pełne zazwyczaj bydła, a w nieckach terenu komary mnożyły się radośnie i w sposób niepohamowany. Latu musiało przynieść falę malarii, a jesień – głód.

Mlaszcząc kopytami w czarnym błocku, minęli pierwszy z szeregu wiatraków. Na starej kamiennej podmurówce wymazano pomarańczową farbą po irbijsku hasło: „Dobra Irbijczyk to matrfa Irbijczyk”, które ktoś skomentował na czarno: „Martfy Irbijczyk to dziesienciu martfych tóbylcuf. I naócz się pisatś w mowie Panóf”. Wiatrak, choć zamieszany w politykę, miał się dobrze. Obracał krzyżem szerokich, pozieleniałych gdzieniegdzie łopat i leniwie postukiwał pompą. Drugi podobny wiatrak stał w ruinie, obrośnięty trawą i przekrzywiony. Widać było, że zabił go podeszły wiek i ekonomia. Drogie, murowane wiatraki, których nie dało się przenieść w inne miejsce, stopniowo wychodziły z użytku. Debren podróżował w stronę Nirhy z taborem przedsiębiorcy budowlanego, który specjalizował się w robotach melioracyjnych i nieźle posługiwał się staromową, więc zdążył liznąć trochę wiedzy w tym zakresie. Przyszłość, jak tłumaczył budowlaniec, należy do drewna i gwoździa, a to za sprawą bujnego rozwoju handlu morskiego, flisactwa i metalurgii opartej na magii i węglu. Murowane wiatraki przetrwają wprawdzie, ale tylko w charakterze młynów i pomocniczych stacji pomp odwadniających dobrze osuszone poldery w szczególnie wilgotnych latach. Wyrywaniem morzu nowych terytoriów na rozległych depresjach Niżu Depholskiego zajmą się lekkie, łatwe do demontażu wiatraki, którym eksperci wróżą wspaniałą karierę. Kiedyś może nawet obrotowe, dające się ustawiać w linii wiatru, co zwiększy ich moc i wydłuży czas efektywnego wykorzystania. Sugestię Debrena, że być może uda się następny krok i wiatrak obrotowy, napędzany systemem przekładni i parą wołów, da się zastąpić samoobrotowym, funkcjonującym na zasadzie wieżowego kurka, mistrz budownictwa wodnolądowego dobrotliwie wyśmiał jako zbyt fantastyczną.

Tak czy inaczej drewnianych wiatraków widywało się na kolonizowanych ziemiach coraz więcej. Tuż za resztkami dawnej przystani rybackiej, otoczonej teraz ze wszystkich stron zagonami marchwi i kapusty, Debren dostrzegł zwęglone belki, kamienne łożyska i stertę żelaznego złomu pochodzącego z okuć drewnianych elementów przekładni. Wiatrak musiał być staromodny, wznoszony z myślą o staniu w miejscu, a nie przewożeniu z jednego mokradła na drugie, bo wszystko przysypane było tłuczoną dachówką. Czerwone okruchy ceramiki leżały na pogorzelisku, co sugerowało, że najpierw spaliła się budowla, a dopiero później runął dach. Znajomy przedsiębiorca żalił się Debrenowi, że wiatry sztormowe często przewracają wiatraki, czemu może towarzyszyć zderzenie części metalowych z kamiennymi, krzesanie iskier i pożar, ale to najwyraźniej nie był ten przypadek.

Przy drugim spalonym wiatraku Debren zaczął się zastanawiać. Przy trzecim, milę dalej, doszedł do wniosku, że być może nie wyrwa w wałach jest przyczyną podtopienia pól, a pewnie i piwnicy w „Złotym Bażancie”.

Minęli jeden z nielicznych w tych okolicach lasków, bardziej skupisko krzaków i wybujałego zielska niż las. Przez drogę niezdarnie przekicał oblepiony błotem zając. Zapachniało świeżym dymem i zwierzęcym nawozem. Na ścieżce biegnącej na północ, ku grobli, widać było ślady pozostawionych przez wóz kolein oraz odciski kopyt.

– Oho, chyba grabarze zajechali – powiedział giermek. – Rzućmy okiem. Tym łajdakom lepiej patrzeć na ręce.

Za jabłkowym sadem stał nieduży domek, parę budynków gospodarczych i coś, co do niedawna było wiatrakiem. Teraz z wiatraka pozostała podłoga, koło czerpakowe i dolna część mechanizmu przekładniowego. Cała reszta albo runęła, albo została odbita od szkieletu ciężkimi młotami i załadowana na zaprzężony w dwa woły wóz. Czterej umorusani mężczyźni, cali w pocie, drzazgach l kurzu, odpoczywali przy niewielkim ognisku. Popijali, a jeden skubał świeżo zarżniętą kurę.

– Tak myślałem! – wrzasnął giermek, wjeżdżając na podwórko. – Hieny cmentarne! Wydrwigrosze! To za to srebro bierzecie?

Debren starał się zrozumieć. I trochę nawet rozumiał. Drzwi szopy, służącej chyba za warsztat właścicielowi wiatraka, kołysały się lekko od podmuchów słabej bryzy. W środku, choć dochodziło południe, widać było palącą się lampkę łojową i dwie nogi w wysokich impregnowanych butach. Nogi nie dotykały polepy, choć niewiele im brakowało, a obok leżał przewrócony stołek.

– Pan Sansa?! – ucieszył się nieszczerze najstarszy i najdostatniej odziany z raczących się piwem. – Jaki miły widok!

– Darujcie, że nie powiem tego samego – rzucił opryskliwie giermek, – Ale zbyt mi dobro mego pana na sercu leży, by radowało mnie spotkanie z ludźmi, którzy bezczelnie go okradają. Czekam wyjaśnień, panie Vanringer, choć wyłącznie przez wrodzoną naiwność, bo z tego, co widzę, żadne wyjaśnienia nie są potrzebne.

Vanringer, szczerząc przymilnie zęby, przesunął się najpierw w prawo, by zasłonić tego z kurą, a potem w lewo, gdzie stał wóz. Dopiero teraz Debrena zastanowiła kolorystyka całej grupy. I ludzie, i woły, i nawet masywny, starannie wykończony pojazd odbijali się od radosnego zielonego tła czernią strojów, sierści i farby. Przy czym nie wyglądało to ani na gromadkę podróżujących po cywilnemu mnichów, ani na szajkę nocnych złodziejaszków.

– Doprawdy nie rozumiem, co macie na myśli, panie Sansa – oświadczył z lekką urazą Vanringer. – Bo chyba nie tę kurę, co ją Pieto troskliwie do piersi tuli? – Rosły, ale też dość bystry osiłek przestał chować kurze zwłoki za plecami i z niewyraźną miną świeżo upieczonego ojca przycisnął je do brzucha. – Chyba nie przyszło wam do głowy… Nie, to śmieszne. On, widzicie, strasznie wrażliwy jest na cierpienie i śmierć; od razu się, poczciwiec, rozczula. Ratować pewnie ptaszynę chciał, przez lisa zduszoną.

– Wrażliwy? W tym fachu?

– A żebyście wiedzieli! Z początku też nosem kręciłem na takiego czeladnika sentymentalnika, bom starej daty jest, ale teraz już wiem, że tak właśnie trza. Jak klient łzy w oczach widzi i cierpienie szlachetne na gębie, to mniej się na ceny krzywi.

– A pierze pewnie z rozpaczy darł, hę?

– Panie giermek, wyście wojenny człek, to i macie prawo na subtelnościach naszej profesji się nie znać. Ale tyle wam się chyba o uszy obiło, że darcie wszelakiego typu silnie się z rozpaczą wiąże, i to od wieków pradawnych. Tak oto włosy z głowy sobie niewiasta wydziera, gdy męża zmarłego żegna, zaś mężczyzna brodę szarpie i wąsy, gdy go nieszczęście dotknie. A płaczki co czynią na potrzebie? Drą się!

– Słuchaj no, Vanringer, tobie chyba się wydaje, że z panem moim mówisz. A tak nie jest. To ja, Sansa zwany Chudym. Nie żaden rycerz błędny, jeno giermek twardo na ziemi stojący, choć w siodle chwilowo. Mnie tak łatwo w pole nie wywiedziesz. Pijecie też z rozpaczy? Wszyscy? Jeden wrażliwy… niech będzie. Powiedzmy, Ale cała firma?!

Debren patrzył na narożniki skrzyni wozowej. Były okute polerowaną, a może nawet srebrzoną blachą i ozdobione głowicami, już bez dwóch zdań krytymi srebrem. Te z przodu wykonano w formie kół popiątnych, tylne miały kształt ludzkich czaszek. Sporą część ozdób i nadwozia zdemontowano, ale magun zaczynał domyślać się, do czego służył wóz. Nie był tylko pewien, czy służy nadal. Na przecywilizowanym Wschodzie wielce popularne były bankructwa, a na licytacjach można było kupić względnie tanio zupełne nieprawdopodobne rzeczy.

– To się nazywa stypa polowa – wyjaśnił Vanringer bez mrugnięcia okiem. – Połączona z toastem ku czci poległego przeciwnika, któren, chociaż wróg, dzielnie wszelako stawał i uhonorowany być powinien. Jako sławny wojownik ten akurat zwyczaj rycerski znać powinieneś.

Sansa zasapał, poczerwieniał na twarzy i bez tego rumianej.

– A te rury na wozie?! – wymierzył oskarżycielsko palcem. – Przekładnie ze stali hartowanej?! Wszystko, co najcenniejsze w wiatraku było?! Za durnia mnie masz?!

– Niepotrzebnie tak się podniecacie – oświadczył spokojnie Vanringer. – Nie moja to wina, że koszty dodatkowe ponoszę, po tych błotach woły i wóz ciągając. Wierzcie mi, że żadna to dla nas przyjemność, o korzyściach nie mówiąc. Ale po ostatnim pow… buncie, rzec chciałem, przepisy sanitarne drastycznie zaostrzono, bo buntowników takie masy legły, że z trupich jadów zaraza wybuchła. Ha, złoty czas to był – uśmiechnął się błogo – a obroty, mój Boże… No, ale każdy kij ma dwa końce i zawsze którymś człek po łbie oberwie. Owóż dekretem wicekróla samego ustanowione zostało, że gdy masa trupia łączna, znaczy ludzi, koni i bydląt machiny wojenne ciągnących, dwadzieścia cetnarów przekracza, wnętrzności padliny wyjęte mają być i na wskazany teren przewiezione. Tam, przez biskupa lub równego mu rangą skropione, szkód dużych już nie uczynią, a i pożytek dadzą, szczurów z grodu odciągając. No więc my, ludzie praworządni, kiszki i flaki owego wiatraka wywozim. Z bożym błogosławieństwem bez ochyby, bo na tym trupie wiatracznym nieźle kuria, a więc i Pan nasz zarobi.

Debren znów nie rozumiał. Zaczął przyglądać się podejrzliwie twarzom czarno odzianych pomocników Vanringera i ich porozpinanym dla ochłody szatom. Błysk fanatyzmu w oku albo odwrócone koło na piersi wiele by tłumaczyły. Na Wschodzie modne się ostatnio porobiły różne dziwaczne sekty. Chociaż, prawdę mówiąc, o takiej, co karawanem złom porozbiórkowy wozi, dotąd nie słyszał.

– Dobrze, Vanringer – powiedział Sansa zwany Chudym. – Widzę, że bezczelności ci nie brak i z niejednego potrafisz się wyłgać. Ale z tych desek, co na wierzchu leżą, to się już, depholski krętaczu, nie wyłgasz. W wiatraku też na wierzchu były. I pod dekret sanitarny za cholerę nie podlegają. Ha! Co ty na to, oszuście?

– To, żeś nie słuchał, jak się z twoim rycerzem umawialiśmy. Wino żłopałeś, które ci nieopatrznie córka moja podała, choć dla klientów jest, a nie dla ich pachołków.

– Giermków, drążydziuro jeden! Giermek jestem!

– Giermek prawą ręką pana swego jest, broni go przed popełnieniem głupstw i radą dobrą wspiera. A wy co robicie, Sansa? Judzicie, na ludzi uczciwych szczujecie, i to głupio. Bo jak ze mną umowę zerwie, to co mu zostanie? Samemu za łopatę się chwycić? Szlachcicowi?

– Uczciwego przedsiębiorcę pochówkowego znajdziemy!

– Nie tu, panie Sansa, nie tu. Nikt z wami gadać nie zechce; nie po tej masakrze, co ją wielmożny rycerz błędny urządził. Może i w naszym cechu o hienę cmentarną łatwiej niż w innych, ale za to z durnej brawury nie słyniemy. A patrioci już rozgłosili, że kto z wami trzyma, renegację czyni i beknie za to głośno i boleśnie. Ja umową jestem zobowiązany, to się wybronię, bo jak się ugadywaliśmy, tom nie wiedział, że sprawy tak daleko zajdą. Ale teraz wszyscy już wiedzą. I klnę się, że chętnych do pracy nie znajdziecie. Zwłaszcza że prognozy wróżek dobry sezon zapowiadają, może pomór nawet, a głód to prawie na pewno, więc przymusu ekonomicznego w naszej branży nie czuć. Kantory same się z kredytami pchają. Koniunktura.

– To łazików z gościńca skrzyknę – nie dawał za wygraną giermek. – Za pół waszej stawki pobojowisko uprzątną.

– Tak? – wziął się pod boki Vanringer. – Bez papierów? Zezwoleń? Pokropku? Narażając gminę, a może i cały Dephol na wybuch epidemii? Amatorów do grzebalnej roboty brać chcecie? To ludobójstwo!

– Eee tam…

– I przestępstwo – dodał Vanringer. – Gardłem karane.

Sansa zmarkotniał. Zabrakło mu konceptu. Debren, trochę urażony ciągnącym się przez całą drogę, wyniosłym milczeniem giermka, nie litował się nad nim zbytnio. Ale w obejściu byli nie tylko czarno odziani i skłócony z nimi giermek.

– Tam wisi człowiek. – Pochylił się w kulbace, wskazał ręką. – Nie moja sprawa, ale jeszcze parę desek i nie zmieści wam się na wozie.

– Co? – zdziwił się szef grabarzy. – Że jak? Kto to jest, Sansa?

– Medyk – odpowiedział wstrzemięźliwie giermek.

– Medyk? Jeszcze jeden? I ty mi parę marnych groszy żałujesz? Na epidemię straszliwą narażacie ludność niewinną, a sami za ciężkie dukaty drugiego szarlatana sobie sprowadzacie?

– Nie wasza to sprawa – rzucił wyniośle Sansa. – A co do tego wisielca w szopie, to mistrz Debren praw jest. Ruszcie wasze tłuste od nieróbstwa depholskie tyłki i na wóz go przenieście, póki jest miejsce. Trup to ewidentny; stąd słyszę, jak muchy przy nim brzęczą, a trupy to przecie wasz chleb. He, he…

– Za ile? – zapytał spokojnie przedsiębiorca pochówkowy.

– Żadne „za ile”. Umowę macie. Pobojowiska uprzątacie z trupów. Walka tu była, trup jest. Czego jeszcze byście chcieli? Premii ekstra?

– Walka była i trup jest – zgodził się Vanringer. – Ale niebojowy. Widać, że się gospodarz w nocy obwiesił, z rozpaczy pewnie.

– Bo warsztat pracy stracił – wskazał resztki wiatraka giermek. – Czyli kwalifikuje się jako ofiara działań bojowych. Jak ranny, przykładowo, co parę dni po bitwie zemrze.

– A łajno! – postawił się grabarz. – Pole miał, z wiatraka tylko dodatkowe dochody czerpał! I żona mu, suka, z trubadurem uciekła! Więc nie wiadomo, czemu się na życie targnął! Więc pod umowę nie podpada i jak chcecie, byśmy go grzebali, to płaćcie!

– A łajno! – Sansa szarpnął wodzami, zawracając muła. – Chodź, Debren. Nic tu po nas w tej padlinożernej kompanii.

– Zaraz. – Magun nie tknął cugli. – Mistrzu Vanringer, czy nie możesz rozszerzyć zakresu usługi i pochować gospodarza? Przecież nie może tak tu wisieć.

– W tym dowcip, że może. Jego posiadłość, jego sznur, jego szyja.

– A co z waszą etyką zawodową?

– Etyka etyką, a ja jego wzorem za szyję wisieć nie zamierzam. Jak bez zgody kogoś z domowników albo władzy przez próg cudzego domu przejdę, za złodzieja mogę być uznany. Dzięki, nie dla mnie. A pochówek to droga rzecz. Miejsce trzeba pod grób opłacić, dół wykopać na stóp sześć i pół. W tym błocie, co je wszędzie dookoła widzicie. Nie dalej jak w marcu dobry grabarz mi się przy takiej robocie utopił, bo zimno było, woda po uda, no i za mocno się winem rozgrzewał, nieborak. Przysnął, woda się podniosła i poległ chłopina na posterunku pracy. Nie, panie medyk. Nasz zawód bezpieczny nie jest, bo na cmentarzu, przy nadgodzinach głównie, i upiór się trafi, że o jadach trupich nie wspomnę. Więc i za darmo pracować nie możemy. Rodziny na utrzymaniu mamy, liczne w dodatku, bo jak się człek na tyle truposzy w robocie napatrzy, to i niechcący, sam z siebie zaraz nowego dzieciaka swej babie majstruje. Więc poczekać trzeba. Ktoś na tej chałupie łapę położy, spadkobierca zawsze się znajdzie, to wtenczas zlecenie do firmy wpłynie i legalnie trupa obetniem. Teraz nie da rady.

– Wiecie – powiedział Debren, patrząc Vanringerowi w oczy – że z tego upiór będzie. Albo duch przynajmniej.

– Pewnie tak – zgodził się z powagą człowiek w czerni. – Pewnie będzie. Ale ja, widzicie, daleko stąd mieszkam.


* * *

Tym razem dym niósł przyjemny zapach. Mięsa smażonego z cebulą i wywaru z mięty. Wywar miał pewnie ugasić czyjeś pragnienie, ale Debren wstrzymał muła przed zakrętem ścieżki i dwa czy trzy razy przełknął ślinę przez wyschnięte nagle gardło. Mięta nadal przypominała mu kogoś, kto nie chciał rozmawiać o źle gojących się ranach. Wspomnienie bolało.

Za kępą zdziczałego bzu był staw, a za stawem, otoczony kwiatami i warzywnikiem, stał wiatrak. Nowy, częściowo tylko pomalowany tanią szarą farbą, częściowo zaś połyskujący żółcią i brązem surowych desek, którymi obito szkielet. Morska bryza, dmuchająca wzdłuż doliny Nirhy, niosła od jego strony zapach żywicy i sosnowego lasu. Obok, przytulona do boku wiatraka, stała koślawa budka, niewiele większa od psiej, Była za ciasna, by oprócz posłań pomieścić palenisko, więc Debrena nie zaskoczył widok ogniska przed koślawymi drzwiami oraz kuchni w postaci paru wbitych w ziemię kijów, na które nasadzono garnki. Jeden garnek wisiał nad ogniem i dymił. Cokolwiek do niego włożono, teraz była to niejadalna spalenizna.

Przy ognisku na ładnym malowanym stołeczku siedziała skulona, zapłakana kobieta. Nie próbowała ratować resztek obiadu. Stojący obok mężczyzna w przybrudzonym, ale dość porządnym ubraniu roboczym, też nie zwracał uwagi na uchodzący z dymem posiłek. Pełnym rozpaczy i bezsilnej nienawiści wzrokiem wpatrywał się w gromadkę intruzów.

Składał się na nią dwukołowy wózek zaprzęgnięty do konia pociągowego, drugi koń, trochę przyciężki wierzchowiec rycerski okryty czerwono-żółtym kropierzem, nieduży rudy osobnik, kojarzący się z domokrążcą, oraz najważniejszy w tym towarzystwie wysoki chudy rycerz ze spiczastą bródką, modną na Południu. Obaj kryli się przed komarami w dymie drugiego ogniska, przy czym rycerz sączył miętowy wywar zaczerpnięty chochlą z kociołka, zaś domokrążca kończył smażenie wieprzowiny z cebulą.

– Jestem, panie! – zawołał z daleka Sansa, po raz pierwszy podczas całej jazdy waląc piętami w brzuch wierzchowca. Chyba wiedział, co robi, kiedy nie walił, bo muł obraził się, stanął w znamionującym upór rozkroku i mimo paru kolejnych szturchańców ani drgnął. – Pędziłem jak wiatr, by zdążyć!

– Tak – mruknął na pozór do siebie rudzielec. – Na obiad.

– Widzicie go, psiego loga – splunął pogardliwie giermek. – Mędrka zakichanego.

– Psycho, Sansa, psychologa – poprawił spokojnie rudowłosy. Dopiero podjechawszy bliżej, Debren zauważył srebrzysty nalot na marchewkowej czuprynie i drobne, za to liczne kurze łapki w kącikach jasnych oczu. – Tak się owa profesja w staromowie nazywa. Współcześnie bardziej popularne jest określenie „duszysta”. Jako że duszą ludzką się w gruncie rzeczy zajmuję.

– Patelnią się lepiej zajmijcie, Def Groot, bo mięso spalicie, jak ta tam baba kaszę. I jak ta baba gorzkimi łzami przypłacicie swe gapiostwo.

Zsiedli z mułów. Sansa, giermek najwyraźniej z gatunku polowych, a nie pałacowych, o formach towarzyskich zapomniał i zajął się wiązaniem uzdy do gałęzi. Debren, widząc wyczekujące spojrzenie rycerza, podszedł sam i skłonił się nieznacznie.

– Pozwólcie, że się przedstawię. Debren z Dumayki jestem, magun. Ponoć szukacie maguna.

– Owszem, choć wielkich nadziei sobie nie robiłem. – Rycerz, mimo iż chudy jak szczapa, co pozory wątłości stwarzało, głos miał niski, dudniący. Jego staromowa miała zabawny akcent, lecz była poprawna. – Coraz trudniej o was, zwłaszcza jak kto po gościńcach szuka. Miło poznać, mistrzu. Jestem rycerz błędny Kipancho y Kipancho z Lamanxeny. Nie traćmy czasu. Nie godzi się przedłużać bez potrzeby cierpienia jakiejkolwiek istoty, choćby i nikczemnej. Zgadzasz się ze mną, mistrzu?

– W pełni. – Debren pobiegł śladem spojrzenia ciemnych i dziwnie smutnych oczu rycerza. – Masz na myśli tych ludzi? To pompiarz i jego żona, prawda?

– Ludzi? – Gęste, posiwiałe brwi uniosły się lekko, przydając długiej twarzy rycerza wyrazu roztargnionego zdziwienia. – O jakich ludziach… A, ci tutaj…

Wzruszył ramionami, wyprowadzając Debrena z pierwszego błędu. Był chudy po granicę zagłodzenia, ale jego powyginana, mocno staromodna zbroja płytowa z polerowanej blachy należała do grupy najcięższych, typowo kawaleryjskich, i trzeba było nie lada krzepy, by pozwolić sobie na podobne gesty. Niektórzy badacze zajmujący się stykiem historii, kultury i sztuki skłaniali się nawet ku tezie, że od rozpowszechnienia się tego typu zbroi rozpoczął się bujny rozwój poezji, liryki i krasomówstwa późnego wczesnowiecza. Dowodzili, nie bez racji, że ówcześni Viplańczycy, kurduple po pięć stóp mierzące, a i to w ciżmach z obcasem, w płytowy pancerz upchani, przygnębiająco nieruchawi byli i fatalne wrażenie robili zarówno na damach, jak i pospólstwie. Chcąc podbić niewieście i podli danych serca, musieli nadrabiać ogólną sztywność giętkością języka i wykwintnością mowy.

– To nie ludzie – pospieszył z wyjaśnieniem rudzielec. Jego staromowa pobrzmiewała wyraźnym akcentem ludów Północy. Mógł być Wehrleńczykiem, Draklenem, a nawet Anvashem, ale sądząc z nazwiska, urodził się gdzieś tu, w Depholu, – To niewolnicy nieszczęśni, czarem zgubnym opętani. Pan Kipancho przy okazji uwolni ich, ale to sprawa drugorzędna. Nie zaprzątajcie sobie nimi głowy. Nie są ważni.

Debren zerknął na gospodarza, zaciskającego pięści aż do pobielenia kostek, i przyznał rację Def Grootowi. Ważny człowiek robi to, co uważa za stosowne, a pompiarz bez wątpienia uważał za stosowne poprzetrącanie intruzom możliwie wielu kończyn. Wszystkim, od rycerza poczynając, a na skubiącym trawę mule kończąc. Ale był tylko dzierżawcą, a w najlepszym razie właścicielem wiatraka, więc stał obok zapłakanej żony i bezsilnie zaciskał palce.

– A co jest ważne?

– On. – Opancerzone ramię uniosło się bez wysiłku, choć z pochrzęstem, i wskazało wiatrak. – Mam z nim kłopot, panie Debren. Dlategom po was posłał.

Debren przyjrzał się wiatrakowi. Budowla była nowoczesna, lekka i oszczędna, lecz raczej z tych tanich. Wieża kryjąca mechanizmy miała może tuzin stóp szerokości i zbliżoną głębokość, a spadzisty dach zaczynał się cztery sążnie nad ziemią. Układ skrzydeł był klasyczny, krzyżowy, choć łopaty odbiegały konstrukcją od tych, jakie widział po drodze w starych murowanych wiatrakach. Wykonano je z listwowych kratownic, obitych delikatnymi, cienkimi deseczkami, a na dodatek poszycie nie tworzyło bynajmniej jednej płaszczyzny, tylko jakiś dziwaczny wydęty płat, kojarzący się z wąskim żaglem lub ptasim piórem. W projektowaniu wirnika maczał bez wątpienia palce jakiś czarodziej lub inżynier, więc Debrena nie dziwiło zbytnio, że skrzydła stoją nieruchomo jak przyklejone, choć wiatr dawał się wyczuć, a woda zalewała całą okolicę. Wymyślne nowinki czarodziejów lub techników nad wyraz często przestawały działać, gdy tylko opuściły mury pracowni.

Dach wiatraka nie był jeszcze skończony, od południa było w nim kilka nie przykrytych deskami szczerb. W jednej z nich na łączącej krokwie listwie siedziała dziewczynka w burej sukience. Dziesięcioletnia z grubsza.

– Tam jest dziecko – powiedział trochę niepewnie Debren. – Na górze. Jak spadnie, to się zabije.

– Widzę, że naprawdę się znacie na wiatrakach – uśmiechnął się złośliwie rudy. – Trzeba nie lada fachowca, by tak od razu to stwierdzić. Na medycynie też się musicie znać, i to perfekcyjnie. Przeciętny medyk, jak go pytają, co będzie, to jeno mądre miny robi, coś uczenie mamrocze i gada o wielkiej złożoności procesów życiowych. A tu proszę: szast, prast! i stoi jasna, jednoznaczna diagnoza. Spadnie smarkula, to się zabije. Brawo.

– Pan Sansa sprowadził mnie tu do jakiejś roboty – stwierdził chłodno Debren. – Może o niej pomówmy. Zgaduję, że nie o zdjęcie dziewczynki z dachu chodzi.

– Nie – pokręcił głową Kipancho. – Problem jest dużo bardziej skomplikowany. To dziecko, panie magun, znajduje się pod złym urokiem podstępnego potwora. I zginie, jeśli popełnimy choć jeden mały błąd.

– Potwora? – Debren rozejrzał się zdziwiony. – Tu gdzieś jest potwór?

– Patrzycie na niego – uśmiechnął się melancholijnie Kipancho. – Dziewczynka siedzi na jego głowie.


* * *

– Smakowało? – zapytał Def Groot i sam sobie odpowiedział: – Widzę, że smakowało, A mówiłem, że warto usiąść, pomyśleć chwilę, skosztować mojej kuchni. Pochopne decyzje nigdy mądre nie są. A już te na pusty żołądek Bo zupełnie głupie. Sansa, odłam jeszcze kęs chleba. Widzisz, że mistrz łakomie na tłuszcz zerka, a lizać miskę mu głupio. To co, panie Debren? Zdanie zmieniliście?

Debren wytarł starannie drewniany talerz, przeżuł pachnący pieczenią chleb. Porcja była średnia, ani duża, ani mała, w sam raz na regularnie napełniany brzuch. Czyli trochę za skromnie dla niego. Ostatnio więcej jeździł i pływał niż jadał. Podróże może i staniały, o czym trąbiły na prawo i lewo firmy obsługujące pielgrzymów, ale za to o bezinteresowną gościnę czy dorywczą pracę było coraz trudniej. Nie rozpieszczał się sutymi posiłkami już od dobrych dwóch tygodni, więc chętnie zjadłby więcej. Więcej jednak nie było. Pozostawało uzupełnienie pustki w żołądku gorącym, lekko słodzonym napojem.

Siedział po gorszej, nawietrznej stronie ogniska, gdzie nie było dymu, za to były komary. Jadł cudownie aromatyczną pieczeninę. Więc zapomniał. Opar z podanego kubka uderzył go jak pięść dżuma, wyskakującego nagle z butelki.

– Niewiasta? Babę wam zapach przypomina?

Uniósł twarz, posłał pełne niedowierzania spojrzenie lekko uśmiechniętemu rudzielcowi.

– O czym mówicie? – Chciał, by zabrzmiało to szorstko, ale ta cholerna mięta zrobiła coś niedobrego z jego strunami głosowymi.

– Niewiasta – pokiwał głową Def Groot. – Pewnie wiedźma zielarka, co? Te są najgorsze. Rurowałem kiedyś jednego kupca, co w puszczy pobłądził i w gościnie u takiej na dwa dni stanął. Do dziś nie wiem, czym go tak omotała: lubczykiem, czarami czy może urodą, wiedźmim sposobem podrasowaną. Alem pół roku nad biedakiem pracował, a i jak skończyliśmy, to zdarzało mu się ni z tego, ni z owego łzami zalewać. Rodzina pretensji nie wniosła, bo ze dwa razy kontrahentów tak tym przy targu zaskoczył, że z ceny zeszli. Taa… Ciężki był przypadek. Wasz, na szczęście, tak poważny nie jest.

– Nie wiem, o czym mówicie – powiedział Debren, patrząc w trzymany oburącz kubek.

– Dobrze gotuję – uśmiechnął się zagadkowo Def Groot. – Ale kucharzem nie jestem. Jako duszysta na chleb zarabiam. – Odstawił talerz, nie do końca wyczyszczony z mięsa. – A także na sery, szynkę, wino zacne. Nie mówię tego, by się przechwalać. Chcę tylko zwrócić twą uwagę na fakt, który zapewne znasz z własnego doświadczenia. Na tym świecie tacy jak my, nisko urodzeni, muszą dobrze robić to, co robią, by szynkę i ser winem zapijać. Nie daj się zwieść pozorom, patrząc na mój skromny wózek i starą zbroję pana Kipancho. On nie jest byle kim, a i ja nie byle komu świadczę swe cenne usługi.

Debren zerknął na czwarty talerz, ani lepszy, ani gorszy od innych, za to z nietkniętą porcją, a potem do tyłu, na wiatrak. Chudy szlachcic, wciąż w pełnej zbroi, choć bez hełmu, stał z zadartą głową i przyglądał się nieruchomym skrzydłom.

– Wiem – mruknął, odwracając się z powrotem ku duszyście. – Wiem, kto to jest Kipancho z Lamanxeny. Czytałem o nim. Nie doczytałem się tylko, że to ktoś realny, z krwi i kości.

– Tak bywa z tymi, co genialnych poetów zainspirują.

– Pan Kipancho, ten z eposu rycerskiego… Darujcie, że chociaż krytyk ze mnie żaden, opinię swą wygłaszam, ale chyba odosobniona nie jest. To wzniosła postać, tragiczna i w symbole bogata, ale trochę… no…

– Szalona? – Def Groot uśmiechnął się wyrozumiale. Nawet nie spojrzał na Sansę, choć ten, jako lojalny giermek, powinien teraz albo zdzielić go miską, albo odstawić ją i pognać z donosem. No cóż, Def Groot był duszysta, którego stać na wino i szynkę. Znał się na ludziach.

– Mój pan to wariat – stwierdził bez ogródek Sansa, oblizując łyżkę. – Medycy obaj jesteście, to mogę wam to śmiało powiedzieć. Zupełnie rąbnięty wariat. Młotem bojowym, konkretnie. W bitwie pustynnej z temmozanami.

– Rozumiem – powiedział wolno Debren. – I twoją tu obecność, mistrzu Def Groot, i dziwne urojenia rycerza, któremu wiatraki z potworami się mylą. Młot bojowy ćwierć cetnara i więcej waży; mało się takich spotyka, co cios w hełm przeżyli. Ale co ja tu robię, nie rozumiem. Z owym młotem wasz zleceniodawca dawno się zetknął, to widać. Do świeżej rany nieraz byłem wzywany, zwłaszcza w okolicy mało w medyków i balwierzy zasobnej. Do takich przypadków… nigdy.

– Nikt cię nie prosi, byś leczył Kipancha – uspokoił go i duszysta. – Choroby umysłu to moja działka, zwłaszcza że z przyczyn naturalnych zrodzone. Co prawda pacjent upiera się, że młotem poraził go w boju Czwororęki Mag z Saddamanki, ale nawet jeśli tak było, bezpośrednia przyczyna pomieszania zmysłów magiczna nie jest, bo młot był zwyczajny. Nie mówiąc o tym, że psychice rycerza bardziej chyba zaszkodziła panna Dulnessa Romez. Cztery razy od owego młota cięższa i proporcjonalnie szkodliwsza.

– Jej też poeta nie wymyślił?

– Poeta historię ubarwił i upiększył, ale to, co oś narracji stanowi, to prawda.

Debren jeszcze raz poszukał wzrokiem długiej, lśniącej blachami postaci. Nie znalazł. Kipancho, trochę nie po rycersku, podchodził chyba wroga od tyłu, od strony wału przeciwpowodziowego i leszczynowych zarośli. Gospodyni, zgarbiona i zapuchnięta od płaczu, zdrapywała spaloną kaszę z kociołka, dziewczynka siedziała na dachu, nieruchoma i nastroszona niczym jakieś brązowe ptaszysko, a pompiarz zniknął.

– Czy panna Dulnessa żyje jeszcze?

– Jako panna? – uśmiechnął się po swojemu rudy. – Nie. Widzicie, panie Debren, dziewczęta, na których wspomnienie kubek z miętą w pewnej ręce dygoce albo wiatrak skrzydła w szyderczym geście zgina, otóż takie dziewczęta szybko mężów znajdują.

Debren odstawił kubek. Był zły, bo wcale nie drżały mu dłonie. Może trochę za mocno zaciskał palce na cynowej blasze, to wszystko.

– Na babach całkiem się nie znam – wzruszył ramionami. – rzeczą maguna jest użyte czary rozpoznawać i radę przeciw nim znajdować. Czasem nowe zaklęcia składać i szlifować, nim w świat pójdą. Ale ciosów zadanych w duszę cetnarową niewiastą nie leczymy. Takie przypadki kieruję do najbliższego zamtuza z dobrze zaopatrzoną w trunki piwniczką.

– Na sobie tej przemyślnej metody próbowaliście?

Debren przyglądał mu się chwilę w sposób mało przyjazny.

– Czytałem kiedyś o jednym rycerzu – powiedział pozornie niedbale – co wspomnienia przykre zabijał, kładąc trupem Bogu ducha winne wiatraki. Pewnie dlatego, że mieszanie skrzydłami powietrza uznał za bliskie mieszaniu się w jego intymne sprawy. Uważajcie, panie duszysto. Ta metoda może w kimś wzbudzić duże nadzieje, a tu wiatrak dyskretny jest, stoi z boku i nosa w cudze sprawy nie wtyka. Więc w kolejce do złojenia skóry wy na pierwsze miejsce się wysuwacie.

– Pozostańmy lepiej przy metodzie pana Kipancho. – Def Groot nie robił wrażenia przestraszonego. – Jeśli zamtuz i trunki nie pomagają usunąć zapachu mięty, to może spróbujecie ramię w ramię z rycerzem jakiegoś potwora ubić?

– Mówicie o wiatraku?

Duszysta pacnął się dłonią w kark. Ujął w palce zgniecionego komara, ale nie wrzucił do ogniska, jak parę poprzednich.

– Słyszałem o jednym badaczu robali, co to paskudztwo oskarżał o to, że diabła na grzbiecie wozi. Tenże przy ukąszeniu w krew człowiekowi wchodzi albo zwierzynie, z czego choroby się biorą. Głównie trzęsionka, zwana też febrą albo malarią. Badacz, co ową dziwaczną teorię głosił, nim na złą drogę zszedł, magunem ponoć był. Czyli ani durniem, ani fantastą. I nie za to na stosie go spalili, że głupoty o komarach opowiadał, a za to, że zwykłe bagienne duszki z siłą piekielną pomylił.

– I że na czele komisji śledczej jeden biskup stał z gębą całą w krostach, bo na mokradłach często na kaczki polował. Ponoć reszta sędziów, mocno argumentacją uczonego wstrząśniętych, dziwnie na wielebnego zerkała. Efektów diabelskiej działalności szukając. Znam tę historię. Młodych magunów na jej przykładzie uczą, by od diabłów i kapłanów z daleka się trzymali. Po co mi ją opowiadasz?

– Chciałem tylko zwrócić twą uwagę na fakt, że złe duchy i potwory mieszczą się w takim oto zwykłym, maleńkim robaczku. Więc dlaczego miałyby nie pomieścić się w dużym wiatraku?

– Komar to żywa istota.

– Skąd wiesz? Bo skrzydłami macha? Wiatrak też macha. Krew pije? Wiatrak też pije, tyle że wodę.

– Wiatraki się nie rozmnażają.

– A widziałeś kiedy komara w trakcie samorozmnażania? – Debren otworzył usta, by prawie od razu zamknąć je z powrotem. – No właśnie. Wiadomo, że z błot i wody stojącej wielkimi chmarami wylatują. Gdyby Bóg na ziemię z niebios spojrzał, to co by ujrzał z owej wielkiej wysokości? Chmarę maleńkich wiatraczków machających skrzydłami jak Dephol długi i szeroki. A co to jest Dephol? Błota i wody. Dostrzegasz analogię?

– Zaczynam – rzucił przez zęby Debren. – I nie pojmuję, dlaczego po bezdrożach się włóczycie, wiatraki spokojnym ludziom niszcząc. Ten sam efekt, czy raczej brak efektu, można osiągnąć, siedząc pod karczmą i tłukąc packą komary. Kipancho to Irbijczyk, więc rozumiem, że los tubylców jest mu obojętny, ale dla was ta kobieta – wskazał czyszczącą kociołek gospodynię – przecież jest rodaczką. Nie żal jej wam? I tej dziewuszki, co ze strachu na dach uciekła? Wiecie, że w tym poprzednim wiatraku, coście go nawiedzili, właściciel się powiesił?

– Debren, ja jestem duszysta, a nie świata naprawiacz. Pomagam ludziom, co sami ze swymi troskami sobie nie radzą. Za pieniądze, bo to mój zawód. Temu pompiarzowi też bym pomógł, gdyby zamiast po sznur, po radę fachowca sięgnął. Ale teraz płaci mi rycerz Kipancho i to jego duszą schorowaną przede wszystkim mam obowiązek się zająć.

– Mało skutecznie to robicie. Widziałem po drodze trzy świeżo spalone wiatraki. I gromadę grabarzy przy czwartym, rozwalonym. Piąty jeszcze stoi, ale coś mi się wydaje, że Kipancho nie po to wokół niego krąży, by uroki architektury podziwiać. Założę się, że teraz rękawicę wiatrakowi rzuci i walkę zacznie.

– Nie zakładajcie się lepiej, bo przegracie.

– Może nie jestem zawodowym duszysta, ale trochę na ludziach się znam. Stawiam wszystko, co mam w gotówce, że zaraz którąś z tych owiniętych szmatami tyczek wyciągnie. Bo to nie żadne tyczki, tylko kopie. Z tych nowoczesnych, na trzy części składanych. W sam raz broń, jak kto chce się z wiatrakiem potykać.

– Presji ulegam i zakład przyjmuję – uśmiechnął się szerzej Def Groot. – Nie z chęci zysku, bo zawodowiec jestem i widzę, żeś golec. Ale dla dobra pacjenta złamię swe zasady i oddam się hazardowi. Bo też i żaden to hazard. Przegrałeś, czarodzieju. Dawaj sakiewkę.

– Hę?

– Rzuć okiem na przednią ścianę wiatraka. Tam, za najniższą łopatą wirnika. Widzisz? To nie sęk ani żadna techniczna nowinka. Ta nieładnie przełamana rura drewniana, ze ściany stercząca, to koniec ułamanej kopii. Walki nie będzie, Debren, bo walka, krótka, lecz piękna, już się odbyła. Gdybyś przyjrzał się śladom, dostrzegłbyś trawę stratowaną kopytami. O tam, widzisz? Sansa zadął przepisowo w róg, a Kipancho zaszarżował stamtąd, zza jabłonki. Pierwszym ciosem sięgnął trzewi potwora i wyeliminował go z walki. Kopia pękła wprawdzie, ale spójrzcie: czwororęki już żadną ręką nie rusza. Pokonany został.

– Czwororęki?

– Tak Kipancho określa wiatraki. Sakiewka, Debren.

Debren, kręcąc z niedowierzaniem głową, wysypał na dłoń kilka miedziaków i jednego małego srebrnika.

– Bierz, twoje są. Nie wiem, jak je chcesz w dobro pacjenta obrócić, ale szczerze ci życzę powodzenia. Za poczęstunek dziękuję i żegnam.

– Poczekaj. – Def Groot poderwał się, widząc, że magun wstaje. – Nie możesz tak po prostu…

– Mogę – wyprowadził go z błędu Debren. – Tak po prostu. Jeśli przyczyn nie rozumiesz, to lepiej zmień zasady i zajmij się zawodowo hazardem, bo dupa jesteś, nie dusz ludzkich znawca.

– Czekaj, Debren, nie odchodź. Rozumiem przyczyny. Ale nie odchodź.

– Zgodziłem się tu przyjechać, bo ten hultaj o jakichś ranach związanych z magią bajdurzył. To robota dla maguna, jak fachowca lepszego pod ręką nie ma. Ale do wiatraków to sobie cieślę najmijcie.

– W tym wiatraku zły duch siedzi.

– I ty w to wierzysz? Widziałeś może tego ducha? Słyszałeś? Nie chrzań mi tu, Def Groot, z łaski swojej. Zwłaszcza że zarabiasz na owym hipotetycznym duchu.

– Jak będziesz w mieście, zajdź do pierwszej napotkanej świątyni. Zapytaj księdza, mniejsza o wyznanie, czy W Boga swego wierzy. Czy widział go może lub słyszał. Poproś, by nie chrzanił, zwłaszcza że zarabia na…

– Myślałem, że kodeks cechowy zabrania wam popychania ludzi do samobójstw.

– A ja, że wasz nakazuje potrzebującemu pomóc, a zleceniu się przyjrzeć, nim się je odrzuci. Prawo zaś stanowi, że każdą odmowę uzasadnić należy.

Debren wyładował złość na jakimś komarze wielkim jak latawiec. Duszysty rąbnąć nie mógł. Kodeks cechowy magunów zdecydowanie tego nie zalecał.

– Dobrze, niech ci będzie. Zanim zaczniesz się pocić i zachciankę szaleńca na rzeczowe zlecenie przekładać, cholernie dobre uzasadnienie ci podam. Jutro wsiadam na barkę rzeczną. Zadatek już wniosłem. Nie mam czasu włóczyć się z Kipanchem i podnosić mu morale twierdzeniami, że z wiatraków wredne sukinsyny są i kopia w bebechy słusznie im się należy.

– Dukat – powiedział spokojnie Def Groot.

– Co: dukat? – wzruszył ramionami Debren. – Mówiłem, że jutro odpływam. Nie mam czasu gnić tu tygodniami i na owego dukata zapracowywać.

– Dukat za jeden dzień pracy. Niecały – spojrzał na słońce duszysta. – Południe dawno minęło, a barka przed południem odpływa. Dwadzieścia klepsydr roboty, w tym sen, bo nocą Kipancho nie poluje. Pomyśl, Debren. To wychodzi po trzy grosze za klepsydrę. Robotnik tyle za trzy dni harówki bierze, a mistrz murarski za dzień.

– N… nie – powiedział niepewnie Debren.

– To zadatek za przejazd zapłacony sam barką popłynie, bez ciebie. Bo całą gotówkę do mnie przegrałeś.

– Mam jeszcze… – Urwał. Przypomniał sobie i dziesiętnika drabów miejskich, i właściciela „Złotego Bażanta” tłukącego głową o beczkę.

– No, to pojedliśmy – odstawił miskę Sansa – a teraz do roboty. Chodźcie, panie czarodzieju, pokażę wam, jaki mamy sprzęt i środki potworobójcze. Może coś się wam w diagnozowaniu przyda.

– Diagnozowaniu?

– Ano tak. Potwór, widzicie, pokonany został, ale cudem jakimś przeżył. I teraz pan mój nie wie, co z tym począć. Ktoś musi sprawę zbadać i powiedzieć, co dalej robić. To właśnie wasza robota.


* * *

– Skąd pewność, że żyje? – zaczął od najprostszej metody Debren. Stali z rycerzem na tyłach wieży, obok wychodka i starannie wypielonego warzywnika. Debren miał przy sobie mały drewniany młoteczek, jakich używaną cyrulicy i znachorzy do opukiwania pacjentów, a Kipancho topór. Rozmiary topora sugerowały, że odkupiono go od jakiegoś łowcy smoków.

– Posłuchaj.

Za groblą szumiała rzeka, jakiś dopływ czy może odnoga Nirhy. Ćwierkały ptaki; w trzcinach, przelewających się i na tę stronę wału, kaczka uczyła kwakać swe młode. Brzęczały komary i bąki. Ale w sumie było dość cicho i Debren nie musiał zaklęciami podostrzać zmysłów, by zrozumieć, o co chodzi marszczącemu brwi rycerzowi.

– To jakiś mechanizm – stwierdził.

– Zgadza się – kiwnął głową Kipancho. – To coś wydaje się być jednym z mechanizmów wiatraka. Na moje ucho to będzie dolna przekładnia.

– Albo raczej coś, co ją przypomina – mruknął z przekąsem magun. – No dobrze. Co dalej? Myślicie, że powinniśmy zajrzeć do środka?

– Chyba tak… – powiedział niepewnie Kipancho i podrapał się po mocno przerzedzonej czuprynie. Był starszy i od Def Groota i od swojego giermka, ale podrapał się bez problemu prawą ręką. Tą z toporem na smoki. – Prześwietl go.

– Prze… Co mam zrobić?!

– Widziałem kiedyś, jak nadworny czarodziej naszej miłościwej pani prześwietlał ją magicznym blaskiem, z kryształowego zwierciadła płynącym. Niesamowity to był widok. Kości wszystkie ukazane zostały, trzewia… Ale jakiej płci następca tronu będzie, ustalić się nie dało, z czego mały konflikt graniczny z Marimalem mieliśmy. Szło o to, kto komu zadatek na posag ma zapłacić. Bo tamtejszemu władcy obojętne było, czy syna, czy córkę za dziecię wyda, co je królowa powije. Chodziło o szybkie spisanie kontraktu małżeńskiego, żeby przed zimą część koalicji wehrleńskiej nastraszyć, a resztę pobić. A że gotówki w skarbcu brakowało, to kazali Marimalczycy swoim posłom obstawać przy twierdzeniu, że płód nic między nogami nie ma, a podświetlony, frywolnie kuperkiem kręci i wymyślne pozy przybiera, by zgrabniejszym się wydać. Znaczy się: dziewuszka. Nasi medycy chłopca się dopatrzyli, ale pewności chyba nie mieli, bo król ostatecznie zaliczkę na posag wypłacił, by w razie omyłki lekarskiej córce staropanieństwa nie zafundować. Ale odsetek uzgodnić się nie dało i ostatecznie cały posag poszedł na wojnę nie z Wehrlenem, a między przyszłymi teściami.

– Smutne – stwierdził bez żalu Debren. – A jeszcze smutniejsze, że ja ani zwierciadła nie mam odpowiedniej wielkości, ani kwalifikacji nadwornego czarodzieja. Gdybym miał, zbijałbym majątek czy to badania prenatalne czyniąc, czy na zakładach z przyszłymi tatusiami. Więc chyba przyjdzie mi prostego sposobu użyć i wleźć do środka przez te wrota.

Zrobił krok i zatrzymał się, osadzony w miejscu chwytem za ramię.

– Poczekaj, mistrzu. – W ciemnych oczach Kipancha lśniła szczera troska. – Nie chcę cię pouczać, bo to ty dwa dukaty bierzesz za…

– Ile?!

– …udzielanie mi swych cennych rad. Ale zważ, gdzie stoimy. On tu plecy ma, a w dole pleców, potwór czy nie. to samo, co każda żywa istota.

– Mówicie poważnie? – Kipancho posłał mu pełne wyrzutu spojrzenie, więc poprawił się szybko. – O tych dwóch dukatach, znaczy,

– A co, za mało? – pokiwał głową rycerz. – I mnie się tak widzi. Kazałem Def Grootowi od trzech składanie propozycji zacząć, ale powiedział, że z takiego zawyżania stawek tylko nieszczęście dla biednych wdów i sierot idzie, bo ich potem na usługi rozwydrzonego fachowca nie stać. Więc zgodziłem się wypłacić mu pól dukata, jak się z wami zdoła na dwa dogadać. Jeśli cię uraziłem, Debren, to wybacz staremu wojakowi. Nigdy w rachunkach mocny nie byłem. Anim wrogów nie liczył, ani żołdu. Błędny rycerz jestem, a nie najemnik.

– W porządku – mruknął Debren. – Czytałem księgę, co ją o was napisali. Wiem, że dla sprawy i honoru mieczem wywijacie, a nie dla złota. – Westchnął. – To co z tymi plecami wiatracznymi? Chodziło, jeśli dobrze pojąłem…

– …by w rzyć potworowi nie włazić – dokończył rzeczowo rycerz. – Raz, że to nie po bożemu. Ja starej daty jestem i to ci rzeknę, że brzydzi mnie, jak słyszę o chłopie, co z drugim chłopem takie rzeczy robi. Dwa, że strasznie niehonorowo by to było i ludzie by się z was potem śmiali. Trzy wreszcie, że to niebezpieczne. Patrzcie tylko, jakie to wielgachne bydlę. I wiatrak w dodatku, więc wiatrów w nim pewnie wielka siła. Jak was z bąkiem puści, to nad tą groblą przemkniecie i w drugi brzeg… hmm… pierdyknięcie. Straszna śmierć. A Vanringer, jak go znam, strasznych pieniędzy zażąda, twierdząc, że grzebanie tego, co potwór wysra, stu dodatkowych zezwoleń wymaga i musi słono kosztować.

Debren cofnął się posłusznie. Powtarzał sobie w duchu raz po raz, że to, co czuje jego nos, to tylko efekt bliskości wychodka. I wierzył w to, co powtarza. Ale sam fakt, że musi uciekać się do takich sposobów, wróżył niedobrze.

– Z boku jest okienko. Jakoś się przecisnę. Może być?

– Ty jesteś ekspert, nie ja. Ja wiem, gdzie stwora kopią pchnąć, by ducha wyzionął.

– Sansa, dawaj tu muła! – Zwrócił się z powrotem ku rycerzowi. – Myślałem, po poprzednich… hmm… trupach sądząc, że potwory ogniem zabijacie.

– Udam, że nie słyszałem – zapewnił łaskawie Kipancho. – Ogniem walczą smoki, inkwizytorzy i inna pozbawiona honoru hołota. Rycerzowi nie przystoi posługiwanie się tym plugawym orężem o trochę jakby piekielnym rodowodzie. A poza tym… – odchrząknął z zakłopotaniem. – Nie śmiej się, ale to zbyt bolesne.

– W rękawicy się nie oparzysz.

– Miałem na myśli ofiarę. Przeciwnika trzeba wziąć do niewoli albo zabić. Zadawanie niepotrzebnego bólu to zwykłe łajdactwo.

Sansa podprowadził muła. Ustawili go przy okienku. Debren wziął młotek w zęby i ostrożnie przecisnął się przez otwór. Na szczęście okienek było więcej i nie musiał przyświecać sobie pochodnią. Dziurawy dach też ułatwiał orientację.

– I co? – zawołał z zewnątrz Kipancho.

– Piękny cios. – Debren bez przekonania szarpnął zakleszczony między trybami ułomek kopii. – Zablokowało przekładnię. Na amen. Dlatego wirnik stoi.

– Ale żyje?

Magun stłumił klątwę… Bez odrobiny przekonania przeskanował otoczenie. Z magicznych przedmiotów był tu tylko duży pająk mutant, pewnie potomek zbiega z jakiegoś laboratorium. Miał za dużo kończyn i snuł dziwne pajęczyny, ale poza tym niczym się nie wyróżniał i czmychnął w kąt, gdy Debren zabrał się do oglądania pompy,

– To tylko woda – postawił diagnozę po dłuższej chwili opukiwania młotkiem i sondowania magicznym echem. – Zamiast koła mają tu pompę. Powinna tłoczyć wodę z polderu do rzeki, ale chyba zawór wysiadł i mechanizm stuka, a woda płynie w odwrotnym kierunku. Prawem naczyń połączonych.

Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał. Debren zdążył sobie nawet wyobrazić, że trójka pomyleńców spakowała się i wyniosła cichaczem, a na zewnątrz czeka na niego tylko właściciel wiatraka. Z kłonicą w ręku i mocnym postanowieniem porachowania komuś kości.

– Czyli nie umarł – zadudnił naraz głos rycerza. Debren westchnął w duchu.

– Chyba nie.

– Myślisz, że agonia potrwa długo?

Otwierał już usta, ale coś go powstrzymało. Albo ktoś. Ktoś się poruszył wysoko, na dachu.

– Trudno powiedzieć. – Poszukał wzrokiem drabiny. – Co zrobimy, gdy wyzionie ducha?

– My? Nic. Pojedziemy dalej. Za usuwanie trupów odpowiada Vanringer. Ten udający wiatrak czarodziej to poganin, więc pochówek ma zgodny z pogańskim zwyczajem. Poprzez palenie zwłok. To zresztą tańsze od kopania grobu.

– Syf i zaraza – zaklął pod nosem. Drabiny nie było. Tylko trochę usztywniających ściany listew, parę poziomych belek szkieletu i lina z węzłami. Wciągnięta na więzar dachowy. – Def Groot, mamy problem! Tej małej nie da się ściągnąć z dachu! Musi nam pomóc! Powiedz jej, by spuściła linę!

– Nic z tego. – Z głosu duszysty nie dało się wyczytać emocji. – Powiedziała, że nie zejdzie i nikogo na górę nie wpuści. A jak kto próbować będzie, to mu półcetnarowy pocisk na łeb zwali. Przy tej wysokości nawet Kipancho, sławny ze swej twardogłowości, czegoś takiego by nie przeżył.

– Bzdura. Ta smarkula nie ma niczego równie ciężkiego pod ręką.

– Ależ ma, Debren, ma. Siebie.


* * *

– To niebezpieczne – spróbował po raz ostatni Def Groot. – Sansa, powiedz mu.

– Prawda – przytaknął giermek. – Te depholskie psy… bez urazy, panie duszysta, o buntownikach mówię, a wyście przecie lojalni… no więc ci obwiesie od początku wilkiem na nas patrzyli. Dwóch wozaków nam stłukli, a nasz własny wóz, co oś w nim pękła, drugi tydzień w naprawie stoi. Kręcą łajdaki, że mocy przerobowych nie ma, że części brak. A mnie, jak sam jechałem z tą czy inną sprawą, i to raz psy gnały, wielkie jak odyńce, od razu poznasz, że tresowane, raz jacyś z kijami otaczali, a dwa razy coś gwizdnęło przy uchu, strzała ani chybi. A przecie giermek jestem, więc rycerz prawie. Strach budzę i grozę. Was, bez urazy, jak tylko bez ochrony zobaczą, to od razu skoczą. A muł nie rumak, szybki nie jest. Możecie nie uciec.

– Nikt mnie nie będzie ganiał. – Debren dociągnął popręg. – A gdyby nawet, to jechać trzeba. Bo dziewczynka nocy na dachu nie przetrzyma.

– Zmarznie, zdrętwieje, to zlezie – powiedział Def Groot.

– No, nie wiem – zerknął na budkę pompiarza Sansa. – Już zanim po mistrza Debrena pojechałem, to matka od próśb błagalnych całkiem ochrypła. Teraz choćby i chciała, to nie da rady zawołać.

– To ojciec zawoła – mruknął Debren.

– Jeśli wróci – zauważył giermek.

– Nie wróci – wzruszył ramionami Def Groot. – Powiedzieć wam, gdzie teraz jest? W najbliższej gospodzie. Będziesz przejeżdżał niedaleko niej. Może nie przejedziesz. Bo jak się dostatecznie mocno nie upije, a żebracy mają z tym problemy, to znajdzie sobie jakieś widły i ruszy w tę stronę. Może nie sam. Przez tę powódź – wskazał sterczące spod pól zasiewy – takich świeżo upieczonych żebraków jest tu trochę więcej. Ale możliwe, że będzie sam. Chłopi to są chłopi. Napluj na chłopa, a grzecznie podziękuje i tylko co zuchwalszy zapyta, czy wolno ślinę zetrzeć. Trzeba zdrowo nimi potrząsnąć, by za broń chwycili. Aż strach mówić, jak zdrowo.

– Nie bardzo rozumiem, do czego zmierzasz.

– No to jest nas dwóch – uśmiechnął się krzywo Def Groot. – Jednak jedziesz?

– Nie wiem, co robić, żeby drewniany wiatrak umarł. Albo nie umarł. – Debren wydźwignął się na siodło. – Cholera, nawet nie wiem, co bym wolał. Za to wiem, co zrobić, by ściągnąć tę małą z dachu.

– Pogonić Vanringera. Rozpocznie ceremonię pogrzebową i wypłoszy gówniarę ogniem.

– To nie jest śmieszne.

– Wiem – powiedział dziwnym głosem Def Groot. – Możesz też przywieźć łuk.

– Ludzie powiadają, że każdy duszysta jest najlepszym kandydatem na pacjenta innego duszysty. Boście są dwa razy bardziej pokręceni od takich wariatów jak rycerz Kipancho. I wiesz co, Def Groot? Jak rzadko, zgadzam się z tym, co ludzie powiadają.

– Szerokiej drogi, mistrzu. Będzie ci potrzebna.


* * *

Droga była wąska, ale za to pusta. Bez trudu, omijając coraz rozleglejsze połacie zalanego terenu, dojechał do przedmieścia. Ta już mogły być problemy. Między rzadko rozrzuconymi zabudowaniami kręciło się trochę za dużo ludzi i trochę zbyt liczni byli wśród nich wieśniacy, debatujący w najeżonych widłami i grabiami gromadach. Na szczęście niczego jeszcze nie uradzono. Grupki, choć wiele ich było, trzymały się z osobna i od nieznajomego raczej odsuwały, niż próbowały zastępować drogę. Debren minął przystań, upewnił się, że barki nadal nie ma, i nie zaczepiany przez strażników przejechał pod zachodnią bramą.

Miasteczko Berhem, choć otoczone murem i z własnym portem rzecznym, do wielkich nie należało. Rynek był tuż za bramą, a stojąc na rynku i patrząc z wysokości siodła nad głowami przechodniów, można było bez trudu zlokalizować połowę składów kupieckich. Zawieszone wysoko na drągach znaki cechowe wskazywały drogę niepiśmiennym i takim jak on, nie znającym języka.

Powroźnika, chyba jedynego w grodzie, znalazł tuż za, ratuszem. Wąska uliczka była niemal całkowicie zatarasowana przez dwukołowy wóz taborowy, na który rozchełstani żołnierze ładowali zwoje lin i sznurów. Z okna kamienicy słała im ciepłe spojrzenia małżonka gospodarza, l a sam powroźnik stał w bramie, odhaczał w księdze wydawane partie towaru i raz po raz zacierał ręce. Wokół Już gromadzili się amatorzy popijawy, która bez wątpienia nastąpi, gdy sfinalizuje się transakcję, więc w uliczce nie brakowało radosnych ludzi. Żołnierze, znudzeni garnizonową rutyną, też sprawiali wrażenie zadowolonych. Ale ci, co tylko przechodzili i na żadne korzyści nie liczyli, miny mieli dość ponure.

– Ciężkie, cholerstwo – narzekał jakiś gołowąs uginający się pod zwojem liny. – Po co nam taka grubaśna? Słonia wieszać będziem?

– Głupiś, szczylu – stęknął niewiele starszy kompan ze śladem cięcia na gębie. – Nim do wieszania przyjdzie, trza buntowników w partie pogrupować i do twierdzy prowadzić. Taką okrętową liną ich się wtedy łączy, po trzydzieścioro. Palcówką szyję ciasno oplatasz i do owej czteropalcówki krótko wiążesz. Cienkiego sznura wtedy żaden zębami nie sięga, a grubego nijak nie zgryzie, choćby i tydzień w drodze.

– A nie lepiej łańcuchy i żelazne obroże stosować?

– Ale kmiot z ciebie, Hosse, aż dziw, że ci halabardę dali, a nie kawał kija. Ty wiesz, ile kajdany żelazne kosztują? A smar do nich, szczotki druciane do rdzy ścierania? W łańcuchy to się szlachciców zakuwa, co przeciw władzy knują, bo tych z natury mało jest i można nastarczyć. A tu, jak wywiad donosi, bunt ma być le… legurarny. Kupa Depholców za broń chwyci, to i jeńce w tysiące pójdą. Kto by złoto na tyle łańcuchów wydawał? I po co?

Debren przywiązał uzdę do kraty w oknie, przecisnął się do powroźnika.

– Linka mi potrzebna – powiedział powoli, starannie wymawiając słowa. Dephol, choć formalnie własność królów Irbii, leżał daleko od metropolii i był prawdziwą potęgą gospodarczą, więc nawet z poważnymi kupcami trudno było niekiedy porozumieć się po irbijsku. A on, na dodatek, posługiwał się staromową.

– Ne ma linka – uśmiechnął się szeroko powroźnik. – Przedan systka.

– Nie potrzebuję dużo. Dwadzieścia pięć łokci tylko. Palcówki. Może być pośledniejszego gatunku. Nawet jednorazowa. Byle była.

– Jednorazna? – Wyplataczowi udało się poszerzyć uśmiech, który teraz sięgał aż za uszy. – Szubieniczna, tak? Ta zwłaszcza nie jest. Cały zapas na wojsko. Nawet ścinki brać. Duża zbyt.

– O ludzkie życie idzie. Dobrze zapłacę.

– Ludzkie, tak, tak, ja wiem. Wieszanie ludź za gardło. Rozumie twoja język. Szubieniczna lina szukasz. Przyjdź pojutro. Dwa dni. Dzisiaj nie jest.

– Potrójna stawka. Policzcie sobie jak za siedemdziesiąt pięć łokci.

Powroźnik zawahał się.

– Musiał ja bym od wojsko brać trochę. To niedobra. Ktoś może myśli: on Depholec, on na braci nie daje sznur, by nie wieszać za gardło, choć to buntowniki. Może on sam buntowniki? – Odhaczył następny zwój czteropalcówki. – Eee, lepiej nie. Chyba że… no… jak za sto łokci.

– Co to za jeden? – zainteresował się dziesiętnik doglądający załadunku. – Hej, ty! Liny chcesz kupować? Można wiedzieć, po co ci liny?

– Psa chcę uwiązać – mruknął Debren.

– Psa? – Żołdak podszedł bliżej, podciągając pas z krótkim mieczem. – Irbijskiego może, hę?

– A diabli go wiedzą, ja się tam na rasach nie znam. Ten irbijski jak wygląda?

– Królewski herb nosi – dziesiętnik postukał się po naszywce na żółtym kaftanie.

– Ten nie nosi. – Debren zerknął za siebie, na bramę i podwórko. Mur dzielący je od sąsiedniej posesji nie był wysoki, ale w przejściu kręcili się żołnierze dźwigający liny z ukrytego gdzieś w głębi warsztatu. Było też parę kur mogących zaplątać się między nogami, no i dziewka służebna trzepiąca kobierzec. Kawał baby z trzepaczką niewiele lżejszą od bojowego młota, którym oberwał po głowie Kipancho. Niedobrze.

– Wiecie co, panie powroźnik? – podrapał się po grdyce dziesiętnik. – Sprawdzimy chyba jakość waszego towaru. Hossę, chodź no tu ze sznurem.

– Jestem w służbie rycerza Kipancho y Kipancho – powiedział szybko Debren. – Z Lamanxeny.

– Tak? – uśmiechnął się krzywo dziesiętnik. – To ciekawe. A jam słyszał, że owego sławnego rycerza elementy wywrotowe właśnie zamordowały. I że, przed śmiercią, z góry trupów depholskich apel płomienny wygłosił, króla Belfonsa sławiąc i pomsty za swą krew wzywając. Już o tym najnowszą kronikę do druku składają. Z relacją sławnej Lelicji Zelgan. Wstrząsającą ponoć.

– Przejedźcie się ze mną trzy mile, to zobaczycie rycerza w pełni sił i zdrowia.

– Po pierwsze to halabardnik jestem, a nie jakiś zakichany kawalerzysta, więc jeździć nie mam na czym. A po wtóre, choćbym i miał, nie takim głupi, żebym się dał jakiejś łazędze, mowę moją kaleczącej, w pole wywieść. Słyszeli my o takich na szkoleniach, prawda, Hosse? Prowokatory zasrane. Tylko patrzą, jak tu samotnego wojaka, albo i oddział nieliczny, na jaką boczną groblę skierować, a potem opaść kupą i wytłuc. Przyznaj się od razu, żeś gerylas i że na irbijskie gardła te sznury kupujesz. Roboty mamy huk, to szczerość docenimy. Bez tortur nijakich się ciebie powiesi. Może nawet u kata się za tobą wstawię, to ci pętlę dobrą uszykuje, natłuszczoną. I kamieni w kieszenie nabrać pozwoli.

– Prawdę gada! – zawołał ktoś z gromadki dalekich krewnych i znajomych powroźnika czekających na darmowy napitek w karczmie. – Żyw Kipancho!

– Dziesiętnik drabów za mnie poświadczy – powiedział Debren, cofając się o krok.

– Drabów? – zarechotał reprezentant halabardników. – A to dobre! Toś jeszcze nie słyszał, żeśmy całą draberię grodzką internowali? Szeregowy z ciebie spiskowiec być musi. Niedoinformowany. Aż szkoda loch takim zaśmiecać.

– To co, urżnąć sznura? – zawahał się Hosse.

– Rżnij, ciamajdo. Nie pamiętasz, co instruktorzy z Urzędu Ochrony Tronu gadali? Bunt trza wypalić do samiuśkiego końca. Całą zdegenerowaną tkankę i jeszcze trochę zdrowej, tak na wszelki wypadek.

– Żyw Kipancho! – zawołał łamanym irbijskim jakiś inny głos. – Ale już niedługo! Ręce precz od naszych wiatraków!

– I bab! – podchwycił następny. Po depholsku, ale Debren zrozumiał. – Bruneci do domu! Precz z okupantem!

Powroźnik zgubił gdzieś uśmiech. Woźnica wozu taborowego pogroził tłumowi batem. Tłum cisnął w woźnicę świeżym łajnem jego własnej taborowej szkapy.

– Cisza, hołoto depholska! – huknął dziesiętnik. – Rozejść się!

Debren próbował skorzystać z okazji, ale dwaj cofający się w głąb bramy żołnierze, zaniepokojeni gniewnymi okrzykami tłumu, zablokowali mu nieświadomie drogę. Hosse sięgnął po nóż, zaczął rozwijać linkę, zerkając na maguna jak krawiec robiący pierwsze przymiarki. Nie wyglądało to dobrze. Debren zauważył, że przedmiotem oceny jest odległość od jego szyi do sterczącej nad bramą belki. Dźwigała znak cechowy, ale była dość solidna, by utrzymać wisielca.

– Za miecze! – krzyknął jakiś przyciskany do ściany wojak. – Lać tubylca!

– To prowokacja! – pisnął mocno zakapturzony osobnik, kręcący się to tu, to tam i nadstawiający ucha. – W imieniu Urzędu Ochrony…

Nie dokończył. W lewe ucho zdzielił go blondas w rzeźniczym fartuchu, w prawe oberwał od ciemnowłosego i smagłego Irbijczyka. Woźnica strzelił z bata, trafiając rzucającego nożem wyrostka. Doniczka, ciśnięta celnie i dyskretnie nie wiadomo skąd, roztrzaskała się na głowie speca od ekonomii konwojowania jeńców. Wojak, posłany po zaopatrzenie bez hełmu i halabardy, padł. Za to inni, nie bardzo pewni siebie bez swych blach, szturmaków i broni długiej, nie bawili się w standardowe rozpychanie tłumu. Krótkie miecze jeden po drugim wyskakiwały z pochew. Choć nie było specjalnie ciasno, ktoś oberwał po przedramieniu, a jakiś inny jasnowłosy cywil z niedowierzaniem plunął krwią i kawałkiem zęba.

– Mordują! – zawołał trzymający się ściany pijak. I runął, obalony siłą własnego okrzyku. Stojący obok żołnierz uskoczył, potrącając biodrem gapiącego się sześciolatka. Matka chłopca trzasnęła go bez namysłu koszem pełnym jaj. Ktoś chwycił ją za rękaw bufiastej bluzki, trzasnęły szwy, błysnęła biel kobiecej skóry.

– Gwałcą! – zawyła towarzyszka wojowniczej mamy.

– Machrusie, oczy mu wyciekły! – odskoczył od ociekającego żółtkami halabardnika któryś ze świeżo wcielonych żółtodziobów. – Oślepiła! Ludzie!

– Na wóz zbrodniarkę! – wywinął mieczem inny. – Przesłuchać!

– I przegwałcić!

– Niech żyje wolność!

– Niech żyje król!

– W mordę czarnego!

– Bić blondynów skurwysynów!

Poszybowały kamienie i noże. Zagwizdały miecze, ale tłum nie poszedł w rozsypkę. Zaułek był ciasny, wóz z koniem zajmowały zbyt wiele miejsca, a w powietrzu coś musiało wisieć od dawna i prawie każdy mężczyzna tubylec miał przy sobie jak nie długi sztylet, to tęgą lagę, która zupełnie nieźle radziła sobie przeciw lekkiemu mieczowi piechura.

Hosse podjął decyzję i zaczął szybko odwijać dłuższy kawałek liny. Debren też się zdecydował. Chwycił wiszący przy biodrze młodzika koniec zwoju, szarpnął w górę i zarzucił na łeb dziesiętnikowi.

– Szpieg! Łapać go! – Zaatakowany próbował sam wymierzyć magunowi sprawiedliwość, ale miał już zwój na wysokości piersi, a wystraszony Hosse obracał nim w drugą stronę. – Śmierć zdrajcom!

– Śmierć zdrajcom! – podchwycił jakiś Depholec, wyszarpując powroźnikowi ciężką księgę rachunkową i waląc go nią w łeb.

Debren naciągnął zwój w dół, na wysokość pasów obu skrępowanych nim wojaków, złapał stojący na stołku kałamarz, cisnął nim w skaczącego na odsiecz żołnierza i rzucił się biegiem w stronę podwórka. Za jego plecami, na ulicy, zawył pierwszy ciężko ranny człowiek, rozpaczliwie zarżał koń, któremu precyzyjnie wykonanym pociągnięciem noża rozpruto brzuch.

Pierwszego objuczonego liną żołnierza Debren rąbnął z wyskoku stopą w brzuch, przeskoczył nad nim, prawie nie zwalniając. Drugi zdążył zrzucić pęto liny i wydobyć trzydziestopalcowy miecz. Debren, w ostatniej chwili rezygnując z magii, trzasnął go w nos lewym prostym i wyrwał broń z ręki. Zaraz potem potknął się o kurę. Utrzymałby się na nogach, gdyby nie druga, którą nadepnął i dość rozpaczliwie próbował nie zgruchotać.

W efekcie kura poległa, a on wyłożył się jak długi, i to plecami w dół. Z prawej, wściekle furkocząc szeroką spódnicą i dudniąc drewniakami, rzuciła się na niego służebna. Po lewej, widziany kątem oka, szarpał się z linami stojący w drzwiach warsztatu Irbijczyk. Z tyłu dziesiętnik, któremu udało się przewrócić siebie i Hossego, wrzeszczał coś o darciu pasów, klął i pluł ze złości. Debren osłonił się mieczem i wierzgnął prawą nogą. Celował w krocze i chyba nawet trafił. Ale to była baba.

Trzepaczka o rozmiarach i wadze małej łopaty przełamała blokadę i grzmotnęła go kantem w czoło. Służebna, prawdziwy niedźwiedź w spódnicy, przejechała ze dwa łokcie na jego trzeszczącej w stawach stopie i runęła obok.

Żołnierz już biegł. Zrezygnował ze ściągania zwoju, za to zdążył wyjąć miecz. Debren, oszołomiony, z lewym okiem zalanym krwią, przetoczył się przez prawy bok, poderwał, chwytając miecz. Zginąłby od cięcia przez środek czaszki, gdyby nie zaplątała się między nich służebna. Irbijczyk musiał uskoczyć, stracił trochę czasu. Uderzył mocno, ale już w zastawę.

Debren rozpaczliwie sparował kolejne dwa cięcia: znad lewego i prawego ramienia. Żadne nie było wymyślne ani szczególnie mocne. Średniej klasy szermierz wyszedłby spod nich unikiem albo puścił miecz po zastawie i też niewymyślnym kontratakiem jeśli nie zabił, to przynajmniej boleśnie ugodził przeciwnika. On z trudem przeżył. I uświadomił sobie, że któregoś z następnych ciosów nie przeżyje.

W przypływie paniki próbował uderzyć gangarinem. Irbijczyk chyba się nie zorientował, co znaczył wyrzut lewej ręki i dziwny układ palców, ale koordynacja zaklęcia i wykonywanej mieczem zastawy wyszła Debrenowi fatalnie. Odbił ostrze w lewo, prosto na swoją drugą dłoń. Miał szczęście, bo klinga uderzyła płazem między knykciami a nadgarstkiem, niczego nie obcięła. Ale ból targnął całym lewym bokiem, a jemu pociemniało w nie zalanym krwią oku.

Uskoczył, pchnął. Chybił. Odbił bliźniaczo podobne pchnięcie. Zarzuciło nim pod trzepak, ale za to, będąc w odwrocie, sparował trzy chaotyczne machnięcia irbijskiego miecza. Przed okiem wciąż migotały czarne i czerwone plamy, lewa dłoń pulsowała bólem. Próbował złożyć palce do gangarina. Stwierdził z przerażeniem, że nie jest w stanie. Dłoń była tylko kawałkiem bezużytecznego mięsa, promieniującego cierpieniem.

Dziewka służebna pozbierała się, mocniej zacisnęła swe wielkie łapy na rękojeści trzepaczki. Nie atakowała jeszcze, ale już ustawiała się z prawej, już odgradzała od sterty drew, po których można było szybko wdrapać się na daszek drewutni, stamtąd na warsztat, a z warsztatu skoczyć za mur, do sąsiadów. Debren, osłaniając się rozpaczliwie od kolejnych uderzeń, gorączkowo szukał cienia pomysłu na wygrzebanie się z opresji.

Najchętniej by się poddał. Dziesiątki razy brano go pod straż i prowadzono do wyższych przełożonych, a ci zawsze w końcu puszczali go wolno, wychodząc ze słusznego założenia, że lepiej mieć dług wdzięczności u czarokrążcy niż żyć z łatą zabójcy neutralnych i nieszkodliwych magików. Cech czarnoksiężników nader często prześladował w paskudny sposób nadgorliwców, którzy bez mocnych podstaw karali gardłem któregoś z konfratrów.

Teraz nie było jednak szans na bezpieczne oddanie się w ręce straży. Na ulicy, a częściowo już także w bramie, wrzała bitwa. Siły były wyrównane, a to znaczyło, że dziesiętnik nie będzie miał ani jednego podwładnego, którego mógłby odesłać do tyłu i wyznaczyć do pilnowania jeńca. W tego typu walkach ulicznych, gdy nikt nie miał pewności, czy lada moment nie zwali mu się na kark całe zbuntowane miasto, nie brało się jeńców. Brało się nogi za pas i przebijało jak najszybciej do ratusza, zamku czy cytadeli, kładąc trupem każdego, kto, świadomie lub nie, opóźniał moment połączenia z głównymi siłami garnizonu.

– Cofać się! – wykrzykiwał rozkazy dziesiętnik. – Na podwórze! Za dużo ich!

Nie było już czasu. Bramy dało się bronić mniejszymi siłami, a pierwszym krokiem do sprawnego odwrotu lub zamienienia kamienicy w twierdzę musiało być oczyszczenie podwórza z elementu niepewnego. Dziesiętnik wciąż szarpał się ze zwojem i Hossem, z którym blokowali się wzajemnie, lecz lada chwila wokół trzepaka pojawić się musieli uciekinierzy z ulicy.

Debren przykucnął. Miecz zagwizdał mu nad uchem, rozpruł kobierzec na długości dwóch stóp. Był ostry i ciął, a nie uderzał, ale i tak buchnęło kurzem, zaś wokół zrobiło się szaro. Irbijczyk odskoczył, przetarł oczy wierzchem dłoni. Służebna, skradając się przy murze, zaczęła zachodzić Debrena od tyłu.

Kurz. To było to. Dużo kurzu, który praktycznie nic nie waży.

Musiał zaryzykować. Zanurkował na czworakach pod dolną poprzeczką trzepaka. Myślał, że przestraszy służebną. Pomylił się. Przez łzy w szparze między powiekami dostrzegł gwałtowny ruch; ciężka drewniana packa, tym razem dużo szybsza, pomknęła ku jego głowie. Średniej klasy szermierz odbiłby ją, musnął uderzającą dłoń końcem ostrza, pokaleczył palce i wykluczył kobietę z walki, nie czyniąc wielkiej krzywdy.

Debren spanikował. I pchnął. Nisko, bez cienia szansy na trafienie w drewnianą pałę. Trafił prosto w tętnicę, chyba udową. Ciepłą, pienistą krwią dosłownie strzyknęło mu po twarzy. Przeturlał się pod mur, wypuszczając zatopiony w ciele miecz. Nie słyszał krzyku kobiety. Nie chciał słyszeć. Wyszarpnął różdżkę i zamaszystym ruchem posłał zaklęcie w środek podwórza.

Przesadził jak każdy człowiek walczący o życie. Temmozańska formuła, zdobyta w trakcie którejś z wypraw wojennych na Bliskim Zachodzie, służyła pustynnym wojownikom do wywoływania sztucznych burz piaskowych. Była mieszanką czaru iskrotwórczego, choć pozbawionego efektów świetlnych, z telekinezą, ale telekinezy nie nadużywała jako zbyt energochłonnej. Nawet w warunkach bojowych, przy licznych drużynach magów i mediów oraz posiłkowaniu się ogniami, z których czerpano moc, temmozanie ograniczali się do stacjonarnych zasłon pyłowych, przemieszczających się tylko wtedy, gdy zaczynali maszerować czarodzieje lub gdy wiał sprzyjający wiatr. Wspomaganie kurzawy sztucznym podmuchem i małymi wirami powietrznymi, podrywającymi z podłoża grubsze frakcje piasku, było nieracjonalne z wojskowego punktu widzenia.

Debren przedobrzył i posłał w powietrze nie tylko cały kurz zagrzebany w splotach wyniesionych na podwórze kobierców, ale także jeden kobierzec, ten wiszący na trzepaku. Sam trzepak, wetknięty w płytkie, obłożone kamieniami doły, lecz nie zamocowany w gruncie, podskoczył i runął, waląc w kolano odskakującego Irbijczyka.

– Czary! – wrzasnął dziesiętnik. – Ratuj się, kto może!

Debren prawie od razu stracił z oczu i jego, i tunel bramy, w który wlewała się ludzka rzeka, pryskająca śliną, krwią i drzazgami sękatych lag. Obrona chwiała się. Wirujący w locie kobierzec wpadł wprost w przejście pod kamienicą, wychłostał zaskoczonych żołnierzy ozdobnymi frędzlami, zbił kogoś z nóg, uwięził w grubych splotach miecz kogoś innego. Kiedy opadł na karki walczących – głównie Irbijczyków, bo stali bliżej – pękła względna równowaga sił. Trzeci i czwarty szereg atakujących wdarł się na przywalone tkaniną plecy, biodra i głowy poprzewracanych ludzi, stratował pół tuzina swoich, ale i drugie tyle wojaków. Dla broniących się mieczami halabardników oznaczało to utratę połowy stanu. Utrzymaliby mimo wszystko bramę, bo w ciasnocie przejścia sztychy mieczami zdecydowanie górowały nad pchnięciami tępych kijów i zbyt krótkich sztyletów, a jakie takie wyszkolenie nad całkowitą amatorszczyzną, ale kiedy tuż za dywanem nadleciała ogromna chmura kurzu, pyłu i drobnego piasku, uzupełniona pierzem, kurzym łajnem i jakąś przerażoną kokoszką, zagarniętą przez główny strumień czaru, większość walczących oślepła, a niemal wszystkich ogarnęła panika.

Każdy próbował uciec, a ponieważ trafiał nieuchronnie na kogoś, kto usiłował zrobić to samo lub przynajmniej dźwignąć się z ziemi – kopał, kłuł, walił pałą, siekł mieczem, gryzł, wrzeszczał i zabijał. Każdego. Bo w tym piekle oślepionych pyłem nieszczęśników każdy był wrogiem, niezależnie od tego, w jakim języku krzyczał ze strachu, czyj herb nosił na kaftanie i z jakiej barwy włosami przyszedł na świat.

Otumaniony wypływem mocy Debren zatoczył się na ścianę. Niewiele widział. Ale i tak za dużo. Krew sikającą niczym wino z beczki, wielkie z przerażenia oczy służebnej, trupią bladość jej twarzy. Błyski noży w bramie. Brunatne błoto rozlewające się coraz szerzej tam, w dole, gdzie tuman nie był tak gęsty i gdzie od czasu do czasu dało się dostrzec czyjąś nieruchomą twarz czy wierzgającą w agonii nogę.

Za dużo widział. I wiedział za dobrze, czym skończy się to, czego z powodu kurzawy nie potrafił dostrzec. Może dlatego nie użył różdżki przeciw żołnierzowi, który próbował go zarąbać, a teraz usiłował wstać, podpierając się na mieczu. Noga mogła nie być złamana, żołnierz mógł mieć wystarczająco dużo sil, przytomności umysłu i szczęścia, by ciąć mieczem przebiegającego obok Debrena. Ale tego magun nie brał pod uwagę.

Po prostu pobiegł. Ku ułożonym w pryzmę klockom na opał i dachom przybudówek. Ku życiu i wyrzutom sumienia.


* * *

– Wejdź – powiedział siedzący na brudnym od mąki stole blondasek z rzadką irbijską bródką. Miał za mało lat na porządny, gęsty zarost. Na miecz – nie. Zwłaszcza na taki jak ten, którym się bawił, wspierając czubek o taboret i pchnięciami palca w jelec kręcąc bronią jak bączkiem. Miecz był krótki, dobry do noszenia przez takich, co jeszcze nie skończyli rosnąć, a już chcieli uchodzić za dorosłych. Albo potrzebowali broni nie rzucającej się w oczy, dyskretnej.

Debren zawahał się, ale przekroczył próg. Z tyłu, na końcu korytarzyka oddzielającego kuchnię od izby jadalnej, pociemniało. Ktoś stanął tam, odciął odwrót. Ktoś, kto nie próbował atakować, lecz pewnie nalegałby mocno na przyjęcie zaproszenia jasnobrodego.

– Nie bój się. Nie przyszliśmy cię aresztować – starał się być miły jeszcze młodszy pyzaty chłopak pilnujący drzwi na podwórze. Debren gdzieś go już widział, ale to nic nie znaczyło. Po dwóch dniach spędzonych w takiej małej mieścinie człowiek miał za sobą przelotne spotkania z połową mieszkańców.

– To dobrze. Nie mam czasu na zabawy w drabów i złodziei.

Pyzaty zarumienił się, omal nie schował za plecy czegoś, co Debren wziął w pierwszej chwili za żelazną buławę, a co było chyba tłuczkiem od dużego moździerza. W przeciwieństwie do kompana nie miał jeszcze czego golić i zapewne bardzo niedawno wyrósł z zabawy, na którą magun nie miał czasu.

– Ktoś ci przetrącił łapę – powiedział niby od niechcenia ten drugi, prawie białowłosy. – Pewnie za wykonywanie nieuprzejmych gestów. Dziwne, że tak uczony mąż nie wyciąga wniosków z własnych błędów. I nie zadaje sobie pytania, co też mu przetrącą za nieuprzejme słowa.

– Wybaczcie, młodzieńcy. – Trzymając zdrową rękę z dala od pochwy z różdżką, minął piec i podszedł do swego posłania. – Nie chciałem być nieuprzejmy. Chciałem być rzeczowy. Ponoć ludzie w waszym wieku nudzą się zbyt długimi mowami podstarzałych mędrków. Świat zmienia się zbyt szybko. Kto traci czas na słuchanie, zostaje w tyle.

– Patrzcie go, mędrka. – Jasnowłosy miękko zeskoczył ze stołu. – Tyle wie o współczesnej młodzieży, a nie wie, że agresywna jest, pobudliwa i skora do krzywdzenia takich, co się z niej podśmiewają. Uważajcie, panie Debren z jakiegoś zadupia, którego nazwy nie pomnę. Mam dla was robotę, ale nie jest to robota wymagająca wielkiej tężyzny fizycznej. Więc możecie oberwać bez znaczącej szkody dla waszej misji, za to z dużą szkodą dla was samych. Dobrze mówię, Miazga?

Pucołowaty poruszył się niepewnie, chrząknął cieniutko. Debren pomyślał ze znużeniem, że z jego strony żadne duże szkody mu raczej nie grożą. W związku z czym on, Debren, po raz drugi w ciągu tej samej klepsydry będzie musiał podjąć kolejną decyzję z gatunku tych, których szanujący się magun w ogóle nie powinien podejmować. Rozważyć użycie siły.

– Wyjeżdżam z miasta – oznajmił cicho, stojąc plecami do uzbrojonego w miecz młokosa i sięgając po swą podróżną sakwę. – Jak słusznie zauważyłeś, pochodzę z odległego zadupia i mam zamiar tam wrócić. To daleka droga, więc muszę szybko iść i zarobić parę groszy. Żegnam waćpanów.

Odwrócił się i bez zdziwienia popatrzył na miecz. Zaledwie pół stopy dzieliło jego czubek od gardła Debrena.

– Pożegnanie ze mną bywa jednoznaczne z pożegnaniem się z życiem doczesnym – poinformował maguna jasnowłosy. – Nazywają mnie Gep. To od geparda. Jak zapewne wiesz, jest to zwierzę, przed którym mało komu udaje się uciec.

– Nie uciekam – wzruszył ramionami Debren. – Nie mam powodu.

– O, powodów by się znalazło… Ile, Miazga? – Pucołowaty uśmiechnął się z zakłopotaniem. – No, będzie z półtora tuzina. W tym trzy baby i dzieciak. Lżej poturbowanych nie liczę. Ani irbijskiej padliny, ma się rozumieć.

– Nie wiem, o czym mówisz – skłamał.

– Nie? Patrzcie, a ja myślałem, że czarokrążcy z owego tajemniczego Zachodu bez trudu w ludzkim rozumie czytają… O pomordowanych mówię, łajdaku. O spokojnych, bezbronnych ludziach, co przez ciebie zginęli, okaleczeni zostali lub na szafot z lochu trafią.

– Masz na myśli uczestników tej bijatyki pod domem powroźnika – stwierdził Debren, patrząc w brązowe oczy jasnowłosego – których kiedyś wasi historycy nazwą pierwszymi ofiarami powstania majowego… Maj jeszcze mamy, chyba się nie mylę?

– Myślisz, że żartuję? – potrząsnął mieczem Gep. – Miazga, powiedz mu!

– Komendant nie żartuje – zapewnił pucołowaty.

– To dobrze, bo ja też nie – oświadczył Debren. – Choć mimowolnie, też stałem się ofiarą powstania majowego. Ta ręka – ostrożnie uniósł lewą dłoń, pokrytą balsamami i bandażem – czyni ze mnie kombatanta waszej wojny wyzwoleńczej. Zgaduję, że jeszcze długo nie wypłacicie swoim kombatantom ani grosza za połamane kości i utracone zarobki, więc wcale mi nie do śmiechu. Niedawno poparzyło mi ciężko prawą rękę, wciąż nie jest w pełni sprawna; teraz nie mogę ruszyć palcami lewej. Wiesz, co to znaczy dla czarownika? Bezrobocie, biedę i głód.

– Łajno mnie to obchodzi. Postaw tę torbę na pryczy. No już, bo pchnę. I odsuń się tam, pod komin. Sprawdzimy, czy naprawdę czarodziej jesteś, czy tylko nam tu czarujesz, by się od słusznej kary wykręcić. Miazga, miej na niego baczenie.

Debren posłusznie wycofał się w kąt za piecem. Patrzył, jak wysypuje się jego dobytek, jak Gep rozgarnia po okrywającej legowisko derce zmianę bielizny, księgi, zeszytnice z notatkami, pęk piór, woreczki z ziołami, nożyki, szczypce i igły, onuce czyste i onuce mocno poczerniałe, upchane w dziurawą skarpetę. Nie podobało mu się, że równie często jak lewą dłonią chłopak posługuje się w tym celu końcem trzymanego w prawej miecza, ale starał się nie okazywać braku zachwytu.

– A cóż to za frymuśna poduszeczka? – Ostrze nacisnęło na aksamit. Trochę zbyt mocno jak na tak starannie wyostrzony miecz i tkaninę, która opłynęła cały kontynent, moknąc często i przesiąkając solą. Powłoczka pękła. – Ty co, chłopofil jesteś?

– Zniszczyłeś mi poduszkę. – Stojący między nimi Miazga trafnie ocenił wyraz twarzy Debrena i cofnął się pospiesznie o całe dwa kroki.

– Jak chłopofil jesteś, co na niewieścią modłę rzyci nadstawia, to pewnie i igłą zręcznie umiesz machać – wyszczerzył zęby Gep. – Zaszyjesz sobie.

– Uważaj – powiedział cicho Debren. – Uważaj, bo pedofilem nie jestem. Nie dość, że z szyciem kiepsko mi idzie, to i nie mam sentymentu do takich jak ty. Do przemądrzałych gówniarzy, niszczących cudzą własność. Takich mogę skrzywdzić.

Pucołowaty usunął się szybko z drogi.

– Ależ się przeraziłem – zaszydził Gep. – Zaraz w pieluchę popuszczę. – Zręcznie przerzucił miecz z prawej ręki do lewej, zamłynkował, przerzucił z powrotem i wywinął ostrzem ósemkę, aż zagwizdało. – Widzisz? Ręce mi się trzęsą. Broni utrzymać nie mogę.

– Nie rób tak nigdy więcej – uśmiechnął się lekko Debren. – Bo jak trafisz na kogoś, kto telekinezą włada, własny miecz cię po łbie zdzieli.

– Chędożę twoje dobre rady. To – miecz trącił rozsypane po posłaniu przedmioty – nie jest bagaż kogoś, kto miałby prawo mnie pouczać. Jesteś tylko zakichanym wędrownym zaklinaczem. Sądząc po tych prymitywnych narzędziach: cyrulikiem i trochę zielarzem. Kiepskim chyba, skoro z byle stłuczeniem ręki pognałeś prosto do aptekarza.

Miazga skrzywił się, syknął ostrzegawczo. Niepotrzebnie. Debren już od jakiegoś czasu wiedział, skąd zna tę pucołowatą twarz.

– Chylę czoła przed przenikliwością. I zastanawiam się, czegóż to wielki i sławny komendant Gep może chcieć od marnego zaklinacza.

– No właśnie – poparł go nieoczekiwanie Miazga. – Kończmy to szybciej. Czarni latają po mieście jak wściekli. Jeszcze tu wpadną i…

– Nie strasz naszego gościa – błysnął zębami Gep. – Gotów pomyśleć, że te irbijskie małpy to Bóg wie co. Podczas gdy to głupcy i tchórze, którym słońce Południa rozum i odwagę wypaliło. Posłuchaj, Debrenie z zadupia – podkreślił polecenie ruchem klingi. – Jeśli jeszcze nie dotarło do ciebie, to informuję, że jestem komendantem partii tutejszych gerylasów. Partii licznej, dobrze zorganizowanej i jeszcze lepiej zorientowanej, co w trawie piszczy. Znamy każdy twój krok i znać będziemy każdy następny. Możesz wyprowadzić w pole Irbijczyków, ale nie nas. Wiemy, że czekasz na statek.

– Na barkę.

– Milcz, kiedy mówię. Powiedziałem: „statek”? Oczywiście miałem na myśli statek rzeczny, czyli barkę.

– To nie to sa… – Miazga ugryzł się w język, widząc spojrzenie dowódcy.

– Wiemy też – warknął Gep – że przygarnął cię ten obłąkany zbrodniarz wojenny i zboczeniec Kipancho z Lamanxeny. Za samo to powinieneś dać gardło z ręki ludu. I dasz, jeśli nie zmyjesz swych grzechów.

– Handlujecie odpustami? – zapytał zimno Debren. – Ile mam zapłacić za prawo kontynuowania tego, co wy nazywacie grzechem, a ludzie rozsądni rzemiosłem?

– Służba u tego potwora to nie rzemiosło – powiedział z przekonaniem pucołowaty. – Nie wiecie, co mówicie.

– Kipancho nie jest potworem. On z potworami… Chciałem rzec: on wierzy, że walczy z potworami. To chory człowiek.

– Chory – zgodził się Gep. – A my go, z twoją pomocą, wyleczymy. Raz na zawsze.

– Nie jestem medykiem.

– I dobrze. Nie potrzebujemy medyka. Miazga, daj mu sakiewkę.

Pucołowaty wyjął zza pazuchy mały woreczek z szarego płótna, bardzo podobny do porozrzucanych po posłaniu woreczków, w których Debren trzymał zioła, i rzucił go magunowi.

– To nie brzęczy – stwierdził z wyrzutem czarodziej. I wepchnął sakiewkę za kaftan.

– Wolne żarty, panie cyrulik. Nawet nie myślcie o trzosach srebrem czy choćby miedziakami wypchanych. Z waszego powodu doszło do masakry w domu powroźnika, a jego piętnastoletnia córka, pobita i splugawiona, do fosy się z murów rzuciła. Czy przeżyje, to się jeszcze okaże, ale nawet jak przeżyje, opluwana w mieście będzie i nie za tego oto Miazgę rodzina ją wyda, a za jakiegoś chłopa co najwyżej, który wiadrami bagno osusza. Dodaj do tego półtora tuzina usieczonych i tych, co ich czarni z zemsty zabiją. I zacznij całować mnie po butach za to, że po tym wszystkim jeszcze szansę ci daję. Powinienem na pal cię nawlec, jak nawlekać będziemy te irbijskie kundle, co Marielę zgwałciły.

Debren przyglądał się przez chwilę pucołowatemu.

– Kochasz ją? – Chłopak posłał mu zdziwione spojrzenie, a potem z wysiłkiem przełknął ślinę. – Jak kochasz, to odnieś ten tłuczek ojcu, bo apteka bez sprawnego moździerza to jak kuchnia bez patelni. A potem idź do dziewki, usiądź przy łożu i wal w pysk każdego, kto przyjdzie na nią pluć.

– Co ty bredzisz?! – wykrzywił się Gep. – Usiądź?! W pysk wal?! Ty co, spowiednik jesteś? Pokutę zadajesz?

– A pal zostawcie w spokoju – dokończył Debren. – Byłem tam i wiem, że żaden Irbijczyk nikogo nie zdążył zgwałcić. Wasi spokojni, bezbronni rodacy za szybko ich pozabijali. Co znaczy…

– Nie mów ani słowa więcej – wycedził Gep – bo klnę się na Machrusa, że odżałuję akcji i poszukam innego zielarza. A ciebie, zasrany oszczerco…

– Wystarczy – przerwał mu Debren. – Obaj nie musimy kończyć, by zostać doskonale zrozumianymi. Przestań wymachiwać tym mieczem. Usiądźmy i porozmawiajmy jak poważni ludzie.

Dał dobry przykład, siadając na pryczy obok przekłutej poduszki. Gep zawahał się, w końcu jednak wskazał kompanowi drzwi do pilnowania, a sam usiadł okrakiem na taborecie. Miecza nie schował.

– Skoro wiesz, że ten gamoń – wskazał pucołowatego Gep – jest synem naszego pigularza, toś go musiał przyuważyć, kiedy waszą rozmowę podsłuchiwał, niby to zaplecze w aptece zamiatając. I pewnie się domyślasz, że niejedno podsłuchał.

– Co na przykład?

– Choćby to, że mocno o swe stare życie tyłkiem trzęsiesz. I grosza na pokazywacz zimniczny, testem malarycznym uczenie zwany, nie żałujesz. Mimo że każdy smarkaty Depholec, co ledwie pierwsze słowa składa, wyjaśni ci, że to pokazywacz głupoty i naiwności, a nie choroby. Bo kosztuje sporo, a korzyści nijakiej nie daje.

– Wyjaśnij kompanowi, Miazga, że niesłusznie cech aptekarski obraża. Specyfik oszukańczy nie jest. Czasem tylko niewłaściwie go reklamują, czego jednak twój szanowny rodzic nie czynił. Uczciwie wyjaśnił, że pokazywacz tym jest, co nazwa sugeruje. Nie leczy zimnicy, trzęsionki czy jak tam ją zwał, a jedynie wykrywa chorobę we wczesnym stadium.

– Dzięki czemu człek dłużej się zamartwia – podsumował Gep. – Może nie słyszałeś jako zielarz z odległego Zachodu, gdzie cegły gwoździami łączą, więc cię informuję: leków na trzęsionkę bagienną jest parę setek, a wszystkie jednako łajno warte. I dobrze, powiadam. Bo nas, tutejszych, choróbsko to zabija ledwie w jednym albo dwóch przypadkach na dziesięć, a obcych nawet pięciu-siedmiu, jak rok gorący się zdarzy. Co obcej kolonizacji zapobiega, a nam planowanie zrywów narodowowyzwoleńczych ułatwia. Wystarczy przepowiadaczy pogody o prognozy zapytać i wiadomo z góry, kiedy za broń chwytać. A ten rok, zdradzę ci w sekrecie, ma być ciepły. Połowa irbijskich załóg od zimnicy legnie, a z resztą sobie poradzimy.

– To cię cieszy? – Chłopak bez namysłu kiwnął głową. – Dziwne. Bo garnizonów król Belfons trzyma u was góra z dziesięć tysięcy chłopa, i to z flotą licząc. A was, Depholców rodowitych, jest ponoć milion i ćwierć ze sporym naddatkiem. To znaczy, że jak wielki pomór przyjdzie, to pięć tysięcy Irbijczyków do piachu trafi, a Depholców, w tym dzieci i kobiet, ze dwieście tysięcy nawet.

Gep przyglądał mu się tępo przez dłuższą chwilę. Miazga odłożył dyskretnie tłuczek na parapet i po cichu rachował na palcach.

– Co ty nam tu… – Jasnowłosy ochłonął pierwszy, jak przystało na dowódcę. – Zaraza, nie cierpię takiego krętackiego gadania. Ludzi tylko nam ogłupiacie, dziady zgrzybiałe. Dobrze powiadają, by nie słuchać nikogo, kto więcej jak ćwierć wieku przeżył. Bo łgarze to są, o sklerozie nie wspominając.

– Z wiekiem nie tylko skleroza przychodzi. Do pewnego momentu człek zbiera doświadczenia i coraz mądrzejszy się staje.

– To akurat wiem. I wiem, gdzie owa granica magiczna się znajduje. To właśnie dwudziesty rok. Środek żywota, średnio biorąc.

– Teraz ludzie dłużej ponoć żyją – bąknął Miazga.

– Cicho, szczylu. Pilnuj lepiej tłuczka, bo jak go zapomnisz, to ci stary zioła w zębach kruszyć każe. A ty, Debren, od tematu nie uciekaj i na zwłokę nie graj. Bo zwłoki wygrasz. Swoje. – Gep splunął dla podkreślenia swej powagi, a ponieważ był Depholcem, czystość podłóg szanującym, wcelował w kosz z opałem. – Zadania inne na nas czekają, więc krótko rzecz wyłożę. Masz podać rzeźnikowi z Lamanxeny to, cośmy ci do woreczka nasypali.

Debren sięgnął pod zielony, srebrem obszyty kaftan. Wyjął maleńką sakiewkę, prawie całkowicie kryjącą się w dłoni. Bardzo lekką i nie pobrzękującą.

– To? Mam to zawieźć do Lamanxeny i oddać…

– To ostatnia kpina, na którą ci pozwoliłem – powiedział na pozór spokojnie Gep. – Po następnej zabiję.

Przez chwilę słychać było tylko brzęczenie komarów, wielkich depholskich krwiopijców, rozmiarami i dodatkową parą skrzydeł bardziej przypominających ważki niż przyzwoitego viplańskiego komara. Debren wiedział, że te latające pijawki są takie, jakie są, bo ktoś kiedyś rozsypał parę niepozornych sakiewek niepozornego proszku na brzegu stawu, w którym lęgli się ich pradziadowie. Ten ktoś też był depholskim patriotą i też chciał uwolnić swój kraj od jednej z dręczących go zmór. Był też magunem, a jego imię inni magunowie obłożyli klątwą milczenia, więc mimo cisnących się na język porównań i proszących się o wyciągnięcie wniosków, Debren siedział i milczał.

– W sakiewce jest proszek. Możesz go wsypać do wina temu krwawemu zbrodniarzowi Kipancho. Możesz przekonać bydlaka, że to lek na potencję, porost włosów czy cokolwiek innego. Zielarz wydrwigrosz jesteś, to wiesz, jak naiwnym starte ze słomą kurze łajno jako cudowny balsam za srebro sprzedawać. Metodę tobie pozostawiam. Ale masz doprowadzić do tego, by ów proszek trafił do Kipanchowego brzucha. Obiecaj… nie, czekaj. – Gep wyciągnął zza koszuli medalik koła popłatnego. – Na ten znak męki pańskiej przysięgnij. Klnij się na duszę własną i wszystko, co najświętsze dla ciebie jest, że uczynisz, co w twojej mocy, by rycerz Kipancho zeżarł to, co jest w tym worku.

Debren uniósł dłoń. Patrzył na wystającą spod palców odrobinę płótna, na rzemyk, którym związano trzosik.

– To ryzykowne – powiedział cicho. – Mogę… mogę nie przeżyć.

– Możesz. Dobrze powiedziane. Możesz. – Gep obejrzał pod światło klingę miecza. – Ale jeśli nie przysięgniesz, tu i teraz, to nie przeżyjesz na pewno. Bez żadnego „może”.

– Rozumiem. – Debren dotknął medalionu końcami palców. – Przysięgam.

Chłopak bez pośpiechu schował koło pod ubranie. Jego twarz rozluźniła się wyraźnie. Miazga pozwolił sobie na szeroki, pełen ulgi uśmiech.

– No to możemy się zbierać. – Wetknął tłuczek za pasek. – Załatwione.

– Czekaj – wstrzymał go gestem jasnowłosy. – Daj papier.

– A… racja. – Miazga podszedł, wręczył Debrenowi złożony w czworo nieduży arkusik. – Klejem specjalnym powleczony jest. Poliżecie po odwrocie, to się trzymał będzie. Obojętne: czy do ściany przylepicie, czy do… eee… no, trupa. To dobry klej. Po pół talara za flakon.

Magun ostrożnie rozłożył kartkę. Była ciut większa od dłoni. Nieprzypadkowo chyba, bo właśnie ludzką dłoń, umoczoną w czarnej farbie, do niej przyłożono.

– Co to jest? – zapytał.

– Nasz znak rozpoznawczy – powiedział ze słabo skrywaną dumą Gep, dźwigając się z taboretu. – Niewidzialna ręka ludowej sprawiedliwości. Ta, co zmiecie tyrana z depholskiego tronu. Zostaw ją gdzieś obok, jak Kipancho już… no wiesz. Idziemy, Miazga.

– Jeszcze jedno pytanie – uniósł głowę Debren. – Dlaczego w ten sposób?

Tym razem nikt nie kwapił się z odpowiedzią. A zwłaszcza Gep. Trzeba mu jednak oddać sprawiedliwość: ani nie wyszedł, udając głuchego, ani nie zgromił wzrokiem Miazgi, kiedy ten w końcu przemówił.

– Bo nam tu kusz posiadać nie wolno, a i łuk jeno za specjalnym pozwoleniem i jeno szlachta, do polowań. Nawet z mieczem niebezpiecznie jest się pokazywać, jak kto wytłumaczenia dobrego nie ma. A Kipancho zbroi prawie nie ściąga i rycerz wielce sprawny jest, chociaż wariat i okrutnik. Nie dalibyśmy mu rady. Nie na taką broń – przeciągnął palcami po tłuczku. – Potem, jak się zacznie… Potem będziemy stawać honorowo, twarzą w twarz. W blachach, z puklerzami, machinami miotającymi. Ale teraz…

– Chodź już – powiedział cicho Gep. – Przed kim ty się tłumaczysz? On chce wyjść z tego żywy dziesięć razy bardziej niż my. Choćby dlatego, że to nie jego wojna. Aha, Debren. W stajni twój muł czeka. I lina, coś o nią pytał. Wracaj do rycerza i rób, coś obiecał. Do jutra masz czas. Bo my, widzisz, z domowej roboty łuku zbroi nie przestrzelimy, ale zdrajcy, co obietnicy nie dotrzymał, to chyba damy radę.


* * *

Ściemniało się powoli, ale dach wiatraka widział aż za dobrze na tle zachodzącego słońca. Dużo za dobrze.

Dach był pusty.

Zwolnił. Jechał teraz stępa przez sięgające wysoko nad kopyta kałuże, ubłocony, obolały i nagle wyzbyty sił. Nad przydrożnymi wierzbami krążyły wrzaskliwe wrony, a on wlókł się środkiem zatopionych pól i próbował znaleźć jakieś inne wytłumaczenie. Nie znajdował. Był czarodziejem, nie wierzył w bajkowe zakończenia. Jeszcze dwieście kroków. Za tymi zaroślami jest zakręt, potem drugi, a potem już staw i nowiutkie, jeszcze pachnące lasem obejście, w którym wszystko powinno być świeże i radosne, przesycone głupią może i naiwną, ale przecież nadzieją.

Powinno. Ale nie będzie. Bo świat nie jest tym, który opisują w bajkach dla dzieci.

Zatrzymał muła. Drapał w zadumie spocony kark zwierzęcia i zastanawiał się. Długo. Potem sięgnął pod kaftan, po lekką, nie pobrzękującą sakiewkę. Trudno powiedzieć, po co. Bo chyba nie po to, by trafić palcami na spłaszczoną bryłkę metalu, zawieszoną na rzemyku oplatającym szyję. Cóż mogła mieć wspólnego zdeformowana srebrna kula ze śmiercią małej Depholki, która zginęła spadając z dachu?

Nic.

A ze mną?

Też nic? Naprawdę nic? To dlaczego aż tak…?

– Jakie to banalne – powiedział Def Groot, wysuwając się spomiędzy krzaków kaliny. – Stoi jeździec na dróg rozstaju i duma. W lewo jechać? Czy prosto? Więc po monetę sięga srebrną, by w orła i re… Och, wybacz. To nie moneta? Dobrze widziałem?

– Co tu robisz? – zapytał sucho Debren, wpychając za pazuchę i sakiewkę, i spłaszczoną kulkę.

– To co i ty. Dumam w samotności, z dala od ludzi. A mówiąc uczciwie, to liści miękkich szukam i miejsca ustronnego. Dalej nie objaśniam, bo widzę, żeś w nastroju całkiem takim dialogom nie sprzyjającym. Tobie serce w piersi gra, mnie kiszki w brzuchu. To było srebro, prawda?

– Nie twój interes.

– Może mój, może nie. Przypominam, żeś zakład przegrał. I marnymi denarami zapłacił. Nie chcę podważać twojej uczciwości, ale wiem, jak ludzki umysł w takich przypadkach działa. Zasiej w nim ziarno wątpliwości, zacznie je mleć na mąkę, rozgryzać i na końcu wielki chleb z owej mąki upiecze, dużo większy od ziarna. Może być tak, że upiję się kiedyś, moją podświadomość do głosu dopuszczę. A ta, wbrew mojej woli, obsmaruje cię przed ludźmi. Oszustwo zarzuci.

Debren westchnął, wyciągnął rzemień z kulką spod kaftana.

– Wystarczy? Czy może mam zdzielić cię tym po czaszce? Parę razy, bo nie udało się dotąd ustalić, gdzie owa podświadomość siedzi.

– Nie trzeba. – Def Groot nie próbował się cofać, choć ciekawość przywiodła go pod samo strzemię. – Dziwny jakiś amulet. Do sekty należysz?

– To nie… – Debren ugryzł się w język. – To nie twoja sprawa. I nie zaczynaj od początku tego kawałka z podświadomością.

– Nie zacznę – zgodził się rudzielec. – Ale głupio robisz. Być posądzonym o udane oszustwo to niewielka hańba, a w oczach niejednego nawet powód do dumy. A oskarżenie o przynależność do sekty… Uuu-uu. Tortury i stos.

– To nie amulet ani żaden znak sekciarski. Jeno pamiątka.

– Aha. Coś dobrego przypomina?

– Coś dziwnego – mruknął Debren po chwili zadumy.

– To samo co aromat mięty? – uśmiechnął się nieznacznie duszysta.

– Wybacz, że się powtarzam. Ale to nie…

– …mój interes – dokończył Def Groot. – Wybaczam. A ty z kolei wybacz, że twojej znękanej duszy ulżyć próbuję. Odruch zawodowy. Mogę ci udzielić bezpłatnej porady?

– Nn… nie.

– Aha, zawahałeś się. To dobry znak. Zdajesz sobie sprawę z istnienia problemu. No cóż, nie, to nie. Ale powiem ci, jak się skończy to duszenie pytań w sobie, wykrztusisz je kiedyś w jakiejś obskurnej gospodzie, przy trzecim garncu podłego piwa. A jakiś zapluty, śpiący z mordą w misce łapserdak, co z tobą chlać będzie, ocknie się na chwilę i powie: „Chędożyć je wszystkie, kurwy chędożone”, z której to rady być może skorzystasz. I nawet jak choroby żadnej marimalskiej nie podłapiesz, to do końca życia nic ci z tej srebrnej kuli nie przyjdzie, jeno gorycz i żal do siebie samego.

Debren trącił piętą bok muła. Zwierzę ruszyło wolno przed siebie, w stronę wiatraka. Def Groot zaczął iść obok, nie zważając na błoto do kostek.

– Czego ty właściwie chcesz?

– Pomóc. Bo ty potrzebujesz pomocy.

– Ja? – uśmiechnął się krzywo magun. – To dziecko potrzebowało.

Przez chwilę posuwali się w milczeniu.

– Jej pomóc nie mogłem – mruknął Def Groot. – Tobie mogę.

– Ja nie siedzę na krawędzi dachu, patrząc w przepaść przerażonymi oczyma.

– Ale kiedyś możesz usiąść.

– Bzdura.

– Jestem wybitnym duszysta, Debren. Wiem, co mówię.

Minęli zakręt, zbliżali się do drugiego. Debren patrzył do góry, na koniec wymierzonego w niebo skrzydła wiatraka. Siedział tam jakiś ptak. Nastroszony jak ta mała, której obraz nosił pod powiekami.

– Wiesz, co mówisz. I jesteś wybitny. Ale nie przyjmę od ciebie rady, bez wątpienia dobrej. Bo miałbym u ciebie dług wdzięczności. A nie chcę. Nie u ciebie. Bo nie umiem okazywać wdzięczności takim, co palcem nie kiwną, kiedy trzeba ratować dzieci. Nie mówię o narażaniu życia czy poświęcaniu majątku, nie zrozum mnie źle. Mówię o kiwaniu palcem. Jej krew jest między nami, Def Groot. Nie zmienisz tego.

Minęli zakręt. Za zakrętem wszystko było takie jak przedtem. Wóz, dwa ogniska, chmary komarów. Sansa, ukryty w chmurze dymu i zapatrzony w garnek z warzoną na wieczerzę zupą. I żona pompiarza, krzątająca się przy swoich garnkach z twarzą…

Debren zatrzymał się. Coś było nie tak z twarzą tej kobiety.

Zza wiatraka wyszedł Kipancho. Przechodząc obok nakrytego kocem stołu, zatrzymał się, schylił, podniósł coś małego, wsunął pod koc. Debren zsiadł; powoli, na trochę sztywnych nogach ruszył na spotkanie. Tego stołu nie było przedtem. Ale coś, co kryło się pod pasiastym kocem…

– Spóźniłeś się, mistrzu – posłał mu swój melancholijny uśmiech Kipancho. – Potwór, jak widzisz, nie ma już zakładniczki.

– Widzę. – Nie wiedział, co więcej mógłby powiedzieć.

– Z muła spadłeś? – rycerz zerknął na pokryty skrzepami łuk brwiowy, na obandażowaną dłoń. – Nie warto było tak gnać.

– Widzę – powtórzył. Przełknął ślinę. – Mała… gdzie jest?

– W owej budce, która tym nieszczęśnikom za dom służy. Matka jej kąpiel szykuje.

Debren popatrzył na kobietę. Miała pustkę w twarzy. Nie była ani szczęśliwa, ani nieszczęśliwa. Niektórzy ludzie tak reagowali. Gotowali wodę. Po prostu.

– Def Groot… Powinieneś z nią pomówić.

– Nie, Debren – powiedział spokojnie duszysta. Miał w oczach taki sam smutny uśmiech jak Kipancho. – Powinienem ci coś wyjaśnić, bo widzę…

– Bydlę jesteś.

– Nie unoście się, mistrzu – wtrącił się rycerz. – Def Groot wie, co czyni. Potwór wciąż odgłosy wydaje, czyli żyw. A póki żyje, ci ludzie pod czarem jego są jak kukły bezwolne. Znam to z doświadczenia.

– Panie Kipancho, co was się tyczy, to…

– Ona żyje – przerwał mu szybko Def Groot. – Nie spadła.

– Co?

– Zrzuciła tę linę.

– Co?

– Mój pan wdrapał się na samiuśki dach – oświadczył chełpliwie Sansa, który wyrósł obok jak spod ziemi. – Ja bym poszedł, ale to depholska lina, niepewna. Męża postury słusznej mogła nie utrzymać, zwłaszcza ze smarkulą na plecach. A pan Def Groot, choć lekki i z umaszczenia wielce do wiewiórki podobny, namówić się nie dał.

– Jest uczonym – stwierdził pobłażliwie Kipancho. – A to robota dla ludzi czynu była, takich jak my, Sansa.

– Zrzuciła linę? – wciąż nie wierzył Debren.

Def Groot, uśmiechnięty nie bardzo ładnie, ściągnął koc ze stołu. Debren zamrugał oczami, ale miraż nie zniknął. Cały blat zawalony był lizakami, pierniczkami w różnobarwnych polewach, sztabkami czekolad, cukrowymi groszkami, gwiazdkami, łódeczkami, wiatraczkami, gałganowymi lalkami i misiami z króliczego futra, suszonymi figami, rodzynkami i chyba wszystkim, co dobrze zaopatrzony jarmark mógł zaoferować spragnionej łakoci i zabawek dziatwie.

– Która dziesięciolatka by się oparła? Sam widok wystarczył. Kipancho nawet dużo gestykulować nie musiał.

– Musiał – rzucił mało przyjaźnie giermek. – Boście nie raczyli słów jego przetłumaczyć.

– Znam chłopów – powiedział Def Groot, patrząc nieruchomo w przestrzeń. – Łatwo było przewidzieć, że ktoś z ich krwi się wywodzący za parę błyskotek honor w kąt ciepnie i zrobi, co mu każą.

– Ale skąd to…? – Debren przesuwał palcami po słodyczach i figurkach.

– W tym kraju, gdzie czwororękich potworów tak wiele, dzieci często przestraszone są i smutne. Więc kupiłem tego trochę. Rozdajemy po wsiach.

– I dzieci was kochają – skomentował Def Groot z nieprzyjemnym uśmiechem. – A sława waszych czynów idzie daleko w świat, więc świat przysyła więcej pieniędzy rycerzowi Kipancho. By miał za co kupić więcej słodyczy dla smutnych dzieci Depholu. Oraz, co trochę znaczniejsze sumy kosztuje, nowe kopie w miejsce połamanych.

– Prawda – przyznał pogodnie Kipancho. – Lepiej nam się ostatnio wiedzie. W końcu ludzie zrozumieli, czym są wiatraki.

Debren wziął ze stołu suszoną figę i zaczął ją żuć. Nie chciało mu się jeść, ale jeszcze bardziej nie chciało mu się mówić.


* * *

Obudziło go parsknięcie konia. Siwek rycerza Kipancho stał obok sterty chrustu, którym Sansa miał karmić maleńkie ognisko, ale który marnował się z winy kamiennego snu giermka. Ognisko nie zgasło całkiem dlatego, że opał był wilgotny i płomienie połykały go powoli.

Dlaczego rycerski koń parskał znad sterty chrustu – Debren nie rozumiał. Uwiązano go na długiej lince i miał do wyboru mnóstwo świeżej trawy. Nie musiał naciągać powrozu i wykręcać boleśnie szyi, podchodząc do śpiących najbliżej, jak się da.

– Nic, nic – wymamrotał Kipancho, otwierając na chwilę jedno oko i przewracając się na posłaniu. – To swój, już dobrze.

Koń, uspokojony, wycofał się ku łące. Debren, trochę za późno, zaczął skanować otaczającą zwierzę aurę. Niechętnie, bo bolała go od tego i ręka, i rozcięte czoło, a przede wszystkim senność parowała z głowy jak woda z rozgrzanej patelni. Wolał się jednak upewnić.

Trochę to potrwało, bo koń musiał być zdobyczny, przywieziony z północnej Yougonii lub Bliskiego Zachodu. Do tresury użyto temmozańskiej magii, a i to nie w postaci bezpośrednich zaklęć, lecz w charakterze katalizatora hipnozy. Nie miał pojęcia, co potrafi koń rycerza Kipancho. Może tańczyć i śpiewać, a może zupełnie nic poza tym, co potrafi zwykły wierzchowiec, bo czarodzieje innowiercy umieli spaprać robotę albo oszukać klienta dokładnie tak samo jak viplańscy czarodzieje machrusanie. Ale ostrzegł swego pana cicho i dyskretnie, czyli tak, jak należy.

Zwykłemu rycerzowi ten element tresury nie przydałby się na wiele. Za to błędnemu, podróżującemu z jednym tylko, mało czujnym giermkiem i mającemu na pieńku z takimi ludźmi jak pompiarz czy Gep…

Usiadł i rozejrzał się. W otoczeniu, pomijając siwka, nie wyczuł magii. Zazwyczaj zadowalał się takim stwierdzeniem. Ludzie skradający się nocą do obozowiska, w którym przebywał czarodziej, albo brali do pomocy innego czarokrążcę, albo zaopatrywali się w najwymyślniejsze amulety; eliksiry, zaklęcia-samoklepki i inne tego typu rekwizyty, dostępne niekiedy za zupełnie śmieszne pieniądze i zazwyczaj legalnie. Wszystko to, choć często dość skuteczne, mocno promieniowało energią i dawało się łatwo wyczuć z daleka.

Problem polegał na tym, że tubylcy, którzy mogli mieć pretensje do Kipancha, nie wiedzieli, że Debren jest magunem. A Gep, choć teoretycznie wiedział, lekceważył go w sposób widoczny i był głupim młokosem, ślepo ufającym w możliwości swego miecza.

Debren zapiął pas, sprawdził, czy różdżka nie wysunęła się z pochwy, i wstał. Przygryzł wargę, by zrównoważyć nagły skok bólu w opuchniętej dłoni. I podostrzył słuch. Na krótko. Jakiś czas temu doszedł do wniosku, że takie trwające chwilę skoki wrażliwości, nie wymagające eliksirów, medytacji wprowadzających i wielkiego wydatku mocy, mają przed sobą przyszłość. Inna sprawa, że opanowanie tej techniki kosztowało sporo zachodu i wymagało dość wysokiego WZ. A ludzi z wysokim Współczynnikiem Zaczerpnięcia stać było i na najlepsze eliksiry, i na służących-ochroniarzy ze słuchem tak podostrzonym, że słyszeli, jak trawa rośnie.

Był jeszcze bardziej prozaiczny problem: najdoskonalszy zmysł niewiele pomagał, jeśli wymierzono go w pustkę. Należało nasłuchiwać kroków wtedy, gdy ktoś szedł i patrzeć, gdy było coś do zobaczenia. Krótkie okresy wyostrzenia zmysłów nic nie dawały, jeśli ktoś miał pecha i dobrał inny rytm niż ten, w jakim przemieszczał się złodziej lub skrytobójca.

Debren nie miał tym razem pecha. Pewnie dlatego, że stawką nie było jego życie. Ktokolwiek i cokolwiek robił wewnątrz wiatraka, nie przyszedł na pewno z zamiarem uśmiercenia rycerza Kipancho i jego błogo chrapiącej drużyny.

Przez chwilę słyszał niewyraźne mamrotanie śpiącego dziecka. Potem uszy wypełniła nieważka, niematerialna wata i przez jakiś czas nie mógł się pozbyć przeświadczenia, że ogłuchł. To była jeszcze jedna nieprzyjemna strona metody. Nikt nie lubi iść przez życie ze świadomością, że tak naprawdę jest głuchy, ślepy i ogólnie ciężko upośledzony. A takimi wnioskami kończył się każdy seans.

Nie sięgając po różdżkę, raczej szybko niż ostrożnie, Debren przeszedł brzegiem stawu pod wiatrak i stanął w otwartych drzwiach, tych samych, które zdaniem Kipancha kończyły od dołu plecy potwora i mogły zamienić się w śmiertelną pułapkę. Wewnątrz paliła się nieduża pochodnia i cicho postukiwał owinięty gałganami młotek. Klęczący obok kolumienki pompy Def Groot delikatnie wybijał nim mocujące obudowę kliny, uderzając w przyłożony do nich stalowy pręt. Pręt przytrzymywała jasnowłosa żona pompiarza.

– Szukacie tam duszy, panie duszysto? – zapytał półgłosem Debren. Chyba mimo wszystko szedł tu dość ostrożnie, bo oboje dali się zaskoczyć. Rudowłosy machnął młotkiem ciut za nisko, kobieta poderwała w popłochu rękę i w efekcie oberwała po palcach. Zassała głośno powietrze, ale nie krzyknęła.

Def Groot sięgnął do pasa. Szybko. Ale zdążył przedtem spojrzeć w stronę drzwi. A światła nie było wcale tak mało. Noża wprawdzie nie wyjął, Debren odnotował jednak tę znamienną kolejność.

– Debren! Nastraszyłeś nas. – Def Groot zdjął dłoń z rękojeści, podniósł się. Kobieta stanęła obok, ssąc stłuczony palec. – A ty czego szukasz?

– Odpowiedzi na parę pytań. Na przykład: kto i po co zakrada się w środku nocy do popsutego wiatraka?

– Zadaj takie pytanie w karczmie – poradził bez uśmiechu duszysta – i dodaj, że w grę wchodzą dwie osoby, jedna w portkach, druga w spódnicy. Odpowiedzi zadziwią cię swą zgodnością. Nie musisz nawet wspominać, że w pobliżu nie ma stodoły i męża niewiasty, a jej dom jest ciasną budą, ledwie co od psiej większą, i śpi tam dziecko.

– Romantyczna schadzka w tajemniczych czeluściach machiny? – błysnął zębami Debren. – Prawie wierzę. Tylko nie wiem, jak to chcieliście robić za pomocą młotka i łomu. Nam, prostakom z Zachodu, takie rekwizyty miłosne całkiem się nie mieszczą. W głowach, rzecz jasna.

Kobieta zapytała o coś cicho, niepewnie. Była całkiem atrakcyjna i Debren pewnie uwierzyłby w najprostsze z nasuwających się wyjaśnień. Gdyby nie narzędzia.

– Mógłbyś przetłumaczyć – zwrócił się do Def Groota.

– To nie dotyczyło ciebie.

– Nie jestem telepatą – powiedział magun z lekką pogróżką w głosie – ale znam prosty czar, który potrafi wykryć łgarstwo. Więc uważaj, co mówisz.

– Mieszasz się w całkiem nie swoje sprawy. – Głos duszysty brzmiał ostrzegawczo. – Całkiem. W dodatku mocno cię przerastające.

– Chcieliście rozmontować pompę. – Debren podszedł bliżej, postukał w skomplikowany mechanizm trybów i dźwigni. – Ciekawe po co.

– Ciekawość zabija, magunie. Niekiedy bardzo szybko.

– Podobnie jak brak ciekawości. Jak ją namówiłeś? – wskazał żonę właściciela. – Bo do czego, możesz nie mówić. Chcieliście zdjąć to z góry i zatkać rurę przepływową. Jedynym odgłosem wydawanym wówczas przez wiatrak byłby świst wiatru w szczelinach, a tego nawet wariat Kipancho nie uzna za oznakę życia. Potwór umrze i będzie można odjechać na poszukiwanie następnego. Płacą ci od sztuki, mistrzu?

– Idź spać. Bo zaśpisz i rano nie zdążysz na barkę.

– Powiedziałeś jej, co się stanie, jak Kipancho stwierdzi zgon przeciwnika?

– Nie. Bo nie wiem, co się stanie. To zależy od ciebie.

– Kręcisz, Def Groot. Obaj dobrze wiemy, co będzie dalej. Przyjedzie Vanringer i urządzi pogrzeb. Spali wiatrak i domek pompiarza przy okazji. Ci ludzie staną się żebrakami. A jeżeli budowali z kredytów, to gospodarz trafi do lochu. Wiesz, ilu osadzonych wychodzi z lochu? Niewielu. A ilu żebraków zdycha w przydrożnym rowie? Cholernie wielu.

– Nie zmienimy porządku świata. Ale tych akurat ludzi możesz ocalić. Wystarczy, byś wytłumaczył panu Kipancho, że z tego akurat wiatraka udało ci się potwora czarami wygnać. Samego wiatraka nie zabijając. Żywego wiatraka Kipancho nie pozwoli spalić. On nie uznaje niepotrzebnego zadawania bólu komukolwiek.

– Kipancho to szaleniec. Nie mam zamiaru utwierdzać go w jego szaleństwie. Ktoś mu musi w końcu wyjaśnić, że wiatrak to tylko kupa zbitych przemyślnie desek.

– Leczenie choroby psychicznej metodą wyjaśnień? – zakpił Def Groot. – Interesujący pomysł. Proszę, próbuj. Rób, co chcesz, eksperymentuj, ostatecznie magun jesteś, nowych metod badacz i odkrywca. Tylko nie wbijaj klina między mnie a mojego pacjenta. I nie odzywaj się, kiedy będę go zapewniał w imieniu nas obu, że wiatrak nie żyje. Och, przepraszam… Czarownik. Potwór, co się wcielił w kupę zbitych przemyślnie desek. Stój cicho z boku, a potem bierz zapłatę i maszeruj na tę swoją barkę.

– Nie rozumiem, czego się boisz. Jeśli od umysłu tego nieszczęśnika logiczne wyjaśnienia odbijają się równie uparcie jak młoty bojowe, to cóż ci szkodzi moje gadanie? Powiem, co myślę, i wyjadę. Kipancho, możesz mi wierzyć, głupszy od tego nie będzie.

– Zakłócisz mi rytm kuracji – warknął Def Groot. – Dusza ludzka to delikatna materia.

– To odłóż ten młotek – poradził Debren. – Delikatnej materii nie naprawia się młotkiem. Nawet owiniętym w szmaty.

Duszysta nie odłożył młotka. Za to zrobił krok do przodu. Nie zbliżyli się zanadto, bo magun był czujny i prawie równocześnie odskoczył lekko ku drzwiom.

– Spokojnie – uśmiechnął się z przymusem Def Groot. – Coś taki nerwowy? Przecież nie będziemy się bić. Nie o jakieś… To śmieszne.

– Nie, nie będziemy. Mam dość na dzisiaj. Więc zrób jeszcze jeden gwałtowny ruch, tylko jeden, a tak ci przypieprzę, że do rana nie wstaniesz.

Rudzielec, cokolwiek by o nim nie mówić, w swoim fachu był dobry. Wiedział, kiedy i do jakiego stopnia ludzie mówią prawdę. Cofnął się więc powoli i odłożył młotek.

– Jak ją namówiłeś? – powtórzył pytanie Debren.

– A uwierzysz, jak powiem, że zaapelowałem do jej patriotyzmu?

– Nie.

– Obiecałem zbadać dziewczynkę – mruknął Def Groot. – Do pewnego stopnia jestem medykiem. A ona ma gorączkę. Pewnie dlatego dała się tak łatwo ściągnąć z dachu.

Debren bez słowa wyjął z uchwytu pochodnię, a potem skinął na stojącą z boku gospodynię.


* * *

– Myślałem, żeś uciekł.

Debren obrócił się na stołku, choć nie musiał. Tylko jedna osoba mogła przecisnąć się przez wąskie drzwi z takim chrzęstem.

– Dzień dobry, panie Kipancho – powiedział cicho. – Nie uciekłem. Nie było powodu.

– Znalazłby się – rycerz zniżył głos. – Niektórzy boją się przebywać w moim towarzystwie, bo uważają, że postradałem zmysły i zagrażam otoczeniu. Inni sądzą, że otoczenie zagraża mnie, a przy okazji i tym, co jadą obok i śpią za blisko. Trochę racji w tym jest. Bywało, że ostrzeliwano nas z daleka, a i napad na biwak się przydarzył. Parę postronnych osób ucierpiało, więc nie mam pretensji. Do niej przyszedłeś?

Debren zerknął na szerokie małżeńskie łoże przykryte przybrudzoną pierzyną. Noc była chłodna, a na domiar złego szalały komary. Pewnie dlatego spod pierzyny wystawał tylko czubek jasnej czupryny z jednej i przybrudzona bosa stopa z drugiej strony. Pokręcił głową nie bez pewnego żalu. Wiedział, że wyżej jest zgrabna noga, biodra, piersi i cała reszta, składająca się na młodą jeszcze, ponętną kobietę.

– Do tej – wskazał mniejsze łóżko.

Kipancho usiadł na brzegu okutej skrzyni, pewnie z bielizną. Siadając, starał się nie chrzęścić zbroją.

– To jeszcze dziecko – powiedział bardziej ze zdziwieniem niż z wyrzutem. – Chyba nie…

– Nie – uśmiechnął się Debren. – W większości cywilizowanych krajów za dorosłą uważa się pannę trzynastoletnią, a na Południu, gdzie wszystko szybciej dojrzewa, dwunastolatkę. Handlować ciałem mogą dziesięciolatki za zgodą opiekuna i przy pewnych ograniczeniach. W zamtuzach, na poły oficjalnie, bez robienia skandalu, oferuje się dziewczęta od ósmego roku życia. To karalne, ale niewysoko. Ja jednak, panie Kipancho, mam na te sprawy trochę wypaczony pogląd. Kobiety poniżej dwudziestki uważam za dziewczęta. A z dziewczętami do łóżka nie chodzę.

– Cóż, każdy z nas ułomny jest – stwierdził z powagą rycerz. – Każdy ma swoje słabostki i dziwactwa, osobliwie na tym polu. – Rozejrzał się po ciasnym, zagraconym wnętrzu. – Dzięki za zaufanie. Możesz być pewien, że cię przy winie obmawiał przed ludźmi nie będę.

– Wiem.

– A co do dziewki, to masz rację. – Obaj patrzyli przez chwilę na przykrytą po szyję, oddychającą trochę chrapliwie dziewczynkę, śpiącą na mniejszym łóżku. – Jak ją wczoraj znosiłem na plecach z dachu, to jednej miękkiej krągłości nie wyczułem. Dziecko to jeszcze. Widać, że na piękną niewiastę wyrośnie, ale póki co… Z myślą o przyszłości tu siedzisz?

– Hę?

– Ja moją Dulnessę też niewiele starszą po raz pierwszy ujrzałem. Też chude to było, kanciaste. Ale już wtedy ślub złożyłem, że tylko ją, do końca życia… Bo mi serce z wrażenia zamarło. A takie dziewczęta, na widok których serce człowiekowi w piersiach zamiera, zwykle szybko mężów znajdują. Więc, choć się kompani śmiali, smarkuli wierność i stałość uczuć obiecałem, by sobie kolejkę zaklepać. W rycerskim stanie jest to przyjęta metoda, choć dość rzadko stosowana. Bo wiesz, w młodym rycerzu i krew młoda, gorąca, a słowo to słowo, trzyma mocniej od łańcucha. Alem nie myślał, że wśród czarodziejów tak się żony zdobywa.

– Nie myślałem o żeniaczce.

– No tak, u was… hmm… swobodniejsze obyczaje. Rzec chciałem: kochanki.

– Kipancho, ona jest chora. Dlatego tu siedzę.

– Chora?

– Ma gorączkę, dreszcze. Czekam, aż się obudzi. Chciałbym coś sprawdzić.

Kipancho przyglądał się śpiącej, marszcząc brwi i wysokie czoło. Sposępniał.

– Myślisz, że to czary? – Debren zamrugał, posłał mu zdziwione spojrzenie. – On jest zdolny do każdej podłości.

– On?

– Czwororęki Mag z Saddamanki. Ten, który wiatraki w posłuszne sobie bestie zmienia, a na ludzi urok rzuca. Najgorszy wróg Wolnego Świata.

– Myślałem, że najgorszy jest sułtan Wezyratu – mruknął Debren. – A niektórzy mówią, że inflacja. Albo…

– Nie, mistrzu. Sułtan Oleyman IV i jego hordy to tylko zdolny wódz i sprawna, głodna sukcesu armia. Jeszcze jedna, która zwaliła się na nasz nieszczęsny kontynent ze stepów i gór Zapadniki. Już za Starego Cesarstwa, ba, dużo wcześniej, wypluwał ów ląd dziki i ogromny plemiona jeszcze dziksze, naszej krwi i złota żądne. Ale Viplan i zawsze potrafił się wybronić. I teraz też się wybroni, bo ci u nas nie brak ani dowódców łebskich, ani knechtów i jezdnych, gotowych choćby z diabłem się rąbać. A wiesz dlaczego? – Debren zaprzeczył gestem. – Bo żyjemy w raju. W pępku świata.

– My, to znaczy…?

– Ci wszyscy, co żyją wśród lasów, łąk zielonych. Co po wodę do własnej studni chodzą, a rzekę czy strumień przez okna widzą. Viplańczycy. Mieszkańcy kontynentu, na którym jest dużo wody i równie dużo życia.

– Podobno w Irbii z wodą i zielenią krucho bywa.

– Prawda to. I może dlatego to mnie właśnie Bóg wybrał, bym niósł ludziom prawdę. Bo to w mojej ojczyźnie, jak nigdzie indziej w machrusańskim świecie, widać, jak brak wody ziemię piękną i urodzajną w pustynię zmienia. Ani w Illenie, ani w Bootalyi tego nie zobaczysz, co u nas przy lecie cieplejszym. Jaja się smażą, nim je kura złożyć zdąży, a rzeki nawet ćwierci wody normalnej nie toczą. Istna Yougonia.

– Hmm, no tak… Ale co ma do tego Mag z Saddamanki?

– Jeszcze nie rozumiesz? To powiedz, z czym ci się kojarzy Temmo i jego psia religia? Nie myśl, mów. Szybko.

– No… wielbłąd, szabla… harem… słońce na sztandarach i wieżach świątyń… upał, piaski, pustynie…

– Właśnie, Debren. Pustynie. Od nich należało zacząć. Temmozanie to dzieci pustyń. Z nich czerpią swą siłę, swą wściekłą nienawiść do jedynej prawdziwej wiary, swą pogardę śmierci, która tak strasznymi w boju ich czyni. Nigdy nie wygraliśmy z nimi wojny wśród piasków. Nigdy. Zwyciężaliśmy w bitwach i kampaniach, ale w końcu oni zawsze byli górą.

– Rycerze kołowi przez kilka wieków w Ziemi Pańskiej się trzymali. Jeszcze dzisiaj pojedyncze twierdze…

– Bo grób Machrusa tam jest, a Pazrel i przymorska część Bliskiego Zachodu to mimo wszystko nie pustynia. I kupa luda zawsze chadzała, by koło w świętej rzece Jond obmyć. Ale to już historia. Dziś nikt do wyprawy kołomyjnej nawet nie nawołuje.

– Może i lepiej, że nie. Jak sam zauważyłeś, w rzyć zawsze nasi brali, ledwie z lasów i łąk zielonych między piaski wyszli. Czytałem, że i ty…

– To, co czytałeś, to bajania poety, co z grodu nosa nie wytknął i nie ma pojęcia, jak wojna z poganami wygląda. Ja się z tymi psami trzy lata biłem. A potem w łeb od Czterorękiego dostałem i przez następne cztery lata w niewoli kołowrót przy studni obracałem. W oazie, w północnej Yougonii. Ci, co ze mną kręcili, w większości powymierali. Mnie się udało. A studnia, wystaw to sobie, wyschła. I to mi dało do myślenia.

– Znaleźliście analogię między północnoyougońską studnią a depholskim wiatrakiem?

– Łatwo ją znaleźć. Jedno i drugie urządzenie wodę czerpie, jedno i drugie czworo ramion posiada. Pogańscy dozorcy mówili, że w takich skrzyżowanych belkach duch starożytnego czarodzieja ichniego siedzi, wielce potężnego, co dawno temu, jeszcze nim Temmo swą naukę głosić zaczął, obiecał całą wodę ziemi wyrwać. Choćby kryła się milę pod piachem i skałą. A Czwororęki Mag z Saddamanki kontynuuje dzieło tego zbrodniczego czarnoksiężnika. Wodę ziemi chce zabierać. Naszej ziemi. By w pustynię ją obrócić i temmozanom oddać.

– Dlatego wiatraki niszczysz?

– Wiem, co powiesz – uśmiechnął się ze smutkiem Kipancho. – Że tu Dephol jest, kraina, która płacze nie od braku, a od nadmiaru wody. Prawda. Ale jak w końcu z owej oazy uciekliśmy, tośmy się przez parę niedziel wielbłądami przez najstraszliwszą pustynię świata wlekli. Suchar się nazywa i ogromna jest, od całego Viplanu rozleglejsza, chyba że Sovro doliczyć. I pośrodku tej pustyni wiesz, co widziałem? – Debren potrząsnął przecząco głową. – Muszle, mistrzu. Wielgachne, w skałach odciśnięte. I rybie ości, też w kamień obrócone. Z dużych ryb. Morskich, nie żadnych tam rzecznych czy jeziornych. A wiesz, co to znaczy?

– Domyślam się – mruknął czarodziej. Machnął dłonią, odganiając komara znad pokrytego śladami ukłuć czoła dziewczynki.

– I dobrze się domyślasz. Morze tam było. Wielkie, bo i doliny wielkich rzek wśród skał i wydm po dziś dzień widać, co do morza uchodziły. Piękny kraj to był. Na skałach widziałem starożytne malunki sprzed wieków, może tysiącleci nawet. Drzewa na nich były, myśliwych tłumy i zwierzęta. Zdziwiłbyś się, jakie bogactwo zwierząt. Niektóre takie, jakie w Viplanie żyją, ale też inne, dziwaczne. A na żadnym malunku nie było ani wielbłąda, ani tych pogańskich psów z zakrzywionymi mieczami i w zawojach na łbach. Wniosek prosty jest, Debren. Świat lasów i łąk daleko, daleko na południe sięgał. Aż przyszli temmozanie, bożka Hala wyznawcy, i znikły lasy, znikły łąki. Morze znikło. Słyszysz, Debren? Morze!

– Słyszę. Ale…

– Nie ma żadnego „ale”, Debren. Widziałeś kiedyś atlas, zbiór map świata? Kształcony jesteś, toś pewnie widział. Przypomnij sobie więc, jak wygląda. Pośrodku Viplan leży, zielony, piękny. Na zachodzie Zapadnika. Górą gdzie Sovro się ciągnie, szarawo jest, sinawo, ale też zielono. To puszcza śniegowa, tajgą zwana. Paskudny, zimny las, ale przecież las. A w tym lesie Sovrojcy, dzikusy i grubianie, lecz Machrusa sławiący, choć znak koła w lewo czyniący. A teraz na południe Zapadniki spójrz. Brązowo od gór, trochę zieleni i żółć piasku. Środkowy Zachód. I Daleki. Kraje dziwnych ludów, co oczy mają krzywe i skórę żółtą. Z nich się Kummonowie wywodzą, co rok w rok Lelonię, Sovro i Żmutawil łupią i do słońca się modlą. Ale najpaskudniej wygląda w dole mapy, za Międzymorzem. Yougonia i Bliski Zachód. Piasek, piasek, po trzykroć piasek. I hordy żądnych krwi temmozan. Byli już w Irbii, doszli aż do południowego Marimalu. Całe pokolenia wypierały ich, krok po kroku, ku cieśninie Kariatydy i Yougonii. Prawie skończyliśmy oczyszczanie ojczyzny. No to wleźli na ziemię Bikopuliss, od zachodu na kontynent się wlali. Ośmiogród zagrożony, Smoyeed do obrony się szykuje, nawet w Lelonii na południe się oglądają i psioczą na władze, że smoka, co grodu stołecznego strzegł, do zguby przywiodły. A teraz by się przydał na pogan. Nie, Debren, nie ku dobremu świat zmierza. Grozi nam zagłada. Całej cywilizacji wschodniej.

– Z powodu wiatraków?

– One wodę wysysają, moczary suszą. I morze w ląd zamieniają. Wiem, że powoli. Nie jestem dureń, rachować trochę potrafię, i to nawet bez palców. Zdaję sobie sprawę, że za mego, a i tej dziewki życia nie zmieni się Viplan w pustynię do Suchara podobną. Alem widział w Irbii wsie wyludnione nie przez wojnę czy zarazę, a przez pola wyschnięte. Chude bydło widziałem, pszenicę, co na łokieć jeno wyrosła. A bez ludzi i plonów nie ma złota na wojsko. Kraj idzie w ruinę, a potem w obcą niewolę. Pomyśl: już teraz trudno nam Viplanu bronić. Co będzie, jak choć o jedną ćwierć produkcja rolna spadnie? A to nic wszystko jeszcze. Suchy Dephol wyssie wodę skąd? Z Nirhy. A Nirha to królowa rzek Wehrlenu. Więc w Rzeszy Wehrleńskiej susza nastanie i kryzys gospodarczy. A wiesz, jacy są Wehrleńczycy i jak swoje kryzysy rozwiązują. Machiny zamiast masła i przeć, przeć po trupach sąsiadów. Jak się nie da na zachód i południe, to choćby na wschód. Już to przerabialiśmy.

– Kipancho, to, co mówisz, cholernie logiczne jest do pewnego momentu. Ale założenia, z jakich wychodzisz…

– Widziałem muszle i ryby pośrodku pustyni. Bóg mnie przez Suchar przeprowadził, mnie jednego. I chyba nie po to Dulnessę odebrał, by zakpić, prawda? Chyba miał jakiś plan, kiedy nas rozdzielał? Czemuś to przecież służyło, do cholery!

– Ciszej, bo małą obudzisz. Kipancho, jeśli o Boga chodzi… Lepiej nie dyskutujmy o Bogu.

Rycerz wpatrywał się w ścianę z surowych desek. Próbował milczeć. Ale nie mógł.

– Debren, ja mam prawie pięćdziesiąt lat. Kopii krótszych używam, bo w tych pełnowymiarowych grot mi się z proporcem mylił. Jak sikać w krzaki idę, to konia uwiązuję, żeby się nie znudził i nie poszedł, bo tak długo to trwa. Ale jej twarz ciągle widzę, wystarczy powieki opuścić. I zbroja za ciasna się na mnie robi. Wiesz, co mam na myśli.

– Chyba wiem. – Debren zastanawiał się dość długo, jak i czy w ogóle zadać to pytanie. Nie był duszystą, nie potrafił przewidywać ludzkich reakcji. – Kipancho, dlaczego ty i ona… dlaczego nie jesteście razem?

Rycerz też pomyślał trochę, nim przemówił.

– Jak ruszałem na południe, Dulnessa miała dwanaście lat. Według naszych kryteriów, jak słusznie zauważyłeś, była już właściwie dorosła. Mogła iść za mąż, choć kochający rodzice nie puszczają z domu córki, co jeszcze rosnąć nie skończyła. Teraz zacznij rachować. Trzy lata wojny. Jak miecz z młotem Maga z Saddamanki skrzyżowałem, dziewczyna piętnaste urodziny obchodziła. Po czternastych konterfekt mi przysłała. Mały obrazek był, alem wtedy wzrok miał lepszy i dostrzegłem, że chudzina, co mnie żegnała, cycasta i biodrzasta już jest. W piętnastym roku panna z dobrego domu wyprawę kończy wyszywać i kufry pakuje, bo czas to na zamążpójście najlepszy. Ale ona narzeczonego miała, więc nie rwała się przed ołtarz. A potem wieść przyszła, że narzeczony z całą chorągwią w piaskach Yougonii zaginął. Więc czekała. Rok, drugi… Rodzice sarkali. Bo panna, jak przed osiemnastym rokiem wianka nie zrzuci, do klasztoru zwykle idzie. Ludzie zaczynają taką z daleka omijać. Mówi się: z posagiem coś pewnie nie tak albo chora jest, albo wredna z charakteru, albo nawet babofilka, tfu. No bo jakiś defekt musi przecie mieć, skoro w staropanieństwie usycha. No więc przyszedł ten osiemnasty rok. Moja Dulnessa żałobę po mnie zdjęła. Jeszcze u wróżbitów za ciężkie dublony ratunku szukała, jeszcze co dzień do kościoła biegała, po trzy klepsydry na dobę się modląc, ale w końcu na duchu upadła. Mówi się, że na wieżę się pięła, by skoczyć i umrzeć jak jej ukochany… w tej księdze o mnie tak jest napisane… ale ją na schodach wojak jeden, rezerwista z cechu złotników, zdybał, co z innymi cechowymi coroczne szkolenie zaliczał. No i, słowo po słowie, zgadali się, potem polubili, a na koniec do ołtarza poszli. Jak wróciłem, to już z brzuchem chodziła. Chciałem złotniczego synalka z miejsca ubić, bo mi się kurwim widział, ale szlachcicem nie był, więc nim moi juryści umyślili, jak ów problem obejść, bo pojedynek w grę nie wchodził, trochę mi wściekłość przeszła. I na Dulnessę, i na niego. Bo przecie życie jej ocalił na tej wieży. A jest mocno w rycerskiej tradycji zakorzenione, że panna za bohatera za mąż idzie, jak ją od śmierci wybawi. Honoru by nie miała, jakby nie poszła. A ja tę dziewuszkę i za to kocham, że nie tylko lico, ale i duszę ma piękną.

Debren żałował, że pytał. Dałby wiele za zaklęcie odwracające bieg czasu. Ale takiego, mimo wielowiekowych wysiłków licznych kapłanów i magów, nikt dotąd nie zdołał opracować. Błędy pozostawały błędami jak w pradawnych czasach opisanych w Księdze Świętej, gdy ludzie byli jaroszami, żyli w raju i nie potrafili wyczarować nawet królika z czapki.

– Nic nie dało się zrobić? – bardziej stwierdził, niż zapytał.

– Tylko czekać i modlić się. O to, by w sercu Dulnessy nie wypaliło się dawne uczucie. I o zwyżkę cen złota.

– To bardzo szlachetne, żeś jej dobrobytu życzył, choć przy boku innego żyła.

– No… tak po prawdzie… Widzisz, u nas, jak Coloman Vensuelli dla Korony Nowy Świat odkrył i kruszców drogich przybyło, to się i napady na składy złotnicze modne i popłatne zrobiły. Ponoć na stu jubilerów i stu rycerzy tych pierwszych więcej dzisiaj od miecza, bełtu czy maczugi ginie. A im mocniej złoto drożeje, tym niebezpieczniejsza staje się ta profesja. Boga o krzywdę, choćby i dla wroga, prosić nie wypada, ale o wzrost notowań kruszców na giełdzie w Tamburku czy Żuli to już chyba wolno, nie sądzisz? Ostatecznie potęga mojej ojczyzny na tym się głównie opiera. Na drogim złocie i srebrze.

– Hmm… No cóż.

– Pogan też bijałem, by zasług sobie w niebie narobić. Potem tani w ubijaniu poganie się skończyli. Ci, co jeszcze na południu Irbii się trzymają, po twierdzach siedzą; bez wielkich nakładów na oblężenie ani ich ruszysz. A za Międzymorze, czy to do Wezyratu, czy do sułtanatów północnej Yougonii, nikt dziś pływać nie chce. Raz, że linie żeglugowe na ocean się przerzuciły, bo to tam teraz duże pieniądze są, a dwa, że kołomyje przeżytkiem ogłoszono. Nikt już grobu machrusowego nie chce z rąk temmozan odbijać, w Jondzie koni poić. Sam bym musiał chyba statek czarterować, a na to błędnego rycerza nie stać, nawet takiego, co by chciał na boku dorabiać, po gościńcach łupiąc. Więc się na potwory, czarownice i smoki przerzuciłem. Żeby z wprawy nie wyjść, sławę podtrzymać, a przez to i pamięć mojej lubej, no i jakoś na życie zarobić.

– W książce o tobie nic o smokach i wiedźmach nie pisali.

– Bo i wielkiej kariery jako ich ubijacz nie zrobiłem. Czarownice chytre są; wytropić taką to ho, ho… Doświadczonego draba śledczego do tego trzeba albo funkcjonariusza UOT-u, uotra znaczy. A jak już w końcu babę taką dopadłem, to nie dość, że iluzją do Dulnessy Romez się upodobniła, miecz mi z ręki tym sposobem wytrącając, ale jeszcze kumom swoim patent ów sprzedała. A co do smoków, to ci rzeknę, że tylko najpodlejsze spośród nich przechery i kombinatory okres heroiczny przeżyły, kiedy to nikt rycerskiego pasa nie dostawał, jeśli w polowaniu na gadzinę nie uczestniczył i, choćby zbiorowo, paru zębów, łusek i pazurów nie zdobył. To jak z wojną, Debren. Z każdej armii, jak żółtodziobów wybiją w pierwszych bitwach, to jądro zahartowane zostaje, wiara bliznami pokryta, którą niełatwo już zatłuc. Dziś smok albo w puszczy się chowa, albo opancerzony chodzi jak wieża oblężnicza, albo ogniem strzyka dalej i celniej niż Bobin Czapa strzałę posyła, albo wreszcie, jak go dopadniesz, pazurem tabliczki pokazuje wokół jaskini ustawione, na których jakieś lokalne książątko pisze, że bestia prawnie chroniona jest i naskoczyć jej można. Nie, Debren. Na łowiectwie smoczym kariery dzisiaj zrobić się nie da, a i doczekanie się wdowieństwa Dulnessy wielce jest wątpliwe.

– Więc zabijasz wiatraki.

– Ano zabijam. I coraz silniej utwierdzam się w przekonaniu, że dobrze robię. Na początku, w Irbii, gdzie mało ich jest i zboże głównie mielą, miewałem poważne wątpliwości. Bo też Czwororęki mocny był wtedy i bliżej miał z domu, a ponoć siła czaru w proporcji do odległości pozostaje. Mnóstwo ludzi otumanił. Cech młynarzy wojnę mi nawet wypowiedział, najpierw handlową, a potem prawdziwą. Gubernatorzy królewscy pachołków za mną słali, nawet z Inkwizycji przyszło wezwanie, bym się na przesłuchanie stawił. Z workiem małym na zęby, palce i insze części w śledztwie odjęte i dużym, na ciało, gdyby kat robotę spaprał. Ale w końcu ludzie przejrzeli na oczy. Sekretarz Rady Królewskiej do Spraw Rolnictwa wstawił się za mną, ten sam, co rzekę Gat regulować zaczął i wodne młynarstwo silnie lansował. Musiałeś słyszeć o owej inwestycji, wielkie to dzieło było.

– A, tak. Splajtowało ponoć.

– Bo wiatraki wodę z Półwyspu Irbijskiego wyssały i w rzekach jej teraz brakuje. Nieważne. W każdym razie infamię ze mnie zdjęto, w kronikach opisywano jako gromiciela wstecznictwa i światłego wizjonera. Słyszałeś o sławnej Zelgan Lelicji? To ze mną pierwszy wywiad przeprowadziła, ja ją na szczyty relacjonatorstwa pchnąłem. A potem ów poemat prozą powstał, Pan Kipancho, co go ponoć lekturą obowiązkową chcą uczynić w szkołach rycerskich i, nie wiedzieć czemu, medycznych. Jak do Depholu przyjechałem, to nawet zarabiać po raz pierwszy na swej profesji zacząłem. Sponsorzy się znaleźli. Porządni, anonimowi, nie żadni szalbierze, co na wamsie i kropierzu herby swoje każą rycerzowi malować, by część chwały na nich spłynęła.

– Kipancho, anonimowi sponsorzy zazwyczaj nie przez skromność kryją swe twarze. Nader często paskudne intencje im przyświecają.

– Nie tym. A gdyby nawet, to cóż z tego? Diabelskie intencje Bóg w dobro obraca. Ja Bogu służę i Machrusowi. I patrząc wstecz, widzę, że powierzyli mi tę misję, że dlatego przeżyłem. Z dala od Dulnessy – dodał ciszej.

– Wybacz szczerość, ale każdy, kto od dziewki kosza dostał, też może sobie gorycz taką teorią osłodzić. „Nie leżę w łożu z ukochaną, bo Bóg powierzył mi misję”. Ja też nie leżę z nikim w łożu. A poczucia misji w sobie nie zauważam.

Kipancho nie obraził się. Nie zdzielił w łeb ani Debrena, ani nawet komara, szukającego dla siebie kawałka dobrze ukrwionej skóry między jego rzadkimi włosami.

– Jesteś czarokrążcą – powiedział. – Rozumiem, że chłodna logika i wnioski wypływające ze studiowania geografii politycznej mogą do ciebie nie przemawiać. Możesz nie przyjmować do wiadomości, że to, co robię, akceptują i królewscy sekretarze w Madrelli, i Depholec Def Groot. Ale chyba wierzysz we wróżby? W losy ludzkie, gdzieś tam, w innym wymiarze boską ręką zapisane? No to ci powiem, że pytałem o to, co będzie, czy we właściwym kierunku zmierzam. Nie byle kogo pytałem. Sama Damstruna na mój list odpisała.

Sięgnął do pasa, wyciągnął z sakiewki kilka zrolowanych pasków dekturańskiego papirusu, cieszącego się opinią wodoodpornego, jako że sporządzono go ze specjalnej trzciny, porastającej brzegi największej rzeki świata. Poza tym to właśnie z yougońskiego Dekturanu pochodziły dekturki – wygrzebane z piachu pustyni tabliczki z prymitywnie obrobionego papirusu, na których tysiące lat przed Machrusem jakaś ludzka ręka postawiła pierwsze znaczki archaicznego pisma. Nic dziwnego, że wszelkiej maści wróżbici, czarodzieje i zwykli szalbierze lubowali się w zapisywaniu przepowiedni, tajemnych formuł i pseudomagicznego bełkotu na takim właśnie tworzywie. Dodawało ono powagi treści dokumentu, a przy sprzedaży windowało cenę. Papirus, nie wiedzieć czemu, był droższy od pergaminu, choć tańszy od skór wołowych. Ale skór wołowych używano w sądownictwie, czyli w obszarze usankcjonowanego zdzierstwa.

– Posłuchaj – przybrał uroczystą minę Kipancho. Rozwinął największy pasek i mrużąc oczy, odczytał:

Zabije cię ten, co cztery skrzydła ma i postać nieludzką, wstrętem napawającą i nikczemną. Ogniem płonąć będziesz od ciosu, co nie widać go i nie słychać, mieczem odbić, ni pancerzem powstrzymać. Życie oddasz za tę, której oczu nie zapomnieć, za tę, co serca swego ci odmówiła. Za pannę z góry spoglądającą, co prześliczna będzie i co nie ciebie, a człeka stanu niskiego poślubi. Uniknięcie losu: patrz recepta nr 4.

Milczeli dłuższą chwilę. Debren unikał wzroku rycerza. Patrzył na śpiącą dziewczynkę, na kubek z wodą, której mała nie tknęła, i stojący obok dzbanuszek, do którego ktoś wsunął pęk zerwanych w rowie drobnych kwiatków.

– Receptę też kupiłeś? – zagadnął cicho. Kipancho kiwnął głową, rozwinął inny pasek.

Krajów północnych nie odwiedzaj, a jeśli musisz, od stworzeń z dala się trzymaj magią odmienionych. Tym, co z szybkością wielką czworgiem skrzydeł wymachują, z drogi ustąp. Panny, której oczu nie zapomnieć, z góry spoglądającej, drugi raz nie ratuj. Drugie ratowanie śmierć twą nieuchronną oznacza. Życie oddasz, lecz wspominać cię będzie panna bez uśmiechu, bez wdzięczności w sercu. A ci, co sławili, kpić z ciebie będą, i wielu ludzi zawiedziesz w ich rachubach wielkich. Nikt wierzyć nie zechce, żeś ludzi mrowie ocalił od zguby, a swego zabójcę ubił. Przyjmij więc dar życia od przyjaciela swego i złóż oręż, bo nie dane ci zwyciężyć.

Kipancho zwinął pergamin, wsypał paski do woreczka przy pasie. – I jak ci się to podoba?

Dziewczynka poruszyła się, zajęczała przez sen. Debren podniósł leżącą obok bukietu ściereczkę, ostrożnie wytarł pot z czoła małej.

– Nie wierzę w przepowiednie – wzruszył ramionami.

– Nie? – zdziwił się Kipancho. – Myślałem, że czarokrążcy… No, nieważne. A ja wierzę.

– To mętne bajdurzenie, które na wiele sposobów można tłumaczyć.

– Debren, ta przepowiednia od sławnej Damstruny pochodzi. Jednoznaczna jest i jasna. Czwororęki Mag z Saddamanki mnie zabije. Ogniem. Ale zdążę go swą bronią dosięgnąć. A że niewidzialny potrafi bywać i rozwiewa się jak mgła, gdy zagrożenie poczuje, to i ciała nie znajdą. Nie uwierzą, żem go dostał. No i dobrze. Nie dla sławy walczę. Dla niej to naprawdę robię, dla Dulnessy.

– Tu słowa nie ma o twojej Dulnessie.

– Jest. To jej sarnich oczu nie da się zapomnieć. Ona jest ową panną z góry spoglądającą. U rodziców w zameczku komnatę w wieży miała, a i zamek na wzgórzu stał.

– Większość zamków na wzniesieniach stoi. A panny dorastające w dużej mierze pannami właśnie dlatego do ślubu pozostają, że się im komnaty gdzieś wysoko przydziela, z kratą w oknie najlepiej i złymi psami na dole.

– Poślubiła człeka niskiego stanu.

– E tam… Przez tyle lat, przy takich cenach kruszcu, pewnie dawno dość zarobił, by tytuł kupić.

– Mów, co chcesz, a ja wiem swoje. I swoje będę robił. Wiesz dlaczego? Bo i w przepowiedni, i w recepcie na jej uniknięcie napisane jest, że Dulnessa potrzebuje ratunku. Debren, ja się tysiąc razy o to modliłem! By pozwolone mi było moją lubą od złego ochraniać, udowodnić czynem, nie słowem tylko, że droższa mi jest od życia.

– Dulnessa niańczy teraz dzieci, jeśli nie wnuki, tysiące mil stąd. A ty wiatraki spokojnym ludziom niszczysz. Szmat kraju już zalałeś. Przez Dephol przejeżdżam jeno i krótko tu jestem, ale już za mojej bytności ceny żywności o dwie trzecie podskoczyły. Głód z tego będzie, z głodu rozruchy, a potem może wojna i mór. Tego chcesz?

– Niewiastę chcę ocalić, com jej swe życie u stóp złożył.

– I w nosie masz ofiary w ludziach?

– Ludzi pierwszy nie zabijam. Jak bronią potworów, to choć zdrajcy Wolnego Świata są, staram się rozgonić, ranić tylko.

– To hipokryzja, Kipancho. Niszcząc im system odwadniający, zabijasz więcej ludzi niż duża i krwiożercza armia. Popychasz ten kraj ku krawędzi wojny, i to tej najstraszliwszej, bo między władzą a ludem. Takie wojny powszechną rzezią się kończą.

– Może i popycham. Ale bez wielkiej chęci tych, co się potem rżną, żadne popychanie w wykonaniu jednego człowieka nic nie zmieni.

– Jeden człowiek – powiedział powoli Debren – czasem bardzo wiele znaczy. Odstąp, Kipancho. To północny kraj, przynajmniej z irbijskiej perspektywy. Wracaj do siebie, bo tu zginiesz. I mnóstwo ludzi do grobu za sobą pociągniesz. Niewinnych. Jak ta mała choćby.

– Ta mała – uśmiechnął się nieoczekiwanie Kipancho – właśnie się obudziła. Dzień dobry, panieneczko. Nie bój się.

Dziewczynka chyba się nie bała. Debren wiedział, dlaczego. Już wtedy, po pierwszym spojrzeniu w wielkie, skryte w półmroku oczy. Ale pewność zyskał troszeczkę później, gdy obudzona jękiem dziewczynki żona pompiarza wyskoczyła w samej koszuli spod pierzyny i przysiadła na brzegu dziecinnego łóżka. Zaczęła płakać, ledwie dotknęła czoła córki.

– Płacisz Def Grootowi – zwrócił się do rycerza Debren. – Mógłbyś go tu przywołać i nakazać, by tłumaczył?

– Płacę jako duszyście, nie tłumaczowi. A co chcesz powiedzieć tej niewieście?

– Myślę, że dziewczynka zachorowała na malarię, ale pewności nie mam. Chciałbym to sprawdzić. Kupiłem w mieście test. Proszek, co na ranę drobną sypnięty, barwę krwi zmienia.

– Chcesz jej krew odmienić? – oburzył się Kipancho, ściągając na siebie załzawione spojrzenie kobiety. – Co za pogańskie praktyki! Ani mi się waż!

– Nie w ciele przecież, a tylko tę kroplę, co wypłynie. Nikomu to nie zaszkodzi, ale ukłucie może małą wystraszyć, więc wyjaśnić trzeba.

Widać było, że Kipancho spośród obecnych ostatni da się przekonać do tego pomysłu. Ale los uśmiechnął się do maguna. Zanim zebrał się w sobie, zaskrzypiały zawiasy i do izby wkroczył Def Groot. Towarzyszący mu Sansa stanął w progu, może dlatego, że w prowizorycznym domku nie było już miejsca, a może z powodu trzymanej w ręku, buzującej ogniem pochodni.

– Musimy pomówić – zwrócił się nie wiadomo do kogo Def Groot.

– Najpierw coś przetłumaczysz – powiedział chłodno Debren.

– Po co? – uśmiechnął się krzywo duszysta. – Żeby ta chłopka dłużej beczała? Po co stwierdzać, że to malaria, skoro nie da się wyleczyć malarii?

– Widzę, że już wiesz, co trzeba tłumaczyć. – Debren zerknął ku drzwiom. – Kto by pomyślał, że tak daleko głos niesie. To pewnie przez tę mgłę.

– Podsłuchiwałem – wyznał bez skrępowania duszysta.

– Sansa? – rycerz posłał giermkowi spojrzenie naznaczone bolesnym zdziwieniem.

– Ja tylko pomagałem podsłuchiwać – oświadczył z godnością Sansa. – A przedtem przeszukiwać sakwę mistrza Debrena.

– Co?!

– Spokojnie, panie Kipancho – rzucił przez zęby magun. – Odłóżmy to chwilowo. Def Groot, zanim zaczniesz się tłumaczyć z tych uotrowskich manier, zadbaj o okoliczności łagodzące i wyjaśnij swym rodaczkom, na czym polega zabieg. I dodaj, że jeśli to malaria, być może potrafię pomóc dziewczynce.

Def Groot, jak na przedstawiciela dziwacznej profesji przystało, zadziwił wszystkich, wygłaszając po depholsku dłuższy wywód dość obojętnym, ale raczej łagodnym tonem. Odpowiedział też, jeszcze uprzejmiej, na dwa nieśmiałe pytania gospodyni. Chyba nie przeinaczył treści, bo w jasnych oczach kobiety zalśniły iskierki nadziei. A dziewczynka, patrząc na Debrena, cofnęła się pod ścianę.

– Boi się – przetłumaczył wyjaśnienia matki Def Groot. – Pyta, czy Debren to wampir.

– Dobre pytanie – mruknął Sansa, przekładając pochodnię z ręki do ręki.

Targi między matką a córką trwały jakiś czas. Debren wiedział, że wielkich sukcesów nie przyniosą. Bały się obie. Gospodyni trochę mniej, ale strachu było w niej i tak więcej niż nadziei. Mała zaczęła płakać.

– Wystarczy kropla, tak? – zapytał nagle Kipancho. Sięgnął po sztylet i zanim ktokolwiek zareagował, ukłuł ostrzem wierzch dłoni. – Widzisz, maleńka? To nie boli. Debren, sypnij tym… no, tym do sypania.

Debren, zdziwiony, wyjął z kieszeni zawinięty w papierek pokazywacz zimniczny i igłę zabezpieczoną korkiem. Def Groot powiedział coś do dziewczynki.

– Daj igłę matce – zwrócił się do maguna. – I jak się chcesz tak cackać, najpierw sypnij Kipanchowi. To je przekona.

Proszku było sporo, a przeczucie mówiło Debrenowi, że oszczędzanie nie ma sensu. Gep i Def Groot w jednym mieli rację: bez leku test był tylko kosztownym środkiem do wcześniejszego zabijania nadziei.

Podzielił porcję na pół i wtarł proszek najpierw w plamkę krwi na wielkim łapsku rycerza, a następnie w nakłute przedramię dziewczynki. Dopiero teraz, przy otwartych drzwiach i czerwonym blasku wschodzącego słońca, miał okazję zajrzeć jej w oczy. Były błękitne z lekkim różowym nalotem, pewnie od tego dziwnego, rozmytego w mgiełce światła poranka.

Dokładnie takie same jak kwiatki w stojącym obok dzbanuszku.

– Powiedz matce, że trzeba poczekać parę pacierzy. Potem zobaczymy, czy plamka zmieni kolor. – Def Groot przełożył. – Wyjdźmy, panowie. Niech się pomodli w spokoju. Ma o co.

Na zewnątrz było zimno i mokro. Wiatrak stał na wzniesieniu, ale błoto wpełzło nawet tu. Siwek Kipancha skubał liście z drzewa. To, co jeszcze wczoraj służyło mu za pastwisko, dziś przypominało gęsto zarośnięty staw.

– Powinniśmy pogadać na osobności.

Def Groot nie zdążył odnieść się do propozycji. Kipancho był szybszy.

– Nie, Debren. Wszyscy bierzecie moje pieniądze. Mam prawo wiedzieć, co tu się dzieje. Kto nie czuje się na siłach mówić szczerze, niech ograniczy się do dwóch słów: „Żegnaj, Kipancho”. A teraz po kolei. Czego szukałeś w torbie Debrena? I jakim prawem?

Duszysta wahał się tylko chwilę.

– Nie pracuję dla Urzędu Ochrony Tronu, jeśli to chcecie wiedzieć. Formalnie prawa żadnego nie miałem. Za to przeczuć parę. Poprosiłem Sansę, by pomógł mi sprawdzić, co za czarodziej nam się do pomocy trafił. Pokaż, Sansa, cośmy znaleźli.

Stali obok stołu na słodycze, teraz pustego. Giermek bez słowa rzucił na blat mały woreczek z pieczątką apteki i złożony we czworo papier.

– Co to jest? – zapytał cicho Kipancho.

– Trucizna – wyjaśnił Def Groot. Po czym rozłożył kartkę. Na kartce widniał odcisk dłoni. – A to chyba znasz.

– Znak buntowników – mruknął rycerz. – Za takie coś… Debren, możesz to wytłumaczyć?

Magun nie spieszył się ze składaniem wyjaśnień. Patrzył na rozmazane mgłą kontury zagajnika.

– Ktoś nas obserwuje. Magią się wspomaga, bo mgła.

– Ależ żałosny wybieg – pokręcił głową Def Groot. – Myślałem, że stać cię na więcej.

– Ja też. Podrzucanie kartek do worków, które całą noc leżą z dala od właściciela, za to tuż obok posłania podrzucającego? Chyba naprawdę żaden z ciebie uotr.

– Powiedz jeszcze, żeś nigdy nie widział czegoś takiego.

Debren zaśmiał się i wyjął z zanadrza złożoną w ćwierć kartkę papieru. Rozprostował ją i położył na stole obok pergaminu rzuconego na blat przez Sansę.

– Mógłbym. Moja jest lewa. – Uśmiechnął się z przekąsem, widząc osłupienie rudzielca. – Skąd ta zdziwiona mina, mistrzu? Cóż nadzwyczajnego widzisz w fakcie, że zbrodniczy truciciel i buntownik przygotowany jest do więcej niż jednej dywersji?

– Skąd ją wziąłeś? – Def Groot, jak ktoś nie ufający własnym oczom, dotknął papieru z odbiciem lewej dłoni.

– Godne uwagi – powiedział Debren. – Twoją ciekawość budzi ta jedna kartka.

– Skąd ją wziąłeś? – powtórzył duszysta, czerwieniąc się mimowolnie. Zdawał sobie sprawę, że popełnił błąd.

– Lewą rękę i truciznę dali mi niejaki Gep i niejaki Miazga. – W kilku zdaniach magun streścił rozmowę przeprowadzoną „Pod Złotym Bażantem”. Po czym uśmiechnął się dość nieładnie. – Papier zachowałem na pamiątkę, a zawartości woreczka nie wysypałem do rowu z bardziej poważnego powodu. Otóż, w przeciwieństwie do mistrza duszysty, nie potrafię od jednego rzutu oka i jednego pociągnięcia nosem stwierdzić, co jest w tej sakiewce. Może tylko magiczny środek, po którego zażyciu krwiożerczy rębajło zamieni się w pacyfistę i samarytanina, ale może jakieś cholernie silne paskudztwo do trucia smoków. Kiedyś pod Starohuckiem, lelońskim grodem stołecznym, szewc jeden, bardziej ambitny niż mądry czy odważny, smoka tamtejszego Wawelkę taką bronią chemiczną chciał uśmiercić. Srebro na skóry przepił, jak to szewc, więc wydumał sobie, że ze smoczych buty szyć będzie. Zdobył gdzieś specyfik z opóźnieniem działający, owcę nim napoił i przy grocie w zaroślach nadrzecznych się zasadził. Ale smok był już stary, węchu dawnego nie miał, więc nim się go doczekali, owcę w brzuchu piec zaczęło. Wyrwała się, pognała pić do Stulwi i tak żłopała, że się utopiła i z wodą popłynęła. I wystawcie sobie, waćpanowie: rzekę, co z racji wielkości słusznie królową rzek lelońskich się mieni, na przestrzeni dwustu mil zatruła. Jeszcze za Lejczomierzem ryby brzuchami do góry wypływały albo ogłupiałe biły łbami w łodzie rybackie i na brzeg wypełzały. W epoce rozdrobnienia dzielnicowego rzecz się działa, więc incydent międzypaństwowy z tego wyniknął i półroczna wojna Starohucka z Lejczomierzem, Wniosek z tej historii płynie, by z nieznaną trutką ostrożnie sobie poczynać. Zwłaszcza jeśli pochodzi od gołowąsów, co głowy gorące mają i nieco puste.

– Zamierzałeś słowa dotrzymać? – zapytał bez złości Kipancho. – Na wszystkie świętości przysięgałeś. Pod mieczem, ale jednak.

– Debren to człowiek honoru – rzucił szyderczo Def Groot. – Znam się na ludziach, z tego żyję. On słowa dotrzymuje.

– Z tymi pod przymusem danymi różnie może być – magun mówił trochę roztargnionym tonem, zajęty skanowaniem. – Ale owszem, zamierzałem dotrzymać słowa. Z ludźmi, którzy nie są jurystami, staram się postępować honorowo. A ci dwaj nie są. Nie potrafią ani sformułować umowy tak, by człeka w kozi róg zapędzić, ani nie patrzą na ręce jak każdy oszust, co w drugim też oszusta zawsze widzi.

– Przyznaję, że nie rozumiem – westchnął Kipancho. – To chcesz mnie ubić czy nie?

– Zabić legendę? Najbardziej błędnego z błędnych rycerzy? Chyba do reszty zgłupiałeś, Kipancho. – Debren sięgnął za pazuchę, wyjął pięść zaciśniętą na związanej rzemykiem sakiewce. Potem wziął woreczek z trucizną w drugą rękę. Ból i opatrunek nie pozwalały na skrycie go w dłoni tak dokładnie jak tego z zanadrza, ale przy odpowiednim ustawieniu palców wszystko poza przewiązaną rzemykiem czupryną sakiewki ginęło sprzed oczu patrzących. – Tę włożyłem, tę wyjąłem, gdy obiecywałem uczynić wszystko, co w mej mocy, byś zjadł zawartość. Już sama konstrukcja pozwala na duże krętactwo, bo co to znaczy: „Wszystko, co w mej mocy”? Mogę cię na przykład zaatakować z łyżeczką, jak niania dziecko, i z całych sił próbować nakarmić. Efekt takich zapasów łatwo przewidzieć. Ale mniejsza o wybiegi interpretacyjne. Brzydzę się wyprowadzaniem ludzi w pole. Uznałem, że najprościej będzie nakarmić cię zawartością tego woreczka. Jest mój, wiem, co zawiera.

– A co zawiera? – zainteresował się Sansa.

– Eksperymentalny lek przeciw malarii. Eksperymentalność nie polega na tym, że jest ryzykowny w stosowaniu i komukolwiek zaszkodził. Po prostu nie dopuszczono go do obrotu handlowego.

– Dlaczego?

– Ciekawość zabija, Sansa. – Debren zerknął na Def Groota. – Powiem ci tylko, że ten, co miksturę sporządził, był poddanym króla anvaskiego, Wonstona Szerokiego. Nadmienię, że Anvash ostro konkuruje z Irbią i depholskimi osadnikami w Nowym Świecie, jak dotąd bez wielkich sukcesów. Wszystkie krainy obfitujące w złoto, srebro i miedzianoskórych pogan, których można zapędzać do kopalń i na pola, leżą na południu, w irbijskiej strefie wpływów. Jest tam gorąco i wilgotno, roi się od komarów i raz po raz wybuchają epidemie malarii, Na tych ogólnie dostępnych informacjach może poprzestańmy. Idź lepiej i przynieś z wozu hełm swego pana. Nie podoba mi się ten podglądacz.

– Pójdziesz go poszukać? – domyślił się Def Groot. – I znikniesz?

– Nie. Mam tu jeszcze sporo do zrobienia. A w czasie skanowania zauważyłem, że te ozdobne rozety na naramiennikach zbroi naszego pracodawcy to nie sama tylko ozdoba. Odchylacze strzał, co, Kipancho?

– Nie lubię podróżować w hełmie – uśmiechnął się rycerz. – Ale na turniejach je odkręcam, nie myśl sobie. Specjalnie zamówiłem zdejmowane, chociaż płatnerz nosem kręcił, marudził, że jakieś tam pole mu śruby zakłócają.

– Zdarza się, rzadko, ale jednak, że zręczny czarodziej odchylacz zaklęciem i specjalną strzałą na przyciągacz przerobi, który byle jak wypuszczony pocisk prosto na rycerza skieruje. Więc lepiej nie odsyłaj hełmu do lamusa. Czary czarami, a blacha blachą.

Sansa wbił pochodnię w błoto, potruchtał w stronę wozu.

– Taki eksperymentalny lek prohibit musi być diabelnie drogi – zauważył od niechcenia Def Groot. – Ciekawe, że wolisz go zmarnować, zamiast ratować honor poprzez atakowanie Kipancha z łyżeczką na wzór niani. Zwłaszcza że groszem nie śmierdzisz. Za tę porcję leku, zakładając nawet ryzyko, że nie podziała, dostałbyś tu, w Depholu… no, przynajmniej z sześćset talarów.

– Ile?! – rycerzowi opadła szczęka. – Groszy, chciałeś chyba powiedzieć! Sześćset talarów to… Za to wieś można kupić!

– Są tacy, co wsi mają na pęczki – wzruszył ramionami rudzielec. – A życie tylko jedno. I żonę jedną. I syna pierworodnego. A tu, jak kto malarię złapie, to w jednym albo dwóch przypadkach na dziesięć więcej z łoża nie wstanie.

– Machrusie… – Kipancho spoglądał oszołomiony to na Debrena, to na niepozorny woreczek odłożony na stół. – Naprawdę chciałeś…? A mówią, że to mnie się we łbie poprzesta wiało. Za dwa dukaty się tu z nami męczysz. Widzę, że wbrew sobie, że nie podoba ci się ta robota. A tu sześćset talarów leży! I ty je chcesz w błoto… Żeby dwójki gówniarzy, szantażystów i terrorystów antykrólewskich jurystycznymi sztuczkami w pole nie wyprowadzać. Nie rozumiem cię.

– Ja też cię nie rozumiem, Kipancho. I też za mocno rąbniętego uważam. Co nie zmienia faktu, że szacunkiem cię darzę i ufam w twój honor rycerski.

Kipancho przyłożył dłoń do tego kawałka pancerza, który okrywał serce. Skłonił się, chrzęszcząc blachami. A potem popatrzył na pobladłą twarz maguna i uniósł pytająco brwi.

– Co?

– Twoja ręka – wykrztusił Debren.

Przez chwilę wpatrywali się wszyscy w niebieski strup w miejscu, gdzie sztylet naciął skórę. Pierwszy otrząsnął się Kipancho.

– No cóż, zawsze wiedziałem, że mam błękitną krew.

Coś pacnęło w błoto. Sansa wypuścił z wrażenia kapalin swego pana.

– Dżuma i syfilis… – zaklął Debren. – Cholera. To malaria. Nie ma dwóch zdań. A niech to…

– Co cię tak martwi? – rzucił z przekąsem Def Groot. Trochę jednak pobladł. – Przynajmniej nie wyrzucisz w błoto sześciuset talarów. Gepard i Miazga medalem cię uhonorują za słowa dotrzymanie, a król Belfons drugim, za to, żeś chlubę irbijskiego rycerstwa uratował.

Debren nie odpowiedział. Nie zdążył. Z chatki wypadła gospodyni, zawołała coś łamiącym się głosem.

– Chyba nie muszę tłumaczyć – powiedział powoli Def Groot. – Zdaje się, że już wiesz. Nieszczęścia chodzą parami.


* * *

Wyszedł z chatki i stał przez chwilę w progu, wciągając w płuca chłodne, wilgotne od mgieł powietrze poranka. Było cicho. Bryza utonęła gdzieś w spowijającym zatopione pola oparze, ani jeden podmuch nie zaszeleścił w listowiu bzu i kaliny, w porastających podnóże wału trzcinach. Rzeka toczyła swe wezbrane wody nienaturalnie cicho, może nasycona triumfem, dumna z rozlania się na całe mile od głównego koryta. Wychylające się zza odległego jak na morzu horyzontu, lecz wciąż jeszcze nie wychylone słońce zalewało świat miękkim, różowym światłem. Debren patrzył na przemieszane z łopianem i skrzypem polne kwiatki, takie jak te, które przed chwilą odsuwał z taboretu przy łożu dziewczynki. Próbował odgadnąć ich kolor. Były ni to błękitne, ni to różowe. Jak oczy małej.

Trochę potrwało, nim usłyszał. Trudno usłyszeć coś, co nie jest dźwiękiem, a jego brakiem. Chyba pomógł mu Sansa, podchodząc do stołu i wyciągając z ziemi wbitą w nią pochodnię.

Miał bliżej, zdążył przegrodzić giermkowi drogę do wiatraka.

– Nie.

Sansa zatrzymał się z niewyraźną miną. Popatrzył za plecy Debrena. W stronę warzywnika i wychodka. I wału przeciwpowodziowego, ku któremu prowadziła rura wypływowa.

– Odsuń się – powiedział łagodnie nadchodzący od strony rzeki Kipancho. Miał na głowie kapalin, pokiereszowany grotami strzał w czasach, gdy zbroi nie uzupełniono magicznymi rozetami na naramiennikach. Śladów miecza czy topora nie dało się zauważyć. Dobry rycerz zbroję nosi na wszelki wypadek, ale broni się klingą swego miecza i tarczą.

– Nie.

– Potwór wyzionął ducha. – W głosie Def Groota nie było satysfakcji. – Ustał dopływ życiodajnego płynu do organów wewnętrznych.

– Mówiąc inaczej: zatkałeś rurę przy jej ujściu do rzeki.

– Zgadza się.

Debren, nie robiąc sobie większych nadziei, spojrzał na Kipancha. Miał rację, nie podsycając złudzeń.

– Człowieka dobija się mizerykordią – oświadczył rycerz. – Potwora można i tak. Nie cierpiał długo. Odgłosy funkcji życiowych ustały od razu.

– Jak wyjmę tę szmatę, czy co tam Def Groot wepchnął, to zaraz powrócą.

– Tak – zgodził się gładko Kipancho. – Potwory, raz ubite, ożywione być mogą. Mój wróg, Czteroręki Mag z Saddamanki, potrafi tego dokonać. Dlatego właśnie Sansa spali ciało już teraz, nie czekając na Vanringera.

– Nie spali – powiedział cicho Debren.

– Założysz się? – zapytał bez uśmiechu Def Groot.

– Założę się. O całą zapłatę, którą mi winni jesteście. – Debren przesunął się za skrzydło wiatraka, wyszarpnął różdżkę. – Przykro mi, Kipancho. Nie pozwolę puścić z dymem tego wiatraka. Choćby dlatego, że za jednym zamachem dom spalicie. A bez dachu nad głową mała nie przeżyje.

– Chcesz ze mną walczyć? – zdziwił się rycerz. – Zgłupiałeś?

– Z nami – sprostował Def Groot. – To podobno czarodziej. Na magika uderza się kupą, tu honorowe zasady nie obowiązują. Kto wie, może ten patyk, co nim Debren wywija, nie tylko do zadawania szyku i podbijania stawek służy? We trzech skoczymy. Bez zabijania, ale kupą.

– Dlaczego – Kipancho patrzył z wyrzutem spod okapu kapalina. – Dlaczego, Debren?

– Bo uważam, że nie masz racji. Że źle interpretujesz przepowiednie Damstruny. I mapy świata. Że nie pustynia ciągnie za temmozanami, tylko oni za pustynią, bo w przeciwieństwie do nas z nią żyć chcą i umieją i silni są wśród piasków. Bo nie wierzę w totalne wysuszenie Viplanu za pomocą wiatraków. Ani w bezinteresownych sponsorów twej kołomyi, co ją przeciw depholskim pompiarzom prowadzisz. Bo Def Groot nazwał przywódcę gerylasów Gepardem, choć ja w swej opowieści Gep o nim mówiłem. Bom zauważył, jaką goryczą napawa pana duszystę bierna postawa tutejszych chłopów, co zamiast za broń chwycić i niepodległość dla swoich klas wyższych wywalczyć, drugiego policzka po machrusańsku Irbii nadstawiają. Bo wiem, że jedną kartkę miałem, z lewą dłonią odbitą i wiem, że nie przypadkiem na tej drugiej prawą odciśnięto. Stara prawda głosi, że nie wie prawica, co czyni lewica. A lewica tutejszego ruchu oporu, żółtodzioby zapalczywe i pozbawione wyobraźni, dość mają przyglądania się, jak ludowi plony się zatapia i w nędzę spycha. Więc szantażuje bezmyślna lewica zielarza cudzoziemca co się w łaski pana Kipancho wkręcił, i każe mu rycerza jak smoka, smoczą trutką uraczyć. W naiwnym przekonaniu, że się od tego los mas ludowych polepszy, a masy z wdzięczności i w poczuciu siły za widły i grabie chwycą. Nie pojmują młokosy bez wyobraźni, że naród za broń chwyta jednomyślnie dopiero wtedy, gdy go do ostateczności doprowadzić. Jak połowa zboża na polach wygnije, a połowa dzieci i starców z głodu pozdycha. Nie mieści się w ciasnych, zasmarkanych łbach ta oczywista prawda. Że czasem, jak chcesz okupantowi i ciemięzcy w rzyć nakopać, to najpierw musisz parę razy boleśniej swoim przyłożyć. Nogą okupanta, ma się rozumieć. Gniew we właściwą stronę kierując.

Przyglądali mu się z trzech stron. Nie umiał odgadnąć ich myśli.

Bardzo długo nikt się nie odzywał.

– To twoja interpretacja – powiedział w końcu Kipancho. – Moja jest inna. Czy to powód, byśmy się bili?

– Większość wojen wybucha z powodu odmiennej interpretacji. Czy to linii granicznej, czy pojęcia Boga, czy słowa „sprawiedliwość”. Wszyscy ludzie na całym świecie uważają się za dobrych, moralnych i postępujących właściwie. I mordują. Z winy różnic interpretacyjnych.

Kipancho nie sięgnął po miecz. Debren stał z opuszczoną różdżką i próbował zrozumieć, co go powstrzymuje przed jej użyciem. Gdyby powalił rycerza rzuconym z zaskoczenia zaklęciem, zapewne poradziłby sobie z pozostałą dwójką.

– Któryś z nas ma rację – mruknął Kipancho. – Pozostaje pytanie, który.

– Znakomicie ujęty problem – pochwalił Def Groot. Nie wyglądał na głęboko wstrząśniętego, choć przynajmniej jedna z wersji mocno go pogrążała. Może nawet obie. W świecie Czwororękiego Maga z Saddamanki i podstępnych wiatraków, przerabiających Viplan na Północny Suchar, było mimo wszystko dość miejsca dla depholskich patriotów pragmatyków z opcji prawicowej. A Kipancho, pomijając ewidentny obłęd, zadziwiał logiką i umiejętnością poprawnego wnioskowania. To Def Groot powinien się bać, przynajmniej dymisji. Ale wyglądał bardziej na kogoś, kto właśnie opuścił konfesjonał, zwaliwszy z sumienia gniotący je ciężar. – Proponuję rzut monetą.

– Nie – pokręcił głową rycerz. – Jest lepszy sposób dochodzenia prawdy. Panie Debren, pozywam was na sąd boży.

Debren przełknął ślinę. Czegoś takiego nie oczekiwał. Poczuł, że tonie.

– Nie jestem pasowany…

– W takich sprawach to bez znaczenia. W oczach Stwórcy równi jesteśmy.

– Pozwany ma prawo wyboru broni – pochwalił się znajomością ceremoniału Sansa.

– Różdżki – zażartował ze smętnym uśmiechem Debren.

– Zgadzam się na każdy oręż, jaki wskażesz – oznajmił z powagą Kipancho. – Ale pamiętaj, że nie walczymy po to, by zaspokoić swą próżność czy żądzę krwi. Mamy ustalić, który z nas ma rację. Wierzę w Boga i wierzę, którą to wiarę nie wszyscy podzielają, że i magia jego jest dziełem. Sądzę, że racja po mej stronie stoi, a więc i łaska Stwórcy. Mogę bić się i z użyciem czarów. Tylko… bardzo proszę, nie bierz tego za sarkazm: skąd weźmiemy drugą różdżkę?

Sansa zarechotał ukradkiem. On jeden nie zastosował się do prośby i uznał słowa swego pana za dowcipny wybieg.

– No to chyba miecze – rozejrzał się bezradnie Debren, chowając różdżkę. – Bo kopią to, zdaje się, trzeba z konia?

– Mogę coś zasugerować? – zapytał Kipancho. Magun skinął głową. – Miecz Sansy jest krótszy i lżejszy od mojego, a ty swój, jak widzę, straciłeś…

– Ja… ja nie używam miecza. Nigdy nie miałem… A, nieważne. Na taki jak ten twój i tak nie miałbym siły w ręce. Niech będzie ten od Sansy.

– Nigdy nie miałeś miecza? – Kipancho zmarszczył brwi. – To i o szermierce pewnie pojęcie masz blade?

– Wspomogę się magią – wzruszył ramionami Debren. – Oczywiście wymierzoną do wewnątrz. Kondycjonującą, nie agresywną.

– Wiesz co? Wspomagaj się, jaką chcesz, ale bez różdżki. A ja za to będę walczył w zbroi. – Debren zawahał się, bo propozycja miała i plusy, i minusy. – No i najważniejsza sprawa. Byłbym wdzięczny, gdybyś jako oręż wybrał kije. Te tam trzonki od grabi i miotły będą w sam raz. Sansa, przytnij je, tak na trzy łokcie każdy. I zapłać gospodyni po dwadzieścia denarów od sztuki. Tu drewno jest drogie.

– Kije? – rzucił mu zaskoczone spojrzenie Def Groot. – Ty, rycerz światowej sławy, chcesz się zniżać do bijatyki na kije od mioteł?

– Nie podzielam opinii mistrza Debrena, ale rozumiem jego motywację. I szanuję. Nie ma powodu zabijać kogoś, kogo się szanuje, nie uważasz?

Debren skłonił się. Trochę sztywno.

– Dzięki. Ale jeśli kijami walczyć będziemy…

– Do pierwszego trafienia w korpus lub głowę – pospieszył z wyjaśnieniami Kipancho. – Uderzenie w kończynę… No, jak się trafi, to przerwiemy i powiem ci, na ile by to groźne było.

– Aha – Debren chrząknął. – Ale twoja zbroja… W takiej walce będzie ci tylko przeszkadzać.

– Mogę ją zdjąć. Ale wolałbym walczyć w zbroi. Ty też masz swoją magię do pomocy.

– Kipancho, ta zbroja nie daje żadnego zabezpieczenia przeciw czarom. Jest balastem, niczym więcej, jeśli kijami się bić.

Rycerz posłał mu szeroki uśmiech.

– Zaraz – poruszył się niespokojnie Def Groot. – To sąd boży, tu forów dawać nie wolno. Może jeszcze rękę sobie każesz pałą obić i w szmaty zawinąć, hę?

– Nie, ale za pas wetknę. A co do zbroi, to walczę w niej nie z litości dla Debrena, a dlatego, że przywykłem. Niedobrze przed walką wieloletnie nawyki na siłę zmieniać.

– To oszustwo – parsknął duszysta.

– Nie, to uczciwa walka. Bóg ma o prawdzie rozstrzygnąć, a nie to, że większy jestem, silniejszy i trzydzieści lat machanie bronią ćwiczę, zaś Debren wcale. I dlatego do prawej rękawicy Sansa mi worek z tamtym oto kamieniem uwiąże, bym za szybko kijem nie machał.

– Tamten? – Giermek przestał rąbać miotłę. – Zgłupieliście, wielmożny panie?! Toż się podźwignę!

– Przesadzasz, Kipancho – mruknął Debren. – Jest większy od mojej głowy. Jeśli już musisz… – rozejrzał się. – O, tam leży mniejszy. Jak półgłówek.

– Czyli jak znalazł – splunął Def Groot. – Kompatybilny z użytkownikiem. Przeciągasz strunę, Kipancho. Uważaj, bo pęknie i w łeb cię trzaśnie.

– Boisz się o powodzenie swej misji? – uśmiechnął się dziwnie rycerz. Rudzielec cofnął się o krok, nagle przestraszony. – Spokojnie, mistrzu. Przecież szalony jestem. Puknięcie oberżniętym trzonkiem miotły w korpus, a choćby i w głowę, to żaden lek na obłęd. Powinniście o tym wiedzieć, duszysta przecie z was nie byle jaki. Każdy spec od dusz chorych wam powie, że na ciężką obsesję nie pomoże przegrana bijatyka na kije z czarokrążcą. Więc skąd ten lęk? Założę się, że przed południem wiatrak dopalał się będzie, a my spakujemy wóz i pojedziemy szukać następnych przeciwników. Dalej będziesz mnie leczył, łagodził tęsknotę do Dulnessy, podsycał we mnie wiarę, że słusznie postępuję. Nie zwolnię cię, bo jakkolwiek prawda o owych kartkach lewo i praworęcznych wygląda, duszysta z ciebie dobry. Lżej mi żyć, odkąd cię spotkałem. Nie lekko, ale lżej. Więc stań sobie z boku i nie przeszkadzaj.

Sansa skończył z kijami, zabrał się za dopasowywanie worka do kamienia, a potem przywiązywanie całości do przedramienia prawej ręki rycerza.

– Pozostaje ustalenie, co dany rezultat znaczy – oświadczył Debren. – Jeśli wygram, wiatrak cały zostanie, a ty do Irbii wrócisz.

– Zgoda. Ustalmy może po prostu, że zwycięzca dyktuje warunki.

– Niech będzie. – Debren oddychał powoli, głęboko, poprawiał krążenie i dozowanie adrenaliny. Stał blisko wbitej w ziemię pochodni, więc czerpał z płomienia, ile się da, nie dbając nawet zbytnio o dyskrecję, a jedynie o to, by nie zadławić ognia. Budował blokadę na nerwach lewej dłoni i pompował tlen do krwi. – Jeszcze jedna sprawa, Kipancho.

– Nie spiesz się, zaczniemy, jak uznasz, że jesteś gotowy. – Rycerz machnął ręką w jedną i drugą stronę, skrzywił się. – Przywiąż to lepiej, Sansa. Ten kamień waży ze dwadzieścia funtów. Jak się urwie, to jeszcze komuś krzywdę uczyni. Co to za sprawa, Debren?

– Dziewczynka jest ciężko chora, test aż granatowy się zrobił. Jest młodsza, ma silniejszy organizm i wrodzoną odporność po przodkach. Ty masz z kolei nie lada krzepę i mniej jadu we krwi.

– Jadu?

– Tego, co komary roznoszą. Bagiennych duszków, jak je Def Groot nazywa.

– Def Groot głupoty prawi – uciął rycerz. – Komar to robal jest i swędzenie powoduje. Ale roznoszenie choroby, co zabić może? Bzdura.

– Bzdura czy nie, chcę, byście się z małą lekiem podzielili. Jedna trzecia dla niej, dwie trzecie dla ciebie. To da wam z grubsza podobne szansę przeżycia.

– Szansę? – zaniepokoił się giermek.

– Pewnością dwojga nie obdzielę. Istnieje ryzyko…

– W walce, choćby i na kije, zwycięzca bierze dobro pokonanego – zaprotestował Sansa. – Łup mu przypada. Ta święte prawo wojny. Więc jak pan mój wygra, to te sześćset talarów w proszku przeciw zimnicy jego będzie.

– On ma rację – mruknął Def Groot. – Wojownik z wojowania coś musi mieć. Inaczej chętnych do dźwigania miecza zabraknie i barbarzyńcy naszą cywilizację w proch zetrą.

– Kipancho…

– Dość, Debren. Ustaliliśmy: zwycięzca dyktuje warunki. A to sąd boży będzie. Cokolwiek się stanie, za jego wolą się stanie.

Na jednej szali był Bóg, przyszłość cywilizacji Wschodu i mięśnie aż tryskające energią. Poczucie siły, szybkości i słuszności sprawy, o którą walczy. Na drugiej szali trochę większe szanse przeżycia depholskiej dziewczynki, której koloru oczu nie umiał nawet nazwać.

Łatwa decyzja. No… prawie łatwa.

Zasalutował rycerzowi kijem.

Kipancho skończył bezgłośną modlitwę, potem oddał salut. Z chrzęstem blach, ale lekko, bez widocznego wysiłku, mimo dwudziestu funtów przypasanych między łokciem a nadgarstkiem.

Debren sprawdził, czy da radę złożyć palce lewej dłoni do gangarina. Nie dał. No i dobrze. To by nie było uczciwe. Co innego szprycowanie się magią kondycjonującą. Gdyby nie ten kamulec pod przedramieniem rycerza, mógłby zagrać nieelegancko, przerzucić kij do lewej i trzasnąć w przeciwnika zaklęciem. Ale tylko ostatni cham postąpiłby tak po tym, jak Kipancho zrobił wszystko, co mógł, by wyrównać szanse.

Zdecydował, że ten atut pozostawi sobie w rękawie na czarną godzinę. Zerknął pod nogi, sprawdził, gdzie błoto grozi wywrotką, i zaatakował. Szybko. Z furią i zręcznością, która jego samego zaskoczyła.

Kipancho, odbiwszy tuzin sypiących się jak grad ciosów, cofnął się o dwa kroki. Potem pchnął. Trochę za mocno, ze zbyt dużego zamachu. Debren bez trudu wykonał unik w lewą i dźgnął z lewej w prawą, w locie, za łokieć. Nie mógł nie trafić. Ale nie trafił.

Zarzuciło nim za plecy rycerza. Kipancho skoczył, by wyjść spod ciosu, choć bezstronny sędzia nie zaliczyłby magunowi niczego poza lekką obcierką. Tylko dlatego nie trafił Debrena.

Następne dwa cięcia Debren wziął na zastawę, siłowo. Trzeciego nie próbował. Napakowane energią mięśnie nie mieściły mu się pod skórą; miał wrażenie, że zdołałby zatrzymać w miejscu rzucony z wieży wór ziarna. Ale Kipancho miał w ramieniu dwa wory. Cios, który mu dobrze wyjdzie, może i nie przełamie zastawy, za to palce powybija ze stawów na pewno. Więc nic na siłę.

Na szczęście był dużo lżejszy, I zwinny. I mocniejszy w nogach, biodrach, mięśniach potrzebnych do tego, by ciało umykało w bok, gdy kij, unikając czysto siłowego starcia, zbija broń Kipancha w przeciwnym kierunku.

Jakoś szło. Obskakiwał rycerza jak kundel dzika, parował ciosy i próbował znaleźć kawałek wolnego miejsca. Mały. Na mgnienie oka. Nie potrzebował więcej.

Cięcie, odskok. Cios z dołu, unik, parada, cięcie, odskok.

Walka przedłużała się. Zaczynał rozumieć, że nie oberwał po łbie tylko dlatego, że Kipancho był starym rutyniarzem i nie potrafił wyzbyć się trzydziestoletnich nawyków. Rycerze walczyli konno, w ciężkich zbrojach, często aplikowanych magią. Wszystkie szczeliny, gdzie stawy i przeguby osłaniała mniej odporna kolczuga czy skórzane ochraniacze, starano się zabezpieczyć czarem magnetyzującym mknącą ku nim klingę czy grot, zepchnąć zabójcze ostrze o pół cala. To wystarczyło. Broń trafiała w blachy, pogrubione na styku, grzęzła. Więc ci, którzy walczyli z równymi sobie, ze szlachtą dostatecznie zasobną, by sprawić sobie najlepszy ekwipunek, uderzali mocno albo wcale, nie bawiąc się w finezyjną szermierkę. Było to racjonalne. I skuteczne, mimo wszystko. Debren przejmował na kij może ćwierć walącej weń siły, reszta ześlizgiwała się, mijała odskakujące ciało. Ale i od tej ćwiartki mdlały palce, wiotczał nadgarstek. Gdyby zamiast kamienia nad rękawicą Kipancho miał w ręku prawdziwy miecz lub, nie daj Boże, topór, dawno połamałby przeciwnikowi broń i rękę.

W dodatku pocił się i męczył znacznie wolniej od Debrena. Choć ten czarował, aż mu włosy sztywniały. Bez powodzenia. Mięśnie maguna drętwiały, blokady przeciwbólowe puszczały jedna po drugiej, serce waliło jak bębny na regatach pościgowych galer straży przybrzeżnej Bikopuliss.

Unik. Cięcie znad kolana, do góry. Parada. Uskok. Gwizd kija z lewej, podmuch powietrza, rozpaczliwy skręt ciała. Sztych. Pudło. Drugi. Odbicie. Odskok. Cholera. Cholerny Kipancho. Co robi Bóg? Przecież to nie zabawa.

Tylko niezamierzony poślizg wyniósł go spod płaskiego cięcia. Dźgnął żałośnie lekko. W prawdziwym boju nawet półnagi przeciwnik zaśmiałby mu się w twarz po takim ciosie. Zadrapanie, nic więcej. Zbroja cofnęła się. Zbyt wolno. Chyba ją musnął. Samym końcem kija. Z boku. Pod nakolannikiem. Chyba.

– Rana nogi! – ni to krzyknął, ni sapnął Kipancho. – Przerwa!

Debren, sapiąc jak zziajany szczeniak, podniósł się z wysiłkiem.

– W boju rozłupałbyś mi łeb.

– To sąd boży. Sansa, dawaj tu linkę. Podwiążesz mi nogę do pasa.

– No nie! – zaprotestował Def Groot. – To już przesada!

– Ruszaj się, Sansa. Debrenowi czary kondycjonujące się kończą. Zaraz mi tu padnie i dalej łajno będziemy wiedzieć.

Giermek, choć twarzą wyrażając protest, szybko i sprawnie zarzucił pętlę na stopę pana i zamocował koniec linki do rycerskiego pasa.

Giermek wycofał się. Debren, zbyt zmęczony, by odczuwać skrupuły, zaatakował. Mniejsza o realizm i zasady uczciwej walki. W sądzie bożym żadne zasady nie obowiązują. Chce się bić, podskakując na jednej nodze? Proszę bardzo. A więc giń, Kipancho, rycerzu obłędny.

Było ślisko. Już przedtem musieli uważać, brać poprawkę na konieczność utrzymania równowagi. Teraz, mając tylko jedną nogę sprawną, Kipancho był, zdaniem Debrena, bez szans. Wystarczy zakołować nim, obsypać pozornymi ciosami, krążąc wokół i zmuszając do obracania się. A potem, gdy wpadnie w rytm podskoków z lewa w prawo, samemu nagle zmienić kierunek, dać susa w prawo i trzasnąć rycerza w odsłonięte plecy.

Tak właśnie zrobił. Trzy obejścia wokół zbyt słabego w nodze, a więc skazanego na obronę Kipancha. I skok. Ryzykowny, przesadzony. Taki, co bardzo wysokie prawdopodobieństwo trafienia celu zmienia w pewność kosztem stworzenia przeciwnikowi maleńkiej szansy udanej riposty. Przy tak dalekim skoku dał Kipanchowi odrobinę więcej czasu. Trudno powiedzieć, czy był to błąd. Prawie nie czuł już ręki; było wielką zagadką, któremu z nich dalsze przeciąganie walki pomoże, a któremu zaszkodzi. Kipancho, grzechocząc blachami, wciąż ustawiał się w linii ciosu niczym kurek w linii wiatru i wydawało się, że tak już będzie zawsze. Więc Debren zaryzykował.

Już w locie zwinął się, ciął nisko, po nerkach. Sprzedał równowagę za szybkość tego ciosu. Musiał upaść fatalnie, z nogami daleko z tyłu za prawym barkiem, musiał poślizgnąć się i wyrżnąć tymże barkiem o błotnistą ziemię. Ale nie miało to znaczenia, bo jeszcze bardziej musiał trafić.

Trafił. W sam koniuszek kija. I – niewiarygodna sprawa – nie przełamał zastawy, choć jego kij zdawał się mknąć szybciej niż bełt ciężkiej kuszy, a efekt dźwigni był miażdżąco niekorzystny dla Kipancha.

Obaj runęli. On, przygniatając sobie tułowiem prawe ramię i wyciągając się jak długi, Kipancho – na tyłek.

Zobaczył podrywające się ramię, rozdęte do monstrualnych rozmiarów zbroją i podwieszonym pod łokciem kamieniem. Nie miał szans osłonić się kijem, nie mówiąc o skuteczności takiej osłony. Miał wolne palce prawej ręki, bo oprócz równowagi zgubił też kij. Więc złożył je i bez namysłu uderzył gangarinem. Kipancho nie skończył jeszcze zamachu. Czar został rzucony w porę i z wielką siłą. Powinien zadziałać i posłać rycerza na łopatki.

Debren zdążył się zdziwić, widząc mknący ku swej głowie trzonek grabi. Niczego więcej uczynić nie zdążył.


* * *

Ocknął się na stole, z głową trochę obolałą, lecz zaskakująco dobrze nadającą się do myślenia. Od razu zrozumiał, czym jest to miękkie pod karkiem i potylicą oraz co tak potrzaskuje. Leżał z głową na swej obszytej aksamitem poduszce i słyszał odgłos płonącego drewna.

Uniósł powieki. Pierwszym, co ujrzał i co go na moment sparaliżowało, był bukiecik drobnych kwiatów położony przez kogoś na jego piersi.

Wciąż nie umiał nazwać ich koloru. Słońce nadal świeciło na różowo, a palący się wiatrak atakował oczy migotliwą mozaiką pomarańczowych, żółtych i niebieskawych plam. Ogień pochłonął już poszycie skrzydeł i dach. Ściany rozpalały się dopiero, głównie na styku z dachem i obramowaniem okienek. Domek pompiarza jeszcze się nie palił.

– No proszę, obudziliśmy się – usłyszał nieco rozwlekły głos Def Groota. – A już myślałem, że nie zdążymy się pożegnać.

Debren ostrożnie spojrzał w bok. Kręciło mu się w głowie.

– Piłeś – stwierdził nie wiadomo po co.

– Jest u nas taka ludowa mądrość: „Piłeś – nie jedź”. – Duszysta pociągnął ze sporego i chyba już lekkiego bukłaka. – Więc moja sentymentalna podświadomość popchnęła mnie w stronę wozu i zapasów wina. Pewnie w nadziei, że jak sobie dobrze golnę, to poddam się nakazom ludowych mądrości i zostanę. Ale wiesz co? Chyba za małe mam te zapasy.

– Wierzysz… wierzysz w boże sądy?

– Od dzisiaj mocniej niż dotąd – Def Groot uśmiechnął się krzywo. – Ostatecznie Bóg opowiedział się po naszej stronie. Co, nie ukrywam, mocno mnie zaskoczyło. No cóż, to potwierdza tylko moją prywatną tezę, że na wyższych szczeblach władzy naturalne jest myślenie kategoriami strategicznymi, obracanie pojęciami wielkich mas ludzkich, procesów dziejowych i racji stanu. Zaprzątanie sobie głowy losami jednostek charakteryzuje osobników o ciasnych horyzontach.

Debren obrócił głowę, spojrzał w drugą stronę. Przed domkiem, w znacznej odległości, pozwalającej przetrwać pożar, stały łóżka, kufry, stołki i rozmaite drobne a liczne sprzęty, składające się na ruchomy dobytek gospodarczy. Na większym łożu, przytulone do siebie, siedziały matka i córka. Przyglądały się otępiałym z rozpaczy wzrokiem, jak ogień pochłania ich dobytek.

– Gdzie Kipancho i Sansa?

– Po tamtej stronie domu. Kipancho ubzdurał sobie, że polewanie dachu tej budy wodą z rzeki może ją ocalić, więc biegają z wiadrami i polewają.

– Ty nie biegasz.

– Pominąwszy fakt, że nie ma to najmniejszego sensu, a wiadra są tylko dwa, ja wyznaję obecnie pewną kontrowersyjną zasadę. Brzmi ona; „Im gorzej, tym lepiej”.

– Miałem rację z tą prawą ręką, hę?

– Pewnie, że miałeś. Mądry z ciebie człowiek, Debren. Horyzonty masz ciasne jak zamiatacz ulic, ale teoretycznie daleko mógłbyś zajść.

– Straszny z ciebie skurwysyn, wiesz?

– Wiem. I dlatego wdzięczni rodacy wystawią mi kiedyś szereg pomników. Leco Def Groot, czołowy organizator powstania kwietniowego.

– Kwiecień już minął.

– Mówię o przyszłym. Zaplanowaliśmy wszystko szczegółowo. Powódź, nieurodzaj, głód. Straszna zima z przypadkami kanibalizmu. Zdaniem wróżbitów pogodoznawców to będzie idealny rok. Wiosną dużo wody, latem upały, a więc malaria. Załogi irbijskie mnóstwo ludzi stracą. Ogólny kryzys uderzy w całe społeczeństwo. Wiosną wszyscy będą tak doprowadzeni do ostateczności, że wystarczy rzucić hasło i wskazać przywódców. Ja ich będę wskazywał. Między innymi, ma się rozumieć.

– Nie boisz się mówić mi tego? A jeżeli…

– Debren, ja gerylasem jestem z patriotyzmu i ambicji. Ale z wykształcenia naprawdę duszystą. Nie przechwalam się, mówiąc, że znam się na ludziach. I na takich jak ty, i na tych wszystkich, co w Depholu panowania irbijskiego bronią. Po pierwsze, nie będzie żadnego „jeżeli” i ty z donosem nie pobiegniesz. Po drugie, gdybyś jednak pobiegł, to nim się ze swymi rewelacjami do wicekróla przebijesz, albo sami Irbijczycy, albo nasi ludzie cię dziesięć razy uśmiercić zdążą. Po trzecie, wicekról to przeżarty sklerozą, skorumpowany idiota, który nie zrozumie, o czym w ogóle mówisz i dla świętego spokoju odeśle cię Inkwizycji. Po czwarte, ten złodziej siedzi u nas w kieszeni, a my mamy na niego i jego doradców cały plik teczek. Po piąte…

– Wystarczy. – Debren usiadł ostrożnie, przytrzymując zsuwający się bukiecik. – Masz rację, Def Groot, zawędrujesz na pomniki. Co to za zielsko?

– To? Niezapominajki depholskie. Ta niewiasta ci je położyła, jak się dowiedziała, żeś lek za sześćset talarów w błoto cisnął. Myślała pewnie, że już się nie zbudzisz. Kipancho tak cię trzasnął, że kij złamał. Mówi, że coś mu w głowie zakręciło i na chwilę koordynację ruchów utracił.

Debren patrzył na jasnowłosą kobietę, która po chwili wahania dźwignęła się z łóżka i ruszyła w jego stronę. Chciał wstać, ale za bardzo wirowało mu w głowie, a w nogach czuł nie mięśnie, lecz bezsilną, rozlaną papkę.

Kiedy podeszła, zdążył zauważyć znajomy woreczek w jej dłoni. Z zabraniem własnej dłoni się spóźnił. Zanim pomyślał o schowaniu jej za plecy, kobieta przyssała się do niej suchymi ustami. Za to oczy i nos miała mokre.

– Nie wie, jak ci dziękować – przetłumaczył Def Groot, gdy w końcu Debrenowi delikatną szarpaniną i rozpaczliwym pochrząkiwaniem udało się skłonić jasnowłosą do ustąpienia o dwa kroki. – Ot i masz chłopski rozum, wdzięczność ludu prostego. Wyjaśnić jej, jak szybko, tanio i nie bez przyjemności może ci się za życie córki odwdzięczyć?

– A chcesz swego powstania dożyć? – warknął Debren. Duszystą skłonił się błazeńsko na znak, że zrozumiał. – Skąd ona wzięła…?

– Kipancho kazał jej dać lek i powiedzieć, że to od ciebie. Od niego, jak uważał, mogła nie wziąć. Widać, że zna się na instynkcie rodzicielskim jak ja na astronomii, ale dobrze jest, jak jest. Głupio by wyglądało, gdyby Potwór z Lamanxeny ni z tego, ni z owego dzieci depholskie ratować zaczął. I to ryzykując własnym życiem.

– Dużo jej dał?

– Całość. Nalegałem, by podzielił porcję tak, jak mówiłeś, albo choć po połowie, ale wiesz, że to kretyn. Jak się uprze… – Kobieta przerwała mu nieśmiało. – Ona pyta, jak podawać lek.

Debren objaśnił sposób dawkowania, a potem popatrzył z lekkim żalem, jak odchodzi. Była wysoka, pięknie zbudowana. Miała wszelkie warunki, by spłacić mężczyźnie zaciągnięty dług. A co najważniejsze, wystarczyło…

– Wystarczy gwizdnąć – stwierdził z lekkim uśmiechem Def Groot, – Może i nie przybiegnie w radosnych podskokach, ale przyjdzie na pewno. Ocaliłeś jej jedyne dziecko i próbowałeś ocalić dorobek życia rodziny. Jest ci tak wdzięczna, że aż prawie zastąpi wam to miłość. I jest też zrozpaczona, samotna, zagubiona. Szuka odrobiny bezpieczeństwa w męskich ramionach. Nie myśl tyle, tylko bierz babę na mój wóz. Nie będziesz żałował.

Debren, zły na samego siebie, wyładował się na jakimś wyrośniętym komarze, który przysiadł obok na stole. Celnym prztyknięciem zmiażdżył owadowi głowę. Siedział z bukiecikiem na kolanach i patrzył na podrygujące w agonii skrzydełka. Wszystkie cztery lśniły odblaskiem pożerających wiatrak płomieni. Ze zgniecionego ciała wysączyła się na deski spora plama krwi. Obrzydlistwo zginęło za późno, krzywda zdążyła się dokonać, ktoś będzie się drapał i może nawet…

– O Machrusie – westchnął.

– Modlitwą nie wyleczysz tego bólu – ciągnął swój wywód Def Groot. – Jak ci podrzucałem kartkę z czarną ręką, obejrzałem twoje rzeczy. Zastanowiła mnie ta poduszka, bo całkiem nie pasuje do obrazu wędrownego maguna gołodupca. Dziura w niej jest, pewnie nie zauważyłeś. No więc pakuję wścibski paluch w tę dziurę, bo my, konspiratorzy, wszędzie tajne skrytki widzimy i takie tam… No i co znajduję? Oprócz pierza, ma się rozumieć?

– Def Groot, zawołaj go. Zawołaj Kipancha.

– Spokojnie, nie pali się. No, z paleniem przesadziłem – zerknął na wiatrak, – Ale spieszyć się już do niczego nie musisz. Tu w każdym razie. Natomiast zaryzykowałbym twierdzenie, że być może powinieneś wrócić szybko tam, skąd przybyłeś.

Debren zsunął się ze stołu. I od razu usiadł. Na trawie.

– Przedobrzyliśmy z czarami, co? No, nie dziwię się. Szkoda, żeś się nie mógł z boku oglądać. Skakałeś tak, że tutejsze zające królem by cię jednogłośnie obwołały, gdyby ich Kipancho w ramach swej kołomyi nie potopił. Teraz za to płacisz. Nic za darmo, jak mawiają niewiasty.

– Zamknij się. I bukłak też lepiej zamknij. – Debren oparł się o stołową nogę, zaczął rozcierać własną. – Dżuma i syfilis. Powinienem wcześniej… Że też mnie podkusiło na tego gangarina.

– Bredzisz – postawił diagnozę Def Groot. – Widać i rozum mocno w walce angażowałeś. Co tylko dowodzi tezy, że rozum rzecz dobra, ale siła jeszcze lepsza. No, nic. O czym to ja… Aha. – Łyknął wina. – O poduszce. Nie zgadniesz, kto ci ją pod łeb podłożył. Pewnie myślisz, że ta baba, co wybawcy zamiast pary ponętnych cycków niezapominajki na sercu kładzie? Otóż nie. Mnie wygodę zawdzięczasz. I sny miłe.

– Sny? – jęknął Debren. Rozmasowywana noga bolała.

– Co, nie pamiętasz? A może się wstydzisz gadać? Nie musisz. Ja duszysta jestem, a duszysta o takich sprawach wie, od których stara akuszerka albo zamtuzmama rumieńcem by się zalały. I milczy, bo tajemnica zawodowa to w naszym fachu rzecz pierwsza.

– Upiłeś się i bredzisz – odwzajemnił się diagnozą za diagnozę Debren.

– Z zawodowej ciekawości pytam: zawsze takie myśli cię nawiedzają, jak na tej poduszce sypiasz?

– Nie wiem, o czym gadasz – mruknął. Prawie szczerze. Właściwie nawet całkiem szczerze. Tylko przekonania trochę mu brakowało. Bo chociaż nie wiedział, to gdzieś w głębi, bardzo głęboko…

– Nie trzeba duszysty, by sny odgadnąć, jak ktoś za obcisłe portki nosi.

– Def Groot, uważaj, co…

– Zastanawiam się, czy jedna i ta sama dała ci tę kulkę srebrną, co ją na sercu nosisz, i poduszkę. Hę, Debren? Jedna? – Debren nie odpowiedział, ale coś w jego twarzy czy oczach zrobiło to za niego. – Tak myślałem. Na czarach się nie znam, więc nie wiem, ile z tego, co o nich gadają, to prawda, ale co gadają, to akurat wiem. A ty wiesz?

– Co miałbym wiedzieć? – wymruczał, unikając wzroku rudzielca.

– Że wśród bab przesąd krąży, jakoby pukiel włosów, podarowany miłemu, w wierności go podtrzymuje i zapomnieć nie daje. Gdzie tenże pukiel trzymać powinien, tego dokładnie nie wiadomo. Większość zgadza się z opinią, że jak najbliżej ośrodka kochania, ale tu ciężki problem wynika, i to dwojakiej natury. Teoretyczny, bo nikt nie dowiódł dotąd, że to ta, a nie inna konkretnie część ciała. I praktyczny: jak pukiel, możliwie obfity, blisko owej części ulokować. Znałem jedną, co mężowi w zupę drobno cięte kudły sypała, bo serce, tłumaczyła, od żołądka ledwie co oddalone. Nabawił się biedaczysko…

– Po co mi głowę tymi bzdurami zawracasz?

– Bo cię lubię, choć horyzonty masz ciasne. Bo jak nieprzytomny leżałeś, to z gotówki cię oczyszczając, zerknąłem raz jeszcze na tę kulkę srebrną, żeby sprawdzić, czy wzrok mnie nie omylił i do gotówki się owo srebro nie zalicza.

– Okradłeś mnie?!

– Nie okradłem, tylko należność za drugi zakład brałem. I tak stratny jestem, boś z wziętego dukata część na ten pokazywacz malaryczny wydał. Ale mniejsza z pieniędzmi. Zaniepokoił mnie znak na kulce odciśnięty.

– To znak manufaktury – wzruszył ramionami Debren. – Grot stylizowany, marnie wytłoczony. Kulka do kuszy była. Widocznie firma, co ją odlała, stara jest i od sprzętu łuczniczego zaczynała, stąd herb staroświecki. Dziś grotów listkowych już nikt nie używa, chyba że na zwierzynę. Konwencja w Gadze spisana zabrania kucia takich ostrzy. Łamią się w ciele, niehumanitarne są. A, co ważniejsze, nawet lekuchnej zbroi nie przebiją i celność mają do rzyci.

– Do rzyci to ty oczy masz. I nie z tej co trzeba strony patrzysz, jak to na wisior. To nie żaden grot listkowy jest, ślepaku, jeno serce rozszczepione.

– Serce całkiem inaczej… – nie dokończył, uświadomiwszy sobie, że dla większości ludzi rzeczywisty kształt serca na zawsze pozostanie tajemnicą. I że na dziecięcych malunkach i w sztuce tak właśnie, piernikowe i głupawo, ten najważniejszy z mięśni wygląda. – No dobrze, pewnie masz rację. Pewnie odlewnik chciał w ten sposób przekonać kupującego, że całe serce w robotę włożył.

– Oj, Debren, uwodziciel Cassamnoga to ty nie jesteś; aż dziw, że babę od bociana odróżniasz. Nie chwytasz symboliki? To żaden pocisk do kuszy, chyba że do takiej, co to z niej ten mały goły anioł, Amok czy jak mu tam, w ludzi celuje. On ma, ten pocisk tak zwany, rozszczepić serce chłopu upatrzonemu na męża. A włosy ranie się goić nie pozwalają. Ha, iście zabójcza kompozycja.

– Co za włosy znowu?

– Te, co je twoja czarnowłosa księżniczka w poduszkę upchała.

Debren wstał. Pewnie w rezultacie uprzednio dokonywanych zabiegów i pomagania magią systemowi krwionośnemu. Ale teraz zatracił jakąkolwiek kontrolę nad swym systemem krążenia. Było mu zimno i gorąco równocześnie. Bladł i czerwieniał, też równocześnie.

– Coś powiedział? – Z trudem przepchnął pytanie przez zaciśniętą krtań.

Def Groot nie zdążył odpowiedzieć. Zza wiatraka i domu, który buchał kłębami pary, ale wciąż nie płonął, dobiegł bojowy okrzyk. Przeciągłe „Uuuaaa!” z kilku przynajmniej gardeł.

– O Boże… – Duszysta zbladł w mgnieniu oka. – Kipancho… Moje plany…

Ogień to moc, a ognia było mnóstwo w pobliżu. Debren zaczerpnął, ile się dało i, już biegnąc, formułą Stachanusa zaczął wzmacniać kolejne partie mięśni, od dołu zaczynając. Wiedział, jak ryzykuje, robiąc to na chybcika i korzystając z takiego źródła mocy. Wiedział, że długotrwałego kaca mięśni i kręgów nie ryzykuje – ból był pewny jak zachód słońca. Nic za darmo, jak ponoć mawiają niewiasty. Nienawidził tego robić. Ale teraz musiał.

Północny narożnik chatki mijał już z szybkością cwałującego konia. Nie miał czasu myśleć o szybkości, ale skojarzenie błysnęło samo, gdy kątem oka dostrzegł pędzący przez zarośla czerwono-żółty kropierz, ciągnący się za siwą grzywą. W powietrzu wibrował krzyk i dźwięk rogu, trzeszczały i furczały grabie oraz cepy, rozrzucane po całym warzywniku.

Kipancho wirował pośrodku gromady bosonogich wieśniaków, obskakujących go z trzech stron. Z czwartej był płonący wiatrak i zlana wodą, parująca niczym łaźnia ścianka przybudówki mieszkalnej. I Sansa. Z rycerskim rogiem przy ustach, kapalinem w lewej ręce i strzałą w łydce. Strzała musiała być dostosowana do konwencji spisanej w mieście Gaga, z nowoczesnym grotem stożkowym, więc przebiła nogę i ugrzęzła głęboko w deskach ściany, unieruchamiając giermka. Kilka innych chybiło o parę lub paręnaście stóp, wbijając się w chatkę i wiatrak na całej ich szerokości i wysokości, co wystawiało łucznikom jak najgorsze świadectwo. Biorąc pod uwagę, że strzelali z korony wału, oddalonej o rzut kamieniem, wynik był żałosny.

Dopiero po chwili Debren zdał sobie sprawę, że czterej mężczyźni i chłopcy, na wyścigi napinający łuki, nie byli aż tak kiepscy, jak sugerował rozrzut strzał i fakt, że Sansa wciąż żył. Po prostu początkowo polowali na rycerza. Dwaj, młodsi i głupsi albo może ambitniejsi, nadal próbowali szczęścia.

Szaro opierzona strzała pomknęła w lukę między cepiarzami, skręciła najpierw łagodnym, a potem wyraźnie zakrzywionym w górę łukiem i wpadła przez okno do wiatraka na wysokości dwóch sążni. Druga, nie zdążywszy wejść w pole działania zamocowanych do zbroi magicznych rozet, trafiła w kark któregoś z chłopów. Chłop padł na twarz, kopiąc w agonii nogami. Łucznik, piętnastoletni najwyżej, zwalił się na kolana i złapał za głowę, porażony rozmiarem swej zbrodni.

Trzeci łucznik, najbardziej przytomny, posłał strzałę Debrenowi. Dobrze posłał. Gdyby magun nie podbudował sił formułą Stachanusa i nie uważał, wbiegłby prosto na grot. Ale uważał. I był w stanie uskoczyć.

Któryś z wieśniaków, trzymający się z tyłu, zamierzył się na niego grabiami. Debren rąbnął go między oczy błyskawicą; drugą, mocniejszą, strącił czwartego łucznika z wału do rzeki.

Kipancho, z wiadrami w obu rękach, wytrącił następną kosę i powalił nie dość szybko uskakującego Depholca. Czterech już leżało między grządkami, paru innych albo dźwigało się z wysiłkiem, trzymając za kontuzjowaną kończynę czy zakrwawioną głowę, albo zbierało wytrąconą potężnym ciosem broń. Ale pozostałych, próbujących sięgnąć za zasłonę z wirujących wiader i zachęcających się okrzykami, było jeszcze z tuzin.

Któryś cisnął siekierką w Sansę. Giermek osłonił się trzymanym za wyściółkę hełmem pana, odbił ostrze. Raz jeszcze zadął w róg, po czym zastawił się nim przed pchnięciem widłami. Niepotrzebnie. Debren uderzył gangarinem. Też niepotrzebnie, bo Kipancho walił wiadrami tylko dlatego, że wyciągając miecz straciłby chwilę i tym samym odsłonił giermka. Wszystko, co robił, robił z myślą o trzymaniu tłumu z daleka od Sansy, więc nie przegapił tego z widłami i grzmotnął go w kark, nim czar zadziałał.

Coś zalśniło, zadudniło o naramiennik zbroi, o cale minęło się z głową rycerza. Tuczek od aptecznego moździerza.

– Won stąd, Miazga! – wrzasnął Debren, waląc w tłum jeden gangarin za drugim. – Do domu, gówniarze!

Łucznik, ten, co nie trafił Debrena, strzelił do Sansy. I trafił. Ze strzałą w obojczyku giermek zwalił się na ziemię, znieruchomiał.

– Zdrajca! – krzyknął Gep, przepychając się z mieczem przez mocno zdezorientowanych Depholców. – A my cię mścić przyszliśmy! Zabić go! Kupą!

Ruszyli. Na szczęście nie kupą. Debren trzasnął dwóch pierwszych gangarinem, obaj zaplątali się we własnych nogach, runęli. Dwaj inni poprzewracali się o leżących. Jednego magun uderzył błyskawicą w pierś, przypalił koszulę, sypnął iskrami, oparzył i oszołomił. Innego trzepnął wiadrem Kipancho, nim troje wideł, kosa i grabie zepchnęły go dalej w stronę wiatraka. Gep i wielkie chłopisko z cepem przebili się, skoczyli na boki, by uderzyć z obu stron równocześnie.

Debren wycelował różdżką w chłopaka, posłał gangarina… a raczej próbował posłać.

Zza wychodka ktoś wykrzyczał końcówkę zaklęcia neutralizującego. Magun nigdy nie dowiedział się, kto. Chyba ten sam, który podglądał, gdy Def Groot oskarżył go o trucicielstwo, lecz kim był ten człowiek, trudno powiedzieć. Bez wątpienia dyletantem i bez wątpienia patriotą, skoro dał się wciągnąć w akcję gerylasów. Proporcje mogły być różne, na pewno jednak odwagi i gotowości ryzykowania głową miał ten ktoś więcej niż wiedzy i praktyki. Miał też wysoki WZ.

Sięgnął po ogień jak Debren. Zdążył uformować i przekształcić w zaklęcie początek strumienia energii. Ale zapomniał, a może nawet nie wiedział, że przy tak potężnych przepływach mocy trzeba myśleć przede wszystkim o tym, jak proces wyhamować. Nie wyhamował i głowa rozbryznęła się szeroko po ogrodzie, a reszta stanęła w białym ogniu, który zwęglił górną część ciała, nim padło na ziemię.

Któryś z większych odłamków czaszki trafił dryblasa z cepem, rozszarpał mu gardło. Mężczyzna padł na kolana, zalał się krwią. Debren, nagle bezsilny jak noworodek, zwalił się na plecy. Czar neutralizujący wymiótł z niego wszystko ze skutecznością huraganu spadającego na stertę pierza.

– Giń! – wrzasnął Gep, przeskoczył nad drewnianymi taczkami i zamachnął się do cięcia. – Niech żyje wolny…

Krótki, lekki, ale i szybki bełt uderzył go w środek piersi, złamał mostek, zarzucił chłopakiem do tyłu. Zanim ugięły się pod nim nogi, popatrzył z niedowierzaniem na sterczący z ciała kijek, potem na rudowłosego mężczyznę z niedużą kuszą w ręku. Potem upadł.

– Dephol – dokończył Def Groot. – Żegnaj, głupi smarkaczu. Może i tobie postawią jakiś pomnik. Gdzieś w bocznej uliczce.

W gromadę otaczających rycerza Depholców wpadł okryty czerwono-żółtym kropierzem wierzchowiec. Ktoś trzasnął go z góry kosą, ale ostrze trafiło w siodło i pękło. Ktoś zamachnął się widłami i zginął od ciosu kopyta. Koń obalił pięciu ludzi, z których dwóch zaraz rozdeptał. Odciążył pana, dał mu tę upragnioną chwilę, której Kipancho nie zdołał sobie wywalczyć. Pan odwdzięczył się rumakowi, ciskając wiadrem w jakiegoś chłopa, mierzącego kosą w pęciny. Drugim wiadrem rycerz zasłonił się jak tarczą, wyszarpnął miecz, głownią trzasnął tego, co ciął wiadro toporem.

– Wystarczy! – Debren dźwignął się, stanął na czworakach. – Oni się poddadzą! Przestań, Kipancho! Def Groot, tłumacz!

Łucznicy z wału rzucili łuki, zbiegli na dół, wyciągając zza pasów kordelasy i maczugi.

– Nie! – Def Groot rzucił kuszę i trzymając ostrzegawczo dłoń na rękojeści zatkniętego za pas pałasza, zaczął się szybko cofać. – Niech się dopełni! To w końcu ludzie, nie te cholerne wiatraki!

– Def Groot!!!

Kipancho zamłynkował mieczem, cofnął się parę kroków. Chciał zyskać trochę przestrzeni, by popatrzeć, co z Sansą. Został źle zrozumiany. Nie można w nieskończoność opędzać się wiadrem przed tłumem zbrojnych, zwłaszcza mając na sobie ciężką zbroję. Rycerz był stary, chudy. Był też nie całkiem normalny, czyli – w prostodusznym chłopskim ujęciu – zwyczajnie głupi. Jeśli dodać do tego śmiertelne znużenie i fakt, że cofał się przed przeciwnikami, miał prawo sprawiać wrażenie łatwej ofiary. A choć wiadrami nikogo chyba nie zdążył zabić, Depholcy stracili paru swoich. Więc chcieli krwi i zemsty.

Debren zrozumiał, że duszysta ma dużo racji. Tamtych pozostało około dziesięciu. Doprowadzonych do nędzy przez powódź. Najodważniejszych spośród setek, jeśli nie tysięcy, u których Gep i frakcja lewej ręki szukali zapewne pomocy. Nie trzeba było być duszystą, by dojść do wniosku, że nie ustąpią ot tak, bo ktoś zaapeluje o to w ich ojczystym języku.

– Do mnie, Debren! – krzyknął zza rogu Def Groot. – Zostaw go! Poradzi sobie, a ty ranny jesteś!

Miał rację. Szok wywołany przez zaklęcie neutralizujące sprawił, że magun miał siłę stać, dość chwiejnie zresztą. O czarach nie było na razie mowy. A bez czarów jego kondycja fizyczna pozostawiała bardzo wiele do życzenia.

– Nie zabijaj ich! – zawołał.

Kipancho odbił cztery ostrza jednym machnięciem miecza, cep wiaderkiem, a cięcie siekierą puścił po nałokietniku. I pchnął, lekko. Ktoś padł z dziurą w brzuchu. Ktoś inny trzasnął maczugą w naplecznik. Rycerz oddał głowicą miecza, zmiażdżył nos i pół twarzy.

– „Zabije cię ten, co cztery skrzydła ma i postać wstrętną”! – krzyczał Debren. – Komar, Kipancho! Roznosiciel malarii!

Ktoś wypadł z gromadki walczących. Miazga. W rękach ściskał widły.

– Oszust! – zawołał płaczliwie. – Sprzedałeś nas!

Debren miał dość przytomności umysłu i refleksu, by poderwać z ziemi miecz Gepa.

– „Ogniem płonąć będziesz od ciosu, co nie widać go i nie słychać!” – Odbił mało wymyślne pchnięcie wideł. – Komar cię zakazi gorączką!

Kipancho wpadł między Depholców, rozbił szyk. Rozłupał czyjąś czaszkę, odrzucił wiadro, sztyletem odbił cep, ciął cepiarza przez gardło.

– Sansa umiera! – zahuczał basem. – Won!

To ostatnie było do konia. Rycerz nie potrzebował jego pomocy, za to potrzebował transportu – na później. Do polowań na wiatraki siwkowi nie zakładano ciężkiego, bojowego, opancerzonego rzędu. Oznaczało to, że teraz byle łachudra z widłami może zabić warte majątek zwierzę. Mądrego wierzchowca, który ostrzegał pana dyskretnym parskaniem, cwałował z odsieczą, gdy słyszał róg i cofał się posłusznie, kiedy Kipancho kazał mu iść won.

Ale jego posłuszeństwo miało swe granice. Pierwszego Depholca, który zdzielony wcześniej wiadrem, poderwał się teraz i uciekł na wał, rumak z miejsca zaatakował. Mężczyzna zeskoczył z wału o dwie stopy niżej, zakolebał się na sztywnych nogach, wyciągnął skądś wiosło. Debren zrozumiał, w jaki sposób Depholcy podeszli ich tak niezauważenie.

Siwek nie bawił się w stawanie dęba. Odważnie wziął cios na bok i uderzeniem piersi cisnął człowiekiem daleko za burtę. Po czym dowiódł inteligencji, podrywając kopyta i druzgocąc deski dna łodzi.

Debren cofał się i odbijał pchnięcia. Miazga posługiwał się widłami dokładnie z taką samą finezją jak tłuczkiem w ojcowej aptece. Celował w pępek przeciwnika z takim uporem, że dysponując kawałkiem blachy Debren mógłby zatknąć ją za pas, odłożyć miecz i po prostu czekać, aż chłopak padnie z wyczerpania. Gdyby nie przeciążył uprzednio mięśni, poradziłby sobie bez trudu z przyszłym aptekarzem. Teraz musiał wkładać wszystkie siły w obronę. Równie amatorską jak ataki.

– „Życie oddasz za tę, której oczu nie zapomnieć”! – wołał urywanym zadyszką głosem. – Za pannę z góry, co chama poślubi!

Kipancho odrąbał jakąś dłoń. Depholcy już nie atakowali. Bronili się.

– Ona ma oczy jak te kwiaty! Jak niezapominajki! I z dachu ją zdjąłeś!

Debren zastawił się przed widłami, pchnął, nie sięgnął, odskoczył. Kipancho odbił grabie, widły i topór, ciął, rozrąbał męską pierś, uskoczył w lewo, dziabnął sztyletem. Jego zbroja była pogięta, porysowana, ale większość spływającej po blachach krwi nie była jego.

– Ty nie o Dulnessę się bijesz! To tę małą Damstruna ci przepowiedziała!

– Nie!

Debren poczuł, że nie ma już sił walczyć i krzyczeć tak, by brzmiało to przekonująco. Odskoczył i opuścił miecz. Chłopak został trzy kroki dalej. Też chwiał się na nogach.

– Spieprzaj, Miazga – wydyszał magun. – Mężczyzna jesteś czy gówniarz? Bo jak mężczyzna, to nie baw się tu w wojenkę. Wracaj do swojej Merieli. Broń jej. Utrzymuj. Dawaj oparcie. Nie dawaj opluwać. Żyj dla niej.

– Zabiję cię – obiecał płaczliwie pucołowaty smarkacz.

– Spieprzaj!!! – ryknął Debren, wbijając miecz w ziemię. – Won! I nie mieszaj się nigdy więcej do polityki! Słyszysz?! – Miazga, już bez wideł, gnał przez warzywnik ku zaroślom bzu i kaliny. – Aptekarz jesteś! Aptekarz nie ma prawa rąk w gównie nurzać!

Odwrócił się. Dopiero teraz dostrzegł dwie bardzo blade, okolone jasnymi włosami twarze. Matka i córka przybiegły za dom. Patrzeć i zapamiętywać.

W którymś momencie kobieta krzyknęła. Krótko, rozpaczliwie. I poderwała dłonie do twarzy, zasłoniła oczy. Dziewczynka patrzyła. Na mężczyznę, z którego cięcie mieczem wypuściło strugę krwi, jelit i kału. Na człowieka wolno, z wnętrznościami w dłoniach, osuwającego się na kolana i po raz ostatni wznoszącego oczy ku płonącemu wiatrakowi. Na swego ojca.

Zostało czterech wieśniaków. Zanim Debren zdołał odzyskać głos, jednego Kipancho przeszył na wylot, a drugi, choć osłaniał się grabiami, legł pod końskimi kopytami już na skraju zarośli.

Niektórzy spośród leżących ruszali się jeszcze. Jak Sansa.

– Możesz żyć. – Debren podszedł bliżej, nie musiał krzyczeć. – „Drugie ratowanie śmierć oznacza”. Odłóż miecz. Pozwól odejść tym ludziom. Zobacz, Sansa już siada. Nic mu nie będzie.

Dwaj ostatni Depholcy, obaj z toporami, stali o trzy kroki od rycerza, dysząc jak zagonione psy. Już bez cienia wiary w sukces, z własną śmiercią przed pociemniałymi oczami.

– Jeszcze nie koniec – wysapał Kipancho. – Jeszcze oberwać mogę. Hełmu nie mam.

Debren zrozumiał.

– Recepta – przełknął ślinę. – Recepta mówi: „Przyjmij dar życia od przyjaciela swego”. Możesz żyć, Kipancho.

– Nie – uśmiechnął się z wysiłkiem rycerz. Młodszy z Depholców rozejrzał się rozpaczliwie, poszukał swej szansy. Nie znalazł. Siwek zarżał ostrzegawczo, wyszczerzył zęby. Przednie nogi aż po brzuch pokrywała mu krew stratowanych przezeń chłopów. – Nie, Debren. Ja nigdy nie miałem przyjaciela. Kto by się z szaleńcem przyjaźnił?

– Jesteś silny. Połowa leku…

– Nie.

– Jedna trzecia? Kipancho? – Popatrzył na dwie nieruchome postacie w nocnych koszulach. – Ona jest stąd. Nawet bez leków ma osiem szans na dziesięć, a może i dziewięć, że…

– Nie. – Kipancho schował sztylet do pochwy. – Wariat jestem i skurwysyn, ale rycerz. Błędny. Wdów i sierot opiekun. A ją, zdaje się, właśnie uczyniłem sierotą. Jak będę miał szczę… pecha – poprawił się – to zadbaj, by ze spadku coś im skapnęło. Sansa, tłuściochu! Słyszałeś, co mówię?

– Słyszałem – wystękał giermek.

– Macie się podzielić.

– Kipancho, proszę. – Debren mówił przez zaciśnięte gardło. – Podzielcie się lekiem. Ty i mała. Puść tych dwóch. I wyjedź.

– Rycerze – poinformował go Kipancho – mają jedno marzenie. By odejść z tego świata z mieczem w dłoni, na górze wrogich trupów, ratując swój świat i Machrusa oraz służąc ukochanej kobiecie. Mało któremu się to udaje. Ja mocno się do ideału zbliżyłem. Więc proszę, Debren. Nie zabieraj mi wiary.

– Lek cię uzdrowi. I dziewczynka też powinna przeżyć.

– Dałem jej twój cudowny lek. Odbierać nie będę, choćby i części. Kto daje i odbiera… wiadomo.

Debren przymknął oczy. Wytężył pamięć. I znalazł odpowiednie słowa spośród tych kilkudziesięciu depholskich, które zdążył poznać.

– Oddajcie broń.

Posłuchali od razu. Chyba naprawdę pożegnali się już z wszelką nadzieją.

Kipancho zamrugał powiekami, niepewnie poruszył mieczem. Chciał coś powiedzieć. Nie potrafił.

– Wybacz – szepnął Debren. – Ale nie mieli żadnych szans. Żadnych.

Bardzo powoli czerwony od krwi miecz rycerza wsuwał się do pochwy. Po raz ostatni. Obaj o tym wiedzieli. Szanujący się rycerz nie chowa po bitwie zakrwawionego miecza. Krew niszczy stal.

– Iść – wyciągnął z pamięci jeszcze jedno depholskie słowo. Pomógł sobie machnięciem dłoni. – Iść, iść.

Rzucili się ciężkim truchtem w stronę krzaków. Jakiś ranny powlókł się ich śladem na czworakach. Sansa zdjętą z nogi onucą obwiązywał prawą nogę. Widać było, że przeżyje.

– Jak długo? – zapytał cicho Kipancho. Debren zawahał się. Ale odpowiedział.

– Dni. W łóżku dłużej, ale jeśli pytasz o to, kiedy spadniesz z siodła…

– Dni. – Kipancho uśmiechnął się lekko. – To mały kraj. Zdążę jeszcze położyć trupem parę potworów.

– Nie przekonałem cię? Wolisz swoją interpretację przepowiedni Damstruny?

– Dziwi cię to? – Debren, z pełną świadomością tego, co robi, pokręcił głową. – Ale wiesz co? Pogrzebów chyba urządzać nie będę. Czas zająć się swoim, a Vanringer to cholerny zdzierca. No i palenie zdrowiu szkodzi. Masz załzawione oczy, Debren.

– To dym… Od dymu.

– Pewnie, że od dymu. – Kipancho zerknął na niebo. – Chyba czas na ciebie. Jak chcesz zdążyć na barkę, musisz się zbierać. A przejeżdżając przez miasto, wstąp do jakiegoś medyka, przyślij go tu.

– Dobrze.

– Muła możesz zatrzymać. Nie będzie mi potrzebny.

Debren próbował znaleźć stosowne słowa. Ale ciężko było. Dym drażnił nie tylko oczy. Zrobił też coś złego z gardłem. Z płucami. I z sercem.

– Może to ty masz rację. – Wziął się jakoś w garść. – Temmozańska magia… Cóż my o niej wiemy? Może naprawdę te wiatraki…

– W Irbii stawiać ci będą pomniki – oświadczył uroczyście Def Groot, zwabiony na pobojowisko widokiem umykających rodaków. – Każde dziecko znać będzie imię rycerza Kipancho. To co: pakujemy się i w drogę? Według moich obliczeń potrzeba jeszcze pięciu, sześciu niedziel pracy. Dobrze, że nic ci się nie stało, Kipancho. Nie masz pojęcia, jak rad jestem. Kupę wiatraków jeszcze ubić trzeba, nim nasz wielki cel osiągniemy. Ale uda się nam. Teraz, po bożym sądzie, wiem to na pewno. A tym niebieskim strupem się nie przejmuj. Pigularze to banda oszustów, straszą ludzi taką metodą i do większych zakupów popychają. Oszwabili cię, Debren, bez dwóch zdań. Kipancho zdrów jak ryba jest, chorzy sądów bożych nie wygrywają, o tej tu jatce nie wspominając. – Pełnym satysfakcji wzrokiem rozejrzał się po zasłanym ciałami warzywniku. – Sporo pracy jeszcze przed nami. Ale warto. Mrowie ludzi od zguby ocalisz, mówię ci. Od wojny, głodu, zarazy. Mrowie. A ty, Debren, zabieraj się już i nic lepiej nie mów. Twoje chore teorie nikogo nie interesują. Do widzenia. Tam stoi muł.

Debren po raz ostatni popatrzył na chudą postać w powyginanej zbroi. Nie widział jej zbyt wyraźnie. Dym z depholskich ognisk dziwnie szkodził oczom, gorzej niż cebula.

– Żegnaj, Kipancho. Cieszę się, że u ciebie… z tobą…

– Żegnaj – powiedział najsławniejszy z błędnych rycerzy, uśmiechając się dziwnie. – A z tym przyjacielem… to już nieaktualne.

Debren odwrócił się na pięcie i powlókł ku mułom. Idąc, nie przecierał załzawionych oczu rękawem. Bał się, że zetrze obraz chudego rycerza w poobijanej zbroi, po której skakały odblaski płomieni. A przecież powinien być ktoś, kto zapamięta Kipancha takim, jakim był naprawdę. W swej ostatniej, zwycięskiej walce. Tej, która go zabiła.

Mijając dziewczynkę, popatrzył jej w oczy. Ale spoglądała na płonące budynki i Debren nigdy nie dowiedział się, jakiego koloru były jej tęczówki. Pewnie po prostu niebieskiego.

Dla niego pozostała dziewczynką o oczach jak depholskie niezapominajki.

Загрузка...